Novotny Frantisek Długi dzień Walhalli Miecze i pierścień



Frantisek Nowotny



Długi dzień Walhalli


Tom 1


Miecze i Pierścień


Przełożyła Joanna Czaplińska

I


Tego długiego dnia, w którym został zabity i wytrzebiony, rycerz Arnim von Gallwitz nie miał zapomnieć nigdy. Wprawdzie już od wiosny, od krwawego kwietnia roku 1917, opowieści o przedziwnych zjawach zaczęły krążyć po eskadrach – zwłaszcza mechanicy chętnie bajdurzyli o pięknych dziewczętach, pojawiających się nagle w trakcie bitwy powietrznej i siadających na skrzydłach samolotu, którego pilot jest przeznaczony na śmierć – jednak von Gallwitz nie wierzył w te bajki o walkiriach, jakby żywcem wyjęte ze starogermańskich mitów. Wprawdzie sam w lecie był świadkiem przerażającego i niezrozumiałego zdarzenia, ale rozegrało się ono na ziemi, a nie w powietrzu.

Mechanicy, jak to staruszkowie po czterdziestce, tłumaczył sobie dziewiętnastoletni pilot, zawsze mieli ciągoty do przesądów. Do wiary w różne skrzaty i dokuczliwe karły, których jedynym zajęciem jest zapychanie układu paliwowego, obluzowywanie miedzianych przewodów przy świecach i w ogóle płatanie przeróżnych figli, które psują krew każdemu porządnemu specowi od silników.

Jednak niecały tydzień wcześniej zestrzelono Wernera Vossa, dowódcę sąsiedniej eskadry i przyjaciela, z którym von Gallwitz zaczynał wojnę u Oswalda Boelckego. Jego obowiązkiem było oddać przyjacielowi ostatnią przysługę.

Zanim ci rzeźnicy z angielskiego 56. szwadronu odcięli jego fokkera od mojej maszyny, wyraźnie ją zobaczyłem – wmawiał von Gallwitzowi skrzydłowy Vossa, porucznik Bellen, na wojskowym cmentarzyku, gdzie pogrzebali w ziemi właściwie pustą trumnę. – Siedziała na górnym skrzydle maszyny Wernera. Jakby to była ławka w parku, a nie płat myśliwca, lecącego pełnym gazem trzy kilometry nad ziemią. Co widziałem, to widziałem – Bellen obstawał przy swoim i następca Vossa na trzy dni wypisał go ze stanu. Ze względu na rozstrój nerwowy.

Rycerz Arnim von Gallwitz podkulił nogi obute w wysokie skórzane oficerki i lewą docisnął pedał. Dłonie mocniej zacisnął na orczyku, delikatnie przyciągnął go do brzucha i lekko pchnął w lewo. Jednocześnie lewą ręką sięgnął do dźwigni dopływu paliwa i energicznie pchnął ją w przód.

Sześciocylindrowy mercedes ryknął z całych sił, a w kokpicie wskazówka obrotomierza zawirowała. Z puzonowatego wydechu po prawej stronie dzioba wystrzelił niebieski wąż płomieni z wielką głową czarnego dymu. Samolot skoczył w przód, wznosząc się i zakręcając w lewo. Wibracja strun na chwilę przeniosła się na kadłub i von Gallwitz uświadomił sobie, że znowu nie przypomniał mechanikom, żeby poprawili ich naciągi.

To było ważniejsze niż myślenie o zjawach. Nawet pod postacią pięknych dziewcząt. Dwupłatowy albatros, najpopularniejszy typ myśliwców niemieckiego lotnictwa jesienią 1917 roku, uniósł swój lekki duralowy nos i, ciągnięty przez tęczową aureolę śmigła, podwójnym prawym skrzydłem oparł się o niebo. Mimo szklanej owiewki prąd powietrza drapieżnie liznął twarz młodego pilota. Ten umościł się na skórzanej poduszce siedzenia i na tyle, na ile pozwoliły mu ciasno zapięte pasy, całym ciałem pochylił się w lewo. Gdy jeszcze dołączył do tego ruch głowy, po jednym okrążeniu spirali za zielonym, czerwono obramowanym ogonem swojego samolotu ujrzał sześć kropek. Sześć brązowawych muszek.

Unosiły się w krystalicznie czystym eterze, jak coś błahego, nieistotnego. Nie znikły nawet gdy pod nimi, nieco po skosie, nad płaski horyzont wyskoczyła purpurowa obręcz słońca i nad Flandrią wstał kolejny dzień wojny – dzień tysiąc sto siedemdziesiąty czwarty. Mimo że w walce von Gallwitz przeżył ich mniej niż trzysta, był na tyle doświadczonym pilotem, by wiedzieć, że to, co widzi, to nie żadne muszki. Ani krople oleju na okularach.

Były to drapieżne ptaki. Takie jak on. Tym większym były zagrożeniem – ponieważ, a co do tego nie mogło być wątpliwości, wykluły się w obcym gnieździe.

Zauważył je już przed minutą i nie dał się zwieść temu, że nadlatują ze wschodu. Od niemieckiej strony frontu, wyznaczanej przez linię ciemnego dymu, w którym rozbłyskiwały wystrzały armat, widoczne mimo kłębów morskiej mgły, codziennie wysuwającej znad Morza Północnego swoje macki i utrzymującej się do godziny dziesiątej. Stawiał na to, że dostrzeżony wróg to Anglicy. Prawdopodobnie tak jak on wystartowali o świcie na poranne łowy. Przed godziną, gdzieś nad Dhanunde czy jeszcze bardziej na północ, przelecieli nad linią frontu i wypatrywali łupu – jakiegoś nieuważnego samolotu obserwacyjnego – aby zaskoczyć go od tyłu.

On stosował taką samą taktykę. Jednak z małą różnicą. W owalu lotniczej maski, pod szkłami okularów, białe zęby von Gallwitza zalśniły w uśmiechu. On na łowy wypuszczał się sam. A braciszkowie, jak on i Werner nazywali Anglików, woleli inne sposoby. Zgodnie ze starym dobrym angielskim zwyczajem gonili lisa całą sforą. Teraz też było ich sześciu. Ale tym razem się pomylą. On nie jest tchórzliwym angielskim lisem i nie zamierza przed nimi uciekać. Zęby znowu błysnęły bielą.

Gdy von Gallwitz się wychylił, jego wzrok padł na powierzchnię kadłuba. Na jego zaokrągleniu połyskiwał czerwony łeb smoka, wypluwający przez zęby jadowe żółte płomienie. Tak, temu rysunkowi, ciągnącemu się aż do ogona samolotu, zostanie wierny do końca; nie zdradzi swojego smoka. Tym bardziej że smok to nie czcze pogróżki, szarlatańska chełpliwość, kupiona za odrobinę farby. W jego przypadku to symbol prawdziwie drapieżnej siły, popartej faktem dwudziestu siedmiu zwycięstw w powietrzu. Za piękne oczy Krzyża Żelaznego nie dają. W rankingu ich eskadry myśliwców był na drugim miejscu. Kumpel Voss był wprawdzie jeszcze lepszy bo dostał własną eskadrę, ale teraz, kiedy poległ, von Gallwitz miał szansę go wyprzedzić.

Przyjaciel Werner, nawet bez szlacheckiego tytułu prawdziwy rycerz niebios.

Obaj zaczynali u Oswalda Boelckego. Tam się poznali i nawiązali przyjaźń. Razem walczyli, razem odpoczywali. Na ostatni prawdziwy urlop też pojechali razem. Najpierw do Krefeldu, gdzie u starych Vossów jeździli na motocyklu Wernera, a potem von Gallwitz w rewanżu zaprosił Wernera do posiadłości ojca na Pomorzu. Tam ujeżdżali konie, strzelali do kaczek... A teraz Wernera już nie ma, już nie będą razem popijać szampana, by uczcić wspólne zwycięstwa, ani potajemnie rywalizować, który jest lepszy. Nie będą przed rodzinną posiadłością wspólnie wpisywać się do niewielkich sztambuchów wielbicielek, ponieważ... – ponieważ jakaś walkiria uprowadziła go do Walhalli, przypomniał sobie bzdurną historyjkę Bellena. Nagle poczuł pragnienie, żeby to było prawdą.

Albatros zakończył kolejne piętro spirali i osiągnął wysokość wrogów. Czas wspomnień dobiegł końca.

Dla pewności pilot zerknął na wysokościomierz – dwa tysiące osiemset metrów – i znowu obserwował te dziwne, tańczące w ramce owiewki muszki.

Zauważyli go!

Oburącz przyciągnął orczyk do siebie i wyrównał sterowanie nożne. Kropki wrogów zapadły się gdzieś pod duralową maskę, z której wystawały cylindry silnika z drgającymi dźwigniami zaworów.

Wiedział, że niewidzialni wrogowie również wznoszą się teraz jak szaleni. Kciukami w skórzanych rękawiczkach instynktownie pogładził niklowane dźwignie umieszczone przy drążku sterowym. Z nich w swobodnych pętlach spływały cięgna Bowdena, prowadzące do dwóch karabinów maszynowych Spandau, których masywne zamki, na wpół wpuszczone w kadłub, wieńczyły owiewkę z obu stron. Jego ołtarz, na którym od ponad roku służył śmierci.

Przerzucił drążek sterowania i dźwigienkami z boków zamków naciągnął najpierw prawy, a potem lewy spandau. Za chwilę będzie potrzebować obu. Podczas operacji samolot lekko się zachwiał i wtedy pilot zauważył Anglików.

Oskrzydlali go.

Trzech z prawej, trzech z lewej.

Kanciaste nosy wskazywały, że są to brytyjskie SE5a. Najnowocześniejsze, jakie mieli Anglicy. Prawdopodobnie rzeźnicy McCuddena albo Australijczycy Caldwella. Zresztą to nieważne, szczwanymi lisami są jedni i drudzy. Większość z wieloma zestrzeleniami na kontach. Może wśród nich jest też ten, który przed tygodniem zdjął Wernera. Kolejny powód, żeby im dać klapsa.

Dobry manewr.

Ich manewr. Dobry, ale trochę zbyt ostrożny. Pokrzyżuję im szyki, pomyślał, posyłając w prawo i w lewo błyskawiczne spojrzenia. Ale nie mógł stracić nawet ułamka sekundy.

Wyrzucił prawą nogę i zdecydowanym ruchem przyparł orczyk do prawego rogu kokpitu, aż do tablicy z przełącznikami zbiorników paliwa. Ostro gwiżdżąc strunami albatros zrobił zwrot przez prawe skrzydło. Powietrze, nagle stężałe, wymierzyło von Gallwitzowi mocny policzek z prawej strony.

Spadał do góry nogami, a przestrzeń, którą przed setną sekundy opuścił, przeciął snop żółtych nitek. Za nimi mignęły brązowy i kremowy cień z czerwono-biało-niebieskimi kokardami na skrzydłach. Do dudnienia mercedesa dołączył drżący ryk wolseleya Anglika, ponad który na chwilę wzbił się złowieszczy terkot karabinu.

Nie zważając na siłę odśrodkową, która wyrywała go z ławeczki, von Gallwitz ujął gazu i wyrównał samolot w nurkowym locie. Uśmiechnął się szeroko i z wyszczerzonymi zębami rzucił spojrzenie w lusterko wsteczne. Anglicy niezdecydowanie machali skrzydłami kilkaset metrów wyżej.

W rękach miał trzy asy: przestrzeń, czas i szybkość, natomiast przeciwnikom pozostał jeden – przewaga wysokości. Mógł więc zacząć się wznosić z nadzieją na wygraną.

Energicznie, ale z wyczuciem zaczął przyciągać drążek ku sobie. Półtorapłatowe dolne skrzydło albatrosa zbyt często alergicznie reagowało na brutalne naprężenia podczas lotu nurkowego. Znowu przesunął manetkę gazu w przód. Przy wzmożonym ryku mercedesa przed dziobem samolotu błyskawicznie wynurzyło się krystaliczne powietrze wczesnego jesiennego poranka.

Usilnie wykręcał głowę na wszystkie strony. Kto pierwszy dostrzeże wroga, ten zwycięży.

Są! Dokładnie tam, gdzie się spodziewał.

Niecałych pięćset metrów przed nim roili się Anglicy. Ich szyk rozwijał się jak rzucona w jego kierunku serpentyna.

Von Gallwitz, teraz spokojny i skoncentrowany, przyciągnął orczyk do brzucha. Samolot, wypuszczony z cugli po poprzednim nurkowaniu, wystrzelił jak piłeczka pingpongowa i świecą wystartował w górę. Dowódca przeciwników dostrzegł niebezpieczeństwo i spróbował ściągnąć spiralę, w której atakował.

Minęli się w odległości trzydziestu metrów i rycerz Arnim nad wycięciem kokpitu wyraźnie zobaczył niewielką głowę w okularach przypominających oczy żuka. Mniej doświadczony Anglik nie opanował maszyny i ześlizgnął się w bok. Za to piloci kolejnej pary błyskawicznie położyli swoje SE5a na skrzydła. Pozornie uciekali, ale von Gallwitz wiedział, że za parę sekund pojawią się za jego plecami.

Piąty przeciwnik próbował zrobić pętlę. Jego kremowy brzuch tylko mignął w celowniku, lecz po chwili pojawił się w nim kadłub szóstego SE5a. Kołysał się nad albatrosem z boku na bok, gdy jego pilot, instynktownie wyczuwający niebezpieczeństwo, próbował je zażegnać.

Za późno!

Von Gallwitz z całej siły zacisnął dłonie na uchwycie orczyka i pstryknął kciukami w niklowane dźwignie spustu.

Na krótką chwilę albatros zatrząsł się jak biały koń, a po obu stronach cylindrów silnika, przy lufach karabinów, rozkwitły ogniste bukiety. Czerwone macki łakomie wystrzeliły w górę, na spotkanie olbrzymiego cienia. Okrągły, przypominający pajęczą sieć celownik, umieszczony na końcu prawego spandaua, na mgnienie oka wypełniła mahoniowa podpora podwozia i brązowe koło z wąską czarną obręczą. Pomalowana na szaro blacha rusztu chłodzenia na dziobie SE5a rozpadała się pod gradem kul. Po ułamku sekundy czerwone macki biczowały tylko opustoszałą przestrzeń.

Von Gallwitz pchnął orczyk. Albatros zachwiał się i niezgrabnie stoczył w prawo. Robak strachu skręcał pilotowi wnętrzności i pełzł w górę, do głowy, którą ten rozpaczliwie kręcił.

Gdzie inni Anglicy?

W odległości stu metrów spadał niekontrolowanym lotem trafiony SE5a. Z jego silnika rozwijała się wstęga białego dymu, rozkładając się niczym śmiertelne giezło, w którym niknął brązowy kadłub przeciwnika z białą ósemką na boku.

Ostry błysk!

W asyście czarnej sadzy i dymu giezło przecięła klinga żółtego płomienia. Trafienie w stery!

Mimo rękawic drążek dotkliwie tłukł go w ręce. Spojrzenie posłane zestrzelonemu wrogowi był o ułamek sekundy dłuższe, niż być powinno!

Przez ryk mercedesa przebijał dźwięk podobny do tego, jaki wydają wielkie krople deszczu rozbijające się o bruk. Na poszyciu dolnego lewego płata z bezwzględną stanowczością zarysował się szereg otworów, a przestrzeń między płatami wypełniło wrzeciono żółtych nitek.

Pilot rozpaczliwe szarpnął drążkiem.

Z lewej strony mignął atakujący Anglik. Za tęczową tarczą śmigła graniasta chłodnica, szara pokrywa silnika z iskierkami ognia przy lufie karabinu, ciemny kadłub z okrągłą kokardą na boku, a za nią biała cyfra pięć.

W nagłym obrocie wraży drapieżnik pokazał żółty brzuch; śmignął pręgowany czerwono-biało-niebieski ster. Ktoś z drugiej pary. Pętlą wpadł mu za plecy, miał szansę, ale niedokładnie celował. Uwaga! Gdzieś jest jeszcze jeden!

Jest, braciszek!

Dowódca roju. Biała trójka.

Byle dalej od niego!

Kopnął lewą nogą i zaczął od spodu przecinać zakręt Anglika. Wykręcił głowę, żeby skontrolować pozycję pozostałych przeciwników. Ustawiali się w szyk nad nim i znowu zaczęli schodzić w jego kierunku. Miał kilka sekund. Energicznie przełknął ślinę, ale uczucie suchości w ustach nie przeszło. Miał czas, żeby rozprawić się z białą trójką, ich dowódcą. Nieprzyjacielski SE5a był tuż, po skosie, w górze przed nim, w przechyle ostrego zakrętu; oświetlony porannym słońcem, lśnił zielenią i brązem – z metalicznym połyskiem – jak świeżo wypastowany but.

Dodał gazu do dechy, a wierny mercedes odpowiedział dźwięcznym rykiem. Pilot .wyciskał z maszyny, ile się dało. Przeciążenie przykuwało go do ławeczki, deformowało brodę, a otwarte usta odkrywały zęby w upiornym grymasie. Czuł, jak przepocona koszula klei mu się do pleców.

Mimo to się spóźnił. Braciszek zdążył obrócić się przodem.

Pędzili ku sobie ze zsumowaną prędkością ponad czterystu kilometrów na godzinę.

Było to mgnienie oka. Ledwo widoczne koło śmigła, kanciasty dziób z rusztem chłodzenia, podwójny żleb żółtobrązowych skrzydeł, migoczący ognik śmierci przy lufie vickersów. Morderczy kod Morsea żółtych pocisków zapalających, uderzających prosto w niego jak bicz.

Znowu ten parszywy dźwięk kropli deszczu tłukących o bruk.

Kurczowy uchwyt spustu. Metalowy jęk karabinu i zapach prochu strzelniczego. W pajęczej sieci celownika zobaczył, jak czerwone koraliki jego pocisków znikają w paszczy chłodnicy Anglika; szkło owiewki nagle znikło – a potem śmigło przeciwnika, nagle olbrzymie i znieruchomiałe, wyciekło przez celownik.

Wokół wirowały jakieś blachy, uchwyty drążka wbijały mu się w brzuch. Miażdżące uderzenie od spodu w fotel, błysk ogromnego cienia tuż przed nim, potężna siła wyrywająca mu orczyk z dłoni.

Cały świat zniknął w oślepiającym blasku. Ktoś piłą tarczową odcinał von Gallwitzowi ramiona, a jego nozdrza wypełnił ostry chemiczny odór eksplodującej benzyny.

Wreszcie otworzył oczy.

Pomalowana na czarno rurka, biegnąca w poprzek kokpitu – tylne zakotwiczenie karabinu – była na swoim miejscu. A ręce w brązowych skórzanych rękawiczkach, dzierżące uchwyty drążka sterowniczego, należały do niego. Przechylił lekko głowę, ale gwałtowny ból twarzy zmusił go do przerwania ruchu. Podniósł wzrok na lusterko wsteczne.

Za nim pęczniał smolistoczarny kulisty obłok. Głowa Gorgony z wężami spowitych dymem odłamków, rozpryskujących się po niewinnym błękicie nieba.

Ból zmusił go do opuszczenia głowy na pierś. Kołnierz z baraniego futra zmienił kolor. Pierwotnie białe kłaczki poczerwieniały od krwi i stężały, gdy zaschła. Gdzieś we wnętrznościach znowu obudził się robak strachu.

Wsłuchał się w rytmiczny huk silnika i to go trochę uspokoiło. Pod kadłubem coś tłukło, a ster ściągał w prawo. Podejrzewał, że podczas zderzenia stracił podwozie. Przynajmniej prawą goleń.

Rany na pokiereszowanej twarzy zaczęły dawać o sobie znać; szarpały coraz mocniej. Mimo to zakiełkowała w nim nadzieja. Uda mu się wrócić, chociaż zostało jeszcze czterech Anglików.

Nie zważając na ból pokaleczonej twarzy i zachlapane krwią okulary, szarpnął orczykiem w prawo i od siebie. Albatros przewrócił się brzuchem do góry i z ryczącym silnikiem rzucił się ku ziemi.

Anglicy ciągle gdzieś tu byli, chociaż napsuł im trochę krwi. Czuł ich za plecami, nienatrętnych myśliwych, rozwścieczonych stratą dwóch towarzyszy. Ci braciszkowie byli wytrwali jak buldogi. Żółte węże nieustannie przecinały przestrzeń za wspornikami płatów, raz z prawej, raz z lewej, pozostawiając za sobą plątaninę niebieskich wstążek dymu. Po chwili, gdy pauzy w terkocie kaemów wrogów zaczęły się przedłużać, a klatka z żółtych krat pocisków nie była tak ciasna, przeszedł w lot wznoszący.

Ziemia zamieniła się miejscami z niebem. Zielonobrązowa równina, przecięta na krzyż podwójną blizną okopów i srebrzystą wstęgą rzeki Lys, uciekła pod kadłub i zaczęła się zapadać. Na przezroczystym niebie znowu władał słup dymu nad Ypres, odsłonięty przez ustępujące poletka porannej mgły, która rozpadła się na pojedyncze kłębki szarawej waty, uciekające na północ ku morzu.

Rycerz Arnim von Gallwitz wyrównał lot na dwóch tysiącach metrów. Chociaż Anglicy już nie strzelali, wiedział, że ciągle są za nim. Stracił czucie w poranionej twarzy, która stężała, niechroniona przed pędem powietrza. Rosła w nim nadzieja. Teraz na pewno uda mu się wrócić. Felczer zaklei mu twarz plastrami, a wieczorem może być już w Liege i zdrowym kącikiem ust siorbać szampana, by uczcić podwójne zwycięstwo.

Tuzin nowych kropek najpierw zlał mu się z kroplami zaschniętej krwi na okularach. Dopiero gdy rozdzielił się na grupy, pilot zrozumiał swojego pecha.

Kolejni przeciwnicy odcinali mu drogę z lewej, od morza. I nie były to żadne marudy; kropki szybko przeistaczały się w plamki i niemal natychmiast w sylwetki. Z profilu niezwykle wysokie, więc von Gallwitz zrozumiał, że będzie miał do czynienia z trójpłatowymi sopwithami angielskiego lotnictwa morskiego. Wiedział o fenomenalnej zdolności wznoszenia się tych maszyn, więc próba uzyskania przewagi wysokości nie miała sensu.

Pozostawała mu tylko ucieczka lotem nurkującym. Ale gdy odepchnął orczyk, ostatni w roju triplanów jakby odczytał jego zamiar – oddzielił się i zaczął schodzić ostrą spiralą.

Von Gallwitz zaklął i jeszcze mocniej pochylił nos swej uszkodzonej maszyny. Powietrze zaświszczało, struny się rozjęczały.

Niechcący sprowokował przedwczesny atak dwóch górnych rojów.

Rzuciły się jego śladem jak sfora wilków, a powietrze wypełnił ogłuszający grzechotkowy turkot ich silników rotacyjnych.

W przeciwieństwie do poprzedniego pojedynku rycerz Arnim nie czuł teraz żadnego podniecenia. Tylko apatię i rozpełzający się po całym ciele chłód. Powinien coś wymyślić, ale do mózgu wcisnęło się zupełnie bezsensowne wspomnienie tego generała. Z trudem, przezwyciężając ból, rozejrzał się po kokpicie i jego wzrok utknął na chwilę na czarnej lakierowanej pochwie, wklinowanej wzdłuż mosiężnego walca pompki do odpowietrzania zbiornika paliwa. Tuż nad drewnianym uchwytem pompki wystawała z pochwy skórzana rękojeść samurajskiej katany.

Pod koniec czerwca zestrzelili go, chociaż nie był już wtedy nowicjuszem. Udało mu się wylądować awaryjnie na ziemi niczyjej, a wrak na szczęście nie zaczął się palić. Za to zaraz wokół zaświszczały kulki. Wygrzebał się z kokpitu i po dziesięciu metrach niezgrabnych podskoków zwalił się w jakiś okop. Nie zdążył nawet upaść, gdy nad jego schronieniem przeleciała fala płomieni, a huk eksplozji przeszedł w gęstą ciszę. Wybuch granatu musiał go ogłuszyć i dopiero po chwili uświadomił sobie, na czym leży.

Dno okopu pokrywała warstwa trupów. Zdeformowanych ciał w mundurach tak zabłoconych, że nie można było określić ich przynależności. Tylko na podstawie kształtu hełmów von Gallwitz stwierdził, że musiała tu mieć miejsce bitwa na bagnety między Niemcami a Anglikami. I to nie jedna, ponieważ gnilny odór nie mógł pochodzić ze świeżych ciał z górnej warstwy.

Przez całe długie i gorące popołudnie tulił się do tej gnijącej i śmierdzącej masy, a gdy tylko próbował wysunąć nos z otwartego grobu, od angielskiej strony zaczynał szczekać karabin maszynowy, a świst strzałów z powrotem powalał go między trupy. Zbyt dobrze o nim wiedzieli. Mogła być dziesiata, kiedy szczęk saperek i skrzypienie rzemieni od strony wroga pobudziły go do działania. Szli po niego Anglicy.

Nie miał zamiaru czekać. Wyczołgał się z okopu i wtem noc zamieniła się w dzień. Ktoś z niemieckiej warty wystrzelił flarę i rozpętał piekło. Mógł tylko z powrotem skulić się w okopie, gdy wokół w ostrych pomarańczowych rozbłyskach wybuchały niemieckie miny. Wprawdzie angielskich zwiadowców albo rozerwały na strzępy, albo zmusiły do odwrotu, ale on znowu był zagnany między trupy Poza tym niemiecka kanonada wywołała odwet. Po stronie wroga też zaczęło błyskać i po kilku sekundach z ohydnym wyciem przeleciały nad nim pociski artyleryjskie. Po chwili kolejne.

Stracił poczucie czasu. Do kanonady włączały się kolejne baterie. Jaśniejszy pas nieba nad okopem pokryła siatka rozbłysków, a powietrze ciągle drgało, jęcząc pod tym ciężarem. Chyba dlatego dopiero po chwili ogłuszony pilot uświadomił sobie, że drga coś jeszcze. Że drgają trupy pod nim. Nie tylko drgały – one zaczynały się ruszać!

Na całej długości okopu podnosiły się nadmuchane martwe ciała. W rozbłyskach eksplodujących granatów niebiesko fosforyzująca masa poległych żołnierzy rosła i rozpadała się na poszczególnych osobników. Pozbawione krwi twarze o szklanych oczach, ciała bez rąk i nóg, Anglicy, Niemcy, wszyscy ustawiali się w jeden oblepiony ziemią szereg, który od razu zaczynał maszerować. Von Gallwitz, dusząc się od trupiego smrodu, jęczał ze zgrozy, kiedy zwłoki, na których leżał, poruszyły się, obojętnie odsunęły go na bok i dołączyły do szeregu niknącego w głębi okopu. Za zakrętem, którego wcześniej tam nie było.

Wydawał nieartykułowane wrzaski jeszcze długo po tym, jak kanonada ucichła. Nie przestał nawet, gdy do pustego okopu wpadło kilka cieni i dowodzący niemieckim patrolem feldfebel musiał mu wlepić policzek, by zamilkł.

Potem, w schronie, w drugiej linii okopów, nieprzytomnie wpatrywał się w mężczyznę z generalskimi lampasami, który jemu, zabłoconemu i śmierdzącemu, podawał rękę. Zawdzięcza pan życie generałowi Haushofferowi, powiedział asystent generała, proponując mu lampkę koniaku.

Rano, właściwie wczoraj rano – poprawił się asystent, spoglądając na zegarek – rozkazał znowu wyczyścić ten okop, w którym się pan schował. Rozumie pan, znowu ukryli się tam Anglicy i generał oświadczył, że Niemcy mają zbyt mało pilotów takich jak rycerz von Gallwitz, by można było ich poświęcić. Osobiście dowodził atakiem i postanowił tu na pana poczekać. Przecież jest pan porucznikiem von Gallwitzem z eskadry myśliwców Jasta 10? – upewniał się asystent, a rycerz Arnim gapił się na niego w osłupieniu.

Pan generał jest jasnowidzem – odpowiedział asystent na jego niewyartykułowane pytanie, a mężczyzna z lampasami zdecydowanie przytaknął.

Czekałem na pana – oświadczył generał po toaście – chciałem pana zobaczyć, to chyba zrozumiałe. Niestety, nie będziemy mogli sobie pogawędzić, musimy pana wyprowadzić, dopóki jest ciemno, a lada moment zacznie świtać. Ale z pewnością jeszcze się spotkamy.

Intensywnie się w niego wpatrywał, gdy von Gallwitz oglądał dziwną broń sieczną, leżącą na grubo ciosanym stole przed siedzącym generałem. Nie była to zwyczajna szabla oficerska – z czarnej lakierowanej pochwy sterczała nad małym okrągłym jelcem pokryta skórą rękojeść.

Widzę, że zainteresował pana prezent, który przygotowałem. Proszę przyjąć tę katanę jako wyraz mojego szacunku dla pańskiej sztuki pilotażu i dla tego, co robi pan dla ojczyzny – Haushoffer uśmiechnął się, wstał i podał zaskoczonemu von Gallwitzowi broń.

Obraziłby mnie pan, poruczniku, odmawiając przyjęcia miecza – dodał z naciskiem, kiedy von Gallwitz się zawahał.

Wie pan – kontynuował przyjaźnie generał, gdy młody pilot niezdecydowanie ujął katanę – wiele lat służyłem w Japonii jako dyplomata i ten starożytny samurajski miecz jest jedną z rzeczy, które stamtąd przywiozłem. Geneza tych mieczy jest wcześniejsza, niż się powszechnie sądzi, a na japońskie wyspy tajemnicę ich produkcji przynieśli indogermańscy mistrzowie płatnerstwa – wyjaśniał – ale to byłby długi wykład.

Ten kształt i sposób ostrzenia – kontynuował, odprowadzając von Gallwitza do umocnionych drzwi schronu – są dziedzictwem dawnej Wysokiej Cywilizacji z naszej Praojczyzny. Pozwoli pan – generał zbliżył się do pilota – pokażę panu coś.

Byli już przy kotarze zasłaniającej wejście i zmieszany młodzieniec ciągle trzymał pochwę z bronią przed sobą. Generał położył dłoń na rękojeści i wysunął kawałek katany z pochwy. Białe opuszki jego delikatnych palców zacisnęły się na lśniącym metalu tuż przy miejscu, gdzie na klindze widniał wyryty drobny krzyż z załamanymi ramionami. Taki sam znak był wymalowany na albatrosie Wernera Vossa, uświadomił sobie von Gallwitz. Jak wyjaśnił mu przyjaciel, była to swastyka, mandala siły i potęgi starodawnych Aryjczyków, pramieszkańców subkontynentu indyjskiego.

Niezależnie od tego, czy było to dziełem przypadku, czy celowym działaniem, zaskakujący prezent generała, a jeszcze bardziej towarzysząca mu przemowa, uspokoiły rycerza Arnima i przeżycia z okopu przestały mu ciążyć. Jakby ta kolumna maszerujących trupów była tylko przywidzeniem, które odegnało opowiadanie generała. Żeby nie czuł potrzeby opowiadania o tym widoku.

Kiedy weźmie pan mój prezent do samolotu, poruczniku, przestanie pan bać się śmierci – zapewnił go ojcowsko generał. – A gdy pozbędzie się pan strachu, śmierć przestanie nad panem panować – rzekł mu na pożegnanie, przed wejściem do schronu.

Von Gallwitz kierował się tą radą. Zresztą każdy pilot miał jakiś talizman, a spojrzenie na katanę naprawdę uspokajało. Tak jak teraz. Nagle spojrzał na siebie z zewnątrz, jak na człowieka, który tchórzliwie broni się w jego samolocie. Jakby coś obok pytało: Czy on w ogóle jest coś wart?

Wykonaną machinalnie, ale doskonałą pętlą umknął przed pierwszym szturmem Anglików. Niestety, stracił przez to prędkość i czas, co umożliwiło atak dolnej formacji, której maszyny z okrągłymi czarnymi osłonami wokół silników zasypały go z tylnej półsfery.

Spróbował ucieczki ślizgiem po lewym skrzydle, ale drążek sterowania nie poddał się naciskowi jego rąk. Albatros zakołysał się niezdecydowanie, po obu stronach zaczęły nagle falować złote nitki pocisków zapalających, z tyłu dobiegał chłodny terkot vickersów, a płócienne poszycie płatów pod gradem kul pokrywało się pęcherzami i rwało na strzępy.

Mimo wysiłków von Gallwitza samolot pochylił się w drugą stronę, w prawo.

Przerażony, spojrzał w tym kierunku i zapomniał o angielskich karabinach. Zapomniał o Antwerpii i szampanie, zapomniał o dziwacznym generale i jego prezencie; zapomniał o wszystkim.

Porucznik Bellen miał rację. Mechanicy również. Na prawym dolnym płacie, tuż przy rozpórce, klęczała zwrócona ku niemu dziewczyna. Była nieprzyzwoicie piękna.

Długie jasne włosy wdzięcznie falowały w prądzie powietrza i odsłaniały jej piersi, wielkie i agresywne, kuliste i krągłe, których brodawki zakrywały szpiczaste napierśniki z wypolerowanej stali. Łączyły je girlandy artystycznie wykutych łańcuszków na paskach czarnej skóry, które zbiegały się na plecach dziewczyny. Inne rzemienie po obu stronach szczupłej łabędziej szyi podtrzymywały masywne naramienniki, z których ukośnie sterczały po trzy ćwieki. Biodra pod smukłą talią i przepięknie wymodelowanym, płaskim brzuchem opinał czarny pas, na którym, jak fałdy spódnicy, zawieszone były stalowe płaty, które rozchylały się na udach, odsłaniając ich powabnie długie, lekko zaokrąglone kształty. Kolana okrywały wysokie ochraniacze, obszyte szarym futrem wilka. Do boku dziewczyny przypięty był nagi, lśniący miecz, sztychem wystający poza opływowy kant skrzydła. Z tym wyzywającym, należącym bardziej do dojrzałej kobiety niż dziewczyny ciałem kontrastowała subtelna twarz o równym nosku i wydatnych ustach ponad okrągłą brodą. Właśnie w tym kontraście między miodową cerą a błyskiem ordynarnej stali było więcej wyrafinowania niż w czarnych kabaretkach i koronkowych podwiązkach na białych ciałach belgijskich dziwek.

Twój ziemski czas dobiegł końca, wojowniku – powiedziała przyciszonym altem, który bez wysiłku przebił się ponad świst powietrza. – Pójdziesz ze mną. – Przezroczyste szarozielone oczy pokryły się mgiełką miłosnego pożądania.

Mój ojciec cię potrzebuje – dodała, kładąc lewą rękę na rękojeści miecza, a prawą, z wielkim złotym sygnetem na serdecznym palcu, chwyciła rozporki na górze w miejscu, w którym łączyły się z baldachimem. Ćwieki chroniącego jej przedramię nadgarstnika wklinowały się w przegub lotki. Jej usta w rozmarzonym uśmiechu odsłoniły drobne białe zęby; lewa ręka zacisnęła się na rękojeści miecza.

Rycerz Arnim von Gallwitz nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Brzęczące stukotanie świadczyło o tym, że trafiony został silnik. Kolejne kule karabinu dzwoniły o podpórki górnego płata. On jednak ciągle jeszcze nie był ranny.

Lewa połowa pokrycia silnika urwała się i śmignęła w powietrzu. Za nią wyleciał obłok pary, a potem z obnażonego silnika buchnęły kłęby białej mgły. Uniósł się ostry zapach benzyny, a jej opary, załamując światło, rozciągały się w długi tęczowy tren za spadającym samolotem.

Spójrz – dziewczyna, której nie obowiązywały prawa sił grawitacyjnych i bezwładnościowych, pochyliła się nad kadłubem, wskazując tęczę podążającą ich śladem – już nam opuszczają most Bifrost, żebyśmy mogli wejść do Niflheimu. – Przebiegła po skrzydle do kabiny; jedną nogę miała już przerzuconą przez jego krawędź.

Pragnę cię. – Jakimś cudem wcisnęła się do kokpitu przed pilota i wtuliła się w niego. – Pragnę cię, wojowniku, i zaprowadzę do swojego ojca.

Wybuchły płomienie, pawi ogon za samolotem poczerwieniał i zaczął wypluwać tłustą czarną sadzę. Przed von Gallwitzem wyrósł ognisty mur; dziwna dziewczyna uniosła ręce, napierając na niego piersiami. Ich metalowe groty wbijały mu się w tors i wypalały drogę do jego wnętrza. Zaczął tracić oddech. Rozpaczliwie szarpnął rękoma i podświadomie próbował wymacać miecz.

Chyba nie chcesz mi się stawiać, rozkoszniaczku? – roześmiała się perliście i objęła go namiętnie. – Jesteś odważniejszy, niż myślałam. Przejdziesz przez ogień – szeptała miłośnie, wodząc językiem po jego nieosłoniętej twarzy. Każdyjej dotyk diabelnie piekł, skóra pod pocałunkami pękała i czerniała.

Przejdziesz przez ogień jak Sigurd, a ja cię za to wynagrodzę.

Znalazła jego wargi i wsunęła mu do ust swój język.

Płonął jak wnętrze gwiazd, żar wyżerał mu płuca. Dusił się, nieznośny ból rozrywał mu klatkę piersiową. Mimo to czuł pożądanie. Gwałtowne jak nigdy wcześniej, jak nigdy w żadnym z licznych burdeli w Ostendzie, Liege albo w Antwerpii, które odwiedzali podczas bohaterskich rajdów, by uczcić zwycięstwo. Ta pradawna dziewczyna również musiała poczuć gorąco w jego lędźwiach.

Och, nie myliłam się co do ciebie, jesteś prawdziwym mężczyzną – westchnęła z zadowoleniem i zsunęła się na podłogę kokpitu między jego kolana. Jej nogi musiały przebić przegrodę przeciwpożarową, dzielącą silnik od kabiny, ponieważ płomienie miały teraz wolną drogę.

Ona była jednym z nich. Zsuwając się, pieściła rękoma jego ciało; czuł, jak rozżarzone ćwieki nadgarstników wbijają mu się w boki i rozdzierają skórę na plecach. Zaczął krzyczeć z bólu.

Nie bój się, nie przestaniesz być mężczyzną, nie ty – uspokajała go, po czym pochyliła się i wsunęła głowę w jego krocze. Płowe kędziory zaświeciły czerwonym ogniem i biczowały jego barki nieznośnym żarem.

Mylił się, myśląc, że nie może go spotkać jeszcze większa męka, ponieważ wobec żaru, który stopniowo zaczął pochłaniać najczulszą część jego ciała, wszystko inne było lodowym chłodem. Kiedy wchłonął ją całą, a potworny ból zwinął go w kłębek i tłukł jego głową o rozpalone zamki karabinów, czuł drobne, ostre jak płomienie palnika zęby, wgryzające się w jego lędźwia.

Oszalały z bólu, chwycił dziewczynę za jasne włosy, żeby ją odciągnąć. Bezustannie krzyczał; krzyczał, spoglądając na spalone kikuty o obnażonych kościach z kawałkami poczerniałych żył, zaciśnięte na włosach o kolorze miodu; ciągle krzyczał, chociaż udało mu się oderwać tę delikatną twarz z kawałkiem jego mięsa w dziecięco okrągłych ustach o zakrwawionych kącikach; krzyczał też później, gdy strumień jego krwi tryskał na opancerzone piersi tego potwora, gdy ścianą płomieni spadała na niego trawiasta równina jakiejś łąki okupowanej flandryjskiej ziemi; krzyczał, dopóki nie popękały mu struny głosowe.


***


Zostawcie mnie samego – powiedział mężczyzna w mundurze generała. Mówił cicho, a jednak zabrzmiało to tak władczo, że asystent i pisarz z pagonami rotmistrza sztabowego bez słowa podnieśli się i opuścili pomieszczenie.

Generał Haushoffer z ręką na sercu oddalił się chwiejnie od mapy z wykreślonym czerwono-niebieskim zygzakiem frontu. Ciężko osunął się na drewniane krzesło przy dużym stole, na którym leżała kolejna mapa.

Nadchodzi! W jego głowie ciągle wybrzmiewał ostry dźwięk kruszącego się lodu, tak realistyczny, że generał miał wrażenie, iż naprawdę pękła mu czaszka, której połówki rozstępują się teraz z prędkością światła.

Tak, nadchodzi! Odźwierny właśnie wyruszył w drogę. I to ze znakiem rozpoznawczym. Teraz nie było już odwrotu; generał bezsilnie obserwował, jak mimowolnie dygocze mu ręka, zostawiając na białym papierze mokre smugi potu.

Tak pociły mu się dłonie, gdy po raz pierwszy zobaczył smoczego demona. Spotkanie z Władcą Smoczej Loży należało do szczytu wtajemniczenia i musiał się na nie telepać z Tokio aż na południe wyspy Honsiu. Do górzystej krainy w głębi lądu, dolinami tak wąskimi, że po rozłożeniu ramion po obu stronach dotykał skał.

Władca się nie spieszył. Najpierw wielkie, zielone oczy wlepiła w gościa smocza głowa strażnika, a potem wbił się w niego czarny, przenikliwy wzrok symbionta. I właśnie on, ludzki tułów z kształtnego, lśniącego srebrzyście metalu, wyrastający z grzbietu smoka, swoim spojrzeniem wszedł w jego świadomość.

Wreszcie się doczekałem, wreszcie ktoś z rasy, która o nas, Najwyższych, jeszcze nie zapomniała; nie jak ci tutejsi, którzy odziedziczyli tylko naszą broń, pobrzmiewało mu w czaszce. Służyli mi twoi przodkowie, grzmiało w jego głowie, i zdobyli niemal cały świat, służ mi i ty, a świat ponownie będzie twój, obiecywał podwójny demon. Jestem tym, który siodła Władców Czasu, i przyszłość nie ma dla mnie tajemnic. Dla ciebie też przyszłość nie będzie tajemnicą, jeśli przystaniesz na moją propozycję...

Od razu zrozumiał, że ma przed sobą jednego z Najwyższych, władcę potwornych hrimthursów, których opiewały stare nordyckie sagi. Zawsze podziwiał swoich przodków, niepokonanych wojowników praojczyzny, którzy przeszli przez cały olbrzymi kontynent i nie zatrzymał ich nawet Zachodni Ocean, i którzy z taką samą odwagą, z jaką walczyli z wrogami, na otwartych statkach stawili czoło jego falom i prądom. Wiedział, że naj wścieklej si z nich składali ofiary właśnie jemu, a nie jego Równie Wysokiemu bratu. Wiedział, że jeśli i on dostarczy mu ofiary, w podzięce dostanie jego potęgę.

Nie zastanawiał się i przyjął ofertę.

Jeśli poświęcisz mi sto milionów poległych – proponował Władca – będę na tyle silny, by zwyciężyć mego Równie Wysokiego brata i zdobyć cały Niflheim. A tobie podaruję Ziemię.

Sto milionów, mówisz: sto milionów? – Przygwoździła go wielkość ofiary. – Tego nie można spełnić.

Dasz sobie radę. Za dwadzieścia lat w Midgardzie – władca użył eddańskiej nazwy Ziemi – wybuchnie wielka wojna, w której będzie się walczyć również w powietrzu, na skrzydlatych rumakach. Zadbam o to, żeby ta informacja nie umknęła mojemu Równie Wysokiemu bratu i żeby ją zrozumiał jako szansę do zemsty na mnie, okazję do zyskania przewagi nad moimi hrimthursami. Jego córki znowu, jak przed wiekami, będą latać na pola bitew Midgardu i zwozić poległych bohaterów do Walhalli. Będzie to zarazem okazja dla ciebie: okazja, żeby złożyć mi ofiarę.

Ależ panie, zastanów się... – protestował dalej. – A jeśli jej nie dopełnię?

Dopełnisz. Dam ci pięćdziesiąt lat, a jeśli nie wystarczy ci jedna wojna, będziesz musiał się postarać o drugą. By zdobyć Ziemię.

Będziesz ode mnie chciał czegoś jeszcze? – spytał, pogodzony z warunkami.

Tak. Będę od ciebie potrzebował kilku pomocników, ale przede wszystkim Odźwiernego, który w odpowiedniej chwili otworzy twojej armii Ognistą Bramę. Na drogę dasz mu ten znak. – Ze szpary między smoczymi łuskami Władca wyciągnął czarną, lakierowaną pochwę, z której sterczała rękojeść samurajskiej katany. – Nie zapomnij, to ważne.

Mam go posłać smoczymi ścieżkami? Jak inne ofiary?

Nie. Pozwolimy, by któraś z namiętnych cór Równie Wysokiego, wyprowadziła go z Midgardu. Musi być gotowy do wykonania swego zadania. Skorzystamy z tego, że któraś z nich w trakcie misji ulegnie swojej żądzy. Myślę, że Reginleif już dojrzała – Władca uśmiechnął się – i pozwolimy, żeby to ona przygotowała Odźwiernego. I właśnie po to, bym mógł go rozpoznać wśród innych wojowników, musi mieć znak, mój miecz.

A jak go rozpoznam? Jak poznam, który jest wybrańcem, komu mam przekazać miecz?

Przecież ponoć jesteś jasnowidzem. – Władca znowu się uśmiechnął.

Generał powoli wstał z krzesła. Tłuczenie serca ustawało, oddech się uspokajał. Ilekroć był w kontakcie z Najwyższym albo z tym, co ten po sobie zostawił, z pajęczyną smoczych ścieżek, miał takie same dolegliwości. Ale na początku czwartego roku wojny nasiliły się; mdłości ze stanem poszerzonej świadomości dopadały go coraz częściej. Nawet gdy wypełniając swoją część umowy sam nie aktywował ujścia smoczych ścieżek. Najwyższy wyrysował je aż do marca 1946 roku – dlaczego tylko do tej daty? Czasami dopadało generała przerażenie. Do niego też dotarły pogłoski o dziewczęcych zjawach siadających na samolotach pilotów przeznaczonych na śmierć: zrozumiał, że również tam, w eddańskich światach, szaleje wojna między Najwyższymi i że nadszedł czas, by rozejrzeć się za Odźwiernym.

Całą wiosnę i początek lata roku 1917 wyczekiwał. Czekał na sygnał, któremu pilotowi – najlepiej jakiemuś sławnemu asowi – oddać katanę. A przy tym bał się. Miał obawy przed uczynieniem tego bezpowrotnego kroku, tego prawdziwego zwieńczenia umowy, którym będzie, o ile dobrze rozumiał, wysłanie Odźwiernego.

Dopiero pod koniec lipca, kiedy udał się na pierwszą linię, by osobiście ujrzeć składanie ofiary przyszykowanej dla Najwyższego, usłyszał w sobie sygnał. Ten młokos zobaczył to, czego żaden inny człowiek nie mógł widzieć. Nie było więc innego wyjścia niż przekazać mu katanę.

Potem już tylko czekał. Generał spojrzał na ścianę sztabu, gdzie ordynans powiesił kalendarz. Tak, niemal cztery miesiące czekał, bo chłopak był diabelnie dobrym pilotem i stanowił trudną zdobycz nawet dla córek Równie Wysokiego. Przez jakiś czas generał miał nawet nadzieję, że coś gdzieś zawiodło i że zostanie uwolniony od zobowiązania. Przeczuwał, że ta wojna jest dla niego stracona. Mimo jej niewyobrażalnej długości, mimo krwawej jatki pod Verdun, mimo kolejnych milionowych strat, które miał przynieść ten rok, nie uda mu się zadowolić Najwyższego.

Ale teraz stało się i był zaskoczony. Odźwierny ruszył w drogę, a on mógł jedynie jeszcze usilniej wypełniać swoje zobowiązanie. Dokonało się; definitywnie odwrócił się plecami do ludzi, zrzekł się ich świata, a teraz stoi na jego najdalszej krawędzi. Gdyby chciał być dosłowny: stoi w miejscu, które w starodawnych legendach nazywało się Thule.

Ultima Thule, najdalsza kraina, ostatnia wyspa, najbardziej na północ wysunięte królestwo, dalej były już tylko krainy demonów, mawiano o tym świecie w legendach. Tak, to dokładny obraz jego sytuacji. Czemu by – uśmiechnął się lekko, nagle olśniony – nie nazwać tak tajnego stowarzyszenia, które będzie musiał założyć, by wypełnić swe zobowiązania?

Będzie miał jeszcze do dyspozycji trzydzieści lat. Żeby je zbudować, żeby za jego pośrednictwem wypełnić umowę, zaspokoić ambicje Najwyższego i swoje.

Tak, Thule będzie dobrą nazwą dla tajnego stowarzyszenia, za którym się ukryje. Dobrze zrozumiał lekcję, której mu mimochodem udzielił Najwyższy – niczego nie robić wprost, do wszystkiego używać narzędzi. Stanie się Ukrytym Mistrzem, utwierdzał się w swoim postanowieniu. Potem będzie musiał znaleźć dobre medium, błazna dla gawiedzi, szczurołapa, który umie dobrze grać na fujarce, aby bez podejrzeń i posłusznie szły za nim miliony – co najmniej pięćdziesiąt milionów. Jeszcze tyle ich będzie brakować... I dopiero z nich generał wybierze swoją armię, ponieważ będzie lepiej uzbrojona niż ci, którzy polegli w tej wojnie.

Nagle poczuł się świeży i wypoczęty.

Energicznie wstał, odepchnął krzesło i wrócił do ściennej mapy.

Gdzie przerwał, gdzie chciał przemieścić ten pułk artylerii?

Na razie każdego jego słowa słucha dziesięć tysięcy chłopa, ale przyjdą czasy, gdy niewielkim ruchem palca będzie rządził milionami. I nie tylko masy niewolników, ale również władcy niczego nie będą podejrzewać, pomyślał z zadowoleniem.

II


Silnik znowu chodził regularnie, chociaż jakby w zwolnionym tempie. Płomienie też już dawno zgasły. Gdyby nie charakterystyczne rysunki roślin na panelach ze sklejki, tworzących boki kokpitu, von Gallwitz nie uwierzyłby, że siedzi w swojej maszynie. Wszystko było na swoim miejscu, a szkło owiewki znowu chroniło twarz młodzieńca – tylko przed czym?

Jego albatros nie unosił się w przestrzeni powietrznej. Otoczenie było lepkie jak ciecz, ocierało się o jego twarz i samowolnie wdzierało mu się do ust. Czuł się jak topielec, pływający w czymś pośrednim pomiędzy złocistym miodem a szarą mgłą; topielec o zwolnionych ruchach nieprzyjemnie zdrętwiałego, poparzonego i właściwie nieistniejącego ciała. Czasami w tym podwodnym półmroku dostrzegał gęstsze prądy. Spadały z niezmierzonych wysokości jak draperie, a on ich unikał, zgodnie z poleceniami dziewczęcego nawigatora. Niezgrabnie sterował samolotem raz w lewo, raz w prawo. Przepływał przez wąskie kaniony między ogromnymi, żarzącymi się na czerwono ścianami. Wnikał w szczeliny, które nie miały dna. Wznosił się ku pomarszczonym stropom, ciągnącym się ku nieskończonemu horyzontowi, by niespodzianie skończyć się wielokilometrowymi zwaliskami. Oświetlonymi od spodu przez blask, który musiał być blaskiem piekielnym.

Poza tępym drętwieniem nie czuł żadnego bólu. Bez trudu, chociaż niezgrabnie i powoli, manewrował sterami. Ale mimo to ze wszystkich sił starał się nie myśleć, kto właściwie pilotuje samolot. Miał pewność, że nie zniósłby spojrzenia na siebie. Przecież był martwy. Ciągle pamiętał, jak płomienie trawiły jego ciało.

Jego poprzednie ciało?

Co się właściwie dzieje? – pytał sam siebie. Ale niemożność odpowiedzi na to pytanie paraliżowała jego umysł, wolał więc patrzeć w górę.

Na dziewczynę w zbroi. Ze wszystkich szaleństw spojrzenie na nią było najnormalniejszą rzeczą, jaką mógł zrobić.

Siedziała w okrągłym wycięciu baldachimu. Po lewej stronie, obcasami wysokich butów zahaczona o krawędź kokpitu. Tam, gdzie trzymałby ramię, gdyby żył. Widział tylko zarys jej sylwetki, wznoszący się nad nim jak góra w cieniu.

Tylko czasami, gdy przelatywali obok żarzącej się kry, odbite światło wydobywało z cienia jej ciało. Pochylona twarz nad krągłą szyją, atletyczne plecy przechodzące smukłą talią w sklepione biodra. A na stalowych napierśnikach, skrywających jej pełny biust, tańczyły czerwone błyski, które migotały też na płatach pancernej spódniczki.

Kim jesteś? – Von Gallwitz skorzystał z jednego z takich momentów. Ku swemu zdumieniu wydał taki sam głos, jak gdyby był żywy.

Jestem twoją hildr. Twoją siostrą. Twoją żoną. Twoją walką, twoim przeznaczeniem. Nazywam się Reginleif, a moim ojcem jest wielki Grimnir. Śmiertelnicy nazywają nas wałkiriami.

Dokąd mnie prowadzisz?

Lecimy do Niflheimu, do naszej wspólnej praojczyzny; jednego z wielu światów, nad którymi panuje mój ojciec. Potrzebuje tam zarówno ciebie, jak i twego powietrznego rumaka. Nie obawiaj się, będzie również twoim ojcem, gdyż jest ojcem wszystkich poległych. – Uśmiechnęła się pocieszająco. – Widzisz tę grotę? – W czerwieniejącym półmroku wyciągnęła spiżowe ramię, a ćwieki na nadgarstniku błysnęły purpurą. – Skręć w nią, niech te mroczne przestrzenie będą już za nami – zadeklamowała poważnie, ale w kącikach jej ust igrał figlarny uśmiech.

Rycerz Arnim przesunął drążek w prawo. Samolot posłusznie zareagował na wychylenie steru i skręcił. Po nadepnięciu drążka sterowania jego nos skierował się ku purpurowo rozżarzonej ścianie. Jak ślad po siekierze czerniała w niej olbrzymia szczelina. Na zakręcie pilot instynktownie się obejrzał.

Za jego albatrosem leciały w kluczu kolejne dwa samoloty z leniwie obracającymi się śmigłami. Były to SE5a. Podświadomie szarpnął sterem.

Myślałam, że o nich wiesz – zareagowała Reginleif. – To twoi wasale, twoi druhowie. To ci dwaj wojownicy, których zabiłeś przed własnym przejściem. Będą ci służyć na wieki. – Uśmiechała się do niego dziecięcymi ustami nad krągłą bródką.

Dajmy spokój z tymi oficjalnymi przemowami. Uśmiechnęła się łobuzersko. – Wprawdzie teraz wyglądasz strasznie, ale i tak mi się podobasz. – Rzuciła mu błyszczące spojrzenie.

Po chwili wchłonęła ich grota i rycerz Arnim zajął się sterowaniem. Lecieli między dwiema warstwami skalnej kry, z której grzbietów wystawały pokręcone rudonośne żyły, jak stwardniałe żylaki na nogach staruszki. Niektóre lśniły czerwono i złoto, inne, srebrne, tylko matowo połyskiwały, a jeszcze inne fosforyzowały jaskrawym cyjanem.

Wydawało się, że dnieje; atmosfera stawała się rzadsza, a basowy pomruk silnika wchodził na coraz wyższy ton. Również śmigła, do tej pory obracające się leniwie, przyspieszyły. Jaskinia, w której lecieli, przeszła w gigantyczną sztolnię, zalaną błękitną poświatą.

Ten korytarz wyciosały olbrzymy, zanim Grimnir wypędził je z Niflheimu – odpowiedziała hildr na jego nieme pytanie tonem zawodowej przewodniczki.

Patrz, tam jest wyjście. – Wskazała srebrny prostokącik na niebieskim tle na wprost dzioba samolotu.

W otwartą przestrzeń wlecieli przez olbrzymi portal w stoku potężnej góry. Unosili się nad dziką krainą, pogrążoną w nocy i zalaną bladą poświatą dwóch księżyców w pełni, podążających po niebieskim aksamicie wysokiego sklepienia. Między szczytami gór przelatywali dolinami tak wąskimi, że dudnienie silników odbijało się od ich posrebrzonych ścian wielokrotnym echem. Na dole, w głębi, w krzyżujących się nawzajem cieniach, ciemniały gęste ostępy, a w ich bezkształtnej masie od czasu do czasu pobłyskiwały jak pogubione monety okrągłe jeziora.

Nagle srebrny blask przybrał na sile i von Gallwitz z przerażeniem podniósł głowę. Z tyłu, spoza zębatego pogórza, na bezgwiezdne niebo wschodził trzeci księżyc. Olbrzymia, biała, popękana kula. Najszersza szczelina oddzielała część bliższą ziemi, w okolicach równika widać było dwa olbrzymie, wypełnione cieniem kratery, co sprawiało wrażenie, jakby po niebie sunęła szczerząca zęby czaszka umarlaka.

To głowa olbrzyma Thjaziego. Mój stryj Thor rozbił mu ją kiedyś młotem pod murami Asgardu. To nie było rozsądne; Thor często najpierw bił, a potem myślał. Nastanie bowiem czas, kiedy kawałki tej głowy zaczną spadać na Niflheim i Asom zacznie dziać się źle. O ile wcześniej się jej nie pozbędą. Skoro już Thor zabił Thajziego, powinien był zostawić jego czaszkę w całości, tak jak czaszki jego braci – Reginleif wyciągnęła rękę i wycelowała ją w księżyce biegnące z przodu – Idiego i Ganda.

Okolica zamieniła się w koronkę utkaną z cyny i zamarzniętej rtęci. Górska dolina, przez którą lecieli, rozszerzyła się w kotlinę, gdzie pośrodku królowała osamotniona góra. Nagle, gdy huczącymi maszynami podlecieli bliżej, cynę i rtęć przytłoczył potężny ryk, zagłuszający wszystko kakofonią głębokich tonów. Rycerz wzdrygnął się i samolot od razu się zakołysał. Białe, bezmięsne twarze w kokpitach towarzyszących mu SE5a zaczęły wykręcać się niespokojnie we wszystkie strony.

Spokojnie – odezwała się hildr – to dźwięk Gjallarhornu, tej góry.

Ostry stożek, jakby wycięty z pogniecionego staniolu, powoli przesuwał się pod skrzydłami. Był to wulkan, a jego krater, odbijający połączone światło trzech księżyców, wyglądał jak srebrny pierścień. Rycerz Arnim zauważył potężne tarasy, mury obronne i wieże zbudowane u jego stóp.

Fortyfikacje leżały jednak w gruzach. Długie fragmenty murów były zburzone, rozerwane szczelinami tarasy obsunęły się, wieże wraz z olbrzymimi blankami zgorzały. Pozbawione dachów, obnażały swoje poczerniałe wnętrza, podobne do zepsutych, spróchniałych aż po korzenie zębów. Tu i ówdzie wypalone były też skaliste, przetkane lejowatymi otworami, ściany góry.

To była twierdza Himinbjórg – poinformowała pilota Reginleif. – Jeszcze do niedawna mieszkał w niej mój wuj, Heimdall Strażnik. On i mój ojciec jako jedyni przeżyli wielką bitwę na równinie Wigrid. Ale nie uchronił się przed atakiem smoczycy Aurgelmi. Miał on miejsce kilka tygodni temu i gdyby nie twoi towarzysze na skrzydlatych rumakach, po Himinbjórgu zagładzie uległaby również Walhalla. Wielu einherjarów odprowadziło jednak Aurgelmi do Hellu. I dlatego jestem w dwójnasób rada, że udało mi się sprowadzić tak walecznego wojownika. – Znowu uśmiechnęła się do von Gallwitza.

Góra Gjallarhorn jest wydrążona i z każdej wieży do jej wnętrza prowadziły podziemne przejścia. Cały ten system wzmacniał rozbrzmiewające w okolicy dźwięki. Ryk ostrzegał Niflheim przed najeźdźcami. Ale od czasu, gdy Aurgelmi spaliła twierdzę i zabiła Heimdalla, Gjallarhorn ryczy, kiedy tylko chce. Nie można na niej polegać. Już nie ma nas kto ostrzec. Ani przed oszronionymi olbrzymami, ani przed naszym największym wrogiem Surtem, władcą Muspellu. Jest nas zbyt mało, by walczyć przeciwko niemu, jego smokom i hrimthursom...

Przelecieli już nad kotliną, zostawiając z tyłu spustoszony Gjallarhorn. Na albatrosa nagle padł olbrzymi cień i Reginleif umilkła. Rycerz Arnim spojrzał w górę pustymi oczodołami.

Nad samolotem, nieco na ukos, unosił się – niemal w ogóle nie poruszając skrzydłami – potężny orzeł. Pióra jego lotek, przypominające kopie peruwiańskich Indian, miały rozpiętość większą niż skrzydła samolotu. Gigantyczny drapieżnik opuścił w dół głowę z przerażająco wielkim dziobem i wbił nieruchome spojrzenie w pilota albatrosa. Von Gallwitz szarpnął ster i samolot ześlizgnął się w dół po prawym skrzydle.

Parę sekund później spokój srebrnej nocy zakłócił terkot karabinów Vickersa, a przestrzeń nad albatrosem przeciął snop żółtych nitek. Anglicy, chociaż z opóźnieniem, zareagowali jak doświadczeni skrzydłowi.

Nie strzelać! – Głos hildr niemal eksplodował w mózgu von Gallwitza. Ciągle bez wysiłku utrzymywała się na swoim miejscu na skrzydle. – To nasz przewodnik, doprowadzi nas do Wingolfu. Do wzgórza, w które wciśnięta jest Walhalla. To już niedaleko – dodała dźwięcznie.

Obaj Anglicy też usłyszeli rozkaz. Karabiny umilkły i znowu noc wypełniał tylko monotonny warkot silników. Prąd powietrza ze śmigieł zawirował kilkoma olbrzymimi, czarnymi piórami na dowód, że mimo wahania skrzydłowi nie strzelali w powietrze. Pióra zakręciły się wokół podłużnej osi i w świetle groźnego księżyca błysnęły metalicznie, przelatując obok kokpitu von Gallwitza.

Skrzydłowi znowu ustawili się po bokach albatrosa, przed którym ciągle machał skrzydłami ten nieprawdopodobnie wielki orzeł. Ptak Noh, pomyślał rycerz, machinalnie wyrównując lot zakłócany przez wachlowanie czarnego, opierzonego ornitoptera.

On jednak nie zwracał na nich uwagi i prowadził ich niekończącą się doliną między stromymi szczytami. Z trzech księżyców został na niebie tylko jeden, spóźnialski, i von Gallwitz był wdzięczny, że może lecieć za falującym cieniem, który regularnie, jak latarnia morska, błyskał żółtym spojrzeniem okrągłej tęczówki. Orzeł jest jednooki, uświadomił sobie rycerz.

Czas jakby stanął w miejscu. Mogły minąć całe wieki, nim także ostatni księżyc zaszedł za łańcuch gór na zachodzie i tylko niebieski strumień spalin mącił czerń przestrzeni. Hildr, teraz już tylko niewyraźny cień, milczała zagadkowo. Wydawało się, że skrzydłowi również znikli, a obecność ich maszyn zdradzały tylko smugi ciągnące się za rurami wydechowymi. Von Gallwitz miał wrażenie, że wpadł do wnętrza pieca hartowniczego i leci między jego gazowymi palnikami. Przeraził się, gdy dotarło do niego, że przy swoich spowolnionych reakcjach będzie musiał w tej ciemności lądować.

Drapieżny przewodnik jakby tylko czekał na tę myśl. Przez świst powietrza i huk silników przedarło się ostre skrzeczenie. Żółta tęczówka orła zamrugała o wiele niżej i von Gallwitz skierował samolot w tym kierunku. Ton strun podniósł się o oktawę, a przed nosem maszyny, gdzieś w głębi, zapłonęło mętne światło.

Schodzili ku niemu w mroźnym powietrzu. Światło rosło, rozdzielając się na trzy ogniste kropki. Orzeł przepadł gdzieś w ciemności.

Kieruj się na te ognie – poradziła Reginleif. – Płoną na krawędzi tarasu. Lądowisko jest oznakowane pochodniami, nie możesz się pomylić – uspokajała go.

Widział już płomienie tryskające ze stosów. Słupy iskier odrywały się od ich głowni i wypełniały coraz większą część owiewki. Migotliwie, jak przy oglądaniu filmu ze źle ustawionego projektora, ognie odsłaniały czoło wału z potężnych głazów, który na oko von Gallwitza zbyt szybko wyłaniał się z czarnej przestrzeni.

Za jego skrajem migotało kolejne światło. Ściągnął gaz i ryk silnika przeszedł w stłumiony kaszel. Pod skrzydłami samolotu mignęło czoło tarasu. Von Gallwitz w ułamku sekundy dostrzegł dziwaczne postaci, żwawo podskakujące wokół ognia – i już otwarła się przed nim ciemna płaszczyzna, obramowana po bokach szeregami migoczących światełek.

Jeszcze bardziej zdusił silnik i podciągnął drążek ku sobie. Parę metrów pod samolotem coś uciekało w tył. Albatros zatrząsł się, tracąc siłę nośną, i zaczął spadać. Koła podwozia, jakby jedno z nich nigdy się nie urwało, uderzyły o ziemię. Samolot podskoczył i znowu usiadł; zaskrzypiały linki zawieszenia. Opony już pewnie pędziły po twardej nawierzchni, wydając terkoczący dźwięk. Z prawej i z lewej biegły łańcuchy płonących czerwienią płomieni i von Gallwitz poczuł odwieczny zapach palącego się drewna i smoły. Za jego plecami ostrzejszym tonem kaszlały oba wolseleye angielskich skrzydłowych. Ich maszyny też już usiadły i mknęły po wielkich płytach, którymi wyłożono platformę. Przy każdym przejeździe po ich łączeniach podwozie odzywało się krótkim mlaśnięciem i częstotliwość tych dźwięków obiecująco malała, gdy albatros zwalniał swój bieg. Koniec platformy wciąż jednak zbliżał się za szybko. A co gorsza, gęsty cień zdradzał obecność stromej ściany, przy której kończyły się szeregi pochodni.

Jak wszystkie myśliwce, albatros nie miał hamulców. Rozbijemy się o skałę! – miał właśnie krzyknąć von Gallwitz, gdy podwójny szereg pochodni zaczął się wydłużać, prowadząc do wnętrza pieczary.

Rząd pochodni wybiegał w górę, na ściany, tworząc na grafitowym granicie pełgające czerwonawe obręcze. Dwa poziome szeregi i jeden pionowy obrysowały na ścianie trzy pola. Trzy olbrzymie bramy, których zgłodniałe wnętrza otwierały się na spotkanie nadjeżdżających samolotów.

Miarowy zgrzyt po kilku ostrych, metalicznych dźwiękach był oznaką, że również ogon jest w stałym kontakcie z podłożem. Hildr milczała, a von Gallwitz dodał gazu i skierował jadący samolot do środkowej bramy.

Kątem oka zobaczył wrota zbite z potężnych kłód. Wetknięte w ich dolną krawędź pochodnie oświetlały zbrojenie ze stalowych taśm i głowice olbrzymich gwoździ.

Wrota jeszcze się podnosiły, gdy albatros wślizgnął się w portal, a nad głową pilota przemknął masywny brzeszczot, osadzony w dolnej krawędzi wrót.

Byli w środku. Samolot kołował po olbrzymiej, wykutej w skale hali, przedzielonej dwoma szeregami ostrych słupów na trzy nawy. Na każdym słupie wisiały girlandy pochodni, a ich migotliwe światło odsłaniało samoloty parkujące po bokach w półmroku. Stały zarówno w nawach, jak i w wykutych w bocznych ścianach galeriach.

Zdumiony rycerz rozpoznawał różnorakie maszyny. Niemieckie albatrosy nie tylko typu DV, jak jego własny, ale i starsze D III, kilka pfalzów o srebrnych lakierowanych kadłubach i żółtych dodatkach, dobrze mu znane angielskie SE5a w eleganckiej zielonobrązowej szacie. A jakby tego było mało, z drugiej strony francuskie SPAD-y w różnokolorowym płaszczu z plam o barwie ochry, brązu, zieleni i khaki. A za nimi nieuporty XVII ze wszystkimi płaszczyznami pomalowanymi aluminiową farbą.

Niektóre maszyny miały odkryte jednostki napędowe. Inne silniki, wymontowane, spoczywały na mocnych drewnianych kozłach. Nieopodal, na niskich, grubo ociosanych stołach leżały karabiny maszynowe i ich części. Lufy lewisów i vickersów; pozbawione chłodnic, zdemontowane zamki niemieckich karabinów Spandau i Parabellum, błyszczące od smarów.

Wokół krążyły dziwaczne postaci. Miały nieco ponad metr wzrostu, były brodate i z potężnymi węzłami muskułów, jeszcze pocieszniej deformującymi ich przykurczone ciała. Na nienaturalnie wielkich głowach miały szpiczaste czapki, ciała zaś przepasywały skórzane, zatłuszczone fartuchy. Gdy albatros z czerwonym smokiem na kadłubie przejeżdżał obok nich, unosiły wypukłe czoła znad pracy i tęsknie spoglądały na hildr, rozciągając swoje ordynarne twarze o ogórkowatych nosach w grymasie uśmiechu.

To gnomy. Albo krasnoludy, jak wolisz – oznajmiła siedząca ciągle w swojej niewymuszonej pozycji Reginleif. – Popatrz, ich król Dwelin pokazuje, gdzie masz zaparkować.

Niemal na końcu hali, między słupami, stał gnom w niebieskiej czapce wysadzanej klejnotami. Zamiast fartucha miał skórzany płaszcz przepasany bandoletem z przyczepionym sztyletem. Gestem doświadczonego mechanika wskazywał pustą przestrzeń po lewej stronie między słupami. Von Gallwitz dodał gazu i w tym momencie samolot się zachwiał, przejeżdżając po czymś bardziej elastycznym i miękkim niż granitowe płyty.

Pod sklepieniem rozległ się nieludzki jęk, przebijający się przez rzężący pomruk mercedesa.

Ale rycerz Arnim nie miał czasu zastanawiać się na tym krzykiem. Nie wiadomo skąd samolot obsiadła czereda gnomów w żółtych i czerwonych czapkach. Kilku z trudem uwiesiło się dolnego lewego płata, a pozostali, potykając się, pobiegli do zielonego ogona, by pomóc pilotowi zakołować między słupy. Gdy albatros skręcał, von Gallwitzowi ukazał się widok na ukryte dotychczas pomieszczenia.

Pustymi oczodołami patrzył pożądliwie na trójpłatowego fokkera. I na parkującego z tyłu żółtego SPAD-a o sylwetce lecącego bociana z czerwoną dwójką na boku kadłuba. Bliższy fokker, pomalowany na zielono i jakby nakrapiany, czoło pierścieniowej osłony silnika miał ozdobione parą dzikich białych oczu z czarnymi źrenicami, przez co przypominał twarz skrzata. Na skrzydłach i bocznych powierzchniach kadłuba w oczy rzucały się wielkie, lśniące czarne krzyże z białym obramowaniem. Dobrze znał ten samolot.

Do diabła, tu jest Werner! – zaklął uradowany.

Król krasnoludów skrzyżował ramiona na piersiach i rycerz Arnim zrozumiał jego gest jako polecenie wyłączenia silnika.

Śmigło jeszcze kilka razy się obróciło i w końcu zatrzymało. Gdzieś spoza sąsiednich filarów kilkakrotnie zakaszlały wolseleye, gdy jego skrzydłowi wyłączali magneto. Potem nastąpiła cisza, zakłócana tylko dźwięczeniem narzędzi w rękach karłowatych mechaników. Von Gallwitz mechanicznie odpiął pasy i nie myśląc o stanie swojego zwęglonego ciała wyszedł z kokpitu.

Dzięki uwagom rzuconym podczas podróży przez przewodniczkę domyślał się, gdzie się znajduje. Wreszcie stał na twardym gruncie, czuł, że spada z niego brzemię tego nierzeczywistego lotu, wreszcie może zadawać pytania.

Więc to jest ta Walhalla Wotana? – Z niedowierzaniem się rozglądał po ogromnej, wydrążonej w skale hali, przepełnionej zaparkowanymi samolotami. Ale gdzie są rycerze?

Gdzie Normanowie w kolczugach, z toporami w rękach? I wikingowie z okrągłymi tarczami i długimi mieczami? Czy spotka tu dawnych wojowników, poległych w innych bitwach, na przykład weteranów Bluchera spod Waterloo? Krążyły mu po głowie te i wiele innych pytań.

Ty naprawdę jesteś walkyrią, prawdziwa walkyrią? – wydusił z siebie, czekając na potwierdzenie, że miejsce, w którym się znajduje, i ten niewiarygodny lot nie są tylko sennym koszmarem.

Ale jego przewodniczka właśnie wysiadała z samolotu. Płaty spódniczki odstawały od ponętnych pośladków, a gdy spojrzenie młodzieńca trafiło na jej miecz, stracił ochotę na dalsze pytania. Na rękojeść nabity był sinobiały męski członek. Krew, która z niego wyciekła, zaschła w szerokich strumykach na lśniącej klindze.

Ostrzegam cię, Grimnir nie lubi imienia, którego użyłeś, ponieważ łączy się ono z pewną ponurą wróżbą. A z kolei ja i moje siostry nie lubimy tego drugiego w formie, w jakiej je wymawiasz. Prawidłowo brzmi walkiria... – Reginleif spojrzała na niego w odpowiedzi, gdy stanęła na brukowanej posadzce, i przesunęła rękę na pas tak, by ukryć rękojeść miecza. Von Gallwitz pomyślał, że to ze względu na niego, ale mylił się.

Witaj w Walhalli, rycerzu – rozległ się za jego plecami dźwięczny, przywykły do rozkazywania głos. – Ciebie również pozdrawiam, Reginleif, moja wierna córo, która przez płomienie przyprowadziłaś nowego bohatera.

Gdy się odwrócił, ujrzał przed sobą szczupłego, ciemnowłosego mężczyznę średniego wzrostu, z brodą przetykaną srebrem. Prawy oczodół był ukryty pod czarną opaską i ze zdecydowanej twarzy, którą ocieniała wystająca ponad czoło kanciasta czapka, błyszczało tylko jedno żółte oko. Mężczyzna był ubrany w myśliwską kurtkę ze skóry łosia, wyprawioną w odcieniu tabaki, a jego nogi okrywały przylegające spodnie z ciemnozielonego sukna. Dumnie wyprostowany, w lewej ręce władczo trzymał włócznię. Jej jesionowe drzewce, w regularnych odstępach wzmocnione srebrnymi, pokrytymi runami pierścieniami, miało grot o kształcie liścia i rozsyłało refleksy światła z wypolerowanej jak lustro stali. Chociaż prawa ręka mężczyzny najwyraźniej była zraniona, bo wisiała nieruchomo wzdłuż ciała, a na obnażony nadgarstek ściekał po rękawie wężyk krwi, skapując z palców na bruk, rozmówca cały czas trzymał się prosto i z władczą godnością. Z jego postaci emanowało coś, co wszystko inne zepchnęło na dalszy plan. Naturalny majestat władzy, której nie można się sprzeciwić; której można tylko służyć. Von Gallwitz mimowolnie przyklęknął na jedno kolano.

Nie zwracając na to uwagi, mężczyzna podszedł do samolotu i jakby przypadkiem chciał dotknąć włócznią czerwonego kołpaka śmigła.

Chciał.

Grot włóczni odskoczył jednak od wypukłej osłony, nie dotykając samolotu. Strzelił snop złotych iskier. Jednooki zatrzymał się zdumiony i teraz już z rozwagą przyłożył ostrze do kołpaka śmigła. Kontury maszyny na mgnienie oka oblała tęczowa poświata.

Mój Gungnir – mężczyzna z badawczym spojrzeniem wbitym w albatrosa władczo uderzył włócznią o bruk – właśnie przyjął twoją maszynę do mojego stada powietrznych rumaków i tym samym na zawsze ją odnowił. Muszę przyjąć również ciebie i twoje rany. Nie, nie obawiaj się – jednooki uśmiechnął się kącikiem ust – nie będę was przyjmować między swoje konie, ale między einherjarów, między swych synów. Musisz bowiem wiedzieć, że jestem Ojcem Poległych. Przy pomocy wthulu zwrócę ci twój pierwotny kształt, ponieważ twój obecny widok nie jest zbyt miły, możesz mi wierzyć. Powstań i chodź za mną – rozkazał.

Z bocznej galerii weszli do nawy głównej i skierowali się ku końcowi hali, której strop spowijały ciemności. Pochodnie płonęły spokojnym płomieniem, dzierżone przez ręce wyrastające wprost z olbrzymich, wyciosanych w ośmioboki słupów. Von Gallwitz nie mógł rozpoznać, czy owe światłonośne ramiona są żywe, czy kamienne. Echo kroków w hali zwielokrotniało, rycerz obejrzał się – dwa kolejne poczerniałe trupy o częściowo obnażonych czaszkach i w popalonych angielskich mundurach szły jego śladem. Pod wrażeniem tego potwornego widoku wypadł z rytmu i potknął się. Podłoga pod nim się poruszyła. Wskoczył na stabilną płytę i odzyskał straconą równowagę. Ponownie spojrzał na ziemię.

W poprzek bruku ciągnął się kilkumetrowy kamienny żleb, w którym leżały olbrzymie, płasko krzyżujące się ramiona. Metrowe dłonie z kłykciami porośniętymi czarnymi kudłami, grubymi jak calowe nasmołowane liny, obejmowały łokcie wielkości beczek z piwem. Pokrywała je szczeciniasta skóra, podobna do skóry dzika.

Za chwilę zobaczysz nie tylko ręce, ale i twarz olbrzyma Managarmra. – Idąca za nimi Reginleif też się potknęła.

Natychmiast wykorzystała to gromada drepczących wokół karłów o kosmatych brodach. Stłoczyli się wokół niej, przepychając się wzajemnie i włochatymi dłońmi próbowali dotknąć jej ud, a może czegoś jeszcze wyżej.

Precz, hołoto! – Już w marszu ni to z gniewem, ni ze śmiechem biła ich po rękach swoimi nadgarstnikami, aż z ich ćwieków zaczęła skapywać krew. Krasnoludy nie zwracały jednak na to uwagi i dopiero po gniewnym spojrzeniu mężczyzny z włócznią rozpierzchły się między filarami.

Zbliżyli się do tylnej ściany hali. Strop przeszedł w sklepioną kopułę, filary zgęstniały. Światło pochodni było tu mocniejsze, a płomienie, tak jak powietrze, chwiały się w rytmie charczących oddechów.

Orszak zatrzymał się przed osadzoną w bruku sporą kamienną płytą, w której wyciosana była płaskorzeźba. Brodata twarz z kulami wytrzeszczonych oczu, rozpłaszczonymi lwimi chrapami, z których rytmicznie biły obłoki śmierdzącej pary, i nabrzmiałym, na metr rozdziawionym pyskiem. Ta płaskorzeźba, choć kamienna, żyła. Oczy przewracały się w oczodołach, zęby w pysku skrzypiały, zaciskając się co chwila, a z czarnej gardzieli buchał intensywny odór krwi.

Ojciec Poległych zgrabnie przeskoczył przez gardziel i stanął na nosie poczwary, jeszcze bardziej przygniatając spłaszczone nozdrza, z których wyleciał kolejny obłok pary. Pękła kamienna błona na przewracających się oczach i krwawe bielma rzuciły zezowate spojrzenie. Zraniona ręka Jednookiego lekko się zakołysała, kilka kropli krwi oderwało się od czubków palców. Kamienne szczęki wessały je pożądliwie.

Podejdź – rozkazał rycerzowi Arnimowi Ojciec Poległych i włócznią wskazał miejsce przed sobą, przed kamienną gardzielą na skraju płyty.

Tu leży mój jeniec, wieloręki olbrzym Managarmr, który od wieków syci się krwią martwych. Ty również oddasz mu swoją ziemską krew, abyś mógł się stać einherjarem, moim synem i wojownikiem Walhalli – przemówił donośnym głosem, zamachnął się i bez uprzedzenia wbił włócznię w serce von Gallwitza. Po krótkiej chwili ją wyrwał.

Uderzenie i atak nieznośnego bólu zachwiały rycerzem. Rana na poczerniałym ciele pękła jak pączek czerwonej róży i wypuściła strumień ciemnej krwi. Kamienne wargi połknęły ją, mlaszcząc z zadowolenia. Von Gallwitz upadł na kolana i o mały włos nie wpadł w gardziel. Przeszywały go mróz i ogień zarazem, swędziała nieistniejąca skóra. Reginleif podskoczyła do niego i podparła go, lecz gdy Ojciec Poległych spojrzał na nią ponuro, szybko się cofnęła.

Rycerzu Arnimie. – Grotem włóczni dotknął jego ramienia. – Pasuję cię na einherjara i przyjmuję jako swojego syna. Teraz jesteś moim wojownikiem, obrońcą Walhalli.

Migotliwa łuna oblała twarz von Gallwitza. Zwęglone części jego ciała zaczęły się regenerować i wypełniać. W spalonych miejscach szkielet pokrywał się mięśniami i skórą; nie była to jednak naturalna tkanka, tylko metal. Chłodny, lekko połyskujący metal wkrótce przykrył się mundurem, który wyglądał, jakby wyszedł wprost spod krawieckiej igły. Rycerz poczuł, że jego szyję ponownie opina łańcuch Krzyża Żelaznego.

Był znowu silny i młody. Silniejszy niż wcześniej. Z wdzięcznością spojrzał na Jednookiego. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Czeka cię wiele bitew, wiele lotów, ponieważ tu niebo jest równie wysokie, czytał w tym żółtym dysku. Uśmiechnął się radośnie.

Odejdź – rozkazał Jednooki głośno.

Przyszła kolej na obu Anglików. Ojciec Poległych przebił ich po kolei i pasował na einherjarów.

Ich spalone ciała zamieniły się w metal, nawet ich twarze pokryły się plamkami elastycznego stopu w miejscach, gdzie skórę wypaliła płonąca benzyna.

Kamienne usta dwukrotnie głośno mlasnęły, oczy olbrzyma Managarmra mrugnęły z lubością, a nozdrza spod stóp Ojca Poległych wypuściły obłok pary.

Mam nadzieję, że w pojedynkach z hrimthursami będziecie celować dokładniej. – Jednooki z grymasem bólu zamachał zranioną ręką, potwierdzając tym podejrzenie von Gallwitza, że to właśnie on osobiście doprowadził ich do Walhalli. Potem zeskoczył z nozdrzy olbrzyma.

Masz jeszcze inne imiona, panie? – odważył się spytać von Gallwitz.

Jak już słyszałeś, jestem Ojcem Poległych. Ale zwą mnie też Praojcem, Alfódrem, Ganglerim, Oskim, Hnikarem i mam jeszcze wiele, wiele innych imion, ponieważ jestem władcą licznych światów. Ale twoi druhowie, wojownicy na powietrznych rumakach, mówią o mnie jako o Grimnirze – powiedział i zniknął za słupami.


***


Jak również Herjann, Tekk i Tridi, Sanngetal, Bólverk, Jafnhar, Biflindir, Svikur i Svidrir. Edda podaje w sumie pięćdziesiąt dwa jego imiona – zabrzmiał z drugiej strony mniej wprawdzie dźwięczny, lecz mimo to dostatecznie władczy głos.

Jeszcze raz witajcie w Walhalli, panowie. – Znajoma rycerzowi Arnimowi postać w dobrze znanej skórzanej kurtce lotniczej z czako nad bladą twarzą wyszła ze sklepionego korytarza, w który przechodziła jaskinia.

Hauptmann Boelcke! – wyrzucił z siebie zaskoczony von Gallwitz. Tę twarz znał każdy, Oswald Boelcke stał się legendą niemieckiego lotnictwa jeszcze za życia.

Już w roku 1916 wywalczył sobie możliwość stworzenia jednostki składającej się tylko z myśliwców, a przydzielonych do niej pilotów uczył podstaw czegoś zupełnie nowego, czego dotąd nie znała historia wojen. Podstaw walki powietrznej. Otwarcie dzielił się ze swoimi podwładnymi wszystkim, co odkrył dzięki swojemu systematycznemu podejściu do problemu, jak można strzałem z jednego lecącego przedmiotu trafić w drugi lecący przedmiot. Robił znacznie więcej... Osobiście prowadził swoich pilotów do walki i tam, na wysokości kilku kilometrów nad powierzchnią ziemi, poglądowo im pokazywał, jak prawidłowo obchodzić się z latającym karabinem maszynowym, ponieważ niczym więcej nie była ta kupa świerkowych listewek, stalowych rurek, płótna i drutów z zamocowaną bronią. Jak wykorzystywać przewagę wysokości, jak atakować od słońca i stać się niewidzialnym dla przeciwnika. Jak wysokość zamieniać w szybkość i na odwrót. I mnóstwa innych rzeczy. Uczył ich wszystkiego, co później stało się sumą sztuki walki w powietrzu i chlebem powszednim pilotów myśliwców w wojnie, która dopiero miała nadejść.

Każdy niemiecki pilot czuł się jego uczniem. Nawet ci, którzy go nie poznali – którzy, tak jak von Gallwitz, przyszli do jego sławnej eskadry już po śmierci hautpmanna, jesienią 1916. Jego fotografie wszyscy znali z prasy – zmęczoną, ale stanowczą twarz ze wstęgą orderu Pour la Merite pod okrągłą brodą. Dla wszystkich był bogiem. Rycerskim bogiem.

A teraz von Gallwitz spoglądał w twarz tego boga. Podziobaną wthulem, tak jak ich twarze.

Nie lubię tego ceremoniału przemiany. – Gdy się wzajemnie przedstawili, Boelcke znowu zabrał głos. – Ale uważam za swój obowiązek osobiście przywitać każdego pilota, którym będę dowodzić. Dlatego czekałem już tutaj – dodał wyjaśniająco.

Pan będzie nami dowodzić? – spytał wątlejszy z Anglików. Przedstawił się jako Rhys Davids. – Myślałem, że naszym szefem jest ten jednooki. Sam Odyn. Albo Wotan, skoro mamy tu niemiecki monopol?

Chłopczyku, jeśli nie chcesz mieć problemów, nie używaj tego imienia przy Grimnirze – obsztorcowała go Reginleif, a von Gallwitz się uśmiechnął, ponieważ mimo tego, że ze swoją czupryną ciemnych włosów nad delikatnie wymodelowanym czołem naprawdę wyglądał bardzo chłopięco, Rhys Davids należał do najlepszych pilotów 56. skrzydła RFC i miał na swoim koncie ponad dwadzieścia zestrzeleń.

Naprawdę nie lubi tego imienia – przytaknął hauptmann. – Ale wracając do pytania – kontynuował ugodowo – ja jestem kimś w rodzaju jego admirała lotnictwa. A o niemieckim monopolu nie ma mowy. To jego monopol i jak się wkrótce przekonacie, waszych rodaków i Francuzów jest tu co najmniej tylu co Niemców.

Tutaj wszyscy mamy wspólnego wroga – mówił dalej, gdy powoli kroczyli regularnym korytarzem, wyłożonym wielkimi granitowymi płytami przetykanymi czarnymi żyłkami.

To naprawdę świat Eddy i im więcej ze skandynawskich sag sobie przypomnicie, tym lepiej dla was.

Chce pan przez to powiedzieć, że naszym wspólnym wrogiem jest Surt, władca Muspellu, czyli właściwie diabeł? – spytał drugi z Anglików, przysadzisty rudzielec Muspratt. – W Rugby trochę sag nam do głów natłukli – dodał wyjaśniająco.

Nie on bezpośrednio, ale jego latające jaszczury Smoki, hrimthursowie – odpowiedział żywo Boelcke. – Niektóre są olbrzymie, większe od waszych bombowców short – zwrócił się do Anglików – a płomienie, które wypluwają, w ogóle nie są baśniowe – dodał z goryczą.

O ile jestem dobrze poinformowany – ciągnął – lecieliście nad Himinbjórgiem. Czy raczej nad tym, co z niego pozostało. Widziałem jego zagładę. Do jego obrony wystartowało nas ponad pięćdziesięciu, wróciło mniej niż pół tuzina. I gdyby nie wasz rodak – Boelcke spojrzał na Anglików – Bertie Bali, ja też bym nie wrócił.

Ale smoka zestrzeliliście. – Widząc znudzoną twarz Reginleif, von Gallwitz przypomniał sobie jej słowa, wypowiedziane podczas lotu nad Gjallarhornem.

Trudno powiedzieć, że zestrzelili. – Hauptmann miał niepewną minę. – Raczej niektórzy z naszych strącili go własnymi maszynami.

No, wlecieli w jego skrzydła – zareagował na zdziwione miny swoich słuchaczy. – Albo raczej jej, bo to była smoczyca, i swoimi śmigłami poszatkowali ich błony...

Dlaczego właściwie tu się walczy? – Rhys Davids niemal natychmiast zadał kolejne pytanie, podczas gdy von Gallwitz myślał o tym, co usłyszał. Bezskutecznie. Nie potrafił sobie wyobrazić czegoś w rodzaju olbrzymiego pterodaktyla, w którego skrzydła wpadają samoloty z jęczącymi silnikami. To było zbyt nierealne.

Dlaczego?! Dlaczego?! – zdziwił się Boelcke z sarkazmem.

Dla tego samego, co na Ziemi. I z zemsty. Podczas ostatniego Ragnaróku Surt wymordował niemal wszystkich Asów. A Grimnir, któremu zostało tylko dwóch synów, w naszych samolotach widzi szansę na zemstę. Ta zemsta jakby go opętała.

Zapomniałeś o nas, jego córkach. I w ogóle, mógłbyś o moim ojcu mówić z większym szacunkiem – wycedziła Reginleif, spoglądając na hauptmanna. – Waleczny bóg Skandynawów jest również twoim władcą.

A gdzie inni obrońcy Walhalli? Wojownicy wikingów, polegli w poprzednich wojnach? – rycerz Arnim przypomniał sobie swoje nadzieje z czasu, gdy kołował albatrosem w grocie.

Nie ma innych wojowników. – Reginleif pokręciła swoją piękną głową. – Od czasów Sigurda my, walkirie, nie miałyśmy wstępu do Midgardu. Dopiero po wybuchu waszej wojny, wojny skrzydlatych rumaków, ponownie otworzyłyśmy tam drogę. – Mimo woli zerknęła na swoją prawą rękę, gdzie na serdecznym placu pysznił się wielki złoty pierścień, i zakłopotana schowała go za płatami pancernej spódniczki.

Wszyscy starzy obrońcy Walhalli polegli w walce i udali się do Hellu – dokończyła powoli walkiria.

Dokąd? – spytał Rhys Davids. – W Eton mieliśmy chyba gorszych nauczycieli niż Muspratt w Rugby – dodał tonem usprawiedliwienia.

Do Hellu – powtórzył Boelcke. – Żeby było jasne, tu też można stracić życie. Można stąd, z Niflheimu, trafić do innego świata. Do Hellu, gdzie panuje córka Lokiego o takim samym imieniu. Jeśli was spali płomień smoka, Heli resztki ciała wraz z węgielkiem serca ułoży w wiecznym lodzie jej rzeszy, skąd już definitywnie nie ma powrotu.

Ale możecie skończyć jeszcze inaczej. – Reginleif się ożywiła. – Jeśli zamiast oddechu smoka dosięgnie was surorm. Swoim jadem zamieni we wthul ludzkie resztki waszego ciała. I staną się z was hrimthursowie, wojownicy Surta. A potem, oszaleli, nie będziecie niczym innym niż wthulem; będziecie walczyć przeciw swoim byłym kolegom, walczyć niczym berserk – zakończyła uczenie.

Nie powinnaś, nie powinnaś im tego mówić. – Boelcke z dezaprobatą pokręcił głową. – Mają jeszcze czas, mogli się tego dowiedzieć później.

Na co czekać? – Reginleif wyzywająco uderzyła pięścią w płaty spódniczki, które głośno zadźwięczały. – Niech od razu wiedzą, co ich może spotkać, jaki koniec wojownik może wybrać sobie w walce – fuknęła z drwiną.

I koniec tej debaty – dodała władczo. – Już mnie nużą te rozmowy, a sala biesiadna czeka. Ty, admirale, już spełniłeś swój powitalny obowiązek – zwróciła się z wyższością do hauptmanna. – Czas najwyższy, by nowi einherjarowie poznali również przyjemniejsze strony pobytu w Walhalli. – Jej uśmiech skierowany był do wszystkich, ale spojrzenie wbite tylko w von Galłwitza.

Jesteś nieodrodną córą Grimnira – Boelcke tym razem nie protestował – ale ja muszę wrócić na Hlidskjalf.

Nikt nie zamierza cię odciągać od twoich obowiązków – odparła Reginleif. – Sama zaprowadzę swoich bohaterów do sali biesiadnej.

III


Po pożegnaniu z hauptmannem Boelcke poszli korytarzem dalej, aż do okazałych schodów. Jakby nie ufając swym przemienionym ciałom, niezgrabnie wchodzili po szerokich marmurowych stopniach, które jak kaskada piany odbijały się od ciemnego granitu skał.

Von Gallwitz, w jednorzędowej kurtce lotniczej, ciemnoszarych rajtuzach i wypucowanych oficerkach wchodził jako ostatni. Obaj Anglicy, chłopięco wątły Rhys Davids i potężniejszy Muspratt – w eleganckich, zwyczajowo przepasanych mundurach khaki i wysokich butach oblamowanych futrem – pokonywali schody przed nim. Gdyby nie wystające z rękawów metalowe, naprawione wthulem ręce – rycerz Arnim przypomniał sobie ich chłodny dotyk podczas prezentacji – z tyłu wyglądaliby zupełnie ludzko.

Szli za walkirią. Jej płatkowa spódnica dźwięczała o kilka stopni nad nimi. Ona również wyglądała bardzo, bardzo ludzko.

Dokąd nas prowadzisz? – Spojrzenie na kołyszące się płatki, skrywające falujące ruchy jej ud, sprowokowało Rhysa Davidsa do pytania. Stanął na najbliższym stopniu i delikatnie skrojone usta w nakrapianej wthulem twarzy pod czupryną szatynowych włosów rozciągnęły mu się w swawolnym uśmiechu. Był zbyt młody na to, by długo się smucić swoim losem; by myśleć tylko o nieznanych niebezpieczeństwach czekających go w Walhalli.

Do sali biesiadnej, żebyście mogli się posilić po trudach podróży. – Ona również zatrzymała się na marmurowych stopniach. Obróciła się do nich bokiem i wystawiła na ich spojrzenia swoje wyzywające piersi. Była zmienna jak pogoda w kwietniu, raz przymilna, a za chwilę drapieżna jak prawdziwy kociak.

Żylasty rudzielec Muspratt zarechotał z lubością, patrząc na tak wystawiony towar.

Światła z olejowych kaganków – trzymały je alabastrowe ramiona, wyrastające wprost z wypolerowanych granitowych ścian – odbiły się nie tylko od napierśników kryjących jej brodawki, ale również od miecza. Zabłysnął jak srebrny wąż na jej opalonym na brąz ciele.

Często bierzesz ten miecz do ręki? – spytał na wpół wzburzony, na wpół rozbawiony Rhys Davids, spoglądając na niezwykłą rękojeść broni. Jego wthulowa twarz ściągnęła się w mimowolnym grymasie.

To nie powinno cię interesować, chłopczyku. – Hildr roześmiała się dźwięcznie. Uniosła prawą rękę, zaciskając palce na rękojeści. Stopniowo przesuwała je w górę, aż w dłoni znikła również jej głowica.

Von Gallwitz zatoczył się i potknął.

To będzie ciekawe piekło – rzucił z drugiej strony rudy Muspratt i znowu wesoło zarechotał. On też zapewne wyrzucił z pamięci słowa Boelckego i wszystkie ponurości, które wyjawiła im Reginleif.

Spytam więc o coś innego. – Wykrzywiona twarz Rhysa Davidsa przypominała wykutą maskę antycznego aktora grającego satyra. – Masz jakieś siostry? A może jesteś jedyną córką jednookiego?

To też nie musi cię interesować, chłopczyku – kpiła walkiria. – I tak byś nie wiedział, jak się nimi zająć – dodała, zachłystując się śmiechem. Za śnieżnobiałymi zębami zadrgał wilgotny różowy język. Powaga, którą utrzymywała podczas lotu, gdy siedziała na tronie górnego płata albatrosa, wyparowała.

Nagła słabość w kolanach zmusiła von Gallwitza do oparcia się o ścianę. Najbliższe alabastrowe ramię, wyrastające z granitu, szarpnęło się i odsunęło miskę z olejem.

Właściwie jestem waszą siostrą. – Reginleif uśmiechnęła się drwiąco. – A tylko dla niektórych kimś więcej. – Znów kokieteryjnie wysunęła czubek języka. – Za chwilę sami się przekonacie, że w salach biesiadnych Walhalli znajdziecie dość rozrywki. A w Niflheimie tyle bitew, żeby się nie nudzić – spoważniała – i żeby nie wspominać dawnych dziejów. Grimnir tego nie lubi. Nie lubi, gdy wojownicy martwią się swoją przeszłością.

Weszli na szczyt schodów i przeszli krótką galerią opasaną wyciosanymi poręczami ze splecionych ciał węży, na końcu której wchłonął ich portal w kształcie otwartego smoczego pyska. Musieli odeprzeć spojrzenie wściekłych, choć tylko wyrzeźbionych w kamieniu oczu. Pod zwisającym nosem przeszli po olbrzymich nozdrzach, minęli co najmniej trzymetrowe marmurowe kły, które tworzyły właściwą bramę, i z półmroku wkroczyli do jasnej, oświetlonej sali.

Zamarli ze zdumienia i patrzyli bez słowa.

Z głębi potężnej sali uderzyła w nich wrzawa głośnych rozmów. Ogłuszył ich gromki śmiech, pijackie okrzyki i szczęk noży, w uszach zadudniło nieregularne brzęczenie kutych rogów, trącanych w nieskończonej serii toastów. W morzu kędzierzawych czupryn i roześmianych ust – tam, gdzie nad przeciwległą ścianą górował olbrzymi kominek, w którym zmieściłby się nawet jeździec na koniu – jak wyspa tkwiła grupa młodzieńców w mundurach khaki. Stali na stole, obejmując się za ramiona, i kołysali się w rytmie piosenki Tipperary, którą wywrzaskiwałi mocą całych płuc.

Poniekąd fałszywie, lecz nadrabiali głośnością.

Patrz, tam na stole jest Bowman! – krzyknął z radością Muspratt.

A obok stoi Bali. Bert, cześć, tutaj! – krzyknął w odpowiedzi wątły Rhys Davids, wyrwawszy się z osłupienia. Z euforią zamachał rękoma nad głową i rzucił się w ciżbę sali.

Jeszcze się zobaczymy, szefie – krzyknął przepraszająco Muspratt i poszedł w ślady Rhysa Davidsa, który już się przedzierał ku drącym się młodzieńcom. Oni też ich zauważyli.

Nie przerywając śpiewu, entuzjastycznie machali do nich ze stołu.

Gdziekolwiek osamotniony rycerz spojrzał, wszędzie połyskiwały różnorako poreperowane elastycznym wthulem twarze nad kołnierzami wielobarwnych mundurów. Brytyjskich khaki, niebieskich francuskich i w przeważającej ilości szarych niemieckich. Wielu pilotów miało też na sobie krótkie kurtki lotnicze z czarnej skóry. Rozpięte przy szyi, by widać było szarfy Krzyży Żelaznych. W sali są chyba same asy lotnictwa, pomyślał von Gallwitz i przygnębienie malujące się na jego mozaikowej twarzy nagle odpłynęło. Gdzieś tutaj musi być też jego najlepszy kolega, Werner...

Czuł, że zalewa go takie samo uczucie współprzynależności, jakiego doznawał zawsze, gdy wchodził do stołówki ich Jagdstaffel tam, we Flandrii. Przeżycie bolesnego umierania i wrażenie szalonej nierealności nagle go opuściły. Tutaj też może być szczęśliwy...

Wreszcie go zauważyli.

Podnosili się z ławek. Przecież to von Gallwitz, krzyczeli, jest tu von Gallwitz, von Gallwitz! Okrzyki towarzyszyły mu w drodze w głąb sali, znad ordynarnych dębowych stołów wysuwały się do niego rogi i cynkowe kutie, zwracały się ku niemu przyjazne twarze. Pamięć przywracała mu niektóre, gdy radośnie kroczył tym szpalerem za uśmiechniętą Reginleif. Dopiero teraz zauważył, że wśród mundurów przebłyskują na wpół obnażone, na wpół opancerzone ciała dziewcząt.

Walkirie. Czyli jednak Reginleif miała siostry. I było ich wystarczająco dużo, Rhys Davids nie będzie się nudził.

Część dziewcząt z beczułkami wina na ramionach lawirowała między siedzącymi pilotami; inne, z mieczami zawieszonymi na oparciach krzeseł, siedziały razem z młodzieńcami za poczerniałymi blatami stołów i z udawanymi protestami odtrącały ich natrętne ręce, odchylając głowy w dźwięcznym śmiechu.

Tuż nad podłogą z czerwonych i różowych płyt żył kolejny świat. Przecząc zasadom grawitacji, mniej więcej na wysokości metra, w uliczkach między ławami ślizgały się potężne misy z pieczonym mięsiwem, a na tacach z wypolerowanego orzecha unosiły się beczułki. Dopiero drugie spojrzenie odkrywało rozpłaszczone stopy ukrytych krasnoludów, głośno sapiących pod ciężarem tych ładunków.

Kawałek dalej inne karły ciągnęły podciętego wojownika. Gdzie indziej miniaturowi słudzy zgarniali na drewniane tace hałdy obgryzionych kości i wiechcie mokrej słomy, śmierdzącej moczem i wymiocinami. Zaprzęgnięci w drewniane uprzęże, ciągnęli za plecami biesiadników taczki, i odór odchodów na chwilę przeważył nad zapachem pieczonego mięsa, wina i miodu, a także nad gorzką wonią płonącej smoły i węgla.

Przechodzący von Gallwitz z fascynacją obserwował tę pstrokatą maskaradę, dopóki nie przeszkodziła mu jedna z obecnych walkirii.

Miała gęste kędziory czarnych włosów, ułożonych w szerokie loki i sczesanych na boki, tak że okalały jej namiętną, śniadą twarz szeroką, jakby wyciosaną z hebanowych girland ramą. Jej biust chronił zaś wyrafinowany pancerny gorset, wykuty ze stalowych prętów w formie płazów, dwóch kobr owijających jej kakaowe ciało podwójną przeciwbieżną spiralą aż do wysokości piersi, które, jędrne i u góry lekko spłaszczone jak wielkie i daleko wysunięte języki, brodawkami spoczywały w dołkach wycyzelowanych główek węży, a od spodu ochraniały je i usztywniały łuski metalu, ułożone w kształt wężowej skóry.

Wstała od stołu z kielichem w ręku, błysnęła oczyma i odkopując chmarę krasnoludów, podeszła do von Gallwitza. Szmaragdy w oczodołach główek kobr na szczytach piersi błysnęły zielono.

Wypij ze mną na cześć twojego przejścia do Walhalli – powiedziała dźwięcznym altem. – Chętnie ci będę towarzyszyć. – Ułożyła usta w uwodzicielski uśmiech. – Masz szczere spojrzenie, a twoje jasne włosy będą pięknie kontrastować z moimi ciemnymi. – Potrząsnęła kędziorami, usta w kształcie serca umoczyła w kielichu i podała go rycerzowi.

Płomienie pochodni, migające czerwono na ostrzach olbrzymich mieczy i niczym reflektory wypełniające salę niebywałym światłem, odbiły się błyskawicą od kolejnego ostrza.

To ja go przyprowadziłam, Hrist – zmroził najbliższe otoczenie lodowaty głos – i na młot Thora, chociaż jesteś w połowie moją siostrą, zabiję cię, jeśli pogwałcisz moje prawa. – Reginleif, z ciężarem ciała na prawej wysuniętej nodze, w wyciągniętych rękach dzierżąc miecz na wysokości ramion, oparła jego ostrze o szyję rywalki – w miejscu, gdzie prowadzi tętnica szyjna.

Nieopróżniony kielich spadł na podłogę, a jego zawartość rozbryznęła się po marmurze. Na śniadej skórze czarnowłosej hildr, pod ostrzem miecza, pojawił się cienki strumyczek czarnej krwi. Pomału wpływał na wysunięty język jej piersi.

Nie zapomnę ci tego, Reginleif – wycedziła Hrist. Fuknęła jak wściekła kotka i odskoczyła.

Spod jej długich, szczupłych nóg, chronionych nagolenicami z ostrymi brzeszczotami, rozległ się bolesny jęk nieuważnego gnoma, który wszedł jej w drogę. Jeszcze raz wściekle go kopnęła i krawędzią lewej nagolenicy głęboko rozcięła jego prawą rękę, którą osłaniał głowę.

A wtedy nawet nowy miecz ci nie pomoże! – krzyknęła nienawistnie przez krągłe ramię przy wtórze kolejnego jęku gnoma. – Wiem, co szykujecie razem z Brynhild. Ale z tym wiosłem Freya daleko nie dopłyniesz!

Milcz, dziwko – syknęła Reginleif i obnażyła białe zęby w gniewnym grymasie.

Zobaczymy, kto będzie miał ostatnie słowo – odcięła się czarnowłosa hildr. – Zobaczymy!

Jeszcze ci się przypomnę, rycerzu. – Dzikie, czarne oczy złagodniały, gdy już spokojniej siadała na najbliższym wolnym miejscu przy stole.

Trzech lub czterech brodatych krasnoludów, odzianych tylko w skórzane fartuchy, spod których między łysymi kolanami zwisało ich porośnięte szczeciną przyrodzenie, odwlokło swojego jęczącego druha. Inni przybiegli z wiechciami słomy i zaczęli ścierać z marmurowych płyt krew i miód. Upstrzone metalem twarze pilotów znów pochyliły się nad kielichami, a szum rozmów nabrał poprzedniej intensywności.

Chodź. – Reginleif znowu uśmiechała się przymilnie, a miecz pokojowo zawisł u jej boku. – Zaprowadzę cię do przyjaciół. Czekają tam. – Wskazała ręką.

Otworzył im się widok na drugą fasadę sali biesiadnej. W niej również górował olbrzymi kominek z naskładanym stosem potężnych bierwion.

Ruszyli ku niemu pod długimi arkadami. Lawirowali wśród labiryntu stołów, wokół których biesiadowały dziesiątki młodzieńców. Stoły miały blaty poskładane z dębowych belek i von Gallwitz przestał się dziwić ich solidności, gdy sobie uświadomił, że cieńsze nie uniosłyby ciężaru wielkich mis z pieczonymi prosiakami, półmisków z dzikimi ptakami i tylu cynkowych talerzy z piramidami winogron. Nie mówiąc o przymocowanych do podstawek pękatych baryłkach, obciążających stoły w regularnych odstępach. Pod tym wszystkim załamałyby się nawet calowe deski.

Zabawa przeszła w kolejny etap. Między misami, kuflami i tacami wprost po stołach zaczęły biegać uszate i brodate gnomy. Niektóre bez fartuchów, widać więc było, że mają pokryte sierścią nawet mackowate członki, śmiesznie kiwające się pod pełnymi odcisków kolanami.

Wnioskując z tego, jak ci podobni do karłowatych szympansów kelnerzy całym ciałem zapierali się o kurki u beczek podczas nalewania i jak radośnie się przy tym uśmiechali, było jasne, że niemała część napojów znika w ich gardłach.

Nad innymi blatami dźwięczała stal. Pokiereszowane belki stołów oprócz półmisków z jadłem i brodatych szynkarzy musiały dźwigać również pary rozwścieczonych walkirii, które zajadle rzucały się na siebie, wymachując mieczami. Połyskując wirującymi klingami, wojowniczki krążyły między tacami i baryłkami, podczas wypadów i obronnych piruetów z brzękiem strącając kufle, lecz poruszając się z gracją tancerek i promieniejąc z radości, że mogą pożądliwym widzom zaprezentować atletyczną doskonałość swoich ciał.

Jednak rycerza Arnima nie zainteresowały te barwne pląsy. Podążał ku niewielkiemu stołowi za słupem, gdzie czekało na niego dwóch młodych mężczyzn. Jeden we francuskim, drugi w niemieckim mundurze. Tego drugiego poznał od razu – mimo inkrustowanej metalem twarzy.

Werner – westchnął uradowany, opierając się o czekające przy stole puste krzesło. – Widziałem na dole twoje pudło.

Witz, człowieku. – Werner zdążył już się poderwać i wyciągnął do niego rękę, a oczy śmiały mu się jak wtedy, gdy w kwietniu oblewali jego trzydzieste zwycięstwo. – Widzę, że ciebie też poderwała jakaś brunhilda. Ładne te nasze kostuchy, co? – Zarechotał w typowy dla siebie sposób. – Mensch, strasznie się cieszę, że tu jesteś, nawet nie wiesz jak. – W nieopisanej radości trzymał Arnima za ramiona.

Nie spotkaliby się, gdyby nie wojna. Różnice majątkowe były zbyt wielkie. Ale kiedy po kilku szalonych walkach z angielskimi i kanadyjskimi pilotami, podczas których wzajemnie kryli sobie tyły, zrozumieli, że śmiercionośnemu niebu jest obojętne, czy ktoś jest synem barona, czy potomkiem żydowskiego handlarza, przestali te różnice dostrzegać również na ziemi. Siadywali w stołówce pilotów przy jednym stole, gdzie stopniowo rodziła się ich przyjaźń. Wspólnie oblewali swoje triumfy aż do czasu, gdy Wernerowi zaproponowano stworzenie własnej eskadry.

Od tej chwili von Gallwitz słyszał tylko o jego kolejnych zwycięstwach. Voss wskoczył na drugie miejsce w rankingu. Tuż za Czerwonego Barona, za von Richthofena, i tak samo jak on dostał do testów nowy trójpłatowiec Fokker. Na nim święcił kolejne sukcesy. Aż do tego pechowego 17 października, gdy przyszła po niego śmierć. Gdy również jego poderwała piękna brunhilda, jak to ujął.

Widziałem Boelckego. Przyszedł nas przywitać. – Von Gallwitz tuszował zakłopotanie, rozglądając się wokół.

Wiem. Mnie też przywitał. Nie, nie ma go tutaj. – Werner źle zrozumiał spojrzenia Arnima. – Ma wartę na Hlidskjalfie. To jego sztab. Coś jakby polowy punkt obserwacyjny – tłumaczył Werner. – Ale jest tu mnóstwo innych znajomych. Patrz, tam siedzi Karl Allmenróder...

Tu jest każdy parszywy szkop, jaki kiedykolwiek latał – przerwał im Francuz z naszywkami kapitana na kołnierzu, w typowej okrągłej oficerskiej czapce, którą nad zachmurzonym czołem miał założoną odwrotnie, daszkiem do tyłu, co odsłaniało jego pociągłą twarz. Od wpadniętych oczu aż po wysuniętą, zdradzającą nieustępliwość brodę ciągnął się na niej wielki nos a la Cyrano de Bergerac.

Przepraszam – zmieszał się Werner – zapomniałem was przedstawić. Porucznik Arnim von Gallwitz z Jasta 10, kapitan George Guynemer z legendarnych Bocianów. Mówimy na niego Stary Bocian, albo po prostu Gi – tłumaczył, gdy von Gallwitz nieśmiało ściskał rękę kościstemu dryblasowi.

Słyszałem o tobie, von Gallwitz. – Francuz uśmiechnął się pod denkiem założonej do tyłu czapki. Potem usiadł i wrócił do obgryzania żebra, prawdopodobnie prosięcia. – Możesz mi mówić George – bąknął z pełnymi ustami – albo Gi, jak inni. Łatwiej się wymawia podczas walki – dodał, spoglądając w górę na obu Niemców.

Strasznie się cieszę, że tu jesteś. To ekstra, że znowu jesteśmy razem. Witz jest tutaj, jest tu Witz! – Werner otwarcie się cieszył, wbijając wniebowzięte spojrzenie w twarz von Gallwitza. – To najlepszy wic, że jest tutaj Witz – przypomniał sobie grę słowną, którą go witał w stołówce pilotów.

Moglibyście usiąść – warknął Francuz i zazezował na Reginleif. Jasne było, że jej to zaproszenie nie dotyczy.

Usiedli na drewnianych krzesłach z masywnymi bocznymi oparciami i stuknęli się wielkimi kuflami z piwem. Francuz uniósł metalowy róg z winem. Ani on, ani Werner nie zwracali uwagi na stojącą walkirię i von Gallwitz poczuł się nieswojo.

Przywitam się z towarzyszkami – oznajmiła beznamiętnie niepotrzebna Reginleif, jakby czytając mu w myślach, i dostojnym krokiem zaczęła się oddalać. Dopiero teraz Francuz pozwolił sobie na komentarz.

Ale laseczka. Gallwitz, Stary wysłał po ciebie najładniejszą dziewczynę. – Ciemne oczy Guynemera dziwnie zalśniły, po czym jeszcze bardziej się zapadły. – Te dziewczyny mają jeden plus. Wiedzą, kiedy są niepotrzebne – dodał dość niewyraźnie. Zapewne miał już nieźle w czubie.

No właśnie. Ciągle nie mogę w to uwierzyć. Werner, w co my wdepnęliśmy? Jesteśmy martwi czy żywi? Oszaleliśmy, czy to wszystko obłąkany sen? Przecież to nie może być prawda, w Walhallę nikt od tysiąca lat nie wierzy. Ale w takim razie, Werner, gdzie my jesteśmy? – Von Gallwitz odstawił kufel na nierówny blat stołu i z napięciem pochylił się ku szarookiemu młodzieńcowi z rycerskim krzyżem Hohenzollernów pod brodą.

Przecież Boelcke ci wyjaśnił. Mnie nie pytaj, wiem tyle co ty – uśmiechnął się gorzko Werner.

Człowieku, jak możesz wątpić, gdzie jesteś? Jak możesz podawać w wątpliwość bohaterską przeszłość swego wybranego narodu? – Gi zarechotał pijacko i jego pociągła twarz jeszcze bardziej się wyciągnęła. – Jakim ty jesteś szkopem? Jak ci w ogóle pozwolili walczyć za świętą Germanię, skoro nie wierzysz w Walhallę?

Von Gallwitz nabrał powietrza, żeby się odciąć. Nie lubił złośliwych ludzi. Nie podobało mu się to, jak Francuz spoglądał na Reginleif. Ta niechęć musiała się odbić na jego twarzy i George ją zauważył.

Bez obrazy, Gallwitz – pojednawczo położył metalową rękę na ramieniu Arnima – jesteś, do diabła, w prawdziwej Walhalli i to powinno ci wystarczyć. – Cofnął rękę i solidnie pociągnął z rogu.

To reńskie Grimnira jest całkiem niezłe. Naprawdę. Ale dzisiaj wolałbym calvados. – Znowu łyknął z rogu. W zamyśleniu spojrzał na swoją miskę, na ogryzioną na wpół kość. Chwycił ją w rękę, odstawiając róg. Wgryzł się w resztę mięsa, przełknął i nagłym ruchem rzucił kość za siebie, zdegustowany. Zanim zdążyła upaść, z powrotem wbił spojrzenie w von Gallwitza. Nawet alkohol nie spowolnił jego refleksu.

Więc chciałbyś wiedzieć, w co wdepnęliśmy? – Ciemne oczy, którymi świdrował von Gallwitza, nagle zapełniły się melancholią; stały się stare i trzeźwe. – Bertie Bali, który bił się razem z Boelckem, mówi, że chodzi o smoki. Rozumiesz, o latające jaszczury o kilku głowach, a każda w pysku ma miotacz ognia. Cwane skurwysyny. No a potem takie mniejsze dranie. Z jeźdźcami na plecach. Ale oni na nich nie siedzą, oni z nich wyrastają. Wiem, to brzmi idiotycznie – zmieszał się i od razu wydał się o dziesięć lat młodszy – ale tutaj wszystko brzmi idiotycznie. Dlatego nie pytaj. Zresztą, wy mieliście w szkole te wasze germańskie bzdury. Wina, hej, wina! – krzyknął we wrzawę sali, odwróciwszy się od stołu.

Mam pecha, że moi przodkowie pochodzili z Normandii.

Zwrócił głowę ku belkom pod stropem, który umieszczony obłędnie wysoko, ginął w błękitnym dymie. – Mogłem się smażyć w przyjemniejszym piekle. Albo w gorszym. – Roześmiał się hałaśliwie.

Żeby było jasne, Witz – dodał Werner – wszystkie żabojady, które tu widzisz, są Normandczykami albo Bretończykami. Grimnir może przyjąć tylko tych wojowników, którzy mają przynajmniej kroplę germańskiej krwi.

Niezły cwaniak z tego Grimnira – wybełkotał George.

Powiedz mi, kto w Europie nie ma niemieckiej krwi?

Von Gallwitz patrzył jednak na Wernera i jego podskakującą metalową szczękę.

Widziałeś już... – zawahał się – któreś z tych smoków?

Znowu usiłował przypomnieć sobie lekcje literatury niemieckiej. Nordyckie eposy, Eddę Starszą i Młodszą, Heimskringlę i inne sagi. Plątały mu się z tym, co pamiętał o Walhalli z oper Wagnera.

Na razie nie. Nic, żadnej bestii. – Werner przecząco pokręcił głową. – Na razie zrobiliśmy tylko kilka lotów rozpoznawczych. Boelcke już wziął udział w kilku potyczkach. I w jednej wielkiej bitwie. Ale to już wiesz od niego samego. Gdyby kilku chłopaków nie zdecydowało się na taran, widząc, jak obsługa Himinbjórgu żywcem się smaży, nie zdjęliby tej smoczycy. Tak przynajmniej twierdzi Bertie Bali. Praktycznie wrócili tylko oni dwaj, właściwie wszyscy tu jesteśmy nowicjuszami. Dopiero spodziewają się kolejnego ataku Surta i jego smoczej menażerii. Teraz panuje coś jakby przymierze. Jak pamiętasz, w Eddzie podają, że Surt, Władca gorącego południowego świata Muspellu, jest odwiecznym wrogiem Niflheimu. Podczas Ragnaróku, podczas tego zmierzchu bogów, Surt zwycięży, a Walhalla zapadnie się w zaświaty, albo czort wie gdzie. No, Boelcke myśli, a ja się z nim zgadzam – Werner łyknął z kufla – że to się już stało, kiedyś, dawno temu. A my tutaj wpadliśmy – potoczył wolnym ramieniem wokół – w coś jakby drugi etap, drugi etap historii. Grimnir zdecydował się na odwet i my...

...i my go mamy dla tego chłystka wygrać – wpadł mu w słowo Guynemer.

Doszedłeś do tego najlepszego. – Voss nie dał się zbić z pantałyku – Zbieramy siły do decydującej utarczki. Jestem skrzydłowym Starego Bociana, a ty ze swoimi ludźmi będziesz z nami współpracować. Boelcke znowu coś wymyślił. Chce tu zastosować nowy element taktyczny, jak mówi; chce stworzyć coś, co nazwał grupą szturmową. Grupa szturmowa Guynemer. Dlatego że najważniejszy będzie w niej George. Ze względu na swoje działko, które ma w pudle. Boelcke po bitwie nad Gjallarhornem twierdzi, że karabiny to na smoczą skórę za mało.

Von Gallwitz z zainteresowaniem spojrzał na Guynemera. Po niemieckiej stronie frontu dobrze wiedzieli o jego pięćdziesięciu trzech zestrzeleniach i o tym, że jego myśliwiec SPAD był uzbrojony w trzydziestosiedmiomilimetrowe działko. Niespotykana rzecz w czasach, gdy myśliwce istniały dopiero od roku.

To twoje działko od dłuższego czasu mnie interesuje rzucił rycerz Arnim. – Wreszcie się doczekałem. Chciałbym jak najszybciej obejrzeć twoją maszynę – dodał z entuzjazmem.

George zerknął na niego ze zdziwieniem, a potem, rozgoryczony, uderzył rogiem w stół.

Wy, Hunowie, jesteście niepoprawni – krzyknął w odpowiedzi. – Rano cię usmażyli, nawet jeszcze nie ostygłeś i znowu chcesz się bawić zapałkami? Nie masz dosyć? – Zamilkł, żeby swoje rozgoryczenie spłukać solidnym łykiem z rogu.

Wiecie co – podskoczyła mu grdyka – zapomnijmy teraz o Grimnirze. I o Surcie z tymi jego smokami. Pogadajmy o czymś. Choćby o tutejszych dziwkach. Chociaż to i tak temat do dupy. – Znowu trzasnął rogiem o blat stołu.

Von Gallwitz zakłopotany spojrzał w głąb sali.

Przed olbrzymim paleniskiem niedaleko nich właśnie biła się nierówna para. Ciemnowłosy, drobny młodzieniec w rajtuzach i szarozielonej koszuli z podwiniętymi rękawami zwinnie bronił się przed rudą hildr.

Lekki miecz trzymał jak szablę i, co von Gallwitz od razu wprawnym okiem zauważył, posługiwał się nią jak doświadczony szermierz. Czasami pomagał sobie również lewą, wthulową ręką. Przy akompaniamencie iskier i szczęku metalu uderzającego o metal, przedramieniem parował ciosy rywalki. Ten nietradycyjny chwyt służył mu do tego, by podczas natychmiastowego wypadu, zamiast ciąć w przód, klepnąć klingą na płask rywalkę w pośladki. Walkiria początkowo przy każdym trafieniu w przedramię młodzieńca wydawała radosny okrzyk, ale gdy broń szermierza coraz częściej trafiała w jej tylne krągłości, okrzyki zmieniły się we wściekły wrzask, co u drobnego chłopaka w szarozielonej koszuli wywoływało coraz częstsze wybuchy śmiechu.

Dawaj, Thierry, dawaj! – dopingował go Guynemer. Jego też zainteresowała walcząca para. Dziarsko, choć z pewnym trudem uniósł się z fotela. – Dołóż jej, Thierry, porządnie jej dołóż. Patrzcie, jak się dziwka kręci – komentował z uciechą niemal taneczny krok rudej wojowniczki, wściekle krążącej wokół spokojnie i oszczędnie broniącego się młodzieńca.

Dołączyli do Guynemera i razem z nim skierowali się do rosnącej grupki widzów. Prym w niej wiedli już porządnie podchmieleni Anglicy. Von Gallwitz rozpoznał wśród nich rozochoconego Rhysa Davidsa, podpieranego z obu stron przez roześmiane walkirie. Zapewne Reginleif nie doceniła jego możliwości. Inne waleczne dziewczęta, stojące z drugiej strony, wyciągnęły ręce i zaczęły uderzać o siebie nadgarstnikami, które wydawały rytmiczny chrzęst. Tuż obok walczących przebiegały krasnoludy w stożkowych czapkach, z drobinami mięsa i tłuszczu w rosochatych brodach. Gdy miecz Thierry ego trafiał w nagie uda wściekłej hildr, piszczały z radości.

Jeden z gnomów, w fioletowej czapce, weselszy niż pozostali, zerwał z siebie fartuch. Chwycił się za długi członek i skierował go na walczącą walkirie. Gdy miecz Thierryego trafiał ją w pośladki, skąpo osłonięte jedynie opaską z wilczej skóry, gnom wyrzucał z siebie w dostojnym łuku strużkę żółtej cieczy, zwilżając cholewy butów jęczącej wojowniczki. Kiedy spostrzegł, że von Gallwitz go obserwuje, mrugnął do niego figlarnie. Zdumiony rycerz zauważył, że jedno oko gnoma jest niebieskie, a drugie piwne.

Dalej, Thierry, porządnie złój jej tyłek. – Krzyczący George chciał zbliżyć się do walczących, ale nagle się zatrzymał. Zachwiał się niepewnie i spuścił głowę. Von Gallwitz, jeszcze trzeźwy, przyskoczył do niego.

Merde! Merde! – słyszał, jak Francuz cedzi między zębami. – Wszystko do dupy! – krzyczał z bojowo wysuniętą brodą, po czym chwycił ze stołu swój róg i mocnym uderzeniem rozbił go o przeciwległy słup. – Tyle pięknych dziewczyn i nic z tego! – Walił pięścią w blat najbliższego stołu.

Za dużo pijesz, mon ami. Zapominasz, że Witz jest tu nowy – powiedział ociężale Werner, zasłaniając dłonią metalową szczękę nad gwiazdą orderu Pour la Merite, którego wstęga opinała kołnierz jego munduru. Odwrócił się do niepojmującego von Gallwitza. Jego oczy zdradzały, że i on musi już być dość pijany.

Chyba jednak muszę ci to wyjaśnić. Żeby było jasne, możesz mi przerwać, jak zrozumiesz – zaczął nieskładnie, opierając się o najbliższy fotel. – Dla większości z nas to prawdziwe piekło. W naszych pudłach zbiornik paliwa jest zazwyczaj przed pilotem, albo pod nim. Sam rozumiesz, że płomienie... kiedy zaczynasz się palić... a prawie każdy trafił tu przez płomienie... – podpierając się jedną ręką, niepewnie machał drugą – i te płomienie zaczynają cię pochłaniać od spodu... no a wielki szef tego tutaj cyrku ma fioła na punkcie tego...

Z trudnością trafiając, postukał się w metalową brodę.

Po prostu, wthulowym ptakiem sobie nie popieprzysz! wybuchnął nagle Francuz. – Czemu mu to, kurwa, tak sączysz? Powiedz mu wprost, niech wie, do kurwy, na czym stoi.

Nie masz w nim czucia. – Kościsty George, który jakby na chwilę wytrzeźwiał, zwrócił się prosto do von Gallwitza.

Jakbyś go wsadzał zdechłej kotce...

Zazwyczaj nikt z tobą o tym nie rozmawia. – Werner czuł się w obowiązku dokończyć wyjaśnienia. – Nikt cię nie spyta, jak ty sobie z tym radzisz. Ale spodziewają się, że ty też nie będziesz pytać. Mógłbyś zarobić cios mieczem albo serię z karabinu. Nieważne, kumpel czy nie kumpel – dokończył twardo i opadł na krzesło.

...i nie mów mi, że za dużo chleję. Przeciwnie, drogi Wernerze, przeciwnie, ja chleję mało, zbyt mało. – Guynemer, który nie dał sobie przerwać, z opóźnieniem zareagował na uwagę Vossa. Oparł się o krawędź stołu i łapczywie sięgnął po pełny róg, chwytając go małpim ruchem. – Jestem aż niezdrowo trzeźwy jak na tę porę roku. – Starannie artykułował słowa. – Suchy jak pieprz. Drogi Wernerze, czemu ten Angol tak na ciebie ślepi?

Von Gallwitz odwrócił się z zainteresowaniem. Kawałek od stołu, który właśnie okupowali, stał Rhys Davids. Uśmiechał się jak aniołek. Aniołek w objęciach dwóch diabhc, gdyż walkirie ciągle go podpierały. Tuż za nim odpoczywał trochę zmachany Thierry z wąsikiem a la Menhou, a tuliła się do niego, władczym gestem obejmując go za szyję, owa wysoka ruda hildr z opaską ze skóry wilka w kroku.

To ciebie zestrzeliłem przed miesiącem – cedził powoli Rhys Davids, celując prawą ręką w piersi Vossa. – Zielony triplan? – Użył angielskiego skrótu na trójpłatowiec Fokkera – Z gębą wampira na masce. No a von Gallwitz wyrównał rachunki. – Obrócił się niezdarnie w podwójnym objęciu dziewczęcych ramion i wyprostował rękę, jak z lufy armatniej celując w rycerza Arnima. – A to okazja do toastu. Arthur Percival Foley Rhys Davids – wydeklamował swoje nazwisko.

Werner odkleił się od krzesła, strzelił obcasami i również się przedstawił. Wokół zdążyli się zebrać pozostali Anglicy ze swoimi towarzyszkami.

Za braterstwo, za braterstwo – wykrzykiwał ryży Muspratt z wąsami sterczącymi w przód jak czułki świerszcza.

Dawać wino, dawać wino – skandował nochal Guynemer, machając wysoko nad głową czapką z niebieskim daszkiem.

Witz, będziesz musiał obejść się bez niego. – Gdy wypili, Guynemer wskazał na Rhysa Davidsa. – Będzie latał jako skrzydłowy Vossa.

A co to za wymysł? – ryknął Muspratt.

Prawa tej pieprzonej Walhalli. Ofiara dla zabitego germańskiego wojownika od innego germańskiego wojownika. Zestrzeliłeś Vossa – tłumaczył zawile nochal w mundurze francuskiego oficera – a ciebie trafił Witz. Ty byłeś jego przeciwnikiem i dlatego od teraz należysz do Yossa, za karę, że go zdjąłeś.

Wisi mi to – uśmiechał się Rhys Davids – o ile nie będę musiał mu pucować butów.

Nnieee – uspokajał go przeciągle Guynemer – od tego są krasnale. Będziesz z nim latać, słuchać go i kryć w walce.

Dopiero wtedy zaczęło się prawdziwe pijaństwo. Przy stołach zamiast zydli pojawiły się długie, ordynarnie zbite z desek ławy, na których siedli wszyscy, wraz z walkiriami – szczupłymi, ale o bujnych piersiach. Werner, Voss i Rhys Davids obejmowali się za szyje i przysięgali sobie wierność we wszystkich piekłach, do których trafią. To jeszcze von Gallwitz usłyszał, ale potem zaczęli coś śpiewać. Tak przynajmniej wnioskował po ich rytmicznie otwierających się ustach. Ale nie słyszał nic, gdyż piski wojowniczek i okrzyki rozochoconych pilotów nie dopuszczały do niego żadnego tonu. Na wielkim kwadratowym stole jakby cudem pojawiła się olbrzymia srebrna misa z pieczonym prosiakiem, obłożonym faszerowanymi bażantami. Von Gallwitz powoli tracił orientację, natomiast szybko w nim rosło wrażenie, że Walhalla zmieniła się w statek, wypływający z bezpiecznego portu na wzburzone morze.

Musiał przeoczyć moment, w którym miejsce pieczonego prosiaka na stole zajęły dwie kształtne różowe półkule. Po dłuższej chwili dotarło do niego, że to nie kolejne danie, ale pacjentka. Trud zażądała kuracji swoich pobitych podczas pojedynku pośladków okładami z miodu. Leżała na stole na brzuchu, a pas wilczej skóry, zdjęty z owłosionego przesmyku, walał się obok. Każdy po kolei musiał wdrapać się na stół, uklęknąć, objąć dłońmi ponętne półkule i napić się z boskiego rowka, który z pękatego cynkowego kufla skwapliwie napełniał roześmiany kudłaty gnom, a był nim nie kto inny, jak ów chwacki braciszek o dwukolorowych oczach w fioletowej czapce. To, co ściekło niżej, nim kolejny uzdrawiacz wdrapał się na stół, gnom wylizywał długim, pofalowanym językiem.

Von Gallwitz również spełnił pielęgniarski obowiązek, ale wracając od stołu musiał pomylić kierunki. Ławka, na której siadł, gościła wyzywającą walkirie o czarnych włosach.

Twoja hildr jakoś się tobą nie zajmuje, rycerzu Arnimie.

Uśmiechnęła się olśniewająco i przyciągnęła von Gallwitza ku sobie. Jej loki musnęły go w policzek, jakby mu przed oczyma zamachał skrzydłami kruk. – Podobasz mi się, szkoda cię dla Reginleif. Ona potrafi kochać tylko siebie. – Wypuszczała słowa z pełnych ust tuż przy jego twarzy. – Masz, napij się.

Podsunęła mu okuty srebrem róg. Von Gallwitz posłusznie upił i cała sala biesiadna odpowiedziała mu długim kiwnięciem. Statek Walhalla najeżdża na kolejną falę...

Na jakiś czas stracił świadomość. Biesiadna wrzawa odpłynęła gdzieś w dal. Zostały tylko te czarne krucze skrzydła. Kiedy znowu mógł zogniskować wzrok, zauważył, że po sali faktycznie latają dwa czarne kruki. Coś mu zasłaniało lepszy widok i uświadomił sobie, że Hrist, przypomniał sobie imię tej śniadej hildr, siedzi mu na kolanach.

To Huginn i Muninn, szpiedzy Grimnira – poinformowała go Hrist, gdy zauważyła, że śledzi je wzrokiem. A więc kruki latające po sali były prawdziwe. – On sam jest zbyt dostojny, by brać udział w zabawach. Ale wiedzieć chce wszystko – dodała z pogardą.

Obok przejeżdżał półmisek z faszerowanymi gołąbkami i Hrist wyciągnęła się, żeby złowić kilka. Potem szczupłymi palcami rozrywała je na drobne kęsy i z perlistym śmiechem wkładała je von Gallwitzowi do ust. Po każdym kęsie podawała mu róg z winem.

Nie wierz Reginleif, nie wierz tej jasnowłosej dziwce – szeptała mu przy tym gorąco do ucha. – Zdradzi cię. Nikogo nie kocha, tylko siebie – powtórzyła. – Chce zdobyć nad tobą absolutną władzę. Przeczuwam jak, ale ty jesteś jeszcze zbyt zielony, żeby ci wyjawiać wszystkie tajemnice – szumiał w uszach rycerza Arnima jej głos. Von Gallwitz miał nawet wrażenie, że węże owijające się wokół jej piersi ożyły i swoim sykiem wyrażają niezadowolenie, iż skarb, którego strzegą, mógłby posiąść ktoś inny.

Mo... możesz powiedzieć tym wężom, żeby przestały sy... syczeć – wybełkotał von Gallwitz i nie czekając na odpowiedź, głośno się roześmiał.

Coś otarło mu się o nogi i pociągnęło za nogawkę. Odchylił się od Hrist, żeby spojrzeć pod stół. Posiekana ostrzami krawędź blatu na zmianę przybliżała się i oddalała jak siodełko huśtawki. A na tej huśtawce bujało się dziecko z brodatą głową i dwukolorowymi oczyma.

Ciągle tu są te kruki? – spytał krasnal spod stołu. Jego poprzednia dziarskość gdzieś znikła.

Kruki? – Von Gallwitz rozejrzał się rozpaczliwie. – Chyba wę... węże? – wybełkotał, ponownie się schylając.

Możesz wyjść, Bomburze. – Hrist dostrzegła karła pod ich nogami. – Huginna i Muninna już nie ma.

Rycerz Arnim ze wszystkich sił próbował uspokoić rozkołysany świat. Gdy wreszcie mu się to udało, Trud nie leżała już na stole. Zamiast niej na dębowych balach wśród kałuż rozlanego wina i miodu tańczyły cztery krasnoludy. Fikały koziołki, a potem zaczęły tańczyć kazaczoka. Hop, hop, hop, publiczność na ławkach zaczęła skandować i klaskać do rytmu.

Hop, hop, hop! – Rycerz Arnim również się dołączył, a zdegustowana Hrist odsunęła się od niego.

Jesteś kompletnie pijany – stwierdziła z rozczarowaniem. Lecz von Gallwitz nie zwracał na nią uwagi. Usiłował skoncentrować się na tym, co się działo na stole. Karłowaci tancerze skończyli swój numer i znowu pojawiła się Trud.

Rozkołysanym krokiem przechadzała się wśród kufli, ubrana jedynie w swoje wysokie butyz cholewami, które jeszcze wydłużały jej zgrabne nogi. Kiedy na stole między zastawą dojrzała fragment swojej przepaski biodrowej, pas wilczej skóry, obróciła się do niej tyłem i pochyliła. Przy wtórze entuzjastycznych okrzyków i oklasków ujęła kawałek skóry w dłonie, powoli zaczęła się podnosić i, ciągle pochylona, włożyła skórę w krok. Chwyciła jej wystające końce i obłędnie powolnymi ruchami, kołysząc się w przód i w tył, zaczęła ją przeciągać tam i z powrotem. Po chwili ucichli nawet najbardziej zapici. Występ Trud musiał przyciągnąć widzów z innych stołów, ponieważ stopniowo oniemiała cała sala. Przez jakiś czas nie było słychać nic poza narastającymi westchnieniami walkirii. Potem zabrzęczały upuszczane rogi, brzdęknęły rozgarniane kufle i zadudniły przewracające się ławki.

Przestań, ty dziwko, bo cię zabiję! – wrzasnął Guynemer, pochylając się nad krawędzią stołu jak atakujący tur i obiema rękoma ściskając jego krawędź. Jego oczy wściekle strzelały na boki i w końcu utknęły na von Gallwitzu. Wściekłość zamieniła się w nich w sympatię, usta w przyjacielskim uśmiechu odcięły bryłę brody od maski smutnego klauna.

Wysyłam ci prezent, stary – krzyknął George i zniknął pod stołem. Po czym, nim ktokolwiek zdążył zareagować, cały stół się przechylił i wszystko, wraz z jęczącą Trud, zjechało na stronę, gdzie siedział rycerz Arnim.

Uderzenie dziewczęcego ciała pchnęło von Gallwitza na ziemię. Pociągnął za sobą również Hrist i wszyscy troje potoczyli się pod stół. Nie byli tam sami. Między okrągłymi podpórkami leżało już kilka wzajemnie splecionych par i trójek.

Wbiłam sobie drzazgę w tyłek – jęczała Trud. – Nie chcesz mi jej wyciągnąć? – Przytuliła się do von Gallwitza.

Nic z tych rzeczy – syknęła Hrist. – Już lezie twój mały Belg. – Wskazała na Thierryego, który na czworakach torował sobie drogę do nich. – On z chęcią opatrzy wszystkie rany, które cię tak swędzą. I możesz być pewna, że o żadnej nie zapomni.

Przetoczyła się przez von Gallwitza, żeby go odseparować od Trud. W półmroku błysnęły jej oczy i szmaragdy na szczytach piersi.

Myślę, że mogłabym cię nauczyć kilku sztuczek, podczas których nie będziesz potrzebował tego, co ci ukradła Reginleif – szeptała von Gallwitzowi do ucha, a jej gorący, wilgotny język łaskotał mu małżowinę. – Nie bój się, jak będziesz chciał, pomogę ci odzyskać to, co ci zabrała. Wywalczę to od tej suki.

Ale nie mówmy już o tej napalonej dziwce i korzystajmy z wieczora. Nie musimy czekać na miecz miłości. – Przytuliła się do rycerza. – Ach, masz rację, wojowniku, moje węże mogłyby być zazdrosne. Lepiej będzie, jak je zdejmę...

Wrażenie von Gallwitza, że znajduje się na pokładzie statku, jeszcze się wzmogło. Im więcej pił z rogów, które nieustannie podsuwała mu Hrist, tym mniej pamiętał.

Mimo to, zanim jeszcze wpadł w różową mgłę zapomnienia, nie mógł się pozbyć wrażenia, że wbija się w niego dwukolorowe spojrzenie, a kudłata łapa oferuje mu srebrny puchar. Pij, rycerzu Arnimie, pij, to ci dobrze zrobi, odezwał się głęboki głos; po tym zapomnisz o wszystkich smutkach. Pił więc, żeby zapomnieć, żeby zakończyć ten długi, zbyt długi dzień.

IV


Mogę ci jakoś pomóc, panie?

W środkowej niszy również panował spokój i półmrok. Większość pochodni zgaszono i ciszy nie przerywała nawet krzątanina kilku karłowatych mechaników, którzy nie zdążyli dokończyć swojej pracy. Zapewne stwierdzili, że nie ma się co spieszyć. Niektórzy odpoczywali wprost na ziemi, wśród narzędzi i elementów z rozmontowanych silników. Ci sprytniejsi rozłożyli na płytach pęki pakuł, żeby uchronić się od niewygody i chłodu posadzki. Stłumione pochrapywanie nie pozostawiało wątpliwości, jakiej czynności się oddają. Takie same dźwięki dobiegały też ze starszego modelu albatrosa, stojącego pośrodku pasa. Samolot był przygotowany do lotu.

Mimo kiepskiego oświetlenia hauptmann Boelcke rozpoznał sylwetkę mężczyzny, który próbował, choć trochę niezgrabnie, zajrzeć do kokpitu innego zaparkowanego albatrosa. Był to samolot tego nowego, von Gallwitza.

Grimnir nie miał w zwyczaju oglądać powietrznych rumaków einherjarów. Wolał ich unikać i Boelcke podejrzewał, że tamten wręcz gardzi latającymi maszynami. Zresztą hauptmann przywykł do takiego stosunku do techniki lotniczej. Generałowie i wyżsi oficerowie, z którymi miał do czynienia, gdy jeszcze żył, byli dokładnie tacy sami – dlaczego więc ten żądny zemsty bóg wojowników, o całe wieki starszy, wręcz zabytkowa skamielina wobec swoich ziemskich kolegów, miałby być inny? – pytał hauptmann samego siebie.

Prawdę mówiąc, a Boelcke nie bał się dopuścić do siebie tej myśli, jego obecny przełożony był najlepszym dowódcą, jakiego kiedykolwiek miał. Lepszym niż generał von Hoeppner, nie mówiąc o majorze Thompsenie, który na początku wojny dowodził lotnictwem polowym. Grimnir nigdy nie przestawał być uprzejmy. A jeśli się przekonał, że ktoś zna się na swojej pracy, w ogóle się nie wtrącał. Potrafił pokonać osobistą niechęć na rzecz sprawy – po cóż innego bowiem zawalałby Walhallę maszynami, którymi najwyraźniej gardził – a to musiało być cechą prawdziwie boską, gdyż u swoich ziemskich przełożonych hauptmannowi brakowało jej aż nazbyt często.

Musiał być bardzo samotny. Ostatni ze swego pokolenia Asów. I choć nigdy nie dał tego po sobie poznać nawet najmniejszym mrugnięciem żółtego oka, Boelcke był pewien, że go to martwi. Z tego samego źródła bije jego żądza zemsty, domyślał się hauptmann. Dlatego był w stanie współczuć Grimnirowi, i dlatego też pytanie, w którym oferował mu pomoc, brzmiało szczerzej, niż przystało na ich, było nie było, służbowe stosunki. Z tego też powodu, a nie dlatego, że Grimnir był przełożonym, a on podwładnym, zostawił dla siebie kolejne pytanie, czy raczej uwagę, dotyczącą Hlidskjalfu. Kiedy obydwaj są tutaj, nikt tam nie stoi na straży, dziwne więc było, że właśnie Grimnir, który upierał się, by pilnowanie Hlidskjalfu przekazywać sobie jak pałeczkę sztafetową, teraz węszy w niszy pieczary.

To ty, Oswaldzie? – Ojciec Poległych wyprostował się i powoli zszedł z samolotu. – Nie, nie trzeba, tylko coś sprawdzałem.

Chwycił włócznię opartą o bok kadłuba, odszedł kilka kroków i wbił żółte oko w smoka namalowanego pod skórzanym obramowaniem kokpitu.

Los nie pozostawia niczego przypadkowi – powiedział donośnym głosem. – Wprawdzie Sigurd zabił smoka, ale ten tutaj go oswoił. A może te huczące maszyny, wypluwające gorące kawałki metalu, są czymś innym? A to oznacza, że syn Ziemi, który do nas właśnie przybył, jest mocniejszy niż Sigurd. Rozumiesz?

Skinął wolną ręką na Boelckego, przy czym twarz wykrzywił mu bolesny grymas, który wkrótce zmienił się w skwaszony uśmiech.

Zapomniałem, że mnie postrzelili. To dobrzy wojownicy – tych trzech, Oswaldzie. Moja córka miała szczęśliwą rękę przy ich wyborze. Udało im się mnie trafić jeszcze przed przemianą. Powinienem się cieszyć, że przybyli tak udani obrońcy, ale zamiast tego...

Wiem. Nie możesz przyzwyczaić się do myśli, że sukces w walce nie zależy już tylko od ludzkich umiejętności, ale od niezawodności maszyny, którą posługuje się wojownik – podsunął mu Boelcke, gdy Grimnir zamilkł.

Znasz mnie dobrze, Oswaldzie – wojowniczy bóg uniósł głowę – a z dawnych sag znasz dobrze także historię mojego rodu, ale tu chodzi o coś innego. Kiedy błogosławiłem tę maszynę, Gungnir początkowo odmówił mi posłuszeństwa. Było w niej coś obcego, i dlatego wróciłem, żeby do niej zajrzeć.

Położył rękę na skrzydle i badawczo przeciągnął palcami po lakierowanym płótnie poszycia.

I faktycznie znalazłem w niej coś obcego... – kontynuował z wahaniem. – Coś dla mnie nietykalnego. Pożeracz Ciemności, miecz naszego wroga. Nie rozumiem. Jak ten młodzieniec go zdobył? I dlaczego Surt go oddał?

Boelcke milczał. Tak naprawdę nawet nie próbował odpowiedzieć. Zresztą Grimnir żadnej odpowiedzi się nie spodziewał.

I to mnie przeraża – dodał po dłuższym milczeniu władca Walhalli. – Z tą bronią związana jest klątwa. Klątwa Sigurda, którą rzucił, gdy mu zabrałem pierścień. Właśnie, pierścień – burknął. – Zapomniałem go po powrocie odebrać Reginleif. Tak mnie to wyprowadziło z równowagi...

Z ponurym wyrazem twarzy Grimnir obchodził samolot, wbijając wzrok w namalowany wizerunek smoka. Boelcke w zakłopotaniu szedł za nim aż do dzioba maszyny.

Zresztą, czemu nie miałbym ci powiedzieć wszystkiego – zdecydował się Grimnir, widząc niepewny wyraz twarzy Boelckego. – Jesteś moim admirałem i mogłoby się stać, że będziesz musiał samodzielnie podejmować decyzje, gdybym ja... gdybym był zajęty innymi sprawami.

Usiadł na kole z wąską oponą i odchylił się w tył, aż plecami oparł się o pomalowaną na czarno podpórkę. Boelcke przyciągnął sobie skrzynkę z amunicją do karabinów i z podkurczonymi nogami usiadł naprzeciwko. Grimnir, gdy już zaczął, opowiadał długo i ciekawie.

...gdy tylko strażnik Heimdallu mu przekazał, że zgodnie z raportami szpiegów ludzie w Midgardzie nauczyli się walczyć również w powietrzu, myślał tylko o jednym – jak zdobyć tych wojowników dla swego świata. Była to okazja, na które czekał od tysiącleci. Okazja do zemsty za przegraną podczas Ragnaróku, za utratę braci i synów, okazja do wypełnienia pustych komnat Walhalli nowymi obrońcami wraz z ich cudownymi maszynami. I do jeszcze czegoś. Dotychczas tylko bronił się przed Surtem. Teraz, dzięki wynalazkom ludzi, mógłby zdobyć środki do uprzedzenia wroga. Mógłby zaatakować jego Władców Czasu w ich własnym gnieździe. Ale jak szukać drogi do zagubionego Midgardu, do odizolowanego świata ludzi? W którym kierunku wysłać walkirie, by, jak przed Ragnarókiem, przywiodły poległych bohaterów na oskrzydlonych rumakach? Tego nie wiedział.

Postanowił odszukać Lokiego i poprosić tego cwaniaka o radę.

...czemu zawdzięczam tak wyjątkową wizytę, uśmiechnął się boleśnie spętany Loki, gdy władca Walhalli pochylał się w Kopule Okowów nad jego łożem boleści. Jesteś naiwny, kuzynie, jeśli myślisz, że radę, jak się przedostać do zagubionego Midgardu, dam ci za darmo. – Zaskrzypiały obnażone szczęki Lokiego w na wpół spalonej twarzy z resztkami rudej brody, gdy Najwyższy wyjawił, po co przyszedł. – Wiem, jak to zrobić, ale cena jest oczywista. Po Ragnaróku sam mnie przywiązałeś, sam będziesz musiał mnie uwolnić. Cena jest oczywista. WOLNOŚĆ – Zachrzęściły szczęki i szarpnęła się cała głowa, gdy przywiązany Loki próbował uchylić się przed kolejną kroplą żrącego jadu, która wytrysnęła z pyska skalnego węża, wiszącego na stropie nad jego łożem. Po uderzeniu Grimnira szybko zniknął w swojej norze. – Tak tanio swojej rady nie zdobędziesz – oświadczył Loki nieustępliwie i Najwyższy wytargował jedynie tyle, że wypuści go z niewoli dopiero wtedy, gdy jego córki wrócą z Midgardu z pierwszym wojownikiem...

Chcesz się zemścić na Surcie i sprowadzić na jego świat zagładę – Loki chytrze wykrzywił wypaloną twarz. – Dlaczego więc nie wykorzystasz posłańca zagłady – zaczął zagadkowo, a gdy zniecierpliwiony Grimnir potrząsnął włócznią, dodał szybko: – Dlaczego nie skorzystasz z pierścienia Sigurda, który dzięki swej klątwie jest do tego celu przeznaczony?

Ty szaleńcze – odparł Najwyższy – gdyby nawet było prawdą to, co proponujesz i pierścień byłby przepustką do Midgardu, dobrze wiesz, że dzieło Sindriego razem ze swym właścicielem jest pogrzebane w Hellu, a jego władczyni nie przywykła wypuszczać nikogo z powrotem.

...tobie mogę wierzyć, tak dostojny As nie złamałby swego słowa. Chociaż jak zwykle cię oszukałem – Loki w odpowiedzi wycedził najpierw ironiczne słowa, a dopiero później wyciągnął ośmioboczny bursztynowy graniastosłup. – Gdybyś nie był głupcem, zbyt dumnym na to, by zawsze przeszukać każdego jeńca, nie musiałbyś mi nic obiecywać. Wiedz bowiem, że jest to klucz do krat Hellu, który czyni go dostępnym z obu stron. A zarazem klucz do twojej zemsty. Z nim możesz się odważyć na zejście do Hellu, z nim uda ci się wrócić. A reszta, odszukanie nieszczęsnego Sigurda i odebranie mu pierścienia, który zostawiła mu władczyni Hellu, przy twojej żądzy zemsty nie będzie trudna. I słuchaj, kuzynie, nie zwlekaj z tą misją, to łoże nie jest ani wygodne, ani suche – wołał Loki za znikającym Najwyższym...

...na drogę do Hellu przyoblekł się w orlą szatę. Szerokimi spiralami długo schodził przez Ginnungagap aż do skutych lodem brzegów rzeki Gjóll. Lecz do oszronionej kraty, okalającej brzeg od horyzontu po horyzont, podchodził już w ludzkim kształcie. Skostniałymi dłońmi przyłożył graniastosłup do najbliższego pręta. Dotknięty pręt zasyczał, rozżarzył się i zniknął w obłoku pary. Grimnir stopniowo przykładał klucz do kolejnych prętów w szeregu. Gdy i one poczerwieniały, wcisnął ramię w szparę między drugim a trzecim i odciągnął je. Przez powstały otwór przecisnął się do środka, i, by ochronić się przed silnym chłodem, odział się w wilczą skórę. Klucz zawiesił na białych kłach potężnego pyska i drobnym kłusem puścił się przez ośnieżoną pustą równinę do wnętrza Hellu....

...długo przebierał łapami, nim płaska kraina pokryła się skupiskami lodowych skał i połamanej kry. Pod warstwą przejrzystego zielononiebieskiego lodu pulsowały ciemne cienie. Co kilka kroków przystawał, podnosząc trójkątny wilczy pysk z czułym nosem ku niskiemu, mroźnemu, szaremu niebu i starając się złapać jakiś trop. Długo tak błąkał się po ponurych okolicach, gdzie złota Sol miała zakaz wstępu. Wydychana para wodna w lodowatych kryształkach osadzała się na długich kudłach jego szyi. Przeskakiwał z kry na krę, wdrapywał się na lodowe skały, ignorując rozpaczliwe szepty, które dobiegały z lodu...

...wreszcie złapał ten zapach, który kiedyś znał tak dobrze. Radośnie zawył i obiegł podłużny blok lodu, za którym stał wysoki lodowy słup. W jego dolnej części coś na chwilę błysnęło. Z opuszczonym łbem skierował się ku niemu ostrożnie. Dobre trzy sążnie od ziemi warstwa lodowego menhiru stajała i wytworzyła jamę. W niej spoczywał sczerniały szkielet ludzkiej pięści. Reszta, od kości przedramienia, tkwiła w błękitnej ścianie. Znał tę pięść, gdy jeszcze, porośnięta mięsem, dzierżyła Gram. Miecz tak ostry, że zanurzony w wodzie przecinał nawet grzbiet fali niesionej przez prąd. Teraz wiedział, że dłoń nie tylko trzyma pierścień, gdyż to jego złoty blask ujrzał przed chwilą, ale odgadł, że uwięziony Sigurd wie o jego obecności. Po cóż bowiem zaciskałby pięść na swoim skarbie?

Siadł na tylnych łapach i zaczął w wilczej mowie wyć swe życzenie. Jednak cień Sigurda nie chciał mu wydać Draupnira. To jedyna rzecz, która jeszcze została mi z życia, szeptał zamarznięty w odpowiedzi na wilcze wycie, jedyne źródło ciepła w tym świecie śmiertelnego chłodu. Nie zlitujesz się, skoro widzisz, że nawet lód Hellu topnieje wokół czarodziejskiego dzieła Sindriego? Spójrz, mam już wolną dłoń aż do nadgarstka i wiem, że przyjdzie czas, kiedy będę miał wyswobodzoną całą rękę, a kiedyś również ciało. Wtedy uwolnię się od chłodnej śmierci, powrócę do Walhalli i dołączę do jej obrońców.

Wtedy będzie późno – odpowiedział mu Najwyższy. Wstał na cztery łapy i zbliżył wilczy pysk do mętnego niebieskiego obelisku w miejscu, gdzie cudowny pierścień wytopił wgłębienie.

Nie możesz tego zrobić! – wydawało się, że cały lodowy głaz zachwiał się w przerażonym szepcie, gdy zastygły cień uświadomił sobie, do czego wielki wilk się szykuje.

W chłodnym powietrzu zawirowały wielkie srebrne płatki, a wraz z nimi na ziemię spadały ciche słowa klątwy zamarzniętego.

Biada ci, jeśli weźmiesz mój pierścień. Czyżbyś zapomniał o przekleństwie, które wiąże się z posłańcem zguby i które również mnie przyniosło zgubę? Ostrzegam cię! Jeśli wyniesiesz pierścień z Hellu, wyniesiesz również jego zło i spadnie ono na ciebie. Gdyż wraz z oskrzydlonymi wojownikami przyjdzie jeden, okaleczony tak jak ja. Odporny nie tylko na rany zadawane bronią Midgardu, bo przecież już raz umarł, ale również na rany zadawane bronią Niflheimu, albowiem jego ciało nie będzie kompletne, i ani ty, ani inny Najwyższy nie będziecie go mogli w całości przemienić. Przyleci na czerwonym smoku i będzie miał ze sobą miecz twego największego wroga; miecz, którego nie śmiesz dotknąć. A wtedy przyjdzie do ciebie twoje przeznaczenie. Ponieważ ten einherjar będzie przyczyną twojego upadku. To on będzie powodem, dla którego stracisz władzę nad swoim światem. Tak jest przepowiedziane w Kontynuacji Wieszczby Wólwy.

Babskie gadanie, Sigurdzie – warknął w odpowiedzi. – Tylko odwlekasz to, co i tak uczynię. Właśnie po to, by nie skończyć jak ty. Jak moi nieszczęśni bracia. Oni też tutaj cierpią, mogłeś słyszeć ich jęki. Ale teraz ich głosy są pełne nadziei i śpiewają radosną pieśń zemsty. Surt zostanie pokonany a Ragnarók odkupiony.

Biada ci, nieroztropny Asie, czarna opaska zemsty zakryła ci jedyne oko. To nie Surt, ale najeźdźcy, zakuci w stal tak mocną, że nic jej nie pokona, pojadą tropem jeźdźca na czerwonym smoku i będą przyczyną twej zguby...

Marnujesz słowa, Sigurdzie – przerwał mu niecierpliwie wilk. – To prawda, bywałeś mistrzem w walce ostrym mieczem, lecz z ostrymi słowami już ci tak dobrze nie idzie. Żadni zakuci w metal najeźdźcy nie mogą pozbawić mnie władzy w Niflheimie. Nie ma bowiem takiej stali, która mogłaby mi się oprzeć. Która mogłaby się oprzeć ognistemu ostrzu mojej włóczni. To, że nieporadnie kłamiesz, wprawdzie cię, Sigurdzie, uszlachetnia, ale stracisz rękę tak czy inaczej, fuknął wilk. Przednimi łapami oparł się o lodowy blok głazu, olbrzymią głowę wcisnął we wgłębienie i jednym kłapnięciem szczęki odgryzł zaciśniętą dłoń, kupkę osmalonych kości, ściskających cenny pierścień.

W okradzionej kapliczce z niebieskiego lodu pozostała tylko bezsilna główka obnażonego stawu. W głazie coś głośno pękło i rozległ się nienawistny szept Sigurda.

Ty łakomy i żądny zemsty Asie, odebrałeś mi ostatnią rzecz, jaką miałem. Nie zlitowałeś się, gdy cię prosiłem. Odebrałeś mi jedyną nadzieję. I dlatego dołączam się do przekleństwa Sindriego. Ja też przeklinam ten pierścień, niechaj również ciebie pozbawi ostatniej nadziei i odbierze ci władzę. Niech zaślepi cię tak, aby twoja pycha została najokrutniej ukarana, a ty w poniżeniu skazany na niepewną pomoc słabych ludzi. Omamiony wizją zemsty, nie wysłuchałeś wszystkiego, co chciałem ci powiedzieć. Wiedz więc, najdumniejszy Asie z rodu Najwyższych, że twoja potężna włócznia też cię zawiedzie. Najeźdźcy, w przeciwieństwie do innych synów Ziemi, nie zapomnieli o tobie. I żeby obronić się przed twoim Gungnirem, stal, z której wykuli swoje pancerze, nazwali twoim imieniem, twoim prawdziwym imieniem. I dlatego, gdy będziesz chciał użyć swej broni przeciw najeźdźcom, będzie to niby kłucie własnego ciała, i żeby uchronić się przed upadkiem tu, do Hellu, pozbawiony nietykalności tchórzliwie uciekniesz, haniebnie zostawiając im swą włócznię...

Wilk na chwilę zamarł ze zwieszoną głową, a potem głośno zawył.

Jeśli tak nomy uprzędły mój los – szczeknął Najwyższy w mowie wilków – ani ja, ani ty przeciwko nim nic nie zdziałamy. Wierz mi, Sigurdzie, chciałem cię uwolnić z pęt Hellu i wywieść z tego świata. Ale jesteś zamarznięty w tak wielkiej bryle lodu, że gdybym cię połknął całego, a nie tylko twoją dłoń, ja również bym zamarzł i został tu uwięziony. Przykro mi, lecz nasze drogi się rozchodzą – zaskowyczał wilk, po czym przestąpił z łapy na łapę i pobiegł wyprostowany...

Loki dobrze odgadł właściwości przeklętego pierścienia. Kiedy moja córka Skógul wracała z pierwszym pilotem, a byłeś nim ty, Oswaldzie – ze swojego dziwacznego tronu Grimnir skłonił się nad Boelckem – musiałem dotrzymać słowa i oddać Lokiemu wolność. Chociaż ten spryciarz sprzedał mi to, co, zgodnie z regułami wojny, było moim łupem. Chciałem nawet poprosić kuzyna o pomoc w walce przeciw najeźdźcom, gdyby miała się spełnić przepowiednia Sigurda i oni by się pojawili.

Jednak Kopuła Okowów była pusta i skalny wąż zasyczał wściekle, ukryty w bezpiecznej norze, gdy Najwyższy zaskoczony Stanął nad pustym łożem tortur...

...nie mógł dotrzymać danego słowa i to był kolejny niepomyślny znak. Przewinienie, którego nomy nie odpuszczały jego rodowi. Odrzucił między ostre głazy klucz Lokiego, by przynajmniej w ten sposób spełnić warunki umowy i odsunąć od siebie fatalny wpływ tego miejsca.

Wymazał z pamięci sprawy, których nie można było zmienić, i dalej korzystał z Draupnira. Ciągle wysyłał córki na wypady do Midgardu. Do tego Midgardu, gdzie Wielka Wojna szalała coraz bardziej, również w powietrzu. Poległych pilotów nie brakowało; wbił w Boelckego jedyne żółte oko i hauptmann już wiedział, co powierzył swoim kolejnym oczom, Huginnowi i Muninnowi...

...ale oni na razie niczego nie znaleźli. Loki jakby zapadł się pod ziemię – Grimnir swobodnie pomachał zranioną lewą ręką, a po wyrazie jego twarzy, która pozostała spokojna, widać było, że w ciągu tej długiej gawędy rany się wygoiły – a najeźdźców też nie widać. Spędziłem wiele godzin, wypatrując ich. Zresztą, ty wiesz najlepiej, przecież często mi towarzyszyłeś na Hlidskjalfie.

Dopiero dzisiaj – spojrzał ponad siebie, na pokryty duralowymi płytami nos samolotu – doczekałem się przepowiedzianego znaku. Nie ma wątpliwości, że w tym skrzydlatym rumaku jest miecz Surta, a jego właściciel przybył jako mściciel Sigurda. Sigurd zabił swojego smoka, ten pilot zaś swojego oswoił i pozwolił, by go przyprowadziła moja szalona córka. Posłaniec losu – powiedział poważnie i wstał powoli.

Myślisz, panie, że zagraża nam bezpośrednio? – Również Boelcke podniósł się ze swojego siedzenia. – Ten miecz mogę wziąć ja, skoro ty nie możesz. Zapewne zbytnio go nie ceni, w przeciwnym wypadku nie zapomniałby go zabrać z samolotu.

Nie, zostaw miecz w jego maszynie. To, że jest nieostrożny, świadczy raczej, że jest nieświadomym nosicielem klątwy. I dlatego traktuj go jak innych einherjarów. Nie dawaj nic po sobie poznać i nie wspominaj o naszej rozmowie. A zwłaszcza nie mów mu o tajemnicy jego miecza i w ogóle o niczym.

Nikt nie pilnuje Hlidskjalfu – nie zapomniał zauważyć Boelcke, skinąwszy na wyraz zgody.

Przecież ty tam wracasz – rzucił jednooki.

Ty byłeś tam wcześniej, w swoim orlim przebraniu.

Wobec tego polecę – zgodził się Grimnir – ale naokoło. Osobiście obejrzę Wigrid. Gdyby najeźdźcy mieli się gdzieś pojawić, to na polu bitwy.

Muszę obudzić jakiegoś mechanika, żeby mi pomógł z samolotem – burknął Boelcke i podszedł do swojej maszyny.

Poczekaj – przystopował go jednooki. – Na razie nie budź nikogo. Wstrzymaj się, dopóki nie dolecę. Nikt z gnomów nie powinien wiedzieć, że tu byłem.

Hauptmann ukłonił się na zgodę i miał nadzieję, że ów ukłon skrył rozbawiony błysk w jego oczach. Podczas przemiany w orła władca Walhalli nie wyglądał zbyt dostojnie i to był prawdziwy powód jego polecenia. Boelcke o tym wiedział, ale próżność, którą Grimnir w ten sposób zdradzał, czyniła go w oczach hauptmanna bardziej ludzkim i pomogła mu otrząsnąć się z nieprzyjemnego wrażenia po okrutnej opowieści.

O reszcie historii, o koniu trojańskim, który właśnie trafił do jaskini Walhalli – rzucił spojrzenie na albatrosa von Gallwitza – będzie myślał podczas lotu.

Kiedy się wyprostował, Grimnira już nie było.

Najwyższy czas, by poszukać i obudzić któregoś ze śpiących gnomów.


***


Wrzawa w sali biesiadnej powoli cichła, a kolejny zakręt spiralnych schodów stłumił również kaskady ostrego śmiechu piszczących walkirii.

Reginleif się spieszyła. Przeskakiwała łupkowe schody po dwa naraz. Rozpuszczone włosy powiewały za nią jak płomienie pochodni, które szybko mijała. Nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Ojciec zapomniał po powrocie zażądać zwrotu pierścienia i miała teraz obie rzeczy potrzebne do realizacji swego planu. A na Hlidskjalfie nikt nie trzymał straży. Miała całą noc na to, co chciała przedsięwziąć. Ale tylko tę noc, musiała być z powrotem przed świtaniem.

Złośliwy grymas zastąpił uśmiech i jej twarz zbrzydła. Przypomniała sobie Hrist. Nie, siostrzyczko, znam runy lepiej od ciebie, chociaż twoja matka była ciemną Alfą, poddaną Surta. Ten mężczyzna będzie mój. Tego wieczora możesz się z nim zabawić, ale to najważniejsze będzie należeć do mnie. A potem kolejni mężczyźni, wszyscy mężczyźni Midgardu.

Walcowata klatka schodowa zmieniła się. Nie była to już lita skała, żłobiona pojedynczymi uderzeniami dłut, ale kładzione bez zaprawy, dokładnie dopasowane bloki piaskowca. Ostatni zakręt – i ukazały się szpiczaste, zbudowane z dębowych desek drzwiczki.

Hildr odsunęła ich potrójne zasuwy i z trudem przyciągnęła skrzydła drzwi do siebie.

Wyszła na galerię wieży. Obcasy wysokich butów na kamiennych kostkach wystukiwały pośpieszny rytm jej kroków, kiedy podchodziła do blanek. Odwróciła głowę.

Smoliście czarne niebo było obsiane grupkami gwiazd. Mieniły się bielą, oranżem, czerwienią, zielenią, błękitem i fioletem. Rozrzutnie otwarta kasetka z klejnotami wszystkich kolorów, pod którą jak morska rafa tliła się szafirowo kraina Niflheim.

Reginleif bezszelestnie zrzuciła odzienie. Tylko łańcuszki kirysu dźwięknęły melodyjnie. Ściągnęła również wysokie buty i zupełnie naga, tylko z wąskim pasem podtrzymującym obnażony miecz, stanęła przy blankach. Ramiona bez nadgarstników uniosła ku kryształom gwiazd, a jej usta zaczęły bezgłośnie mruczeć. Kosmiczne światło zalewało jej nieruchome ciało, zamieniając je w rzeźbę wyciętą w akwamarynie. Jeszcze dwukrotnie jej wargi poruszyły się w stłumionym wezwaniu, które, wysłane przez uniesione ramiona, wypełniło sfery niebieskie kryształowym szelestem.

Zerwał się wiatr.

Z góry, spoza cienia stożkowatego dachu wieży, rozległ się narastający świst. Schodził po niewidzialnym stoku Wingolfu, tej nieskończenie wysokiej góry, w którą wciśnięta była Walhalla. W mnożących się kaskadach dźwięków powtarzały go szczeliny i tarasy, jeden po drugim, jak piszczałki organów w coraz niższych oktawach. W końcu w mrocznym akordzie zahuczał też leśny masyw pod wieżą i całe niebo odpowiedziało mu echem. Jakby w nim wirowało milionowe stado szarańczy.

Ale ciemne niebo urodziło tylko jednego lotnika.

Wśród promieni gwiazd szybował dwuskrzydły cień. Kierował się ku wieży. Bicie skrzydeł było coraz bliższe i słabsze. W końcu został tylko szum rozgarnianego powietrza, lecz i on ustał. Zaskrzypiał miażdżony kamień.

Przerwę między dwiema blankami wypełnił dwugarbny cień. Reginleif podeszła do niego z wahaniem.

Brynhild? – spytała niepewnie zduszonym głosem. Cień zsunął się z otworu strzelniczego. Znowu rozległ się dźwięk kruszonych kamieni. Gdy cień rozpostarł swoje szare, nakrapiane czarnymi plamami skrzydła, blade światło gwiazd wreszcie odsłoniło lotnika – dziewczynę z ciałem, które byłoby piękne, gdyby nie miało barwy popiołu.

Ciemne, rozdzielone przedziałkiem włosy w dwóch falach spływały wzdłuż owalnej, ociosanej czysto jak kamea twarzy aż pod ramiona, do podstawy skrzydeł. Popielatą twarz rozświetlały oczy, dwa zielone kamienie. Wysoko osadzone piersi, pełne i krągłe jak u Reginleif, pozostawiały dość miejsca na szczupłą talię i malutki brzuch. Gładka skóra na ramionach poniżej łokci przechodziła w delikatne łuski. Podobnie na nogach, gdzie długie, kształtne uda kontrastowały z pokrytymi łuską łydkami. W przeciwieństwie do normalnych dłoni nogi były zakończone wielkimi, mięsistymi orlimi łapami. Podobne, ale trochę mniejsze, na więcej niż piędź długie sierpowate szpony chwiały się nad głową dziewczyny, gdzie wyrastały ze skrzydeł w stawie łokciowym.

Tak, to ja, moja młodsza siostro – odpowiedziała demonka i z delikatnym uśmiechem rozwarła ramiona. Reginleif podeszła do niej i objęła ją za długą szyję. Ich usta złączyły się, ciemne i jasne loki splotły, a łuskowate ramiona ścisnęły szczupłe ciało Reginleif. Demonka uniosła skrzydła i zakryła obie postaci płaszczem z piór.

Dotyk twojego ciała przynosi mi ukojenie – szeptały w jasne włosy usta w popielatej twarzy. – Naprawdę trwasz w swoim zamiarze? – upewniała się zaraz ze smutkiem. A gdy Reginleif skinęła, kontynuowała: – Już ci nie wystarcza moja przyjaźń, moje pieszczoty, znudziły ci się nasze wspólne loty?

Spójrz na tę noc – podjęła po chwili demonka. – Spójrz, jak lśnią gwiazdy. Tysiące światów czekają na naszą wizytę. – Skrzydła opadły i odsłoniły głowy, z których ta z popielatą twarzą uniosła się do góry. – Pomyśl o tej chwili, gdy zatrzyma się czas i my, przytulone do siebie, będziemy krążyć od jednego żaru do drugiego. Wyrzuć ten kawałek mięsa z rękojeści miecza, wyrzuć to. Chodź, zajrzymy do diamentowego Algolu, do czerwonej Hatys albo do bursztynowego Yed, i będziemy wśród nich tańczyć do rana.

Chcę mieć ten miecz. Prawdziwy, oryginalny – sprzeciwiła się Reginleif i wymknęła się z objęć towarzyszki. Pochyliła się i od wąskiego paska odpięła swoją broń. – To na razie tylko atrapa. Przecież wiesz – powiedziała z pogardą i wstrętem. – Chcę mieć ten prawdziwy miecz, skoro mam na niego materiał, no i coś na zapłatę – powiedziała zdecydowanie i znowu przypięła oręż.

Przecież znasz ten pierścień. – Podniosła rękę, gdzie na serdecznym palcu zabłysnął masywny złoty klejnot, i znowu podeszła do demonki. – Przez jakiś czas należał do ciebie, w tych dawnych czasach, gdy Midgard wraz z naszymi światami znajdował się w jednym kawałku Kosmicznej Skały. Dostałaś ten pierścień za miłość Sigurda, ja również oddam go za miłość. Sama mnie poinstruowałaś, opowiadając, jak Sigurd cię zdobył, gdy nasz ojciec kazał ci pilnować płomieni, które nie parzą, a mimo to zabijają wszystko, co żyje.

Powinnaś raczej pamiętać o końcu mojej historii.

Że Sigurd cię zdradził, a ty sprowokowałaś jego śmierć?

Nie, nie to. Tym wprawdzie skończyła się historia Sigurda, ale nie moja. Moja skończyła się upadkiem między czarne walkirie, między demony, między osamotnione dzieci nocy. Czy mój los cię nie przeraża?

Popełniłaś błąd, zostawiając Sigurdowi miecz. Ja swojego dobrze pilnuję i sama będę decydować o jego użyciu. Ja, a nie jakiś mężczyzna.

Jesteś obłąkana, Reginleif. Chociaż pierścień jest przeklęty i swojemu właścicielowi przynosi tylko nieszczęście, o czym ja wiem najlepiej, nadal ma olbrzymią moc i jest jedynym kluczem do świata ludzi. Ojciec Grimnir nigdy ci nie wybaczy, jeśli tak potężne narzędzie, które zdobył po tylu trudach, a tobie tylko wypożyczył, oddasz któremuś ze sług Surta. Bez pierścienia żadna walkiria nie odnajdzie drogi do Midgardu i skończy się dopływ poległych bohaterów. Szeregi obrońców Walhalli znowu przerzedzą się niebezpiecznie.

Niflheim ma teraz dość wojowników. I to jakich. Może jeszcze nie wiesz, ale w wojnie, którą ludzie właśnie prowadzą w swoim świecie, stworzono nową broń. Sale Walhalli są pełne bohaterów, którzy potrafią się tą bronią posługiwać, a podziemia zawalone ich skrzydlatymi maszynami. Surt będzie miał pecha, jeśli zechce zaatakować. Moja starsza siostrzyczko – Reginleif pieszczotliwie przytuliła twarz do piersi demonki i zaczęła się o nie ocierać – obiecałaś, że mi pomożesz. Nie chcę od ciebie niczego poza tym, byś spełniła tę obietnicę. Nie musisz się obawiać, później znowu będziemy się wałęsać podczas gwiezdnych nocy, a nasze igraszki będą ciekawsze, gdyż jesteś dość potężna, by unieść również ciężar mojego nowego miecza. A może chcesz, żebym się zamartwiała i żebym, pogrążona w żalu, musiała zrezygnować z tych cudownych lotów z tobą?

Po tych słowach Reginleif stanęła swoimi małymi stopami na potężnych szponach czarnej walkirii. Stała tam, jakby na stopniu, a jej usta z wysuniętym językiem powoli przesuwały się po piersiach demonki. Podążały po miękkiej szyi, pokonały podbródek i w końcu zatrzymały się na wdzięcznie wykrojonych ustach.

Ty rozkoszna szantażystko – westchnęła Brynhild, gdy ich usta się rozdzieliły – zbyt cię lubię, żeby ci wyperswadować ten szalony pomysł. Dobrze, niech ci będzie. Zaprowadzę cię do kowalki Gjalp, tej starej smoczycy. Ale potargujmy się. Spróbuję zaproponować jej za miecz coś innego. Chociaż wątpię, żeby się udało. Nie będzie chciała niczego poza pierścieniem. Lecimy?

Kiedy Reginleif skinęła w jej objęciach, oczy w nieruchomej twarzy demonki zapłonęły zielonym blaskiem. Zarazem odepchnęła walkirie od siebie tak gwałtownie, że ta aż się zatoczyła. Potem Brynhild stanęła w mocnym rozkroku.

Płytki zaskrzypiały, strzelając kamiennymi odłamkami, gdy wbijały się w nie jej szpony. Pod siną skórą wystąpiły żyły i mięśnie, a całe ciało skurczyło się w sobie. Nagle wyrzuciła do przodu nakrapiane czarnopopielate skrzydła, ze świstem przecięła nimi powietrze i mocno machnęła. W bujne piersi Reginleif wbiły się mocne pazury. Wirujące powietrze przeszył zduszony jęk, a ciało hildr zwiędło jak zmokły liść. Głowa z opuszczonymi powiekami, ciągnięta przez ciężar włosów, bezwładnie osunęła się w przód; krągłe ramiona bezsilnie opadły na boki. Cały jej tułów chwiał się jak zgwałcony kwiat, który w przedśmiertnym skurczu nie ma siły ukryć wstydu, że jego delikatne wnętrze wypełnia ohydny pająk. Błyszczące w ciemności kolana ugięły się, a uda przycisnęły do siebie jak skrzydła zmęczonego motyla.

Lecz po chwili nogi Reginleif wyprostowały się, a drobne stopy czubkami palców dotknęły posadzki, gdy demonka bez wysiłku podniosła swoją zdobycz. Oglądała ją od spodu, rysy napiętej twarzy nagle zmiękły, a w kącikach płonących oczu pojawiła się wielka, przejrzysta łza, która ugasiła ten nienawistny żar.

Słowa zaklęcia cicho spłynęły z ust płaczącej Brynhild. Za ramionami Reginleif pojawiły się dwa cienie, jakby pióra skrzydeł czarnej walkirii zaczęły wyrastać z jej pleców. Delikatne stopy również pęczniały i rogowaciały. Od nich po łydkach aż do kolan pobiegła sieć łusek, przypominająca poryw wiatru rozbijający spokojną toń wody.

Reginleif dochodziła do siebie. Uchyliła powieki. Oczy, początkowo mętne niczym woda podczas wiosennej powodzi, szybko wyklarowały się w turkus górskiego stawu. Napięła szyję, powoli pochyliła głowę i uniosła ręce. Wraz z nimi wyprostowały się jej świeże, aksamitnie połyskujące skrzydła.

Brynhild, wbijająca szpony w piersi swojej bliźniaczki, podniosła ją jak najwyżej.

Leć, siostrzyczko, leć! – krzyknęła i wyrzuciła Reginleif w przestrzeń.

Świeżo narodzone dziecko nocy, rzucone ku płonącym gwiazdom, swobodnie rozpostarło skrzydła i skierowało się w górę, bijąc nimi bezgłośnie. Brynhild pośpiesznie odbiła się szponami od blanki i drugi skrzydlaty cień podążył za pierwszym.

Obie szybowniczki wznosiły się w szerokich spiralach. Szczyt góry z wieżą strażniczą szybko zapadał się w głębię i zanim zupełnie zniknął, wysokość zabarwiła go na odcień koralowej rafy w głębinach morza.

Demonki swobodnie płynęły wśród planktonu gwiazd. Dwie olbrzymie raje z falującymi powoli skrzydłami. Długo, krótko? Reginleif nie wiedziała. Zawsze, gdy starsza siostra pożyczała jej swój kształt, czas się dla niej zatrzymywał. Nagle zwątpiła w swoje postanowienie. Ręce powędrowały do pasa, gdzie spoczywał miecz ze swą dziwaczną rękojeścią. Wystarczyło pociągnąć za pętlę rzemienia i miecz na zawsze zniknąłby w nicości.

Szybko jednak odegnała ten moment słabości. Na razie jej duch był uwięziony w ciele hildr, a ona nie miała siły buntować się przeciw żądaniom tego ciała. Ba, przeciwnie, chciała wykorzystać jego potencjał do granic możliwości. Zasmakować wszystkich rozkoszy, które mogło jej ofiarować, zanim przejdzie do innych światów, w innym kształcie, prowadzona nitką losu, który tkają dla niej norny. Ale dlaczego miała teraz obrzydzać sobie urok lotu? Przepędziła wszystkie myśli z głowy. Delektowała się prądem delikatnego powietrza, które pieściło jej ciało, i przyjęła uczucie wszechmocy i potęgi, które dawał jej wspaniały lot. Biada każdemu, kto chciałby stanąć im na drodze; nawet w końcówkach nerwów czuła olbrzymią siłę, którą dawało jej ciało demonki. Nie rozumiała, dlaczego Brynhild traktuje swój upadek między dzieci nocy jako okrutną karę i tęskni za poprzednim życiem. Ona będzie inna, już się cieszyła na swoją przyszłą przemianę. Na światy, którymi będzie rządzić i które będą się trząść ze strachu przed jej szponami.

Gdy tak upajała się lotem i marzyła o przyjemnościach, gwiazdy wokół nich stopniowo bladły, jakby je pochłaniała czarna chmura. Trudno się było zorientować, gdzie jest góra, a gdzie dół, i Reginleif zauważyła, że już nie musi machać skrzydłami. Wleciały w czerń, której krawędzie wznosiły się i rozrastały na boki, przy wtórze przenikliwego świstu nieruchomych skrzydeł na łeb na szyję wpadały w gigantyczną przepaść. Reginleif poczuła, jak włosy biczują jej plecy. Krzyknęła z rozkoszy i Brynhild spojrzała na nią z wyrzutem.

Ściana przepaści była na wyciągnięcie ręki. Demonki wyhamowały swój upadek i przeszły w zwartą spiralę. Krążąc, opuszczały mrok skalnej ściany, rozoranej głębokimi szczelinami; mijały skupiska rozchwianych skał i ostre występy, tu i ówdzie połączone resztkami na wpół zburzonych platform i kłębami zetlałych linowych mostów. Wszystko to rysowało się niewyraźnie w mętnej brunatnej poświacie i znikało w górze, gdy szybowniczki zagłębiały się we wnętrze zamieszkałej przepaści. Ciemne, głęboko zacienione miejsca na jej ścianach oznaczały wnętrza jaskiń, wokół których krążyły niewyraźne cienie. Co jakiś czas pojawiały się biało połyskujące obnażone kły i płonące pożądliwością czerwone węgielki oczu.

Kilka razy, gdy cienie zbytnio się zbliżyły, demonki musiały odganiać je skrzydłami. Żarzące się oczy z tłumioną wściekłością i rozczarowaniem szybko uciekały na boki i Reginleif miała wrażenie, że jej pazury wbijają się w gęste pajęczyny, których obrzydliwe resztki przykleją się jej do ciała. Gęste jak olej powietrze, falujące od ruchów skrzydeł, miotało nimi w krótkich nawałnicach, gdy niestrudzenie schodziły na dno przepaści.

Wreszcie je ujrzały. Najpierw było mętne światło, które stopniowo jaśniało, aż odsłoniło swoje źródło, otwór wielkiej pieczary w kształcie podkowy. Rozbrzmiewały stamtąd uderzenia młotów, a w granitowym portalu, jak pies na łańcuchu, siedział zielonkawy potwór, napuchnięty od potężnej muskulatury.

Brynhild bez wahania skierowała się ku niemu i Reginleif podążyła za nią. Siedząca kreatura uniosła lwie chrapy i odsłoniła długie, igłowate zęby. Reszta głowy, przerośnięta czaszka pełna narośli, zlała się z beczkowatym ciałem o czterech jaszczurczych łapach i wielkim ogonie. Gdy nad nim przelatywały, potwór zaryczał i spróbował podskoczyć, ale przymocowany kołem do skały gruby łańcuch, łączący obrożę z ćwiekami na jego masywnej szyi, ściągnął go z powrotem.

Oho, klientka. Witam was, szanowne panie. – Cień garbatej olbrzymki, stojącej przy palenisku pośrodku kuźni, radośnie zaskrzeczał, gdy demonki wleciały przez korytarz i opadły na krawędź pieczary.

Cóż za zaszczyt dla moich niskich progów. Niech no przyjrzę się waszej urodzie. – Rzucając pochlebstwami, olbrzymka splunęła między różowe cegły paleniska.

Nieregularne płomienie buchnęły z niego tak wysoko, że odsłoniły twarz stojącej kowalki. Pomarszczoną i usianą brodawkami jak pysk ropuchy, z obrzmiałymi, rozciągniętymi w szerokim uśmiechu wargami pod krogulczym nosem.

Jeszcze raz witajcie w kuźni matki Gjalp, szanowne panie. – Młot ze styliskiem o długości sążnia, który trzymała w gorylej ręce, opuściła do groteskowo płaskich stóp, a ciało słonicy pochyliła w ironicznym eleganckim ukłonie.

Płomienie paleniska rzuciły na pokryte sadzami sklepienie pieczary cień jej potwornego garbu. Dwie kudłate piersi, przypominające miechy z koziej skóry, których zawartość ktoś już przed wiekami wypił do dna, odkleiły się od opinającego gruby brzuch skórzanego fartucha i zawisły jak uszy spaniela węszącego zdobycz.

Chłopcy, przywitajcie się z szacownymi gośćmi, przywitajcie się z Grimnirównami – zaskrzeczała przez ramię, niezgrabnie wyprostowując się na wysokość swych trzech sążni.

To moi synowie, Fafnir... i Regin.... Nie wstydźcie się i pokażcie się damom. – Jej wydęte usta ponownie rozciągnęły się w coś, co sama uważała za uśmiech, gdy z półcienia za wielkimi miechami z hałasem wyszli dwaj olbrzymi. Szpetni i garbaci jak ich matka. Oni też byli odziani w okopcone fartuchy z byczej skóry, tylko częściowo skrywające gruzłowate ciała o małpich ramionach, sięgających niemal do ziemi. Z ich sczerniałych twarzy tępo błyskały spojrzenia bizonich oczu.

Przyszłyśmy w sprawie zamówienia, kowalko. – Brynhild zabrała głos, a jej skrzydła rozpostarły się groźnie na powitanie zbliżającej się trollicy i jej synów. – Przyniosłyśmy tę część broni, którą miałyśmy dostarczyć. Teraz kolej na ciebie.

Z paleniska strzelił wąski żółty płomień i odbił się od rzędu cęgów, prostych i hakowych; od szczęk, od młotów zwykłych i do prostowania, od podbijaków, przecinaków, szczypiec i anek. Wszystkie te narzędzia, trzykrotnie większe niż ich ludzkie odpowiedniki, wisiały wzdłuż ścian pieczary na wieszakach z dębowych sęków. Drugim błyskiem płomień zamigotał na kłębach pociętych prętów, stalowych płaskowników, wykutych kling, i na żelaznych drągach, walających się po wszystkich kątach. A gdy płomień wystrzelił po raz trzeci i oświetlił najbardziej oddalony zakątek jaskini, na mgnienie oka odkrył kosze z wikliny sczerniałej od krwi, w których jak snopy w mendlach spoczywały trupy ludzi.

A właściwie która z was, szacowne demonki, jest klientką? Dla której z was mam wykuć miecz? Musicie wiedzieć, że słuchać będę tylko jednej – mówiła olbrzymia kowalka i plaskając potężnymi stopami cofnęła się do paleniska, które tworzył okrągły murek z szamotowych cegieł, podobny do cembrowanej studni – i tak jak ze studni, wychodziły z niego dwa grube łańcuchy. W bezpiecznej wysokości nad paleniskiem, chroniony przed płomieniami, tkwił wał olbrzymiego kołowrotu – potężny, okorowany pień dębu, na który w gęstych zwojach nawinięte były łańcuchy. Na obu końcach dębowego trzpienia, wystającego poza oparcia z belek, osadzone były grube koła zębate, które przekładniami napędzały kamienne walce. Dwie wielkie ściernice.

Panią tej broni będzie moja młodsza siostra – odpowiedziała chłodno Brynhild. – Ja...

Ty już sobie poużywałaś – z rechotliwym śmiechem wpadła jej w słowo stara olbrzymka – i masz inne potrzeby.

...ja zapłacę rachunek. Złotem, klejnotami, czym będziesz chciała. – Ciemnowłosa demonka znowu rozpostarła plamiste skrzydła i na tle niebieskiej poświaty jej ciała kilkakrotnie zamigotało złoto. – Co wybierasz? – spytała Brynhild. – To?

Uniosła rękę do potrójnego naszyjnika, który lśnił na jej szyi czerwienią i żółcią rubinów i karneoli. – A może to? – Opuściła rękę na biodro, opięte pasem splecionym ze złotych włókien i wysadzanym wielkimi perłami.

Na Thora, który mnie dwukrotnie okaleczył – najpierw mi wsadził w moje kobiece miejsce kamień tak głęboko, że już nie miałam z mężczyzn prawdziwej uciechy, a potem mnie i mojej siostrze Grip przetrącił grzbiet – na imię tego przeklętego zabójcy, za moje męczarnie musi zapłacić ta, która będzie władać mieczem. A co ty proponujesz, ślicznotko? – Po tych słowach przytoczyła swoje beczkowate ciało bliżej Reginleif i lekceważąc jej szpony, rozgarnęła swymi gorylimi łapami pióra, w których skrywała się druga demonka.

W pieczarze zajaśniało kolejne blade dziewczęce ciało, przepasane tylko wąskim skórzanym paskiem, z którego spływała wężowata klinga miecza. Synowie kowalki fuknęli pożądliwie.

Nawet bez klejnotów nie wyglądasz na biedaczkę – zakrakała ironicznie Gjalp i odsunęła się od orlich pazurów, na których stała skamieniała Reginleif.

Ale, jak widzę – było teraz jasne, że odgrywa przedstawienie – masz jakiś kawałek złota. – Nagle wysunęła palec zakończony popękanym paznokciem, zagiętym niczym hak. Celował w pierścień na palcu Reginleif.

Jeśli chcesz mieć miecz, który daje podwójną rozkosz – rozkosz zabijania i rozkosz miłości – musisz mi dać ten pierścień. Zresztą to niewielka cena, bo jego waga nie jest wielka, no i wykonanie niezbyt wyrafinowane – ciągnęła olbrzymia kowalka z chciwością, a z opuchniętych warg pociekł jej strumyk śliny.

Nie zgadzaj się na ten układ, siostrzyczko! – krzyknęła Brynhild. – Ta stara diablica jest silniejsza i bardziej podstępna, niż myślisz. Przypomnij sobie, w jaki sposób wzburzyła rzekę Vimur, kiedy chciała utopić naszego wuja Thora. Nie oddawaj jej rodzinnego skarbu Asów, skoro wiesz, jak nienawidzi naszego rodu!

Milcz! – warknęła na nią garbata Gjalp. – Już nie należysz do Asów. Teraz jesteś służącą Surta, tak jak ja, więc nie psuj mi interesów. Decyduj się, laleczko – znowu odwróciła się do Reginleif – chcesz ten miecz czy nie? Znasz cenę i nie licz na żadne ulgi.

Przystaję na twoją cenę, Gjalp – odparła Reginleif, a jej ręka spoczęła na krągłym biodrze. Jednym ruchem rozwiązała supeł na opasce biodrowej z jeleniej skóry. Miecz z brzękiem spadł na posadzkę. Potem ściągnęła pierścień i dorzuciła do miecza.

Oto twoja zapłata. Bierz się do pracy bez zwłoki, bo noc ucieka, a w świetle mogłabyś nie wychwycić chwili, gdy stal staje się wiśniowa i dojrzała do hartowania. Chcę mieć za tę cenę dobry miecz, a nie jakąś fuchę. – Reginleif zrobiła krok do przodu, skrzypiąc szponami o kamienną podłogę, i groźnie zamachała skrzydłami tuż przed okopconą twarzą olbrzymki.

Ja robię tylko dobre miecze i szanuję umowy – charcząco zaprotestowała garbata Gjalp, po czym z respektem obeszła demonkę i jednym ruchem podniosła z ziemi miecz i pierścień. Klejnot wrzuciła do kieszeni fartucha, a miecz obojętnie odrzuciła w stronę paleniska, gdzie broń z jękiem wbiła się w jeden z kloców cembrowiny.

Potem znów podeszła do Reginleif.

Umowa została zawarta – ryknęła radośnie. – Zrobię miecz dobry i dokładnie na miarę twojego pięknego ciała. Mogę ją zdjąć, ślicznotko? – Stanęła tuż przy demonce, nic sobie nie robiąc z trójpalczastych szponów na skrzydłach, które cięły powietrze tuż przed jej niskim czołem.

Rób, co musisz – ze wstrętem zgodziła się Reginleif i opuściła skrzydła. – Bylebyś wykuła dobry miecz, ale musisz się spieszyć. Nie mam zbyt wiele czasu.

Glajp, olbrzymka garbata pień z kowadłem ofrunęła z radością zawyła, na swych synów ryknęła. Hej, Fafnir, hej, Regin, budźcie smoka brata matka w jego ogniu tu miecz wyharata.

Niech porządnie żaru do pieca dodaje, bo matka miecz cudowny na świat wydaje. Dla walkirii, kwiatuszka pięknego Z Niflheimu nam tu zesłanego.

Wyjąc, tak olbrzymom rozkazuje, brzęczy, huczy, warczy, że niemal wariuje. Fafnir i Regin łańcuchy skręcają do pracy swego brata zapędzają.

Strzela płomień, w wysoki strop wali, łotry gada z podziemi do życia przywołali. Palenisko niczym wulkan ogniem zieje płomień strumieniem bucha, jak lawa się leje.

Smok żółte oko w pieczary głąb ma wbite

to demonki, strach kryjąc, tam siedzą ukryte.

Zapadła zasuwa na wał kołowrota,

smok wściekle skowycząc w łańcuchach się miota.

We wnętrzu pieczary, gdzie kosze wystają tam Regin z Fafnirem opału szukają. Czaszki, kości, gnaty, przegniłe ramiona głodna gęba tym chrustem będzie nakarmiona.

Dokładać, dokładać, Gjalp synów pogania,

ogień ma być biały, to kunszt wykuwania.

Chrustu ciągłe dość, z koszy jakby nie ubywa,

na Ziemi rok siedemnasty, kostucha zbiera swe żniwa.

Gjalp drepcze po pieczarze, kociołek szykuje, mikstury różniaste do niego wsypuje. Z drzwi pieca promień miedzi pieczarę zalewa, kocioł bulgoczący do wrzenia podgrzewa.

Jęzorem długim Gjalp eliksir próbuje, miecz w kołek wbity łatwo wyszarpuje. Lśniące klingę broni w eliksir zanurza, zaklęcia mamrocze, krew w żyłach się wzburza.

Dobry gust masz, ślicznotko, Reginleif pochwali, piękny to okaz samca, niechaj cię powali. Musi leżeć jak ulał, zdejmę z ciebie miarę, ale teraz do miecza pójdę na chwil parę.

Hej Fafnir, hej Regin, stal wiotką mi dajcie, dwa na cztery łokcie szybko odszukajcie. Gibko, kmioty leniwe, płomienie są spragnione niech dostaną tancerki, z ziemi wytopione. Niech pod suknie im zajrzą, radośnie wirując przyszłych pojedynków triumfy planując.

Niech smok gryzie mocno, garbata Gjalp buczy

i swoim gryzieniem stal szybko nauczy

jak serca przebijać, co w ludzkich ciałach biją,

to natura mieczy, po to właśnie żyją.

Niech stal też się dowie, w uściskach płomieni,

jak bić tych, co nie są z kobiety stworzeni.

W jamy zakamarki olbrzymy zmierzają prętów z żelaza twardego szukają. Odszukali, przy targali, smoczy głód zaspokoili na swą matkę pozierając przy ognisku się skupili.

Stara kowalka do walkirii szybko zmierza czarne zęby w paszczy radośnie wyszczerza. Znam się na swym fachu, obyś nie zwątpiła i Grimnirowi się na mnie nie skarżyła.

Miecz ma dobrze leżeć, to moje zadanie, by szlif i ostrzenie spełniły wyzwanie.

Garbata olbrzymka nad demonka staje, miarę z ciebie wziąć muszę i materię kraję.

Aksamit skrzydeł odsuwa, małpie łapy przyciska do jędrnych jabłek piersi, z których limfa tryska. Łapami brzuch błękitny z pępka dołkiem zwiera na kolana przyklęka, brudny nos w łono wciera.

Smarkając siarczyście, futerko wygładza, do pracy się szykuje, kolej rzeczy zdradza. Głębokość twoją palcem oszacuję, runami na klindze broni twej wykuję.

Krogulczy pazur jak kwadra księżyca świeci pod koralową rafą sromu rybkę łowi w sieci. Zachwiały się skrzydła, Reginleif jęknęła, to znak, że kotwica dna sromu sięgnęła.

Dwa olbrzymy jęczą, ślepia z chuci wbijają, my też weźmiemy miarę, żałośnie błagają. Rżą jak ogiery w rui, co klacz zwietrzyły w stepie mordy śliną zalane, drżączka ciałem klepie.

Trzy, cztery i pięć, garbata Gjalp stęknęła i palec na zapas, kapliczki sklepienia sięgnęła. Rozpalonych braci Brynhild skrzydłami odgania gęby szponami kaleczy, przed chucią się wzbrania.

Syczy jak nietoperz, oczy błyskami miotają Brudne brody kmiotów krwią się zalewają. Sześć i sześć to dobry rozmiar, stara Gjalp kontenta kawał pracy zrobiony, dobra miara zdjęta

Do Reginleif znów zęby szczerzy, łapę obwąchuje, ale stal już się nagrzała, biesy przyszły, czuję.

Dłoń z łona wyciąga i na nogi staje część dalszą roboty swym biesom oddaje.

Fafnira z Reginem do porządku przywołuje, wasza kolej też przyjdzie, słodko obiecuje. Pod pieczary sklepieniem coś nikło trzepoce powietrze gęstnieje jak w upalne noce.

Blade cienie żar węgla z lśniących ócz strzelają w płomieniach się pasą, po jamie hasają Tańczące cienie Gjalp lekceważy zawartość kociołka z eliksirem warzy.

Palec, którym wiedźma tak się posłużyła w zawartości tygla szybko zanurzyła. Szczypce łapie, miecz szybko smokowi wyrywa i krzycząc głośno, demony przyzywa. Czerwonym z ognia prętem pod stropem wywija cienie zjaw tajemnych w pieczarze rozbija.

Wy, córy Widolga, ojca wszystkich wiedźm, wy, synowie Wilmeida, ojca wszystkich szarlatanów, wy, którzy przeszliście drogą lewej ręki, wzywam was na pomoc!

Gjalp olbrzymka cicho podśpiewuje, chromym ciałem trzęsie, garbem podryguje. Rozpalone żelazo w powietrzu znaki kreśli, ornamenty ogniste chórem wszyscy wznieśli. Zaklęć cichy szmer, biesami zdwojony, przechodzi w dźwięczny chorał, echami wzmocniony.

Na Eliwag, co lód jadowity cię powił, wzywam cię, Ymirze, praojcu nasz, daj mi moc!

Gjalp, stara olbrzymka, do przodków się umizguje, chce wykuć dobry miecz, wcale nie żartuje, by był jak Gram Sigurda, co sekret skrywał tajny podwójnej swej natury, fenomen niezwyczajny.

Gdy znowu mocną stal w smoczej mordzie nurza, chce, by powstał miecz, co się wynaturza zdwojeniem swym, klingą podwójnie ostrzoną, i rękojeścią podwójną, niezwykle zdobioną, podwójną swoją rolą, mocą zabijania w równym stopniu też zaspokajania.

Krążą biesy pod stropem, stara Gjalp je gości, chodźcie tu, wy też zaznajcie radości, Hej, kmiotki, dajcie tu stos trupów, synom nakazuje, bo mały poczęstunek swym gościom szykuję.

Na kowadle swym czaszki zsiniałe ćwiartuje ich zawartość treściwą cieniom oferuje. Jak błysk spod stropu cienie wichrowe spadają i puchary kościste mlaszcząc opróżniają.

Łopocząc skrzydłami, Brynhild z biesami ucztuje, i szarą kaszę mózgów z ust swych oblizuje. Młodszą siostrę zachęca, chodź, skosztuj tego, co ludzkie ciało niesie najlepszego.

Reginleif, choć łakomstwo język jej wykręca wzbrania się, jej duszę strach pęta, że po uczcie takiej, choć pcha tam głód chciwy, powrót do swej postaci będzie niemożliwy.

Słaby masz żołądek, stara Gjalp żartuje, trupy zgniłe w spsutych zębach żuje. Jak świnie przy korycie łbami się trykają szukają lepszych kęsów, chamsko przepychają.

Zęby skrzypią, kruszą białe kości

sypią z mord odłamkami człowieczej nikłości.

Sycim już, teraz raźno do dzieła, ścierwojadka na nogi się zbiera. Szczypce potężne chwyta, znowu rozkazuje, odkuwki rozpalone z warg smoka wyjmuje.

Synów wzywa, hej, wy tam, za młoty chwytajcie na kowadle stal giętką mi tu rozciągajcie. Miękką, choć stal twarda, do siebie przykłada, żebym nie pomyliła, pomyłki to zdrada.

Dzwonią młoty w pieczarze, kowalki najmocniej, młoty synów kmiotów wtórują pomocnie. Z kowadła i pieca iskry w noc tryskają, pchły ogników figlarnych w skóry się wbijają.

Trzy wstęgi metalu bielą rozpalone w różowego węża będą zespolone. Cieknie pot śmierdzący z olbrzymich kowali Stęchlizną zwierzęcą dookoła wali.

Demonki obie do kowadła się przysuwają ich wdzięki olbrzymów jurnych rozpalają. Dzika żądza rytm w skroniach donośnie łomota, że aż nie wiadomo, krew to, czy dźwięk młota.

Dosyć, rozkazuje kowalka garbata, odłóżcie młoty, matoły, do kata. Podbijaki, przecinaki, utensylia zostawiają jak dzieci niezdarne swej matki słuchają.

Z różowej stali kowalka klingę kształtuje potem z drugiej strony rękojeść formuje. Sześć i sześć, mamrocze, to dobre wymiary,

Śpiewa, krzyczy, skrzeczy, młot dźwięczy do pary. Broń giętką wygładza dźwięk srebrny obucha, szybko, coraz szybciej, aż para zeń bucha.

Demonki w rytm dźwięku głowami kiwają, ciosy młota w nich żądze również rozpalają. Fafnir z Reginem raźno podskakują od prężnej męskości fartuchy falują.

Okiem bazyliszka kowalka tam zerka, drugim śledzi klingę, czy to nie fuszerka. Zaraz będzie chwila, co fartu wymaga, do hartowania klinga gotowa jest naga.

Fartuchy odłóżcie i krany odkręćcie, w smoczym mleku miecz hartować się będzie. Szybko, stal już stygnie, grzmi Gjalp na demonki, za kuśki ich chwyćcie, wyheblujcie trzonki, nie bójcie się przycisnąć, a ja wężem złotym się zajmę i podgrzeję. No już! Do roboty!

V


Po ciężkim wiosłowaniu olbrzymimi wiosłami, od którego Reginleif i Brynhild jeszcze przez długą chwilę bolały ręce, wszystko szło z kopyta. Szkaradna Gjalp trzykrotnie zanurzyła wykutą stal w kamiennym korycie obok kowadła, do którego Fafnir i Regin opróżnili swoje zbiorniki, trzykrotnie ze swej ohydnej gardzieli bluznęła na klingę śmierdzące siarką żółte płomienie, aby przywołać jej wiśniowy żar. Po każdym zanurzeniu głowni w korycie rozlegało się głośne syczenie i buchał obłok słodkawego gnilnego odoru, który u obu demonek wywoływał mdłości.

Obaj olbrzymi, również opanowani niemocą, kucali nad stojakiem z cęgami, ale przyczyna ich słabości była zgoła inna.

Palcem by ich teraz można pokonać – bełkotała Gjalp pod rozpłaszczonym nosem. – Wszystko muszę robić sama.

Nawlekła na uchwyt rękojeści jelec i znowu dmuchnęła na głownię. Gdy materiał się rozżarzył, przecinakiem w miejscu, gdzie się krzyżowały, zgrabnie wybiła otwór, z ust wypluła przygotowany nit i kilkoma pewnymi uderzeniami przynitowała jelec do głowni. Potem w stygnący pręt wbiła hebanowy klin, jego wystający koniec skręciła w duży uchwyt i przyśrubowała do niego ołowianą kulę.

No – mlasnęła z zadowoleniem – teraz najważniejsze. Małpią łapą sięgnęła do kociołka, który ciągle cicho bulgotał przy palenisku, poszperała w jego zawartości, ostrożnie przewlekła przez podkład rękojeści coś, co przypominało kawałek jelita, po czym oburącz chwyciła miecz za tępe jeszcze ostrze i wsunęła rękojeść między nabrzmiałe wargi. Zaczęła obracać szarą, pokrytą żużlem klingę, rozedrganym językiem gładząc świeżą powłokę rękojeści. W pieczarze było teraz cicho, tylko smoczy pysk w palenisku z szumem wypuszczał parę, a Fafnir i Regin oddychali chrapliwie. Skaliste sklepienie znikło w ciemności, lecz mimo to obie demonki czuły obecność wielu innych oczu.

Wreszcie garbata olbrzymka była zadowolona ze swej pracy. Z lubością obracała miecz w łapach.

Teraz już tylko naostrzyć klingę – stwierdziła.

Hej, Regin, Fafnir – z pogardą kopnęła synów – dość już leniuchowania. Rozkręćcie szlifierkę!

Poczekała, aż oba olbrzymy dowloką się do kołowrotu i wybiją zasuwy. Pysk smoka z wrzaskliwym jękiem zapadł się w głębinach, łańcuchy zabrzęczały, a kamienie szlifierskie rozkręciły się. Gdy zwiększyły obroty, Glajp przyczłapała do lewego z nich i przyłożyła matową klingę do szorstkiej, wirującej powierzchni.

Wzbił się snop iskier i pieczarę wypełnił przenikliwy dźwięk gryzionej stali. Gdy mętna, pokryta żużlem powierzchnia znikała, gładzona skrzypiącą szlifierką, Regin i Fafnir chwycili za zwisające końce łańcuchów. Zabrzęczały zasuwy i smoczy jeniec znowu został wyciągnięty na brzeg paleniska, po to tylko, by kolejnym upadkiem dostarczyć energii wirującej szlifierce. Ponownie zaprotestował głośnym wrzaskiem. Klinga miecza lśniła już na całej długości i olbrzymka przeszła do prawej szlifierki, której kamień miał delikatniejsze ziarno. Teraz broń nabierała lustrzanego blasku.

Jak myślisz, który z tych parszywców jest silniejszy? – Wykorzystując skrzypienie urządzenia, Reginleif zwróciła się do starszej demonki i machnęła na stojących z boku olbrzymów, znowu opasanych kowalskimi fartuchami.

Fafnir jest starszy i chyba mocniejszy – odparła Brynhild. – Dlaczego?

Może pierścień nie na zawsze jest stracony – uśmiechnęła się Reginleif. – Kiedy będziemy wychodzić, odwróć na chwilę uwagę starej i Regina, chcę coś sprawdzić.

Nie zdążyła dokończyć, kiedy ustało skrzypienie polerowanego metalu i słychać było tylko brzęczenie kręcącej się szlifierki. Olbrzymka odsunęła się od kamiennego koła i uniosła miecz do pokrytej sadzami twarzy. Wielkim, okopconym kciukiem przejechała po jego ostrzu. Najpierw po jednej, potem po drugiej stronie.

No, robota gotowa. – Opuściła miecz, który w jej łapach wyglądał jak trochę dłuższy sztylet, i spojrzała na obie demonki. – A do piania koguta mamy jeszcze godzinę. Wystarczy czasu, by wyciąć na klindze imię.

Chwyciła w dłoń rękojeść i energicznie machnęła mieczem. Klinga wyrysowała przed nią krwawe ósemki. Na ubrudzonej twarzy z łuskami odklejającej się zrogowaciałej skóry pojawiła się zaduma. Potem zapadnięte oczy błysnęły złośliwie.

Przypomniałam sobie, dziewczęta, jak ładnie zajmowałyście się wiosłami moich synów. Jeśli to ma być miecz miłości, miecz Freya, nazwę go Freyór, wiosło Freya.

Nie! – krzyknęła Reginleif, przypominając sobie ironiczne i, jak się teraz okazało, prorocze słowa Hrist. – Wybierz dla mojego miecza inne imię. – Mróz przebiegł jej po plecach.

To mi się nie podoba.

Ale mnie tak – parsknęła olbrzymka – i zaraz je wybiję na klindze. A jeśli ci się nie podoba, dobra. Ale zaliczki – zacisnęła rękę na kieszeni, w której ukryła pierścień – nie oddam, nie licz na to. Już przepadła – dokończyła szybko i znowu strzeliła oczyma na stół, na którym z kupy rupieci wystawała rękojeść innej broni. Jej położenie sprawiało wrażenie, że ktoś ją tam spiesznie odłożył, starając się, by jak najmniej rzucała się w oczy.

To jej prawo mistrza. – Brynhild poparła olbrzymkę.

A poza tym to dobrze wybrane imię. Weź pod uwagę, że twój miecz będzie miał siłę Freya, siostrzyczko.

W tym czasie garbata Gjalp już się pochylała nad kolejnym, z jeszcze grubszych bali ciosanym stołem, którego blat był trochę czystszy. Dmuchnęła na smolną pochodnię, wiszącą na ścianie nad tym sekowatym meblem, a gdy ta się rozpaliła, Gjalp zdjęła z półki wybijak i dębowym kołkiem zaczęła wybijać runy. Oba olbrzymy stanęły za plecami matki i z zainteresowaniem przyglądały się jej pracy.

Nie zasłaniajcie mi, łazęgi – szczeknęła olbrzymka. – Przez was zjechało mi „r".

Po ostatnim uderzeniu kołka splunęła na miecz, z bajzlu na stole wyłowiła kawałek w miarę czystej skóry, wyglądającej na ludzką, i wypolerowała miecz.

Oto twoje zamówienie, ślicznotko. – Z ordynarnym uśmiechem na zasmolonej twarzy podeszła do demonek i ukłoniła się im. Wyważona broń spoczywała na otwartej dłoni, biało lśniąc falliczną rękojeścią wyciągniętą ku Reginleif. Wystarczyło chwycić.

Poczekaj, siostrzyczko – powstrzymała młodszą demonkę Brynhild. – Trzeba jeszcze zrobić próbę ostrości.

Jak sobie życzysz, piękna pani – obojętnie zgodziła się Gjalp. – Hej, Regin, Fafnir – huknęła przez ramię. – Dębowy klocek na kowadło!

Zwinniejszy Regin postawił na kowadle wysoki na dwa łokcie klocek, a garbata kowalka podeszła do niego, uniosła Freyór w prawej ręce na wysokość ramion i cięła szybko.

Klocek przepołowił się, sypiąc drzazgami.

To nazywasz próbą? – roześmiała się Brynhild i obnażyła swoje długie kły. – Takie spróchniałe drewno rozbijam ręką! Idź i wybierz z synami porządny kawał żelaza, a ja przypilnuję, żeby to nie był byle pręcik. – Czarna walkiria rozpostarła swoje potężne skrzydła i groźnie stanęła przed Gjalp i Reginem. Pędziła ich przed sobą do kąta jaskini, z półmroku zerkając na Reginleif. Teraz, zasygnalizowała spojrzeniem.

Gdy z wnętrza jaskini rozległ się brzęk przerzucanego żelaza i niezadowolone pomrukiwanie starej kowalki, Reginleif podeszła do osamotnionego Fafnira. Chwyciła go za goryla łapę i przycisnęła ją do swego ciała, piersi i brzucha.

Drogi Fafnirze – z oddaniem spojrzała w tępe oczy olbrzyma – jesteś tak potężny i natura tak dobrze cię wyposażyła, że nie mogę odżałować, iż przy hartowaniu na mnie wypadł Regin. Twój brat w tej kwestii nie może się z tobą równać.

Jakby mimochodem wsunęła rękę pod fartuch olbrzyma.

Chyba rozumiesz, że nie chcę, żeby twoja matka albo twój brat zauważyli mój afekt, który w tak krótkiej chwili we mnie wzbudziłeś. Trochę się ich boję, a nie wiem, czy potrafiłbyś mnie obronić. – Spod rzęs spoglądała chciwie w płonące żądzą oczy olbrzyma, a jej łokieć pracowicie poruszał się tam i z powrotem. Na chwilę spuściła wzrok, by sprawdzić, czy trójka poszukiwaczy ciągle wybiera odpowiedni kawałek do próby. Gdy uniosła głowę, wydawało jej się, że zza stołu uginającego się pod hałdą złomu błysnęły obce oczy. Jakby w półmroku ukrywał się jakiś cień.

Reginleif, zostań tu – wyjęczał olbrzym – a nikt z nich dwojga nawet palcem cię nie dotknie. Zabiję ich.

Musiałbyś najpierw ukraść matce pierścień. Wyobraź sobie tylko, co by było, gdybyś go miał. Żadna walkiria by ci się nie oparła, żadna demonka, w tym bowiem tkwi jego moc. Ja też nie mogłabym się oprzeć, skoro już teraz przy tobie cała drżę. – Może pod stołem skrył się jakiś ciekawski czort, myślała obojętnie, odpowiadając olbrzymowi, i z wyrachowaniem ścisnęła udami olbrzymią pięść.

Nagle odskoczyła, wyrywając rękę spod fartucha Fafnira.

Patrz, Fafnir, twoja matka i brat już wracają. – Tęsknie uśmiechnęła się do szybko oddychającego olbrzyma. – Nie mamy czasu. Ale jeśli przyjdziesz do mnie z pierścieniem...

Zrobiła znaczącą przerwę.

Przyjdę, Reginleif, na pewno przyjdę – jęknął chrapliwie Fafnir i obejrzał się z wściekłością. – I nikt nam nie przeszkodzi.

Hej, Regin, połóż ten drąg na kowadle. – Brynhild wracała, a z nią brat Fafnira i stara Gjalp. – Chwytaj miecz, twoja matka mogłaby oszczędzać Freyór, i zademonstruj nam swoją siłę – zażądała.

To tylko wykałaczka – przepraszał Regin, biorąc miecz i ważąc go w dłoni. – Dobry wprawdzie dla waszych rączek, piękne damy, ale dla mnie zbyt lekki. Ja wolę topory, lepiej leżą w ręku.

Stanął w rozkroku przed kowadłem i kilka razy machnął Freyórem, aż pieczara zaczęła wyglądać jak burzliwa noc, w której krzyżują się srebrne błyskawice. Potem pochylił się, wrzasnął jak rozwścieczony niedźwiedź i ciął, w ostatniej fazie kucając, by przedłużyć siłę ciosu.

Freyór opadł ze świstem jak atakujący jastrząb. Z brzęczącym trzaskiem przeciął na pół najpierw drąg, którego rozcięte połówki hałaśliwie odleciały na boki; głownia jednak nie zatrzymała się na tym wątłym kawałku. Przenikliwie skrzypiąc, wbiła się na dobrych pięć palców w kowadło i dopiero wtedy znieruchomiała.

Pierwsza odzyskała mowę stara Gjalp.

Ty niezdaro, ty idioto – beształa Regina, który na klęczkach wyciągał miecz. – Nie masz w łepetynie ani krzty rozumu. Skąd ja teraz, ty małpo, wezmę nowe kowadło? – biadoliła i potężną łapą zadziwiająco delikatnie gładziła głęboką szczelinę.

Zakrwawione białka oczu błysnęły z pewną obawą w stronę oswobodzonego Freyóra, który właśnie oglądały demonki. Od sztychu po obu stronach w błyszczących liniach ciągnęły się nieuszkodzone ostrza, połyskując w migotliwym świetle pochodni. Żadnego stępienia, żadnego śladu.

Ten miecz jest lepszy, niż sądziłam – westchnęła z ulgą stara kowalka. – Powinnyście za niego dopłacić, ślicznotki.

W jej oczach błysnęła chciwość. – Ty mi proponowałaś jakieś klejnoty. – Podeszła do Brynhild. – Choćby twój naszyjnik.

Chciwie wyciągnęła łapę ku szyi czarnej walkirii. – Taki mały dodatek dla starej Gjalp?

Pod sklepieniem pieczary znowu zalśniła srebrna błyskawica i trollica jęknęła boleśnie. Zamiast chciwie wyciągniętego palca z hakowatym paznokciem z jej pięści wystawał tylko nagi kikut, z którego strzykał strumień krwi.

Zabieraj łapy, wstrętna babo! – syknęła wściekle Reginleif z Freyórem w ręku. – Tu masz swój naddatek, nagrodę za sumienność, z jaką mnie mierzyłaś. Już nie masz tego kawałka ciała, który tak mnie zbezcześcił, już nie będziesz mogła się chwalić, że sprośnie dotykałaś córki Grimnira. Możesz nim nakarmić szczury. Tak jak całą sobą. Skończysz w Hellu wcześniej, niż ci się wydaje, obiecuję!

W trakcie tej nienawistnej tyrady Gjalp rozpoczęła przemianę. Beczkowata głowa pokrywała się łuskami, a napuchnięte wargi wypinały i wyciągały w podłużny ryj. Dłonie zamieniały się w łapy o szponach wygiętych niczym szable, choć na prawej ręce brakowało jednego pazura, a workowate ciało, z którego opadł fartuch, wydłużało się i pokrywało zrogowaciałymi płytkami.

Z pyska smoczycy buchnął kłąb pary, a do jej syku dołączył się rozwścieczony ryk Regina.

Uciekamy! – krzyknęła Brynhild w obłokach wyziewów.

Zanim zupełnie się przemieni! Albo nas usmaży!

W pobliżu załopotały skrzydła i Brynhild zrozumiała, że Reginleif już ruszyła. Niezwłocznie zamachała więc swoimi skrzydłami i rzuciła się tam, gdzie przeczuwała wyjście.

Regin, Fafnir, gdzie się podziewacie? Wypuście Hatiego!

ryczała z tyłu Gjalp i, jak echo, odpowiedział jej wściekły ryk przy wejściu do pieczary.

Ciemność tunelu wypełnił basowy świst. Uciekające demonki instynktownie uskoczyły na boki, a sztolnię przeciął olbrzymi, podwójny brązowy topór. Powoli wirując w pionie jak wściekły szerszeń przemknął obok uciekających – i głęboko wbił się między zalane krwią oczy potwora, który przy ujściu korytarza wychynął naprzeciw nadlatującym demonkom.

Ty łamago – dobiegł z wnętrza pieczary krzyk rozjuszonej Gjalp. – Gdzie twoje oko, Fafnir, gdzie twoja pewna ręka, ty tępaku?! Miałeś mierzyć w skobel łańcucha, anie w Hatiego. Och, Surcie, czy ty to widzisz? Czemu mam takich nieudacznych synów! Nie tylko wypuściłeś te zdziry, ale zabiłeś mojego ulubieńca... Fafnir, co robisz? Odłóż ten fartuch! Zostaw go! Regin...


***


Chciałabym tam wrócić! – krzyczała wesoło Reginleif, krążąc w szerokiej spirali nad dnem przepaści. – Mam nadzieję, że ta stara pokraka już jest w Hellu i pod okiem córki Lokiego składa do kupy swoje kości.

Oszczędzaj oddech, siostrzyczko – napomniała ją Brynhild, gdy okrążając się wzlatywały w górę. – Nocy zostało niewiele, a do Wingolfu jeszcze daleko. Musimy się śpieszyć, żebyśmy miały choć chwilkę dla siebie.

Reginleif nie odpowiedziała. Unosiły się dalej bez słowa, niczym nie niepokojone. Żadnych cieni, żadnych powiewów zepsutego powietrza, marszczonego wrogimi skrzydłami, choć z dna przepaści rozlegał się tłumiony ryk, grzmot i łoskot, a chwilami, gdy z kuźni wyskakiwały płomienie, rozbłyskiwało migotliwe światło. Coś tam się działo i pozostali mieszkańcy przepaści zapewne stwierdzili, że lepiej trzymać się od tego z daleka.

W wolnej przestrzeni obie szybowniczki przywitała miękka poświata jakby rozlanej rtęci. Gwiazdy się przesunęły, wieczorne konstelacje już znikły, a nad pozostałymi panowała trupia twarz Thjaziego. Obie czarne walkirie, jak ćmy ciągnące do światła, wznosiły się ku rozoranemu księżycowi i po przygnębiającym pobycie w smoczej pieczarze i ciemnościach przepaści z ulgą wystawiały swoje ciała na niebieskawy blask. Brynhild krzyknęła radośnie i obróciła się na plecy. Reginleif natychmiast powtórzyła jej manewr i obie harpie zaczęły się ścigać w udawanym pojedynku. Nalatywały na siebie w ostrych atakach i, hamując mocnymi uderzeniami aksamitnych skrzydeł, zawisały nieruchomo o cal od siebie.

Reginleif włączyła do zabawy swój nowy miecz. Machała nim wokół siebie, ciesząc się błyskawicami, które w księżycowym świetle rzucała jego klinga, i przy każdym podlocie mierzyła w Brynhild, precyzyjnym ruchem nadgarstka zatrzymując ostrze o włos bądź od szyi, bądź od piersi, bądź od biodra starszej demonki. Radośnie śmiała się z tej nowej zabawy, a Brynhild, robiąc zręcznie uniki swymi nakrapianymi skrzydłami, odpowiadała altem. Aż do chwili, gdy Reginleif o ułamek sekundy się spóźniła i Freyór pocałował szyję jej towarzyszki bardziej namiętnie, niż zamierzała.

Och, siostrzyczko! – krzyknęła przerażona, gdy na szczupłej szyi Brynhild pojawił się ciemny zygzak krwi.

Nic mi nie jest. – Brynhild roześmiała się dźwięcznie w odpowiedzi i płynnie przewróciła się na bok na swych skrzydłach. – To tylko draśnięcie. Przyjmuję to jako przypieczętowanie naszej miłości, siostrzyczko. – Przestrzeń wypełnił jej szczęśliwy śmiech.

Mimo to nastrój obu walkirii się zmienił. Jakby skądś – z daleka, z miejsc, gdzie światło księżyca umiera w objęciach ciemności, powiał mroźny wiatr.

Brynhild przestała się śmiać.

Musimy wracać, siostrzyczko, noc się kończy. – W głosie starszej demonki nagle zabrzmiało zmęczenie.

Masz rację, siostrzyczko – odpowiedziała pokornie Reginleif. Ją też opuściło upojenie nocą, a jej ciało zatrzęsło się nagle w chłodzie przedświtu.

Resztę drogi przebyły w milczeniu. Reginleif nawet nie zauważyła, kiedy pojawił się przed nimi fioletowy pas, zwiastun jutrzenki, od góry do dołu przedzielony potężnym cieniem Wingolfu. Była pogrążona w myślach, nasłuchując głosu, który narodził się w niej w chwili, gdy zraniła Brynhild.

Po co ma czekać, aż ktoś z łaski raczy pożyczyć jej to cudowne ciało, tak pełne siły – mówił głos, początkowo tak niewyraźnie, że ledwo można go było zrozumieć. A jeśli to nie nastąpi? A przy tym tak niewiele trzeba i wszystko może zależeć tylko od niej. Oto niepowtarzalna okazja! – skrzeczał w niej ten głos, przebudzony spojrzeniem na krew Brynhild. Będzie miała na kogo zrzucić utratę pierścienia. Może stać się potężna, zamiast być tylko dostawczynią trupów; może strząsnąć z siebie kuratelę ojca, a może nawet runy czasu przestaną być dla niej tajemnicą... W proroczym mgnieniu oka ujrzała nagle szeregi młodzieńców składanych jej w ofierze w prezbiterium olbrzymiej katedry, zbudowanej z dyluwialnych kości i ludzkich piszczeli. Palący skurcz przebiegł po jej ciele, gdy zrozumiała najgłośniejsze słowa tego proroctwa, słowa o rozkoszy zabijania, i przerażona odpędziła głos, który oznajmił jej cenę za to wszystko. Lecz on powrócił, a gdy go odrzuciła, powrócił jeszcze silniejszy. A teraz w niej dudnił, namawiał ją, przepraszał, przekonywał i obiecywał. Lodowate łapy strachu ścisnęły jej serce i uświadomiła sobie, że boi się bynajmniej nie tego, do czego głos ją namawia, ani nie tego, co będzie musiała mu dać, ale tego, by Brynhild niczego się nie domyśliła. To przeważyło.

Opuszczały się ku skalistemu stokowi Wingolfu. Szeregi zębatych murów, połączonych wieżami strażniczymi, w blasku Thjaziego wyglądały jak srebrne łańcuchy, którymi góra zdobi swoją szpetotę.

Już jesteśmy – przerwała milczenie Brynhild. – Za chwilę się pożegnamy. Cieszę się, że mogłam ci pomóc. I nie martw się tym draśnięciem, siostrzyczko. – Starsza demonka błędnie tłumaczyła sobie milczenie swojej towarzyszki. – Spójrz, krew już zaschła.

Przemień mnie szybko, proszę – powiedziała zduszonym głosem Reginleif, gdy tylko umilkło skrzypienie skrzydeł i obie demonki znowu mocno stały na blankach wieży, z której na początku nocy wyleciały. – To ubijanie interesów zmęczyło mnie bardziej, niż myślałam.

Nie obejmiesz mnie?

Potem, siostrzyczko, potem – odparła młodsza demonka i stanęła naprzeciw starszej towarzyszki na trzeszczących płytach.

Brynhild opuściła skrzydła i po chwili wahania wbiła ich pazury w pierś czekającej Reginleif.

Transformacja przebiegała teraz w odwrotnej kolejności. Szpony na nogach się rozpadały, liszajowate pióra stawały się przezroczyste, a ciało, pozbawione łuskowatych kończyn, ciemniało i z trupiej bladości przechodziło w śniady brąz. Na końcu jak dym znikły przejrzyste zarysy skrzydeł i w objęciach Brynhild wisiało bezwładne ciało walkirii. Spod murów rozległo się pianie koguta, urwane, gdy ptak, przerażony ciągle panującą ciemnością, szybko zamknął dziób i oczy.

Pospiesz się, siostrzyczko – nalegała Brynhild, gdy otworzyła skrzydła, a ciało Reginleif osunęło się na płyty. – Pospiesz się, zacznij oddychać, siostrzyczko, kogut już zapiał po raz pierwszy, nie mogę dłużej czekać.

Oddychaj, siostrzyczko, oddychaj! – krzyknęła z ulgą, gdy zauważyła, że łopatki na plecach Reginleif zaczęły się poruszać. – Oddychaj i na pożegnanie pokaż mi chociaż swoją przepiękną twarz.

Siostrzyczko, dlaczego nie wstajesz? – W głosie Brynhild zabrzmiały nagle troska i obawa. – Przecież musisz już panować nad swoim pięknym ciałem. Reginleif, nie dręcz mnie i pokaż mi moją ukochaną piękną twarz. – Czarna walkiria rozpostarła swoje skrzydła i pochyliła się nad hildr. Jej sylwetka coraz wyraźniej rysowała się na tle purpurowego rumieńca nadchodzącego świtu. Zaspany kogut zapiał po raz drugi.

To jest moja twarz! – Wprost z półprzysiadu Reginleif wyskoczyła jak ściśnięta sprężyna. Klinga Freyóra, odbijając purpurę nieba, zakreśliła łuk, a potem, podobna do jaskółki w niskim locie nad wodą, przecięła sine ciało Brynhild na wysokości brzucha. Skrzydła harpii plasnęły o siebie w skurczu i, nim górna część ciała powoli odpadła, na jej twarzy pojawił się wyraz niedowierzającego zdumienia, a drżące usta otworzyły się. W niemym pytaniu spoglądała na Reginleif przez tę chwilę, dopóki nie trysnął z niej strumień ciemnej krwi.

Siła bezwładu po zadaniu ciosu szarpnęła Reginleif i zmusiła ją do cofnięcia się, by odzyskać straconą równowagę. Mimo to walkiria zdążyła ponownie podbiec. W uniesioną, spragnioną twarz trafił strumień z ust Brynhild. Część krwi, zgodnie z planem, przedostała się do gardła. Reginleif chciwie połykała, obracając się w piruecie niczym tancerka w czerwonej masce. Kolejnemu potokowi purpury, tryskającemu z odciętych połówek ciała jak z dwóch kadzi, które przewróciły się, uderzając o siebie, nie poświęciła uwagi. Czerwony strumień zaszumiał, rozpryskując się po płytach i tworząc wielką kałużę. Potem krew, już sczerniała i tężejąca, ściekła do rowków przy przedpiersiu. Dolna część korpusu Brynhild załamała się w kolanach, a zawartość jamy brzusznej wylała się do otworu strzelniczego i rozlała po jego podeście jak towar na straganie przekupki. Dopiero teraz, drapiąc szponami w piaskowiec, padły w tył pokryte łuską nogi.

Na Thora – bełkotała roztrzęsiona Reginleif, gdy, już z wytartą twarzą, próbowała czubkiem miecza wyrzucić resztki ciała Brynhild z otworu strzelniczego – na szczęście górna część spadła do fosy sama. – Nie chciałabym spojrzeć jej w twarz. Taka idiotka. I ta jej zdziwiona mina. Nie pojęła, że nie chcę skończyć jak ona? Że chcę być niezależna, mieć swobodę w przemianach, panować jak Grimnir albo Surt? I że mogę nie potrzebować świadka wydarzeń dzisiejszej nocy? Zresztą nudne już były te jej przesłodzone pieszczoty... No i na nią zrzucę utratę pierścienia...

Fuj! Co to jest? – Skamieniała w swojej grabarskiej pracy i cofnęła się ze wstrętem, gdyż resztki ciała nagle zamieniły się w kłębek węży. W rynnie również kłębiły się węże ciała i rozjuszona Reginleif zaczęła w nie młócić. I to ją obejmowałam, pomyślała ze wstrętem, gdy cięła Freyórem syczące płazy. Tym wścieklej, że wiedziała, iż wężowe nasienie zagnieździło się również w niej.

Wzeszło słońce. Jego gorący promień nieoczekiwanie przedarł się przez mury i zmusił Reginleif do przymknięcia powiek. Kiedy znowu je otworzyła, węże znikły. Rozbudzony kogut zapiał zwycięsko.


***


W tym samym czasie ciężko dyszący Fafnir i Regin stali naprzeciwko siebie. Wyczerpani, opierali się na swoich wielkich toporach, których wygięte żeleźca pokryte były strupami skrzepłej krwi. Ale oczy braci były czujne. Regin mrużył powieki, zaś Fafnir spaloną do żywego mięsa twarz ściągnął w bolesnym grymasie. Ze wszystkich sił starał się przebić wzrokiem gęsty dym i kłęby wirującej sadzy.

Światło pochodni rozpraszało zakopcony półmrok rozlanymi plamami czerwonawej poświaty. Swoim mętnym blaskiem raczej zasłaniało niż oświetlało popaloną ruinę, w którą zamieniło się wnętrze kuźni. Kołowrót nad paleniskiem zawalił się, a jego wał, na wpół zwęglony, tarasował przejście do tylnej części pieczary. Między balami leżała jedna ze szlifierek, a spod niej w kałuży krwi wystawała smocza łapa, na której brakowało jednego pazura.

Po całej pieczarze walały się odrąbane części ciała starej smoczycy. Potworna, wielka jak beczka głowa, pokryta śliskimi łuskami aż po czubek krzywego nosa, poniżej którego wystawał rozdwojony język, leżała między rozwalonymi kawałkami blatu stołu. Jej martwe oczy, choć zgaszone, zachowały swoje pełne złości spojrzenie, wbite w zasłonę dymu pod sklepieniem. Jedyne w miarę czyste i nietknięte miejsce znajdowało się między olbrzymami. Na gładko wypolerowanej skale, w półmroku, można było dostrzec strzęp skóry.

Odcięta kieszeń kowalskiego fartucha Gjalp.

To właśnie ją obaj bracia tak bacznie obserwowali. Tak pilnie i z takim zaangażowaniem, że nawet nie zauważyli, iż coś innego z kolei obserwuje ich.

Nie powinienem był dać się namówić – powiedział zduszonym głosem Regin. – Teraz będę musiał cię zabić. Na dodatek nie wiem, dlaczego. Do czego się nadaje ten pierścień?

Skoro nie wiesz, zostaw go mnie. I tak jako starszy mam pierwszeństwo.

Szybko zapomniałeś, kto starej odciął głowę, kiedy cię powaliła na łopatki. To fakt, nie miała już czym cię rozerwać, ale coś mi obiecał, kiedy ci zaczęła macierzyńsko dmuchać w twarz? No, co to było? Czy to nie właśnie pierścień oferowałeś mi w zamian za pomoc?

Moja oferta jest ważna. Będziemy nim władać na zmianę. Tydzień ty, tydzień ja. A ja, jako starszy, zaczynam. Więc odejdź, Regin, żebym mógł zrobić użytek z naszego dziedzictwa.

Mówią, że nie mam za grosz rozumu – odparł kwaśno Regin – ale nie jestem na tyle głupi, żebym ci, bracie, uwierzył.

Ten pierścień pewnie daje władzę. Bo nie walczyłbyś o niego. Jak go nałożysz, będziesz tak mocny, że cię nie zabiję. Przeciwnie, od razu ty zabijesz mnie, żebyś nie musiał mi go oddawać, kiedy nadejdzie mój tydzień. Teraz przynajmniej mam szansę. Jesteś może starszy i wprawdzie silniejszy, ale ja jestem bardziej zwinny. Chyba jednak muszę cię zabić, bracie.

Naprawdę jesteś głupi, Regin. Widzę, że masz błędne wyobrażenie o mocy pierścienia. Żeby cię przekonać o swoich uczciwych zamiarach, powiem ci, co ten pierścień potrafi – perswadował Fafnir, podnosząc topór o piędź, co umknęło uwagi Regina. – Po pierwsze, to klucz do innych światów, po drugie, daje mężczyznom władzę nad kobietami – dodał to, co mu wmówiła Reginleif. – Już nie będziemy musieli walczyć z Grimnirem, jeśli będziemy chcieli opuścić Muspell i odwiedzić Niflheim albo inne krainy. Ten pierścień zna nawet drogę do Midgardu, do świata ludzi, więc kiedy przyjdzie twoja kolej – Fafnir rozpraszał uwagę Regina – będziesz mógł tam wpaść i złowić świeże mięsko...

W tym momencie Fafnir wypuścił z nadgarstka topór i z rykiem rzucił się w przód, by chwycić pierścień.

Jednak Regin nie dał się zaskoczyć. Zamiast odskoczyć przed lecącym toporem, na co liczył Fafnir, z bronią przed twarzą również rzucił się do przodu.

Najpierw z ostrym trzaskiem w deszczu iskier spotkały się oba topory. Odbita broń Fafnira wystrzeliła w górę i z przenikliwym zgrzytem wbiła się w skalisty strop. Potem z grzmiącym dudnieniem zderzyły się ciała olbrzymów. Na szczęście dla Fafnira jego atak odchylił topór młodszego brata w bok, więc Regin nie mógł go użyć, gdy oba olbrzymy z kolejnym dudnieniem upadły na ziemię. Fafnir, świadomy swojej bezbronności, mimo okaleczonych pleców zwinnie przetoczył się na bok. Od razu stanął na nogi, strzelając wzrokiem po pieczarze w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć jako broń. Równie wściekle ryczący Regin szybko podnosił się z ziemi i żaden z braci nie zauważył, że jego prawa noga odkopnęła odciętą kieszeń w stronę paleniska, pod przewrócony trójnóg z kociołkiem.

Ty draniu! – wrzeszczał Regin. – Ty zdradziecki łajdaku, teraz bez żalu cię zabiję! – Machając przed sobą toporem, rzucił się na Fafnira, którego sylwetka w mętnym półmroku pochylała się nad kowadłem.

Trzask łamanego drewna zdradził, że Regin się zbliża. Fafnir szybko się wyprostował ze znalezionym młotem w dłoni.

Odetnę ci głowę, jak naszej drogiej matce – jęczał Regin z toporem nad głową. – Nie jesteś Thorem, a ten młot to nie Mjóllni. – Śmiał się, zadając cios.

Fafnir uniósł potężny młot i pozwolił, by ostrze topora zjechał po jego obuchu. Siła ciosu wybiła zaimprowizowaną broń na bok. Fafnir przedłużył jej ruch wahadłowy i dodał młotowi szybkość obrotem całego ciała. Ale Regin w ostatniej chwili zdołał zrobić unik.

Gwiżdżący młot tylko zahaczył o jego głowę, zerwał skórę policzka, odsłaniając kość żuchwy i urwał małżowinę. Prawa połowa twarzy w okamgnieniu zalała się krwią.

Wreszcie ci zamknąłem gębę, Regin – wysapał Fafnir, a jego poparzona morda rozciągnęła się w radosnym grymasie. – Masz głupi zwyczaj, że podczas walki za dużo gadasz.

Mimo odniesionej rany Regin od razu zaatakował. Znowu się zamachnął, ale potem zwodem przekręcił topór na bok i jego ostrzem, które minęło stal podstawionego młota, ciął z boku. Fafnir w uniku puścił młot, żeby przynajmniej odparować uderzenie topora, i odskoczył w tył. Srebrny sierp przeciął dębowe stylisko o średnicy męskiego ramienia, jakby to było źdźbło słomy, i o piędź ominął brzuch Fafnira. Uderzenie wytrąciło olbrzyma z równowagi, skrócony młot stracił impet, a kiedy topór Regina w kolejnym ataku zakreślił błyszczący łuk, jego brat spóźnił się z unikiem.

Żeleźce broni przeciwnika lekko zahaczyło o nos młota, jakby na mgnienie oka zatrzymało się w locie, a potem odcięło Fafnirowi prawą rękę w nadgarstku. Młot razem z ciągle trzymającą stylisko dłonią uderzył o podłogę, a z kikuta wystrzelił strumień krwi.

Fafnir lewą ręką złapał się za ramię i instynktownie zrobił krok w bok. W miejsce, gdzie przed chwilą stał, trafiła błyskawica topora i wbiła się w kupę rupieci na podłodze.

Zawirowała sadza i pył. Okaleczony olbrzym kuśtykając pobiegł do paleniska. Jego oczy w poparzonej twarzy gorączkowo rozglądały się za czymś, co mogłoby mu przedłużyć życie. Miał na to kilka sekund, nim Regin uwolni swoją broń.

Jego wzrok padł na kawałek łańcucha i zatrzymał się na ostatnim ogniwie. Ukląkł, puścił kikut, lewą ręką chwycił łańcuch na łokieć od końca, uniósł dziesięć – piętnaście ogniw, zakręcił je i powstałą pętlę założył na kikut. Dwukrotnie zamotał, odliczył ręką pięć piędzi i przełożył przez siebie. Zrobioną tak kolejną pętlę znowu nasunął na kikut i dociągnął, zamykając cały zwój ogniw na przedramieniu. Wstał i zdrową ręką chwycił drugi koniec łańcucha. Kilkakrotnie zakręcił nadgarstkiem, żeby omotać kilka zwojów również na lewej ręce.

Zerknął na drugiego trolla.

Z czujnie opuszczonym toporem Regin zbliżał się, żeby dobić Fafnira. Odcięta skóra policzka zwisała mu do połowy szyi i odkrywała białą żuchwę z krzywymi czarnymi zębami. Zacięta twarz przypominała klowna z namalowanym uśmiechem. Ale gdy tylko Regin zauważył brata, nieuszkodzony kącik ust rozciągnął się i uśmiech ożył. Z ciemnej czeluści, zza zębów, wydobyły się chrapliwe dźwięki zadowolenia i olbrzym wesoło podrzucił topór.

Fafnir czekał na niego w milczeniu. Obserwował jego oczy, a gdy ujrzał błysk zwiastujący atak, zamachnął się łańcuchem i wysłał go na spotkanie topora. Rozległ się łoskot, gdy pętla zawinęła się wokół broni. Zaraz szarpnął mocno łańcuchem i wyrwał zaskoczonemu Reginowi topór z rąk. Broń przeleciała Fafnirowi nad głową jak kometa i z brzękiem rozwaliła kupę złomu na stojącym w kącie pieczary stole.

Stół zachwiał się i z brzękiem zaczęły z niego spadać kawałki żelaza. Wśród nich był również lekko zakrzywiony miecz w czarnej pochwie. Ale nie spadł on na podłogę. Spoza cienia pod blatem stołu wystrzeliła zwinna ręka, chwyciła broń i wciągnęła ją do swojej kryjówki.

Pozbawiony broni troll zaryczał wściekle i w ślepej furii rzucił się w przód z wyciągniętymi łapami. Fafnir, żeby nie porwał go impet pętli, obrócił się za nią wokół osi i kiedy ciało Regina uderzyło w jego plecy, a ręce brata zacisnęły się na szyi, wyciągnął ramiona i padając, przerzucił pętlę łańcucha na szyję przeciwnika.

Tarzali się po ziemi pokrytej sadzami, które oblepiały ich ciała, i wzajemnie dusili. Przypominali dwa olbrzymie czarne knury, wczepione w siebie w samobójczym pojedynku. W huku przewalających się ciał, trzasku łamanych belek i chrzęście resztek łańcucha, który jak wściekły wąż biczował obu walczących, umknęło im krótkie brzdęknięcie od strony paleniska, gdzie poruszył się przewrócony trójnóg. Zahaczył o niego długi rozdwojony język, który, namacawszy kawałek fartucha Gjalp, owinął się wokół niego i zniknął z szybkością kameleona.

Mimo okaleczenia Fafnir miał przewagę. Jego łańcuch wbijał się w szyję Regina coraz głębiej. Po krótkiej chwili ręce Regina puściły szyję brata, żeby poluzować pętlę na własnej szyi. Fafnir od razu to wykorzystał i zakręcił wokół szyi Regina kolejny zwój. Końce pętli przerzucił sobie przez ramię, przetoczył się plecami do Regina i pociągnął ze wszystkich sił.

Mam cię, ty draniu – sapał, czując, jak szamotanina na końcu łańcucha słabnie.

Wreszcie ciało za jego garbem znieruchomiało. Chybotliwie wstał i odplątał łańcuch z szyi Regina. Biała szczęka ciągle szczerzyła się do niego w okrutnym uśmiechu.

Miłej drogi do Hellu, bracie. – Pochylił się nad zabitym trollem, kołysząc górną połową ciała.

Tępo spojrzał na owinięte łańcuchem prawe przedramię. Z kikuta sączył się cienki strumyk krwi. Zataczając się, Fafnir podążył do środka pieczary, tam, gdzie on i Regin zaczęli walkę. Brzęk łańcucha umilkł, gdy w połowie drogi troll zmienił zamiar i przystanął. Nie, pierścień może poczekać. Najpierw musiał coś zrobić z raną. Obracał się chaotycznie, jego oczy ślizgały się po pobojowisku wokół, aż w końcu spoczęły na palenisku. W otępiałym mózgu narodził się pomysł. Nie zastanawiając się dalej, ruszył niepewnie.

Braciszku Narfi, wystaw głowę. – Pochylił się nad kamienną cembrowiną paleniska. – Koniec twojego niewolnictwa. Jesteśmy wolni, słyszysz, nasza okrutna matka nie żyje. I ten biedak Regin, który zawsze na ciebie donosił. Zabiłem go, ale on mnie okaleczył. Biłem się również za ciebie – Fafnir wkupiał się w łaski smoczego łba, który na długiej szyi ostrożnie wysuwał się z paleniska – a teraz cię proszę o przysługę. Tchnij na mój kikut, żeby obnażone żyły i tętnice spiekły się w twoim ognistym oddechu, a ogniwa łańcucha stopiły w żelazną maczugę. Skoro już jestem okaleczony, chciałbym mieć coś do obrony zamiast ręki.

Mój starszy bracie – zasyczał smok, a żelazne obręcze, na wpół wrośnięte w jego chrapy, trzęsły się przy każdym słowie, kołysząc wiszącymi na nich resztkami łańcucha – oddam ci przysługę tak samo szczerze, jak ty walczyłeś, żeby mnie uwolnić z tej śmierdzącej nory. Nadstaw rękę.

Narfi ze świstem nabrał powietrza, odchylił zieloną nakrapianą głowę i z hukiem wypluł płomienie tak potężne, że nie tylko roztopiły oplatające ramię olbrzyma ogniwa łańcucha, które od razu zlały się w metalowy mankiet, ale zalały też już raz poparzoną twarz Fafnira. A ponieważ za Narfim nie było Regina, który by mu odciął głowę, długi pomarańczowy płomień pozbawił czaszkę Fafnira skóry i mięsa, zostawiając tylko obnażony czerep z pustymi oczodołami.

Wybacz, bracie, ale byłem tak samo szczery jak ty – przepraszał smok obłudnie, gdy oskalpowany i oślepiony olbrzym w niemym skurczu zwijał się u jego łap, które Narfi zdążył już przerzucić przez cembrowinę paleniska.

Jesteś wprawdzie dobrym kłamcą, ale ja, na twoje nieszczęście, mam młode uszy i dobry słuch. Oraz pierścień. Gdybyś jeszcze miał oczy, mógłbyś go zobaczyć. – Wyciągając swoje długie ciało z nory, Narfi opuścił dolną szczękę. Między zębami, u nasady języka, w śluzie jadowitej śliny jak lśniąca ważka krążąca nad śmierdzącym bagnem pływał złoty pierścień. – Dzięki waszej głośnej rozmowie wiem też, jak z niego zrobić użytek. Życzę ci szczęśliwej podróży do Hellu i miłego spotkania z matką i bratem. Nie bój się, trafisz tam nawet ślepy, a lód Hellu szybko ochłodzi twoją rozpaloną głowę. – Smok głośno zarechotał z własnego dowcipu.

A ja zrobię sobie wycieczkę do Midgardu. Mam ochotę na coś świeżego. Ta padlina, którą karmiła mnie matka, już mi staje kołkiem w gardle. A gardło mam spore. – Pod sklepieniem ponownie zahuczał jego śmiech.

Przynajmniej łatwo w nie wcelować. – Dźwięczny, nieznoszący sprzeciwu głos przerwał śmiech Narfiego.

W pieczarze zapanowała martwa cisza.

Wybacz, panie, nie od razu cię poznałem – dopiero po dłuższej chwili odezwał się Narfi. – Oczywiście pierścień jest twój.

Ależ, drogi Narfi, zostaw go sobie. Swoje plany wycieczkowe również. Chciałbym tylko, żebyś mnie wziął ze sobą. Nie będę sprawiał trudności, umiem dosiadać smoka – szemrał pogodnie głos – i nie stracisz na tym. W nagrodę wyjawię ci, jak budować smocze ścieżki w poprzek czasu, a w Midgardzie zaprowadzę cię w miejsca, w które sam z pewnością byś nie trafił. Co ty na to, Narfi?

Twoje słowa są dla mnie rozkazem, Najwyższy Panie.

Wiedziałem, Narfi, że ze wszystkich synów starej Gjalp ty jesteś najmądrzejszy. Że ta zielona nakrapiana główka potrafi zdziałać więcej niż tylko pluć płomieniami. Od początku podejrzewałem, że to właśnie ty wyjdziesz zwycięsko z tej jatki i nie odmówisz mi przyjacielskiej przysługi.

O kamień zaskrzypiały pazury, a potem zadźwięczały łańcuchy.

No, na co jeszcze czekasz, Narfi? – odezwał się znowu dźwięczny głos. – W górę, do Midgardu, mamy tam spotkanie w interesach. – Głos roześmiał się ironicznie. – Dzięki twojej matce mogę teraz zaoferować swój towar bez obaw, więc nie chciałbym się spóźnić. W górę więc, Narfi, lecimy do Midgardu.

Na te słowa smok się poruszył i z niewyraźną sylwetką siedzącego mu na szyi jeźdźca niezgrabnie poczłapał przez pieczarę, skórzanymi skrzydłami rozgarniając na boki zgliszcza.

Gdy wydostał się na półkę przed wejściem do jaskini, przez dłuższą chwilę mrużył oczy przed mętnym światłem, które nadchodzący poranek wysłał na dno przepaści. Jego kolczasty ogon niecierpliwie falował i gdy tylko zielone źrenice zmniejszyły się w wąskie szparki, smok rozpostarł skrzydła, mocno się odbił i – pieczołowicie unikając spojrzenia na swego pasażera – ociężale zaczął nabierać wysokości.

VI

Jego głowa spoczywała na czymś delikatnym, a subtelny wietrzyk czochrał mu włosy. Nie, to nie był wiatr, ale ręce. Kobiece ręce. Westchnął z błogością. Wreszcie się skończył ten straszny sen, wreszcie wydostał się nie tylko ze świata żywych trupów, Odynów i Grimnirów, walkirii i krasnoludów, ale i ze świata okopów, wybuchających granatów, porannych lotów nad frontem, świata eksplodujących zbiorników paliwa i samolotów z żądlącymi karabinami.

Znowu był w domu, a mama ścierała mu z czoła resztki pajęczyn tego snu, który był tylko bajką. Słyszał jej cichy melodyjny głos:

...przed wiekami, kiedy nawet czas płynął inaczej, Walhalla i Niflheim leżały na Ziemi. Właściwie wszystkie światy leżały obok siebie, we wspólnej Ojczyźnie, jak jaskinie w jednym skalnym masywie, i swobodnie można było przechodzić z jednego do drugiego. Ludzie, których wtedy było mało, nie znali śmierci, bo kto umarł, tylko szedł gdzie indziej, a ponieważ nie było gdzie indziej, martwi i żywi stale się spotykali. Dwunastu Asów panowało nad większością tych światów, nad Asgardem, nad Midgardem, nad Alflheimem i nad Niflheimem, ale Muspell należał do trzynastego Najwyższego, o imieniu Surt, który nienawidził Równie Wysokich braci wielką nienawiścią. Najbardziej jednak Odyna, najsilniejszego z nich, tego, który nazywa się również Ojcem Poległych, ponieważ przyjmuje za swych synów mężczyzn poległych w walce. I w tym tkwiła przyczyna nienawiści Surta; on też chciał władać zarówno żywymi, jak i umarłymi. Poza nimi stał nikczemny Loki,

mistrz przeobrażeń. Z żądzy władzy i z zawiści, że nie został równoprawnie między nich przyjęty, nienawidzi pozostałych Asów do dzisiaj i w tej nienawiści niemal dorównuje Surtowi, władcy Muspellu. Loki spłodził wiele potworów, by zatruwały życie ludziom i bogom. Jednym z nich jest Heli, władczyni dziewięciu światów, do których odchodzą ludzie, gdy ich losy w pozostałych krainach dobiegły końca. Ale trzeba Lokiemu oddać sprawiedliwość i dodać, że kilkakrotnie pomógł Asom swoimi sztuczkami, zapewne dlatego, że miał taki kaprys...

Ostatnie słowa rycerz Arnim von Gallwitz słyszał już wyraźnie i uświadomił sobie, że głos jest zbyt wysoki, by mógł należeć do jego matki.

Otworzył oczy i stwierdził, że spogląda w twarz długowłosej dziewczyny, która pochyla się nad nim. Nie było to trudne, ponieważ jego głowa leżała na jej kolanach i to jej palce czuł we włosach. Chciał się podnieść, ale nie mógł.

Kim jesteś? – westchnął zauroczony, a jego rozczarowanie, że nie jest w domu, szybko się rozpłynęło w zachwycie nad dziewiczą urodą dziewczyny.

Jestem Werdandi, najmłodsza z norn, które wytyczały losy ludzi. – Dziewczyna uśmiechnęła się i rycerz Arnim aż skamieniał do tego uśmiechu. – W czasach, kiedy ludzie jeszcze w nas wierzyli.

To było jeszcze przed wielką bitwą na Wigridzie, gdzie Loki ponownie zdradził Asów. – Jej głos znowu popłynął i von Gallwitz mógł tylko poddać się jego melodii. – Ale najpierw powinnam ci opowiedzieć o pierścieniu. W tym Loki również maczał palce. Kiedyś złośliwie obciął włosy Sif, żonie Thora, a gdy Thor chciał go zabić, przysiągł, że da Sif włosy ze złota, które będą rosnąć jak prawdziwe. Potem udał się do gnomów, gdzie krasnolud o imieniu Brokk sporządził dla niego perukę, a jako nawiązkę dał czarodziejski statek Skidbladnir, który zawsze łapie korzystny wiatr, i włócznię Gungnir, którą, będąc w potrzebie, ofiarował Odynowi. Chociaż jest to imię, którego Ojciec Poległych nie lubi. Włócznia również jest cudowna – zabijając, może dać nowe życie. A ponieważ Lokiemu marzyła się trójca równie czarodziejskich rzeczy, a niegrzecznie byłoby znowu prosić o nie Brokka, wkupił się w łaski jego brata, gnoma o imieniu Sindri. Zaproponował mu, że jeśli ten sporządzi dla niego równie dobre magiczne przedmioty, odda mu swoją głowę. Sindri przyjął zakład i wykuł kolejno dzika o złotej sierści i pierścień nazwany Draupnir, a potem do jego paleniska wpadł młot. Wyjął go z ognia, dołożył do dwóch poprzednich rzeczy i, namawiany przez Lokiego, poprosił Brokka, żeby wraz ze swoimi dziełami przedstawił je Asom do oceny. Okazało się, że dzik potrafi również biegać w powietrzu i pływać po wodzie, a na dodatek świeci tak jasno jak słońce, pierścień co dziewiątą noc powija osiem złotych pierścionków, a młot był tym samym, który później nosił Thor, a teraz noszą jego synowie. Asowie zdecydowali, że krasnolud Sindri wygrał zakład i że należy mu się głowa Lokiego. Ale Loki, kiedy Sindri chciał mu ją uciąć, oświadczył, że gnom ma wprawdzie prawo do jego głowy, ale nie karku. Gdy Asowie przyznali mu rację, oszukany Sindri przeklął pierścień. Niechaj ten, kto go będzie nosić, stanie się posłańcem zagłady, powiedział. To ja przecież, jako bóg wojny, niosę zagładę, powiedział wtedy Ojciec Poległych i chciał sobie zostawić pierścień. Dopiero po uwadze mojej najstarszej siostry Urd, że klątwa jest dwuznaczna, Ojciec Poległych dał się przekonać, żeby użyć pierścienia jako zapłaty Jotunom za zbudowanie Walhalli. Ich z kolei pobił bohater Sigurd i wziął sobie pierścień jako łup wojenny. Nie wiedząc o jego mocy, jako dowód miłości ofiarował go Brynhild, walkirii i córce Odyna. Chociaż klejnot miał krótko, nie uchronił się przed klątwą i stał się posłańcem zagłady dla samego siebie. Oszukany, zdradził swoją miłość, a okłamana Brynhild przyczyniła się do jego zguby. Gdy zrozumiała klątwę pierścienia, rzuciła go na stos pogrzebowy Sigurda, a potem sama na niego wskoczyła. Może nawet przeczuwała, co się stanie, gdyż po Wielkiej Bitwie na Wigridzie światy przegrodzono czasem i przestrzenią, droga do Midgardu została zamknięta i walkirie już nie mogły zwozić poległych bohaterów do Walhalli...

Von Gallwitz obserwował Werdandi z rosnącym oczarowaniem. Jej czystą twarz, w której nie było nic z agresywnej urody walkirii – nic z wyzywającej bieli Reginleif, nic ze zmysłowej śniedzi Hrist. Roztkliwiała go jej delikatna, niemal dziecięca szyja nad białą tuniką; jej jasne oczy, w których odbijało się ognisko, przy którym leżeli. W duszy czuł spokój, jakiego nie zaznał od początku wojny. Był szczęśliwy i słowa niemal do niego nie docierały. Wystarczył mu jej głos, chciałby go słuchać do końca życia.

...w Wielkiej Bitwie Loki oczywiście przeszedł na stronę Surta, pana ognistego Muspellu. Jako sojuszników przyprowadził mu swoje potworne dzieci, wilka Fenrira, smoka Midgardsorma i córkę Heli wraz z jej poddanymi. Z północy dołączył do nich Thrym i pozostałe olbrzymy lodu. Po stronie Odyna ramię w ramię walczyli jaśni i ciemni Alfowie, również krasnoludy, pozostali Asowie oraz waleczni królowie z mieszanych rodów Asów i ludzi. W trakcie bitwy z nieba znikły gwiazdy, a stare słońce zgasło, gdy ognista powódź z otwartego pyska Fenrira zalała pole bitwy. Poległ Thor i wielu innych Asów, polegli inni bohaterowie, ale wojsko Surta również poniosło ciężkie straty. Fenrir padł z ręki Widara o ciężkich butach, a Midgardsorma jeszcze przed swą śmiercią zdążył okaleczyć Thor. Ale na polu walki brakowało najsilniejszego z walecznych królów, przywódcy ludzi, Sigurda. W trakcie bitwy schodził do Hellu ze swym pierścieniem, a towarzyszyła mu Brynhild pod postacią czarnej walkirii. To prawda, że do losów Sigurda w równym stopniu przyczynił się pierścień, jak jego duma i upór. Jakakolwiek porażka była dla niego nie do przyjęcia. Dlatego tak strasznie okaleczył się z własnej ręki, kiedy się założył, że dostanie się do śpiącej córki Odyna, pięknej Brynhild, strzeżonej przez płomienie, które z mężczyzn robią kobiety, i że mimo to posiądzie ją jak mężczyzna. Nie wypada mi, dziewicy – Werdandi w zakłopotaniu spuściła długie rzęsy i odwróciła twarz – opowiadać ci ze szczegółami, jak w tym celu wykorzystał swój miecz, więc jeśli chcesz je poznać, będziesz musiał znaleźć innego, bardziej cynicznego skalda. Faktem jest, że gdy ludzie, pozbawieni przywódcy, ujrzeli nad Walhalla płomienie, uciekli z pola bitwy. Myśleli, że wszystko stracone. Ocaleli, ponieważ naprawdę nastąpił Ragnarók i światy się dzieliły. Pękała kosmiczna skała i był to ostatni moment, w którym mogli jeszcze wrócić do Midgardu. Ale tym czynem zasiali wśród siebie nasienie tchórzostwa, którego wcześniej nie znali. Pole bitwy na Wigridzie zamieniło się w przepaść, która w oślepiającym blasku pochłonęła wszystkich żywych wojowników, Walhallę, Muspell, Aflheim, Heli i wszystkie odłamki kosmicznej skały z wyjątkiem Midgardu, a to dlatego, że Sigurd zabrał przeklęty pierścień do Hellu. Dlatego też żaden ludzki kronikarz nie mógł zapisać, co się stało potem. I dlatego słuchaj uważnie. Kiedy ognisty wir osłabł, podzielił się na dwa strumienie, z których jeden uniósł Asów i Alfów, drugi Surta i jego świtę. Odyn i jego wierni utknęli na drodze prawej ręki, w spirali zwanej Agarthi, ich przeciwnicy na drodze ręki lewej, w spirali Shamballa. Wtedy gnom Brokk, wierny Odynowi i innym Asom, sporządził kolejny magiczny przedmiot, miecz, którym można było przeciąć świetlną kurtynę spirali czasu Agarthi, a marzący o zemście jego brat Sindri, będący na służbie Surta, sporządził identyczną broń, którą można było przeciąć kurtynę światła wokół odwróconej spirali czasu Shamballa. Dlatego jeden z mieczy nazywa się Leohtetanr, co oznacza Pożeracz Światła, a drugi Doercetanr, czyli Pożeracz Ciemności. Stało się więc, że odwieczni wrogowie wyzwolili się z wirów czasu i zaczęli odbudowywać swoje imperia, by przygotować się na przyjście kolejnego cyklu, gdy wybuchnie nowy Ragnarók. Na Midgardzie zaś, gdzie ludzie wyprostowali czas i zamiast Asów wybrali innych bogów, zaczęło świecić inne słońce, córka pierwotnej Sol, a walkirie, nie znając nowej drogi, nie mogły odbywać wypraw, by zdobyć świeżych obrońców Walhalli. Ale, jak tak spoglądam na ciebie – norna pochyliła swoją subtelną twarz – drogę odnaleziono. Grimnir, jak obecnie Odyn każe się nazywać, zdobył pierścień i postanowił wziąć na siebie ryzyko jego klątwy. Nie możesz zaprzeczyć, że pochodzisz z Midgardu, że jesteś jednym z nowych einherjarów...

Nie zaprzeczam, jakżebym mógł. Nawet nie chcę – bronił się von Gallwitz. – Tak pięknie opowiadasz, Werdandi, o wszystkich tych rzeczach, o bitwach, o cudownych mieczach i pierścieniach – kierował rozmowę na inne tory – opowiadasz tak pięknie, jak tylko tak piękna istota potrafi. Porozmawiajmy raczej o tym, o twojej boskiej urodzie, Werdandi, a nie o tym, kim jestem ja. – Bawił się kosmykami jej gęstych włosów, które łaskotały go w skronie, nawijał je na palce, z uporem alpinisty torując sobie drogę do góry. – Nigdy nie widziałem kogoś takiego jak ty. Czuję się, jakbyś była moją siostrą, a nawet kimś więcej. Chciałbym tak leżeć zawsze, z głową na twoich kolanach...

Milcz, proszę, i nie wypowiadaj słów, które mnie wprawiają w zakłopotanie. – Jej dłoń, jak jaskółka szukająca swego gniazda, przykryła usta von Gallwitza.

Nie wiem, czyj koszmar położył cię przy mojej studni i dlaczego, ale zrozumiałam, że potrzebujesz miłego słowa. Poczekaj! Powiedziałam, że słowa, a ty masz zbyt żywe ręce, rycerzu Arnimie – zaprotestowała nagle, uniosła ramiona i rozplotła swoimi rękoma dłonie von Gallwitza, obejmujące jej szyję. Potem zdjęła głowę rycerza z kolan i odsunęła się przekornie.

Młodzieniec usiadł. Zorientował się, że znajduje się na małej platformie, wyłożonej marmurem i obramowanej sporymi drzewami, wyrastającymi z pasa ziemi między płytami. Płomienie z sześciobocznego ogniska, które płonęło tuż obok, słabo oświetlały głęboko popękane pnie, a cicho szeleszczące korony zlewały się w ciemny mur, zostawiając nad głową okrągłe okno pełne gwiazd. Na drugim końcu marmurowego tarasu tryskał z fontanny wąski strumień wody i bezgłośnie wpływał do małej studni.

Wybacz mi, Werdandi – przepraszał skruszony von Gallwitz. – Nie chciałem cię urazić. Pozwól mi się przysiąść błagał. – Będę już grzeczny i uważnie wysłucham wszystkiego, o czym będziesz mówić. Jak to jest z tymi mieczami, których nazw nie można wymówić? – spytał przymilnie, siadając bliżej norny. – Co by się stało, gdybym użył ich dzisiaj?

Co by się stało, gdyby ich ktoś jeszcze raz użył? – Norna na chwilę się zamyśliła i von Gallwitz wykorzystał to, żeby objąć ją za ramiona. – Zależy od tego, z której strony by ciął i którym mieczem. Jeśliby ktoś ciął Pożeraczem Światła z naszej strony, otworzyłby drogę do Midgardu i wchłonąłby go lodowaty świat Niflheimu. Jeśliby jednak ciął Doercetanrem, nasze światy zapadłyby się w nicość, ponieważ ciemność nas przed nią chroni. Podobnie jak po uderzeniu z Midgardu Leohtetanrem – w bezpośredniej bliskości uroczych ust Werdandi nawet te złowieszcze słowa brzmiały miło – świat ludzi zapadłby się w nicość. Dlatego Grimnir starannie pilnuje swojego miecza, a Surt na niego poluje. Chętnie by swój wymienił na jego.

Albowiem przepowiedziano – wpatrzyła się w płomienie, podczas gdy młodzieniec bawił się jej lokami – że wtedy zacznie się Ragnarók. Podczas wielkiej bitwy równina Wigrid wraz z wojownikami znowu się zapadnie, Walhalla zostanie zdobyta i dopiero na jej ruinach będzie można wybudować Ognistą Bramę, która, rozcięta Pożeraczem Światła, otworzy drogę do Midgardu. Ale to nie wszystko. Wojownik, który zostałby do takiego czynu wykorzystany, musiałby również tutaj zachować swoją męską siłę. Prawdziwą, a nie atrapę z wthulu. Musiałby powtórzyć trick Sigurda, ale tego już żaden mężczyzna nigdy nie uczyni... – Głos, który do tej pory dźwięczał jak srebrny dzwonek, umilkł.

Von Gallwitz rozgarnął pukiel włosów na jej karku, a gdy obnażona szyja błysnęła bielą, pochylił się, żeby przycisnąć usta do jej delikatnej skóry.

Wtedy dopiero ofiara Sigurda okazałaby się daremna i świat ludzi stałby się światem zdobytej Walhalli, a nad wszystkim w imieniu Surta przez tysiąc lat panowałby silny demon wraz z Władcami Czasu. – Werdandi kontynuowała opowieść, ale jej głos brzmiał głucho. – Tak przepowiedziano, tak się śpiewa w Kontynuacji Wieszczby Wólwy.

Zamilkła, a rycerz Arnim czuł, jak zadrżała pod dotykiem jego ust.

Nagle zaczęła śpiewnie recytować.

Bracia braci,

co ostrzem ostrym

kiedyś już

dzień z nocą jedli,

przez potwora podwójnego

nad oseska obliczem

zdwojeni złem

sami sobie

w zwierciadle siebie

podłości się poświęcą,

by Ziemi władczynię

ze zbrodni zrodzoną

na zgubę zdradzić.

Nawet nie wiem, dlaczego z Kontynuacji Wieszczby Wólwy wyrecytowałam ci to ponure proroctwo. Chyba dlatego, że pytałeś, jak użyć Pożeracza. A ten fragment... – Nagle umilkła i ponownie zadrżała. Jakby się obudziła z głębokiego snu. Von Gallwitz znowu pocałował ją w szyję i norna to zauważyła.

Nie dasz mi spokoju. – Wyrwała się z jego objęć i stanęła obok. Spojrzała na niego z rozgoryczeniem. – Obiecałeś, że będziesz słuchać. Tylko słuchać i trzymać ręce przy sobie. Dlaczego to psujesz?! – W jej pytaniu zabrzmiał nowy, smutny ton. – Chętnie ci opowiem o tutejszych światach, zapewne tak było sądzone i, nie przeczę, sprawia mi to przyjemność. Zbyt często jestem sama. – Płomień, który wystrzelił z ogniska, oświetlił jej delikatną twarz. Miała zamknięte oczy, a spod jej powiek spływały dwie wielkie łzy. – Ale nawet einherjarom, którzy nie są prawdziwymi mężczyznami, nie wolno się zbliżać do dziewiczych norn. Nigdy już tego nie próbuj, jeśli chcesz zachować moją przyjaźń.

Gdy tak stała, oświetlona strzelającymi płomieniami, krucha i samotna, von Gallwitz poczuł, że już nigdy nie będzie pragnąć nikogo innego. Nikogo poza tą dziewczyną. Niczego poza jej czystą urodą, której nie może dotknąć, choćby się starał ze wszystkich sił.

Przecież wiesz – klęknął przed dziewczyną – jako wszechwiedząca norna musisz wiedzieć – powtórzył ze wstydem – że ja nie mogę zagrozić twojemu darowi jasnowidzenia. Nawet jako einherjar.

Na te słowa Werdandi otworzyła szeroko powieki i spojrzała na klęczącego von Gallwitza, jakby go po raz pierwszy widziała. W jej oczach błysnęły przerażenie i odraza, które szybko ustąpiły współczuciu.

Biedny, biedny rycerzu – westchnęła po długiej chwili.

Wreszcie rozumiem i twoja obecność tym cięższym jest dla mnie brzemieniem. Ktoś bardzo złośliwy musiał cię przynieść pod mój próg. Nie powinnam ci była opowiadać o tych mieczach. – Spuściła powieki, by móc zajrzeć w swoje wnętrze.

Widzę je przed tobą, jak ci oferują swe rękojeści, ale – przez jej twarz przeszedł skurcz – za plecami masz trzeci. Tnie cię, zwracasz się ku niemu, sięgasz po omacku... Nie, nie chcę wiedzieć, co potem nastąpi. – Głuchy głos z trudem wydobywał się z jej ust i von Gallwitz ledwo go rozumiał.

Nagle Werdandi mrugnęła powiekami i w jej twarzy znowu błysnęły oczy.

Najlepiej będzie, jak zapomnisz, że mnie w ogóle widziałeś, że cokolwiek ci mówiłam. – Był to zupełnie inny, chłodny głos. Ogień strzelił i oczy norny pokryły się czerwoną poświatą.

A jeśli nie potrafisz, pamiętaj o jednym. Gdy się teraz pożegnamy, nie próbuj mnie odszukać. Jeśli chcesz sobie oszczędzić cierpienia wyboru, jeśli chcesz uniknąć błądzenia w labiryncie luster. I nie szukaj też drogi powrotnej do Midgardu. Dla ciebie już nie istnieje, zawsze, gdy na nią wejdziesz, zaprowadzi cię z powrotem tu, do Walhalli.

Ty mnie uważasz za jakiegoś następcę Sigurda? – domyślił się zdziwiony rycerz Arnim. – Mylisz się, nie jestem...

zawahał się – ...uzbrojony jak Sigurd. Twoje podejrzenia są nieuzasadnione. I niesprawiedliwe jest to, czego ode mnie żądasz – oponował żałośnie. – Jesteś jedynym, co mnie może pogodzić z życiem tutaj. Nie wiem dlaczego, ale tak jest. I dlatego twoje słowa mnie zabijają. Jeśli nie będę mógł cię już zobaczyć, marzyć o tobie, to co mi pozostanie? Marzyć o drodze z powrotem – ale tego też mi zakazujesz? Na Boga, dlaczego? Kocham cię, Werdandi, kocham od pierwszego wejrzenia, od tej chwili, gdy otworzyłem oczy i zobaczyłem twoją twarz, pochyloną nade mną. Nie odchodź ode mnie i ukój mnie znowu na kolanach – prosił. – Pozwól, skoro wiesz, jaki jestem, żebym mógł cię zobaczyć i jutro, i pojutrze...

Przysunął się do Werdandi i wcisnął głowę na jej kolana. W skroniach dudniła mu krew, przed oczyma tańczyły kolorowe plamy.

Norna zadrżała, a jej drobne ręce opadły na głowę młodzieńca. Bolesne rwanie w skroniach znikło.

Biedny Arnimie, nie mogę ci pomóc. Przeraża mnie to pożądanie, które z ciebie emanuje i które wprowadza cię w błąd. – Delikatne dłonie powoli gładziły jego ciało, a promieniujące z nich ciepło przenikało go i oddalało od okrutnych przeżyć minionego dnia. – I niepokoi, ponieważ pozostało ludzkie. Nie chcę karmić tego niepokoju. Obawiam się go i dlatego cię proszę, żebyś na mnie nie nalegał. Uspokój swoje myśli, rycerzu Arnimie, spójrz, gwiazdy wprawdzie bledną, ale ty możesz zamknąć oczy i pod zasłoną powiek wywołać obrazy swoich bliskich. Przecież czujesz, jak powieki ci ciążą, nie stawiaj oporu, pozwól im opaść, są tak ciężkie, ciężkie... – Cichy głos Werdandi zmienił się w muzykę dzwoneczków, dobiegającą z dalekiej dzwonnicy. Arnim znowu był małym chłopcem, miał wakacje i był szczęśliwy, że jest wreszcie dość duży na to, by go wzięli ze sobą. Do Włoch, na letnie wywczasy. Ktoś go prowadził za rękę, chyba mama, dlatego że ten stukot – to z pewnością obcasy jej butów, stukających o bruk uliczek w Weronie.


***


Pierwszym, co usłyszał, był śpiew ptaków. Zaczerpnął powietrza pachnącego igłami, obrócił się na plecy i łaskoczące promienie słońca zmusiły go do otwarcia oczu.

W polu widzenia von Gallwitza znalazły się potężne, jakby miedziane słupy, które gdzieś wysoko nachylały się ku sobie, a zielone czubki na ich szczytach zostawiały tylko wąską szczelinę, przez którą przedzierało się słońce.

Werdandi – wymamrotał młodzieniec i usiadł bezradnie. Nie ma marmurowego tarasu, nie ma fontanny.

Sen – westchnął z rozczarowaniem i wstał.

Znowu zaczął się zastanawiać, gdzie się właściwie znajduje. W okolicy lotniska przecież nie ma żadnych wysokich gór. Potężne skalne wierzchołki, dalekie i dumne, prześwitywały między pniami jałowców, ciągnących się po stoku gdzieś w dół. Takich gór nie ma nigdzie we Flandrii. Chyba to Alpy. Też nie, poprawił sam siebie, Alpy mogły tak wyglądać przed tysiącami lat.

Przypomniał sobie wczorajsze pijaństwo, dzikie harce dziwacznych krasnoludów i dziewcząt, ubranych tylko w stal i kawałki skóry. Stwierdził, że to przebudzenie też należy do jakiegoś kolejnego snu. Najwyższy czas poprosić o urlop, chyba jest przemęczony.

Sen jednak musiał być bardzo realistyczny, gdyż niecierpiąca zwłoki potrzeba popchnęła go w kierunku najbliższego drzewa. Jego pień był olbrzymi, nawet trzech mężczyzn nie byłoby w stanie go objąć. I wtedy z przerażeniem zauważył zmianę w swojej anatomii. Kolana się pod nim ugięły, aż musiał się oprzeć o popękaną korę. Metal ręki kontrastował z czerwonobrązowym tłem. Czy coś takiego w ogóle może się śnić?

Ze zdumieniem patrzył na naprawioną wthulem kończynę, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Zamienił się w komiczną rzeźbę, w zamyśleniu podpierającą wielki jałowiec.

Z osłupienia wyrwało go dopiero głośne chrapanie. W popłochu rozejrzał się wokół, jednak źródło dźwięku leżało tuż pod jego nogami.

Między korzeniami drzewa pochrapywał zwinięty w kłębek krasnolud. Poplamiony fartuch z dziczej skóry tylko częściowo okrywał karłowate ciało, które zwały muskułów czyniły właściwie szerszym niż dłuższym. Jego wygarbowany brąz był o wiele jaśniejszy niż miejsca, w których prześwitywała skóra gnoma. Na fartuchu szybko ciemniały mokre plamy i von Gallwitz z zakłopotaniem uświadomił sobie, co wywołało chrapiący protest gnoma. Bose stopy, groteskowo wielkie, z odstającymi paluchami, bańkowate łydki, owinięte rzemieniami, spośród których na światło wydostawały się kłęby szczeciny, gruzłowate, jak tykwy szerokie kolana, łysy zadek, szpiczasta broda sięgająca do brzucha ukrytego pod przerzuconym fartuchem, ręce z sękatymi palcami, złożone pod pomarszczoną twarzą z ogórkowatym nosem i zaślinionymi wargami – wszystko to płynnie się wzdrygało i rzucało w rytmie chrapania.

Krasnolud wydał się von Gallwitzowi znajomy. Młodzieniec pochylił się niżej, a gdy jego cień padł na twarz gnoma, chrapanie ustało jak z bicza trząsł, a w pomarszczonej twarzy zapaliły się różnokolorowe oczy. Jedno niebieskie, a drugie piwne.

W tej chwili von Gallwitz przypomniał sobie, skąd go zna. Był to ten żartowniś w fioletowej czapce z wczorajszego wieczora, ten skrapiacz butów Trud.

Gnom mlasnął z błogością, przeciągnął się, przetarł oczy owłosionymi rękoma o zatłuszczonych paznokciach i znowu zerknął na rycerza. Potem przekręcił się na beczkowaty brzuch, wyprostował łyse uda i niezgrabnie depcząc po fartuchu stanął na nogi.

Nasz król Dwalin postanowił, że będę twoim mechanikiem – obwieścił, po czym pochylił się z sapaniem i podniósł fioletową czapkę, na której, sądząc z jej wyglądu, musiał przespać całą noc. Wytrzepał z niej igły.

Nazywam się Bombur, żebyś wiedział, jak na mnie wołać. Wczoraj jakoś nie miałem okazji ci się przedstawić. – Piwne oko mrugnęło łobuzersko. – Sam widziałeś, że miałem pełne ręce roboty. No a potem ty miałeś sporo zajęć. – Łobuzersko mrugnęło również niebieskie oko.

W nocy miałem niezłe przejścia, żeby cię dowlec aż tutaj. – Spojrzał ze smutkiem na czapkę, po czym wsadził ją na głowę. – Po piciu najlepiej się wyspać pod drzewami Yggdrasilu – powiedział tonem znawcy, spoglądając na okoliczne leśne wielkoludy, pogładził się po brodzie, a potem po kieszeni fartucha. Wyłowił z niej garść żołędzi, bukwi i orzechów laskowych. – Nie chcesz połuskać? – Wyciągnął śniadą dłoń do rycerza.

Nie, dziękuję – odmówił von Gallwitz. – Nie możesz mi za to poradzić, jak się obudzić z tego koszmarnego snu?

To nie żaden sen. – Rysy ordynarnej twarzy krasnoluda spoważniały. – Możesz mi wierzyć. Naprawdę jesteś w Walhalli jako einherjar, wojownik Grimnira. Nie martw się, wszyscy nowicjusze pierwszego poranka nie wiedzą, gdzie się obudzili. Niedobrze ci? Boli cię głowa? – Zbliżył się do rycerza.

Na to najlepsza jest kąpiel – dodał, po czym nie czekając na odpowiedź chwycił von Gallwitza za rękę i zaczął go wlec w górę stoku między pniami.

Młodzieniec bez oporu szedł za nim. Przez chwilę brodzili w brązowych igłach między węzłowatymi korzeniami, zanim trafili na ścieżkę. Bombur szedł z przodu i ze swoim pozbawionym sierści tyłkiem, niemal niezakrytym fartuchem, przypominał koczkodana. Bardzo gadatliwego koczkodana.

Ten las nazywa się Yggdrasil, a cała góra Wingolf. W jej wnętrzu jest wyciosana Walhalla. – Słowa te kudłaty karzeł zaakcentował, tupiąc swoimi groteskowo wielkimi stopami w ścieżkę. Było to tak komiczne, że von Gallwitz parsknął śmiechem.

To mi się podoba. – Usta gnoma też rozciągnęły się w niewiarygodnie szerokim uśmiechu, aż rycerz Arnim się przestraszył, że kąciki ust krasnoluda obiegną całą głowę. – Chwilę trwało, zanim cię rozśmieszyłem. Mówi się, że Walhallę zbudowali olbrzymi, Jotunowie, ale to kłamstwo, które oni sami szerzą. Sale Walhalli wykułyśmy my, gnomy – ciągnął chełpliwie. – Jesteśmy lepszymi górnikami niż jakieś skalne olbrzymy, które wszystko rozdepczą. To my najlepiej potrafimy posługiwać się narzędziami i obrabiać metal. Właśnie dlatego nas wybrał Ojciec Poległych na mechaników waszych powietrznych rumaków. Już widziałem twojego – gadał nieprzerwanie, a ścieżka w tym czasie prowadziła ich do jakiegoś parowu u stoku góry, gdzie świerki wyparły jałowce.

Bombur zatrzymał się w naturalnej bramie między dwoma głazami porośniętymi poduszkami jasnozielonego mchu i zadarł w górę swój mięsisty nos z wielkimi, okrągłymi nozdrzami.

Najpiękniejszy jest ten czerwony smok na boku. Będzie budzić respekt wśród prawdziwych smoków. Myślę, że jest jeszcze większy niż ten skrzat, którego na swoim samolocie namalował pan Werner. Dobrze też – krasnolud znacząco ściszył głos – że twój rumak jest uzbrojony w dwa żelazne bazyliszki. Niektórzy einherjarowie latają tylko z jednym, a to za mało nawet na hrimthursów, nie mówiąc o smokach. A o miedziane zęby dla bazyliszków nie musisz się obawiać – ciągnął, gdy przechodzili między skałami. – My swoimi czarami wszystko każdego poranka odnawiamy. Również ognistą wodę, którą piją wasze rumaki. Co rano znajdziesz pełny zbiornik i skrzynki z miedzianymi zębami. – Miał zapewne na myśli amunicję i nie przestawał się chełpić umiejętnościami swojego ludu, nawet gdy weszli do małej kotlinki.

Wąski skalisty stok, tu i ówdzie obsiany mchem, z trzech stron zamykał murem świerków lazurowe jeziorko. Z czwartej strony był zagrodzony stromą skalną ścianą, z której do jeziorka wpadał srebrny wodospad. Rozbijał się o lustro wody w tęczowym obłoku wodnej plątaniny i jego szum wreszcie uciszył krasnoluda.

Ale tylko na moment. Wystarczyło bowiem, że Bombur zwęszył wodę, a jego płaskie stopy, plaskając w biegu, zagłuszyły nawet szum wodospadu. Po drodze odrzucił fartuch i przyrodzenie swobodnie rozkołysało mu się między kolanami jak serce dzwonu. Po chwili wysoko strzeliła fontanna wody.

Moja czapka! – jęknęła rosochata głowa z wielkimi łopuchami uszu, gdy wynurzyła się na powierzchnię. Zaraz potem znów zanurkowała i wypłynęła dopiero po kilku sekundach. Obok niej waliło w powierzchnię krótkie ramię, napęczniałe od mięśni, i zaraz coś, co przypominało fioletową spleśniałą szmatę, mokro plasnęło o skałę pod nogami von Gallwitza.

Zawsze o niej zapominam – furczał z jeziorka karzeł i z wyraźną uciechą położył się w wodzie na wznak – a potem muszę ją łowić.

Von Gallwitz zaczął się rozbierać tuż przy brzegu.

No, rycerzu, co jest? – poganiał go Bombur, który podpłynął bliżej. Jego broda falowała w wodzie jak wodorosty.

Woda jest ciepła, nie bój się. I nie zwracaj uwagi na te wthulowe wstawki – pomagał mu wyzbyć się wstydu. – Tutaj wszyscy tak samo wyglądają.

Woda faktycznie nie była zimna, jak można się było spodziewać po górskim stawie. Bez wahania zanurzył się w niej cały.

Czuł się wspaniale, najlepiej od chwili, gdy wczoraj, jeszcze żywy, startował o świcie nad Ypres.

Przepłynął na drugą stronę, gdzie wodospad biczował wodę. Piana na chwilę zakleiła mu oczy, ale tuż przy skalnym blacie powierzchnia jeziorka znowu była gładka. Zauważył, że ćwierć metra nad wodą po pochyłej skale prowadzi wąski gzyms. Po lewej stronie przechodził w wyciosaną rampę, ciągnącą się w górę. Von Gallwitz odpłynął dalej od brzegu, a gdy otworzył mu się widok na całą ścianę, przedzieloną pienistą wstęgą wodospadu, podniósł wzrok wzdłuż rampy aż do gładko ociosanego miejsca pośrodku skały.

Co tam jest? – Machając nogami w wodzie, wyciągnął rękę w stronę skały.

Furczący Bombur minął go i dopiero gdy dopłynął do skały i za pomocą swoich małpich ramion zgrabnie wyskoczył na gzyms, raczył odpowiedzieć.

To jedno z pięciuset czterdziestu wejść do Walhalli. Tajne. Aleja mam klucz. Tędy pójdziemy na śniadanie, skoro pogardziłeś moimi orzeszkami – krzyczał krasnolud, żeby przebić się przez szum wodospadu.

Mam ochotę na kawał mięsiwa. I kufel piwa. – Wywiesił długi, falujący język i łakomie oblizał nim wargi. Von Gallwitz mimochodem przypomniał sobie różowy tyłeczek Trud.

Nie chcesz popłynąć z powrotem i przy okazji przynieść mi fartucha? – namawiał leniwy krasnolud. – W tym czasie trochę bym ogrzał swoje stare kości. – Rozwalił się na rampie jak wyliniały pluszowy miś i chytrze mrugnął swoimi dwubarwnymi oczyma.

Gdy ubrany już von Gallwitz obchodził jeziorko, żeby – tym razem po lądzie – wrócić do gnoma, któremu niósł fartuch, usłyszał trzask suchych gałęzi i znajome głosy. Między pniami świerków w półmroku błysnęło kilka mundurów.

Część, Witz! – Werner Voss jeszcze w marszu rozpinał pasek. – Widzę, że nas ubiegłeś. Kto pierwszy w wodzie, ten wieczorem dostaje pierwszy kielich – krzyknął wesoło, rzucił na skały dwurzędową kamizelkę jeździecką, skopał z nóg spodnie i zerwał z siebie resztę ubrania. Z rozbiegu odbił się obunóż i nim wbił się w wodę, w słońcu błysnęły wthulowe części jego ciała.

Głupi narodowy zwyczaj, kąpać się tak wcześnie – rzucił zdegustowany Guynemer. Wynurzył się z lasu za Wernerem, jak zwykle w niebieskiej czapce nonszalancko zsuniętej na tył głowy. Musiał chyba mieć własną miarę czasu, gdyż sądząc po położeniu słońca i żaru, który wypełniał już leśny masyw, niewiele brakowało do południa.

Ostatni wyszedł z lasu Thierry w jaskrawozielonym mundurze jeźdźca. Ciągnął ze sobą wiklinowy koszyk, z którego roznosił się obiecujący zapach.

Następnym razem pójdziemy dróżką, albo obejdziecie się beze mnie – złorzeczył, po czym opadł na najbliższy kamień.

Ależ baronie! – Guynemer, który jednak postanowił zażyć kąpieli, ostrożnie sprawdzał temperaturę wody palcami nóg, jednak nie tymi metalowymi. – Podziwiaj piękno przyrody i ciesz się, że cię wyciągnęliśmy, bo jeszcze byś się walał z dziwkami.

Prosię z pana, kapitanie – zaprotestował Thierry, ale jego piwne oczy pod ciemnymi, przedzielonymi równiutkim przedziałkiem włosami śmiały się. Rozpakowywał koszyk: pieczeń na zimno, pół bochna chleba i inne resztki z wczorajszej uczty.

Zapraszamy, rycerzu, jeśli jest pan głodny – dodał, ujrzawszy łakome spojrzenie von Gallwitza.

Wczoraj jakoś nie miałem okazji się przedstawić – kontynuował oficjalnym tonem do siadającego von Gallwitza. – Baron Phillip Jacques Antoine Maria Gerard Thierry, do usług – wyrecytował i z glinianej butelki nalał wino do dwóch skórzanych kubków. Gdy również von Gallwitz się przedstawił, wypili.

Ale ceregiele – zabrzmiało od strony wody. Guynemer, ceremonialnie pływający z czapką na głowie, przedrzeźniał stojących na brzegu pilotów. – Panie baronie, panie rycerzu, a przy tym obawiam się, że jesteście większymi chamami, niż myślę, boście się już wspólnie gzili wczoraj pod stołem.

Cochon! – krzyknął Thierry i rzucił w Guynemera kością.

Wernerowi, który właśnie wychodził z wody, kość świsnęła nad uchem, by nieszkodliwie wpaść w wodę o metr od wyszczerzonej twarzy Francuza.

Masz kiepski celownik, Thierry – ocenił jego rzut Werner. – Nic dziwnego, że cię zestrzeliliśmy – śmiał się, siadając przy serwecie, na którą Belg wyłożył jedzenie. – Zostańmy lepiej tutaj – poradził – żeby krasnal nas nie zauważył. – Wskazywał na gzyms skalny, na którym brzuchem do góry opalał się Bombur. – One są nienażarte i nic by dla nas nie zostało.

Zaczęli jeść. Po chwili dołączył do nich również Francuz. Wygrzebał się na brzeg i stanął opodal czekając, aż skapnie z niego woda.

Nie możesz go traktować poważnie – zwrócił się do przeżuwającego von Gallwitza. – Z tą litanią nazwisk. – Zapewne miał na myśli drobnego Belga. – Podczas wizyt w Paryżu dziewczęta na rue dAmboise i na rue Joubert mówiły na niego po prostu Filpo. Prawda, baronie? – Wyszczerzył się do Thierry'ego, aż się wydawało, że jego i tak dość długa broda nie ma końca.

To było jeszcze przed wojną. Na osiemnaste urodziny dostałem auto, renault z dwudziestoma końmi, i trasa Bruksela-Paryż była idealna, żeby go wypróbować – odpowiedział Thierry i w rozmarzeniu spojrzał na jeziorko. – Nieźle by było powtórzyć taką wycieczkę.

Wolałbym się przejechać na swoim motocyklu. – Oczy Wernera również zasnuły się mgłą wspomnień. – To był dwucyłindrowy diirkopp. Można było z niego wyciągnąć nawet osiemdziesiątkę. No, Witz, sam powiedz, nie było ekstra, kiedy pełnym gazem gnaliśmy nim po ulicach Krefeldu?

Nieźle byłoby się przejść po Champs Elysees – zgodził się Guynemer z pełnymi ustami, już suchy i wygodnie rozwalony naprzeciwko von Gallwitza. – A potem na przykład polecieć przez Atlantyk. To było moje marzenie, po wojnie zająć się lotami przez ocean. Pisałem nawet do Curtissa do Ameryki. Jego statki powietrzne są zdolne do takiego lotu.

Na przeszkodzie stoi tylko mały drobiazg. Trzeba wrócić – uciął Thierry.

Skoro można było w tę stronę, powinno dać radę i z powrotem – zauważył Werner.

Naprawdę byś chciał?

Chyba oszalałeś, baronie. – Guynemer błysnął na Thierryego oczyma. – Każdy by chciał, każdy facet, który tu siedzi! No na przykład ty, Witz.

Nie wiem, Gi – z wahaniem zaczął rycerz Arnim – może by dało radę... Ale nie wiem, naprawdę nie wiem. – Von Gallwitz nagle umilkł i pod zdziwionym spojrzeniem Francuza zapatrzył się na jeziorko.

On też był zaskoczony własną reakcją. Kiedy Werner zaczął mówić o domu, poczuł to samo. Wielkie pragnienie powrotu. Ale od razu zaczął się zastanawiać, jak to zrobić. Pierścień. Zauważył pierścień, który Reginleif miała na ręku, gdy zmaterializowała się w jego albatrosie. To musi być ten pierścień, o którym śnił w nocy. Nazywa się Draupnir, a ta dziewczyna ze snu to Werdandi. Nie, to nie mógł być sen, ta dziewczyna gdzieś tu żyje, a on ją kocha. Musi ją znaleźć, za wszelką cenę musi ją jeszcze zobaczyć, to warte tysiąckrotnie więcej niż powrót.

A jeśli nie pierścień, to miecz. Przypomniał sobie kolejną legendę, którą mu opowiadała Werdandi. Na dodatek ona uważa go za tego, kto mógłby użyć miecza. I dlatego się go boi. Jeśli chce ją zobaczyć, nie może nawet pomyśleć o powrocie.

Właśnie to mu chodziło po głowie, kiedy Guynemer zwrócił się do niego z pytaniem. Wiedziony impulsem, chciał wspomnieć zarówno o pierścieniu, jak i o mieczach. O wszystkim, czego się dowiedział od Werdandi. Lecz gdy wypowiedział pierwsze słowo, uświadomił sobie, że nie może. Że nie potrafi. Musiałby wspomnieć o narodzonym właśnie uczuciu. Nie ukryłby go przed tymi cynikami, a nie zniósłby, gdyby z niego żartowali. Guynemer grubiańsko, Thierry ironicznie. Wszystko, co wie, musi zostawić dla siebie. Na razie, postanowił.

To Thierry odwrócił uwagę Guynemera.

Chciałbyś wrócić w takim stanie? – Baron, pozornie spokojny, nerwowo tarmosił koniec wąsika. – Spójrz na to.

Podniósł wthulową rękę. – A potem spójrzcie na siebie, ty, Werner, również – zwrócił się do Vossa. – Tak chcesz, z tą połataną twarzą, pojawić się w Krefeldzie?

A twój kulas? Chciałbyś się z nim pojawić na Champs Elysees?! – Wthul był wycelowany w nogę Guynemera. – Jesteśmy strachami na wróble, panowie!

I co z tego? Myślisz, że bylibyśmy jedynymi? – zaatakował go sarkastycznie Guynemer. – Jak wojna się skończy, ulice francuskich i niemieckich miast i tak będą pełne kalek, wśród których spokojnie się zgubimy. Możemy powiedzieć, że oparzenia leczyli nam w Ameryce. To na tyle szalony kraj, że ludzie uwierzą we wszystko, co stamtąd przyjdzie. Zresztą, ja miałbym się lepiej niż za życia. Miałem gruźlicę, a teraz jestem zdrowy jak ryba. No pomyśl, Filpo – jasne było, że nie tylko Werner, ale i wychudzony Francuz już widzą siebie w domu – teraz, kiedy Ameryka przystąpiła do wojny, to żaden problem. Werner by powiedział, że tak go naprawili w obozie jenieckim.

Skoro mogli tam wynaleźć telefon, kino i forda, czemu nie to? – Postukał się w metal na twarzy. – Byle tylko wrócić do domu. Nalej, po tej długiej gadce zaschło mi w ustach.

Thierry, na którego twarzy rysowały się wątpliwości, wziął od Wernera glinianą butelkę i rozlał resztę wina do kielichów. Wszystkim, nie tylko spragnionemu Francuzowi.

Wznieśli toast.

Za powrót – powiedział z uporem Guynemer.

Niech będzie, co ma być – dołączył się Werner optymistycznie.

Przez chwilę pili w milczeniu, każdy pogrążony we własnych myślach. Rycerz Arnim von Gallwitz znowu wspominał nocną wizję, Werdandi i jej ostrzeżenie, ale istnienie norny w to słoneczne południe, w ciepłym wietrze, który marszczył powierzchnię jeziorka, wydawało się tak nierealne, że sam się dziwił, dlaczego ten sen przemilczał przed kolegami. Ale teraz wstydziłby się o nim mówić z innych powodów. On też się poddał wizji powrotu.

Srebrnoniebieskie lustro wody w jego oczach nagle urosło i zżółkło od mielizn. Za nim na wydmach chwiały się jałowce o złotobrązowej korze, ale zaraz zamieniły się w łany złotej pszenicy, falującej w porywach świeżego wiatru, wiejącego od duńskich wysp. Na ich posiadłości na Rugii bywał dobry urodzaj. A tam, pośrodku kanału na Kubitzen Boden, kołysze się Greif, żaglówka wolnego pana von Gallwitz und Siegertall, jego wuja Ottona...

Ze zdumieniem uświadomił sobie, że tęskni. Nie tylko za tym przyjemnym, ale i za tym, od czego, jak sądził, uwolniła go wojna. Za surową dyscypliną panującą w domu, za porządkiem dziennym w rodzinnej posiadłości, z którego nakazami zbyt często bywał na bakier, za tym nudnym domem, z którego znikał, gdy tylko mógł.

Nie będą nas szukać? – Chociaż znowu miał przed oczyma drobne fale jeziorka, skojarzenie zmusiło go do rzucenia pytania przyjaciołom. – Każdego dnia możemy robić, co chcemy?

Prusak jest Prusakiem i już nim zostanie – oświadczył tonem kaznodziei leżący na plecach Guynemer. Ze znawstwem zaciągnął się grubym cygarem, spojrzał na niego obojętnie i podał cygaro Thierryemu. – O co się martwisz? Niech się martwią inni. Jak ktoś nas będzie potrzebować, to nas znajdzie. Patrz – wycelował ręką w niebo – widzisz te dwa czarne punkty? Stawiam kolejny sztach cygarem przeciw ostatniemu łykowi z twojego kubka, że to Huginn i Muninn, kruki Grimnira. Stary dobrze wie, gdzie jesteśmy.

Von Gallwitz wstał i spojrzał w lazurowe niebo. Para czarnych ptaków szybko obniżała lot, żeby się ukryć za stokiem góry. George zapewne miał rację.

Mimo to nie doczekał się swojego wina, gdyż w melodyjny szum świerków i plusk fal o brzeg wdarł się przerażony jęk.

Von Gallwitz rozejrzał się za jego źródłem, a jego towarzysze szybko się podnosili. Wszyscy naraz ujrzeli karłowatą sylwetkę Bombura. Piszczący krasnolud podskakiwał na półce pod skałą, na przemian wskazując na niebo i machając do nich. Nie rozumieli go i gnom musiał to zauważyć. Szybko ruszył w ich kierunku, dziarsko przełażąc przez przybrzeżne głazy.

Co mu się stało? – zdziwił się Thierry. Nawet nagi zachowywał się elegancko. – Krzyczy, jakby go żywcem krajali.

Zauważył, że śniadanie przeszło mu koło nosa – zarechotał Guynemer.

Ook, ook! – pokrzykiwał niezrozumiale zbliżający się gnom. W chwilach, gdy nie był zajęty pokonywaniem kolejnych głazów, jego ramiona pokazywały coś za ich plecami. Tam, gdzie niebieskie niebo przysłaniał mur drzew.

Może chce nas ostrzec przed Huginnem i Muninnem, żebyśmy wiedzieli, że jesteśmy pod obserwacją – domyślał się von Gallwitz. – Krążyły nad nami, prawda, George?

Chyba raczej mamy się ubrać – zaproponował Francuz zamiast odpowiedzi i rycerz Arnim uświadomił sobie, że tylko on nie jest nagi.

Dopinali paski, kiedy zza najbliższej skały wyłoniła się kosmata głowa Bombura.

Smok! Smok tu leci! – syczał wściekle. – Nie słyszeliście mnie? Głusi jesteście?

Wszyscy spojrzeli w niebo.

Nic nie widzę – stwierdził Thierry, przeszukując oczyma błękit. – Ale kruki znikły.

Stąd nie widać. Ze skały tak. – Zmachany Bombur oszczędzał oddech i słowa. Rozejrzał się wokół wytrzeszczonymi oczyma, zauważył odrzucony fartuch, szybko go podniósł i zaczął na sobie sznurować.

Szybko, do tajnego przejścia. Musimy się schować, zanim nadleci – krzyczał, zaplątując się w skórzanych rzemykach.

Do skały iść możemy – zgodził się George z marynarką niedbale przerzuconą przez ramiona. – Przynajmniej sobie tego smoka obejrzymy. Nie jesteś głodny? – Wskazał kosz i rozłożoną lnianą serwetę. – Coś do obgryzania jeszcze by się znalazło.

Nie ma czasu, nie ma czasu! – Krasnolud niemal histerycznie podskakiwał w miejscu. – Zostawcie tu wszystko i chodźcie szybko! – Chwycił von Gallwitza za rękę i zaczął go ciągnąć.

Sprawa musi być poważna, skoro krasnolud odmawia jedzenia – mruknął Guynemer pod nosem. Już nie był nonszalancki. Chwiejnie ruszył za von Gallwitzem.

Po niewygodnym skakaniu ze skały na skałę, zmuszani przez zwisające gałęzie do pochylania się aż do lustra wody i ciągle poganiani przez zdenerwowanego krasnoluda, po pięciu minutach piloci dotarli do skalnej ściany. Plecami przywierając do jej powierzchni, przecisnęli się bokiem po gzymsie aż do miejsca, gdzie zaczynała się rampa. Jej powierzchnia była karbowana wąskimi rowkami, które ułatwiały im wejście. Tuż przed miejscem, gdzie zaczynała się wyszlifowana powierzchnia, rampa przechodziła w szerszą półkę, zbyt ciasną jednak dla czterech mężczyzn i krasnoluda. Przycisnęli się więc do siebie, jak w paryskim metrze, nie omieszkał zauważyć Guynemer, nie zwracając uwagi na runy, które w trzech pasach pokrywały wypolerowany kamień za ich plecami. Wpatrywali się w horyzont, mały Bombur tylko z wysokości ich pasów. Mimo tego on pierwszy zauważył smoka.

Tam! – krzyknął i owłosioną ręką wskazał przed siebie.

Spojrzenia pilotów zaczęły ślizgać się ponad lazurem jeziorka. Mieli je teraz pod nogami, swą srebrną poświatą przypominające perłowy guzik w palcie z mięsistego tweedu, ciemnozielonego od koloru zalesionych brzegów, które wypuszczały jeziorko ze swego objęcia niczym spod szpary przyłbicy. Przez nią otwierał się widok na nieskończony ażur, a w nim, bardziej przeczuwane niż widziane, rozpinały się stożkowate wierzchołki.

Smok był o wiele bliżej. Pośrodku ażuru, w obramowaniu leśnych stoków, trzepotała ciemna plamka.

Dobry masz wzrok, skrzacie – przyznał Guynemer.

Gdy chcę, widzę nawet przez kamień – odpowiedział poważnie krasnolud. Skała za plecami zapewne dodała mu odwagi.

Plamka niepokojąco szybko rosła i bez wątpienia zmierzała w ich kierunku.

Lepiej będzie, jak od razu otworzę wrota, ze smokami nigdy nie wiadomo – mamrotał Bombur pod wąsem, a pod brodę włożył ręce. Po chwili wysiłku wyplątał z niej kamień zawieszony na srebrnym łańcuszku. Bursztyn osadzony w ośmioboku, ze skośnie ściętymi krawędziami. Obrócił się przodem do ściany i zaczął ją obmacywać krótkimi paluchami we wszystkich kierunkach, tak że pozostali musieli się jeszcze bardziej stłoczyć. Wreszcie znalazł to, czego szukał. Przyłożył w to miejsce podstawę ośmioboku i przycisnął. Bursztyn jakby zlał się z powierzchnią skały, na kamieniu wokół run wąskie szczeliny utworzyły niewielki prostokąt. W sam raz dla jednego mężczyzny. Bombur oparł się o prostokąt, który głośno skrzypiąc zaczął się cofać w głąb ściany. Na chwilę zagłuszył nawet szum wodospadu, którego źródło znajdowało się o niecały sążeń od ścieżki.

Ma dwie pary skrzydeł – przekrzykiwał hałas Thierry. Bardziej interesował go smok niż otwieranie tajnych drzwi.

Odwrócili się od sztolni, która w upalne popołudnie zionęła czarnym chłodem. Spojrzeli tam, gdzie pokazywał baron, metalową ręką osłaniający oczy przed słońcem.

Plamka zamieniła się w podłużny kształt z dwiema falującymi poprzeczkami. Smok zapewne zamierzał oblecieć Wingolf i widać go było z półprofilu. Z płaskiego ciała z przodu sterczały czułki. Z tyłu falujący ogon z wyraźną pionową płetwą.

Macha skrzydłami w fazach. Tylna para później niż przednia. Wygląda, jakby miał dwie głowy. I nabiera wysokości. – Thierry i wszyscy pozostali odchylali głowy, gdy smok wznosił się do zenitu.

Gi – odezwał się Werner – dasz radę ocenić wysokość?

Dwa i pół tysiąca metrów – oszacował Francuz wysokość monstrum nad ich pozycją. Teraz podobne było do podwójnego krzyża, lecącego nad ich głowami.

A szybkość? – rzucił znów Werner.

Sto pięćdziesiąt – zgadywał von Gallwitz.

Coś ty, nawet nie sto dwadzieścia – zaprotestował Guynemer.

No, jakieś sto trzydzieści – dyplomatycznie włączył się Belg.

Krzyż nad ich głowami nagle się załamał, a jego ramiona zlały się w jedną nieruchomą poprzeczkę.

Patrzcie, będzie nurkować – komentował lot ptaka podniecony Guynemer – i kieruje się prosto na nas. Wreszcie go dokładnie zobaczymy – ucieszył się.

Obserwując lot smoka, mimowolnie nachylili się nad skrajem gzymsu. Ale potwór zapewne się rozmyślił. Skrzydła trochę się nachyliły i to wystarczyło, by dwugłowego szybownika znieść na drugi stok góry. Bezgłośnie znikł za zboczem jak spadający meteor.

Gi, zapeszyłeś. – Thierry nie odpuścił sobie ironicznej uwagi. – Jego wysokość ma inne zamiary.

Z zakłopotaniem spojrzeli na siebie i znowu instynktownie przycisnęli się do skały. Chyba to właśnie uratowało ich przed upadkiem, ponieważ powietrze nagle zadrżało od basowego, narastającego świstu. Smok wyrównał nurkowanie po drugiej stronie góry i nadlatywał z powrotem.

Pojawił się z lewej strony, jakieś pięćdziesiąt sążni nad zielonym stokiem. Najpierw dwie potworne jaszczurcze głowy z długimi, pełnymi zębów szczękami pod czarnymi chrapami i żółtymi źrenicami za rogowymi powiekami. Za głowami wystawała kolczasta kryza z wykrzywionych kolców, kryjąca pierwsze delikatne kręgi długich, wdzięcznie wygiętych szyj, obciągniętych zielonymi łuskami o metalicznym połysku.

Te olbrzymie głowy, przypominające rozpalone głazy, wydawały się ciągnąć za sobą płaskie ciało z sierpowatą, opuchniętą spoiną między szyjami. Ciało o soczewkowatym profilu z widocznymi guzami mięśni i muskularnym wałkiem tam, gdzie w tandemie wyrastały olbrzymie, popielatobiale skórzane skrzydła, teraz nieruchome i rozwarte w szerokim kącie, gdyż potwór nimi hamował, żeby zmniejszyć nadmierną prędkość, nabraną podczas nurkowania. Od końcówek skrzydeł, gdzie skórzana powłoka swobodnie trzepotała, wydając dźwięki podobne do wystrzałów, ciągnęły się spirale białej pary. Powietrze, przedtem ściśnięte olbrzymią powierzchnią skrzydeł, rozprężało się, uwalniając krople wody.

Widzowie na gzymsie milczeli w osłupieniu. Z nadlatującego potwora ziała prastara siła i królewski majestat zwierzchnictwa zła.

Władca czasu, władca czasu – szczękając zębami wydusił Bombur, pogrążony w jakimś przedziwnym transie.

Zdążyli jeszcze zauważyć błysk białego marmurowego brzucha z żółtymi wgłębieniami, w których płasko złożone spoczywały wielkie szpony. Potem szarpnął nimi poryw powietrza, śmierdzącego zgniłym mięsem, i niebo znowu się rozjaśniło.

Kiedy znowu mogli powrócić do obserwacji, gigant już się oddalał w pochyłym zakręcie. Prezentował im swój spłaszczony ogon z wysoką trójkątną płetwą, usztywnioną promieniście ułożonymi kośćmi. Na końcu ujrzeli jego grzbiet, w zielone i brązowe kropki, wzmocniony dwoma szeregami kościstych tarcz, które ciągnęły się w linii głowy aż do ogona.

Ma większą rozpiętość skrzydeł niż gotha. – Pierwszy ocknął się Werner.

Co tam gotha! Jest większy niż handley page! – dołączył się prychający baron. – I śmierdzi jak worek hycla.

Musi być mało zwrotny. Jest o wiele większy od wieloryba. Na pewno waży ponad pięćdziesiąt ton. Strzelanie do niego to jak strzelanie do stodoły. Zero sportu. – Guynemer poważnie oceniał to, co widzieli.

Kule z karabinu krzywdy mu nie zrobią. Potrzebowalibyśmy czegoś takiego jak twój SPAD z działkiem. Albo nic nie zwojujemy – myślał głośno von Gallwitz – i skończymy jak Boelcke. Jeśli będziemy mieć szczęście...

Mam lepszy pomysł. Rakiety Le Prieur. Nieuporty mają je przeciw balonom obserwacyjnym. Nieźle by temu pięknisiowi osmaliły łuski. – Thierry, jedną ręką trzymając się ościeżnicy tajnych drzwi, wychylał się z gzymsu nad przepaść jeziorka pod nogami. Ale smoka już nie było widać. Znowu zakrył go stok Wingolfu.

Te rakiety to niezły zajzajer – rzucił Werner, który też się rozglądał po okolicy. – Widziałem, co zostaje z obsługi balonów po takim ataku. Jak się nazywa ten wasz facet od balonów? – zwrócił się do barona.

Willy Coppens. Ale Francuz Bourjade też jest dobry. Gdyby był tu choć jeden z nich... – zaczął Thierry, po czym umilkł z zakłopotaniem, gdy sobie uświadomił, czego im życzy.

Wypisz wymaluj Szwajcaria. Czuję się jak na wycieczce szkolnej. – Werner podziwiał piękny krajobraz, jego górską dzicz, w południowym żarze zapadającą teraz w leniwą drzemkę. Nie myślał o napełnianych wodorem balonach na uwięzi. Po trafieniu rakiety te powietrzne wieże obserwacyjne eksplodowały w wielkie ogniste kule, które dla obojętnych obserwatorów zamieniały flandryjskie niebo w pole kwitnących maków. Ale zainteresowani obserwatorzy w środku tych kwiatów za życia zostawali spopieleni.

Von Gallwitz też się zapatrzył na odległy horyzont, na zamgloną arabeskę odległych szczytów. On także chciał zastąpić obraz smoka czymś przyjemniejszym. Przeszkodziło mu szarpanie za rękę.

To był Ofnir, młodszy syn smoczycy Aurgelmi, którą einherjarzy na latających rumakach pokonali w ostatniej bitwie. Nie sądziłem, że tak urósł. Jest olbrzymi, olbrzymi, o wiele większy, niż była jego matka. – Bombur był najwyraźniej przerażony wielkością smoka i nie przestawał szarpać rycerza za rękę, a jego dwubarwne oczy zezowały, gdy rozglądał się nimi na wszystkie strony. – Surt musiał dobrze go karmić, skoro tak szybko urósł. – Wydawało się, że wielkość smoka wręcz go fascynuje. – Na pewno nas zauważył i wróci. Jest podstępny i założę się, że coś ma w zanadrzu. Chociaż powinno jeszcze obowiązywać zawieszenie broni z Muspellem. Może Surt go wysłał jako szpiega, ale mimo to, szanowni einherjarzy, raczcie wejść do środka, żebym mógł zamknąć wrota. – Drugą ręką chwycił za ramię Wernera i pociągnął obu niemieckich pilotów do wejścia w skale. – Chodźcie do środka, szybko, chodźcie – burczał wystraszony. – Na dole strzelimy sobie po piwie i niech Ofnir sobie robi, co chce.

Co nam tu może zrobić? – rzucił sceptycznie nastawiony Guynemer.

A właściwie co on żre, oprócz pięknych księżniczek?

spytał ze śmiechem Voss.

Tu nie ma żartów – obruszył się Bombur. – Pluje ogniem na sto łokci. – Spojrzał w górę na Guynemera. – Każda głowa w odstępach, zanim zdążysz zliczyć do dwudziestu. I doskonale trafia. Zapaliłby ci cygaro w ustach nawet nie osmalając wąsów. A o tym, co smoki jedzą, się nie dowcipkuje – upomniał Wernera. – Wprawdzie najchętniej ludzi, ale tym, co je naprawdę żywi, jest ludzki strach – ściszył głos – przedśmiertny strach, agonia. Ja kiedyś... – Na chwilę przerwał, po czym szybko się poprawił. – Są czarnoksiężnicy, którzy to potrafią, karmią ich strumieniem ludzkich ofiar i smoki im służą. Ale niedobrze o tym mówić... – Rozejrzał się ostrożnie. – Swafnir, jego starszy brat, jeśli też tak urósł – z wyraźną ulgą przeszedł na mniej drażliwy temat – zapewne pluje jeszcze dalej, co najmniej na dwieście łokci, a między splunięciami doliczysz...

Krasnoludowi przerwał grzmiący świst. Momentalnie się ściemniło, gdy nad kotliną rozłożył się olbrzymi cień. Wydawało im się, że brudnobiałe łuski wielkiego brzucha, pięciokątne, z pożółkłymi brzegami i poplamione brunatnymi plamami zaschniętej krwi i błota, wybrukowały całe niebo na całe wieki – chociaż był to tylko moment, w którym łuski za tylnymi pazurami rozsunęły się na boki, a błona u nasady ogona mrugnęła jak migawka aparatu. Z otworu wyleciał papkowaty obłok, wrzący i dymiący, i rozlał się nad całą kotliną. Szybko opadał ku ziemi, a nad nim rozległ się dźwięczący, przerywany grzmot, wypełniając całe niebo.

Stromo wznoszący się smok zanosił się śmiechem.

Szybko, do środka! – wyjęczał Bombur i popchnął obu Niemców do wejścia jak kukiełki. Dopiero wtedy von Gallwitz zdał sobie sprawę z jego potężnej siły.

Guynemer i Thierry nie zdążyli.

Z wirującej chmury wysypał się deszcz białych kropek. Francuz i Belg właśnie przeciskali się przez wąskie wrota, kiedy opadły.

Rozległ się trzask, jakby ktoś rozbijał jajko o garnek. Potem mimo hałasu wodospadu jeziorko zaszumiało, jakby padał na nie grad. Na próg ciągle otwartych tajnych wrót dotoczyła się jedna z tych kulek. Wytrawiona ludzka czaszka, ciągnąca za sobą smugę żółtobrązowego śluzu, z którego od razu zaczęło się dymić. Potem na zewnątrz coś potężnie plasnęło i odezwał się huk spadających głazów, a z dołu, od strony jeziorka, trzask łamanych gałęzi. Stamtąd też rozległo się gromkie pluśnięcie wody i szum opadającej fali. Do tego dołączyło się dziwne syczenie i lepki chlupot.

Wszystko skryło się w szarozielonej mgle, która przez prostokąt wejścia zaczęła wpełzać do korytarza. Wraz z nią opadł ohydny odór, wywołujący nudności i wymioty. Von Gallwitz miał wrażenie, że ktoś szoruje mu gałki oczne szczotką ryżową.

Kolejny skurcz skręcił go w półprzysiadzie, z podrażnionych oczu trysnął strumień łez.

Musimy zamknąć wrota, musimy zamknąć wrota! – jęczał krasnolud i rycerz, skręcony i oślepiony, oparł się o skalny blok, który ze skrzypieniem zaczął się poruszać; zielonkawy, dymiący prostokąt wejścia stopniowo się zwężał, gdy coś zaskrzypiało i granitowy blok znieruchomiał.

Czekajcie! – pokasłując, krzyknął spod ściany wymiotujący Guynemer. – Zaklinowała się tam ta parszywa czaszka. – Dokuśtykał do brzegu bloku, odepchnął Wernera i kaszlącego obok von Gallwitza i w niedomkniętą szparę zaczął kopać wthulową nogą. Rozległ się trzask łamanej kości, a potem skrzypienie.

Teraz! – wrzasnął desperacko Francuz wśród ataku uporczywego kaszlu i wyszarpnął nogę. Obaj Niemcy, charczący Thierry i kichający krasnolud ze wszystkich sił naparli na granit i blok niechętnie osiadł w otworze.

W zamkniętym korytarzu zapanował niebieskawy półmrok. Zielone kłęby mgły zaczęły opadać i von Gallwitz mógł swobodniej odetchnąć. Pozostali też lepiej się czuli; odbijający się od stropu sztolni kaszel ustawał, zastąpiony przez przyspieszone oddechy. Na ich tle usłyszeli przedziwne odgłosy chrupania.

Gi, do diabła, co ty masz na nodze? – przeraził się Thierry.

Von Gallwitz zerknął w głąb sztolni, gdzie odpoczywał Francuz. Wstrząsnął się z obrzydzeniem. Wokół metalowej nogi Georgea, między kawałkami rozerwanej nogawki, owijał się wielki różowy robak. Jego lejkowata, pozbawiona oczu głowa z okrągłym otworem gębowym uzbrojonym w dwa szeregi ostrych zębów otwierała i zamykała się konwulsyjnie, kąsając metal nogi w daremnym wysiłku.

Husorm! Pasożyt smoka! – wycharczał krasnolud i przerażony odskoczył od Guynemera.

Nie ruszaj się! – przeciął powietrze ostry alt, a za nim, jak srebrna błyskawica, z szarówki wynurzyła się klinga rr.iecza. Precyzyjne cięcie odrąbało głowę robaka. Potem seria krótkich ciosów, omijających wthul, poszatkowała pasożyta na kawałeczki, które mimo to, rozsiane po podłodze, ciągle się wierciły.

Odsuń się szybko. Ostrożnie! – zabrzmiał znowu kobiecy głos, a gdy Guynemer usłuchał, ujrzeli jego właścicielkę.

Była to Hrist, cały czas stojąca w wypadzie. Z kruczoczarnymi lokami pod kanciastym hełmem i w przeciwieństwie do wczorajszego wieczoru, z piersiami całkowicie zakutymi w żelazo. Do węży jej kirysu dołączyła kolejna plątanina metalowych płazów, kryjących ramiona i opinających szczupłą szyję. Z przodu metalowy ruszt wężowego zwoju spływał na piersi i zwijał się nad nimi łuskowymi kapturami aż do wykutych główek płazów w miej scu brodawek Przy główkach, które w roli zwornika łączyły górną część kirysu z dolną, łuski pancerza były wzmocnione przyspawanymi, ostrymi jak brzytwa płytkami.

Gdy tylko Guynemer ostrożnie przekroczył kałużę białej cieczy, która wyciekła z rozerwanych segmentów robaka, Hrist kolejnymi ciosami skrupulatnie zamieniła w miazgę poszczególne części husorma. Na skalistym podłożu blade kupki zaczęły wrzeć i bulgotać, a kałuża jasnej cieczy zaczęła od spodu czernieć i uwalniać ciemny, śmierdzący siarką dym.

Chodźmy stąd, skała go strawi – odezwała się hildr. Spojrzała władczo na wszystkich, podeszła do krasnoluda i mimo rozgoryczonych protestów wytarła miecz o jego fartuch, który od razu pokrył się ciemnymi smugami.

Witam panów – powiedziała ironicznie i z zadowoleniem przypięła czysty miecz do toczonego biodra, którego wyzywających krągłości nie mogły ukryć nawet płaty taszki.

Skąd się tu wzięłaś? – spytał chrapliwie Guynemer.

Chciałeś powiedzieć, że przyszłam w samą porę – odcięła się. – A ty – stanęła nad wściekle mamroczącym krasnoludem – przestań opłakiwać fartuch albo powiem twojemu królowi, że za późno zamknąłeś tajne wrota.

Do diabła, to było gorsze od iperytu! – Thierry odzyskał głos, zapominając o dobrym zachowaniu.

Czuję się jak uczeń fakira, który połknął za dużo noży – skarżył się Werner i znowu się rozkaszlał. Von Gallwitz miał wrażenie, że jego powieki są wyłożone papierem ściernym. Boleśnie mrugnął i oparł się o ścianę. Kolana miał jak z waty. Jego towarzysze musieli czuć się podobnie, bo nikt nie ruszył za hildr.

Co z wami? – Stwierdziwszy, że idzie za nią tylko krasnolud, Hrist zatrzymała się w pół kroku. – Gdzie się podziewacie, na miecz Thora? – Czarne oczy pod nitowaną krawędzią hełmu błysnęły ironicznie. – Musimy się spieszyć. Szuka was Ojciec Poległych, jednooki Grimnir. Żąda, byście polecieli za tym śmierdzącym Ofnirem i sprawdzili jego zamiary. A może chcecie tu zostać i jeszcze raz dać się obsrać przez smoka? – zaśmiała się gardłowo.

VII

Do podziemnego hangaru pędzili górniczym wózkiem. Łomotał i podskakiwał na łączeniach szyn, uniemożliwiając jakąkolwiek komunikację. I tak nikt nie kwapił się do rozmowy, przynajmniej rycerz Arnim von Gallwitz tak sądził po sobie. Każdy oddech rozsadzał mu płuca, a każde mrugnięcie kłuło w oczy. Poza tym nie mógł się skupić, myśli biegały mu we wszystkich kierunkach. Nie najlepsza kondycja przed lotem, który go czekał.

Zjeżdżali po skośnej rampie pod potężną kopułą, gdy jego myśli skupiły się na smoku. Zastanawiał się nad najlepszą taktyką ataku na takie monstrum. Potem przed oczyma stanęło mu znowu nocne widziadło Werdandi, a zaraz po nim fragmenty tego, co wczorajszej nocy wyprawiał z Hrist. Siedziała z przodu jakby nigdy nic. Jakby nie było tej wczorajszej orgii. Dobrze, że byłem tak pijany, pomyślał z ulgą.

Ból podrażnionej śluzówki gardła znowu mu przypomniał o złośliwym ataku smoka. Doznania waliły się na niego ze wszystkich stron i uświadomił sobie, że nie nadąża z ich odnotowaniem, nie mówiąc o poukładaniu. Był targany od jednego wydarzenia do kolejnego, tak samo jak za życia, od czasu gdy po wybuchu wojny zaciągnął się najpierw do kawalerii, a później do lotnictwa. A jednak takie życie miało swoje plusy, nie trzeba myśleć o jutrze, a jeśli coś się planuje, to tylko w ramach jednego dnia.

Wpadli w następny, fosforyzujący niebieskawo chodnik. W takim samym tempie jak wózek gnały myśli von Gallwitza.

Pod tym względem Walhalla jest doskonała, rozwijał poprzednią myśl, tu właściwie nie ma żadnego jutra. Jak to powiedział Bombur? Każdego poranka wszystko zaczyna się od nowa, zbiorniki paliwa są pełne, magazynki kaemu również. I to, w pewnym stopniu, dotyczy też ich samych. Chociaż czas płynie w linii prostej, ich istnienie będzie się toczyć w kręgu jednego dnia, ciągle będzie dzisiaj, w kółko będzie się ciągnąć walka, picie, walka, picie, wałka...

O ile jako żywy, na Ziemi, miał nadzieję, że wojna któregoś dnia się skończy, nieważne, zwycięstwem czy porażką – roczny pobyt na froncie wystarczył, by uleciał z niego patriotyczny entuzjazm – to tutaj będzie walczyć na wieki wieków. Bez szansy na jakąkolwiek zmianę. Jak chomik w kołowrotku – chociaż ze wszystkich sił biegnie w przód, ciągle tkwi w jednym miejscu, bawiąc widzów. A oni mają być tymi najpilniejszymi chomikami w klatce Walhalli. Teraz całkowicie pojął smutną wściekłość, którą widział w zapitych oczach Francuza poprzedniej nocy. Nie wywołało jej tylko fizyczne kalectwo. Gdzie tam, nie powiedzieli mu wszystkiego. W tym tkwi sedno sprawy. Uzmysłowił sobie, że musi z tym dojść do ładu samodzielnie.

Dopiero teraz zrozumiał ich marzenie o powrocie do domu. Marzenie warte tego, by o nim śnić. Ale to już nie było jego marzenie.

Czyli są z Walhalli jeszcze inne wyjścia. Nie tylko to nieosiągalne, prowadzące na Ziemię.

Tutaj też można było zginąć.

Jak to powiedziała Werdandi? Wypełni się ich los i pójdą do Hellu. Albo zamienią się w potwory Surta, przypomniał sobie złośliwy ton słów Reginleif. Teraz już wiedział, że rozumiała to dosłownie. W tych światach wszystko jest rozumiane dosłownie, uświadomił sobie. Prawdopodobnie służba u Surta była jeszcze gorsza niż przebywanie w Walhalli.

Werdandi, ach, Werdandi.

Wspomnienie dziewczyny wywołała w nim słodki dreszcz. Od czubka głowy po palce u nóg. Przy czym nagle, z kryształową jasnością, dotarł do niego wymiar uczucia, które do niej żywił. To ona jest jego nadzieją – nadzieją, że nawet w tym świecie może być jakieś jutro. Że również tu walka może się kiedyś skończyć. Przynajmniej dla niego.

W głębi chodnika pojawiło się kilka światełek, przypominających błędne ogniki. Nachylenie sztolni się wyrównało, średnica poszerzyła. Stojący z tyłu na zderzaku wózka Bombur pokręcił korbą hamulca. Pasażerami w środku szarpnęło. Z tyłu, spod zderzaka, trysnął podwójny snop iskier i uniósł się zapach rozgrzanego żelaza.

Zatrzymali się na peronie ułożonym z olbrzymich głazów. Za nim w litej skale widniały zarysy kilku kwadratowych, obustronnie oświetlonych pochodniami otworów, z których wysypał się tuzin krasnoludów, pędzących do wózka, by pomóc im wysiąść. Najwięcej karłów zmierzało do Hrist, ta jednak pozbyła się ich za pomocą kilku mocnych uderzeń i z gracją sama wysiadła z wózka.

W lewym korytarzu czekało na nich dwóch mężczyzn. Von Gallwitz rozpoznał obu. Jednooki z włócznią to Grimnir, drugim był Oswald Boelcke, w czarnym krótkim kożuchu i w oficerskiej czapce. Pociągła twarz z zapadniętymi oczyma, tylko nieznacznie nakrapiana wthulem, dziś była bardziej ponura.

Wreszcie jesteście – powitał ich półgłosem hauptmann.

Grimnir tylko milcząco skinął głową, obrócił się na pięcie i skierował z powrotem do korytarza. Tak jak wczoraj, był ubrany w strój myśliwski. Ale lewy rękaw miał już naprawiony naszytą łatą z jaśniejszej skóry.

Pośpieszcie się, panowie – ponaglał ich Boelcke, by szli za Grimnirem.

Pokasłując, szybko minęli kilka korytarzy, które doprowadziły ich do małej salki. Na dębowej ławce siedzieli tam Rhys Davids z Musprattem i czekali na nich. Gdy przysiedli się do nich, Boelcke stanął przed nimi z milczącym Grimnirem u boku.

Ofnir nie tylko wypróżnił się na jeden z lasów Yggdrasilu, ale zrzucił nam również wypowiedzenie wojny – bez wstępu rozpoczął hauptmann Boelcke. – Jako casus belli Surt podaje napaść na swoich wasali, kowalkę Gjalp i jej synów. Surt bardzo szanował tę starą, garbatą olbrzymkę za jej kowalskie rzemiosło. Ktoś ją posiekał na kawałki i wysłał do Hellu. Wraz z jednym synem. Nieważne, kto to był, ułatwił nam pracę, będziemy mieć na karku o dwa smoki mniej. Dalej Surt przypisuje nam likwidację jednego ze swoich demonów – jego słowa mieszały się z pokasływaniem pilotów – co uważa za zerwanie zawieszenia broni.

Zgodnie z naszymi informacjami – Boelcke zerknął na Grimnira – mogło być trochę inaczej, ale nieważne. Grimnir chce – znowu spojrzał na jednookiego – żebyście polecieli za Ofnirem. Nie atakujcie i nie strzelajcie. Macie sprawdzić jego zdolności manewrowe i zastanowić się, jak można zaatakować jego i jemu podobnych. Dla waszej informacji: Ofnir ma rozpiętość skrzydeł sześćdziesiąt metrów, a kadencja miotacza ognia wynosi cztery na minutę. Głowy może wykręcać we wszystkie strony, nie lubi tylko puszczać ognia pod brzuch, bo tam ma swoje czułe miejsce – zwężone kąciki ust Boelckego się uniosły w lekkim uśmiechu – chociaż opancerzone. Gdybyście byli w tarapatach, skuteczny może być strzał w kloakę. Ale powtarzam, spróbujcie unikać walki i nie dajcie się zdjąć. Asowie zagubili bowiem ważny klejnot rodzinny – po raz trzeci hautpmann Boelcke obejrzał się na Grimnira – i jeśli się nie znajdzie, nie będziemy mogli liczyć na posiłki. Poza tym, mówię to bez ogródek, wszyscy jesteśmy zaskoczeni wielkością Ofnira. Nie spodziewaliśmy się, że tak szybko urośnie. Wyznaczyliśmy was dlatego, że go widzieliście i macie wyobrażenie, czego się spodziewać. Dowodzi kapitan Guynemer – zakończył rozkazem.

Oui, mon commandant – George wstał, żeby przyjąć dowodzenie. Jednooki zrobił krok w przód i uderzył Francuza płasko włócznią w ramię.

Powinniście jeszcze wiedzieć, że nie jesteście jedyną wyprawą zwiadowczą, którą wysłałem – odezwał się wreszcie Grimnir, powróciwszy do Boelckego. – Wzdłuż doliny rzeki Fimbultulu poruszają się moi synowie, Vidar i Vali, oraz ich kuzyni Modi i Magni z ostatnim, jaki jeszcze mam, oddziałem alfańskich łuczników. Chciałbym, żebyście sprawdzili, czy wszystko z nimi w porządku, ewentualnie udzielili im wsparcia powietrznego. Tak się mówi? – żółte oko zwróciło się do hauptmanna, który skinął twierdząco.

Jakieś pytania? – spytał Boelcke.

Jesteśmy trochę podtruci – wycharczał Guynemer, który cały czas stał. – Powinniśmy czymś spłukać z gardła ten smoczy posmak.

Załatwię to, ale inaczej, niż się spodziewasz – uśmiechnął się Grimnir, a potem w milczeniu, ale ciągle z ironicznym uśmiechem, skierował się do wyjścia z sali.

Gdy zniknął, wszyscy wstali i zbili się w grupkę. Muspratt i Rhys Davids dzielili się swoimi uwagami o smoku, którego zobaczyli z drugiej strony Wingolfu. Thierry z kolei się przyznał, jak zapracował na śmierdzące bombardowanie. Rozmowę przerwał Boelcke, który od wejścia rozkazał im iść za sobą.

Sklepionym tunelem przeszli do galerii, gdzie parkowały ich samoloty.

Von Gallwitz stanął jak wmurowany.

Obok otwartego ośmiocylindrowego silnika HispanoSuiza stała jego senna zjawa, dziewczyna w białej tunice, z długimi, rozpuszczonymi włosami.

Werdandi.

Niech einherjarzy po kolei przejdą obok kociołka i nawdychają się jego oparów – rozległ się jej melodyjny głos, gdy ich ujrzała. Dopiero potem von Gallwitz zauważył mały kociołek, zawieszony na trójnogu stojącym u jej stóp. Chciał ją zawołać, ale chłodne spojrzenie, które mu posłała, zupełnie go zmroziło.

A mnie się marzył koniak – westchnął rozczarowany Guynemer i jako pierwszy z cierpiętniczą miną pochylił się nad kociołkiem.

Von Gallwitz był na końcu.

Nie zapominaj o moich słowach – tchnęła mu norna we włosy, gdy pochylał się nad wrzącą cieczą. – Nigdy nie szukaj drogi z powrotem.

Werdandi, ty istniejesz – wyszeptał, gdy odurzająca woń uderzyła go w nozdrza.

Bolesne drapanie w gardle niemal natychmiast ustąpiło, oczy również przestały łzawić.

Z rozmarzeniem spojrzał na dziewczynę.

Niestety nie dla ciebie. – Uśmiechnęła się smutno. – Muszę zatroszczyć się o to, żebyś mnie już nigdy nie zobaczył, żebyś nie potrafił znaleźć do mnie drogi. Żegnaj na zawsze, rycerzu Arnimie. – Znowu uśmiechnęła się smutno i von Gallwitz nie zdobył się na odpowiedź.

Odwrócił się gwałtownie i odmaszerował w głąb galerii, żeby dołączyć do reszty pilotów, którzy otaczając hauptmanna Boelckego, stali przy SPAD-zie Guynemera.

Polećcie przez Alfheim – udzielał ostatnich instrukcji. – Ofnir zaatakował tam po drodze jakieś siedliska i Grimnir chce wiedzieć, jak się sprawy mają. Poza tym niepokoi się o wyprawę swoich synów, która tamtędy idzie. Mapy macie w pudłach, a ja i tak będę z wami w kontakcie. – Von Gallwitz nie pojmował, co hauptmann przez to rozumie, o jakim kontakcie, do diabła, mówi?

Połamania karku – życzył im jeszcze Boelcke i odmaszerował.

Gdy karłowaci mechanicy wypychali ich skrzypiące maszyny do środkowej nawy, a oni wkładali skórzane kombinezony, odezwał się Guynemer:

Lecimy parami. Thierry jako mój skrzydłowy, Gallwitz z Musprattem, Voss i Rhys Davids. Ustawimy się podczas oblatywania Wingolfu, resztę ustalimy w powietrzu.

Resztę ustalimy w powietrzu? Co przez to rozumiesz? Przecież nasze maszyny nie mają telegrafu bezprzewodowego – nie wytrzymał von Gallwitz. Przypomniał sobie równie niezrozumiałą uwagę Boelckego. – I co hauptmann rozumiał przez to, że będziemy w kontakcie? Jaki kontakt, do diabła? – Zdenerwował się, bo niczego nie rozumiał.

Daj na luz, Witz – uspokajał go Francuz. – To taka tutejsza sztuczka – ciągnął z uśmiechem, zapinając kombinezon na piersiach. – Żaden Morse. W powietrzu po prostu się usłyszymy. Coś jak telepatia i telefon zarazem. Jakiś trick Grimnira, czy coś takiego. Najważniejsze, że działa. Sam zobaczysz. Idziemy, messieurs – zakończył urzędowo.

Wyglądali jak niezgrabne, wyleniałe niedźwiedzie. W skórzanych pilotkach i z rękawicami na dłoniach skierowali się do samolotów, które, by przyspieszyć start, stały ustawione trójkami. W pierwszym rzędzie pośrodku żółty SPAD Francuza, po lewej szarozielony trójpłatowiec fokker Wernera z dużymi białymi kwadratami, przedzielonymi czarnymi ramionami krzyża, po prawej popielatosrebrny hanriot Thierry ego z brązowozielonymi skrzydłami, jaskrawozielonym pierścieniem pokrywy silnika i czarno-żółto-czerwoną kokardą Królestwa Belgijskiego na boku kadłuba. W drugim szeregu albatros von Gallwitza z czerwonym smokiem na miodowym de sklejki kadłuba, z obu stron otoczony niemal czekoladowobrązowymi SE.5a Anglików.

Przy lewym kole jego maszyny do von Gallwitza szczerzył zęby Bombur. Kartoflana twarz pod stożkowatą, zapewne nową czapką ledwo wystawała ponad krawędź dolnego płata.

Wszystkie poszycia dociągnięte, zbiorniki pełne, a bazyliszki mają zapas miedzianych zębów – meldował idącemu rycerzowi gotowość samolotu.

Kto zakręci śmigłem? – Po porównaniu wzrostu krasnoluda z trzymetrowym śmigłem rycerz zwątpił, by Bombur był zdolny do tego zadania.

Managarm, to chyba jasne – zdziwił się Bombur. – Jak ci się wydaje, po co go tu przykuli do skały?

Dziesięć metrów przed nim, w pilotce na głowie, wspinał się do swojego SPAD-a George. Von Gallwitz nałożył swoją, obiema rękoma chwycił się skórzanej krawędzi kokpitu, prawą nogę podniósł jak najwyżej, a czubek buta wsunął w strzemienny otwór z boku samolotu. Duralowa klapka zakrywająca otwór z brzękiem odskoczyła, a rycerz Arnim uniósł się na rękach i przerzucił drugą nogę do kabiny. Przeniósł na nią ciężar ciała i wślizgnął się do środka.

Znalazł się w znajomym otoczeniu. Między kolanami miał drążek sterowniczy z niklowanymi dźwigniami spustu kaemów na uchwytach, za nim, przymocowana do poziomej obudowy z rurek, znajdowała się deska rozdzielcza z tarczami wysokościomierza, obrotomierza, szklanym zbiorniczkiem kontrolki obiegu oleju i korbką przełączania zaworu paliwa.

Mościł się na siedzisku, podciągając pasy. Równolegle do mosiężnej pompki do przetłaczania paliwa, na bocznej ścianie, w pochwie z czarnego lakierowanego drewna, spoczywała katana. Prosta walcowata rękojeść pokryta skórą rekina wystawała nad małym okrągłym jelcem.

Wychylił się z kokpitu i o mało nie strącił krasnoluda, który jakoś wspiął się na nasadę skrzydła i zaglądał przez burtę kadłuba.

Masz piękny miecz. Nie wiedziałem, że jeźdźcy powietrznych rumaków biorą do walki również naszą broń – wymamrotał Bombur i zaczął rycerzowi Arnimowi dociągać i dopinać pasy.

Waszą broń?

Blefujesz. Dobrze wiesz, że twój miecz to dobra robota naszych gnomów. I bez obaw. Nie wypadnie ci podczas lotu, sprawdziłem, czy jest dobrze umocowany...

Nim zaskoczony von Gallwitz zdążył cokolwiek powiedzieć, twarz satyra znikła pod kadłubem, a w przedniej trójce zarzęził kolejny zapalany silnik. Albatros zatrząsł się w strumieniu powietrza, zapachniało olejem rycynowym i powietrze wypełniło się spalinami. Trójkolorówka na sterze SPAD-a Francuza zachybotała się, lotki wysokości podskoczyły, gdy Guynemer testował stery, a po chwili żółty samolot ze wzmożonym wyciem silnika ruszył w przód. Tam, gdzie rysował się prostokąt światła.

Na kadłubie albatrosa pojawiło się kilka brązowych, kudłatych łap. Kolejne, pod niebieskimi stożkowymi czapkami, po obu stronach zaczęły napierać na dolne skrzydła. Maszyna niepewnie się zakołysała, a potem niechętnie ruszyła w przód. Do miejsca, gdzie przed chwilą parkował żółty SPAD. Z bocznych naw znowu zagrzmiały silniki. Z prawej i z lewej takie same dźwięki kieratu, ponieważ rotacyjny oberursel fokkera Wernera nie był niczym innym niż kopią francuskiego le rhónea w hanriocie Thierry ego. Ryk potężniał, gdy piloci dodali gazu, a potem powoli cichł, gdy samoloty kołowały do bramy.

Wyłączone? – krzyknął mały Bombur od dzioba albatrosa.

Wyłączone – odpowiedział von Gallwitz, kontrolując spojrzeniem dźwignię zapłonu.

Spod dzioba samolotu uniosły się dwie trzęsące się potężne ręce, które do tej pory bezczynnie spoczywały w rowach podłogi. Chwyciły śmigło i dwa razy nim obróciły.

Zapłon? – krzyknął znowu krasnolud.

Zapłon! – Rycerz przekręcił dźwignią zapłonu.

Potężna ręka szarpnęła śmigłem jak trzonkiem miotły. Dobrze wyregulowany mercedes zaskoczył przy pierwszej próbie. Eksplozja mieszanki paliwowej w sześciu cylindrach zlała się w jeden wibrujący ryk. Z wydechu po prawej stronie strzeliły niebieskie płomienie. Wyćwiczone ucho rycerza wyłowiło z hałasu dzwonienie zaworów. Ich dźwignie rytmicznie drgały nad każdym z sześciu cylindrów silnika i pilot z zadowoleniem obserwował je przez owiewkę. Ten widok będzie mu towarzyszył przez cały lot.

Zredukował moc i poczekał, aż dwóch krasnoludów w żółtych czapkach wyjmie kliny blokujące koła. Stojący przy końcu skrzydła Bombur gestykulował, pokazując mu coś przed sobą. Von Gallwitz spojrzał w tym kierunku i w niebieskiej mgle spalin rozpoznał sylwetkę Dwalina, króla krasnoludów. Groteskowo mała postać stała przy olbrzymich wrotach i wyglądała na zewnątrz. Coś go musiało uspokoić, ponieważ nagle odwrócił się i zaczął energicznie machać do von Gallwitza. Włączył w ten ruch całe ciało, które rytmicznie się rozchwiało i stało się wręcz personifikacją rozkazu „Naprzód".

Von Gallwitz natychmiast dodał gazu. Mercedes ryknął mocą wszystkich cylindrów. Albatros szarpnął i kołysząc się, ruszył wprzód. Zachwiał się, przejeżdżając przez żleb, w którym leżały ręce Managarma, i podskakując na każdej szczelinie miedzy płytami, kołował w stronę światła.

W portalu bramy rycerz Arnim dodał gazu, po czym puścił, żeby przeczyścić cylindry. Z bocznych wrót wynurzyły się oba angielskie SE5a, wypluwając obłoki dymu. Do warkotu mercedesa dołączyło się kwilenie ich dwustukonnych wolseleyów.

Zdjął rękę z drążka sterowniczego i wystawił podniesione kciuki na obie strony. Zsunął okulary na oczy i rozglądając się, poczekał, aż głowy Anglików, za którymi powiewały szaliki, odpowiedzą tym samym gestem. Do niego, jako do środkowego, należała koordynacja startu.

Wszyscy piloci docisnęli manetki gazu do oporu. W nierównym szeregu samoloty ruszyły po kamiennych płytach pasa startowego, mierząc wprost w bezdenny błękit. Cichło brzęczenie podwozia. Od powierzchni oderwał się ogon maszyny. Von Gallwitz trzymał samolot w poziomie, a kiedy lekko pociągnął, albatros z ochotą wyskoczył w powietrze. Granitowe płyty zapadły się w otchłań. Mignęła krawędź platformy i pod samolotem rozpostarła się nagle niebieska głębia. Ale rycerzowi Arnimowi na tęczówce wyświetlił się jeszcze inny obraz.

Szczupła sylwetka z włócznią w ręku. Tylko na mgnienie oka mignęła pod startującym samolotem. Mimo to ją zauważył. Pod krawędzią wąskiej platformy na końcu pasa startowego, między koszami ze stalowych prętów, w których w nocy płonęły ognie sygnalizacyjne, stał wojowniczy nordycki bóg Grimnir i błogosławił im swoją bronią.


***


Prawdą jednak było, że gdy rój von Gallwitza przeleciał z rykiem nad głową Grimnira, ten mimowolnie się skulił. Huk silników, migotanie niezwykłych cieni na tle jasnego nieba i potężne podmuchy wirującego za nimi powietrza – to wszystko wyprowadziło go z równowagi. A gdy się prostował, jego ręka zsunęła się po drzewcu włóczni, na której się opierał.

Był zmęczony. Zmęczony całonocnymi poszukiwaniami, zmęczony spotkaniem z tym czarnym popaprańcem i chyba też spotkaniem z sobą samym.

Mimo tego zmęczenia, a może właśnie przez nie, pogwałcił zasady. On, który się zarzekał, że będzie się trzymać jak najdalej od tych obrzydliwie śmierdzących potworów, ostro siekących powietrze łopatkami śmigieł.

Powód był jeden. Rycerz Arnim.

Specjalnie polecił Boelckemu, by go włączył do zwiadu. Niech jak najszybciej się opowie, po czyjej stronie stoi. Czy naprawdę jest szpiegiem Surta, czy tylko nieświadomym narzędziem prowokacji. Najpierw popilnują go jego kruki, a jeśli będzie trzeba, wtedy on zainterweniuje osobiście.

Trójka samolotów znikła za stokiem góry i huk silników od razu osłabł. Rozlegał się teraz z oddali, jak brzęczenie trzmieli na łące. Grimnir poruszył się niespokojnie. Przeczucie, że start von Gallwitza jest początkiem czegoś istotnego, nie osłabło wraz ze zniknięciem samolotu. Wręcz przeciwnie.

Znowu nadeszło, silniejsze niż wcześniej. Przeczucie, które po raz pierwszy zawładnęło nim wczoraj w nawie. Kiedy na próbę dotknął latającego rumaka następcy Sigurda. Głos wewnętrzny znów mu powtarzał: ten uzbrojony w miecz Surta jeździec na czerwonym smoku jest dla ciebie śmiertelnym zagrożeniem. Zabije cię, nie będzie tak miłosierny jak Sigurd. Kiedyś cię zabije i wyśle do Hellu, rozbrzmiewało w jego głowie. Tak, kiedyś bił się z Sigurdem i jego Gungnir okazał się słabszy niż Gram w ręku Sigurda. To dlatego tak pożądliwie chwycił tę rękę, kiedy kradł pierścień. Musiał to przyznać sam przed sobą. Nigdy nie zapomina się o zemście, nigdy nie pozostawia niczego przypadkowi. Nawet gdyby Sigurd uwolnił się z okowów Hellu, nie będzie mieć dłoni, która była aż zbyt sprawna – z zadowoleniem przypomniał sobie smak tego lodowatego kąska.

Błękitne niebo znowu zahuczało od huku silników.

Nad wierzchołkiem Wingolfu pojawiło się sześć kropek, które obrały kierunek na południe.

Wtedy, po pojedynku, w którym zmierzyli siły, Sigurd darował mu życie. Ten syn Midgardu, ten jeździec na czerwonym smoku, wojowniczy bóg – skupił jedyne żółte oko na znikających kropkach samolotów – nie będzie tak szlachetny. Broń, której używa, nie daje mu takiej możliwości. I ta broń nauczyła go zabijać doskonale. Na odległość, czysto i bez litości...

A może za tym przeczuciem, za tą niepokojącą wizją, że von Gallwitz osobiście zagraża bezpośrednio jemu, silnemu Asowi z rodu Najwyższych, kryje się coś więcej niż fakt, że przyleciał do Walhalli z mieczem Surta?

Słowa tego starca? Albo wrażenie, że nie był z nim na Wigridzie sam? Przytłaczające wrażenie, że w ciemności zza skał uważnie obserwuje ich jeszcze ktoś i – to było najdziwniejsze – że tym kimś jest znowu on sam?

Potrafił wprawdzie wchodzić w strumień czasu w różnych miejscach, znał wiele tajemnic Władców Czasu, jednak skrupulatnie unikał sytuacji, w których mógłby spotkać samego siebie. Wiedział, że właśnie o takich wydarzeniach mówi jedno ponure miejsce w Kontynuacji Wieszczby Wólwy, i musiałby mieć bardzo poważne powody, by pogwałcić zasadę, którą sam ustanowił. Czy bardziej niepokoiło go to wrażenie z Wigridu, czy sam fakt spotkania z tym starcem?

I co właściwie ten czarny szaleniec mamrotał?

Znalazł go przed świtem. Jak powiedział Boelckemu, na Wigridzie szukał najeźdźców. Jak niemal każdej nocy. Nie lekceważył proroctwa Sigurda i chciał być pierwszym, który zauważy intruzów. Żeby móc porachować się z nimi osobiście, jak mu nakazywał honorowy kodeks władcy i wojownika. Za większe zagrożenie dla Walhalli uważał najeźdźców, a nie Surta, i jeśli jego wojownicy pod dowództwem Boelckego mieli pomyślnie walczyć przeciwko Surtowi, jego powinnością było osobiście stawić czoło nieznanemu przeciwnikowi.

Już wracał; tej nocy znowu nic, pomyślał z pewną ulgą, kiedy dostrzegł nieznaczny ruch w miejscu, nad którym już raz przeleciał. Był pewien, że za pierwszym razem było puste.

To nie mógł być człowiek. Ze zdumieniem patrzył na rozerwane strzępy ludzkiego ciała, konwulsyjnie wijące się na żwirze ciemnej równiny, oświetlonej tylko światłem gwiazd, ponieważ księżyce już zaszły. Nawet jego orli wzrok miał kłopoty z odróżnieniem tego ciemnego kłębka wymiocin smoka od ciemnych głazów.

Pomóż mi, Najwyższy Panie, nie pozwól mi cierpieć.

Zdumiał się, usłyszawszy jęk, gdy ze złożonymi skrzydłami, kołysząc się na łapach, pochylił się nad szczątkami.

Jak się tu dostałeś? Jesteś sam? Mów! – Już w ludzkim kształcie, ostrzegawczo uniósł włócznię nad drżącą kupkę.

Skąd mnie znasz? Nie jestem bogiem czarnych ludzi.

Przyniosła mnie jedna ze służek Zła, panie – wyjęczała kupka połamanych gnatów, pokryta strzępami czarnej skóry.

Niektórzy z nas też cię czczą, panie, chociaż możesz o tym nie wiedzieć. W imieniu wojowniczego boga Ogina kłaniamy ci się i składamy ofiary z ludzi.

Powodowany bardziej wstrętem niż wspomnieniem kultu Ogina, Grimnir z obrzydzeniem dotknął tej kupki wymiocin Gungnirem.

W podzięce dostał potok służalczej wdzięczności i zapewnień o zobowiązaniu. Spoglądając na dziwaczne indywiduum, Grimnir pomyślał, że jego śmierć musiała być straszna. Całe ciało Murzyna było poszarpane i Grimnir podejrzewał, że wie, czyje szpony mogły tego dokonać. To prawda, była jego córką, ale nie rozumiał, jak mogła się dostać do Midgardu i dlaczego zainteresowała się tym biedakiem. Chyba że skorzystała z sieci smoczych ścieżek, którą na Hlidskjalfie już od dłuższego czasu pokazywały mu skrzaty stron świata. Tej pajęczyny, rozciągniętej gdzieś aż do przyszłości i złowieszczo oplatającej jego Niflheim ze wszystkich stron. Magiczne prądy energii i potoki ludzkich ofiar, wysyłane przez kogoś silnego z Midgardu do Muspellu. Przez kogoś, kto najwyraźniej zawarł sojusz z Surtem. Ale te rzeki mocy płynęły z Midgardu, a nie w drugą stronę, a ona, jego poległa córka, nie mogłaby ich użyć nawet gdyby chciała, uświadomił sobie po chwili.

Mam dla ciebie nowiny, panie, dobre nowiny. Zobaczysz, nie pożałujesz swego miłosierdzia – powtarzała ciągle kupka kości, nawet gdy zamieniła się w tylko trochę mniej wstrętnego starego Murzyna, porządnie połatanego wthulem.

Może tu jestem przez pomyłkę. – Wytrzeszczał przestraszone oczy, próbując przebić ciemność, po czym wydał grzechoczący dźwięk, który zapewne miał być śmiechem. Ale gdy Grimnir ostrzegawczo uniósł włócznię, Murzyn znowu zaskowyczał ze strachu. – Mam dla ciebie nowiny, panie, dobre nowiny, panie.

Musiał być obłąkany. Zdanie „mam dla ciebie dobre nowiny, panie" powtarzał w kółko. Zapewne wryło mu się w mózg tak głęboko, że przetrwało nawet okrutne męczarnie, w których ten nieszczęśnik umierał.

Niemniej miał w mózg wbite inne zdania, które również powtarzał jak katarynka. Ale one miały sens, chociaż trudno go było wyłowić z bełkotu.

Gdy Grimnir spytał o rodzaj śmierci, jaką poniósł, o to, jak i gdzie żył, wpadał w straszny lament albo zaczynał się chełpić, że był silnym magiem, hounganem kultu voodoo.

Moimi śladami przyjdzie mściciel – chwalił się astmatycznie, kucając na piętach i kołysząc się w rytm słów – żeby prawdziwy miecz zastąpić fałszywym, żeby zabrać miecz drugiemu Sigurdowi i żeby zło wylało się w nicość. Stworzyłem dla niego silny amulet, który ochroni go przed Nią i który żywego przyprowadzi za mną.

Czyż to nie są dobre nowiny? – sapał. – Dobre nowiny dla ciebie, Najwyższy Panie? – powtarzał w kółko.

Na pytanie, kim jest owa Ona, tylko bezgłośnie zaczynał drżeć i dopiero po dłuższym czasie stać go było na spójne zdanie.

Muszę tu na niego czekać, wiesz, panie – rzucił nagle chytrze. – Żeby mu pomóc i żebym mógł z nim wrócić do wyzwolonego świata. Pozwól mi tu czekać, a też będziesz wolny – namawiał. – Czyż to nie dobre nowiny, no sam powiedz, czy to nie są dobre nowiny? – trajkotał jak nakręcony, gdy Grimnir zastanawiał się nad sensem jego poplątanych słów.

Ten świeży przybysz nie wiadomo skąd wiedział zapewne o von Gallwitzu i o Doercetanrze Surta w jego rękach. I mówił o nim jako o drugim Sigurdzie. Może znał proroctwo prawdziwego Sigurda? Albo...

Grimnir znowu zadrżał na wspomnienie, jak w porannej szarówce gwałtownie wyprostował się nad obłąkanym starcem. Nigdy wcześniej nie wpadł na to, żeby połączyć obecność von Gallwitza z Kontynuacją Wieszczby Wólwy.

Z nowym zainteresowaniem spojrzał na starca. Ale tylko przez chwilę. Nie, jego mamrotanie i tak nie miało sensu. Prawdziwy miecz zastąpi fałszywym. Nawet gdyby von Gallwitz był Odźwiernym, którego przyjście prorokuje ponura Kontynuacja, nie jest niebezpieczny z mieczem Surta. Nie otworzy nim Ognistej Bramy.

Co innego, gdyby zdobył jego Leohtetanr.

Na szczęście Pożeracz Światła jest dobrze schowany, pomyślał z zadowoleniem Grimnir. Już nie tylko fizycznie, ale i psychicznie był z powrotem na balustradzie pod rampą startową. Podszedł do kosza zespawanego z grubych żelaznych taśm. Część ogarków jeszcze wyglądała jak polana i Grimnir szturchnął je włócznią.

Tego starego biednego czarnucha, który nie mógł mieć nic wspólnego z poszukiwanymi najeźdźcami, pilnują teraz na Midgardzie moje kruki, wrócił do nieprzyjemnych myśli. Właśnie one przed chwilą doniosły, że do starego Murzyna faktycznie dołączył jakiś wyrostek. Sposób, w jaki się pojawił, był dziwniejszy niż on sam. Zgodnie z tym, co mówiły Huginn i Muninn, chłopaka na Wigrid doprowadziła harpia, jego poległa córka Brynhild. A przecież powinna być martwa, przecież to ona była tym demonem, o którym ultimatum Surta mówiło, że zniknie w Hellu na wieki...

Huginn i Muninn powinny odszukać demona. Żeby się dowiedział, o co właściwie chodzi. Czy ich władca naprawdę ostatecznie stracił córkę, którą przed wiekami tak gorąco kochał? Ale powinny też poszukać Lokiego, powinny pilnować tego Murzyna z chłopakiem...

On też powinien ich zobaczyć, nieproszonych gości swojego świata. Jednak, postanowił nagle, najpierw poleci do Hlidskjalfu. Skrzaty stron świata również mogą mu pokazać, co knują przybysze w jego imperium. A przede wszystkim będzie mógł skontrolować, na wszelki wypadek, czy Leohtetanr jest nadal tak dobrze schowany, jak sądzi. I powinien się też przekonać, czy ten młodzieniec, ten jeździec na czerwonym smoku, naprawdę ma wadę Sigurda. W tym z pewnością pomógłby mu Loki. Było to zadanie, do którego ten cwaniak był wręcz stworzony. Lecz po Lokim ślad zniknął; należało się więc zastanowić, jak to sprawdzić samemu.

Podszedł do skraju platformy sygnalizacyjnej. Odsunął się od koszy z ogniem i rozpoczął przemianę w orła. Krawędź pasa startowego zasłaniała go przed niedyskretnymi spojrzeniami z góry, a latające maszyny razem ze swoim potwornym hałasem już znikły za horyzontem.


***


Rycerz Arnim pochylił swoją maszynę we wznoszącym zakręcie i podziwiał półłuk rampy startowej, w szalony i nierzeczywisty sposób sterczącej w pustej przestrzeni. Wysunął się z kokpitu i z fascynacją oglądał to zaprzeczenie prawa grawitacji, którym była połówka mostu wystająca z olbrzymiej skalnej ściany. Wobec takiego widoku drobna sylwetka jednookiego mężczyzny z posiwiałą brodą i włócznią w ręku wydawała się bez znaczenia i von Gallwitz puścił w zapomnienie Ojca Poległych, nordyckiego boga wojny.

Witz, słyszysz mnie, Witz, słyszysz mnie? – odezwał się gdzieś za uchem głos Georgea, jak w prawdziwym telefonie. – Skręcaj w prawo, wejdź na jeden pięć, czekamy za górą.

Hello, kto mówi? – Głos wskazywał na zaskoczonego Rhysa Davidsa, który włączył się do rozmowy takim tonem, jakby faktycznie telefonował.

Słyszę cię, Gi – von Gallwitz pokonał dziwne wrażenie, towarzyszące mówieniu w pustkę – skręcam w prawo i wchodzę na jeden pięć.

Obejrzał się na swoich towarzyszy, żeby wyznaczyć im kierunek. SE5a Rhysa Davidsa z białą trójką na kadłubie kołysał się po lewej stronie, ósemka Muspratta po prawej. Dokładnie tam, gdzie mieli być. Potem sobie uświadomił bezsens swoich wysiłków – obaj Anglicy słyszeli to samo co on.

Ali right, sir. – Wesoły głos Muspratta za uchem potwierdził jego przypuszczenia. – Ale klawo, co? Tego w Belgii nie mieliśmy.

Z trzech stron samoloty otaczał bezkresny błękit. Tylko za maszyną Muspratta defilowała niekończąca się skalna ściana, w blasku słońca o barwie ochry, z ciemniejszymi cieniami szczelin i wysepkami zieleni tam, gdzie na tarasy wdarły się porosty. Tu i ówdzie, jak łańcuszek zegarka czcigodnego mieszczanina, stoki opinały połamane pasy murów, wzmocnione wieżami strażniczymi. Był to zadziwiający widok i słowa zachwytu Muspratta mogły równie dobrze dotyczyć zarówno jego, jak i wygody łączności.

Opuścił oczy na busolę, umieszczoną na osobnej konsoli obok deski rozdzielczej. Jej róża powoli się obracała, gdy samoloty we wznoszącej spirali okrążały górę, czy raczej gigantyczny kamienny słup, którego podstawa i wierzchołek znajdowały się poza zasięgiem wzroku. Przed nimi otwierał się widok na dalsze stoki i tarasy pokryte fortyfikacjami.

W przeciwieństwie do ściany, z której wystartowali, niektóre budowle od dłuższego czasu leżały w ruinach, inne wyglądały jak świeżo spalone. Wprost pod ich skrzydłami przepływała potężna wieża z szarych sześcianów, tkwiąca w przestrzeni na skalnym cyplu. Ona też była pustą, wypaloną skorupą z resztkami ogorzałych belek zamiast dachu. A za nią pojawiły się kolejne, też zwęglone. Sterczały ze skalistych stoków jak ogarki świec z czekoladowego, roztopionego w upale tortu, ponieważ skała pod nimi również niosła ślady żaru, na który niedawno musiała być wystawiona. Ruiny wież łączyły pasma potężnych, osmalonych murów z rozwalonymi blankami. Jednak niektóre umocnienia przetrwały atak. Samotnie stojące wieże obronne. Olbrzymie stołby, chyba faktycznie wybudowane przez olbrzymy. Potężne skalne forty, przylegające do skośnie ociosanych ścian, w których widniały ciemne wejścia do podziemi. Tu i ówdzie chronione przez kraty, których wagę liczyć można było w tonach, a nie w cetnarach, gdzie indziej zatarasowane dwuskrzydłowymi wrotami z dębowych belek. Minęli też mostek podobny do tego, z którego startowali. Tak jak tamten, i ten przypominał fotografię, która uchwyciła moment walenia się mostu, i von Gallwitzowi na ten widok zakręciło się w głowie. Odwrócił wzrok i jego okulary zalało światło słońca. Przed oczyma zatańczyły mu tęczowe koła, a gdy się rozpłynęły, miał wrażenie, że na szkłach okularów zostały po nich trzy czarne kropki.

Od strony słońca pędził ku nim rój trzech maszyn, prowadzonych przez żółtego SPAD-a.

Wreszcie jesteście – odezwał się Guynemer, którego samolot zanurkował pod maszynę von Gallwitza, żeby świecą wynurzyć się po prawej stronie jego eskadry. – Przeszeregujemy się w pary, kurs sto osiemdziesiąt, obroty spacerowe – dodał, kiedy z Vossem i Thierrym wślizgnął się przed jego samolot.

Zostawili za plecami ścianę Wingolfu i ze słońcem z prawej strony skierowali się w nieskończony błękit. Lecieli od jakichś dwudziestu minut i von Gallwitz odwrócił się, żeby podziwiać Wingolf. Ale ku jego zdumieniu góra za plecami znikła, chociaż nigdzie nie było śladu żadnej chmury. Przy ponownym spojrzeniu przed siebie czekało go kolejne zaskoczenie. Z mniej niż tysiącmetrowej wysokości długim szeregiem skalnych występów zbliżała się ku nim krawędź wyżyny, rozciętej w osi ich lotu głębokim kanionem.

Co to za triki? – krzyknął zdumiony von Gallwitz.

Tak to tu działa, Witz – odezwał się Werner. – Wingolf wystaje z przepaści, której dna ani ja, ani Gi nigdy nie widzieliśmy A jak odlecisz od niej o kwadrans, następuje coś takiego, jakbyś odwrócił szklankę. Gdybyś był muchą w środku, nagle jesteś na zewnątrz, a jak lecisz z zewnątrz, nagle jesteś w środku.

Wie ktoś, co to za rzeka? – odezwał się Rhys Davids, którego maszyna kołysała się obok fokkera Wernera.

Kanion otworzył się pod samolotami, a na jego dnie błysnął srebrny wąż rzeki.

To Fimbulthul. Przepływa przez Alfheim. Zresztą masz to na mapie, Ardi – zwrócił Rhysowi Davidsowi uwagę lecący na samym przodzie, obok żółtego SPAD-a, Thierry.

Ardi? Niezłe. – Guynemer poparł pomysł barona, by imię Rhysa Davidsa zastąpić inicjałami. – Szybciej się wymawia niż to szlacheckie nazwisko. Aha, według Hauptmanna – ciągnął – Ofnir przyleciał tędy i tą sama drogą się ulotnił, messieurs.

I niektórym jeszcze narobił na głowę, mon commandant – przypomniał Muspratt ze śmiechem.

Witz, ten twój skrzydłowy coś za dużo gada – odciął się George. – Przechodzimy w linię, prędkość sto czterdzieści – komenderował. – Rozstęp tysiąc metrów, na razie. Potem się rozciągniemy jeszcze bardziej, bo dolina się poszerza.

Guynemer miał rację. Mapa, którą rycerz Arnim wyjął ze schowka z lewej strony kabiny i rozłożoną wetknął pod mocowanie zamków kaemów, potwierdzała jego słowa. Po kilku minutach lotu początkowo wąski kanion doprowadził ich na skraj szerokiej kotliny, pobrużdżonej podłużnymi grzbietami zalesionych pagórków.

Samoloty się zakołysały, gdy piloci rozszerzali linię lotu. Niemal od razu von Gallwitz został nad doliną Alfheimu sam. Tylko kropki w błękicie po bokach zdradzały obecność Muspratta z prawej, a Rhysa Davidsa z lewej strony.

Leciał nad wschodnim skrajem głównej doliny rzeki, nad wzgórzami przetkanymi strumykami i potokami, które, jak niebieskawe żebra na zielonym liściu, łączyły się w ogonku Fimbulthulu. Nie widział jednak żadnych jezior, była to więc inna kraina niż ta, nad którą pierwszej nocy prowadziła go do Walhalli Reginleif.

Byli w powietrzu niemal trzy kwadranse i huk silników zamienił się już w specyficzny rodzaj gęstej ciszy, która nigdy nie przeszkadzała mu w myśleniu.

Nie powinien był przypominać sobie Reginleif. Wbrew własnej woli cofnął się pamięcią do chwili swojego przejścia. Pożar samolotu i wszystko, co z nim wyprawiała walkiria. Znowu czuł jej dotyk, znowu czuł spaleniznę. Na chwilę wstręt i przerażenie zmieszały się w nim z gwałtownym fizycznym pożądaniem. Zadrżał na całym ciele i wierny albatros od razu zareagował ostrym wstrząsem. Kołysanie skrzydeł odsłoniło przed pilotem postrzępione obłoczki bladego dymu, rozciągające się nad doliną obok. Wciągnął powietrze ponad owiewką i uświadomił sobie, że naprawdę czuje spaleniznę.

Tu Witz – przedstawił się do telefonu. – Mam wiadomość dla Gi. W dolinie obok widzę ślady po pożarze.

To może być dolina Kerlaugi. Ponoć jest tam parę osad, w których wegetują niedobitki Alfów. Przyjrzyj się temu, Witz. A Muspratt niech cię ubezpiecza.

Położył maszynę na lewe skrzydła i w ostrym wywrocie spadł w dolinę. Dwa zero, jeden osiem, jeden pięć, jeden zero, kręciła się wskazówka wysokościomierza. Samolot był już poniżej poziomu postrzępionych chmur, z przyduszonym silnikiem wyrównał nachylenie i dalej opadał prosto. Kątem oka dostrzegł SE5a Muspratta, krążący nad doliną jak wyrośnięta kania.

Dopiero tuż nad ziemią wyrównał lot. Lekko dodał gazu i delikatnie skorygował wysokość nad koronami topól, wierzb i olch, okalających łagodne zakola rzeki i jej drobne dopływy. Nad jednym z potoków zauważył drewniany mostek, wykonany z ociosanych bali. Odkrył też polną drogę, przylegającą do rzeki. Pod skrzydłami przeleciały drobne poletka, niektóre z jeszcze niezaoranym ścierniskiem, mignęły zielone łąki z czarno-białymi plamkami przerażonych krów, które z wysoko uniesionymi ogonami uciekały przed samolotem. To wszystko nagle wchłonęła ściana słodkawego dymu.

Von Gallwitz dociągnął drążek do siebie i albatros z ryczącym silnikiem posłusznie wszedł w świecę. Gryzący dym, wirujący wokół w strzępach, wywołał u pilota atak kaszlu. Von Gallwitz puścił drążek sterowniczy, delikatnie popracował skrzydłami i albatros przeszedł w silnie pochylony zakręt. Pilot nawet nie musiał wychylać się z fotela, by za kurtyną dymu zobaczyć zgliszcza. Dopalające się ostrokoły, niektóre zmiażdżone i wyrwane z ziemi, zamienione w kupy osmalonych, połamanych jak zapałki belek; wyrwane z korzeniami drzewa ze spalonymi koronami, głębokie bruzdy wypełnione mętną wodą – chyba resztki potoku, którego puste koryto błotną kreską rozdzieliło pogorzelisko na dwie części.

Podczas drugiego przelotu zauważył również olbrzymie, podobne do kraterów ślady łap z promieniście ułożonymi odciskami pazurów i wdeptanymi w nie pozostałościami płotów, okrągłe plamy spalonej na pył ziemi, a na obwodzie tego pobojowiska poprzewracane drzewa, skierowane koronami na zewnątrz, jak po potężnej eksplozji.

Witz, przestań kaszleć i mów, co widzisz – niecierpliwie domagał się raportu oddalony George.

To coś jak Verdun albo Ypres. Sam wiesz – niechętnie meldował von Gallwitz. – Wypalony i kompletnie zniszczony plac o średnicy – wychylił się z samolotu i oceniał czarne pogorzelisko pod sobą – jakichś sześciuset metrów. Na obwodzie poprzewracane drzewa. Niektóre ruiny budynków jeszcze dymią. Nie ma śladu martwych... – Nagle dostrzegł pod sobą dwa krążące kruki.

Mam tu Huginna i Muninna – poinformował.

Chyba też składają raport – skomentował to George. – Stary nas sprawdza. Dobra, lećcie z Musprattem dalej na południe, my będziemy się trzymać Fimbulthulu i rozejrzymy się za tymi piechurami. Zbiórka nad Hlidskjalfem. Nie możemy go przeoczyć. Chłopaki, oczy na szypułkach – pożegnał się zachęcająco.

Rycerz Arnim wyrównał maszynę i skierował się na południe, stale na przyziemnej wysokości.

To was zainteresuje, panowie. – Von Gallwitz lekko uniósł maszynę. – Lecę nad jego pasem startowym. To pas przewróconych drzew – opisywał widok pod sobą. – Długość: dwieście metrów. To już koniec... potem skacze, tu jest piękny odcisk łap. A po bokach drzewa przewrócone skrzydłami. Znowu opadł... po jakichś pięćdziesięciu metrach. A przed sobą widzę następny. Już jestem nad nim... tylko lekkie odciski tylnych łap i ślad po ogonie...

Na ile szacujesz całkowitą długość? – spytał z zainteresowaniem Thierry. Chociaż oddalony, zapewne uważnie słuchał.

Dwa, dwa i pół kilometra – oceniał von Gallwitz.

Pięknie dziękuję, czyścić taki pas. Saperzy z budowy pasów polowych klęliby na czym świat stoi – włączył się do konferencji Rhys Davids.

W terenie bez lasów albo krzaków i z twardą nawierzchnią może potrzebować o wiele mniej miejsca – zauważył Muspratt. – Lecę nad Witzem i mam lepszy widok. Podczas rozbiegu musiał w te drzewa walić z całej siły. Nawet z mojego tysiąca metrów to przesieka jak grom. Na kamienistej równinie tego by nie było, tam by mu mogło wystarczyć osiemset, może nawet pięćset metrów...

Von Gallwitz pozostał na małej wysokości nawet gdy znikły wszelkie ślady smoka. Z przyjemnością uprawiał slalom nad rzeką między większymi drzewami. Latanie jest piękne, pomyślał, kiedy wcisnął pełny gaz i uniósł błyszczący dziób albatrosa ku niebu.

Spotkali się z Musprattem na wysokości tysiąca pięciuset metrów. Dolina pod nimi była przegrodzona potężnym masywem skalnym, więc przez kolejnych dziesięć minut musieli krążyć i nabierać wysokości, by go przeskoczyć.

Wreszcie przelecieli nad zwietrzałymi skałami grzebienia skalnego, a za nim zaskoczył ich zupełnie inny widok.

Pusta, bezkresna kamienista równina.

Von Gallwitz miał wrażenie, że ta równina nie ma końca, a góry rysujące się daleko na południu są tylko urojeniem z koszmarnego snu. Były to niezmierzone szeregi wulkanów i krzywych wierzchołków z kłębami dymu wokół szczytów.

Pod nami jest jakaś wieża. – Muspratt najwyraźniej patrzył w dół, a nie na oddalone góry. Von Gallwitz zakołysał swoją maszyną, żeby też zerknąć.

Na olbrzymim urwisku, wysuniętym nad równiną cyplu masywu, nad którym właśnie przelecieli, królowała imponująca fortyfikacja.

Faktycznie wieża.

Ale olbrzymia, gigantyczna. Większa niż wieże Walhalli. Z ptasiej perspektywy wydawało się, że popielaty walec swoją masą wręcz miażdży skałę, na której stoi. Nad popielatozielonym stożkiem łupkowego dachu wystawały cztery graniastosłupy kominów. Jak nogi wywróconego stołka. Wokół, na wysokości zębatych blanek, krążyły ważki. Jedna żółta, z barwnym ogonem, druga srebrnobrązowa z seledynową głową, trzecia, najmniejsza i jakby przygarbiona, w rozmytym szarozielonym kolorze, i czwarta, czekoladowa z biało obramowanymi pawimi oczyma na końcu skrzydeł.

Samoloty ich zwiadu.

Więc to był Hlidskjalf. Gi miał rację. Tej budowli nie można było przeoczyć.

Von Gallwitz ujął gazu i na wolnym biegu, z SE5a Muspratta za sobą, zaczął ześlizgiwać się ku wieży. Z prawej strony świeciło słońce w ostatniej tercji swojej drogi. Według zegarów pokładowych był w powietrzu już niemal godzinę, a wskaźnik paliwa pokazywał dwie trzecie zapasów. Zużycie było więc w normie. Mimo to rycerz Arnim pochylił się, prawą ręką przełączył zawór paliwa na desce rozdzielczej, po czym zaczął pompować zbiornik. Przez okulary zawadził oczyma o czarną lakierowaną pochwę miecza.

Przyszło mu do głowy, że właściwie nigdy go nie wypróbował. Tylko raz, zaraz gdy ją dostał, wysunął katanę z pochwy i obejrzał jej perfekcyjną klingę. Ale szermierki nią nie przetestował. Znowu przez okulary strzelił spojrzeniem w broń. Kataną, tak jak szablą, raczej się tnie, a nie kłuje, więc dla niego, wyćwiczonego we władaniu szablą, będzie wygodniejsza niż obustronnie szlifowana broń kłująca, pomyślał. Nagle się ucieszył, że ma miecz ze sobą. Tu mu się szybciej przyda niż na Ziemi. Tutaj będzie czymś więcej niż talizmanem.

Wyjrzał przez burtę kokpitu. Wieża była tuż i swą potęgą jakby wręcz wpychała się do kabiny pilota.

Zaczął krążyć i Hlidskjalf stopniowo odkrywał przed jego wzrokiem kolejne szczegóły swojej gigantycznej konstrukcji. Ciemnopopielate bryły muru, spirale otworów strzelniczych za okutymi okiennicami, których poczerniałe drewno nosiło ślady ognia. Olbrzymia fosa oddzielająca potężną twierdzę od właściwego masywu górskiego, przypominająca ślad potężnej siekiery ciągnący się do skraju cypla. I most nad nią, jakby zbudowany z zapałek. Całość, przypominająca makietę kolejki, powoli przesuwała się pod brzuchem albatrosa, gdy rycerz Arnim z Rhysem Davidsem na ogonie oblatywali skośny dach z wielkimi kominami.

W kolejnym zakręcie spirali wylecieli z cienia wieży z powrotem na słońce i w okulary von Gallwitza uderzył refleks światła odbity od wody. Głęboko pod nimi podnóże urwiska okrążała dość duża rzeka, ukryta dotychczas pod drzewami porastającymi jej brzegi. Jednak bardziej na południe drzew już nie było; pod skrzydłami samolotu defilowała równina, pokryta jedynie rzadko rozsianymi krzewami. Ale gdy tylko młodzieniec zauważył, że jest wysuszona na pył, zakurzona brunatnozielona płaszczyzna znikła z tyłu i kolejny zakręt spirali zaprowadził parę samolotów z powrotem za wieżę, nad urwisko. Most nad fosą wyraźnie się powiększył. Można było rozpoznać girlandy łańcuchów, na których wisiał. Nawet srebrny wężyk wody na dnie.

Na moście coś się poruszało. Wizja dziecięcej makiety rozpłynęła się; pochód niewyraźnie poruszających się jeźdźców przypominał von Gallwitzowi raczej wystawę ołowianych żołnierzyków, ustawionych na podstawkach brodatych rycerzy z okrągłymi tarczami, stożkowymi hełmami i ze sterczącymi podwójnie wygiętymi łukami, zawieszonymi na zakutych w stal ramionach. I właśnie pochód takich małych postaci na replikach koni sunął po moście do Hlidskjalfu.

Zwiad synów Grimnira i ich kuzynów, domyślił się von Gallwitz. Przynajmniej mają o jeden kłopot mniej, smok najwyraźniej nie zauważył ich podczas powrotu. Von Gallwitz wstrząsnął się w duchu. Nie chciałby być na miejscu jeźdźca, który na otwartym terenie musiałby stawić czoło złośliwości rozgniewanego smoka. Ale teraz są już bezpieczni – spojrzał znowu na potężne mury twierdzy.

Ta wieża naprawdę jest nie do zdobycia, pomyślał z szacunkiem, mierząc oczyma pionowe skalne stoki pod fundamentami fortecy. I prawdopodobnie również odporna na oddech smoka, stwierdził, kiedy przyjrzał się niezwykłym, spiralnie rozmieszczonym otworom strzelniczym z potężnymi okiennicami. Zapewne jest podzielona wewnętrznymi ściankami na wiele cel, jak krążownik wojenny Hochseeflotte, zastanawiał się, gdy z Musprattem wreszcie dołączyli do grupy Guynemera.

Witamy na Hlidskjalfie, messieurs – przemówił Guynemer tonem przewodnika po zamku. – Na wysuniętej wieży obserwacyjnej Walhalli. Werner i baron już to znają, ale wy też powinniście być na bieżąco. Stąd podczas bitwy będzie nami dowodził Boelcke, a krasnoludy twierdzą – Francuz szybko przeszedł do swojego normalnego tonu – że stąd Grimnir szpieguje cały Niflheim. Ten busz pod nami to już część równiny Wigrid, a te góry na południowym horyzoncie to nie zatemperowane ołówki, ale graniczne wulkany Muspellu. Widzicie ten plac za rzeką? – Guynemer wyprowadził swojego SPAD-a z krążenia i skręcił samolot w locie w przeciwnym kierunku. – Jest tam wyczyszczony pas – wystarczyło, że von Gallwitz, który powtórzył jego manewr, wychylił się z kokpitu, a od razu na skraju żółtozielonego buszu zauważył wyciągnięty prostokąt prowizorycznego lotniska z białoszarą bryłą osamotnionego hangaru w rogu – a stary obiecał, że w nocy wokół będą się palić ogniska, gdybyśmy się spóźniali z powrotem albo gdyby ktoś musiał tutaj lądować awaryjnie. A ponieważ, jak widzę, starego jeszcze nie ma, żeby nam powiedział ciepłe słowo na drogę, nie będziemy tu sterczeć i tracić paliwa. Na południe, messieurs – rozkazał. – Popatrzymy, czy Surt nie puszcza nad swoim ogródkiem jakichś smoków.

Oui, mon commandant – odpowiedział mu Muspratt ze strasznym akcentem. Pozostali milczeli, kierując samoloty nad pustą równinę.

Zaczęli się ustawiać w formacji.

Werner, jak z paliwem? – zainteresował się Guynemer. – Smocze jajo już puste?

Trójpłatowiec Vossa, który miał najmniejszy zasięg ze wszystkich samolotów, właśnie przeciął von Gallwitzowi drogę. Nad głową śmignęło mu podwozie z pomocniczą powierzchnią nośną między kołami o wąskich obręczach i rycerz dopiero teraz zauważył podwieszone pod błękitny brzuch fokkera długie, brązowawe skórzane jajo na dwóch mosiężnych taśmach. Przed startem z Walhalli karłowaci mechanicy napełnili je benzyną i podłączyli do systemu paliwowego. Gdy Werner przelatywał nad nim, niskie słońce, odbijając się od mocowania, rzuciło podwójnego zajączka i zakłuło rycerza Arnima w oczy.

Doskonale. Jeszcze coś w nim jest. I mam cały główny bak. Połączenie na razie szczelne. Troin ma złote ręce – chwalił swojego mechanika.

I coś pod czerepem – zgodził się uspokojony Guynemer.

Znów uformowani w pary, Francuza najniżej i po prawej stronie, pośrodku Vossa i najwyżej, trochę po lewej, von Gallwitza, ponad pustą równiną kierowali się na południe. Olbrzymi sześcian Hlidskjalfu niknął za ich plecami, chociaż ciągle wystawał ponad zarys urwiska jak brodawka na nosie.

To, co wisi pod maszyną Wernera, to prawdziwe jajo smoka? – Muspratt przejawił spóźnioną ciekawość. Chyba chciał pogadać i von Gallwitz mu się nie dziwił. Lot nad kamienistą pustynią od samego początku był nudny. Jak lot nad morzem.

Tak – potwierdził lakonicznie Thierry. On też się czul nieswojo, kierowali się głęboko na tyły wroga i to zapewne powstrzymało jego sympatyczną gadaninę. Albo chciał sprowokować Guynemera, który gdy dowodził, nie lubił niepotrzebnych rozmów w eterze. Ale George ich nie powstrzymywał, chyba nie miał zastrzeżeń, by piloci wypełnili sobie nudę lotu nad monotonnym Wigridem. – Skrzaty je wycięły ze ścierwa starej Aurgelmi, a potem wydmuchały. Są lekkie i trzeba się namachać – rozgadał się baron – żeby przeciąć błonę nożem. Wchodzi do niego dwieście litrów benzyny, a jak jest puste, zwalniasz dźwignię, taśmy mocujące odłączają się razem z jajem i znowu masz zwrotny samolot. No i oczywiście można to zrobić wcześniej, na przykład jak cię ktoś zaatakuje...

Ciekawe – włączył się do rozmowy na odległość Rhys Davids – że nikomu to nie przyszło do głowy u nas w domu.

Tam to nie jest potrzebne – rzucił dowódca. Nawet Georgea nie ominęła konieczność przełknięcia śliny i uwolnienia się od podenerwowania, które wszyscy coraz silniej odczuwali. – Tam lotniska są tuż za frontem, nie ma żadnej pieprzonej nieskończonej równiny, jak ten cholerny Wigrid.

Guynemer nie bez przyczyny przeklinał teren pod nimi. Krzewy się przerzedziły, znikły wysepki zieleni. Nie lecieli już nad buszem, ale nad niegościnną, kamienistą pustynią, gdzie nie można nawet awaryjnie lądować. A co dopiero przeżyć. Pod skrzydłami samolotów przesuwała się teraz powierzchnia pobrużdżona głębokimi parowami, a w płaskich miejscach pokryta wielkimi skałami. Nawet z wysokości jednego kilometra zdradzały je długie cienie, rzucane przez późnopopołudniowe słońce. Beznadzieję krajobrazu potęgowały kłęby szarego kurzu, które tu i ówdzie, bez wyraźnej przyczyny, pędziły nad skalnym polem, zwijając się w leje powietrznych wirów. Chociaż drobinki kurzu trzymały się przy ziemi, niewidzialne brzegi prądów powietrznych podczas przelotu piaskowych cyklonów brały w objęcia jeden samolot zwiadu za drugim i dotychczasowy spokojny lot zmienił się w coś, co przypominało jazdę po wyboistej drodze.

Guynemer podniósł w górę swoją dwuosobową eskadrę, która jako najniższa najbardziej cierpiała od turbulencji, a gdy również Voss poszedł w ślady Francuza, von Gallwitzowi nie pozostało nic innego.

Wskazówka wysokościomierza niespokojnie rozbiegła się po białym cyferblacie. Ostre stożkowe wierzchołki południowej wyżyny stopniowo wślizgiwały się pod dziób samolotu. Po półgodzinnym locie były znacznie bliżej. Pierwotny niebieskawy mur na horyzoncie rozpadł się na pojedyncze ochro we kopy opasane zielenią. Korzystne położenie słońca, które świeciło ukośnie od tyłu, odkrywało miejsca, gdzie języki ciemniejszego brązu wdzierały się w pierścienie zieleni i swymi czubkami sięgały szczytów. Z pięciu z nich, jak policzył rycerz Arnim, unosiły się słupy żółtawego dymu i pary. Miał wrażenie, że w którymś momencie dojrzał nawet płomienie buchające z krateru.

Na polecenie George a stale nabierali wysokości. Przed nimi otwierał się widok na kolejne łańcuchy wulkanów. Na kolejne słupy dymu, łączące się w spójne ciemnopopielate chmury. Na wysokości trzech tysięcy pięciuset metrów znowu skręcili wprost na południe i skierowali się ku skrajnym górom. Von Gallwitz czuł, jak z zimna drętwieją mu kolana. Tym bardziej przerażający był widok dymiących wulkanów. Już nie przypominały czegoś tak niewinnego jak świeżo zatemperowane ołówki.

Po pięciu minutach unosili się nad najdzikszą krainą, jaką młodzieniec kiedykolwiek widział. Były to dziesięciokrotnie większe Wyspy Liparyjskie, jeden Stromboli obok drugiego. Przepływał obok tych dziwacznych wysepek na jachcie wuja razem z rodzicami podczas ich ostatnich przedwojennych wakacji. Matka była wprost opętana Włochami i jej brat zauważył mimochodem, że Italia nie kończy się na Wenecji, Florencji i Rzymie.

Oczy szeroko otwarte – ostrzegł ich Guynemer. Ale krajobraz był pozbawiony życia, chociaż wegetacja na stokach i zieleń w wąskich dolinach sprawiały wrażenie, że Muspell nie jest całkowicie niegościnny.

Atak nastąpił z nieoczekiwanej strony.

Gi, spójrz za siebie. – Thierry znów wykazał się sokolim wzrokiem. Pozostałych pięć samolotów zakołysało się, gdy ich piloci się rozglądali.

Na siódmej – uściślił pozycję kodem godzinowym Belg.

Na Wigridzie, za ich plecami, coś się działo. Ze wschodu, z kierunku opadającego słońca, nadciągała falująca żółtawa wstęga.

Burza piaskowa! – Rhys Davids pierwszy rozpoznał, co chce im odciąć drogę powrotną.

Zawracamy – postanowił natychmiast George. – I gaz do dechy – rozkazał.

Samoloty, jak połączone liną, jednocześnie pochyliły się w ostrym zakręcie, gdy zwiad przyjmował kurs powrotny.

Gi, dlaczego Boelcke nas nie ostrzegł? – spytał von Gallwitz.

Na taką odległość telefon Grimnira nie działa – zareagował Guynemer. – A może jeszcze nie ma go w domu, skąd mogę wiedzieć. Musimy skręcić na północ. Jak z paliwem? – zażądał informacji.

Okazało się, że paradoksalnie najwięcej paliwa ma Werner. Na półtorej godziny. Pozostali tylko na godzinę, a może mniej. Do Walhalli wystarczyłoby tylko przy bezpośrednim, ekonomicznym locie.

Jeśli burza nas rozdzieli i wpadniemy w tarapaty, starajcie się dotrzeć do Hlidskjalfu – przypomniał im o lotnisku awaryjnym za rzeką pod urwiskiem.

Pod samolotami defilowała już popielatożółta płaszczyzna Wigridu.

Widzicie te trąby? – Von Gallwitz zauważył, że głos Thierryego za jego uchem nie brzmi tak czysto jak wcześniej. Żółta wstęga na wschodzie miała już rozmiary solidnej płachty. Szybko pożerała zarówno metaliczny błękit nieba, jak i popiel równiny. Jej dotychczas jednolite czoło rozpadło się na aleję ukośnie pochylonych zygzakowatych walców w żółtobrunatnym kolorze.

Wolę zejść im z drogi! – To musiał być Ardi; ledwo rozpoznawalny głos jakby dobiegał ze studni.

Migiem w górę! – brzęczał do ucha von Gallwitza jakiś komar głosem Guynemera.

Formacja się rozpadła. Piloci pełnym gazem pędzili samolotami w górę i na północ.

Północ pokazywała również busola w albatrosie von Gallwitza, gdy czyste powietrze zmętniało, a pozostałe samoloty znikły w żółtawych oparach.

Pierwsze uderzenie szarpnęło nim; drugie pchnęło cały samolot w dół, ku ziemi.

VIII


Von Gallwitz już od dwudziestu minut walczył ze sterami. Pionowe prądy wykopywały samolot w górę i natychmiast, przy jęku skrzydeł i wyciu silnika, spychały go do ziemi. Ławka znikała pod ciałem i chwilami tylko pasy łączyły pilota z maszyną. Pedały boleśnie biły w pięty, drobny kurz drażnił w nosie i dusił w gardle.

Płaty dygotały i wykręcały się. Pękały szwy, które mocowały płócienne poszycie do poszczególnych wręgów.

Instynktownie czuł, że konstrukcja samolotu jest nadwerężona do ostateczności. W każdej chwili spodziewał się złamania jednodźwigarowego dolnego płata, który był najsłabszym punktem albatrosa DVa. Von Gallwitz mógłby wyrecytować długą listę kolegów, którzy przypłacili życiem jego niedoskonałą konstrukcję.

Kolejny gwałtowny cios w stery! Pozbawiona kontroli maszyna przewróciła się na skrzydło, siła odśrodkowa wyrywała pilota z ławki. Jeszcze kopniak z dołu – i przestrzeń wokół nagle pojaśniała.

Z prawej strony, jak strzał z miotacza ognia, powietrze przeszył pomarańczowy język płomienia. Przed duralowym dziobem samolotu, w tęczowym kręgu śmigła, zawirowała pożółkła ziemia.

Von Gallwitz kopnął w sterowanie nożne. Samolot na szczęście zareagował prawidłowo i rotacja ustała. Kolejny strzał z miotacza ognia, tym razem z lewej, polizał obły brzeg dolnego płata. Płócienne poszycie pokryło się pęcherzami i poczerniało. Ogorzałe strzępy oderwały się z trzaskiem i zawirowały za ogonem. Silnik zadławił się, gdy pilot gwałtownie dodał gazu. Potem z opóźnieniem zaskoczył. Von Gallwitz przycisnął orczyk do brzucha i podniósł maszynę do pętli. Odchylił głowę.

Na tle strzępów żółtej mgły rozpadającej się burzy piaskowej gonił go potwór.

Błoniaste skrzydła, wściekle biczujące eter. Długa wężowa szyja, zakończona cętkowaną zieloną głową z podłużnym pyskiem, z którego, między zarośniętymi żelaznymi obręczami, wystawały zwisające kły. Wytrzeszczone, wąsko osadzone oczy, pełne chłodnego gniewu.

Na obserwację wystarczyło von Gallwitzowi pół sekundy. Dokończył pętlę i w okamgnieniu był za intruzem.

Trzydzieści, czterdzieści metrów przed nim falowała uzbrojona pionowa płetwa ogonowa. Osadzona na stożkowo rozszerzającym się ogonie, który przechodził w walcowate, lśniące szmaragdowo ciało grzbietu. Smok, chociaż nieporównywalnie mniejszy od Ofnira, miał co najmniej dwukrotnie większą rozpiętość skrzydeł niż albatros i burzył powietrze o wiele mocniej niż klasyczna maszyna. Samolot tańczył w jego prądach jak spławik na powierzchni górskiego potoku. Orczyk w rękach pilota rysował nieregularne ósemki, którymi von Gallwitz wyrównywał ciosy falującego powietrza. Ale mimo to nie mógł nie podziwiać pracy smoczego ciała: majestatycznego wachlowania skrzydłami, eleganckiego falowania ogona i rytmicznie wybrzuszającej się, pokrytej łuską skóry wzdłuż grzbietu nad stawami skrzydłowymi i na bokach. Wszędzie tam, gdzie napinały się i kurczyły potężne mięśnie. Środek celownika wypełniła dziwnie trzepocząca biała plamka na szyi smoka, ale von Gallwitzowi, zajętemu obserwacją wytwornej gry mięśni, nie przyszło do głowy, żeby wykorzystać idealną pozycję do strzału.

Nagle skrzydła smoka zatrzepotały w powietrzu jak podwójny wachlarz i gadzia głowa na długiej szyi obróciła się do tyłu. Potwór na chwilę zamarł w powietrzu, gotowy do zaatakowania gejzerem płomieni przelatującego samolotu.

Z refleksem frontowego pilota von Gallwitz przerzucił drążek w lewo, do segmentu sterowania napędem, i kopnął lewą nogą. Albatros z przenikliwym świstem strun opadł na lewe skrzydło. Nad prawymi płatami huknęła lawina płomieni i załopotała szara, przezroczysta błona skrzydła. Rozległ się krótki trzask, gdy maszyna zawadziła o smocze skrzydło, a na końcu jeszcze błysnął bielą brzuch pokryty sześciobocznymi tarczami.

Z rycerza Arnima ulotnił się jakikolwiek podziw dla bestii. Wyprowadził samolot z lewej spirali i przechylił na prawo, orczyk przycisnął do brzucha, aż do sprzączki pasów, i docisnął gaz. Albatros drapieżnie wyskoczył w przód, a przyspieszenie wtłoczyło pilota w ławkę. Oczyma szukał wroga.

Jest tutaj. Smok musiał cały czas lecieć w lewej spirali, bo był trochę poniżej, po lewej stronie wznoszącego się w świecy albatrosa. Znowu kopnięcie w lewo i samolot skręcił po skrzydle.

Von Gallwitz zacisnął zęby. Znowu był górą i tym razem zamierzał wykorzystać swoją przewagę. Błoniaste skrzydła potwora rosły w pajęczynie celownika umieszczonego nad lufą prawego spandaua. Kolejne szczegóły korpusu smoka przewijały się jak na przyspieszonym filmie. Błona ogonowa, napięta między tylnymi łapami, błyszczące ciemną zielenią łuski, sklepione kostne płyty chroniące stawy ramienne, długa szyja, wyginająca się w tył, gdy głowa na jej końcu – przypominająca wielki, obrośnięty mchem głaz – obracała się za atakującym samolotem.

Nie mógł dłużej czekać. W odległości czterdziestu metrów od celu nacisnął niklowane spusty karabinów. Z luf obu spandauów wystrzeliły żółte nitki i zaczęły wbijać się w cel. Cały samolot zadrżał, w powietrzu wirowały oderwane łuski i odłamki rogowych płytek. Szmaragdowy grzbiet monstrum pokrył się rosnącym szeregiem czerwonych plam, z których w drobnych spiralach zaczęła opadać różowa mgła.

Von Gallwitz delikatnie przyciągnął drążek sterowania i żółte bicze wgryzły się w szyję smoka. Głowa podobna do głazu śmignęła w bok i płomienista klinga nieszkodliwie wystrzeliła prosto w niebo. Na Boga!

Ta plama – to człowiek!

Postać w powiewającej białej szacie uporczywie przyciskała się do łuskowatej skóry i kurczowo trzymała kostnych tarcz, wieńczących szyję bestii jak kryza hiszpańskiego granda.

Instynktownie puścił spusty, chociaż smok jeszcze nie miał dość. Lewe skrzydło machało w górę. Bestia zwinnie przechyliła się na prawą stronę i żółte iskry kul z karabinu zgasły w pustce.

Gdy von Gallwitz przerwał ostrzał i zamilkł brzęczący terkot spandaua, przez ryk silnika znowu przebiło się łopotanie zerwanego poszycia z rozbitego końca prawego górnego płatu, tam, gdzie otarło się o niego skrzydło smoka.

Ale pilot nie zwracał uwagi na ostrzegawcze dźwięki. Zbity z pantałyku, wychylił się z kokpitu.

Błoniaste skrzydła biły mętne powietrze sto metrów pod nim. Bestia uciekała z powrotem na południe wraz ze swym dziwnym pasażerem. Rycerz Arnim mógłby przysiąc, że tym, co smoczy jeździec ma na sobie, jest habit mnicha.

Gi, słyszysz mnie, Gi, słyszysz? – Przypomniał sobie o możliwości połączenia i krzyczał w prąd powietrza ze śmigła.

Mam tu smoka, mam tu smoka. Siedzi na nim jakiś facet – dodał bezradnie.

Gdy nie doczekał się odpowiedzi, wychylił się na drugą stronę, żeby obejrzeć teren pod sobą.

Na Boga, gdzie też doleciał w ferworze walki?

Pod nim, w kłębach kurzu, rozpościerały się ruiny miasta. Niewyobrażalnie zdemolowane budynki, które musiały kilkakrotnie spłonąć, zanim potężne bombardowanie przekształciło je w rumowisko. Nawet z najmniej zniszczonych domów zostały tylko ściany nośne, z powietrza wyglądające jak spróchniałe, poczerniałe zęby, do wysokości pierwszych pięter zawalone gruzem, pokruszonymi cegłami, betonowymi blokami, rozwalonymi dachówkami i złomem stalowych maszyn bojowych, wypalonymi wrakami wielkich samochodów ciężarowych, przewróconymi armatami i spalonymi wozami opancerzonymi z pudełkowatymi skrzyniami.

Nagle zasmolone szkielety domów rozstąpiły się w prosty kanion, wypełniony kolejną kolumną spalonych pojazdów. Było to tylko mgnienie, bo samolot przeciął ten bulwar – chyba nim był bowiem ów kanion – pod kątem prostym. Mimo to rycerz Arnim zdążył zauważyć przedziwną kolumnadę zamykającą tę zasypaną ruinami aleję.

Dwanaście olbrzymich kolumn doryckich, cień rozpędzonej zwycięskiej kwadrygi.

Brama Brandenburska!

To musiał być ten najsłynniejszy berliński monument. Jego sylwetkę znał każdy Niemiec.

Ale nim zaskoczony von Gallwitz zdążył przyjrzeć się szczegółom, dziwna oaza – ta makieta centrum barbarzyńsko zniszczonego Berlina – z której jak z wapiennika unosił się słup szarego kurzu, znikła za ogonem albatrosa. Pod samolotem była znowu jedynie szarożółta powierzchnia monotonnej kamiennej pustyni.

Rozkojarzonymi oczyma rozejrzał się po horyzoncie. Chmury żółtego kurzu już się rozpierzchły, góry graniczne Muspellu znowu były widoczne. Nic nie stało na drodze promieniom zachodzącego słońca i stoki wulkanów błyszczały miedzią w jego świetle. Spojrzał w przód, by sprawdzić, czy nie zobaczy tam masywu Hlidskjalfu, ale horyzont niknął w szarobrunatnej gęstej mgle. Znowu obejrzał się za siebie, gdzie w pyle rozpływał się obłok wapiennego kurzu. Tak samo rozpłynęły się w myślach obrazy oazy z ruinami spustoszonego Berlina. Nie mógł sobie pozwolić na luksus zajmowania się szalonymi fatamorganami. Był tu przecież smok ze swoim pasażerem.

Skontrolował pozycję bestii. Skrzydlaty jaszczur zapewne obleciał ruiny z drugiej strony i tuż nad powierzchnią Wigridu uporczywie trzymał się kursu na południe. Przez chwilę von Gallwitzowi wydawało się, że postrzelony smok dotknął ziemi i spod jego ciała wystrzeliły kłęby wirującego pyłu, ale zaraz bezczelna bestia znowu zaczęła nabierać wysokości.

Szybkie spojrzenie na wskaźnik paliwa. Benzyny wystarczy jeszcze na trzydzieści, może czterdzieści minut. Jest gdzieś w jednej trzeciej odległości od Muspellu, więc od Hlidskjalfu dzieli go dwadzieścia pięć, może trzydzieści minut. Do Wingolfu i tak nie doleci, a przy odrobinie szczęścia może sobie pozwolić na jeszcze jeden szturm. A ten człowiek w białym habicie? Czyż Gi nie mówił, że ich wrogami będą też mniejsze smoki z jeźdźcami na grzbiecie? – rozwiał swoje ostatnie wątpliwości. Nie lubił pozostawiać pracy niedokończonej.

Nie było czasu na wahanie. Nie marnując ani minuty, zygzakiem opuścił się za skrzydlatą bestią, która znowu wytrwale się wznosiła. Ostrzał rozpoczął z odległości stu metrów. Nie miała to być błyskawiczna szarża, ale staranny, stopniowy atak. Zbliżał się powoli, zasypując cel lawiną kul; kciukami w rękawicach ściskał spusty karabinów, których zamki skakały mu przed oczyma, a w prądzie powietrza czuł zapach prochu i rozgrzanego oleju.

Delikatnie wyrównał pozycję samolotu, teraz celował w krawędź tylnej błony między opancerzonymi łapami. Znowu zaczęły odlatywać łuski. Widział, jak rozdziera się błona ogonowa. Potwór trochę opadł, żółte wstęgi kul przeleciały obok płetwy ogonowej i podczas jej kolejnego ruchu rozpruły ją na całej długości.

Z trzepotaniem opadła na bok i odkryła grzbiet smoka.

Ołowiany deszcz, teraz już z dwudziestu pięciu metrów, walił w prawy staw barkowy. Kostna płyta osłony się rozpadła, odłamki zawirowały jak wrzucona do wentylatora skorupka jajka. Popękała odsłonięta skóra, a wibrujące wycie sześciocylindrowego mercedesa zagłuszyło ryk bestii, zapamiętale miotającej głową z boku na bok. Na chwilę w ranie błysnęła biała kość, a potem cel zapadł się pod dziób albatrosa.

Pasażer z grzbietu smoka zniknął, ale rycerz Arnim nie miał czasu się nad tym zastanawiać.

Silnik zakaszlał i umilkł, pilotem szarpnęło, a jego palce ześlizgnęły się ze spustów. Mercedes znowu zaskoczył i znowu zaczął się dławić. Jego ton nagle się zmienił. Dzwonił, jakby pod pokrywą dzioba ktoś przestawiał garnki. Von Gallwitz dodał gazu, żeby utrzymać prędkość, i poruszył manetką. Silnik nie zareagował, a nieregularny łomot z jego wnętrza jeszcze się nasilił. Rytmiczne falowanie dźwigienek zaworów na głowicach cylindrów przeszło w chaotyczne skurcze. Nagle zabrzmiał metaliczny trzask, śmigło zatrzepotało i definitywnie się zatrzymało.

Nie było już uspokajającego warczenia silnika. Pozostało tylko brzęczenie powietrza na strunach i łopotanie rozerwanego poszycia.

Scheisse, scheisse! Pieprzona burza! Cholerny piasek, zatarł silnik! – Von Gallwitz z wściekłością odgadł przyczynę awarii.

Hej, słyszy mnie ktoś? Gi, Werner, Muspratt, Ardi? – krzyczał ze wzrokiem wbitym w wysokościomierz. Smok przestał go interesować, teraz przeklinał siebie, że nie odpuścił tej bestii razem z jej tajemniczym pasażerem i nie poleciał prosto przez Wigrid.

Wskazówka pokazywała pięćset metrów i nieubłaganie opadała ku coraz niższym wartościom. Wychylił się z kokpitu i zaczął obserwować powierzchnię pod sobą. Musiał znaleźć miejsce na awaryjne lądowanie. Pod kołami podwozia biegła kamienista pustynia ze śladami po burzy: wysepkami brudnobiałego i ciemnoróżowego piasku.

W osi jego lotu zawirował obłok piachu. Z niego jak śmigła wiatraka wynurzyły się skrzydła wroga. Ciężko ranny smok właśnie padł na równinę.

Trzask rwącego się płótna zagłuszył pozostałe dźwięki. Albatros gwałtownie opadł i przechylił się na prawe skrzydło. Nad czarną lakierowaną podpórką żółto błysnęło impregnowane drewno na wpół odkrytego szkieletu prawego górnego płata. Resztki poszycia trzepotały za krawędzią ogona, a cała maszyna dygotała w rytmie trzasków. Sterowanie mocno ciągnęło w prawo i von Gallwitz, który czuł, jak zimny pot spływa mu po plecach, z całej siły zapierał się w drążek sterowania, żeby utrzymać maszynę w prostym locie. Już nie wybierał miejsca do lądowania. Jedyną szansą, by nie podzielić losu swojej zdobyczy, było usiąść wprost pod siebie. I mieć nadzieję, że na pasie nie będzie żadnego dużego głazu, o który mogłaby się rozbić cała maszyna.

Ostatnia rzecz, którą zobaczę? – przeleciało mu przez głowę, gdy na chwilę zerknął na czerwoną kulę na horyzoncie. Słońce stało nad zachodem i niebo szybko ciemniało. Tu i ówdzie pojawiały się na nim migające gwiazdy.

Ziemia w cieniu nagle była bardzo blisko. Kupki głazów, kamienne płyty, leżące na sobie w bezładzie, miałkie dolinki wypełnione piaskiem i żwirem. Skaliste żleby i koryta, przez które po gwałtownych zimowych deszczach musiał walić potok.

Widział też swoje przeznaczenie. Pole żwiru, na końcu którego w obłoku kurzu wił się okaleczony smok. Chociaż na polu nie było żadnego głazu, wiedział, że lądowanie nie może się dobrze skończyć. Umyślnie opuścił maszynę i od razu przycisnął orczyk do brzucha. Dręczony samolot gwałtownie uderzył o kamienistą powierzchnię. Zatrzeszczało miażdżone podwozie. Urwane koła strzeliły w tył i albatros w chmurze różowego pyłu znowu wzbił się w powietrze. Po pięćdziesięciometrowym skoku ponownie walnął o ziemię. Drugie uderzenie mocno szarpnęło pilotem. Głowa w pilotce uderzyła w owiewkę i rozbiła ją. Von Gallwitz miał wrażenie, że pasy odcinają mu ramiona, przed oczyma ujrzał tęczowe koła – to kolejne uderzenie skierowało jego głowę w zamek lewego spandaua – i świat wokół pociemniał...


***


Znowu był w domu na feriach zimowych. Na Bałtyku musiał szaleć sztorm. Nawet tutaj, dziesięć kilometrów w głąb lądu, za oknem gwizdał wiatr. A może to zahuczał ogień w kominku, do którego przed chwilą stary Sepp dołożył drewna?

Von Gallwitz otworzył oczy tylko po to, żeby zobaczyć resztki płomienia, za którym w obłoku pary pojawiła się rozkołysana głowa smoka. Mimo jego udanych zabiegów, by przed lądowaniem oderwać podwozie, albatros, czy raczej wrak, w który się zamienił, stanął na nosie. Kikut śmigła, a właściwie cały silnik, który gdy popękały dźwigary ramy silnika, pochylił się na lewo, wraz ze zmiażdżonym dziobem maszyny wbił się w jakąś szczelinę, tak że pilot, raczej wiszący na pasach niż siedzący, miał pod sobą pogruchotane szczątki, a reszta kadłuba z ogonem sterczała za nim wprost w ciemniejące niebo.

Duralowa przegroda silnika w wyniku uderzenia zdeformowała się i przesunęła do tyłu. Rycerz Arnim czuł jej bolesny ucisk na podeszwy i golenie uwięzionych nóg. Laweta karabinu również oderwała się od sklejki. Zamki obu spandauów miał tuż przed głową, a metalowe skrzynki z magazynkami blokowały mu uda. Nawet sardynka w puszce nie była lepiej uwięziona niż on we wraku swojej maszyny. Dolne płaty zupełnie się oderwały. Górne, w dwóch trzecich bez poszycia, tu i ówdzie z popękanymi dźwigarami, częściowo połączone z kadłubem powyginanymi rurkami piramidy baldachimu, krawędzią dotykały kamienistej powierzchni na przeciwległym skraju skarpy.

Znowu rozległ się szum jakby nagrzanej lutownicy i fiolet wieczornego nieba przeciął pomarańczowy płomień. Powiew gorącego powietrza zdzielił von Gallwitza w policzki. Uświadomił sobie, że ciągle ma na oczach okulary. Rozluźnił zdrętwiałe ręce i zdjął je, sycząc z bólu. Potłuczona twarz dawała się we znaki.

Musiał odchylić głowę, żeby zobaczyć, co ma przed sobą.

Na wprost niego, tuż nad horyzontem, na ciemnym niebie królowały dwie zielone gwiazdy. Dopiero gdy oślepione płomieniem oczy młodzieńca przyzwyczaiły się do kiepskiego światła, dostrzegł jednoczesny wahadłowy ruch gwiazd i zgarbiony cień za nimi. Patrzył w oczy okaleczonego potwora.

W półmroku zachrzęściły kamienie.

Na razzzie cię nie dosssięgnę – grzechocząco, chrapliwie i z długimi przerwami zadudnił nad ciemną równiną głos smoka. – Ty mały cccykorze, ale do Hellu wezzzmę cccię ze sssobą jako ssswojego niewolnika.

Znowu zachrzęściły przesuwane kamienie. Wschodzące gwiazdy przesłoniła płachta zdrowego skrzydła smoka, którym bestia chciała się podeprzeć.

Rycerz Arnim szarpnął się bezsilnie. Udało mu się rozpiąć sprzączkę pasów i padł klatką piersiową na zamki kaemów. Starał się je odepchnąć. Zaskrzypiały, broń o parę centymetrów się uniosła, ale tym samym zwiększył się nacisk na uwięzione nogi.

Młodzieniec jęknął z bólu i puścił oba spandauy.

Z hukiem strzelił płomień, gdy bestia znów próbowała go trafić. Grot dokładnie wycelowanej ognistej włóczni niemal dosięgnął uwięzionego pilota. Na szczęście dla skulonego rycerza fala żaru nie trafiła go prosto w twarz. Odchyliła ją chłodnica, która w samolotach typu Albatros była wbudowana w górny płat. Niczym tarczą odbiła żar w górę swoją mosiężną powierzchnią. Mimo to von Gallwitz czuł, jak napina mu się skóra na twarzy i oddziela się od wysepek z wthulu. Gorące powietrze śmierdziało siarką i chociaż starał się nie oddychać, mimo woli zaczął się dławić kaszlem.

Wreszcie powiew świeżego powietrza rozpędził wyziewy, a serce rycerza Arnima przestało bić. Zamiast smrodu siarki poczuł zapach benzyny.

To koniec, przeleciało mu przez głowę. Smok nawet nie musi podchodzić bliżej. Kolejny płomienisty cios na pewno wywoła eksplozję oparów benzyny, które wydostały się z i tak niebezpiecznie przegrzanego baku.

Od strony cienia smoka rozległ się sapiący oddech. Okaleczona bestia nabierała sił do kolejnego ataku.

Zzzarazzz sssię doczekaszsz – znowu wychrypiał smok.

Usmażę cccię we własssnym sssosie. – Zamilkł na chwilę.

Miałeśśś w ręku wielką tajemnicccę. Klucz do tego, czego chcccą ludzie, o czym ty teżżż marzyszszsz. – Chociaż przemowa musiała go męczyć i odsuwała kolejny ognisty szturm, umierający smok nie mógł sobie odpuścić chełpliwych tyrad. Był pewien swego.

Nawet nie maszsz pojęcia, jak śśświętokradczy był twój atak, ale ssspóźniłeśśś sssię, biedaku.

Z oddali wieczorny wietrzyk przyniósł przytłumione brzęczenie. Po chwili znowu. W oddech smoka, który po długiej mowie odpoczywał, sapiąc jak parowóz, wdarł się ciągły brzęczący hałas, jakiego von Gallwitz nigdy nie słyszał. Zbliżał się i wzmagał, słychać też było chrzęst miażdżonego żwiru.

Smok przestał sapać. Na poczerniałym horyzoncie znowu zapłonęła para zielonych gwiazd. Zaczęła się wahadłowo unosić w górę, gdy smok celował. Trwało to długo. Zapewne w ciemnościach, które zapadły nad całą równiną, on również miał trudności z odróżnieniem samolotu od okolicznych głazów. Odległy hałas ustał i zapanowała całkowita cisza, zakłócana tylko cichutkim gwizdem podnoszącego się nocnego wietrzyku.

W chwili, gdy zielone światełka znieruchomiały, a na tle gwiazd zarysował się nieruchomy cień długiej szyi, ciało smoka na okamgnienie oświetliła wiązka krótkich żółtych płomieni, a po chwili grzmiący świst zatrząsł niebem.

Korpus bestii uniósł się, jakby wyrzucony przez potężną trampolinę. Okaleczone prawe skrzydło, oświetlone błyskiem, nagle całkowicie oderwane, swobodnie zawirowało w powietrzu.

Z opóźnieniem zagrzmiała eksplozja. Wokół oślepionego von Gallwitza zagwizdały odłamki, a potem całym wrakiem zachybotała fala uderzeniowa. Coś z przytłumionym łomotem upadło obok. Coś z mlaskiem walnęło w kadłub i oblało plecy pilota, gdy zabrzmiał odległy wystrzał. Po chwili znowu. Drugi piekielny świst wypełnił przestrzeń pod gwiazdami i żółty kwiat po raz wtóry zakwitł na ciele smoka, które zadrżało w skurczu, w agonii tłukąc głową i okaleczonym ogonem o ziemię. Wokół krzyczącego von Gallwitza padał deszcz kamieni. Powietrze drżało od przedśmiertnego ryku bestii, który zamienił się w gardłowe chrypienie, aż zupełnie ucichł.

Gdzieś spoza ciemności zakaszlał uruchomiony silnik. Potem grzechoczący dźwięk rozrusznika przeszedł w dudniący ryk, któremu akompaniowało rytmiczne brzęczenie, chrzęszczenie i skrzypienie jakiegoś monstrualnego pojazdu.

Von Gallwitz ze wstrętem zaczerpnął powietrza. Śmierdziało zgnilizną i trupem, ale też spalonym kordytem. Więc to jednak granaty artyleryjskie definitywnie wykończyły smoka, pomyślał. A jemu ocaliły życie.

Wzmagające się brzęczenie, którego źródła nie potrafił sobie wyobrazić, i niebywale głośny ryk silnika sprowokowały go do kolejnej próby uwolnienia się. Jednak udało mu się tylko lekko przekręcić. Przez ramię spoglądał w ciemność, skąd zbliżał się ten huk, potęgowany piskiem wielu kręcących się kół.

Wschodził księżyc. Horyzont pobłękitniał i nad nierówną krawędzią równiny pojawił się niewielki czerwonawy rogal. Jego światło pozwoliło pilotowi odkryć źródło hałasu. Z fioletowego półmroku wynurzały się kontury olbrzymiego, kanciastego, potwornie ryczącego pojazdu, który gnał wprost na niego. Niewiarygodnie szerokie gąsienice ściskały podzielony na stopnie pancerz, a nad nim, jak z pokładu krążownika, wystawała potężna kanciasta wieża z fantastycznie długim, dwukrotnie podzielonym trzpieniem lufy, która chwiała się, gdy dudniące monstrum pokonywało nierówny teren.

Gdy pojawiły się iskry, odskakujące od gąsienic tam, gdzie poszczególne ogniwa uderzały o kamieniste podłoże, niewidzialny kierowca zmienił bieg i olbrzymi silnik we wnętrzu wozu ostro zawył. Prawy pas się zatrzymał, ale chrzęst drugiego się nasilił i monstrum zaczęło się obracać bokiem. Trzeszczenie kamieni było tak przenikliwe, że osłupiałemu von Gallwitzowi bębenki pękały w uszach. Z bólem przycisnął do nich ręce.

Mimo to zauważył, że do wieżyczki pojazdu przylepionych jest kilka postaci. Zająwszy pozycję bokiem do wraku, stalowy potwór przestał się obracać, a ukryty kierowca wyłączył silnik.

Cisza zadziałała jak balsam na rozdygotane nerwy von Gallwitza. Coraz jaśniejsze światło księżyca – sądził, że jest to Idi – odkryło kolejne szczegóły tej niewidzianej konstrukcji.

Rzucił mu się w oczy przede wszystkim szereg ogromnych dyskowych kół, pokrywających się w jednej trzeciej. Potem pancerny bok skrzyni z namalowanym z tyłu czarnym, obramowanym na biało krzyżem. A gdy podnosił oczy, dostrzegał kolejne detale – wystające szeregi spoin na krawędziach kadłuba, wieżyczki, peryskopy i zapasowe ogniwa pasów, zawieszone na bokach. Bielą świeciło obramowanie ciemnej, chyba czerwonej liczby 321, wymalowanej obok, tuż za olbrzymim odlewem maski tego wielkiego działa, którego lufa, zakończona dziurkowanym wzmocnieniem, znacznie wystawała poza przód pojazdu. Zauważył jeszcze, że z prawej części pancerza na przodzie wystaje lufa karabinu maszynowego – jedynie ona swoim dziurkowanym radiatorem przypominała coś znajomego – gdy skrzypienie metalu skierowało jego wzrok ku wieży. Pokrywa na jej szczycie się uniosła i z wnętrza wyłoniła się sylwetka mężczyzny w hełmie na głowie.

Stożek silnego białego światła przyćmił blask księżyca i oślepił von Gallwitza, gdy mężczyzna w wieżyczce skierował na niego szperacz.

Jesteś cały, Mensch? – zabrzmiało od strony opancerzonego kolosa. – Na co czekacie? – Mężczyzna wychylił się z wieży ku postaciom, które ciągle trzymały się jego pancernych płatów. – Idźcie to obejrzeć – Machnął ręką w stronę von Gallwitza i na szczęście odchylił reflektor od oślepionego pilota.

Pierwszy zareagował wyrostek w krótkich spodenkach. Ostrożnie obszedł wieżyczkę po bocznym błotniku. Skorzystał ze stopni pancerza jak ze schodów i przytrzymując się lufy, powoli zsunął się na ziemię przed pojazd. Jego niewysoka sylwetka podkreśliła potęgę maszyny. Pancerne monstrum musiało mieć co najmniej trzy metry wysokości. Von Gallwitz miał wrażenie, że chłopiec, który tak niepewnie się zachowywał, trzyma pod pachą coś długiego. Ale jego uwagę przykuły kolejne schodzące z pojazdu postaci. Chudy mężczyzna w cywilnym ubraniu o amerykańskim kroju, przynajmniej tak się wydawało uwięzionemu pilotowi, zszedł za wyrostkiem może mniej zwinnie, ale z ewidentną wprawą. Za to trzecia postać, wychudzony staruszek w trudnych do zdefiniowania strzępach, gdy przesunął się na przód jasno pomalowanego giganta, którego kolor w księżycowej poświacie trudno było określić – może żółty, może czerwonobrązowy – zatrzymał się niezdecydowanie. Nawet obniżony przód wydawał mu się wisieć niebezpiecznie wysoko nad ziemią. Szybko wznoszący się Idi oświetlił głowę starca. Rozpłaszczony nos, przypominający chrapy lwa. Gęsta czupryna kręconych włosów, olbrzymie, wytrzeszczone ze strachu oczy... Von Gallwitz z zaskoczeniem zrozumiał, że trzecim pasażerem jest Murzyn. Liczne ślady wthulu, który przeważał nad czarną skórą, świadczyły, że w chwili przejścia musiał być dosłownie rozerwany na strzępy.

Jak mam zejść na dół? – zakwilił.

Tak! – Po lewej stronie przed wieżyczką ze skrzyni już przed chwilą odskoczyła kolejna pokrywa i mężczyzna w czarnym kombinezonie, który wygrzebał się z włazu, z uciechą kopnął niezdecydowanie przestępującego z nogi na nogę starca, który z bolesnym okrzykiem upadł na żwirową powierzchnię. Z brzękiem otwierała się również pokrywa na drugim boku. Zarówno z niego, jak i z wieżyczki, wychodzili kolejni mężczyźni w czarnych kombinezonach. W sumie, razem z tym pierwszym w wieżyczce, było ich pięciu. Zwinnie i elastycznie zeskakiwali z potwornego pojazdu i wraz z poprzednimi podeszli do wraku albatrosa. Tylko kulejący Murzyn został na miejscu.

I jak, człowieku, żyjesz? – Mężczyzna, który pierwszy wydostał się z wieżyczki, ewidentnie starszy od reszty załogi – von Gallwitz szacował go na czterdziestkę – obszedł rozbite skrzydło i skrzypiąc żwirem pod podeszwami pochylił się nad nim.

Żyję. – Von Gallwitzowi udało się rozkleić wysuszone wargi. – Dzięki wam żyję. Ale nie mogę się wydostać. – Odchylił głowę w kierunku przychodzących. Odebrało mu mowę. Twarz mężczyzny pod daszkiem czapki przecinała opaska zakrywająca oko. – Grimnir? – jęknął pilot.

Czasami chciałbym nim być – półgłosem odpowiedział mężczyzna i w milczeniu oceniał sytuację. Wyrostek w szortach i brązowej koszuli o wojskowym kroju nieśmiało spoglądał zza jego ramienia. Prawy rękaw koszuli chłopaka zdobiła czerwona opaska z białym kołem, w którym królowała czarna swastyka. Jednooki spojrzał na niego nerwowo i rycerz Arnim odniósł wrażenie, że dowódca pojazdu pilnuje chłopaka. Byli podobni do siebie, nawet mniej bystry obserwator bez wahania przypisałby im role ojca i syna. Rodzinne podobieństwo potęgował fakt, że tylko oni dwaj nie mieli łat z wthulu.

Sepp, Jorgen – rozkazał zdecydowanym tonem mężczyzna w czapce – wypakujcie narzędzia, łomy, lewar.

Chciałbym panu podziękować i przedstawić się, pa... – zaczął von Gallwitz, ale chudy cywil mu wpadł w słowo:

Nie trzeba, panie von Gallwitz, wszyscy dobrze pana znamy, a jeśli ktoś przypadkiem nie zna, znajomość pańskiego nazwiska niczego mu nie da. A żeby pan nie był w niezręcznej sytuacji, nazywam się Eckardt, Dietrich Eckardt. Może mi pan mówić „Mistrzu Dietrichu" – zaproponował półgłosem, pochylając się tuż nad uwięzionym pilotem. Von Gallwitz poczuł jego szperającą rękę, jakby mężczyzna chciał coś znaleźć w zdeformowanym kokpicie. Zapewne mu się nie udało i na jego twarzy pojawiło się zakłopotanie.

Pozdrawia pana generał Haushoffer – wyszeptał znacząco, gdy pozostali poszli po narzędzia. – Proszę nie zwracać uwagi na innych. To nic nieznaczący ludzie. Zwykła załoga czołgu i zabłąkany murzyński niewolnik. – Ciągle szeptał, gdy od strony pojazdu rozlegało się dźwięczenie wypakowywanych narzędzi. Haushoffer... To nazwisko już gdzieś słyszałem, z trudem przypomniał sobie młodzieniec. Ale reszty nie rozumiał. Załoga jakiego czołgu? Dobrze widział cztery belki i gwiazdkę na rękawach marynarskiego munduru tego jednookiego. A może ta nowa broń należy do marynarki i nie ma nic dziwnego w tym, że dowodzi nią Kapitan zur See?

Panie poruczniku, ma pan przy sobie katanę, którą panu dał generał? – spytał natarczywie chudzielec w zbyt dużym, powiewającym na nim garniturze; człowiek, który sam siebie określił jako Mistrza Dietricha.

Ach tak, jego miecz samurajski. Faktycznie, ten jasnowidzący generał, od którego mam miecz, nazywał się Haushoffer, przypomniał sobie z wysiłkiem.

Powinna być w samolocie – odpowiedział von Gallwitz, ale jego myśli zaprzątały inne kwestie. Co to za ludzie, do diabła? I czego ten chudzielec chce od prezentu od generała? I co w ogóle ma wspólnego z nim samym? Rosło w nim rozdrażnienie i zmęczenie.

Werner, Thierry, Ardi, Guynemer, jeszcze rano cała jego sytuacja wydawała mu się szalonym snem, ale teraz – spojrzał na czołg, który musiał być tą tajną bronią, według służb wywiadowczych szykowaną przez Anglików, ponoć wynalazkiem Pierwszego Lorda Brytyjskiej Admiralicji Churchilla – teraz dałby wszystko, żeby tu byli. Żeby znowu wszystko było normalne. Potknął się na ostatniej myśli, gdy dotarła do niego jej treść, to, co już uważał za normalne.

Ale czemu ten czołg ma niemieckie znaki? Zdobyliśmy go?

rozmyślał gorączkowo. Na Boga, pomyślał od razu, wobec takich gigantów niemiecka piechota nie miałaby szans, wojna musi być przegrana.

Panie Eckardt, proszę tu nie przeszkadzać – zrugał Mistrza Dietricha jednooki dowódca, który jako pierwszy dotarł z powrotem. – Proszę pamiętać, że wziąłem pana tylko pod wpływem nalegań załogi. Nawet nie wiem, co im pan obiecał – dokończył wrogo.

Ale ja wiem – odszczeknął Eckardt i niechętnie się odsunął.

Potem wszystko poszło jak po maśle. Załoga czołgu była naprawdę sprawna. Przytaszczyli ze swojego pojazdu kilka lewarów, łomów i ciężkich pałek. Nie minęło nawet pół godziny, a zręczna praca kierowcy Seppa, ładowniczego Jorgena, artylerzysty Fritza i strzelca Wolfiego przyniosła rezultaty. Co kto robi w czołgu i kto był tym precyzyjnym strzelcem, któremu von Gallwitz zawdzięczał życie, dowiedział się podczas operacji swojego uwalniania. Po dwudziestu minutach, już wolnego, zanieśli go do ogniska, które przy czołgu rozpalił Murzyn.

Wojna jest przegrana, prawda? – spytał, gdy żołnierze w czarnych mundurach pomagali mu zdjąć skórzany kombinezon. – Skoro Anglicy mają te rzeczy, te czołgi? – Obejrzał się za siebie, na olbrzymie wypukłe koło z gumową obręczą, taszczące masywną taśmę gąsienicy. Pachniało stamtąd benzyną, rozgrzanymi smarami i gumą.

To niemiecki tiger, Mensch. Ciężki pancerz, model czterdzieści dwa, pięćdziesiąt pięć ton najlepszej stali, siedemset koni w środku i osiemdziesięcioośmiomilimetrowe działo na zewnątrz – zaprotestował zarośnięty Wolfi w zasmarowanym kombinezonie śmierdzącym kordytem.

My nie jesteśmy z tej wojny, człowieku – z uśmiechem dołączył się Fritz, który nawet w wygniecionym mundurze wyglądał elegancko i wąsikiem przypominał barona Filpa. – My jesteśmy z tej następnej. Może to będzie też twoja wojna...

Gęby na kłódkę, durnie! – krzyknął wściekły Eckardt, przechodząc koło ogniska w powiewającej, za dużej marynarce. – Nikogo nie interesują wasze mądrości. Sturmbannfuhrer Berdieck już to z wami załatwi. A może chcecie wracać? – dodał z pogróżką w głosie.

Wszystkiego się pan dowie, kiedy nadejdzie czas – o wiele łagodniej zwrócił się do von Gallwitza, który siedząc, masował zesztywniałe nogi. – Gdzie się podziewa ten chłopak?

Znowu przeszedł do szczekającego tonu.

Jestem tutaj, Mistrzu Dietrichu. – Wyrostek powoli wszedł w krąg światła ogniska z czarną lakierowaną pochwą w ręku. – Przyniosłem porucznikowi von Gallwitzowi jego katanę. Zostawił ją we wraku. – Sztywnymi ruchami, jak marionetka prowadzona ręką niewprawnego aktora, drętwo podał broń rycerzowi. Jego chłopięca twarz z niewyraźnie zarysowaną brodą pod prostym nosem miała nieobecny, senny wyraz.

Gdzie znów przepadł ten obłąkany czarnuch? – ponownie wściekł się Eckardt. Jasne było, że nie tylko ma oczy dookoła głowy, ale chce wszystkich trzymać pod kontrolą. W von Gallwitzu rosło podejrzenie, że jest świadkiem czegoś podobnego do przedstawienia teatralnego, w którym Eckardt jest reżyserem.

Poszedł obejrzeć te jatki. – Jednooki kapitan wypowiedział zdanie, jakby deklamował kolejną kwestię w powierzonej roli. – Ten stary szaman twierdzi, że w trupach smoków można znaleźć ciekawe rzeczy.

Pozwoliliście mu iść samemu? – Eckardt wyglądał jak uosobienie wściekłości. – Po co w ogóle braliście tego nic nie wartego czarnucha?

Łapaliście okazję wszyscy trzej, a gdyby nie on, chłopcy nie zatrzymaliby się nawet dla was – odparł chłodno jednooki kapitan. – Na niego pan nic nie ma, co? – Teraz ewidentnie drwił z Eckardta. – Boi się pan, że rozwali panu budżet, mimo że ma nie wszystkie klepki po kolei?

Chodźmy szybko za nim. – Eckardt odwrócił się od kapitana i, o ile to w ogóle było możliwe, w jego głosie zabrzmiał błagalny ton. – Panie von Gallwitz, pan też mógłby się pofatygować, to w końcu pańska zdobycz i jeśli coś się w niej znajdzie, ma pan do tego prawo. – Wbił wzrok w twarz pilota.

Wezmę strzelbę – rzucił sucho Wolfi. – Ktoś powinien przyszykować siekierę.

Odwiążę ją – zaoferował się Sepp.

Pójdę z tobą, Wolfi, i przyniosę latarki – dołączył się Jorgen.

Von Gallwitz spróbował wstać i stwierdził, że da radę. Zatupał i pomachał rękoma. Nic go nie bolało, tylko drętwiała potłuczona twarz.

Ognisko, którego nikt nie karmił, już tak nie świeciło. Młody pilot ruszył do swojej ofiary, która jak niewyraźna kupa rysowała się na granatowym tle nieba.

Spojrzał na wrak samolotu. Smok wymalowany na boku sterczącego jak słup kadłuba, oświetlony snopem światła z reflektora, ciągle wyglądał wojowniczo.

Wyszli z zasięgu światła. Opuścił się w jamę, w której leżał urwany silnik, i wdrapał na przeciwległy brzeg. Chciał przez chwilę być sam, ale się nie udało.

Mam dla pana dobre wieści, dla wszystkich tutaj mam dobre wieści – wyszeptał stary głos tuż przy ziemi. Von Gallwitz niezręcznie przesunął pochwę z kataną w tył, żeby móc się schylić. Dopiero potem zauważył źródło głosu. Za głazem siedział w kucki stary Murzyn.

Jednooki będzie chciał pana zabić. No proszę powiedzieć, czyż to nie dobra nowina? – Głos zaśmiał się obłędnie i von Gallwitz się wzdrygnął. – Będzie szukał pretekstu, żeby pana sprowokować. – Z wyjątkiem białek oczu pokiereszowana głowa i całe ciało w szmatach na szczęście zlewało się ze skałą.

Pragnie pierścienia, który smok połknął przed śmiercią. Jego siłę czuję nawet tutaj – mamrotał nisko przy ziemi głos. – Ten klejnot zgodnie z prawem zwycięzcy należy do pana i jeśli mi go pan da, jednooki nie będzie miał pretekstu, żeby pana zaatakować. No proszę powiedzieć, czyż to nie dobra nowina?

Staruch znów zachichotał.

Ja już nie mam żadnej mocy. Proszę, niech mi pan pozwoli wrócić – Nagle, bez żadnego powodu, zaczął szlochać.

Niech mi pan pozwoli znaleźć ten pierścień, który smok ma we wnętrznościach. Proszę mi go podarować, a Mistrz Dietrich z jednookim nie będą mieli pretekstu, żeby sprowokować bójkę. Proszę mi pomóc odejść, proszę, jestem tu przez pomyłkę, proszę zrozumieć. Proszę mi pomóc – skowyczał i piszczał w ciemności. – Ona mnie znajdzie nawet tutaj, ona ciągle mnie będzie prześladować... Proszę... – Von Gallwitz cofnął się ze wstrętem, gdy poczuł, że ręce starca owijają mu się wokół nóg.

Wariat, pomyślał zdegustowany, mam na karku jeszcze wariata. Jakby sytuacja sama w sobie nie była dość szalona.

Nie miał jednak czasu użalać się nad sobą. W cieniu głazu kulił się jeszcze ktoś. Teraz wstał.

Wystarczy, hounganie. – Wyrostek obojętnie zwrócił się do starca słowem, którym w kulcie voodoo określa się szamana. – Nadchodzą.

Faktycznie, od strony szczeliny dobiegło skrzypienie kroków, zamigotały białe stożki świateł latarek.

Będziemy trzymać się razem – obwieścił Eckardt, gdy na czele grupki ubranych na czarno postaci wspiął się na górę.

Ostatni na pokryty żwirem stok wszedł jednooki kapitan. Spod marynarki munduru wystawała czarna pochwa miecza. Von Gallwitz mógłby przysiąc, że taka sama, jak jego własna.

To tylko wzmogło jego niepewność. Czyżby tamten też dostał prezent od generała? Potykając się o kamień, przytrzymał rękojeść katany. Szorstka powierzchnia skóry rekina, którą była pokryta, jakby przykleiła mu się do dłoni. Przez krótką chwilę poczuł gwałtowny zawrót głowy. Miał uwierzyć tym wszystkim bzdurnym bujdom, które wmawiał mu stary czarnuch? Miał uwierzyć, że kapitan, którego zna od pół godziny, będzie chciał go zabić takim samym mieczem jak jego własny?

Przez chwilę poczuł intensywne pragnienie pozbycia się katany. Coś mu mówiło, że powinien ją wyrzucić i byłby spokój.

Znowu się potknął i jakby coś się w nim odmieniło.

Nagle wiedział, że tego nigdy nie zrobi. Nie może tego zrobić. Katana należy do niego. Trzymał jej rękojeść i nagle poczuł się dobrze. Po raz pierwszy od swej śmierci czuł się jak prawdziwy mężczyzna. Przed oczyma pojawił mu się obraz Werdandi. Uśmiechnął się z zadowoleniem.

Panie poruczniku, niech pan nie zostaje z tyłu. – Wspominając nornę, musiał zwolnić i Eckardt od razu zagonił go do stada.

Potrzebował czasu, potrzebował czasu nie tylko na przyjemne wizje. Musiał poukładać sobie wszystkie te wydarzenia, które go spotkały po porwaniu do Walhalli. Lot z walkiria na skrzydle, pijaństwo w sali biesiadnej, napad Ofnira. Walka z burzą piaskową, a potem ze smokiem, jego dziwny pasażer, pojawienie się czołgu z przyszłości, z jakiejś kolejnej wojny, którą będą toczyć Niemcy, całkowicie nieprawdopodobna garstka pasażerów, pozbieranych po drodze – wszystko to powinien sobie poukładać, kłębiło mu się w udręczonej głowie, gdy grupka w milczeniu zbliżała się do ścierwa smoka.

Otoczyli je w milczeniu. Od razu owionął ich smród rzeźni i kordytu. Połączone światła dwóch latarek podwójnym ósemkowym kręgiem wydobyły z ciemności obrzydliwą kałużę wywalonych wnętrzności. W krwawej galarecie spoczywały porozrywane kiszki, przypominające kłęby rozwiniętych węży gaśniczych, i inne trudne do określenia organy, zbite w grudy bagna nieokreślonego koloru. Spłaszczone pęcherze, odłamki kości i chrząstkowatych, w świetle latarek różowych, oplecionych pierścieniami rurek. Kawałek dalej wielkie jak dłoń jaskrawozielone łuski, przyklejone do szarych kupek galaretowatej masy, o których Wolfi ze znawstwem stwierdził, że to płuca.

Strasznie śmierdzi. Wypala wnętrza, prawie jak iperyt, który mi spalił płuca. – Eckardt zaczął się dławić kaszlem, za nim pozostali. Z wyjątkiem von Gallwitza. Uświadomił sobie, że zna ten odór i dlatego nie drażni go on. Tak samo cuchnęło w sztolni, gdy Bombur zbyt późno zamknął wrota. Zapewne ciągle chroniły go opary, których nawdychał się z kociołka Werdandi.

Świetlne stożki z silnych latarek elektrycznych w rękach Jorgena i Fritza uniosły się i trafiły na część ciała smoka z rozerwaną jamą brzuszną. Latarka ładowniczego skierowała się jeszcze wyżej i trzeci stożek światła oblał połamany kikut żółtej kości skrzydła, z resztkami spalonej błony sterczący ku niebu.

Poryw wiatru z pustyni rozrzedził odór, można więc było łatwiej oddychać. Tylko Eckardt nie przestawał kasłać.

Poświeć niżej – rozkazał Wolfi i niezdecydowanie zakołysał siekierą w prawej ręce. Najwyraźniej nie spieszyło mu się do roboty, która oznaczała babranie się we wnętrznościach smoka.

Niech tam wejdzie ten czarny dureń. Zresztą to jego pomysł. To jego szalone wymysły, że w tym gnojowisku coś można znaleźć – oświadczył i przekazał siekierę staremu Murzynowi, który zadziwiająco chętnie ją chwycił i w milczeniu podszedł do ścierwa. Mlaszcząc podeszwami, przeszedł przez pasztet wnętrzności i wślizgnął się do jamy brzusznej rozerwanego smoka.

Żołądek jest tutaj – rozległ się przyduszony głos z wnętrza, a potem słychać było mlaszczące, przytłumione uderzenia siekierą. Ten stary kościotrup miał więcej siły, niż się wydawało.

Podajcie mi latarkę. – Spod strzępów rozerwanej łuskowatej skóry wychynęła pokryta śluzem głowa houngana.

Łap. – Jorgen wybrał mniej kłopotliwe dla niego rozwiązanie.

Latarka opisała dobrze wyliczony łuk i starzec zwinnie ją chwycił w wyciągniętą dłoń. Twarz znikła i znowu się rozległy uderzenia siekiery. Potem zastąpił je dźwięk prucia, zachybotało światło w tej jaskini z bladego mięsa, wzmocnionej popękanymi żebrami jak na wpół roztrzaskane sklepienie gotyckiej kaplicy, i houngan krzyknął z przerażeniem. Coś zabębniło miękko, jak suchy groch sypany na błonę bębna.

Z wyrwy w brzuchu smoka na odrażającą breję na ziemi wytoczyło się kilka ludzkich czaszek.

W tym momencie ucho von Gallwitza uchwyciło z tyłu cichy syczący szept. Bardziej niż mowę przypominał przesypywanie piasku, wznosił się i opadał w monotonnym rytmie zaklęcia. Rycerz obejrzał się i z niedowierzaniem zamrugał oczyma. W cieniu za jego plecami ukrywał się Eckardt, którego wargi z szelestem poruszały się w twarzy oblanej potem.

Fuj! – splunął Fritz. – To gorsze od zdobywania Sewastopola. A myślałem, że już nic nie przebije tego smrodu z podziemi.

Masz rację. To cuchnie bardziej niż katakumby w Sewastopolu. Nie wlazłbym do środka nawet za butelkę sznapsa – zgodził się Jorgen. Mimo to przyglądał się zafascynowany.

Wtem z wnętrza trupa rozległ się stłumiony chichot, który rycerz Arnim już znał.

Coś ty znalazł, smoluchu? – nie wytrzymał Jorgen.

Znowu głowę koguta, jak w naszym czołgu?

Niczego tu nie ma – rozległo się płaczliwie z wnętrzności – w ogóle niczego, co bym zjadł w potrzebie. Coś mi łazi po nogach – zapiszczał nagle ze strachu.

Szept, który słyszał tylko von Gallwitz, umilkł. Eckardt z sykiem wciągnął przez nos powietrze i znowu się rozkaszlał, gdy głos dobiegający z wnętrza trupa smoka przeszedł w nieludzki skowyt.

Nie przestając krzyczeć, staruch wytoczył się ze ścierwa. Jakby się o coś potknął, upadł we wstrętną breję tuż przed osłupiałym kapitanem, stojącym na czele grupki. Prawa dłoń, niemal w całości pokryta wthulem, wystrzeliła w górę i upuściła ciężki pierścień, który powoli dotoczył się do nóg jednookiego. Potem dołączyła do lewej ręki i obie kończyny zaczęły szarpać własne ciało. A przynajmniej takie wrażenie odniósł von Gallwitz, nim zauważył, że dolna część miotającego się korpusu houngana, dygocząc, porusza się własnym życiem.

Wreszcie Jorgen skierował latarkę na wijące się wthulowe nogi szamana, które były pokryte masą różowych karbowanych robaków, ciągle sunących naprzód. Niektóre z nich już zdążyły się przyczepić do rąk Murzyna, zamieniając je na oczach przerażonych widzów w szybko skracające się kikuty.

Husormy – wyszeptał von Gallwitz i mimo woli cofnął się o krok.

Zastrzelcie mnie, zastrzelcie mnie – chrypiał houngan, gdy pierwsza fala robaków wgryzała mu się w brzuch.

Kapitanie, proszę się cofnąć. – Najszybciej zareagował Wolfi. Rutynowym ruchem zdjął z pleców dziwnie krótki, lśniący od smaru karabin bez kolby, ustawił się w pozycji strzeleckiej i natychmiast nacisnął spust. Strzały zlały się w jeden, podobny do prucia płótna, dźwięk. Broń w rękach Wolfiego podrygiwała, a z boku sypał się grad krótkich łusek. To, co przed setną sekundy było ich ładunkiem, w kolejnych ułamkach czasu pozbawiło nieszczęsnego starca resztek ludzkiego kształtu. Ciało padło na wnętrzności smoka i pod zwałem husormów jakby się zapadało. W końcu rozpuścił się w nich razem z robakami.

Do dymiących polan przy boku czołgu wrócili w milczeniu i pośpiechu.

Sepp, donieś drewna – dopiero przy ognisku kapitan przerwał ciszę – żebyśmy mogli obejrzeć łup.

Poczekał, aż kierowca z przymocowanej do uchwytu nad opancerzonymi tłumikami wydechów wiązki wyjmie kilka polan, wróci i dorzuci je do gasnącego ognia.

Strzeliły czerwone płomienie i migoczącym blaskiem odbiły się od klejnotu na dłoni kapitana. Masywny złoty pierścień, oczyszczony przez kwasy smoczego żołądka, lśnił, jakby właśnie wyszedł z warsztatu złotnika.

Draupnir. – Von Gallwitz przypomniał sobie nazwę pierścienia, o którym opowiadała mu Werdandi. – Pierścień walkirii. – Rozpoznał klejnot, który Reginleif miała na ręku, gdy porywała go z nieba nad Flandrią.

Tak, pierścień przejścia. – Jasne było, że Mistrz Dietrich też zna przeznaczenie klejnotu. – Kto go ma, może przejść do świata żywych. Ten stary czarnuch chciał go ukraść. Należy do pana, panie von Gallwitz. Ma pan do niego prawo – dodał zachęcająco.

Ta sprawa nie jest tak prosta, jak ją pan interpretuje – zaprotestował kapitan. – Smoka dobiła moja załoga. Gdyby nie nasza obecność, pan porucznik miałby prawo najwyżej do lodowego łóżka w Hellu. Przecież sam pan przy tym był.

Użyjemy go wspólnie – zaproponował von Gallwitz, którego zmroziło mimo ciepła promieniującego od ogniska. Czyżby krzywdził tego czarnego nieszczęśnika, czyżby w jego obłąkanych słowach było jednak trochę prawdy?

Pierścień na dłoni kapitana lśnił kusząco i von Gallwitz poczuł, że nie zamierza go oddawać. Była to przecież nadzieja na powrót, sam widział, jak połyskuje na palcu Reginleif jeszcze pod niebem Flandrii, a jeśli nie jemu, innym z pewnością by na nim zależało. Choćby Wernerowi.

Mam kilku przyjaciół, pilotów, którzy marzą o powrocie. Skoro również pan chce wrócić, kapitanie, proszę do nich dołączyć i wrócicie razem – próbował uniknąć kłótni.

Tylko idiota by wracał. – Jorgen skoczył na równe nogi.

Człowieku, gdzie mieliby wrócić? Nie zrozumiałeś, że czekałaby ich kolejna wojna? Tutaj wprawdzie jest paskudnie, ale jednak lepsze to niż naloty dywanowe Amerykańców.

Albo stalingradzki kocioł – przytaknął Fritz. – Tam gówno zamarzało jeszcze w dupie. – Chociaż był podobny do Thierry'ego, jego słownik przypominał raczej Guynemera. – My nie jesteśmy zainteresowani, nam wystarczyło raz. Gdybyśmy chcieli wrócić, nie wyrzucalibyśmy głowy koguta – dokończył przy zgodnym potakiwaniu pozostałych mężczyzn w czarnych kombinezonach.

Mordy w kubeł! – wrzasnął Eckardt. – Nikt was nie pytał o zdanie. I niech wam się nie wydaje, że już jesteście wolni, że wam ten zasrany czarnuch jakoś pomógł. Nie macie bladego pojęcia o tym, co tu wygadujecie. To już nie jest prawda. A gdyby nawet nią była – przeszedł do pełnego szacunku tonu i zwrócił się do młodzieńca – i tak pańskiej propozycji, panie von Gallwitz, nie można zrealizować. Pierścienia może użyć tylko jeden.

Nieważne, jak to jest, ja myślę, że pierścień należy do mnie. Skoro pancerni chcą tu zostać, dla mnie to jedyna szansa na powrót i Mistrz Dietrich dobrze o tym wie. – Pięść kapitana zacisnęła się na pierścieniu, a jego niebieskie oko ciągle było wbite w von Gallwitza. Nie było w nim wyzwania, ale jakaś niezrozumiała prośba.

Ja jednak myślę, że pan von Gallwitz ma większe prawo. On okaleczył smoka w stopniu decydującym, a poza tym sądzę, że może to panu udowodnić, kapitanie. Mianowicie swoim mieczem – powiewająca marynarka wyzywająco stanęła naprzeciwko munduru kapitana. Eckardt, o nic nie pytając rycerza Arnima, najwyraźniej chciał jak najszybciej doprowadzić sytuację do skrajności. – Ma pan może coś przeciwko honorowemu pojedynkowi?

Ja owszem. – Von Gallwitz zrobił krok w przód i uprzedził kapitana, który szykował się do odpowiedzi. – Nie chcę się bić. Jeśli jest tak, jak pan mówi – zwrócił się do Eckardta – pierścień traci dla mnie na wartości. Żaden z moich kolegów nie potrafiłby odejść sam i zostawić pozostałych. – Mimo woli przy ostatnich słowach spojrzał wyzywająco na kapitana.

Chwileczkę, panie von Gallwitz. – Mistrz Dietrich ujął pilota pod ramię i zmusił do cofnięcia się parę kroków od płonącego ogniska. Stanęli w cieniu pod pionową rufą tygrysa, z którego górnej krawędzi nad wiązkami drewna wystawały uchwyty z kanistrami.

Niech pan nie będzie idiotą – syczał mu Eckardt do ucha – przecież mówiłem, że pozdrawia pana generał Haushoffer. Jestem jego wysłannikiem i wkrótce przyjdą tu inni. Znamy drogę, wiemy, jak się tu dostać w grupie, z powrotem również. Ale niech pan nie rezygnuje z klejnotu. Otwiera drogi w inne miejsca. Może pan czegoś albo kogoś szuka. A pierścień panu pomoże. Znajdzie drogę do norn, które mogą zdradzić pańskie przeznaczenie. – Ściskał ramię młodzieńca. – A taką wiedzą chyba nie można pogardzić... – Zaczerpnął powietrza z wściekłością, aż się rozkaszlał.

I tak nie ma pan wyboru – kontynuował przymilnie, gdy odzyskał oddech. – Jeśli pan nie zabije kapitana, on zabije pana. Najpierw pana sprowokuje, a potem zabije, jeśli się pan nie będzie bronić. Niech pan zrozumie, pancerni nie zabiorą go ze sobą, więc pierścień to jego jedyna szansa na powrót. Nie, niech pan nie pyta, jak tu trafiliśmy. Sam nie wiem. Miałem za zadanie czekać w określonym miejscu i zatrzymać ich, kiedy przejeżdżali. Żebym mógł pana ostrzec. Nic więcej nie mogę dla pana zrobić. Na ziemi byłem raczej dziennikarzem, dramaturgiem i poetą. Walczyłem wprawdzie na wojnie i może nawet przeleciał pan nad okopami, w których chowaliśmy się z Adim. Zanim nawdychałem się iperytu. Ale nie jestem zawodowcem. Za to pan jest oficerem i z pewnością dobrym szermierzem. Pan jest młody, on stary i jednooki. Nie ma się czego bać, na pewno pan wygra... – namawiał go gorączkowo Eckardt, a fanatyczne oczy nad zapadniętymi policzkami były tuż przy jego twarzy.

Niepotrzebnie, bo gdy tylko padła wzmianka o nomach, von Gallwitz był już zdecydowany. Z całą jasnością uświadomił sobie, że za wszelką cenę musi zobaczyć Werdandi. Przypomniał sobie też, czym się chełpił umierający smok. Z pewnością była to aluzja do pierścienia, który przed śmiercią połknął, żeby go zabrać ze sobą do Hellu. A Draupnir miał zapewne o wiele większą moc, niż mówiła Werdandi. Mógł odszukać ją samą, co oczywiście trzymała w tajemnicy. Von Gallwitz musiał mieć pierścień i nie pozostawało nic innego jak stanąć naprzeciw jednookiego.

Chodźmy z powrotem – przerwał Mistrzowi Dietrichowi. Wyrwał ramię z jego uścisku i skierował się do ogniska. Za pasem uciskała go pochwa katany.

Ognisko w tym czasie się rozpaliło i trzaskające polana wyrzucały w ciemne niebo snopy iskier. Żołtobrązowy pancerz, pokryty czarnymi szramami, w których lśniła obnażona stal, w migotaniu płomieni wyglądał jeszcze potworniej niż w spokojnej poświacie księżyca, którą, choć wspomagał ją drugi księżyc Gang, blask ogniska wyparł na odległość kilkudziesięciu metrów.

Widzę, że się pan zdecydował. – Jednooki kapitan szybko zorientował się w sytuacji. – Przyjmuję pańskie wyzwanie. Zresztą obaj jesteśmy oficerami, więc nie ma innego rozwiązania naszego sporu.

Z kieszonki na piersiach wyjął pierścień i podał go czekającemu Eckardtowi.

Mistrz Dietrich z pewnością przekaże go zwycięzcy – oświadczył i obszedł ognisko na drugą stronę, zostawiając przy boku czołgu swoją załogę i Eckardta.

Nie chciałem się z panem pojedynkować. – Von Gallwitz niemal się usprawiedliwiał. – Kim pan właściwie jest? – Nie mógł się powstrzymać od pytania.

Tym proszę sobie głowy nie zawracać. Odpowiedź nic panu nie da – uśmiechnął się jednooki. – Chodźmy w głąb pustyni, żeby nie oślepiały nas płomienie. A ty, chłopcze, wracaj. – Dopiero po tych słowach rycerz Arnim zauważył, że wyrostek odkleił się od boku maszyny i najwyraźniej zamierzał iść za nimi. – Ten pojedynek nie potrzebuje świadków, a już zwłaszcza ciebie. Nie bój się, miecz ci nie zginie. Zgadza się pan, panie von Gallwitz – zwrócił się do pilota – żeby broń tego, który padnie, odziedziczył ten chłopiec?

Nie chcę niczego dziedziczyć – cicho, ale zdecydowanie odezwał się chłopiec, nim rycerz Arnim zdążył kiwnąć na zgodę. – Chcę tylko tego, co moje.

Skoro pan von Gallwitz się zgadza, dostaniesz swoje – uspokajał go jednooki – a teraz grzecznie wracaj.

Odpowiada panu ta arena? – zwrócił się uprzejmie do von Gallwitza, gdy po jakichś trzydziestu krokach trafili na równiejsze miejsce, pokryte drobnym żwirem.

Jestem do pańskiej dyspozycji – odpowiedział rycerz Arnim, obejrzawszy teren.

Północ już minęła. Nad wschodnim horyzontem powoli pojawiała się biała czaszka Thjaziego, trzeciego księżyca Niflheimu. Cała równina lśniła srebrnym blaskiem, wystarczającym do pojedynku. Wieczorny wiatr ucichł i okolica była pogrążona w pełnej oczekiwania ciszy.

Gdy klingi po raz pierwszy zetknęły się z brzękiem, von Gallwitz zrozumiał, że znalazł się w pułapce. Powinna była go ostrzec gracja, z jaką kapitan wysunął katanę z pochwy i zaczął migi katate jodan. Już ta postawa w japońskim stylu świadczyła, że jego przeciwnik po mistrzowsku włada tego typu mieczem. Co w stopniu bardziej niż wystarczającym kompensowało jego kalectwo.

Wstępne muki tsuki odparł z natężeniem wszystkich sił.

Klingi dźwięcznie się zderzały, a srebrna klatka, którą rysowały w świetle księżyców, coraz ciaśniej zamykała się wokół ciała młodzieńca. Von Gallwitz nie miał żadnej przestrzeni do ataku. Cofał się i z trudem odpierał błyskawiczne wypady przeciwnika. Ledwo nadążał za jego wybuchowym tempem, aż doszło do tego, do czego musiało. Nie zdążył się zasłonić.

Ostrze miecza przeciwnika ominęło sztych siostrzanej broni i z cichym świstem szykowało się, by wbić się w jego bok. Spodziewał się palącego bólu i potem tylko końca. Ale zamiast tego pod jego łokciem coś niebiesko błysnęło i katana kapitana bezsilnie odskoczyła od jego boku.

A więc jednak! – krzyknął zaskoczony kapitan i błyskawicznie wrócił do migi katate jodan.

Muszę wybrać drugi wariant – dodał jeszcze, gdy von Gallwitz, również w postawie wyjściowej, próbował złapać oddech.

To było wszystko, czym kapitan wyraził swoje zaskoczenie z niefortunnego zakończenia swojego ataku. W jego skoncentrowanej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. Po chwili pojawił się na niej nawet zarys rozmarzonego uśmiechu, który wydał się von Gallwitzowi znajomy.

Zwolnił tempo, jednak rycerz Arnim i tak nie nadążał z osłoną. Lecz jego przeciwnik jakby zrezygnował, wiedząc, że von Gallwitz jest nietykalny. Zamiast wykorzystywać jego błędy, ułamki sekund wyczekiwał wfuri-kaburi, a czasami z wypadu zupełnie niepotrzebnie przechodził do hidari morote jodan. Jakby w tej wysokiej postawie umyślnie się odkrywał – rosło w von Gallwitzu podejrzenie. A wraz z nim również wściekłość, że jednooki, skoro nie może go zabić, postanowił go jak najbardziej ośmieszyć. Teraz on zapragnął zabić kapitana.

Przy przejściu z pozycji trzeciej do czwartej odparł kolejny atak i z wściekłością zaszarżował. Kapitan precyzyjnie wykonanym ukenagashi przeszedł do kontrataku, uniósł katanę i złożył się do kesagiriy żeby tym skośnym ciosem odciąć rycerzowi Arnimowi prawe ramię. Von Gallwitz próbował się kryć, ale w ułamku sekundy uświadomił sobie, że nie zdąży. Już wiedział, że klinga odskoczy od jego ciała, jednak ostrze katany przeciwnika lekko przecięło rękaw koszuli. Kapitan bowiem, zamiast ostatecznego wypadu, podczas cięcia przycisnął rękę do ciała.

Tego już było młodzieńcowi za wiele. W przypływie wściekłości, bardziej jak widłami niż mieczem, od spodu ciął w brzuch kapitana, który, jakby na to czekając, sam naparł na ostrze.

Von Gallwitz z zaskoczeniem puścił broń. Do brzęku katany kapitana, która upadła na żwir, dołączył brzęk drugiego miecza. Puszczona rękojeść uderzyła o ziemię, gdy jednooki powoli padał na twarz.

Wybacz, stary druhu – dobiegło spod stóp rycerza Arnima, a potem zapanowała cisza.

IX


Eckardt dobiegł pierwszy. Zaszurał żwir, gdy stanął w rozkroku, pochylając się nad nieruchomym ciałem kapitana.

Nie żyje, naprawdę nie żyje – skonstatował z wyraźną ulgą, podnosząc się. – Przewidywałem, że tak się to skończy. Nie musiał się pan bać – zwrócił się do von Gallwitza. W jego oczach błysnął niechętny podziw.

Młodzieniec stał nad zabitym przeciwnikiem nieruchomo jak rzeźba. Mistrz Dietrich uważnie rozglądał się wokół. Jego wzrok chciwie spoczął na leżącej opodal katanie.

To jego broń? – Podszedł do miecza i wziął go do ręki. – Z pewnością, skoro nie jest zakrwawiona – odpowiedział sam sobie, ponieważ von Gallwitz nadal milczał.

Uniósł broń i obrócił srebrną klingę ku światłu księżyca, jakby chciał coś na niej przeczytać. Na mgnienie oka, trzy palce od gardy, na lśniącym metalu pojawiła się wygrawerowana matowa swastyka. Opuścił broń.

Franz, chodź po swoje dziedzictwo. – Opuściła go nerwowość, której dotąd przez cały czas ulegał. Jego głos brzmiał teraz spokojnie, wręcz przyjaźnie.

Wyrostek w krótkich spodenkach też musiał być niedaleko. Od razu przybiegł i przejąwszy nagą broń, z zadowoleniem nią zamachał.

Czekaj, jeszcze coś dorzucę. – Mistrz Eckardt pochylił się nad zabitym i zręcznie wyciągnął spod jego pasa czarną lakierowaną pochwę. Identyczną jak ta, która przylegała do boku von Gallwitza.

Jeśli pan chce – Eckardt uniósł pociągłą twarz ku pilotowi – wyjmę pańską katanę i oczyszczę ją.

Rycerz Arnim skinął z wdzięcznością. Był to pierwszy ruch, który zrobił od chwili, gdy kapitan padł na ziemię. Tym ruchem przełamał zaklęcie swojego odrętwienia.

Znowu mógł pójść do płonącego ogniska. Nie oglądając się, wracał do tygrysa i wraku samolotu.

Gdy zbliżał się do pojazdu, zaryczał włączany silnik. Z tłumików na rufie buchnęły kłęby gęstego dymu i zalały srebrną pustynię. Załoga już była w środku. Z lewej przedniej klapy wystawała głowa Seppa, a nad wieżyczką widoczna była głowa Wolnego. Jego usta coś wykrzykiwały, ale ryk motoru to zagłuszał. Wolfi musiał to zauważyć, bo zaczął machać rękoma. Pospieszcie się, mówiły gesty, ale nie były skierowane do rycerza Arnima.

Panie von Gallwitz, oto pański miecz. I pierścień.

Eckardt podbiegł do niego i mówił mu prosto w twarz. – Na nic nie ma czasu, widzi pan, że ci dranie chcą nam uciec. – Wciskał katanę do rąk pilota, a do wolnej dłoni wetknął pierścień.

Z pewnością jeszcze się zobaczymy, odszukam pana, kiedy przyjdzie czas – rzucił z wyczerpaniem i pobiegł do czołgu.

A ja? – zreflektował się von Gallwitz. – Przecież mnie tu nie zostawicie! – krzyczał do pleców biegnącego Eckardta.

Ruszył do pojazdu, na który właśnie wspinali się Franz z Eckardtem.

Siedzący w wieżyczce Wolfi w czapce z daszkiem i słuchawkami na uszach nie czekał jednak. Krzyknął coś i czołg ze zwielokrotnionym rykiem silnika ruszył naprzód. Eckardt, zamiast wgramolić się na błotnik, chwycił chłopaka i ściągnął go na ziemię. Pod gąsienicami zaiskrzyło i zaczęły odpryskiwać kawałki ostrego żwiru. Beczkowaty cypel rufy z cylindrami tłumików na wydechach poruszył się i skręcił w stronę von Gallwitza. Silnik znowu zadudnił i tył pancernego pojazdu skrył się w obłokach śmierdzącego dymu. Chłopiec z Eckardtem stanęli na nogi i nie tracąc czasu wystartowali za odjeżdżającym czołgiem.

Von Gallwitz stał w osłupieniu. Grzmot oddalającego się tygrysa nie słabł, chociaż zmniejszająca się sylwetka maszyny szybko pogrążała się w ciemności. Warkot silnika, skrzypienie gąsienic i wielokołowego podwozia ciągle wypełniały rozgwieżdżone niebo. Rycerz Arnim objął dłońmi głowę. Sam nie wiedział, czy z powodu hałasu, czy z czystej rozpaczy. Nagle ryk pancernego potwora ustał, jakby ktoś zamknął za nim drzwi.

Wraz z panującą ciszą na osamotnionego pilota padło śmiertelne zmęczenie. Miał wszystkiego dość. Miał dość świata potworów żywych i mechanicznych, świata, gdzie musiał zabijać ludzi, których zapewne by polubił, gdyby miał czas ich lepiej poznać. Miał jedyne marzenie. Zamknąć oczy i o wszystkim zapomnieć.

Doczłapał do dogasającego ogniska i padł na swój odrzucony kombinezon. Przez jego skórę kamienista powierzchnia Wigridu nie wydawała się aż tak twarda. Nim zamknął zmęczone powieki, miał wrażenie, że wśród gwiazd widzi dwa żeglujące czarne cienie.

Huginn i Muninn – wymamrotał i zasnął.

Nie zdążył sobie uświadomić, że ma za sobą kolejny długi dzień w Walhalli.

Nie obudził go nawet oślepiający rozbłysk błyskawicy, która godzinę później jak gejzer światła wystrzeliła nad zachodnim horyzontem i pionowo wbiła się w granatowoczarne niebo. Dopiero gdy z opóźnieniem doleciało dudnienie grzmotu, usiadł otumaniony i nieprzytomnym wzrokiem spojrzał na potężną hienę, z gracją odbiegającą od wraku jego albatrosa. Na wpół śpiącemu rycerzowi wydawało się, że w pysku sylwetki rysującej się na tle widocznego już horyzontu tkwi czarna pochwa jego katany.

Jestem nietykalny a to wszystko mi się śni – zdążył wymamrotać, nim opadł z powrotem, znów uśpiony.


***


Reginleif nigdy nie lubiła Hlidskjalfu. Ale teraz, wchodząc po spiralnej rampie zbudowanej między dwoma murami twierdzy, czuła wręcz wstręt. Zakrzywioną przestrzeń przecinały niebieskawe snopy promieni, rzucane przez wąskie szpary otworów strzelniczych w zewnętrznym murze, rozbijając się o jednolitą masę ociosanych głazów, z których wzniesiono przeciwpożarowy mur wewnętrzny.

Zawsze miała wrażenie, że w tym miejscu, skąd można było zajrzeć do wszystkich zakątków Niflheimu – do podziemi, do wnętrza gór i pod powierzchnie rzek – ona również jest obiektem obserwacji. Że także ona staje się przezroczysta, a wszystkie jej tajemnice wypływają na powierzchnię. A teraz miała ich więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Ale Grimnir ją wezwał i nie miała wyboru, musiała posłuchać. Na razie.

Minęła ognioodporne drzwi z brązu, prowadzące do wielkiej sali obrad, i poszła wyżej. Grimnir był w wieży obserwacyjnej, w miejscu, gdzie ostatnio spędzał najwięcej czasu. Nie ma się czego obawiać, dobrze usunęłam ślady, pomyślała zadowolona na kolejnym zakręcie. Przytrzymała Freyór, by móc się zaprzeć o kolejne brązowe drzwi, ozdobione płaskorzeźbą kruków.

W pierwszej chwili odniosła wrażenie, że ogromne okrągłe pomieszczenie jest puste. Wielki, dębowy, bogato rzeźbiony fotel z wysokim oparciem, stojący samotnie na ośmiokątnym podium pośrodku sali i niemal niewidoczny w migotliwym półmroku, był odwrócony do niej tyłem i trudno było powiedzieć, czy ktoś w nim siedzi.

Omiotła spój rżeniem cztery olbrzymie kominki, rozmieszczone na kształt krzyża po obwodzie okręgu. Z palących się bierwion na grubych rusztach leniwie unosił się niebieski dym, tworząc falującą zasłonę aż do ciosanych gzymsów i znikając za nimi w dymnikach, które w formie okapów przechodziły w kwadrat kominów. Każdy gzyms pośrodku był ozdobiony odpychającą kamienną głową z grzywą gotyckiego gargulca. Wielkość kominków odpowiadała wielkości sali. Ich gzymsy były umieszczone tak wysoko, że pod każdym z nich zmieściłby się jeździec na koniu. Ale mimo poczwórnego paleniska okrągłą salę przenikał chłód otwartej przestrzeni.

Jestem tutaj, córko. – Spoza oparcia fotela, czy raczej tronu, którego wyszlifowana dębina miodowo lśniła w szarówce, wysunął się łokieć w ciemnym suknie. Błysnęły cztery złote lamówki na mankiecie. Reginleif, pobrzękując ostrogami, skierowała się do podium.

Wybrała najbliższe schodki, weszła na podest, obeszła tron i stanęła – stanęła przed nieznajomym. Zamiast w Gungnir, był uzbrojony w zakrzywiony miecz w czarnej pochwie. Miecz leżał na kolanach obcego, którego drobna dłoń z roztargnieniem gładziła rękojeść ze skóry rekina.

Nieznajomy był ubrany w dziwny szaroniebieski mundur, jakiego walkiria jeszcze nigdy nie widziała. Nawet podczas ostatnich wypraw do Midgardu.

Kim jesteś? – spytała niepewnie, patrząc w nieznaną twarz, którą wprawdzie dzieliła na pół czarna opaska, ale jedyne oko było niebieskie, a nie żółte.

To naprawdę ja – powiedział Grimnir małymi ustami w pospolitej twarzy mężczyzny w średnim wieku. – Witam cię na Hlidskjalfie. – Chociaż znajomy głos brzmiał przyjaźnie, Ojciec Poległych z rozgoryczeniem skrzywił twarz. – Ostatnio nie masz dla mnie tyle czasu co wcześniej. – Zmusił się do uśmiechu, zerkając na nią niebieskim okiem.

Widzę, że kazałeś rozpalić ogień we wszystkich kominkach. – Reginleif już opanowała zdumienie zaskakującym wyglądem Grimnira, a teraz starała się oddalić moment, w którym będzie musiała wyjaśnić ojcu utratę pierścienia. – Czyżby we wszystkich stronach świata działy się tak ciekawe rzeczy, że musisz je widzieć?

Chcesz zobaczyć? – zaproponował. Zapewne również nie miał ochoty na rozmowę i chętnie podjął jej grę.

Obojętnie wzruszyła ramionami. Ojciec Poległych oparł się dłońmi o poręcz fotela i nogą w cudzoziemskim, niskim czarnym trzewiku tupnął w deski podium.

Westri – zawołał – krasnoludzie zachodu, obudź się i pokaż nam, co się dzieje po twojej stronie.

Pośrodku gzymsu nad kominkiem, ku któremu zwrócony był fotel Grimnira, w satyrowej twarzy gargulca otworzyły się kamienne powieki. Z ognia na ruszcie z hukiem strzeliły płomienie i wypełniły całą przestrzeń olbrzymiego kominka. Salę na chwilę zalało światło. Czarne cienie nad podium rozpierzchły się na wszystkie strony, a z ciemności wyłoniły się potężne belki promieniście ułożonych kratownic. Nagle zasłona płomieni pod gzymsem, ozdobionym wykrzywioną głową krasnoluda, zrobiła się niebieska od dymu i zgęstniała na brzegach. Kominek zamienił się w wielkie okno i Grimnir z Reginleif wyjrzeli przez nie na ruiny zniszczonego miasta.

Wśród rozwalonych murów, kup mułu i nadpalonych resztek mebli, uszkodzonej broni, przewróconych armat i wraków samochodów, w kłębach wirującego pyłu zataczały się postaci. Żołnierze w nakrapianych pelerynach, niektórzy z odkrytymi włosami, inni w kanciastych hełmach na głowach. Ale wszyscy albo okaleczeni, albo z ranami postrzałowymi, których żaden człowiek nie miał prawa przeżyć.

Obraz się przesunął i ukazał coś, co kiedyś zapewne było ogrodem. Kikuty spalonych drzew i rozryta szańcami gliniasta ziemia, pokryta popiołem. Postaci, które się tu poruszały, też były zwęglone. Mimo to można było rozpoznać, że dwie z nich to mężczyźni, jeden garbaty, kolejne dwie to kobiety, a pozostałe, chyba z pół tuzina, to dzieci.

To są najeźdźcy po zachodniej stronie Wigridu. – Grimnir zaczął komentować obraz. – Pojawili się wraz z burzą piaskową. Przyszli smoczymi ścieżkami, które musiał otworzyć jakiś Władca Czasu, ale nie rozumiem, jak mógł to zrobić bez pierścienia. – Spojrzał uważnie na Reginleif, a gdy ta milczała, ciągnął: – Prorokowali ich przyjście, ale bez strażnika, twojego wuja Heimdalla, nie mogłem im w tym przeszkodzić. Przychodzą jednak również inni. Spójrz.

Znowu tupnął czarnym trzewikiem. Tron się poruszył, obrócił o dziewięćdziesiąt stopni w lewo i Grimnir wezwał Sudriego, krasnoluda południa.

Tutaj również w dymie południowego kominka pojawili się polegli. Długa kolumna ubłoconych trupów, w nieskończonym szeregu maszerujących po kamienistej równinie.

O ile pierwsza miała na sobie resztki mundurów, drugą, tylną, tworzyła masa szkieletów w pasiastych szmatach.

Kierują się do Muspellu. Ofiary dla Surta – zauważył Grimnir. – Pokarm dla jego smoków. Nadciągają tymi samymi drogami co ci na zachodzie. Przychodzą z okresu o rozpiętości siedemdziesięciu lat, bo osnowa smoczych ścieżek aż tak daleko jest napięta.

Austri, krasnolud wschodu, zaoferował pozornie najmniej ciekawy pokaz. Widok jakiegoś zaciągniętego nieba, z którego padał czarny deszcz. Szarobiała przestrzeń, w której pod kątem sypał się nieskończony strumień cząsteczek węgla. Ale Reginleif chciwie wbiła wzrok w ten obraz. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że te cząsteczki wbijają się w jej mózg, łaskoczącymi palcami schodzą wzdłuż kręgosłupa i gromadzą się w podbrzuszu. Gwałtownie wypuściła powietrze i z trudem stłumiła okrzyk. Grimnir nie musiał niczego wyjaśniać. Wiedziała, co to jest. Olbrzymia fala energii, wielki prąd magicznej siły, tak mocnej, że wystarczyło spojrzenie, by poczuć, że również ona się ładuje w miarę jak rośnie jej wewnętrzna siła. Jak w żołądku znowu grzeje ją łyk krwi Brynhild. Ten olbrzymi strumień wirował beznamiętnie w przestrzeni za oknem, a mimo to czuła, że porywa ją samo spojrzenie na niego, czuła nieopanowane pragnienie, by przyłączyć się do tej intensywnej energii.

Dokąd to płynie, dokąd promieniuje ta moc? – wychrypiała, z trudem zachowując spokój.

Również do Muspellu – z rezygnacją odpowiedział Grimnir – i też z Midgardu. I ten strumień ciemnej mocy jest najgorszy ze wszystkich. Nie tylko daje Surtowi większą siłę, ale świadczy też o tym, że nasz wróg ma w Midgardzie oddanego sojusznika. Jak widzisz, córko, jesteśmy otoczeni ze wszystkich stron, a ja nie mam pierścienia – łypnął okiem na walkirie – żeby ciebie albo twoje siostry wysłać po kolejnych wojowników. Obawiam się, że czeka nas nowy Ragnarók. Loki też już jest wolny, a moje kruki nie mogą go na razie znaleźć. Jeśli chcesz, mogę ci pokazać również północ, moja córko – zaproponował.

Reginleif obojętnie wzruszyła ramionami. Ciągle miała przed oczyma czarny deszcz energii i wyobrażała sobie, jaką rozkosz przynosi zanurzenie się w tym strumieniu cząsteczek. Ale na wszystko przyjdzie czas, a ona najpierw musi wypróbować miecz, który zdobyła po takich perypetiach.

W tym czasie Grimnir wezwał krasnoluda północy, Nordriego. Cała sala pociemniała, gdyż na północy panowała noc. A tą nocą między gwiazdami gnał z grzmotem wielki pojazd na szerokich gąsienicach. Pancernych płatów jego wieży przytrzymywali się mężczyźni w dziwnych, czarnych, jednoczęściowych ubraniach. Ich głowy uważnie kręciły się na wszystkie strony, a w oczach widać było strach.

Też najeźdźcy? – zdziwiła się Reginleif.

Tak, ale inni – przytaknął Grimnir. – Do Niflheimu sprowadził ich dziwny czar, który... – Zamilkł, spoglądając na córkę i dopiero po chwili bez związku dodał: – Lubię patrzeć na jego ślady.

Nordri musiał słowa Grimnira zrozumieć jako rozkaz, ponieważ obraz od razu zaczął się ruszać. Zostawił pojazd i zaczął się jakby cofać, sunąć z powrotem po wstęgach wywalcowanego piasku i pokruszonego żwiru, które zostały za pasami pancernej maszyny.

Zatrzymał się na dwóch umęczonych postaciach, podążających po śladach wehikułu. Jedną z nich był dorosły mężczyzna w dwuczęściowym garniturze o kroju podobnym do ubrania Grimnira, drugą wyrostek z gołymi kolanami, trzymający w objęciach orientalny miecz w czarnej pochwie, broń identyczną jak ta leżąca na kolanach Grimnira. W chłopcu było jednak coś jeszcze dziwniejszego. Emanowało z niego coś świeżego. Jego postać była otoczona bogatą aurą czegoś przypominającego zapach i Reginleif ze zdumieniem uświadomiła sobie, że chłopiec naprawdę jest żywy. Poczuła gwałtowną niechęć do tej dziecięcej jeszcze twarzy. Natychmiast instynktownie go znienawidziła.

Kolejni intruzi? I to żywi? – Nie mogła opanować zdumienia. – Czyżby po drogach otaczających nasz świat mogli chodzić żywi ludzie? – pytała dalej, już chłodno i z dobrze ukrytym zainteresowaniem.

Przeniosła go jedna ze służek Surta. Jeszcze nie wiem która i w jakim celu – odparł rozgniewany Grimnir – ale moje kruki wkrótce się dowiedzą. I wyśledzą, gdzie znajduje się pierścień.

Reginleif wydawało się, że obraz tylko czekał na te słowa. Para postaci znikła z niego i z przestrzeni pod gzymsem Nordriego do sali jakby wpadła pociemniała równina. Pojawiło się na niej małe światełko, które szybko rosło, aż obraz zogniskował się na dogasającym ognisku. Na rozpostartym skórzanym kombinezonie spoczywał młodzieniec z rozrzuconymi rękoma. Kawałek dalej tkwił wrak samolotu, a jeszcze dalej gwiazdy oświetlały ścierwo smoka. Gdy z ogniska wystrzelił płomień, zabłysnął masywny złoty pierścień, który młodzieniec miał na ręku.

Po co to przedstawienie, skoro wszystko wiesz? – ostro odezwała się Reginleif, pokonawszy zaskoczenie faktem, że śpiącym młodzieńcem jest nie kto inny jak rycerz Arnim. – Czego ode mnie chcesz?

Pierścienia – odpowiedział wprost mężczyzna w mundurze marynarki. – To jedyne, czego jeszcze mogę od ciebie chcieć. W ogóle mnie nie interesuje, jak trafił od ciebie do tego młodzieńca. W niczym mi to nie pomoże – zauważył z rozgoryczeniem. – Teraz zadbaj, żeby odbył drogę powrotną. Myślę, że z takim uzbrojeniem – zerknął na jej miecz – nie będziesz z tym mieć żadnych trudności. – Uśmiechnął się gorzko na zakończenie.

Walkiria milczała z zakłopotaniem.

Na wyprawę pożyczę ci swojego konia. I weź ze sobą mechanika tego einherjara. Nazywa się chyba Bombur. Idź teraz, chcę być sam – dokończył obojętnie, po czym tupnął piętą w podłogę i tron obrócił się tyłem do walkirii.

Czekaj jeszcze. – Zza oparcia kiwnęła ręka. – Grasz wprawdzie w jakąś dziwną własną grę, ale wokół mnie nie ma już zbyt wielu krewnych, którym mógłbym zaufać.

Nie, zostań tam, gdzie stoisz. – Głos Grimnira, ukrytego za wysokim oparciem, zatrzymał Reginleif. – Wolę nie widzieć twojej twarzy, żebym nie zaczął żałować tego, co chcę ci wyjawić.

Kiedy tobie i twoim towarzyszkom pożyczałem Draupnir na wasze wyprawy, na pewno się zastanawiałyście, jak go zdobyłem – zaczął po krótkim milczeniu. – Owszem, to prawda. Byłem po niego w Hellu. U Sigurda. Musiałem mu pierścień zabrać przemocą. Ostrzegał mnie przed jego użyciem i rzucił klątwę. Chcę się więc ubezpieczyć. Czeka mnie wałka i nie wiem, jak się skończy. W każdym razie przez jakiś czas mnie nie będzie i nie chcę – mówił spokojnie – żeby Walhalla została bez władcy. Chyba zauważyłaś, że nie mam przy sobie Gungnira. Będę się starał, by nie trafił w ręce wrogów. Nawet gdybym miał pecha. Pamiętaj więc. Jeśli nie można mnie będzie odnaleźć, włócznię znajdziesz wetkniętą w jesion mojego łoża i tylko mój potomek będzie miał siłę, by wyrwać go z objęć Learda. Potem już tylko od niego będzie zależało, co pocznie z Gungnirem. Ale gdy wrócę, rozliczymy się. To wszystko. Teraz już idź, a słowa, które ode mnie usłyszałaś, potraktuj, jak uznasz za stosowne – dokończył ze znużeniem i spoza tronu znowu wysunęła się ręka w niebieskim rękawie munduru. Jej gesty były jednoznaczne.

Reginleif wybiegła z sali z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony czuła ulgę, że uniknęła kary, z drugiej strony właśnie to ją niepokoiło. A na dokładkę to końcowe oświadczenie Grimnira.

Wyprowadziło ją z równowagi.

Jeszcze przed tą rozmową mogłaby przysiąc, że władza nad Walhalla z Gungnirem w ręku jest jej niewyobrażalnym pragnieniem. Ale teraz, gdy taka możliwość sama pchała się w jej ręce, gdyż ojciec nigdy nie rzucał słów na wiatr, nagle stwierdziła, że marzy o czymś innym. Przede wszystkim o wypróbowaniu swojego nowego miecza. To prawda, najpierw na von Gallwitzu, ale potem – potem na innych mężczyznach. Żywych i pełnych ciepłej krwi. Pachnących jak ten chłopiec z obrazu Nordriego. I dlatego nie chce panować nad Niflheimem, ale nad Midgardem. Pełnym takich chłopców, którzy dzięki dziwnym czarom zabłądzili na równiny Wigridu. Jak słodka musi być jego krew – wspomnienie tego, co przed chwilą widziała w sali, całkowicie ją oszołomiło.

Za salą niezdecydowanie oparła się o skrzydło brązowych drzwi, a potem, posłuszna nagłemu impulsowi, zamiast zacząć schodzić, ruszyła po rampie w górę.

Oba cylindryczne mury, zewnętrzny i wewnętrzny, kończyły się na takiej samej wysokości i belki stożkowatego dachu, zakotwiczone na szczycie zewnętrznego muru, rozciągały się pięć metrów nad głową Reginleif. Wspinała się ostrożnie po zakurzonych głazach, tworzących między dwoma olbrzymimi kominami kominków ciemny kwadrat muru wewnętrznego. Łupkowy dach wysoko nad jej głową cicho szeleścił w nocnym wietrze. Mdłe promienie Idiego, wpływające do środka przez potężną lukarnę, przez niedopatrzenie albo umyślnie otwartą, dawały akurat tyle światła, by szczegółowo była widoczna wewnętrzna krawędź muru. Za nim otwierała się ciemna przepaść sali obserwacyjnej. Stąd też rozległo się skrzypienie drewna w rytmie kroków, którymi dziesięć metrów niżej Grimnir przemierzał podium. A po tym dźwięku, jak echo, skrzypienie powtórzyło się w innej tonacji także na murze.

Reginleif zachwiała się. Ze wszystkich sił powstrzymywała okrzyk przerażenia, który wyrywał się z jej piersi. Przyczyną nie była widoczna sylwetka Ojca Poległych, ale potworny skrzydlaty cień. Z cichym chrobotem odkleił się od komina i tylko kilku kroków brakowało, by stanął jej na drodze.

Brynhild wróciła z Hellu! – pomyślała Reginleif w przerażeniu i sięgnęła po miecz. Ale ręka opadła jej bezwładnie, gdy lodowe światło Idiego oświetliło twarz i ciało nieznajomej.

Była to ona sama.

Jej owalne oblicze o gładkim czole, warkocz długich włosów, szczupła szyja przechodząca łukiem amfory w krągłe ramiona, jędrne piersi nad szczupłą talią, całe jej cudowne ciało, obnażone w sinej bieli, uzbrojone w budzące respekt skrzydła i świecące jak wspaniała rzeźba z kości słoniowej. Demonka przyłożyła szponiasty palec do sinofioletowych ust, a jej lśniące zielone oczy wbiły się w twarz Reginleif. Potem znowu przycisnęła skrzydła do komina i przez krawędź muru zaczęła w skupieniu obserwować Grimnira. Kiwnęła ręką na Reginleif, by ta podeszła.

Reginleif nie zdążyła nawet dobrze się rozejrzeć, gdy na dole pod energicznymi krokami zatrzeszczały deski i rozległ się pełen wściekłości okrzyk.

Złapałem cię, złodzieju! – dudnił w okrągłej komnacie przerażający ryk. – Odłóż ten miecz!

Nad leżącym na podium Grimnirem w marynarskim mundurze pochylał się drugi Grimnir. Ze swoją zwyczajną twarzą i w swoim zwyczajnym myśliwskim ubraniu z jeleniej skóry. W ręku trzymał włócznię, której grot opierał o piersi leżącego. Miecz w czarnej pochwie leżał obok.

Tym razem Reginleif cicho jęknęła ze strachu.

Sza! – syknęła demonka, a ramię Reginleif znowu zmiażdżył jej pazur.

Powstrzymaj się – powiedział spokojnie leżący. – Przecież nie zabijesz samego siebie. Mam Leohtetanr, tak jak się umówiliśmy. Nie możesz tego jeszcze wiedzieć, ale za kilka minut, w tej postaci i z mieczem udasz się na Wigrid. Najpierw do tego czarnego starca. Pamiętasz to uczucie, że patrzysz na samego siebie? – mówił szybko leżący Grimnir, a stojący w trakcie jego mowy niechętnie cofnął grot włóczni znad jego piersi.

Było uzasadnione – ciągnął mężczyzna w mundurze. Gdy minęło zagrożenie, wyprostował się powoli i wziął do ręki katanę.

Za chwilę przylecą Huginn z Muninnem i zreferują ci, co się wydarzyło przy tym stalowym wozie. Rycerz Arnim zabił dowódcę obcych i nie zauważył, że ma teraz inny miecz. Ten miecz. – Potrząsnął kataną w czarnej lakierowanej pochwie, którą ciągle trzymał w prawej dłoni. – Jeszcze tego nie wiesz, więc ci mówię. Krótko mówiąc, nasz miecz jest w grze. Surt musiał odkryć jego kryjówkę i wypożyczył go sobie. Zorientowaliśmy się zbyt późno, ty dopiero teraz. Obaj wiemy, co to znaczy. Mnie, czyli tobie, nie pozostaje nic innego niż naprawdę włączyć do gry Leohtetanr i wprowadzić Surta w błąd kolejną zamianą. Nie masz wyjścia, musisz zastąpić tego dowódcę i sam stanąć naprzeciw jeźdźca czerwonego smoka. Już od dawna przeczuwałeś, że cię to nie ominie. Musisz rozwiązać problem, jak zastąpić prawdziwego dowódcę, żeby nikt tego nie zauważył. Zwłaszcza szpiedzy Surta. Dla pewności zalicz do nich wszystkich pozostałych z załogi stalowego wozu. Musisz czyhać na okazję. Pancerny wóz musi się pojawić przy tym starym Murzynie. Dotrzesz więc do niego pod prąd czasu, zorientujesz się w sytuacji, a potem znowu skoczysz w czasie, żeby poinformować o niej samego siebie. Co właśnie się dzieje. Dopiero wtedy znowu powrócisz do przeszłości, żeby naprawdę pokusić się o tę zamianę.

Żółte oko Grimnira z włócznią powoli mrugnęło na znak zrozumienia.

Dlaczego wróciłeś przedwcześnie, zanim odszedłeś? – huknął mimo to jej właściciel. – Wiesz, że nie lubię takich spotkań. To oznacza igranie z podwójnym proroctwem z Kontynuacji Wieszczby Wólwy.

Jest parę powodów. Po pierwsze, w tym pojedynku prawdopodobnie zostaniesz zabity. Przypomnij sobie to przeczucie, że padniesz z ręki jeźdźca na czerwonym smoku. Dla powodzenia sprawy wprawdzie nie ma znaczenia, czy przeżyjesz, ale w takiej sytuacji nie miałby kto wracać. Dlatego postanowiłeś wrócić nie tylko przedwcześnie, ale wrócić w przeszłość dwukrotnie. Najpierw, pozornie niepotrzebnie, żeby zanurkować za tym Murzynem. A potem jeszcze raz, by poczekać z nim na ten wielokołowy wóz. A między tymi dwoma powrotami odbywa się nasza rozmowa, która jest niezmiernie istotna. Dopiero po niej wpadniesz na pomysł, jak naprawdę to wszystko przeprowadzić, dopiero teraz mówię ci o najważniejszym. Nie możemy bowiem zapominać o najeźdźcach. Tak to wymyślisz. Kiedy tej nocy znowu zniknę w przeszłości, żeby czekać na wóz obcych, przeskoczysz moje pierwotne odejście trochę w przyszłość. W ten sposób uwolnisz się od mojego losu i sam będziesz mógł zająć się najeźdźcami, bez względu na to, co się ze mną stanie. Ja też będę niezależny, bez względu na to, co się stanie z tobą.

A te inne powody?

Zabezpieczenie przeciw posłużeniu się Pożeraczem Światła. – Mężczyzna w mundurze znowu potrząsnął bronią.

On też się rozdwoił, tak jak my. Jeśli zajrzysz do kryjówki, powinieneś znaleźć tam Leohtetanr. O ile ktoś go nie ukradł. Poczekaj. – Grimnir w mundurze chwycił za skórzany rękaw tego drugiego. – Zaraz się przekonamy, ale pozwól mi skończyć. Po prostu musimy się liczyć ze wszystkimi możliwościami. I z tym, że to ja po przegranym pojedynku dam von Gallwitzowi do ręki prawdziwy miecz. W takim przypadku ty wyjmiesz drugi z ukrycia i zniszczysz nim ukradzioną broń. Przypomnij sobie, że Brokk ostrzegał nas przed taką możliwością...

Może uda ci się już podczas pojedynku, jeśli von Gallwitz będzie miał skradziony Leohtetanr? Wtedy byś, wtedy bym...

Grimnir w skórze przerwał na chwilę – ... nie musiał umierać, bo przy pierwszym skrzyżowaniu ostrzy on zostałby bez broni. I to jest ten prawdziwy powód, dla którego ryzykujesz nawet to, że spełni się Podwójna Klątwa? – zapytał z pogardą.

Tak – przytaknęła jego kopia. – Ale ty chcesz się przekonać, czy nikt nie skradł Leohtetanra.

Z niemal niedosłyszalnym skrzypieniem pazurów demonka, wlokąc Reginleif za sobą, przesunęła się do przodu, żeby mieć lepszy widok na jednookiego mężczyznę, który skierował się pod nie, do północnych schodów.

W półmroku rozległo się skrzypnięcie. Obaj mężczyźni zeszli z podium i z powrotem obrócili się do drewnianych stopni z dębowych bali. Grimnir w jeleniej skórze uniósł deskę najniższego stopnia i pochylił się nad nim. Jego usta zaczęły się poruszać i ciche mamrotanie Ojca Poległych po chwili wypełniło całą okrągłą salę. Oparty o Gungnir Grimnir zaczął się kołysać w rytm czarodziejskich zaklęć, a mężczyzna w mundurze z powagą się przyglądał.

W końcu Ojciec Poległych skończył zaklęcia. Schylił się i lewą ręką wyłowił z ciemnej szpary podłużny przedmiot. W słabym świetle, rzucanym ze wszystkich stron przez dogasające ognie w kominkach, uniósł orientalny miecz w czarnej pochwie i przyłożył do broni, którą trzymał mężczyzna w mundurze kapitana.

Uważaj! – krzyknął drugi Grimnir i szybko cofnął rękę z bronią. – Nie tak blisko. Wystarczy lekkie dotknięcie i mój miecz zniknie...

Miałeś rację. – Grimnir w stroju myśliwskim odetchnął z wyraźną ulgą. – Teraz każdy z nas ma swój Leohtetanr. Zaraz schowam mój z powrotem. – Ponownie pochylił się nad szparą i wsunął do niej miecz.

Cały ceremoniał zaklinania przebiegał teraz w odwrotnej kolejności.

Tak, każdy z nas ma swojego Pożeracza Światła – powtórzył Grimnir w mundurze, gdy tylko wybrzmiały ostatnie słowa zaklęcia. – To dobrze. Ale obawiam się, że Surt przejrzał naszą intrygę. Już wie, że miecz jest ukryty tutaj, a nie w Walhalli. Dlatego zaatakuje właśnie tu. I posłuży się armią z Wigridu. Nie wydaje ci się podejrzane, że najeźdźcy dotarli właśnie dziś wieczorem? Nie dziwi cię ta czasowa zbieżność wypadków?

Myślisz, że Surt i jego sojusznik w Midgardzie oskrzydlili mnie obecnymi wydarzeniami? – Grimnir z włócznią opuścił deskę schodów i stanął na niej, przytupując. – Że gra z mieczami jest tylko przynętą, żeby obcy mogli zaatakować bezbronny Hlidskjalf?

Tak, ale ramiona tych skrzydeł są wymienne. Jeśli zajmiesz się rycerzem Arnimem i załogą wozu, obcy są przynętą, która ma cię odciągnąć. Ale jeśli dasz pierwszeństwo najeźdźcom, przynętą jest rycerz Arnim. I oba te wydarzenia są dla nas śmiertelną pułapką. Gdybyś został sam, z pewnością w którąś byś wpadł. Rozdwojeni mamy szansę, i to trzeci powód, dla którego musisz ryzykować to, co Wieszczba... – Nagle Grimnir w mundurze kapitana zamilkł, pochylił głowę i nasłuchiwał w skupieniu.

Nie ma już czasu na gadanie – odezwał się znowu. – Mam wrażenie, że słyszę krakanie kruków krążących wokół wieży. Ja znikam, im szybciej to zrobię, tym płyciej ty będziesz musiał skoczyć w przyszłość, lecąc do obcych.

Powinieneś wiedzieć jeszcze coś – kontynuował ostrzejszy głos Grimnira w mundurze. – Gdyby w walce z najeźdźcami wszystko poszło źle, chroń przed nimi Gungnir. Wiesz, gdzie go rzucić, a kruki poinformują Widara i Waliego, gdzie mają szukać spuścizny. Powiedziałem o tym także Reginleif. Spotkałem się tu z nią i wysłałem ją do rycerza Arnima. Może niepotrzebnie, bo nie musimy szukać dowodów, że to on jest drugim Sigurdem. Ale może uda się jej wyciągnąć od niego pierścień.

Nie powinieneś był jej o niczym mówić. To ona umożliwiła Surtowi zdobycie pierścienia. Surowo bym ją ukarał, gdybym tu był...

Może w mojej postaci jest więcej ojcowskiej miłości...

Przepraszam – syknęła w tym momencie demonka i zwolniła uścisk, w którym ciągle trzymała ramię Reginleif – ale musiałam to usłyszeć.

Reginleif, chociaż czuła, jak krew ścieka jej po plecach, nawet nie pisnęła.

Nagle coś zatrzepotało w przeciwległym świetliku i do wieży wleciała para rozgorączkowanych kruków. Błyskawicznie zleciały ku podium i usiadły Grimnirowi na ramionach, każdy z jednej strony.

Jednooki w stroju myśliwskim był już w sali sam. Drugi zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu.

Gdy tylko z dołu rozległo się wzburzone krakanie, demonka ostrożnie, cicho skrzypiąc pazurami, wycofała się w cień komina, aż do przeciwległej krawędzi, gdzie wewnętrzny mur owinięty spiralą schodów spadał w ciemności aż do fundamentów fortu.

Milcz – szeptały jej zimne usta w ucho Reginleif – on za chwilę też odleci. Porozmawiamy później. Okryję nas płaszczem niewidzialności, żeby nie zobaczyły nas jego kruki – dodała i zaczęła bardziej wydychać niż szeptać formułę zaklęcia.

Na dole, za murem, Grimnir też zaklinał. Znowu zabrzmiał mamroczący głos, przeszedł w krótką litanię, po której rozległ się donośny orli krzyk. Potem za ścianą zaszumiały rozkładane skrzydła. Półmrok pod belkami przeciął wielki skrzydlaty cień i dwa razy obleciał salę, aż w przeciągu zaszeleściły luźne płaty łupkowego dachu. Po chwili orzeł złożył skrzydła i z dumnym okrzykiem wyleciał przez lukarnę na wolną przestrzeń. Kruki podążyły za nim.

Dobra, możemy rozmawiać – odetchnęła demonka.

Dobrze, że ciągle ci ufa. Musisz iść do rycerza Arnima i odzyskać ten pierścień. To leży w naszym interesie, a nie jego.

Nie przypominam sobie tego spotkania. – Reginleif zmarszczyła czoło.

Ty nie możesz – odparła demonka. – Tak jak Grimnir w skórze nie pamiętał siebie w niebieskim suknie, który przyszedł z jego przyszłości. Ja też jestem z twojej przyszłości, i możesz wierzyć albo nie, jestem tutaj jeszcze jedna. Z przyszłości trochę odleglejszej. Mam z nią spotkanie. Najpierw przyniosła Murzyna, a teraz bawi się na Wigridzie z chłopcem. On byłby lepszym kąskiem – szmaragdowe oczy demonki na chwilę zakryła zasłona pożądania – niż ten wstrętny czarnuch. Będzie mi leżał na żołądku... – Oczy pięknego potwora znowu błysnęły okrucieństwem i bezkompromisowo wbiły się w Reginleif.

Teraz to już wiem. Ale więcej ci nie powiem, w ogóle nie powinnaś była tu przychodzić. Ojciec miał rację, o rzeczach przyszłych lepiej wiedzieć jak najmniej...

Więc już wkrótce... – zdumiała się Reginleif.

Tak. Dobrze, że połknęłaś krew siostry. – Twarz demonki wykrzywiła siew okrutnym uśmiechu. – Przejdziesz wcześniej, niż się spodziewasz. I dlatego nie wahaj się. Jedź do swojego rycerza i korzystaj ze swojego ciała, póki czas. Ja mam inne przyjemności. Domyślasz się, jakie. Ale chętnie wspominam twoje. Więc postaraj się, żeby było co wspominać. Leć już – znowu ją pogoniła – i nigdzie się nie zatrzymuj. Przed tobą długa droga, a przede mną tutaj mnóstwo roboty.

Musisz ukraść ten miecz, póki czas, co? – dociekała Reginleif. – Już wiesz, gdzie i jak.

Nie pytaj – zachmurzyła się demonka. – Nawet ja nie jestem jedyną panią swojego losu.

Ktoś ci rozkazuje? Powiedz, kto, kto się ośmiela?

Nie pytaj – ze złością powtórzyła demonka. – Jutro wszystko ci powie serce smoka. Jeśli będziesz miała dość silny żołądek, żeby je strawić. A z nim to, czego się dowiesz – uśmiechnęła się złośliwie – moja droga bliźniaczko. Nie masz wyjścia, musisz zjeść ten gorzki kąsek. Będzie trochę większy niż ten łyk krwi. Ale nie ma innego sposobu, żebyś zrozumiała runy, a bez nich nie zrealizujesz swoich ambitnych planów. Czasami cię za to nienawidzę. Bo nie jest dobrze błąkać się po czasie i spotykać siebie samą. W ogóle nie jest dobrze wracać. Im bardziej wracasz do przeszłości, tym mniejszy masz zakres wolności, tym mniejszą możliwość swobodnego decydowania o swojej przyszłości. Dobrze to zapamiętaj, skoro już na mnie trafiłaś. Jutro życzę ci smacznego. A teraz wynoś się, słyszysz, wynoś – syknęła w twarz Reginleif i groźnie rozpostarła skrzydła ćmy.


***


Gdy Grimnir był zmuszony myśleć o sobie, nazywał siebie w duchu Najwyższym, gdyż do Najwyższych należał. Teraz rozmyślania, a nie były to rozmyślania radosne, zmusiły go do spotkania siebie samego. Wypełnia się proroctwo Sigurda. I nie tylko ono. Nie tylko są już w Wigridzie najeźdźcy wraz z tymi niesamowitymi pancernymi wozami o stalowych tarczach na kołach. Zagrożone jest znacznie więcej. Porządek wszystkich światów. Istnieje poważne ryzyko, że kolejny Ragnarók stoi tuż za drzwiami i przyniesie zagładę jeszcze większą niż poprzedni. Nie będzie już żadnych Asów...

Gdyby był na miejscu tego w sukiennym płaszczu ze złotymi lamówkami na rękawach, zabiłby Reginleif. Zabiłby, dopóki to możliwe. Zawiódł się na niej. Była opętana nie tylko pożądaniem, ale także władzą. A ten drugi odesłał ją do jego włóczni. Nie miał złudzeń co do swoich ostatnich synów. Widar i Wali byli tylko silnymi tępakami. Na wszystkie Eliwagi, a czegóż mógł się spodziewać? Że skusi Reginleif wizją spadku, a ona zmieni plany? Niepotrzebnie o tym myślał. Najwyższy nigdy by nie zabił swojego dziecka. I ten drugi wiedział o tym doskonale. Kiedyś, przed wiekami, też nie potrafił unieść ręki na Brynhild. Gdy mu się sprzeciwiła, ukarał ją tylko aresztem domowym. Zamknął jej siedzibę za ścianą płomieni, co też się dobrze nie skończyło, dlatego w sprawie Reginleif postanowił pozwolić na swobodny rozwój wypadków. Może to błąd, ale on już zbyt wiele pamiętał. To krępuje ręce.

Obrócił wielką opierzoną głowę w bok i jedyne okrągłe oko skierował w dół, na pociemniałą równinę Wigridu. Cypel z sylwetką Hlidskjalfu zniknął gdzieś z tyłu, w ciemnościach. I tak by zniknął, nawet gdyby Grimnir nie odbył tego krótkiego skoku w czasie do przodu. Ominął dokładnie moment, w którym ten drugi w ludzkim kształcie udawał się tej fatalnej nocy na pierwszą wycieczkę w przeszłość, by samemu również trochę cofnąć się w czasie. Rozbije spisek Surta. On leci, żeby porachować się z najeźdźcami, a ten drugi czeka gdzieś na Wigridzie na pancerny wóz obcych z północy. Żeby Surt nie mógł podsunąć Odźwiernemu prawdziwego miecza...

Naprawdę dobrze wymyślił ten skok w przeszłość i przedwczesny powrót. Oddzielił od siebie kolejnego Grimnira. Chociaż jemu spotkanie z obcymi przyniesie zagładę, ten w sukiennej marynarce będzie istnieć niezależnie od niego. W wiecznym kołowrocie razem z tym wyznawcą Ogina będzie w ludzkim kształcie czekać na pancerny wóz obcych, wracać na Hlidskjalf, znowu czekać, wracać, ciągle czyhać na swoją okazję...

Przez chwilę próbował zapomnieć o ponurych myślach, próbował w pełni oddać się lotowi.

Lubił przekształcać się w orła. Z przyjemnością wsłuchiwał się w rytmiczny świst powietrza przy każdym ruchu olbrzymich opierzonych skrzydeł. Ciągle się upajał uczuciem wolności, które dawał mu lot. Tak, aż zbyt dobrze rozumiał swoich nowych einherjarów i ich lotniczą pasję i dlatego starał się nie zwracać uwagi na smród i niemiły dla ucha hałas ich maszyn. Lecz dzisiaj radość z latania nie chciała się pojawić.

Nagle i nieoczekiwanie przypomniał sobie to, czego nie chciał. Przed czym się bronił. Fragment z Kontynuacji Wieszczby Wólwy.

Bracia braci,

co ostrzem ostrym

kiedyś już

dzień z nocą jedli,

przez potwora podwójnego

nad oseska obliczem

zdwojeni złem

sami sobie

w zwierciadle siebie

podłości się poświęcą,

by Ziemi władczynię

ze zbrodni zrodzoną

na zgubę zdradzić.

To nie był dobry znak, że ciągle powracał myślami do tego tajemniczego i przerażającego Podwójnego Proroctwa. Nawet norny nie rozumiały jego treści. To prawda, wiedziały, że dotyczy jego i miecza Surta. Wstępny kenning, bracia braci, mówił o tym jasno. Ale wszystko inne odbijało się we mgle podwójności. Zbyt wiele tam było podwójnego. Tak jak teraz w jego życiu. I w ten sposób został, wbrew własnej woli, wciągnięty przez tego drugiego do owego proroctwa. Jakby nie wystarczyło klątwy Sigurda...

Nad horyzont wzeszły dwa blade księżyce, Idi i Gang, i przerwały tok jego myśli. Obrał kierunek na zachód. Czyli tam, gdzie krasnolud Westri pokazał miasto obcych. Myślał o nim, dopóki monotonia lotu nie ukołysała również tych niespokojnych myśli. Wreszcie czas przestał istnieć i to było jedyne miejsce poza czasem, które Grimnir lubił.

Do Idiego i Ganga dołączył potworny Thjazi. Wystawił swoje wypukłe ciemię nad horyzont dokładnie w chwili, gdy Grimnir głęboko pod sobą dostrzegł wyspę ruin.

Złożył skrzydła i przeniósł punkt ciężkości do przodu. Świst powietrza się nasilił i orzeł poczuł jego chłodny nacisk na opierzoną głowę.

W potrójnym świetle księżyca schodził ku wypalonym zgliszczom miasta, które jak guz szpeciło gładką powierzchnię Wigridu. Teraz już rozumiał, co to jest.

Ta armia nie tylko miała zdobyć jego zamek. Jego Hlidskjalf, jego skarbiec, skrywający Leohtetanr. Przede wszystkim miała być ostateczną ofiarą maga z Midgardu dla Surta.

Zatrząsł się we wściekłym i bezlitosnym gniewie.

W ciągu tysiącleci jeszcze nikt tak głęboko nie obraził wojowniczego nordyckiego boga. Ta bezwzględna bezczelność, ta niebotyczna zuchwałość, by obcą ofiarę składać na jego ołtarzu! Ostatnią ratę na konto znienawidzonego wroga zapłacić na jego terenie! Jakby już został podbitym wasalem Surta!

Pragnął tylko jednego. Zabijać.

Jeszcze jest wojowniczym nordyckim bogiem.

Dostrzegł stojącą samotnie budowlę. Dwanaście potężnych kolumn tworzących bramę, konstrukcję jakby stworzoną do tego, by na niej wylądować. Wypuścił Gungnir z pazurów i złapał go zwinnie w wielki dziób. Potem jego szpony zachrzęściły o poczerniałe kamienne bloki, a olbrzymie skrzydła klasnęły, gdy już spokojnie stabilizował swoją pozycję.

Uspokoił się też wewnętrznie. Wielkim, nieruchomym żółtym okiem w świetle gwiazd oglądał ciche ruiny pod sobą. Pozornie nieruchomy, ocieniając swoim ogromem nawet kamienne rumaki kwadrygi, wspinające się po balustradzie tej samotnie stojącej bramy.

Wkrótce dostrzegł ukradkowy ruch, jakby robaka. Rozpostarł skrzydła i zleciał z wierzchołka bramy.

Bezgłośnie szybował nad rumowiskami i spalonymi wrakami maszyn wojennych, tarasujących przestrzeń, która kiedyś była szerokim bulwarem. Ten mag, który chciał go sprowokować podsuniętą ofiarą z całego miasta, coś sfuszerował. Do żaru wściekłości w jego duszy dołączyła krztyna pogardy, gdy wśród ruin obserwował bezsilnie zwijających się poległych.

Ich byt utkwił gdzieś pośrodku, w ciągłej agonii, i Najwyższy czuł wstręt, spoglądając na spartaczone cierpienie, którego nie znosił u swoich wojowników. Chwycił w pazury włócznię i w niskim locie uderzał nią o zwijające się kłębki tych robaków, tu i ówdzie mimochodem dotykając wraków maszyn.

Narastający ryk uruchamianych silników świadczył, że Gungnir ma nad najeźdźcami taką samą moc jak nad jego einherjarami, i Grimnir poczuł, jak jego wściekłość opada.

Stracił orientację w tym labiryncie na wpół zburzonych domów, hałd rozwalonych murów i wraków pancernych maszyn, z których część była kopią tego pojazdu, do którego w tej chwili czarny wyznawca Ogina prowadził jego czasowego bliźniaka.

Chociaż widział już krwawe pobojowiska niezliczonych walk, przygnębił go widok chaotycznych ruin, prześlizgujących się pod jego pazurami. Poczuł zmęczenie i dlatego, przeleciawszy nad wielką spaloną budowlą w kształcie litery L, której rozbity front zdobiły podziurawione złocone rzeźby orłów, z ulgą przysiadł na wolnej przestrzeni za nią. Może kiedyś, przed zagładą, była parkiem. Świadczyły o tym ogorzałe kikuty drzew, sterczące z pokrytej popiołem ziemi. Rozpoznał w nim zniszczony sad z obrazu Westriego.

Już w ludzkim kształcie, opierając się o włócznię, przedzierał się między zwęglonymi pniami do miejsca, gdzie resztki potężnej budowli skrywały wejście do podziemi. Tu znalazł kolejne spalone ludzkie zwłoki. Zawahał się, czy również je powinien pobłogosławić swoją włócznią, ale kiedy dostrzegł wśród nich postaci dzieci, grot Gungnira spuścił również na nie i opuściła go wszelka nienawiść.

Gdy polegli ulegli przemianie, z przerażeniem uciekli od niego.

Z wyjątkiem dwóch ludzi. A raczej ludzików, z których jeden był garbatym i kulawym kaleką. Na jego oko nie byli wojownikami. Natychmiast wyczuł, że – złożeni w ofierze innemu – nie mają szacunku, który prawdziwy einherjar powinien żywić do niego, Ojca Poległych.

Więc Karl miał rację – wychrypiał ten bardziej rosły, w czarnych spodniach i szarej kurtce o wojskowym kroju. Z mięsistej twarzy pod grzywką przetłuszczonych włosów błysnęło kłujące spojrzenie.

Kto was wezwał do Niflheimu? – wypytywał Równie Wysoki. – Przyszliście mi służyć?

Raczej spodziewamy się, że zgodnie z umową, to ty, Wotanie, będziesz służył nam – odparł bezczelnie garbus, któremu najwyraźniej nie brakowało odwagi.

To imię nie powinno było paść. Przynosiło mu pecha. Było to imię, które miał na myśli Sigurd. Dlatego Grimnir starał się o nim zapomnieć. Kaleka, który go użył, zasłużył na karę za swoją bezczelność. Grimnir nigdy nie był bogiem kulawych i garbatych. I nigdy z nikim nie zawierał żadnej umowy.

Pokaże najeźdźcom, kto tu jest władcą. Czuł, jak znowu rośnie w nim fala wściekłości. Jak podnosi się od piersi i gorącym gejzerem tryska w mózg i rozmywa wszelkie wątpliwości. Znowu był pełen szaleńczej i niepohamowanej żądzy mordu, jak za prastarych czasów, kiedy nie bez przyczyny nazywali go Herrjannem, Władcą Bitew.

Nie żałował, że dał wrogom nowe życie i właściwie sam ich postawił przeciw sobie. Uważał za sprawę honoru dać każdemu przeciwnikowi szansę. Przecież był wojennym bogiem, władcą światów ludzkich i nieludzkich, i jego duma nie pozwoliłaby mu walczyć z mniej wartościowym przeciwnikiem w stanie przejściowym. Jeśli miał się sprawdzić jako władca, jako prawdziwy Herrjann, musiał zrobić to honorowo. Musiał przekonać wszystkich, że potrafi zwyciężyć każdego, kto wszedł do Niflheimu.

Jesteś zbyt bezczelny, niewdzięczny robaku – zaczął chłodno. – Nie masz szacunku dla mojego imienia i mylisz mnie z handlarzem starzyzną. Moja bratanica Heli nauczy się pokory – dodał bezwzględnie i zamachnął się włócznią.

Błysnęło, ciało garbusa znowu poczerniało i osunęło się na ziemię.

Chcę taką włócznię – wrzasnął wprawdzie ludzik w czarnym mundurze, ale zrobił to, uciekając co sił do portalu prowadzącego do podziemi.

Mimo niewielkiego wzrostu musiał być dowódcą najeźdźców. Diabelskim szczurołapem, który pociągnął za sobą na śmierć całe miasto i został zaprowadzony do Niflheimu przez jego cień, gdyż wraz z jego ożywieniem przebudziła się do życia cała jego drużyna.

Z ciemnego ujścia wejścia do podziemi wystrzeliły niewielkie płomienie i trzasnęły strzały. Od resztek murów odkleiły się kanciaste cienie wojowników w głębokich stalowych hełmach, w kolorowych pelerynach i z tymi małymi metalowymi bazyliszkami w rękach, wypluwającymi wraz z płomieniami kawałki żelaza.

Najwyższy rzucił się na ich zastęp. Znowu błysnęło bielą, gdy jednym cięciem Gungnira zdjął z nich szaty einherjarów. W gorący popiół opadły tylko puste osmalone hełmy i rozpalone do czerwoności resztki broni.

Wydał zwycięski okrzyk i z wyciągniętą włócznią, której grot żarzył się oślepiająco, obrócił się przeciw kolejnemu rojowi atakujących.

Za posiekanym kulami murem zagrzmiał silnik czołgu.

Ściana się wybrzuszyła, na ułamek sekundy zamarła w tej dziwnej pozycji, jak przekłuty dziecięcy balon tuż przed pęknięciem, a potem w chmurze pyłu i odłamków cegieł rozpadła się.

W nieregularnej, poszarpanej ramie pojawił się przód potężnego pancerza. W księżycowym świetle zalśnił grafitowo jak nadbrzeżny cypel ze starego granitu. Skrzypienie obracającej się wieżyczki na chwilę zagłuszyło nawet ryk silnika. Z długiej lufy wystrzelił pociągły język pomarańczowego płomienia i nim zgasł, żółta kula ognia pochłonęła miejsce, gdzie stał Najwyższy.

Zagrzmiał wybuch.

Wojenny bóg w płonącym ubraniu wytoczył się z płomieni eksplozji. Wściekle wyjąc jak atakujący niedźwiedź, bez namysłu, z przyklęku rzucił włócznią w pancernego potwora.

W snopie iskier i wśród grzmiącego łomotu ostrze Gungnira uderzyło w skośny pancerz na czole opancerzonego monstrum. Cały czołg zadźwięczał i cofnął się kawałek. Ale włócznia najpierw odbiła się od niego i poleciała w górę, a potem jak bumerang skierowała się w stronę Grimnira. Błyszczący grot zanurzył się w piersiach Najwyższego z taką siłą, że uderzenie przewróciło go na plecy.

Oszalały z bólu wyrwał włócznię i przekręcił się na czworaki. Z czołgu strzelali do niego teraz z karabinu i zrozumiał, że stracił nietykalność. Czuł, jak opuszczają go siły, którymi dotychczas odpychał od siebie te bzyczące kawałki żelaza. Jeśli zaraz nie zniknie, wpadnie do Hellu i tym razem nie będzie miał klucza Lokiego, żeby wrócić. Spojrzał na włócznię, na dębowe drzewce wzmocnione srebrnymi krążkami z magicznymi runami, na podwójne ostrze grota obryzgane jego krwią.

Spełniło się proroctwo Sigurda i pozostała mu jedyna rzecz, którą musiał zrobić.

Chwycił włócznię, jak kot wybił się pionowo w górę i tam, gdzie fioletowa poświata zdradzała rodzący się poranek, ponad siebie, rzucił Gungnirem. Na czystym niebie błysnęło oślepiająco, zagrzmiał grzmot.

Leć, mój Gungnirze, leć do Walhalli i wbij się w moje łoże, zaryj się w święte drzewa Laeradu z taką siłą, by nikt, kto nie będzie mojej krwi, nie mógł cię wyciągnąć – żegnał się z włócznią.

Na ziemię opadł już pod postacią wilka, z którego piersi sączyła się krew. Skowycząc z bólu lawirował miedzy rozbłyskami strzałów w stronę bezpiecznej ciemności ruin.

Gdy cel zniknął, karabinier w dymiącym czołgu posłusznie przestał strzelać. Czołgista wrzucił wsteczny i pancerny tygrys trzęsąc się wycofał się z miejsca, które na Ziemi było siedzibą Kanclerza Rzeszy.

Jak wszystkie czołgi „Leibstandarte Adolf Hitler", i ten był wykonany ze specjalnej stali pancernej. Pierwotnie była przeznaczona na budowę statku wojennego, który miał zastąpić zatopionego „Bismarcka".

Nazwano ją wotan.

X


Rycerza Arnima obudził żar słońca. Gorące promienie kłuły go w twarz, czerwony świt wbijał się w powieki. Znowu walczył, a jego samolot płonął. Musi wyskoczyć. Lepiej się zabić, rozbijając się o daleką ziemię, przeżyć agonię długiego upadku w chłodnym powietrzu, niż powoli palić się w płomieniach benzyny. Szarpnął się, żeby uwolnić się z pasów...

Zaszuraly kamienie i von Gallwitz wreszcie otworzył oczy. Leżał na boku i patrzył na swój skórzany kombinezon, rzucony na szary żwir. W czasie snu musiał się z niego stoczyć. Niedaleko, w kręgu osmalonych kamieni, dogorywała kupka ogarków. W rozpalone niebo unosiła się wąska spirala niebieskiego dymu. Jakieś trzydzieści kroków za ogniskiem, nad miałką skarpą, stał albatros, a przed jego dziobem biegała ogromna hiena.

Podskakując, obwąchiwała oślepiająco biały kadłub, słychać było skrzypienie jej pazurów ślizgających się po kamieniach i piasku. Z kanciastego pyska, niemal dwa metry nad ziemią, na poziomie wthulowego kołpaka albatrosa, wystawała nadgryziona kość. Ciemne ciało z kłębami kołtunów, z wysokim, umięśnionym kłębem, który groteskowo przechodził w o wiele niższy i słabszy zad, pokryte było smugami skrzepłej krwi.

Drapieżnik obrócił głowę z wystającymi mięśniami żuchwy. Obojętnymi żółtymi oczyma odpowiedział na spojrzenie von Gallwitza. Na chwilę znieruchomiał. Z uniesioną prawą przednią łapą wściekle zamachał ogonem i uciekł kołyszącym krokiem, nim rycerz Arnim zdążył zareagować.

Dopiero wtedy przyciągnął do siebie katanę. Leżała dalej, niż odkładał ją w nocy. Gdy wyciągał rękę po broń, przypomniał sobie sen. Niezwykły blask na czystym niebie, osamotniony grzmot, zwierzę kropka w kropkę podobne do tego, które właśnie leniwie się oddalało...

Niestety przypomniał sobie również inne rzeczy i szybko puścił miecz. Jakby jego rękojeść parzyła. Miał nadzieję, że Eckardt dobrze oczyścił ostrze.

Na szczęście miał pretekst, by przerwać wspomnienia o wczorajszym dniu, ponieważ skrzypienie pazurów oddalającego się drapieżnika zagłuszył inny dźwięk. Podwójny tętent końskich kopyt.

Jak większość pilotów, również von Gallwitz zaczynał wojnę w kawalerii. Konno jeździł od dziecka i był wręcz namiętnym jeźdźcem. Ścigał się nawet w biegach z przeszkodami i ucho miał wyczulone na rytm końskich kopyt.

Stanął na równe nogi i z zaskoczeniem zauważył, że mimo podwójnego dźwięku zbliża się tylko jeden jeździec. Nadciągał z północy, w słońcu połyskiwały jego hełm, zbroja i tarcza, a dziwacznie zbudowany koń pod nim biegł zadziwiająco równomiernie.

Nieznajomy galopował wprost do samolotu i w von Gallwitza jakby trafił grom.

Albatros na żwirowym polu stał nietknięty. Żółtobrązowe śmigło z czerwonym kołpakiem majestatycznie wznosiło się nad skarpą. Duralowe blachy wokół silnika, miodowożółty kadłub z wymalowanym smokiem w bojowej postawie, obramowane na czerwono zielone powierzchnie ogona, plamiste skrzydła, czarne, lakierowane podpórki podwozia i wsporniki miedzy płatami, połączone nieuszkodzoną pajęczyną strun – wszystko to lśniło nieskazitelnie w parnym słońcu, jakby samolot właśnie wyjechał z warsztatów Albatroswerke w Johannisthal.

Nieznajomy jeździec musiał zauważyć zdumionego pilota. Lekko zwrócił dziwnego konia, a gdy dodatkowo zmusił go do cwału, niezwykła ilość chmurek pyłu wzbijanego przez kopyta połączyła się w jednolity tren.

Nie był to jeździec, ale amazonka. Gdy w podwójnym tętencie kopyt ścisnęła uzdy rumaka, by jak najciaśniej okrążyć prawe skrzydło zaparkowanego samolotu, jej tarcza zsunęła się na bok, odsłaniając wyraźne kobiece atrybuty. A spod ozdobionego dwoma rogami hełmu ze spuszczoną przyłbicą wypadł pukiel jasnych włosów.

Nie był to bowiem nikt inny niż Reginleif, która z szerokim uśmiechem na rumianej twarzy ściągnęła wodze swego oryginalnego rumaka. Von Gallwitz z podziwem obserwował, jak pod jabłkowatymi bokami stąpa osiem kopyt. Dreptało przed nim osiem końskich nóg, nim amazonka zatrzymała zwierzę.

Witaj, rycerzu. – Wolną prawą ręką hildr wyciągnęła miecz i grotem do góry przyłożyła go do twarzy, która w hełmie podobna była do chłopięcej, a dziwaczny ośmionogi rumak mądrym wypukłym okiem zerknął na von Gallwitza.

Po ceremonialnym przywitaniu Reginleif wsunęła miecz do pochwy, puściła lejce z przetykanymi złotem rzemieniami i odwiesiła tarczę na haczyk przy siodle. Gniadosz uniósł głowę, ozdobioną przepaską z groźnym rogiem. Oswobodziwszy ręce, hildr zdjęła hełm i zawiesiła przy tarczy. Potem potrząsnęła głową i włosy spłynęły jej po ramionach, a gdy się pochyliła, zbroja na jej piersiach zalśniła. Reginleif przerzuciła nogę w wysokich butach przez siodło. Jej długie, nawet nie w połowie chronione pancernymi taszkami uda na chwilę złączyły się jak połówki brzoskwini po wydrylowaniu i zwinnie zeskoczyła z konia.

Ojciec Poległych również cię pozdrawia i gratuluje ci zwycięstwa nad Władcą Czasu. – Podeszła do młodzieńca. – W dowód uznania przesyła ci nagrodę, a żebym mogła ci ją jak najszybciej przekazać, pożyczył mi swojego Sleipnira, najszybszego konia w całym Niflheimie.

Stanęła z boku, rozglądając się wokół. Omiotła wzrokiem ognisko i zatrzymała się na bruzdach, które zostawił po sobie czołg. W kilku miejscach żwir i piasek w wyżłobieniach po gąsienicach były odgarnięte tak głęboko, że odkrywały gładkie podłoże.

Chodź po tę nagrodę. – Reginleif stanęła na brzegu bruzdy. Z odchyloną głową spoglądała na von Gallwitza, na jej ustach igrał uśmiech, a niebieskie oczy powleczone były szarą mgiełką.

Rycerz Arnim niezdarnie ruszył w jej stronę; Reginleif obserwowała go, a jej twarz zdobił ów zagadkowy, wszechwiedzący uśmiech Mony Lizy.

Zwyciężyłeś w walce i dlatego nagroda pochodzić będzie z łona Grimnira – powiedziała tajemniczo, gdy stanęli naprzeciw siebie. Jej źrenice się powiększyły, a w głębi nich kłębiła się szara mgła.

Nagle zrobiła krok w przód, prawą nogę wsunęła aż za pięty von Gallwitza i obie ręce oparła o jego ramiona. Gdy zaskoczony młodzieniec zaczął upadać, szarpnęła go w bok, tak że upadł na plecy na piasek w bruździe pozostawionej przez gąsienicę czołgu.

Błysnął obnażony miecz. Obiema rękoma chwyciła rękojeść i uniosła wysoko ponad głowę. Jak ksiądz krew Chrystusa przy podniesieniu. Ale klinga ciągle celowała prosto w dół. Reginleif wspięła się na palce i odchyliła. Zaskrzypiały rzemienie uprzęży, piersi w napierśniku zadziornie się uniosły, a potem ze wszystkich sił, drżąc na całym ciele i wyginając grzbiet jak kotka, wbiła miecz.

W ciało rycerza trafił piorun. Ostrze miecza przebiło wthul pępka, poszukało drogi między labiryntem wnętrzności, nieomylnie omijając większe żyły. Dopiero tuż przy kręgosłupie nacięło rdzeń kręgowy i plecami wyszło z ciała, na dziesięć palców wbijając się w skały Wigridu.

Hildr wyprostowała się, ciężko dysząc. Uniesione ręce ze splecionymi dłońmi stale trzymała nad głową, a oczy wbijała w obnażoną rękojeść miecza z takim natężeniem, że aż rozbiegały się w zezie. Wysyczała zaklęcie. Alabastrowo biała rękojeść poruszyła się i von Gallwitz poczuł, że znowu jest kompletny.

Potem Reginleif się rozluźniła. Rozplotła dłonie i z uśmiechem pożądliwego oczekiwania, stojąc okrakiem nad biodrami rycerza, zaczęła się powoli rozbierać. Zadźwięczały sprzączki kirysu, zadzwoniły odrzucane na bok łańcuszki, łączące napierśniki na jej biuście. Jak dwie fale o różowych pióropuszach wyskoczyły uwolnione piersi i czerwonymi grotami ukłuły von Gallwitza w oczy.

Podniosła ręce, by zważyć je w dłoniach. Podziwiała je, jak skąpiec cieszący się z wagi swoich sakiewek. Pieszczotliwie przesuwała dłonie w górę i w dół, a podłużne ziarna na brodawkach prześlizgiwały się między jej palcami jak koraliki różańca. W górę i w dół, w górę i w dół, modliły się jej ręce, a głos jęczał litanię rozkoszy. Kolce nadgarstników coraz szybciej rysowały sieć czerwonych szram na jej piersiach, unoszących się i napiętych jak wydęty żagiel podczas sztormu.

Coraz głębsze rany na delikatnej skórze szybko pokryły się kropelkami krwi, które zamigotały w południowym żarze jak sznur czerwonych granatów. Reginleif nie zwracała jednak uwagi na krew plamiącą jej bujne piersi i dopiero po dłuższej chwili pozwoliła rękom zjechać do talii, chronionej przez szeroki pas z czarnej skóry.

Pomacała palcami wielką sprzączkę w kształcie uroburosa, dwóch nawzajem pożerających się węży, i przerwała ich ucztę. Odpięła pancerną spódniczkę i przy dźwiękach kurantów wygrywanych przez płaty polerowanej stali rzuciła ją w piasek. Szczupłe biodra opinało teraz tylko szarobiałe futro wilka. Zręcznymi palcami wywlekła sznurówkę z ok, żeby rozwiązać założone na siebie klapy, i pozwoliła, by opadł również pas skóry kryjący ją od spodu.

Nad von Gallwitzem jasno błysnęło. Odrzucony pas wilczej sierści odkrył pole dojrzałego zboża, rysujące się złociście na tle brązowego kanionu pachwin. Opuszki palców rycerza już namiętnie wędrowały po ich aksamitnych ścianach, przetykanych delikatnymi niebieskimi żyłkami. Przedzierały się, żeby posiąść to złote żniwo, żeby zanurzyć się jak łańcuch niecierpliwych żeńców w ten rozległy łan, ciągnący się wysoko aż do płaskiego, szczupłego brzucha.

Wraz ze skradającymi się w górę rękoma von Gallwitz czuł również rosnącą siłę, pełznącą jak rozpalony wąż wzdłuż jego kręgosłupa. Czuł tego węża, owijającego się wokół piekącej rany w swych wnętrznościach. Węża wgryzającego się w metal broni. Węża połykającego jej materiał i w skurczach bólu pełznącego do rękojeści.

Ugryźć! Ugryźć! Pragnienie to eksplodowało w mózgu młodzieńca z taką natarczywością, że aż głośno jęknął, a jego ciało skręciło się z bólu.

Hildr przyklękła, krągłymi kolanami nad cholewami butów jeździeckich spoczęła na piersiach rycerza. Jej brzuch słodko oddychał mu przed oczyma, płowy pas w jej pachwinach już nie przypominał pola pszenicy. Teraz było to prawdziwe złote runo, a on przedzierał się przez jego loki. Schodził coraz niżej, aż dotknął zewnętrznej kurtyny jej sekretu i niecierpliwie ją rozgarnął...

Rozpoczął się ceremoniał purpurowej mszy.

Różowy kielich wypłynął na scenę i powoli zstępował ku zakończeniu rękojeści. Delikatnie się o nie otarł i znowu cofnął. Przy każdym dotknięciu rumienił się, zaokrąglał i pogłębiał. Reginleif otwierała się jak święta księga, w której można już było odczytać pierwsze runy...

Czerwony kielich bezustannie ocierał się o głowicę rękojeści, przypominającą teraz gałąź korala. Coraz bardziej się rozwierał i opadał, przygotowując się do wchłonięcia wielkiego kęsa. W jego sklepieniu pojawiła się ciemnoczerwona jagoda chciwego języczka i posuwistymi ruchami zaczęła lizać czubek korala.

Von Gallwitz czuł się, jakby znowu płonął nad Flandrią. Pochłaniał go biorący początek w łonie piekielny żar, który pożerał jego wnętrzności.

Księga była otwarta na oścież, można było czytać kolejne runy sekretu...

Najpierw niczym korkociąg wślizgnęła się do środka głowica rękojeści. Potem drobnymi, chwiejnymi ruchami, kawałek po kawałku, zniknął koralowy trzon aż po gardę...

Miecz zaczął wibrować, na każde jego drgnienie gorący wąż w ciele rycerza reagował kurczowym falowaniem, tłukąc ogonem we wnętrzu czaszki.

Otwarta Reginleif szybko wchłonęła resztę rękojeści i zwarła uda wokół klingi. Do wewnętrznego żaru dołączył zewnętrzny. Całą powierzchnią rękojeści młodzieniec czuł rozpaloną studnię. Gorące bagno bez dna. Spadał do wnętrza wulkanu wyrzucającego strumienie lawy i tonął w nich. Nawet wąż w jego wnętrznościach cofnął się przed tym piekielnym żarem. Lecz tylko po to, by w kolejnym rzucie zaatakować. Hildr również musiała przeczuwać jego przygotowane zęby, gdyż zaczęła zachłystywać się krzykiem. Jej ciało z odrzuconą w tył głową naprężyło się spazmatycznie. Uniesione dłonie wbijała w pasma włosów na skroniach, które w powiewającym wodospadzie biczowały jej ramiona i plecy. Między jękami głośno oddychała i sterczące w górę brązowe puchary jej piersi przy każdym zaczerpnięciu powietrza unosiły się jeszcze wyżej, jakby swymi różowymi brodawkami chciały sięgnąć aż za krawędź horyzontu.

Wygięty w łuk tułów miotał się coraz szybciej. Uda rytmicznie rozchylały się i zamykały wokół miecza jak skrzydła motyla. Wewnętrzne jedwabiste ściany szybko pokrywały się koronką ran, z których spływały krople krwi, przy kolejnym ruchu motylich skrzydeł rozmazujących się w czerwone smugi. Przed von Gallwitzem znowu wyrosły ogniste uda, a on zmierzał do nich trzepoczącym lotem motyla.

Spłoniesz! Spłoniesz! – chciał krzyknąć, gdy wąż w jego wnętrznościach zaatakował z całych sił. W ściągających wszystko skurczach wystrzelił zakrwawioną klingą miecza w górę. Przeniknął przez głowicę rękojeści i cienkim strumieniem trysnął w gorące bagno, które, trafione, zadrżało w skurczu... Wgryziony wąż zaczął wibrować, a jego falujący ogon młócił mu pod czaszką.

Okrzyki Reginleif i rycerza, który tłukł głową na boki, zlały się w jedno. Jak echo zarżał znad ogniska opuszczony Sleipnir.

Ręce hildr osunęły się, a głowa bezwładnie zwiesiła się na piersi. Strumień jasnych włosów zakrył jej oblicze, uderzając młodzieńca w zlaną potem twarz. Całe jej ciało, jakby naprawdę ugryzł je wąż, osunęło się i bezwładnie spoczywało na mieczu. Głośno łapała powietrze; po zwisających piersiach spływały jej strużki potu, zmywając krew ze szram.

Von Gallwitz czuł się jak pusta skorupa. Rana znowu piekła i boleśnie szarpnęła, gdy Reginleif, już spokojniej oddychając, przeniosła ciężar ciała na kolana, które boleśnie wbiła rycerzowi w piersi. Rozchyliła uda, też lśniące od potu, odsłoniła błyszczącą klingę miecza. Po ostrzu ciekły krople krwi. Pod wilgotną skórą na wewnętrznej stronie ud jakby zafalowały jedwabne sznurki, gdy Reginleif napięła mięśnie i zaczęła się podnosić. Falliczna rękojeść, teraz znowu alabastrowo biała, powoli wynurzyła się z jej łona i walkiria na niepewnych nogach stanęła nad rycerzem.

Purpurowa msza była skończona, na tę chwilę runy powiedziały wszystko.

Uf, na młot Thora, to była walka – powiedziała zadowolona Reginleif. Potrząsnęła głową, by z rozjarzonej twarzy odrzucić pasmo pociemniałych od potu włosów. Władczo spojrzała w oczy przybitego do ziemi młodzieńca.

Za chwileczkę – dodała silniejszym głosem. Potem przestąpiła z nogi na nogę, kilka razy machnęła rękoma, naprężyła zakrwawione uda, wciągnęła płaski brzuch i na jej dotąd krągłych ramionach pojawiły się wybrzuszenia muskułów. Pochyliła się, zaciskając dłonie na rękojeści, one jednak zsunęły się po śliskiej powierzchni.

Walkiria roześmiała się wesoło i uważnie rozejrzała wokół. Szukała czegoś, by wytrzeć rękojeść. Niczego nie znalazła i niezdecydowanie pochyliła głowę, aż pasmo włosów przelało się przez jej ramię i zakryło jeden z dzwonów piersi. Zaśmiała się ponownie, chwyciła włosy i nimi wytarła trzon. Znowu zaszurała stopami, zajmując wygodniejszą pozycję, i uchwyciła rękojeść w dłoń. Zgarbiła grzbiet jak kot i ruchem, który stopniowo unosił się od kolan przez biodra aż do ramion, jednym szarpnięciem wyciągnęła miecz.

Nad von Gallwitzem błysnęła klinga. Nie poczuł żadnego bólu, a ostrze broni było czyste. Tylko na czubku jak rubin chwiała się jednak kropla krwi.

Reginleif, trzymając miecz w prawej ręce, pochyliła się. Lewą chwyciła dłoń młodzieńca, podstawiając ją pod grot broni. Kropla spłynęła na mały palec von Gallwitza, rozlała się na nim i stężała w krążek czerwonego złota.

Teraz jesteś mój na zawsze – powiedziała podniecona Reginleif z władczym spojrzeniem, barbarzyńsko naga, z ciałem pokrytym krwawymi smugami. – Teraz jesteśmy połączeni więzią, której żadna siła nie jest w stanie rozerwać. Żadna inna hildr nie może cię usidlić. Nawet ta suka Hrist.

Von Gallwitz powoli wstawał, podpierając się rękoma. W ustach czuł suchość, wargi kleiły się do siebie, a w ciemię kłuły promienie słońca. Czuł się pusty i wyczerpany. Opróżniona skorupa, ugotowany rak na biesiadnym stole, z którego smakosze wydłubali całe mięso i wyssali sok.

Strasznie chce mi się pić – poskarżył się. – Nie masz czegoś? – Odwrócił się do walkirii, która właśnie okręcała biodra wilczym futrem.

Cała jestem we krwi, jak po prawdziwej walce. – Ubierając się, Reginleif oglądała swoje ciało, a w jej głosie brzmiała duma. – Co mówiłeś? – Nie dosłyszała pytania rycerza.

Na boku Sleipnira wisi sakwa z miodem. Napij się, ile chcesz. – Ruszyła do swojego rumaka, wlokąc za sobą łańcuchowy gorset z napierśnikami. – Nie włożę kirysu – spojrzała na swoje piersi – nie wiem nawet, jak dosiądę Sleipnira – oceniała stan swoich ud.

Po obu bokach rumaka istotnie wisiały pojemne torby przytrzymywane trokami. Rycerz Arnim miał szczęście. Bukłak z miodem wyłowił z juku, do którego podszedł najpierw.

Gdy tylko porządnie łyknął, zaniepokoiły go wściekłe piski i wrzaski. Dobiegały z drugiej strony konia, z drugiej przytroczonej torby.

Co to? – spytał, odsuwając sakwę od ust.

Bombur. – Częściowo ubrana hildr stanęła przy rumaku. – Już go możesz wypuścić. Nie chciałam, żeby ten mały świntuch patrzył, jak się kochamy. Teraz rozumiesz, co dla ciebie zrobiłam? Jesteś jedynym w całym Niflheimie, a twój przyjaciel Guynemer dałby wszystko, żeby być na twoim miejscu. – Uśmiechnęła się zalotnie i pogłaskała rękojeść miecza, który znowu kołysał się u jej boku.

Von Gallwitz zadrżał, a ręce, którymi rozplątywał dokładnie zasznurowane rzemienie juku, zaczęły mu drżeć. Jeniec w końcu sam sobie pomógł. Zza rozsznurowanej klapy jak diabeł z pudełka wyskoczył wściekły krasnolud.

Ty rozpustna, przeklęta kobieto! – pieklił się rozgniewany karzeł na grzbiecie Sleipnira. – Przez twoje chucie o mało się w tej przeklętej torbie nie ugotowałem! – Jego wściekłe oczka musiały zobaczyć sakwę. Przed von Gallwitzem tylko śmignęły beczkowate nogi, gdy gnom saltem zeskoczył na ziemię, i zaraz kudłate łapy wyciągnęły się po bukłak.

Myślisz, że nie wiem, co tu wyprawialiście? – Po pierwszym długim łyku Bombur odezwał się znacznie łagodniej. – O mało nie udusiłem się z gorąca. – Znowu uniósł zdobyczny bukłak i przywarł do niego mięsistymi wargami.

A teraz jestem do twoich usług, rycerzu. – Liczne zmarszczki na jego małpiej twarzy ułożyły się w szeroki uśmiech, gdy kontent odłożył dość spłaszczoną sakwę. – I żebym nie zapomniał, pozdrawiają cię einherjarzy George i Werner. Obaj Anglicy i baron bez problemów dolecieli do Hlidskjalfu. Czekają tam na ciebie. Wystarczy skontrolować twojego czerwonego smoka, pomogę ci zastartować silnik i od razu możemy lecieć.

Oho – śmiała się Reginleif – nie tak szybko. Może najpierw rycerz Arnim chciałby się przejechać na prawdziwym koniu. Zanim osiodła tego powietrznego.

Ty lubieżna kobieto – najeżył się gnom. – Nie wydaje ci się, że już dzisiaj dość się nacieszyliście? Nie zapominaj, że Sleipnir musi udeptać pas startowy – dodał, odpowiadając na jedno z licznych pytań, które kołatały w głowie von Gallwitza.

Na to będzie dość czasu – odparła Reginleif. – Najpierw muszę mu pokazać, jak się jeździ na koniu – kokieteryjnie uśmiechnęła się do pilota – no i chcę zobaczyć jego zdobycz. I usłyszeć coś o pojedynku. Na koń, mój rycerzu – rozkazała von Gallwitzowi i mimochodem jej oczy oszacowały całą jego sylwetkę. Chyba nie zgubił pierścienia, pomyślała z obawą, gdy przypomniała sobie o kolejnym celu wyprawy.

Okazało się, że Sleipnir jest bardzo cierpliwy. Nawet nie drgnął, gdy we trójkę wchodzili na pokład, który tworzył jego długi i szeroki grzbiet. Zastrzygł uszami tylko w momencie, gdy na górę wspinał się Bombur, używając puśliska jak liny do wspinaczki. Młodzieniec zauważył, że siodło jest wygodne, a koń łatwo daje się prowadzić. Zastanawiał się, co ma powiedzieć Reginleif, a co przemilczeć.

Czuł wprawdzie przemożną chęć, by się z kimś podzielić tymi wszystkimi poplątanymi wydarzeniami z nocy, były jednak sprawy, które wolałby zachować dla siebie. Albo zwierzyć się z nich komuś innemu, a nie jasnowłosej walkirii.

Jesteś brudna jak suka. Na dodatek śmierdzisz. Krwią i miłością. – Krasnolud siedzący na końcu, za Reginleif, znowu się na nią uwziął, obwąchując ją jak pies gończy. – Dopięłaś swego i dobrze by ci zrobiła kąpiel w Kerlauze pod Hlidskjalfem. My z rycerzem mamy tu jeszcze trochę roboty. Wycieczka do ścierwa tego smoka, które śmierdzi jeszcze gorzej od ciebie, to tylko strata czasu.

Na szczęście wiał już zachodni wiatr i von Gallwitz pozwolił Sleipnirowi objechać truchło smoka i stanąć na zawietrznej. Przy okazji spłoszyli kilka sępów. Niechętnie, powoli łopocząc skrzydłami, leniwie uniosły się w rozpalone powietrze. Zaskrzypiała skóra i popręgi, a Sleipnir prychnął z niezadowoleniem.

Co z tobą, Bombur? – Reginleif obróciła się do tyłu. Ale nikt za nią nie siedział.

Jego szczeciniasta głowa znowu wystawała z juku przy siodle.

To były Huginn z Muninnem? – spytał ze strachem.

Nie, tylko parę sępów. Słuchaj, czy ty czegoś nie skrywasz przed Grimnirem? – Hildr badawczo spojrzała na krasnoluda.

Co za pomysł, Reginleif. – Bombur wygramolił się z torby i ponownie zajął miejsce na grzbiecie Sleipnira. – Po prostu nie lubię tych dwóch szpicli. Hej, rycerzu, chciałeś nam opowiedzieć o walce ze smokiem – tuszował swoją ucieczkę do juków. – Nie daj się prosić.

Von Gallwitz zaczął więc opowiadać o wczorajszym locie, o burzy piaskowej i o pojedynku ze smokiem. Znowu wszystko przeżywał. Puścił uzdę i machał rękoma, pokazując poszczególne fazy powietrznego turnieju. Na chwilę poczuł się, jakby znowu był w płóciennym hangarze swojej eskadry i opisywał pojedynek kolegom – pilotom. Tak się dał ponieść, że zupełnie zapomniał o jeźdźcu smoka w białym habicie. Gdy w swej opowieści doszedł do momentu, w którym do akcji włączyła się załoga i dziwni pasażerowie czołgu z przyszłości, walkiria ożywiła się. Chciała, by szczegółowo opowiedział o tych mężczyznach, jak wyglądali i w co byli ubrani, pilnując się, by ani słowem się nie zdradzić, że fragment nocnej akcji widziała na Hlidskjalfie.

Dla rycerza Arnima też zbliżał się krytyczny moment opowieści. Ciągle nie był pewien, czy powinien wspomnieć Reginleif o pierścieniu spoczywającym w kieszeni na jego piersiach. Przecież właściwie pierścień należał do niej. Ale z drugiej strony, to on go wywalczył od jednookiego kapitana, dla dobra swoich przyjaciół...

Od dylematu uwolniła go sama Reginleif. Chociaż skończyło się inaczej, niż sobie życzył.

Słuchaj – przerwała jego opowiadanie – też muszę ci coś powiedzieć. Podczas tego przedwczorajszego pijaństwa na cześć twojego przyjścia wyszłam na świeże powietrze, na jedną z wież. Napadł mnie tam demon. Czarna walkiria, moja siostra Brynhild, która oddała się Surtowi – opowiadała historyjkę, którą przygotowała dla Grimnira. – Skradła mi rodzinny klejnot Asów. Popatrz – odsunęła się od von Gallwitza, uniosła swoje pełne piersi i na każdej z nich, przy fałdzie skóry, zademonstrowała wachlarzowate blade blizny – tu mnie zraniła pazurami.

Bombur, jak satyr zaglądający jej przez ramię, mlasnął na wpół z podziwem, na wpół ze współczuciem.

Byłam bez broni i nie mogłam walczyć. Tej nocy w Muspellu też miało miejsce dziwne wydarzenie. Ktoś napadł na pieczarę olbrzymki Gjalp i wymordował połowę załogi. Uciekł chyba tylko jej najmłodszy syn Narfi pod postacią smoka. Pomyślałam, że te zdarzenia mogą mieć ze sobą coś wspólnego, bo Brynhild ponoć również jest w Hellu. A może wszyscy pobili się o ten pierścień w kuźni starej Gjalp? Wtedy miałby go zwycięzca. Czyli Narfi. Gjalp wykorzystywała smoka jako żywe palenisko. W chrapach miał żelazne kręgi, za które ciągnęła, kiedy otwierała mu pysk, żeby w jego płomieniach rozgrzać żelazo. Dlatego chciałam widzieć to ścierwo, rozumiesz, Bombur – wykręciła głowę do krasnoluda – żeby zobaczyć, czy to nie Narfi i czy nie znalazłby się w nim – siedząc bokiem na grzbiecie Sleipnira, oparła się ramieniem o von Gallwitza – pierścień.

Mam ten pierścień – mimo woli wymknęło się młodzieńcowi z ust. Uniósł patkę na kieszeni naszytej na kurtce jego munduru i wyłowił pierścień.

W promieniach słońca zamigotał barwami tęczy.

Miałaś rację – ciągnął – smok go połknął, a ja go zdobyłem. Przyjmij go ode mnie z powrotem, przecież należy do ciebie – wielkodusznie zaoferował klejnot pozornie zdziwionej, ale w rzeczywistości wniebowziętej Reginleif. A potem usłyszał samego siebie, jak opowiada walkirii i chciwie słuchającemu krasnoludowi o opętanym starym Murzynie i o tym, jak znalazł pierścień. Czyli to, co pierwotnie chciał zostawić dla siebie. Gdzieś głęboko w mózgu drażniła go odepchnięta myśl – pierścień miał komuś pokazać drogę – a on za nic nie potrafił przypomnieć sobie jego imienia. Nie wiedząc właściwie dlaczego, odczuwał niepowstrzymanie narastający w nim żal. Jakby stracił coś, czego już nic nie zastąpi. Przyjaźń kogoś, kto był mu bliski.

Czuł przy tym, że piecze go mały palec lewej ręki. Miał wrażenie, że pierścień z czerwonego złota zamienił się w rozpalony drut. W pętlę, którą ktoś nieustannie zaciąga. To dlatego, że zapomniałem o kolegach, oskarżał samego siebie. Ale po dzisiejszych przeżyciach nie mógł odmówić Reginleif pierścienia. To musiał zrozumieć nawet Werner, nie mówiąc już o Guynemerze.

Kiedyś twoi dawni przodkowie mieli w zwyczaju po miłosnej nocy dawać swym hildr poranny prezent. – Opowieść o koszmarnej śmierci murzyńskiego szamana w dziwny sposób podnieciła Reginleif i wypełniła taką rozkoszą, jaką przed chwilą czuła podczas zbliżenia. Dlatego mruczała z zadowolenia, oglądając dłoń z pierścieniem. – To, że oddałeś mi zdobyczny pierścień, uważam za najpiękniejszy prezent poranny, jaki mogłeś mi dać, rycerzu. – Z oddaniem uśmiechnęła się do von Gallwitza.

Jestem przekonana, że Grimnir, nasz wspólny ojciec, też nie zapomni o wyrażeniu ci swej wdzięczności – dodała, a serce skakało jej z radości.

Na młot Thora, radowała się w duchu, udało się, udało! Jeszcze lepiej, niż przypuszczała. Najpierw Fafnir i Regin zabili tę wstrętną Gjalp, która miała czelność tak ją obrazić – chociaż po dzisiejszych wydarzeniach Reginleif musiała niechętnie przyznać, że starucha miarę zdjęła dokładnie – a potem pozabijali się nawzajem. A teraz ten ładny młokos nie tylko wysłał do Hellu ostatniego świadka, który mógłby jej zagrażać, ale oddał jej przehandlowany pierścień.

Po powrocie pokaże go Grimnirowi i nieważne, co Ojciec Poległych przeczuwa albo wie. Gdy będzie miał swój pierścień, o nic nie będzie pytał. Właściwie jej to obiecał, a Władca Walhalli umie dotrzymywać słowa, o tym wiedziała. Albo już go sobie zostawi, przypomniała sobie końcówkę audiencji u Grimnira. Będzie jej na zawsze. Gungnir również. Ojciec musiał być w niezłych tarapatach, skoro naruszył reguły poruszania się w czasie. I kto wie, czy w ogóle wróci ze swoich wypraw. Niechby się nawet dwakroć zapadł do Hellu, ona go opłakiwać nie będzie. Przeciwnie.

Chciało jej się śpiewać, śmiać się, jęczeć, skakać i tarzać po ziemi. Ale musiała się opanować, nie mogła wzbudzać podejrzeń. Zwłaszcza u Bombura, który się do niej przykleił. Ten krasnolud był cwany i niebezpieczny. Załatwiał jakieś swoje sprawki; zbyt często się na niego natykała, żeby to był przypadek.

Również udział pancernego wozu z wojownikami, jakich wcześniej Walhalla nigdy nie widziała, a na dodatek z żywym chłopcem, nie mógł być przypadkiem. Ten młokos ją irytował. Nawet teraz, gdy tylko o nim pomyślała, poczuła gwałtowną chęć zabicia go. Tę chęć podzielało też jej starsze ja. Przypomniała sobie uwagę demonki podczas nocnego spotkania i to ją rozchmurzyło. Miała kolejne powody do radości. Grimnir nieświadomie zdradził jej, jak korzystać z podróży w czasie, i demonka, jej starsze ja, od razu dała jej praktyczną lekcję. Czekała ją obfitująca w uciechy przyszłość. Tylko musiała się upewnić, że już nie istnieje żaden świadek jej wizyty w pieczarze Gjalp. Nic nie mogła pozostawić przypadkowi.

Może popędzisz Sleipnira – uśmiechnęła się z oddaniem do rycerza Arnima – i sprawdzimy, czy to naprawdę trup najmłodszego syna Gjalp? Jestem pewna, że Grimnir chciałby to wiedzieć.

Ośmionogi koń niechętnie obszedł ścierwo i stanął nad wykręconą, rozszarpaną odłamkami granatów szyją potwora. Na jej końcu leżał, o dziwo nie uszkodzony, beczkowaty łeb. Z nozdrzy nad sztyletowymi kłami, odsłoniętymi w śmiertelnym skurczu, naprawdę wystawały dwie żelazne obręcze. Reginleif mimo woli zadrżała. Przypomniała sobie moment, w którym ten pysk widziała jeszcze pełny życia i ognia. I to wszystko, co wydarzyło się w grocie Gjalp. Na szczęście towarzysze wytłumaczyli sobie jej słabość po swojemu.

Śmierdzi jak łajno Surta – skomentował Bombur z obrzydzeniem gęste powietrze, w które się zanurzyli. – Wiemy, co chcieliśmy wiedzieć, więc...

Nie dokończył, gdyż Sleipnir zarżał ostrzegawczo i gwałtownie się obrócił.

Z frędzlowato rozerwanego brzucha ścierwa, wyczyszczonego z wyprutych wnętrzności, wynurzyła się ohydna głowa wielkiej hieny, poplamiona strzępami różowego mięsa i zielonkawych jelit. Zza masywnego, umięśnionego karku wyskoczyła też reszta ciała. Kikut pustej kości skrzydłowej na szczycie padliny zachwiał się, gdy ścierwojad szybko wydostawał się na wolność. Drapieżnik otworzył pysk, demonstrując potężne zęby, pieńki pożółkłej kości słoniowej. Von Gallwitz z niepokojem obserwował, jak trup smoka nagle się zmniejsza i jakby spłaszcza. Za pierwszą hieną wygrzebała się druga, jeszcze większa. Jej plamista głowa o żółtych oczach sięgała grzbietu Sleipnira. Pierwsze zwierzę, z brzuchem zwisającym tuż nad ziemią, powoli odczłapało dalej, natomiast drugi ścierwojad spojrzał na nich i miauknął chrapliwie, wypuszczając z pyska kawałek mięsa.

Sleipnir nie czekał.

Trzymajcie się! – krzyknęła walkiria. Miała doświadczenie z ośmionogim rumakiem. Deresz cofnął się, pochylił głowę ze stalowym rogiem i skoczył. Rycerz Arnim zachwiał się w siodle, zdążył jednak zauważyć, jak zabarwiony na niebiesko róg wbija się w kudłatą szyję hieny. Koń szarpnął głową i ścierwojad odskoczył. Z jego szyi, spod szarej sierści, tryskał strumień krwi. Drapieżnik znowu wrzasnął, szykując się do nowego ataku. Sleipnir stanął dęba, bijąc przed sobą czterema kopytami.

Mniej masywnemu zwierzęciu uderzenia te rozbiłyby czaszkę w drobny mak. Ale skok hieny tylko się załamał i zwierzę z łomotem upadło na bok. Był to jednak ułamek sekundy, w kolejnej już stało na potężnych łapach i niepewnie pobiegło za swoim słabszym towarzyszem, który znikał w oddali.

Sleipnir głośno prychnął i kilka razy gwałtownie potrząsnął głową. Z niebieskiego rogu na jego opasce spadły krople krwi ścierwojada; kilka padło na kawałek ciemnoczerwonej mięsistej tkanki, którą hiena wypuściła z pyska.

Bójka, która właśnie się skończyła, podnieciła Reginleif. Gorący oddech parzył von Gallwitza w kark.

Gdybym nie była tak zmęczona – nagą piersią przytuliła się do rycerza – poszłabym tę hienę dobić. – Ugryzła młodzieńca w ucho. – Naszym wspólnym mieczem.

Poczekaj, rycerzu. – Bombur powstrzymał von Gallwitza, który właśnie chciał popędzić Sleipnira. – Przed chwilą wy się nie spieszyliście, teraz ja nie zamierzam.

Nie czekając na odpowiedź, ze zwinnością małpy zeskoczył na ziemię i, jak małpa pomagając sobie długimi rękoma, podbiegł do kawałka mięsa, który wypadł hienie z pyska.

Reginleif, która obserwowała go z oczyma zaciągniętymi błoną miłosnej żądzy, nagle podskoczyła.

Stój!

Zupełnie zapomniała o czymś bardzo istotnym. O czymś, co też jej radziło jej starsze ja, a bez czego nie zrozumiałaby sztuki Władców Czasu. A teraz ten nachalny i cwany Bombur ją wyprzedził. Zalała ją fala wściekłości. Czuła jej żar, unoszący się w niej i kipiący, zmywający jej zmęczenie. Z rozkoszą wojowniczki poddała się tej fali.

Ho, Sleipnir – rozkazała gniewnie nad głową von Gallwitza. Tylko długoletnia praktyka jeździecka ocaliła rycerza Arnima przed wstydliwym upadkiem, gdyż Sleipnir posłusznie skoczył w przód.

Jeszcze miała szansę. Córki Grimnira tak łatwo się nie poddają.

Do krasnoluda, który z pochyloną głową szykował się do zjedzenia obrzydliwego kęsa, brakowało Sleipnirowi jednej długości ciała, gdy Reginleif wydała wściekły ryk i koło uszu von Gallwitza coś gwizdnęło. Zaraz, nie mniej wściekle, wrzasnął krasnolud i trzymając się lewą ręką za prawy nadgarstek, z bolesnym skowytem zaczął tarzać się po ziemi, w którą kawałek dalej uderzył potężny buzdygan, i z łomotem jeszcze kilka razy przekoziołkował niczym strącony kręgiel. Od głowicy broni odpadł kawałek dobrze już ubitego mięsa smoka i upadł na piasek.

Reginleif zdążyła zeskoczyć z cwałującego Sleipnira i rzuciła się na obtoczony w piasku kawał smoczyny.

Nie ona jedna. Bombur, gdy tylko ją ujrzał, zapomniał o bólu w nadgarstku. Z dzikim jękiem skoczył na równe nogi i w stylu gracza rugby wystartował za Reginleif, która szykowała się do tego samego, co przed chwilą robił krasnolud. Ale Bombur zrewanżował jej się za zatrzymanie. Chwycił ją, wytrącając mięso z ręki.

Z groźnym warczeniem rzucili się na siebie jak dwa psy.

Osłupiały von Gallwitz machinalnie zatrzymał Sleipnira i z jego wysokiego siodła z niedowierzaniem obserwował bójkę. Jak mogą się tak wściekle bić o coś tak obrzydliwego, pomyślał ze wstrętem, a kawał mięsa, przechodząc z rąk do rąk, wyglądał coraz mniej jadalnie.

To serce jest moje, pierwszy je zobaczyłem – jęczał wściekle Bombur, rzucając się ślizgiem pod nogi uciekającej Reginleif.

Nic z tego, ohydny skrzacie! – krzyknęła hildr, padając, i oba ciała znowu tarzały się w pyle Wigridu.

Reginleif drapała i kopała, usiłując trafić Bombura w krok, krasnolud natomiast unieruchamiał ją swoimi długimi rękoma i dusił jej własnymi włosami.

I tak nie dasz rady – chrypiała hildr i, trafiając łokciem w twarz Bombura, uwolniła się.

Odepchnięty krasnolud szybko podniósł się na nogi. Reginleif też stanęła. Pochylona, z zapiaszczonym ochłapem mięsa w dłoni, z nienawiścią obserwowała Bombura. Ona była przy piłce.

Nie połkniesz nawet kęsa – groził wściekły krasnolud – nie zdążysz otworzyć tej swojej chciwej gęby – wyrzucił z siebie między dwoma świszczącymi oddechami. – Nie wiedziałem, że na górze też jesteś nienażarta – kpił, a jego różnokolorowe oczka pod zwisającymi powiekami płonęły jadowicie.

Podzielmy się – zaproponował mniej wrogo. Najwyraźniej wraz z uspokajającym się oddechem opadała jego wściekłość. – Każde po połowie. Oboje wiemy, że aby poznać sekret smoka, wystarczy najmniejszy kawałek jego serca. – Zrozumiał, że nie może zwyciężyć, i postanowił zmienić taktykę. – Rycerz Arnim dokona podziału. Puść to, co trzymasz w ręku, a on to podniesie, rozkroi na dwie części i każdemu rzuci jego połowę. Zrobisz tak, panie, prawda? – Nawet przy ostatnim pytaniu krasnolud nie zwrócił głowy ku rycerzowi, który podjechał na Sleipnirze do stojących naprzeciwko siebie przeciwników. Ciągle w napięciu obserwował Reginleif.

Gówno – rzuciła wyraźnie krasnoludowi w twarz walkiria, a potem błyskawicznie kopnęła prawą nogą w wysokich butach, wzbijając fontannę piasku i drobnego żwiru.

Oślepiony Bombur jęknął wściekle i rzucił się przed siebie. Reginleif elegancko ustąpiła na bok i podstawiła lecącemu na oślep krasnoludowi nogę.

Gdy po kilku koziołkach gnom ponownie stanął na nogi, hildr właśnie przełykała. Jej policzki znowu były szlachetnie zapadnięte, a długa szyja posągowo nieruchoma.

Ty ohydna diablico – skrzypiał glos Bombura z taką nienawiścią, że von Gallwitz w siodle Sleipnira najpierw się zachwiał, a potem z trwożnym zdumieniem spojrzał na krasnoluda, którego postać jakby się nadymała. – Jesteś nieodrodną córą swojego ojca. Okrutna, fałszywa, nieżyczliwa i dumna jak on. Nienawidzę cię i przeklinam, a gdy przyjdzie czas, zemszczę się. Na moich oczach zwrócisz wszystko, co teraz zjadłaś. I to z nawiązką własnego ciała. Na pamięć moich dzieci przysięgam, że tak będzie!

Oczy krasnoluda straciły pierwotny kolor i zamieniły się w dwa zielono połyskujące otwory. W dwie studnie przelewającej się złości. Rycerz Arnim czuł, że mróz biega mu po plecach, i chociaż siedział na koniu, miał wrażenie, że patrzy na Bombura od dołu.

Nie boję się, skrzacie – wycedziła Reginleif. – Ale zapamiętam twoje słowa i wkrótce odwdzięczę ci się za tę miłą pogawędkę. Bądź pewien, córki Grimnira nie zapominają – dodała ostro i władczo skinęła na von Gallwitza, by podjechał bliżej.

Bombur odwrócił się i kolebiąc się śmiesznie na nieforemnych stopach, potłuczony i podrapany, z urazą skierował się do samolotu, który na ochrowej równinie lśnił zielenią i fioletem na tle błękitnego nieba.

XI


Chociaż żar południa już minął, graniczne góry Muspellu na południowym horyzoncie ciągle falowały w rozpalonym powietrzu. Von Gallwitzowi wydało się, że leży tam olbrzymi smok z rdzawobrunatnymi kolcami na grzbiecie, który do tej pory spał, teraz powoli się budzi, a kolce chwieją się na wszystkie strony. Chyba zwariowałem, pomyślał i zerknął na Sleipnira.

Ośmionogi deresz jakby orał pole. Tupiąc wszystkimi kopytami, które nawet większe kamienie kruszyły na drobny żwir, chodził po linii od dzioba albatrosa, gdzie robił nawrót, do drugiego nawrotu, oddalonego o dwieście metrów. Von Gallwitz, siedzący w kokpicie samolotu, widział, jak lśni tam zbroja Reginleif. Walkiria najpierw pomogła im obrócić samolot, a potem poszła na koniec tego w miarę równego terenu. Przez chwilę stała tam jako znak dla Sleipnira, ale gdy ośmionogi rumak w roli maszyny budowlanej obrócił trzy razy, postanowiła odpocząć i położyła się.

Założę się, że chrapie jak zbój – odezwał się Bombur, gdy zauważył, gdzie spogląda młodzieniec. – Po tym, jak się nażarła, wredna bestia.

Ton głosu krasnoluda – bardziej zrezygnowany niż gniewny – wskazywał, że wraca mu humor po przegranej walce. Siedział okrakiem tuż za śmigłem i kudłatymi łapami grzebał we wnętrznościach silnika.

Też bym uciął komara – westchnął z żalem. – A przedtem ta wasza gimnastyka. Co tu dużo gadać, zna się na tym, prawda, panie? – Uśmiechnął się, a jego piwne oko ironicznie mrugnęło do rycerza.

Von Gallwitz nie odpowiedział. Po raz kolejny zdumiała go zmienność nastrojów gnoma. Czyżby ta gadatliwa, zwinna postać była tym samym Bomburem, który przed godziną tak go przeraził, że strach przykleił mu koszulę do pleców?

Usta silnika są pełne ognistej wody – zameldował po chwili krasnolud, gdy von Gallwitz nie reagował. Rozumiał przez to, że odpowietrzył układ paliwowy i że zbiornik pływakowy gaźnika jest pełen paliwa. Wyciągnął usmarowane łapy, przekręcił się na łysym tyłku i chwycił pionowo ustawione śmigło. Zawisł na nim, przesunął na łapach na jego koniec i poczekał, aż śmigło pod jego ciężarem przekręci się i położy go na ziemi. Tu wytarł ręce w swoją rudawą brodę, a jej końcem starł smugi ze śmigła. Było to tak komiczne, że rycerz Arnim nie wytrzymał i roześmiał się.

Taki mi się podobasz, panie. – Usta Bombura również rozciągnęły się w klaunowskim, aczkolwiek trochę przemądrzałym uśmiechu, a jego właściciel zwinnie wskoczył na skrzydło.

Wypróbujemy stery? – Krasnolud wesoło spojrzał w twarz pilota. Miał widać szczęśliwą zdolność szybkiego zapominania o zmartwieniach.

Słuchaj, Bomburze. – Von Gallwitz uprzytomnił sobie, że nie spytał dotąd o sprawę, która od rana nie dawała mu spokoju, lecz przez tę niezrozumiałą dla niego, a teraz wręcz śmieszną bójkę zapomniał o niej. – Jakim cudem moja maszyna jest znowu cała? Przecież była kupą złomu...

Ależ rycerzu! – Karzeł pogłaskał swoją usmoloną brodę i uśmiechnął się. – Mam wrażenie, że Reginleif wyssała z ciebie również mózg. Przecież twojego powietrznego rumaka dotknęła włócznia Grimnira. – Zlitował się nad zdziwionym spojrzeniem młodzieńca. – Już w Walhalli mówiłem ci, że wszystkie rzeczy każdego dnia rodzą się od nowa – zakończył mentorsko.

Prychający Sleipnir zbliżał się w chmurze pyłu, kończąc kolejną bruzdę. Zaimprowizowany pas był już dość szeroki, ale von Gallwitz obawiał się, czy będzie wystarczająco długi, by dało się z niego wystartować w gorącym powietrzu.

Sleipnir jednak doszedł do wniosku, że już się natyrał. Na przeciwległym nawrocie zatrzymał się, zarżał przeciągle i pochylił łeb nad leżącą Reginleif.

Wrócił już z walkiria w siodle. Objechała tył samolotu, zawróciła Sleipnira do kadłuba i ogorzałą twarz przysunęła do pilota.

Śniło mi się, że się kochamy – chociaż usta się uśmiechały, oczy były dziwnie obce – mój rycerzu. Czas się pożegnać, ale nie na długo. – Mocniej wychyliła się z siodła i pocałowała pilota. – Obiecuję.

Wiedziała, co obiecuje. Teraz już wiedziała, bo wszystko jej powiedziało serce smoka. Zdradziło jej, kto siecią smoczych ścieżek połączył Muspell z Midgardem i zamknął Niflheim w klatce, zdradziło jej, że znowu nie będzie podziału między światami, a demony, tak jak kiedyś, będą mogły swobodnie polować w srebrne noce pod tęskną twarzą Luny i upijać się ludzką krwią...

O tym śniła, drzemiąc w żarze południa Wigridu, gdyż sekret run czasu był tylko częścią tego, czego się dowiedziała. Wolała się więc upajać tymi wizjami nocnych polowań, nagłych ataków w mroźnym powietrzu Ziemi, które mimo to rozpala krew i pod dotykiem którego ciało rozsadza żądza tak silna jak krew zaszczutej zdobyczy. Delektowała się wizją ołtarza ofiarnego, który będzie wzniesiony na jej cześć nad wielką rzeką w mieście ruin...

Wprawdzie igraszki z von Gallwitzem całkowicie ją zaspokoiły, ale dopiero teraz rozumiała, że to tylko najniższy szczebel na drabinie rozkoszy. Nad nim są kolejne i w jej mocy jest stopniowo na nie wchodzić, coraz wyżej. Jakże naiwna była, myśląc, że ten młodzieniec obok niej jest ważny. Teraz już wiedziała, że on jest tylko marionetką ożywianą przez Freyór. W Midgardzie znajdzie inne marionetki. Żywe. Gdy zatknie w nie swój miecz, tryśnie prawdziwa krew, a ona będzie miała podwójną satysfakcję. Z miłości i zabijania. A gdy się i tym znudzi, zawsze będzie mogła wrócić do von Gallwitza. Przecież go sobie zagwarantowała...

Nie wiem, czy w ogóle się pożegnamy – zwątpił von Gallwitz. – Pas startowy jest zbyt krótki.

Sleipnir nam pomoże. Wyhamuje twojego powietrznego rumaka na czas wystarczający do zgromadzenia dostatecznej siły, żeby wzbić się w powietrze. Bombur! – rozkazała, odsuwając obiecującą wizję przyszłości. Gdy chciała, potrafiła na żądanie wygnać z głowy wszystkie marzenia i poświęcić się niezbędnym kwestiom praktycznym. Tak samo łatwo zapominała o tych, których skrzywdziła albo obraziła. Byli słabi, dlatego dali się skrzywdzić, myślała. Czyli nic nieznaczący, niegodni tego, by nosić ich twarze w głowie. Zwłaszcza tak wstrętne jak twarz Bombura.

Krasnolud posłusznie wziął od Reginleif zwój liny i małą siekierkę. Wolną pętlę zahaczył o ogon albatrosa, a drugi koniec podał Reginleif, która przymocowała go do łęku siodła. Sleipnir już stał za samolotem, mądrymi oczyma obserwując wszystko, co się wokół działo. Jasne było, że nie po raz pierwszy służy jako żywa kotwica.

Trzeba było włączyć silnik. Bombur na pękatych nóżkach o wielkich stopach obiegł maszynę i pokręcił śmigłem.

Teraz się natyram za Managarma – poskarżył się, znowu chwytając śmigło.

Po rytualnym dialogu między pilotem a mechanikiem Bombur się zaparł. Śmigła zaczęły siekać powietrze i silnik zaterkotał. Von Gallwitz precyzyjnym ruchem dodał gazu i mercedes zareagował rytmicznym rykiem. Z wydechu po prawej stronie wystrzelił niebieski dym, a twarz pilota smagnął prąd powietrza młóconego śmigłami. Wsłuchał się w dźwięk silnika i dlatego nie zauważył Bombura, który odbiegł na bok, gdy śmigło stało się mieniącym tęczowym kręgiem. Teraz pracowicie wspinał się na bok kadłuba.

Nie dbasz o swój majątek! – przekrzykiwał ryk motoru, podając pilotowi czarną, lakierowaną pochwę katany. – O mały włos zostawiłbyś tu miecz.

Gdy von Gallwitz go wziął, pomięta czapka gnoma znikła za krawędzią kadłuba, a zamiast niej nad krawędzią kokpitu pojawił się złożony kombinezon. Pilot musiał wstać, żeby upchnąć kombinezon za fotel. Z wyrzutami sumienia uświadomił sobie, że w upale zapomniał również o nim. Zresztą winna jest Reginleif i to, co z nim wyczyniała; pocieszył się, że znalazł wymówkę.

Znowu wypróbował stery, wykręcając drążek na wszystkie strony. W lusterku wstecznym, zamontowanym w łuku baldachimu, obserwował lotki. Usiadł na ławce, zaciągnął pasy i założył tylko okulary. Było zbyt ciepło, by lecieć w pilotce.

Dodał gazu. Albatros zadrżał i ruszył chwiejnie. W lusterku pilot widział, jak napina się lina, a Sleipnir zapiera się wszystkimi nogami. Rumak wyciągnął głowę z rogiem tak, by lina przebiegała przez metalową opaskę. Przed Reginleif, niemal na szyi konia, garbił się krasnolud z siekierą w wyciągniętych rękach. Słońce, które dawno temu minęło zenit, złotem odbiło się od jej ostrza i von Gallwitz miał wrażenie, że zobaczył kolejny złoty błysk na uniesionej ręce walkirii. Odpowiedział podniesieniem prawej ręki, w której kciuk sterczał do góry, i dał pełny gaz.

Silnik odpowiedział wyciem jak przegrzany kocioł, a cały samolot zadrżał. Dwieście koni mercedesa przeciągało się teraz z jednym, ale ośmionogim. Mimo ochrony owiewki prąd powietrza ze śmigieł biczował policzki pilota. Samolot szarpanymi, drobnymi ruchami zaczął przesuwać się do przodu, gdy mechaniczne stado zwyciężało jednego, aczkolwiek najlepszego rumaka Niflheimu. Nie było sensu dalej czekać.

Von Gallwitz szybko schował rękę do kokpitu, a w lusterku wstecznym na jego gest odpowiedział błysk siekiery.

Ryczący albatros dziko skoczył do przodu i młodzieniec mocno zacisnął zęby, żeby ich nie stracić. Ławka boleśnie biła go w ciało, gdy szaleńczo podskakująca maszyna pędziła po żwirowym pasie. Energicznie pociągnął drążek sterowania, żeby samolot nie zarył dziobem w ziemię, i z przerażeniem obserwował, jak wirująca obręcz śmigła pożera białą wstęgę rozdrobnionych kamieni.

Nagle wszystko ucichło i szara powierzchnia Wigridu, przypominająca strawione kości z brzucha smoka, zaczęła się zapadać. Wprowadził maszynę w zakręt i wychylił się z kokpitu.

Grupka na dole szybko się zmniejszała. Przypominała zabawki z jego dziecięcego pokoju. Sleipnir – konia na biegunach, a walkiria wielką lalkę, którą wykradał siostrom, żeby ją uczyć jeździć konno. Jednak lalki sióstr były niewinnymi celuloidowymi kukiełkami z pustym kadłubem, a w ich wnętrzu, w przeciwieństwie do wypełnionej żarem namiętności Reginleif, drzemało tylko obojętne powietrze...

Nagle wydało mu się, że w huku silnika zasyczał wąż, i poczuł niewysłowione szczęście, że od walkirii, od tej piekielnej namiętności w jej wnętrzu, dzieli go kilkaset metrów powietrza. Czystego i niewinnego jak wnętrze celuloidowych lalek. I że ta odległość będzie ciągle rosnąć. Zamachał tym postaciom i obrał kurs na północ.


***


...bez celowania w ogóle nie ma sensu. Strzelałem z odległości dwudziestu pięciu metrów i udało mi się... – von Gallwitz przerwał, szukając jak najlepszego określenia – .. .no, jakby zranić go powierzchownie. Przy drugim podejściu od razu strzelałem z tyłu i przeniosłem ogień na skrzydło, na staw barkowy. Dopiero wtedy zaczął opadać. Ale i tak go nie załatwiłem. – Przed oczyma znowu miał scenę po lądowaniu awaryjnym, kiedy uwięziony we wraku samolotu czekał na ostateczny strzał płomieni z pyska smoka. – O mały włos trafiłby mnie już na ziemi. Trudno je z kaemu zabić. Ale można uszkodzić tak, że spadną – relacjonował swoje wrażenia z wyprawy.

Spotkali się na trzecim piętrze Hlidskjalfu, w obszernej okrągłej sali, której środek wypełniał niewiarygodnie wielki owalny stół otoczony rzeźbionymi drewnianymi krzesłami. Średnicę wyłożonego polerowanym orzechem blatu rycerz Arnim szacował na dobrych dwadzieścia metrów. Z powodzeniem mógłby na nim zaparkować swojego albatrosa. Krzeseł było co najmniej pięćdziesiąt, a ponieważ obecnych było o wiele mniej, zbili się w grupkę po zachodniej stronie. Usiedli przed jednym z czterech wielkich kominków pod potężnym kominem, a szare kolumny z bloków z opoki wzmacniały obwód sali po każdej stronie świata.

Płomienie paleniska rzucały cienie biesiadników na wypukłości przeciwległej, otynkowanej ściany. Tak jak pozostałe, była bez okien, za to obwieszona bronią. Olbrzymimi mieczami, buzdyganami i błyszczącymi miedzią toporami wojennymi. Były tam też tarcze wzmocnione płatami ze stali i hełmy wielkie jak beczki piwa. W przeciwieństwie do toporów odbijały żar płomieni wypolerowaną powierzchnią i podskakujące na murze powiększone cienie pilotów sprawiały wrażenie, jakby bawiły się tą bronią.

Witz, jak ten smok manewrował? – spytał Werner. Siedział tuż obok, za nim baron Thierry, Muspratt, a jeszcze dalej Bali o dziecięcej twarzy. Po drugiej stronie Guynemer, Ardi, którego przydomek z powodzeniem zastąpił przydługie nazwisko Rhysa Davidsa, przy nim Karl Allmenróder, z przylizanymi ciemnymi włosami rozdzielonymi przedziałkiem, a za nim jego wingman Kurt Schneider. Bawarscy piloci, z którymi von Gallwitz do tej pory się nie spotkał. Pamiętał, że ich eskadra była uzbrojona w Pfalzy. Obaj przeszli do Walhalli trochę wcześniej. Padli w czerwcu 1917.

Jednak dalej dostrzegł twarz, która była dla niego zagadką. Zapadnięte, ale mimo to błyszczące oczy nad szpiczastą, czarną jak węgiel brodą. Irytowały go, ponieważ dość często zatrzymywały się na nim poufale, sugerując, że oni dwaj mają jakąś wspólną tajemnicę. Hauptmann Boelcke, który właśnie ogrzewał sobie przy kominku plecy, do chudego dryblasa z bródką zwracał się imieniem Jean-Pierre. Ale najbardziej zdumiało młodzieńca ubranie nieznajomego. Był to ubrudzony biały habit, przepasany grubą siatką z kosmatych włókien. Prawdopodobnie kokosowych. Opatrunek pod bródką, którym obcy miał owiniętą szyję, był niewiele czystszy od habitu. Z prawej strony nawet przesiąkł krwią.

Na młot Thora, rycerz Arnim przypomniał sobie powiedzenie Reginleif, wygląda na czterdziestkę. Gdzie miała oczy walkiria, która go przywlokła? Czego tutaj szuka ten zraniony dziadek, i to w dodatku mnich? – chodziło mu po głowie, gdy spoglądając na nowego, formułował odpowiedź na pytanie Vossa.

Manewrował kiepsko. Gorzej niż dwumiejscowa maszyna obserwacyjna. Bez trudu można go zajść od tyłu. I to plus dla nas. Ale potrafi coś, czego my nie umiemy. Jeśli zaprze się skrzydłami, zatrzymuje się w jednej chwili i przez moment może wisieć w powietrzu. Jeśli nie będziesz uważać, przelecisz nad nim i dostaniesz z miotacza ognia w plecy – odpowiadał von Gallwitz.

Na to będzie dobry manewr, który wymyślił Max Immelmann – powiedział Werner Voss. – Ten jego przekręt z opóźnieniem.

Uniósł dłoń, obrócił ją pionowo kciukiem w górę, a po chwili opuścił, trzymając w górze grzbiet. Potem przeszedł do pozycji z krawędzią małego palca w górze i w końcu, z wystawionym łokciem, znowu obrócił rękę dłonią w górę. Jakby gładził jakiś prostopadłościan, komentując, jak manewrować drążkiem, a jak pedałami.

W ten sposób można szybko wytracić prędkość. Zaskoczony wróg nas wyprzedza, no i można go załatwić – zakończył zwycięsko.

Nikt już jednak nie słuchał jego instruktażu. Von Gallwitz zaczął opowiadać o przerażającej wizji Berlina i wszyscy wsłuchali się z napięciem. A potem opisał spotkanie z dziwnym pojazdem pancernym i jego jeszcze dziwniejszą załogą.

Kiedy skończył, zasypał go grad pytań. Na większość odpowiadał wzruszeniem ramion i Boelcke musiał wszystkich przystopować.

Wystarczy, meine Herren – przerwał pilotom. – Jeśli macie jeszcze jakieś pytania, ale tylko fachowe, to proszę. – Uśmiechnął się. – Resztę załatwimy przy kielichu wina.

Zapanowała cisza, przerywana tylko trzaskiem polan w kominku.

Dobrze – znowu odezwał się Boelcke. – Pozwolę sobie zabrać głos i na zakończenie przekazać parę informacji.

Przyniósł je ojciec Bourjade i mogą rzucić trochę światła na interesujące was kwestie. – Zawahał się, jakby nie wiedział, co powiedzieć dalej.

Bourjade, Bourjade! Specjalista od balonów, który używa rakiet. Thierry mówił o nim tego ranka przy jeziorze; von Gallwitz błyskawicznie sobie przypomniał, w jakim kontekście usłyszał nazwisko nieznajomego.

Wojna, ta nasza wojna, meine Herren, jest przegrana. Cesarstwo niemieckie nie istnieje... – Boelcke wziął głęboki oddech – ...ale to nie zmienia tutejszego stanu rzeczy. Tutaj wszyscy jesteśmy w tej samej sytuacji. Bez względu na to, kto wygrał, a kto przegrał wojnę. I bez względu na jakąkolwiek kolejną, która może toczyć się na Ziemi. Tutaj wszyscy jesteśmy einherjarami, niezależnie od koloru munduru. Wszyscy przysięgaliśmy Grimnirowi, wszyscy jesteśmy obrońcami Walhalli i mamy wspólnego wroga. Obaj smoczy bracia, Ofnir i Swafnir, już od dawna chcieli pomścić śmierć swojej matki. Byli jednak zbyt mali, ale teraz nagle urośli. Chcą napaść na Walhallę i spalić ją, tak samo jak ich matka spaliła Gjallarhorn. Z każdym dniem możemy spodziewać się ataku i nie chcę, żebyście się rozpraszali. – Z lekkim wyrzutem spojrzał na rycerza Arnima. – Dlatego jeszcze raz powtórzę schemat bitwy. Gdy dostrzeżemy atakujących, musimy od razu wystartować i starać się ich przechwycić już w głębi Wigridu. Bronić Hlidskjalfu, który prawdopodobnie spróbują zniszczyć jako pierwszy. To zadanie podstawowe. Porucznicy Voss, Allmenróder i baron Thierry poprowadzą eskadry górnej obrony. Musicie ściągnąć na siebie uwagę skrzydlatych hrimthursów. Twój fokker – zwrócił się do Wernera – wasze pfalze – to adresował do Allmenródera i Schneidera – i francuskie nieuporty są wystarczająco zwrotne, by sobie poradzić z tymi syjamskimi potworami...

Ciągle w to nie mogę uwierzyć – zwątpił Werner. – Naprawdę będą w nas rzucać skrzydlatymi wężami?

Tak, i nie lekceważcie tych strzał, chociaż sprawiają wrażenie ślamazarnych. Są wprawdzie tylko o połowę szybsze od naszych samolotów, ale mogą was diabelnie długo śledzić, bo naprowadza je ciepło silników. Dlatego waszą grupę wzmocniłem o pfalze Karla. Dadzą wam odpowiednią siłę rażenia. Główną grupą uderzeniową będzie eskadra kapitana Guynemera i eskadra porucznika von Gallwitza jako ochrona. Do niego, oprócz Muspratta, przydzielam również Pdiysa Davidsa. Wydaje mi się, że wasza trójka dobrze się rozumie. Jeszcze nie zdecydowałem, czy do tej grupy przydzielę też ojca Bourjadea. Jest tu zbyt krótko i na dodatek jego rana...

Przecież po to tu jestem – cichym, ochrypłym głosem zaprotestował chudy mężczyzna z brodą. – A ta rana to draśnięcie.

Będą mieli najcięższą robotę – kontynuował Boelcke, nie reagując na protest Francuza. – Czeka ich bezpośredni atak na oba smoki. Liczę na działko w SPAD-zie kapitana Guynemera... – zrobił pauzę, unikając fanatycznego spojrzenia wychudzonego Francuza w białym, poplamionym habicie – ...i na wsparcie. Z wyjątkiem Muspratta i RLiysa Davidsa będą w nim wszyscy Anglicy...

Hauptmannie, już przedstawiłem swoje stanowisko.

Bertie Bali wydął dziecięce usta. – Nie zgadzam się.

A ja mogę tylko powtórzyć – odparł spokojnie Boelcke – że wasze SE5a są najwytrwalsze. Wytrzymują w powietrzu o całą godzinę dłużej niż nasze albatrosy. Nie mamy tylu jaj smoka, żeby wszystkie samoloty wyposażyć w dodatkowe zbiorniki. Dlatego waszym zadaniem, kapitanie Bali, jest oczyszczenie nieba z niedobitków powietrznej armii Surta. Bitwą będę dowodzić stąd, z Hlidskjalfu. Wszyscy już wiecie, że możemy się porozumiewać na odległość, co daje nam wielką przewagę. Mam nadzieję, że wykorzystacie ją w powietrzu i będziecie się nawzajem ostrzegać przed wrogami. To wszystko na temat bitwy, a na zakończenie wspomnę jeszcze o obcych, którzy przedostali się do Niflheimu, a których spotkał von Gallwitz. Inni też ich widzieli. Pojawili się tu, choć nie przyprowadziła ich żadna walkiria, a Grimnir uważa ich za wrogów. Na razie zachowują się spokojnie, a nawet, jak słyszeliście, załoga ich maszyny pomogła porucznikowi von Gallwitzowi w krytycznej chwili. Jak to się rozwinie, to kwestia najbliższych dni. Ale wy się o nich nie musicie troszczyć. Są pod ciągłą kontrolą. I na tym, meine Herren, definitywnie kończę. – Podszedł do stołu i z cynkowego dzbana nalał wino do kielichów stojących obok na tacy. – Przyjemnej zabawy dzisiejszego wieczoru i za nasze zwycięstwo w następnej bitwie. – Chwycił najbliższy kielich i skinął na resztę.

Piloci wstali i unieśli kielichy do toastu.

Panowie. – Po toaście hauptmann Boelcke znowu zabrał glos. – Zanim zaczniecie wyciągać od Witziego szczegóły jego odysei, wezmę go na chwilę na bok. Jean-Pierre, na moment...

Wziął obu pilotów pod ramię i pociągnął wzdłuż stołu do północnego kominka Nordriego.

Witz, jeszcze nie znasz ojca. Powinniście coś o sobie wiedzieć. Ponieważ, gdy już podejmę taką decyzję, będziecie walczyć razem – odezwał się w półmroku panującym przy wygasłym palenisku.

Mnich chciał coś powiedzieć, ale hauptmann powstrzymał go gestem ręki.

Jean-Pierre naprawdę jest mnichem. W czternastym roku z klasztoru Sacre-Coeur w Issoudun poszedł prosto na front – wyjaśniał. – Jesienią siedemnastego zaczął latać, a w marcu osiemnastego zestrzelił nam pierwszy balon na uwięzi. To dziwne, mówić w czasie przeszłym o czymś, co się stało po naszym odejściu, prawda? – przez jego twarz przemknął słaby uśmiech – ale tak już jest. W sumie zestrzelił dwadzieścia cztery nasze balony, a po wojnie wrócił do zakonu. Tak było, Jean-Pierre? – Gdy ascetyczna głowa Bourjadea skinęła, ciągnął dalej. – Wyjechał do Nowej Gwinei i pracował w leprozorium do roku dwudziestego czwartego, kiedy sam się zaraził, a leprozorium zniszczył cyklon...

A w oku cyklonu był ten potwór i wszystko pożarł. Moją dalszą egzystencję ocalił ten krzyż. – Chrapliwie, jakby zawodziły go struny głosowe, Bourjade włączył się do rozmowy. Spod habitu wyłowił zawieszony na drobnym łańcuszku krzyżyk z czarnego metalu. Na nim w pozycji Ukrzyżowanego tkwił miniaturowy kościotrup. Czaszka wielkości pestki wiśni, rozpostarte kości ramion i mniejsza od naparstka klatka piersiowa. – A potem pan, poruczniku. – Z wdzięcznością spojrzał na von Gallwitza. – Muszę panu podziękować...

Żeby było jasne, twój przeciwnik zdążył zrobić sobie jeszcze wycieczkę na Ziemię – kontynuował Boelcke. – A ojciec był tym niedobrowolnym pasażerem, przez którego podczas pierwszego ataku przestałeś strzelać. Udało mu się zeskoczyć, kiedy zraniony smok po raz pierwszy dotknął ziemi. Znaleźliśmy go na Wigridzie, kiedy szukaliśmy cię po burzy piaskowej. Wprawdzie trochę potłuczonego i z brzydką raną szyi... Dobrze, dobrze, już nic nie mówię – zareagował Boelcke, gdy Bourjade w proteście rozłożył ręce – a ojciec też niech nic już nie mówi. Dam ojcu tego nieuporta, skoro ojciec tak bardzo chce. Mimo że nie jest ojciec pasowanym einherjarem i przed bitwą Grimnir nie zdąży ojca wyleczyć swoją włócznią.

Dam sobie radę – obiecywał uradowany mnich.

Samolot z rakietami mam tutaj, w wieży – wyjaśniał hauptmann. – Został po jednym Francuzie, który... no, po lądowaniu awaryjnym miał większego pecha przy spotkaniu z hienami niż ojciec... Czemu mam nie przyznać – spojrzał na chudą twarz mnicha – że jest dla nas ojciec darem z niebios. Najlepszym wsparciem, skoro na razie nie mogę liczyć na inne posiłki. – Nawet w półmroku było widać, jak przez jego twarz przemknął cień troski. – Przynajmniej do rozpoczęcia walki.

Bóg wiedział, dokąd mnie posłać – wychrypiał Bourjade.

Dlatego obawiam się nadchodzącej bitwy – zwierzał się Boelcke ze swoich kłopotów. – Poza tym Grimnir sądzi, że ona może się zamienić w nowy Ragnarók. Demon Loki znów jest na wolności, a zgodnie z przepowiednią Ragnarók zaczyna się właśnie od jego uwolnienia. Grimnir wprawdzie go szuka, ale na razie bezskutecznie. Loki jest mistrzem metamorfozy, którą przejrzeć mogą tylko kruki Grimnira. Ale na razie Huginn z Muninnem nie trafili na jego ślady, bo muszą śledzić więcej osób. Tych obcych. To dlatego nie ma tu Grimnira, chociaż bitwa wisi na włosku. Sam obserwuje najeźdźców, są dla niego osobistym tajemniczym zagrożeniem...

Boelcke zamilkł, nie kończąc zdania. Z zakłopotaniem uciekł spojrzeniem i von Gallwitz odniósł wrażenie, iż hauptmann żałuje, że powiedział więcej, niż zamierzał.

A co z latającymi wężami, hauptmannie? – zagaił po chwili taktownie, żeby przerwać przedłużające się milczenie. On też się czuł zakłopotany. Obecnością starszego mężczyzny w białym habicie, który nawet w trakcie słów Boelckego wbijał spojrzenie w niego.

No tak, surormy – przypomniał sobie Hauptmann – czarne węże. Długie na dwa metry. Ze skrzydłami jak latająca ryba. Jeśli ukąszą, zamieniasz się w metalowego hrima. W kolejnego potwora Surta, a potem walczysz przeciwko swoim przyjaciołom.

Diabelski wymysł – wymamrotał Bourjade i spuścił wzrok. – Mam nadzieję, że pomożemy Bogu, by nas ocalił przed takim losem. – Znowu z wdzięcznością spojrzał na rycerza Arnima.

Pomagajcie, pomagajcie – gorliwie przytaknął Boelcke.

To naprawdę straszne zobaczyć, tak jak ja, że wasz kolega...

Nagle przerwał. – Ojcze Jean-Pierre, ojciec tutaj też odnajduje Boga? – nawiązał do słów mnicha, które najwyraźniej go zaskoczyły.

Nic mnie nie przekona, że mogłoby mnie wysłać tu coś innego niż boski zamiar – poważnie potwierdził Bourjade. Mówił powoli, cedząc każde słowo. – Najpierw wysłał mnie do trędowatych na ciele, a teraz tutaj, do trędowatych na duszy, do czyśćca. To on postawił porucznika na drodze smoka.

Ojciec uważa, że to czyściec? – Von Gallwitz, zakłopotany zwrotem w ich rozmowie, szeroko opisał ramionami ogromną komnatę.

A pan w to wątpi? – odparł łagodnie Bourjade, a jego zapadnięte oczy przyjaźnie patrzyły na młodzieńca. – To też wola boża, żeby znalazłszy się tuż obok piekła, nie ulec siłom zła. To kolejna próba. Nie bój się, Arnimie – nagle z uśmiechem zwrócił się do von Gallwitza po imieniu – nie będę tylko medytować. Tak jak podczas wojny, tutaj też będę po prostu pilotem. Wypijemy za to. A sante! – Uniósł kielich, żeby stuknąć się z von Gallwitzem i Boelckem.

W twoim raporcie zaintrygował mnie opis tego wyrostka, ten znak, który miał na rękawie – zwrócił się do von Gallwitza. Wyraźnie nie chciał już rozmawiać o teologii, a to, że mówił powoli, było raczej jego zwyczajem niż skutkiem rany.

Może was zainteresuje, że w Niemczech powstał ruch, który ma w znaku swastykę. W zeszłym roku, czyli jesienią dwudziestego trzeciego, jego członkowie pokusili się nawet o zamach stanu. Nazywają siebie narodowymi socjalistami, a ich przywódcą jest niejaki Hitler. Adolf Hitler. Teraz chyba go aresztowali, ale nie dam za to głowy. Gazety z Papeete dostawałem nieregularnie, czasami z dwumiesięcznym spóźnieniem – tłumaczył Bourjade.

A generał Haushoffer? Generała Haushoffera z nimi nie ma? – Von Gallwitzowi coś zaświtało.

Nie wiem. To nazwisko nic mi nie mówi. Nie przypominam sobie, żebym się z nim zetknął w jakimś powiązaniu z nazistami – odparł mnich na swój powolny sposób. – Ale przyłączył się do nich jeden z waszych kolegów, Hermann Góring – dokończył Bourjade, dyskretnie chowając za kołnierzyk zawieszony na piersi krzyżyk.

Góring? Nie przypominam sobie kogoś takiego w mojej eskadrze. – Hauptmann Boelcke pokręcił głową.

Zdobył sławę dopiero w osiemnastym – wyjaśniał mnich. – Po śmierci rotmistrza Richthofena zastąpił go jako dowódca w Jasta 2.

Czerwony Baron nie żyje? – krzyknął zaskoczony von Gallwitz.

Pogrążona w rozmowie trójka nie zauważyła, że obstąpili ich pozostali piloci.

Ty jeszcze o tym nie wiesz – włączył się Werner. – Nam Jean-Pierre powiedział to już wczoraj.

Gdyby był tu z nami – westchnął Bertie Bali. – Ile razy we Flandrii go przeklinaliśmy, gdy zdjął któregoś z naszych. Ale teraz by się przydał. Szkoda, że go tu nie ma.

Gdyby te miejscowe dziwki miały w głowie rozum zamiast cipy – Guynemer stanął w rozkroku – porwałyby go na pierwszym miejscu... Nie rozumiem, jak mógł się im wyślizgnąć... Eh, przepraszam, Jean-Pierre. – Uświadomił sobie, że Bourjade jest mnichem.

Nie szkodzi – uśmiechnął się mnich. – Ale żle oceniasz walkirie. Zapomniałeś, o czym mówił hauptmann. – Skłonił się Boelckemu. – Już nie mają dostępu do Ziemi. Rycerz Arnim – teraz ukłonił się von Gallwitzowi – i jego wingmani byli ostatnimi, których przyprowadziły. To chyba też ma związek ze śledztwem Grimnira. Prawda, panie hauptmannie? – z przesadnym szacunkiem zwrócił się do Boelckego. Charczał o wiele słabiej.

Boelcke skinął krótko. Zapewne nie chciał dalej rozwijać tej kwestii.

Diabli nadali tego ojczulka – usłyszał von Gallwitz Guynemera, który półgłosem mruczał do siebie. – Nie dość, że jestem tutaj, to teraz jeszcze muszę trzymać język za zębami.

Nie rozumiem – odezwał się Allmenróder. – Witz jako ostatni przyszedł z października siedemnastego. A teraz jest Jean-Pierre z dwudziestego czwartego. Wprawdzie nie przyniosła go walkiria, ale tu jest. Jaki tu właściwie mamy rok? – Bezradnie spojrzał na towarzyszy.

Żaden. Jesteśmy poza czasem – zdecydował się na odpowiedź Kurt Schneider. Mrukliwy Bawarczyk odezwał się tej nocy po raz pierwszy.

To niemożliwe – zaprotestował Bourjade. – Tutaj też wydarzenia toczą się w pewnej kolejności. Na przykład to, co przeżył von Gallwitz. Najpierw walczył z burzą piaskową, a potem zestrzelił smoka. Na szczęście dla mnie. – Uniósł kielich w stronę rycerza Arnima i napił się. – A dopiero potem pojawili się ci dziwni żołnierze.

No właśnie, musi być jakoś inaczej. Na przykład żołnierze. Przyszli z przyszłości, z wojny, o której nawet ty nic nie wiesz – zaprotestował Voss i Bourjade uśmiechnął się zupełnie świecko. – Ten ich pancerny wóz wyprodukowali w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim. Tak mówili, prawda, Witz? – zwrócił się do rycerza Arnima. – Więc dla nich tutaj jest czterdziesty drugi. A dla nas siedemnasty. A dla ciebie dwudziesty czwarty. To się nie trzyma kupy. Chyba że tu nie ma żadnego czasu. Myślę, że Kurt ma rację – zakończył.

Bzdura – z pogardą i chłopięcą bezczelnością odparł Bertie Bali. – Skończona bzdura. Prawie każdy ma w maszynie zegar. Wystarczy spojrzeć i wszystko jasne. Wskazówki się ruszają. Więc jak może nie być czasu? – zaatakował.

Spróbuję ci odpowiedzieć. – Szczupły Thierry pogładził wąsik. Dyskusja go zainteresowała. – Wyobraź sobie Walhallę jako olbrzymie skrzyżowanie, do którego prowadzi mnóstwo ulic. Te ulice to lata, takie bulwary czasu, które się krzyżują. A całe to skrzyżowanie porusza się jak kabina windy i wygina te ulice za sobą jak gumowe węże. Ten ruch windy – znowu szarpnął wąsik i stuknął palcem w piersi mnicha – to ta twoja kolejność zdarzeń, które się tu odgrywają. To też – obrócił się z powrotem do Bertiego – to twoje działanie zegara.

Uzupełniłbym to – odezwał się von Gallwitz. Jego też zaintrygował problem. Energicznie wepchnął się w środek grupki. – To twoje porównanie, Filpo. Nie jesteśmy w windzie, ale jakby na karuzeli czy w diabelskim młynie. Rozumiecie, diabelski młyn. To twoje skrzyżowanie, Filpo, to jedna z kabinek diabelskiego młyna, który ciągle kręci się w kółko i ciągnie te węże czasu za sobą. Po jakimś czasie młyn robi pełny obrót i kabinka jest w tym samym miejscu, w którym już kiedyś była. I to jest jeden dzień tutaj. A potem wszystko zaczyna się od początku. Nowy dzień, samoloty naprawione, zbiorniki pełne... Sami wiecie.... – Von Gallwitz gniewnie machnął ręką.

Chcesz powiedzieć – Jean-Pierre wbił w niego spojrzenie – że prędkość diabelskiego młyna, czyli upływ czasu tutaj, jest całkowicie niezależna od upływu czasu na Ziemi, czyli, żeby wrócić do twojego porównania, od szybkości ruchu tych podłączonych węży czasu?

Taaa, właśnie – natychmiast odpowiedział rycerz Arnim – dobrze to ująłeś. A do tego podejrzewam, że ten diabelski młyn zwalnia, jakby każdy kolejny dzień był dłuższy niż poprzedni.

Nie możesz mieć racji. – Wątły Rhys Davids w zamyśleniu wydął usta. – Bo gdybyś miał, każdego dnia przeżywalibyśmy to samo. Na przykład bitwę, która nas jutro, najpóźniej pojutrze, czeka. Zgodnie z tym, co mówisz, powinniśmy już dwa razy mieć ją za sobą.

Słuchaj, jakeś taki mądry – zapalił się von Gallwitz. – To jakim cudem żaden z nas nie musi się golić? Każdego dnia rano jesteśmy tacy sami, Gi zawsze znajduje w kieszeni marynarki dwa zapomniane cygara i... – Nagle go olśniło. – Panowie, przecież my tutaj, zgodnie z tym wszystkim, się nie starzejemy – dodał ze zdumieniem.

Jak chcesz się starzeć po śmierci? – Rudy Muspratt zarechotał szelmowsko. – A te pozostałe sprawy z cyklami czasu nie mają nic wspólnego. Tak już w Walhalli po prostu jest. Przypomnijcie sobie, panowie, Eddę Młodszą. Co w niej jest. Na przykład o dziku Saehrimnirze. W ciągu dnia jest zjedzony, a rano znów cały. Wcinamy ciągle tego samego wieprza, panowie. I to wiekowego. I palimy te same cygara.

Akurat to mi nie przeszkadza – uśmiechnął się wysoki Allmenróder. – Ale cała reszta tak. Jak to jest, hauptmannie?

zwrócił się do dotychczas milczącego Boelckego. – Pan jest tu najdłużej. Ponad rok. Postarzał się pan przez ten czas?

Ależ ja nie mam wrażenia, że jestem tu od roku – odparł niepewnie Boelcke. – Myślę, że parę tygodni. Tak, cztery do sześciu tygodni. Nie więcej.

W zamyśleniu założył ręce na piersiach.

Trochę o tym myślałem. Ale nie miałem dużo czasu. Ale kiedy was słucham, meine Herren, coś mi świta. Muspratt ma rację. Odnowienie przedmiotów to po prostu cecha Walhalli. Dlatego myślę, że tutejszy świat to nie diabelski młyn, ale, żeby zostać przy tych porównaniach z lunaparku, coś jakby tunel strachu. Von Gallwitz ma rację, są tu kabinki i w każdej coś się dzieje. I dopiero ich suma, wszystkie zdarzenia w tych kabinkach, czy raczej wózkach, tworzą całokształt tego świata. Te wózki się nie kręcą. Ale pędzą z ciemności w ciemność. Tu i ówdzie na chwilę zapali się światło i z tej ciemności wynurza się coś strasznego. Kostucha, smok, wampir. Czasami w ciemności jakiś potwór usiądzie na wózku. A jak zrobi się jasno, wyszczerzy do was zęby albo uściśnie dłoń. Hauptmann siorbnął trochę wina.

Mogą być z innych czasów – kontynuował. – Jak te, które spotkał Witz. Dlatego że, jak mówi Grimnir, smoki i niektóre demony Surta mogą poruszać się w czasie, wracać do przeszłości. Albo przyszłości. Wyobraźcie to sobie jako linki za kulisami, po których dostarczają rekwizyty. Czasami przez przypadek. Jak Jean-Pierre'a. Poza tym szybkość wózka można zmieniać, a w ostateczności nawet go zatrzymać. I to jest to wahanie czasu, które tu obserwujemy. Może ta prędkość zależy od – Boelcke badawczo zajrzał do kielicha – od tego, co się dzieje na Ziemi. Kiedy na Ziemi walczą, tu czas biegnie szybciej. A jeśli na Ziemi jest pokój, czas tutaj stoi, sam nie wiem. – Wzruszył ramionami.

Tylko tak myślałem na głos – usprawiedliwił się, gdy piloci milczeli osłupiali.

Czyli ojciec jest tylko takim rekwizytem. Kostuchą w białym łachmanie, którą wrzucili do naszego wózka?

Pierwszy ocknął się Muspratt. – Taką przyjazną, która podaje rękę? Tak pan myślał, hauptmannie? – Rudy błazen o dziwo się nie uśmiechał i von Gallwitz usłyszał, jak Bourjade obok niego głośno wypuścił powietrze.

Ależ Muspratt, takimi kostuchami jesteśmy my wszyscy – odparł spokojnie Boelcke. – Wszyscy jesteśmy rekwizytami, ty, Werner, George.... również Witz – spojrzał badawczo na von Gallwitza – bo te wózki w tunelu strachu – wyglądało, jakby mówił coś innego, niż zamierzał – nie wiozą żadnego żywego człowieka. Dlatego twoje pytanie nie ma sensu – dokończył zdecydowanie, gdy rycerz Arnim nijak nie zareagował na jego spojrzenie. – Nie widzimy, co jest za kulisami tego tunelu, i nie wiemy nawet, co się dzieje wokół – ciągnął z przekonaniem – skoro jedziemy w ciemności. Wszystko wokół się przesuwa, kiedy zmieniają kulisy. Nie zapominajcie, że ta jarmarczna atrakcja ma dwóch pryncypałów, którzy są ze sobą na noże i używają sztuczek z czasem. Dla nas to tak, jakby przerzucali zwrotnice. Wtedy wózek z którymś z nas może pojechać inną drogą. Może wyprzedzać, czyli skakać w czasie, albo przeciwnie, trafić do tyłu. Ten tunel może mieć kilka torów. Można spotkać wózek z przeciwnego kierunku i zobaczyć w nim, jak sądzę, samego siebie. Może ten tunel ma en pięter i każdy wózek może istnieć w en egzemplarzach...

Na Boga, dość już – jęknął Guynemer. – Oswaldzie, wiem, że jesteś z akademickiej rodziny, ale co za dużo, to niezdrowo. Jakby nie wystarczyło, że nie można tu pochędożyć. Do tego takie gadki. Przecież to i tak obojętne, czy siedzimy w windzie Filpa, diabelskim młynie Arnima, czy w wózku tego tunelu strachu. Jak jakąś zjawę albo smoka załatwię z działka, a on po jakiejś cholernej lince spieprzy do innego korytarza czasowego albo wpakuje swój tyłek w jakąś inną pieprzoną taksówkę na jakimś pojebanym entym piętrze, posram się z radości, nie przeczę. Ale tak, ojciec wybaczy, mam to w dupie. Monsieurs, może skończmy tę debatę o czasie i zostawmy to choćby Grimnirowi albo temu drugiemu łotrowi, bo to któryś z nich ma klucz do tej klatki. A niemy, to jasne jak słońce, więc po co się niepotrzebnie rajcować?

Po dosadnym monologu Georgea wspólna dyskusja na chwilę się rozpadła. Allmenróder zaczął opowiadać Boelckemu o samodzielnym lotnictwie Królestwa Bawarskiego, Rhys Davids Ballowi jakieś historyjki z Eton, a Muspratt z brytyjską uprzejmością tłumaczył Bourjadebwi, że swojej uwagi nie traktował osobiście, ale akademicko.

Już spokojny George obszedł wszystkie pary, każdemu dolał wina, a potem zaczął uzgadniać z Filpem, który paryski burdel miał przed wojną najlepszą obsługę.

Allmenróder z hauptmannem rozwiązali worek ze wspomnieniami o sławnych asach lotnictwa. O swoich dawnych przyjaciołach, którzy mieli to szczęście, że przeżyli. Albo pecha, że nie znaleźli drogi do Walhalli. Zależy od punktu widzenia, czyj to pech, zarechotał przy tym Guynemer, który dołączył do nich z baronem. W końcu przyłączyła się cała reszta i do chwili, gdy Boelcke późno w nocy wygonił ich do pokojów, spowiadali Bourjadea.

Mimo zabandażowanej szyi musiał im opowiadać o nowych autach i o filmach Chaplina. I o modzie. Doszło do nowej damskiej fryzury, zwanej bubbikopf. Wszystkich zdziwiło, że krótkimi włosami, którymi przed wojną piętnowano prostytutki, teraz szczyciły się damy z towarzystwa. Potem, rytmicznie mamrocząc bezsensowne sylaby, Bourjade z autentyczną chrypką próbował im zaprezentować murzyńską muzykę nazwaną jazz, którą przyniosły do Europy amerykańskie jednostki wojskowe. Wspomniał o nowych tańcach, fokstrocie i charlestonie, ale mimo natarczywego nalegania Thierry ego odmówił ich wykonania. Z największą pogardą wyrażał się o nowych stosunkach między płciami, które zapanowały po wojnie. Wspomniał nawet o nowej części damskiej bielizny, tak zwanym biustonoszu, który zastąpił gorset i dzięki poręczności zdobywa coraz większą popularność i przyczynia się, jak ze zgorszeniem twierdził, do dalszego upadku moralności.

Tą uwagą zasłużył jednak na szacunek w oczach Guynemera, który miał decydujące słowo w kolejnym sporze na temat, czy ta innowacja przyniesie seksowi korzyści, czy przeciwnie, o dziwo podzielając pogląd mnicha, jednak z zupełnie innych pobudek, ponieważ oświadczył, że najbardziej podnieca go długie rozwiązywanie ciasno zasznurowanego gorsetu, a kobieta, która go nie ma, nie jest dla niego kobietą.

Dopiero potem Jean-Pierre mógł wspomnieć z taką samą pogardą o przełomie w innej dziedzinie. O sukcesie rewolucji społecznej w Rosji i jej fanatycznym przywódcy, heretyku o nazwisku Lenin. Po obaleniu cara w lutym, co wszyscy obecni z wyjątkiem hauptmanna Boelckego pamiętali, w październiku siedemnastego roku nastąpiła kolejna rewolucja, opowiadał Bourjade. Dała władzę właśnie owemu Leninowi i jego partii. Przypomniał sobie nawet, że świeżo upieczony władca Rosji i przywódca tak zwanych bolszewików naprawdę nazywa się Uljanow i że Niemcy jako swojego agenta przerzucili go do Rosji, żeby wyeliminować ją z wojny.

Potem Boelcke, który przeczuwał kolejną nieskończoną debatę, wygonił ich z sali.

Czyli jednak się udało, to wielkie marzenie sztabu generalnego. Jeszcze na prostym łóżku w ciasnej, podobnej do celi komnacie von Gallwitz dumał nad tym, o czym mówił JeanPierre. Ale mimo to Niemcy przegrały. Dobrze, że pojawił się ten Francuz ze swoimi sensacyjnymi wieściami. Przynajmniej koledzy nie mogli dociekać, jak to było z przyjazdem Reginleif i czym odwdzięczył się jej za ratunek. A może to była jej nagroda za zabicie smoka? Nieważne, tę część przygody zostawił dla siebie. Nie potrafiłby opowiedzieć towarzyszom, co Reginleif z nim wyczyniała. Nie chciał nawet o tym myśleć, tak jak o nieszczęsnym pojedynku z oficerem marynarki wojennej. To też zostawił dla siebie. O ile akt z Reginleif wydawał mu się zbyt rozpustny, by ubrać go w słowa, o tyle cała historia walki o pierścień była z kolei zbyt bezsensowna, by o niej mówić. Jeśli Boelcke miał rację, oznaczało to, że jego wózek wybierał sobie najciekawsze atrakcje tego tunelu strachu, a obaj pryncypałowie, którzy nim zawiadywali, nie szczędzili mu rozrywki – jego myśli w końcu zabłądziły do porównania hauptmanna.

Właściwie dobrze, że miałem pierścień tak krótko, i że oddałem klejnot Reginleif – pomyślał tuż przed zaśnięciem. To prawda, któryś z jego przyjaciół mógłby wrócić. Może nawet wielu mogłoby zrealizować swoje marzenie o powrocie. Ale wtedy musiałby sobie wyrzucać, że w krytycznym momencie koledzy uciekli z pola walki przez niego – pod powiekami pojawiła mu się twarz Boelckego, to badawcze spojrzenie, wyrażające podejrzenie właśnie o coś takiego – że wszystkich mógłby zaprowadzić gdzieś indziej, do tego niewyobrażalnego świata, gdzie kobiety noszą jakieś szalone biustonosze, a na tronie carów zasiada agent Uljanow i jego bolszewicy...



Część druga „Długiego dnia Walhalli" pt. „Najeźdźcy" w przygotowaniu


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Novotny Frantisek Długi dzień Walhalli 01 Miecze i pierścień
Dzien 2 Skutki przewlekłegostres
Dzień po dniu
DZIEŃ
RR dzień serca
A3 Silnik indukcyjny pierscieniowy program
Dzien zaduszny w zwyczajach
Dzień Babci i Dzień dziadka
13 [dzień 5] Kościół tropicieli grzechu
24 [dzień 15] Cukierek, albo do kąta, czyli modlitwa Perfekcjonisty
Oto jest dzień