Czułość Boga
Dla wielu katolików Boże Narodzenie to krępujące święto. Nawet jeśli do naszej świadomości dociera wiadomość, że kiedyś naprawdę to się stało – że Jezus nie wziął się z nieba, podrzucony w jakiś tajemniczy sposób Maryi i Józefowi – to nasza wiara w Jego dziecięctwo jest równa zeru.
Co roku obchodzimy podwójne urodziny: własne i te, które nazywamy Bożym Narodzeniem. Ten zdumiewający fakt niespecjalnie przykuwa naszą uwagę. Powodów jest kilka. Jeden wynika z rozbieżności dat: większość z nas nie przyszła na świat 25 grudnia. Inny, poważniejszy, bierze się z przekonania, że Boże Narodzenie jest wyjątkowe. To przecież jedno z najważniejszych świąt chrześcijańskich, urodziny Dziecka nieporównywalne z narodzinami żadnego innego człowieka.
Pomijając całą debatę wokół mniej lub bardziej symbolicznego charakteru daty 25 grudnia jako dnia narodzin Jezusa, Kościół przypomina w liturgii świątecznej, „że dziś narodził się nam Zbawiciel, którym jest Mesjasz, Pan" (Łk 2, 11). Coś, co wydarzyło się owego dnia, dziś wydarza się dla nas, gdy otwieramy się na tajemnicę tych świąt. Słowem „dziś" autor Ewangelii przemawia do naszych tęsknot. Dziś bowiem, w tym grudniowym dniu nazwanym Bożym Narodzeniem, ma się wobec nas wydarzyć coś, co tamtej nocy stało się udziałem pasterzy. Dziś ma się spełnić nasze pragnienie. Oto Bóg jest z nami, a nie tylko pośród nas. Nazywamy ten fakt Wcieleniem, ale wcale nas to nie szokuje. Stajemy przed Bogiem, który sam uczył się tego, że jest człowiekiem. Stajemy przed Dzieckiem, które dojrzewało po to, żeby rozpoznać w sobie boskie pochodzenie. Obchodzimy urodziny Jezusa, którego uważamy za Chrystusa. Tylko że „Chrystus" to nie nazwisko rodowe owego dziecka, ale pogłębienie Jego tajemnicy, drugie odsłonięcie Wcielenia. A czy szukamy tego Dziecka w sobie?
Dla wielu katolików Boże Narodzenie jest krępującym świętem, chociaż na pozór wygląda to zupełnie inaczej: jest przecież kolorowo, odświętnie, nie tylko w kościołach, ale w naszych domach, a nawet centrach handlowych czy miejscach pracy. A jednak, nawet jeśli do naszej świadomości dociera, że kiedyś naprawdę się to stało: że Jezus nie wziął się z nieba, podrzucony w jakiś tajemniczy sposób Maryi i Józefowi, to pochylając się co roku nad Jego żłóbkiem, nasza wiara w Jego dziecięctwo jest równa zeru albo przejawia się w ckliwych szeptach o Jezusku, który nie przyszedł na świat w luksusach. Nie umiemy sobie poradzić z tym, że Bóg był niemowlakiem, a więc jego dojrzewanie nabiera radykalnego tempa w naszej świadomości. Po upływie świąt Jezus osiąga wiek dojrzały: tak już będziemy na Niego patrzeć przez resztę roku liturgicznego i tak Go pamiętać w naszych modlitwach.
A szkoda, bo jeśli dorosły jest dzieckiem dziecka, jakim był, to z tajemnicy Bożego Narodzenia umyka nam coś niezmiernie istotnego w rozumieniu samych siebie i Boga. Tak bardzo chcemy być dojrzali religijnie, że czułość Boga zastępujemy wyobrażeniami o niebie. Trudno nam przyznać, że tęsknota za Bogiem może być namacalna, fizyczna i tylko tak zaspokojona, więc szybko zamieniamy ją na słowa. A potem wydaje się nam, że jesteśmy mądrzejsi i bardziej uduchowieni, choć i tak owe słowa zamieniają się w pacierze. Wierszyki dorosłych dla Pana Boga.
Słowo bez dotyku nie jest sakramentem obecności Boga, a jedynie pobożnym zaklęciem rzeczywistości. Jak więc odkryć w sobie owo zapomniane dziecko przed Bogiem? Jak odkryć dziecko jako Boga w sobie? Jedną z dróg proponuje nam liturgia Wigilii Narodzenia Pańskiego. W jej trakcie usłyszymy dla wielu najnudniejszą część Ewangelii św. Mateusza – rodowód Jezusa (Mt 1, 1-17). Być może znamy już ten fragment na pamięć, bo jest czytany w trakcie każdego Adwentu, a i kompozycję ma taką, żeby łatwo go było zapamiętać. 14 pokoleń od Abrahama do Dawida, 14 od Dawida do przesiedlenia babilońskiego, 14 od przesiedlenia babilońskiego do Jezusa. Ta symetryczna genealogia nie uwzględnia wszystkiego, ale też niczego istotnego nie pomija. Mateusz, w przeciwieństwie do zwyczajów i mentalności swoich czasów, w genealogię Jezusa włączył cztery kobiety o problematycznej przeszłości: Tamarę, Rahab, Rut i Betszebę. W większości były pogankami, w życiu miały także swoje „wpadki".
Nie ma tu miejsca na egzegezę tekstu. Przesłanie jest jasne: nie ma dziecka niechcianego przez Boga, nie ma dziecka, które nie zasługuje na Jego czułość i miłość, nawet jeśli rodzice mają swoją pokręconą przeszłość. W nasze życie wpisana jest Jego obecność, nasza historia ma swój boski genogram.
Jeśli więc w rodzinie Jezusa nie obyło się bez problemów i skandali, nie starajmy się poprawiać Boga, raczej pozwólmy Mu narodzić się w sobie. To jedyny sposób, by nie stracić dzieciństwa, którego nie mogą nam ofiarować najlepsi rodzice. To jedyny sposób, aby je odzyskać, mimo że po ludzku było bolesne i pokrzywione. Nie znając tajemnicy Bożego Narodzenia, spędzimy życie na tęsknocie za doskonałym rodzicem, myląc go z Bogiem, albo zamienimy nasze życie w koszmar „udanego dziecka", ale Bóg nie tego od nas oczekuje – nie takim jest rodzicem. Boże Narodzenie nie jest jedynie świętem, to wydarzenie, które i nas powołuje do życia. Tajemnica to wielka, nie spłycajmy jej znaczenia.