Donna Carlisle
Jeźdźcy burzy
Przez otwarte drzwi wtargnął ostry, zimny powiew wiatru, wywołując zniecierpliwienie pięciu mężczyzn zebranych wokół telewizora stojącego w tak zwanym wspólnym pokoju. Meg weszła do środka, szybko zamknęła drzwi i zaczęła rozwijać kolejne warstwy opatulających ją szalików, zdjęła ośnieżone zimowe boty i postawiła przemarznięte stopy na gumowej macie leżącej tuż przy drzwiach. Czynności te wykonywała niezmiennie każdego ranka przez ostatnie dwa lata.
Koledzy nazywali to pomieszczenie wspólnym pokojem, zamiast zwyczajnie sekretariatem. I rzeczywiście, ta frontowa sala w Carstone Industries Adinorack na Alasce była miejscem, gdzie wszyscy pracownicy zbierali się, gdy akurat nikt nie miał nic do roboty. Posiadała wyposażenie typowe dla pokoju gościnnego – łóżka polowe, okryte tanimi pledami, kilka lichych wyściełanych krzeseł i telewizor. Jedynym sygnałem, że jest także miejscem pracy, było biurko stojące w pobliżu frontowych drzwi, zawalone plikami folderów, druków, okólników i pozostawionych bez odpowiedzi listów. Meg dostrzegła ogromny dzbanek z kawą i napełniła swój kubek. Nareszcie zrobiło się jej ciepło i przyjemnie.
– Dzień dobry, pani Forrest – przywitała ją Sadie, wchodząca właśnie przez obrotowe drzwi. Sadie zajmowała stanowisko o budzącej respekt nazwie: urzędnik organizacyjny, a tak naprawdę była zwykłą sekretarką. Obrotowe drzwi prowadziły do laboratorium i pokojów mieszkalnych. Sadie trzymała przed sobą wypełnioną listami torbę, która zdradzała prawdziwy charakter jej pracy.
– Samolot jest już gotów do startu – powiedziała Meg, skinąwszy nieznacznie głową. – Gdzie jest pilot?
– W kabinie radiooperatora z Joem. – Sadie posłała Meg niepewne spojrzenie znad otwartej torby i zaczęła wyrzucać jej zawartość na biurko, i tak prawie niewidoczne spod papierów.
– Hm, pani Forrest, myślę...
– W porządku – przerwała natychmiast Meg – powiedz mu, że będę gotowa do drogi za około godzinę. Chciałabym spakować jeszcze trochę rzeczy.
– Wzięła kilka kopert i zaczęła je szybko przeglądać.
– A zresztą nieważne, powiem mu to sama.
– Hej, Sadie, czy jest coś dla mnie? – zawołał jeden z mężczyzn siedzących przed telewizorem. Cała piątka obserwowała snującą się po ekranie Godzillę z takim zachwytem i uwagą, z jaką zagorzali fanatycy futbolu śledzą ostatni kwadrans meczu finałowego superligi.
– Poczta przychodzi o dziesiątej trzydzieści – odpowiedziała ostro Sadie. – Wiesz o tym doskonale.
Mężczyzna posłał jej szyderczy uśmiech i lekko pochylił się, trzymając w ręku filiżankę kawy.
– Nie próbuj się stawiać – odparł.
Meg skierowała chłodne spojrzenie w jego stronę, ale on, szyderczo szczerząc zęby, znów wpatrywał się w telewizor.
Meg zawsze irytował widok połowy personelu Carstone siedzącego przed telewizorem już o dziesiątej rano. Dziś jednak drażnił ją bardziej niż zwykle. Wydawało się jej, że koledzy postępują tak celowo, aby wyprowadzić ją z równowagi. Postanowiła nie dać im tej satysfakcji. Powoli zaczęła wybierać zaadresowane do niej listy i spokojnie zwróciła się do sekretarki:
– Pozwól, Sadie, że jako twoja szefowa po raz ostatni zadam ci służbowe pytanie.
Sadie spojrzała sponad sterty metodycznie układanej w alfabetycznym porządku korespondencji.
– Naturalnie, pani Forrest.
– Dlaczego – zapytała Meg – jeżeli dostajemy pocztę tylko raz w tygodniu, ty zawsze zalegasz z odpowiedziami?
Sadie spojrzała zaskoczona.
– Odpowiadam na listy tego samego ranka, gdy otrzymuję pocztę. Przecież pani o tym wie, pani Forrest.
– Owszem, odpowiadasz, ale na osobiste listy, pomijając służbową korespondencję. – Wskazała ręką na stos leżący nieporządnie na biurku. – Zapominasz, na czym polega twoja praca.
Sadie patrzyła na nią przez chwilę, jakby zupełnie nie rozumiała, o co chodzi. Wydała więc z siebie tylko uprzejme „och” i powróciła do sortowania listów.
Meg na chwilę przymknęła oczy. Byle do jutra, pomyślała. Już jutro opuści na zawsze to zapomniane przez Boga i ludzi, wiecznie mroźne pustkowie!
Już niedługo będzie leżeć na plaży w Waikiki i spędzi tam całe dwa tygodnie. Te myśli miały poprawić jej nastrój, tak się jednak nie stało. Zadała sobie pytanie – dlaczego?
Meg Forrest miała trzydzieści dwa lata i była jednym z najwybitniejszych inżynierów-konstruktorów Carstone Industries. Wysoka i szczupła, smukłość swej sylwetki utrzymywała bez najmniejszego wysiłku. Jej owalna twarz, duże brązowe oczy i zmysłowe, wyraziste usta podobały się mężczyznom, ale też często wprowadzały ich w błąd. Delikatna kobieca twarz sugerowała bowiem słaby charakter, a Meg miała silną osobowość. Kasztanowe włosy nosiła zwykle zaczesane za uszy, ale przez ostatnie dwa lata brak dobrego fryzjera sprawił, że pozwoliła im rosnąć swobodnie. Nie chcąc jednak wyglądać nieporządnie, spinała je w klasyczny węzeł z tyłu głowy. Odpowiadał jej ten nie rzucający się w oczy spokojny styl. Ktokolwiek popatrzyłby teraz na Meg Forrest, nie mógł się pomylić. W tym surowym uczesaniu wyglądała na szefa.
A jednak po dwóch latach kierowania Energy Research Station oczy pracujących tam mężczyzn wciąż nieuchronnie zatrzymywały się na jej tyłeczku. Modliła się o wyzwolenie z tego piekła już od momentu, kiedy samolot dotknął brudnego pasa startowego w odległym zakątku Alaski. Stało się to dwa lata temu; zaznaczyła ten „czarny dzień” w swoim kalendarzyku i od tej chwili liczyła dni i godziny, które pozostały do końca służbowego pobytu.
Nienawidziła osady, w której przyszło jej żyć.
Miała dość oglądania na co dzień monotonnego szeregu brzydkich chat ustawionych na skutym lodem i przewianym wiatrem niegościnnym obszarze, dość temperatury minus trzydzieści pięć stopni.
Miejscem wieczornych towarzyskich spotkań był „Blue Jay Bar and Grill”, gdzie jako główne danie serwowano kanapkę z wołowiną i serem. Pozostawała jeszcze „Brownie’s Video”, wypożyczalnia oferująca klientom ponad sto kaset, ale ani jeden film nie liczył mniej niż pięć lat.
W całej wiosce znajdowało się może ze dwadzieścia książek, w tym fachowe, techniczne pozycje, które zresztą Meg przywiozła ze sobą. Jej podwładni: inżynierowie, mechanicy, specjaliści i personel pomocniczy, czyli śmietanka wioskowej społeczności, byli to ludzie skłóceni z życiem i wzajemnie sobie nieżyczliwi.
Tak się żyło w Adinorack na Alasce, osadzie liczącej ogółem siedemdziesięciu pięciu mieszkańców.
Jutro będzie siedemdziesięciu czterech, pomyślała ponuro Meg, wieszając swój płaszcz i liczne szale na wieszaku w pobliżu drzwi obrotowych prowadzących do jej biura. Dlaczego nie czuję się szczęśliwa?
Adinorack nazywany był pieszczotliwie Przedsionkiem Piekła. Tę nazwę nadali mu ci straceńcy, którzy z powodu braku życiowego fartu musieli w nim mieszkać przez jakiś czas.
Osadę zbudowano dwadzieścia lat temu jako jedną ze stacji badawczych wojskowej bazy. Bazę w końcu zlikwidowano, ale wioska została i kiedy Carstone potrzebował odpowiedniego miejsca do przeprowadzenia testów, będących elementami rządowych badań nad sposobem wykorzystania alternatywnych energii, jego wybór padł na Adinorack.
Czy rzeczywiście była tam potrzebna obecność głównego inżyniera? Meg Forrest czuła się obowiązana czuwać, aby w zaprojektowanym przez nią systemie nie pojawiły się usterki. I musiała wytłumaczyć tym wszystkim gryzipiórkom, że jej wyjazd do Adinorack jest konieczny! Nadgorliwość okazała się podstawowym błędem, błędem, za który została ukarana.
Przez kilka pierwszych miesięcy po przyjeździe tutaj jej obecność była właściwie zbyteczna. Mechanicy i inżynierowie systematycznie budowali swoje konstrukcje, dzień po dniu, według planu. Meg pozostawało tylko rozglądanie się dookoła i wydawanie poleceń, których nikt nie chciał słuchać. Zresztą w dwa lata później też nikt jej nie słuchał.
Weszła do własnych pomieszczeń biurowych, które były równie nieprzytulne, jak reszta budynku. Postawiła na biurku filiżankę, położyła przed sobą korespondencję. I nagle zrozumiała prawdziwy powód swych mieszanych odczuć związanych z opuszczeniem Adinorack. W zadumie patrzyła na filiżankę z kawą.
To właściwie był kubek, lśniący połyskiem porcelany, z biegnącym wokół szlaczkiem i ozdobiony napisem: „As Przestworzy” wykonanym dużymi czerwonymi literami. Ten kubek z wyszczerbioną krawędzią... Szczerba powstała wówczas, gdy rzuciła kubkiem w niego... Jaki był powód wybuchu gniewu? Dziś już zupełnie nie pamiętała. Minęło sześć miesięcy, a ona wciąż piła z tego samego naczynia.
Przecież wiedział, że dziś wyjeżdża, musiał o tym wiedzieć i nawet nie zadzwonił, aby się pożegnać.
– Błąd numer dwa – wyszeptała do siebie.
Próbując się otrząsnąć z natrętnych wspomnień, które stawały się coraz bardziej dokuczliwe, usiadła za biurkiem i zagłębiła się w lekturze listów.
Nie było w nich nic szczególnie interesującego, nic, co mogłoby przyciągnąć jej uwagę. Zresztą cała zawodowa energia Meg wyczerpała się już tydzień temu, pochłonęły ją ostatnie prace związane z rządowym projektem. W korespondencji natrafiła na kartkę od ojca, który prosił, aby podała mu godzinę swego przylotu do Waszyngtonu, a wtedy zleci komuś, by wyszedł po nią na lotnisko. Zwrot „ktoś przyjdzie po ciebie”, zamiast po prostu „ja przyjdę”, wywołał u Meg lekkie zdenerwowanie. No oczywiście – generał był przecież człowiekiem tak zajętym! Nie mogła więc oczekiwać, że odstąpi od swego codziennego rozkładu zajęć i popędzi na lotnisko. Nie zrobiłby tego dla nikogo, nawet dla swojej dawno nie widzianej córki.
Większość przeglądanych przez Meg listów spoczęła w koszu na śmieci, kilka zostawiła dla Sadie, gdyż wymagały odpowiedzi. Kartkę od ojca schowała do torebki i oparłszy łokcie na biurku, małymi łykami popijała kawę błądząc nieobecnym wzrokiem po pokoju. Nic jej tutaj nie trzymało, dlaczego nie wyjechała wcześniej?
Pokój wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. Tania, udająca drewno wykładzina, dwie stalowe szafki, stół kreślarski i czarna kanapa, na której spędziła wiele uciążliwych nocy, kiedy pogoda była zbyt niełaskawa, aby mogła wrócić do siebie, do mieszkania, które w gruncie rzeczy wydawało się równie niegościnne jak biuro. Jednak nie wszystkie noce spędzone tutaj pozostawiły tak niemiłe wspomnienia. Były też inne nocne godziny przeżyte na tej samej kanapce, kiedy nie dokuczała jej samotność...
Otworzyła oczy i spojrzała w kierunku okna. Okiennice były jak zawsze zamknięte, ponieważ widok zamarzniętej i jałowej ziemi mógł budzić w ludziach uczucie depresji. Teraz Meg rozchyliła je trochę i raz jeszcze popatrzyła na ponury pejzaż. Zamarznięte ślady opon w śnieżnej mazi, a gdzieniegdzie nagie spłachetki gruntu, z których wiatr zwiał resztki śniegu, dalej przykucnięty, niezgrabny budynek Blue Jay, przysłonięty nieco przez przerdzewiałą i niepotrzebną nikomu stację pomp, która powinna zostać zburzona już rok temu. Wszystko wokół tonęło w ponurym zmierzchu i nikomu nie przychodziło do głowy, że przecież jest już marzec i dni powinny być dłuższe.
– Ziemia północnego słońca – wyszeptała do siebie Meg i trzasnęła okiennicami. Na palcach jednej ręki mogła policzyć, ile razy widziała słońce, od kiedy się tu znalazła.
Poza tym zauważyła na wschodzie ciężkie ołowiane chmury, zwiastujące burzę i zazwyczaj znamionujące obfite opady śniegu. Naprawdę nie było powodu, aby tu pozostawać choćby chwilę dłużej. Każdy pilot dbający o swe dobre imię powinien odmówić lotu w czasie burzy śnieżnej, a ją czekał naprawdę niełatwy czterogodzinny lot do Juneau i Meg powinna wziąć to wszystko pod uwagę. Postanowiła natychmiast opuścić Adinorack.
On już z pewnością nie zadzwoni.
Zarzuciła torbę na ramię i ruszyła w kierunku radiostacji, zatrzymując się jeszcze na chwilę we wspólnym pokoju, gdzie ponownie napełniła kubek kawą. Tym razem nie zwróciła uwagi na porozumiewawcze i ukradkowe spojrzenia rzucane przez mężczyzn skupionych wokół telewizora.
– Jestem Meg Forrest – powiedziała stając w drzwiach pokoju mieszczącego radiostację – i jeśli paliwo zostało zatankowane, to chyba moglibyśmy lecieć. Zdaje mi się, że będziemy mieli trochę śniegu, dobrze byłoby uniknąć burzy.
W ciasnym pomieszczeniu, służącym także jako wieża kontrolna i stacja meteorologiczna, znajdowało się dwóch mężczyzn. Radiotelegrafista Joe siedział na swym stałym miejscu naprzeciw radia i ze słuchawkami opuszczonymi na szyję żartował z pilotem, który przysiadł na krawędzi biurka. Z chwilą wejścia Meg śmiech zamilkł i pilot powoli odwrócił się.
– To ty? – spytała cicho. – My się chyba znamy.
Meg znalazła się twarzą w twarz z Redem Worthingtonem, swym błędem numer dwa.
Tego mężczyznę rozpoznałaby bez trudu nawet z tyłu. Baseballowa czapeczka wciśnięta na faliste brązowe włosy, luźna czerwona wiatrówka z błyskawicznym zamkiem i niewymuszony wdzięk w sposobie trzymania głowy.
Nie mogło jej się przytrafić nic bardziej zaskakującego niż to spotkanie.
Już na pierwszy rzut oka wielu ludzi określiłoby twarz Reda jako przystojną lub co najmniej interesującą, ale Meg, wielokrotnie analizując jego oblicze, dawno doszła do wniosku, że tak naprawdę była to twarz zupełnie pospolita. Nie wyróżniające się niczym szczególnym rysy i zupełnie zwyczajne, jasnobrązowe oczy nie powinny zapadać w pamięć. Byłby przeciętnym facetem, gdyby nie szczery chłopięcy uśmiech, który powodował niespokojne bicie niejednego kobiecego serca, i gdyby nie to chmurne spojrzenie, dzięki któremu każda dziewczyna natychmiast byłaby gotowa wybaczyć mu wszystkie grzechy. W gniewie nazbyt energicznie zaciskał szczęki, ale umiał także patrzeć na kobietę ze zmysłową tkliwością, patrzeć tak, że prawie każda czuła się zniewolona i nie potrafiła mu się oprzeć. Tak, gdyby nie to wszystko...
Serce Meg mocno zakołatało. Jedno spojrzenie na Reda wystarczyło, żeby nagle straciła oddech – był przecież najwspanialszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkała.
Tymczasem jego oczy błądziły po postaci Meg. Swobodnie i bez skrępowania mierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Badał spojrzeniem okrągłość piersi rysującą się pod swetrem, kształt ud w obcisłych dżinsach. Nienawidziła tej bezpośredniości Reda i zarazem kochała go za nią.
Red uśmiechnął się kpiąco i pozdrowił Meg skinieniem dłoni, w której trzymał plastikowy kubeczek.
– No i cóż, pani Worthington – wycedził – jakoś żyję i jeszcze oddycham.
Meg patrząc w skupieniu na plastikowe naczynie powiedziała zimno:
– Wiesz, że niszczysz ten świat i żyjące na nim istoty.
Wzruszył ramionami i dalej popijał kawę.
Nie miała pojęcia, , skąd Red wziął się tutaj, wiedziała tylko, że jego twarz i kasztanowa czupryna, ujrzane niespodziewanie w tym pokoju, zupełnie zbiły ją z tropu. Zawahała się, następnie zamknęła drzwi kierując równocześnie wymowne spojrzenie na Joego. Joe nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat, był absolutnym geniuszem w sprawach elektroniki i młodzieńcem niezbyt bystrym, gdy chodziło o cokolwiek innego.
Joe z ogromnym zainteresowaniem przysłuchiwał się rozmowie i było jasne, że nic na świecie nie skłoni go teraz do opuszczenia swego stanowiska. To bez znaczenia, zdecydowała w końcu Meg. Przecież ona i Red nie mają sobie do powiedzenia niczego takiego, czego nie powinniby usłyszeć inni.
Przechodząc przez pokój starała się uspokoić i zapanować nad nie kontrolowanym biciem serca.
– Co ty tu robisz?
– To moja trasa, prawda? – Udawał zaskoczenie.
– Jakoś nie widywałam cię tu przez ostatnie sześć miesięcy – stwierdziła Meg. Jej puls powoli zaczął się uspokajać. Zwyczajny, całkiem zwyczajny facet, powtarzała w duchu.
Red uśmiechnął się znowu, trzymając przy ustach kubek z kawą.
– Czy mógłbym, kochanie, pozwolić ci odjechać bez pożegnania? Czy to chciałaś usłyszeć?
Myślała, że już całkowicie panuje nad sobą, ale serce nadal biło zbyt szybko, tym razem jednak powodem emocji był gniew.
– Oczywiście – odpowiedziała krótko. – Jesteś jedynym mężczyzną, który potrafi przelecieć pół kontynentu tylko po to, aby eskortować swą żonę w drodze do stolicy stanu, ponieważ pragnie ona złożyć tam pozew rozwodowy.
– Masz rację – odpowiedział – to istotnie jedyna sprawa, dla której warto przelecieć pół kontynentu.
Zacisnęła wargi.
Red wstał nagle i rozkładając szeroko ramiona zawołał:
– Chodź tu, Megan, i ze względu na pamięć dawnych dobrych czasów daj mi małego całusa.
Nawet nie drgnęła, gdy zbliżył się do niej. Jego żartobliwe słowa przywołały natychmiast tyle wspomnień. Broniła się przed tym, ale wciąż desperacko pragnęła Reda. Kiedy znalazł się tuż przy niej, wysunęła dłoń w geście protestu. Megan... Mój Boże, jak ja nienawidzę tego imienia, pomyślała. A przecież Red był jedynym, który mówiąc tak do niej nie wywoływał odruchu, aby uderzyć go w szczękę.
Stał teraz przed nią i bezczelnie się uśmiechał.
Patrzyła na Joego, który włożył słuchawki i gorliwie kręcił gałką aparatu radiowego. Jednak słuchawki nie całkiem zakrywały uszy i była pewna, że chłopak nie ma zamiaru stracić ani słówka z ich rozmowy.
– Zostawiłeś u mnie trochę rzeczy, zamierzałam ci je oddać, leżą na moich torbach – powiedziała Meg.
Red ponownie uniósł kubek z kawą.
– Nie zwykłem chodzić z torbami. Aha, przy okazji, co zamierzasz zrobić z samochodem? – zapytał od niechcenia.
Jak długo rozmawiał z nią tonem żartobliwym i kpiarskim, odczuwała podniecenie lub gniew, ale wtedy nie był jej obcy. Teraz to grzeczne, chłodne pytanie zupełnie ją pokonało. Zadał je, jakby rzeczywiście był przypadkowym znajomym. To chyba już koniec ich związku. Nie pozostało między nimi nic prócz zwykłej, banalnej uprzejmości.
Musiała przełknąć łyk kawy, inaczej nie zdołałaby wykrztusić z siebie ani słowa.
– Dancer obiecała go sprzedać.
– Być może ja go wezmę.
– Należna część z tytułu ślubnego kontraktu, co? – odcięła się Meg gwałtownie, zanim ugryzła się w język.
– Do diabła! Przecież powinienem coś dostać.
– O tak, należy ci się, za te lata absolutnego oddania.
– Hej, kochanie! Ja naprawdę byłem oddanym mężem.
– Nawet nie rozumiesz sensu tych słów!
– A ty rozumiesz?
– Przynajmniej próbowałam być dobrą żoną.
– Ty również nie znasz sensu niektórych słów. Mam nadzieję, że masz w swoich bagażach odpowiednio gruby słownik. Powinnaś się jeszcze wiele nauczyć, Meg!
– Nie będę więcej marnować życia dla ciebie, mój czas jest zbyt cenny.
– Marnowałaś ze mną życie, do licha! Podoba mi się to określenie. Nigdy przedtem nie powodziło ci się tak dobrze.
– Och, przepraszam, rzeczywiście masz rację. Pobyt na arktycznym pustkowiu jest przecież marzeniem każdej romantycznej dziewczyny. Ekscytujące wspólne oglądanie w telewizji meczu bokserskiego sprzed trzech tygodni.
– Nie musieliśmy tego robić wspólnie.
Twarz Meg była rozpalona, ręce kurczowo ściskały kubek. Najbardziej denerwowało ją to, że Red najwyraźniej bawił się tą rozmową i tylko udawał, że jest zagniewany. Wprawdzie jego oczy rzucały iskry i gdyby Meg starała się podnieść jeszcze bardziej temperaturę dialogu, z pewnością dorównałby jej temperamentem. Tylko że ta burząca krew w żyłach szermierka słowna nie kosztowała go wiele i to właśnie złościło Meg najbardziej. W słownych grach małżeńskich był zawsze lepszy od niej. Dlaczego mu na to pozwalała?
Z impetem postawiła kubek na brzegu biurka i powiedziała twardo:
– Ty, Red, jesteś jak nagłe pchnięcie.
– Nagłe pchnięcie? Jak ładnie to powiedziałaś, Megan. – Uniósł brwi, a jego oczy rozbłysły zadowoleniem. – Czy wiesz, że mówiąc coś takiego, zrobiłaś mi wielką frajdę?
– Tak... – zastanowiła się. – To jest to, do czego mnie redukujesz.
Wciąż śmiał się hałaśliwie. Dobrze, że odstawiła już swój kubek, inaczej z pewnością rzuciłaby nim znowu.
Przypomniała sobie o Joem, który przyglądał im się z coraz większym zainteresowaniem.
– Mam nadzieję, że zaspokoiłeś dostatecznie swoją ciekawość, Joe. Teraz wywołaj Juneau i przekaż im trasę naszego lotu. Poczekam na zewnątrz.
Joe spojrzał na Reda, jakby szukając u niego pomocy. Red pocierał dłonią podbródek i uśmiechał się nieznacznie.
– No cóż, trzeba będzie powiedzieć... – mruknął.
Meg patrzyła na niego wyzywająco.
– Nie próbuj ze mną swoich gierek, Redzie Worthington. Wolałabym spędzić dwa tygodnie w klatce z olbrzymią iguaną, niż cztery godziny w samolocie z tobą, musimy jednak lecieć do Juneau. Dobrze wiedziałeś, co robisz, kiedy decydowałeś się na ten lot. Nie wykręcaj się! Bierz swój płaszcz, czapkę i chodźmy.
Meg trzymała już rękę na klamce, gdy głos Reda zatrzymał ją.
– Najdroższa, wiesz, że pragnę twojej obecności w równym stopniu jak ty mojej, jednak wydaje mi się, że będziemy mieli trochę kłopotu z naszym lotem.
Odwróciła się i spojrzała na niego. Jakież to złe wiadomości pragnie jej przekazać?
– Wydaje mi się, że mały burzowy front przesuwa się tu z północy i dlatego wszystkie loty z Juneau zostały odwołane.
Powiedział to z taką satysfakcją, że nagle zapragnęła go udusić.
– Niestety, kochanie, musimy tu zostać razem przez jakiś czas.
Meg nie mogła uwierzyć, że prawie godzinę temu czuła żal na myśl o opuszczeniu tego miejsca i szukała sposobu, aby odwlec moment odjazdu – w nadziei, że Red zadzwoni. Teraz, gdy zjawił się w Adinorack osobiście, wiedziała, że nie powinna tu zostać ani minuty dłużej.
Dlaczego próbuje ją zatrzymać? Sam jest szalony, więc chce, abym i ja również nie była normalna, pomyślała.
Przeszła przez pokój i chwyciła dokument, na którym Joe na bieżąco nanosił informacje dotyczące pogody. Uważnie przebiegła wzrokiem papier. Niskie ciśnienie... silne wiatry... duże opady śniegu.
– Sami to spreparowaliście – rzuciła patrząc oskarżycielsko znad arkusza na obu mężczyzn.
– Ależ co pani mówi, pani Worthington – zaprotestował Joe.
– Forrest, nazywam się Forrest – odpowiedziała krótko.
– Jeszcze nie – przypomniał jej łagodnie Red.
Nerwowo krążyła wokół krzesła Joego i wpatrywała się w ekran radaru. Mogła już nawet rozpoznać wyraźny punkt na ekranie oznaczający burzowy front.
Odwróciła się do Reda.
– No dobrze, nawet jeśli to prawda, to w czym problem? Burza jest o jakieś dwie godziny stąd! Latałeś w trudniejszych warunkach, zrobiłeś przecież te cholerną karierę, pilotując samoloty podczas gorszej pogody niż ta. Dlaczego teraz chcesz opóźnić lot? Zabieraj się stąd, przygotuj urządzenia kontrolne. Idę po bagaże.
Była już przy drzwiach, gdy Red odpowiedział stanowczo:
– Nie.
Utkwiła w nim wzrok i, aby się opanować, zaczęła liczyć do dziesięciu. Siedział rozparty na krześle ze swobodnie wyciągniętymi nogami i zsuniętą na tył głowy czapeczką. Spoglądał przed siebie spokojny i obojętny. Pomyślała, że być może jedną z najbardziej irytujących cech Reda była ta umiejętność całkowitego relaksu, niezależnie od miejsca, w którym się znajdował. Umiał być na luzie w każdej sytuacji.
– Celowo opóźniasz lot – zawołała.
– Jasne, zbudziłem się dziś rano i powiedziałem do siebie: Co mam zrobić, aby uczynić życie Meg trudniejszym? Już wiem. – Strzelił palcami. – Wyczaruję burzę śnieżną, wtedy nie będzie mogła odlecieć do domu.
Meg z gniewną miną zrobiła dwa kroki w kierunku Reda.
– Wiesz, do cholery, co ja myślę?! Siedzisz tu i tylko marnujesz czas, chociaż mógłbyś zdążyć przed burzą, gdybyś zdecydował się lecieć natychmiast, i poleciałbyś, jeśli poprosiłby cię o to ktoś inny, a nie ja!
W odpowiedzi uśmiechnął się szeroko. Meg gwałtownie obróciła się do Joego.
– No dobrze, ile mamy spóźnienia i jak długo jeszcze będę musiała tu tkwić? – spytała.
Joe włączył radio.
– Właśnie próbuję przelecieć całą skalę. Jest coraz gorzej. Burza przechodzi już nad tundrą. Mówią o zamknięciu lotniska Fairbanks i nie będę zaskoczony, jeśli za chwilę powiedzą to samo o Juneau. – Spojrzał na Meg. – Możemy tu pozostać bez możliwości manewru przez dobre kilka dni.
Meg skierowała zimny, oskarżycielski wzrok na Reda.
– Oddałam klucz od mojego mieszkania – powiedziała starając się, aby jej głos brzmiał spokojnie.
– Nie mam nawet gdzie się przespać tej nocy.
– Jest przecież zawsze kanapa w twoim biurze – przypomniał jej ironicznie.
Odstawił kubek i podniósł się.
– Oczywiście wtedy ja nie będę miał gdzie spać, ale pracując tutaj razem jakoś nigdy nie mieliśmy z tym kłopotów, no nie?
Kątem oka Meg dostrzegła lekki uśmieszek Joego, ale zlekceważyła tę drobnostkę.
– Jesteś bardzo przewidujący – odparła chłodno.
– Nie, Megan, jest mi jedynie przykro.
Ruszył w stronę drzwi, lecz Meg schwyciła go za ramię.
– Pozwól sobie coś powiedzieć, ty cwaniaku – zawołała. – FCC miało swoje zasady stosowane wobec ludzi takich jak ty. Myślę, że wyrządziłeś mi tyle przykrości, że dziś powinnam po prostu cisnąć ci w twarz twoją licencję.
Jego oczy patrzyły współczująco na Meg i nie uczynił nic, aby wyswobodzić ramię z uścisku.
– Kocham, kiedy mówisz tak stanowczo – powiedział.
– Ponieważ możesz latać, wyobrażasz sobie, że nie jesteś zwyczajnym człowiekiem stworzonym przez Boga. Siedzisz dumny jak paw w tej swojej kabinie pilota i myślisz, że jesteś ponad wszystkimi i nikt nie potrafi cię zrozumieć. Wydajesz nieodwołalne rozkazy, tworzysz własne prawa i dlatego czujesz się wielki jak udzielny książę.
Red zakrył dłonią jej usta.
– Niestety, nie potrafię w inny sposób zmusić cię do milczenia – stwierdził.
W odpowiedzi jej paznokcie boleśnie wpiły się w ramię Reda, ale trwało to tylko chwilę. Nagle cała energia opuściła ją. Poczuła taki przypływ pożądania, że zaskoczyło ją to zupełnie. Jakże nienawidziła własnej słabości! Nie mogła nic zrobić, aby powstrzymać to obezwładniające uczucie. Dotknięcie Reda zawsze działało na nią w podobny sposób, nawet teraz, po długiej rozłące.
Była jak urzeczona. Wciągnęła w nozdrza woń świeżej bawełny i ten jedyny w swoim rodzaju zapach płynu po goleniu, którego chyba nikt poza nim nie używał. Obezwładniał ją dotyk stwardniałych rąk na policzku, palce Reda delikatnie muskały jej włosy na skroniach.
Nie potrafiła się opanować patrząc na władczy zarys jego ust, ich widok rozniecał żar w jej piersiach. Chciała pić z tych ust bez opamiętania, chciała zamknąć Reda w swoich ramionach, posiąść całkowicie, a później poddać mu się zupełnie.
Myślała, że zobojętniała na niego tak bardzo, jak tylko może zobojętnieć kobieta, która wiele wycierpiała, poświęcając mężczyźnie wszystko, całą namiętność i całą życiową energię; nagle jednak uświadomiła sobie, jak wielkie było jej pożądanie i z jak olbrzymią siłą Red wciąż nad nią panował.
Nawet wówczas, gdy przestał ją obejmować, trwała nieruchomo, sztywnością mięśni próbując obronić się przed trudnym do opanowania zmysłowym drżeniem, ignorując rumieńce, które paliły jej policzki. Stała przed swym mężem twarzą w twarz oddychając ciężko, wyczuwała podziw Joego, który bez skrępowania obserwował ten pojedynek. Jeszcze czuła oddech Reda na swojej skórze i to uczucie było niezwykle podniecające. Była wściekła, że wciąż go pragnie, a on z całym rozmysłem pobudzał ją erotycznie. Nadal czegoś od niej chciał i wiedziała, że właśnie to c o ś było celem, dla którego przeleciał pięćset kilometrów.
Miała ochotę okładać go pięściami ze złości, ale jej widoczny gniew mógłby mu sprawić zbyteczną satysfakcję. Spokojnie spojrzała wprost w oczy Reda i powiedziała łagodnie:
– Zabawne. Nie myślałam, że zrobiłeś tak duże postępy.
Zauważyła, że jego szczęki zacisnęły się gniewnie, a to było wszystko, czego chciała. Odwróciła się na pięcie i wyszła z pokoju starannie zamykając za sobą drzwi.
Red obserwował Meg, jak z wysoko uniesioną głową opuszcza kabinę radiooperatora. Takiego opanowania nie widział jeszcze nigdy u nikogo i z trudem powstrzymał się, aby nie pobiec za nią.
Zazwyczaj bawiło go to, że Meg chodzi jak dowódca przed bitwą, ale teraz uświadomił sobie, że jej sposób poruszania się urzekał go najbardziej.
– Niesamowita kobieta – wyszeptał.
Do diabła z jej sposobem chodzenia! Utracił nie tylko to, utracił przecież wszystko. Jej płomienne oczy, bystry umysł i ostry jak brzytwa język... Włosy rozrzucone na poduszce, sposób, w jaki przed pójściem spać spoglądała na niego, gdy z parą ciężkich okularów na nosie siedziała ubrana w jedną z tych jego starych flanelowych koszul i pilnie studiowała sterty papierów. Utracił możliwość patrzenia na nią, dotykania jej i słuchania jej ciętych ripost. Utracił możliwość walki z Meg i wszelką szansę na pójście z nią do łóżka.
Chwycił gwałtownie nie opróżniony jeszcze papierowy kubek i zmiażdżył go. Zaklął, gdy letnia kawa trysnęła mu wprost na koszulę.
– Właściwie mogłeś lecieć – skomentował Joe, w pośpiechu wycierając przód jego koszuli garścią papierowych serwetek.
Red rzucił mu ponure spojrzenie.
– Mogłeś zdążyć przed burzą, gdybyś wyleciał wcześniej – wyjaśniał dalej Joe.
– Tak, być może. – Red spoglądał spode łba na chłopaka, gdy ten wrzucał mokre serwetki do kosza. – Jednak czy powinienem narażać na szwank mój samolot, i to jeszcze dla takiej wiedźmy?
Joe udawał, że podziela jego zdanie, ale tak naprawdę czegoś tu nie rozumiał. Myślał, że gdyby Red otrzymał zadanie przewiezienia do Juneau jakiegoś cennego ładunku – na przykład poczty, elektronicznego sprzętu, nawet przemycanego alkoholu czy papierosów – wówczas nie zawahałby się ani chwili. Zawsze aż się trząsł z radości na myśl o nowym wyzwaniu. Gdyby jego samolotem miał lecieć lekarz z życiodajnym serum w swojej torbie, Red natychmiast podjąłby ryzyko. Lubił hazard.
Robert „Red” Worthington był jednym z najznakomitszych pilotów obsługujących nie zamieszkane tereny Alaski. Doskonałą reputację zyskał głównie dzięki umiejętności brawurowego lądowania. Pociągały go trudne sytuacje, lądował w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, a oblodzone skrzydła jego samolotu prześlizgiwały się między szczytami gór. Potrafił wystartować w najciemniejszą noc, mając na domiar złego zepsuty pulpit sterowniczy czy przerwaną łączność i pasjonował się każdą minutą takiego lotu.
Pragnął silnych przeżyć. Gwałtownie wzrastający poziom adrenaliny we krwi, nagłe wstrzymanie bicia serca, suchość w gardle ekscytowały go. I wreszcie lubił ten szczególny moment, kiedy cichy głos wewnętrzny rozkazywał mu, aby dodał gazu lub wzniósł się jeszcze trochę. Dążył do zwycięstwa, fascynowała go walka z przeciwnościami losu i zawsze miał nadzieję, że będzie mógł zaryzykować znowu. Mówiono o Redzie, że jest pilotem, który sam pakuje się w kłopoty. Red myślał, że w tych sądach jest sporo prawdy, gdyż jeśli sam nie szukał życiowych utrudnień, to z pewnością nie uciekał przed nimi. Grać bezpiecznie czy ryzykować życiem – ten wybór nigdy nie stanowił dla niego dylematu.
Wszystko to jednak uległo zmianie z chwilą pojawienia się Meg. Początkowo prawie sobie nie uświadamiał tych zmian, ale później stały się one już zbyt wyraźne. Nikt, poza innym pilotem, nie może zrozumieć, jak wiele podczas lotu zależy od instynktu. Instrumenty są sprawne, rozmawiasz z wieżą kontrolną, gdy czujesz się samotny, a jednak to wszystko nie to. Autentyczne odczucie lotu jest czymś innym, odbywa się przez ustawiczne nasłuchiwanie drgań silnika, obserwację światełek kontrolnych, a dobry pilot wyczuwa nawet ciężar powietrza. Samolot staje się po prostu przedłużeniem jego ciała. Ważny jest tylko on i maszyna, wszystko inne przestaje mieć znaczenie.
No tak, ale jeśli ktoś bliski oczekuje cię w domu, wtedy te inne rzeczy nie są już tak obojętne, a ty nie jesteś sam w powietrzu! Red wielokrotnie przyłapywał się na tym, że nie ufa już swoim instynktom, maszyna przestała być dla niego jedyną kochanką. Stał się ostrożniejszy. To właśnie dlatego nie chciał zaryzykować lotu z Meg, ale Joe oczywiście nie mógłby tego zrozumieć; co gorsza, Meg również niczego nie rozumiała.
Wciąż jeszcze zachmurzony przejechał po raz ostatni ręką po wilgotnej koszuli, następnie podniósł kubek, który Meg pozostawiła na biurku. Był jeszcze ciepły. Odprężył się, usiadł i wypił pozostawiony napój. Meg piła tylko czarną kawę i nigdy nie zostawiała śladów szminki na brzegu filiżanki. Za to również ją lubił.
Joe szybko zanotował jakiś komunikat radiowy i zdjął z uszu słuchawki. Odwrócił się i uważnie spojrzał na Reda.
– Czy mogę cię o coś zapytać?
Red podniósł oczy. Prawie zapomniał o istnieniu Joego i teraz był mu wdzięczny za przerwanie ciszy i tych jego wewnętrznych rozważań, które mogłyby sprowokować go do zrobienia jakiegoś szaleńczego kroku, na przykład nowej próby pogadania z Meg.
– Dlaczego się z nią ożeniłeś?
Red uśmiechnął się smutno.
– Sam chciałbym to wiedzieć. – Zatopił oczy w kubku z kawą, jakby tam mogła pojawić się odpowiedź. – Ona była najzgrabniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widziałem. – Wzruszył ramionami i dodał: – Najbardziej myślącą, najbardziej seksy...
Zachmurzył się. Wiedział, że były sprawy, o których nie mógł rozmawiać z Joem. Chłopak taki jak on zrozumiałby je opacznie.
Życie z Meg było jak lot z uszkodzonym silnikiem tysiąc metrów nad ziemią w czasie szalejącej wokół burzy. Czasem wydawało mu się podobne do jazdy na karuzeli. Meg była jak grom i błyskawica, nagły fajerwerk i przypływ morza. Chciał ją mieć właśnie taką, a kiedy szła, mógł patrzeć na nią i zmysłami odbierać impulsy idące od jej ciała. Elektryczne wyładowania w jej spadających na ramiona włosach, tętniąca krew... Na samą myśl o tym czuł podniecenie. Niszczyła go dzień po dniu, a on wciąż nie mógł się nią nasycić, dosłownie i w przenośni. Dlaczego ją poślubił? Po prostu nie mógł tego nie zrobić.
Przynajmniej tak myślał w tej chwili.
Patrzył na Joego, który wciąż nie spuszczał z niego oczu w oczekiwaniu i nadziei, że usłyszy dalszy ciąg zwierzeń; uśmiechnął się więc.
– Dobrze gotowała – wyjaśnił. – Ożeniłem się z nią, bo lubię dobrą kuchnię.
Taką odpowiedź Joe mógł zaakceptować. Skinął głową usatysfakcjonowany i wrócił do radiostacji, aby odebrać kolejny komunikat.
Wyraz twarzy Meg, gdy opuszczała kabinę, musiał być wystarczająco wymowny nawet dla najmniej ciekawskich i niezbyt uważnych obserwatorów. Wszyscy zgromadzeni we wspólnym pokoju bez wątpienia słyszeli każde słowo jej rozmowy z Redem i z zafascynowaniem oglądali teatr cieni widoczny na matowej szybie drzwi, ale na widok Meg natychmiast wlepili wzrok w ekran telewizora.
Omiotła ich spojrzeniem pełnym pogardy zmieszanej z furią, które to uczucia żywiła do całego świata, i stwierdziła krótko:
– Nadchodzi burza. Gilly, sprawdź poziom paliwa, Shark, ty i Lewis dajcie mi instrukcję bezpieczeństwa. Reszta z was niech zabezpieczy stanowiska i proszę nie zapominać o hangarze. No już, ruszać się!
– Tak, proszę pani – rzekł Gilly przeciągając słowa i rzucając ostatnie spojrzenia na Godzillę.
Meg przeszywała ich spojrzeniem, dopóki wszyscy nie podnieśli się. Uczynili to w sposób znamionujący leniwą obojętność, która mogła być porównana jedynie do tępej opieszałości więźniów wypędzanych z celi na plac apelowy. Meg oczywiście wiedziała, że jej polecenia nie były sprawą życia i śmierci. Burza taka jak ta była dla nich zjawiskiem powszednim, a poza tym mieli ponad godzinę, aby się przygotować. To jednak nie miało znaczenia. Kiedy wydawała rozkazy, oczekiwała bezwzględnego posłuszeństwa.
– Wydaje mi się, że zostaniesz tu jeszcze chwilkę. – Lewis skomentował niewinnie jej zachowanie i podnosząc się, znacząco szturchnął łokciem swojego kompana. – Tak przypuszczam – powiedział i obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Meg nie widziała w tym nic szczególnie zabawnego, a w ogóle to nigdy nie rozumiała męskiego poczucia humoru, a już szczególnie tych ludzi.
Nawet nie zauważyła, że Dancer również była w pokoju, dopóki ta nie zeskoczyła z biurka, na którym siedziała w niewymuszonej pozie.
– Cześć – powiedziała – właśnie idę podstawić samochód.
Dancer była długonogą istotą o nieprawdopodobnie kanciastych kształtach, ubraną w jaskrawo-pomarańczowe, zrobione na drutach getry, wąską skórzaną spódniczkę i błyszczącą satynową bluzkę. W jej nastroszonych blond włosach widoczne były ciemne odrosty. Nieustannie żuła gumę. Trochę pracowała w Blue Jay, a resztę czasu spędzała miło w towarzystwie mężczyzn. Kontakt z nią niekiedy irytował Meg, ale tak naprawdę była jedną z niewielu dziewczyn, które lubiła.
W tym momencie jednak nie miała nastroju do rozmowy z nią czy kimkolwiek innym, a to dlatego, że wciąż przeżywała niedawny dialog z pewnym pilotem.
– Zaparkuj samochód z powrotem – rzuciła szorstko.
Szybko weszła w drzwi obrotowe prowadzące do pomieszczeń biurowych, ale Dancer pobiegła za nią.
– Wygląda na to, że utkwiłaś tu na dobre. Upór został złamany, co?
– Po co mi to mówisz?
– Nie jest ci przyjemnie, że mężulek wrócił?
– Jasne, przyjemnie jak z dwoma wężami w śpiworze.
Dancer zachichotała.
– Chyba masz jednak bzika na punkcie Reda, nie?
Meg nie odpowiedziała. Zanurzyła dłoń w kieszeni, szukając klucza do metalowych drzwi na końcu korytarza. Przekazanie służbowych kluczy było ostatnią czynnością, którą miała wykonać, na szczęście nie uczyniła tego.
Wszystkie światła na górze zapalały się automatycznie po otwarciu drzwi. Meg zstąpiła po stalowych stopniach do samego centrum instalacji Carstone. Blade światło lamp odbijało się w sieci przewodów i rur, maszyny pulsowały, jakby miały tętniące serca, i prawie natychmiast odczuła ogarniający ją spokój.
– Kapitalne! – Głos Dancer unosił się ponad nią. – Siedziba duchów, co? Czy również mogę zejść na dół?
Meg podeszła do kontrolnego pulpitu. Jej obcasy dźwięczały po betonowej podłodze. Włączyła kilka przycisków.
– Możesz, to nie jest ściśle tajne. Jestem zdziwiona, że żaden z tych twoich chłopaków nie przyprowadził cię tutaj wcześniej.
Dancer wciąż wyglądała na nieco spłoszoną.
– Do czego służy to wszystko? – spytała.
Meg nie mogła powstrzymać prawie matczynego uśmiechu, kiedy patrzyła na tę rozległą salę wypełnioną najrozmaitszymi urządzeniami. Wszystkie pracowały w pełnej synchronizacji ze sobą.
Dancer skojarzyły się z duchami, Meg zaś uważała, że są piękne.
– Widzisz – powiedziała – te urządzenia tutaj grzeją, chłodzą i dostarczają energię elektryczną do wszystkich budynków w osadzie. Co więcej, ten system pracuje tylko częścią swojej mocy. Mógłby dać energię miastu dziesięć razy większemu i nawet jeden bezpiecznik by nie wysiadł.
Dancer podniosła głowę, aby obejrzeć pajęczynę przewodów rozsnutych dookoła.
– Więc to jest to miejsce, do którego uciekasz? W odpowiedzi Meg uśmiechnęła się tylko. Dancer patrzyła na nią z przejęciem.
– I ty to wszystko sama zaprojektowałaś? Meg zaprzeczyła z żalem, równocześnie robiąc notatki na karcie kontrolnej.
– Nie, niezupełnie. Ten projekt był gotowy dziesięć lat przed moim przybyciem. – Zapisała na dole karty końcowy odczyt. Burza zaczęła właśnie osiągać punkt kulminacyjny i zapotrzebowanie miasta na energię wzrosło. Przeszła przez pokój i położyła dłoń na metalowym, szczelnie zamkniętym pojemniku, o wymiarach około metr na półtora, obudowanym mnogością liczników, kabli i rur, które łączyły się w rozmaity sposób z innymi urządzeniami wypełniającymi pokój.
– To – powiedziała – ja zaprojektowałam, a przynajmniej część z tego.
– Och! – Dancer czuła się zobowiązana wyrazić swój podziw pełnym szacunku spojrzeniem. – To ładnie. Co to właściwie jest?
– To... – Meg próbowała przywołać słowa, które mogłyby być zrozumiałe dla laika. – To jest rodzaj – słonecznej baterii, myślę, że wiesz, o co mi chodzi?
– Podobnej do tych w kalkulatorach?
– No, coś w tym rodzaju. – Meg nie znosiła opisywać ważnych dla niej spraw w sposób tak uproszczony. – Nie całkiem. Widzisz, urządzenie, które oglądasz, może pobierać energię nawet w pochmurne dni. To jego ogromna zaleta, jest przez to o wiele bardziej skuteczne. Wszystkie doświadczenia odbywają się tutaj. – Gestem dłoni wskazała wnętrze sali. – Mamy dwa takie urządzenia. Jedno powinno pozostać tu jako wzór, a drugie iść do produkcji. Jestem gotowa pracować nad nim tak długo, aż będzie mogło służyć do użytku domowego. Powinno mieć mniejsze rozmiary, to podstawowy problem. Gdybyśmy mogli umieścić takie urządzenie w każdym amerykańskim domu, bylibyśmy w ciągu jednego pokolenia niezależni od problemów energetycznych, bowiem koszt uzyskanej energii byłby praktycznie żaden.
Ten klarowny wywód spowodował jednak zamęt w głowie Dancer.
– Jesteś chyba niewolnicą tego dziwnego urządzenia? – spytała.
Meg, lekko zakłopotana, wzruszyła ramionami. Nie lubiła opowiadać o swojej pracy i pamiętała, że większość ludzi w ogóle się tym nie interesuje.
– Dlaczego więc tego nie zrobisz?
– Czego?
– Dlaczego nie dasz tego każdej rodzinie?
– Bo wiesz, tak naprawdę, to byłoby zbyt drogie. Koszty wdrożenia tego pomysłu będą – astronomiczne. Przypuszczam, że są również polityczne powody; wprowadzenie tego systemu mogłoby wywołać trudne do przewidzenia skutki. Jednak doświadczenia nad projektem Carstone powinny być kontynuowane aż do momentu, gdy ktoś znajdzie sposób, aby to urządzenie uczynić tańszym i lepszym. Oczywiście tym kimś nie będę ja – powiedziała Meg, a nagły żal w głosie zaskoczył ją samą.
– Wylali cię – stwierdziła Dancer ze współczuciem.
Meg spojrzała na nią zaskoczona.
– Kto ci to powiedział?
– Nikt mi nie mówił, tak sobie pomyślałam.
Meg mogła być pewna, że będą teraz plotkować na jej temat.
– Nie, nie dostałam wymówienia. Podpisałam z firmą dwuletni kontrakt, który właśnie się kończy. Wyjeżdżam w poszukiwaniu szczęśliwej przyszłości. Chcę być wolna.
– A co się stanie z tym? – Dancer zrobiła wymowny gest w stronę generatora.
– Zostanie tutaj.
– Nie chcesz już nad tym pracować?
Ukłucie żalu w sercu sprawiło, że Meg powróciła do równowagi.
– Myślę że znajdzie się ktoś, kto przejmie moją pracę i będzie ją kontynuował.
– Nie wyglądasz na kogoś, kto zmierza do szczęśliwej przyszłości – bystro zauważyła Dancer.
Meg nachmurzyła się.
– Zrozum, nienawidzę tego miejsca. Zawsze go nienawidziłam. Jest zimne i brzydkie. Ludzie tutaj też mnie nie cierpią, równie mocno jak ja ich. Jestem zadowolona, że stąd odchodzę.
– Nie wszyscy cię nie cierpią – sprostowała Dancer. – Ja cię lubię, tylko że ja – uśmiechnęła się – lubię wszystkich.
Humor Dancer był zaraźliwy i Meg nie miała siły mu się oprzeć.
– Wszyscy wiedzą, że jesteś dziwna. – Dancer bujała się na metalowym krześle, kiwając długimi nogami. – Coś mi się wydaje, że prawdziwy powód twego odejścia siedzi teraz na górze, w radiostacji.
– Odmawiając pracy, którą miał wykonać, jak zwykle utrudnił mi życie.
– No więc czemu wyszłaś za niego?
Meg głośno westchnęła.
– Dlaczego? Gwałtowny atak gorączki? Bezmyślność, błąd? Z jakich innych powodów mogłam poślubić mężczyznę, którego znałam zaledwie sześć tygodni? Później żyłam z nim osiemnaście miesięcy, dopóki nie uzyskałam całkowitej pewności, że jest obłąkanym maniakiem.
– Moim zdaniem oboje jesteście maniakami – powiedziała szczerze Dancer, starannie oglądając paznokcie, z których odpryskiwał lakier. – Nigdy nie widziałam dwojga ludzi, którzy paliliby się do siebie bardziej niż wy dwoje.
– Chwilowy obłęd. – Meg pieściła ośmiocalową rurkę, ciesząc się przytłumionym dźwiękiem przepływającej wewnątrz energii. – Nie wiem – powiedziała w zamyśleniu – to było takie dziwne i nagłe uczucie, prawie jak trąba powietrzna albo jedna z tych alaskańskich zamieci nadciągających z wybrzeża.
Odwróciła się i spojrzała na swą towarzyszkę, świadoma, że mówiąc jej o sobie tak dużo, traktuje Dancer jak przyjaciółkę. Ubieranie uczuć w słowa nigdy nie przychodziło Meg łatwo. Dancer zaś umiała wysłuchać wszystkiego i czynione jej zwierzenia nigdy nie wywoływały u Meg poczucia winy.
– Nie przypuszczałam, że wyjdę za mąż – kontynuowała. – Nawet nigdy tego nie chciałam. Wiele kobiet mówi, że lubią być same i że nie rozglądają się za facetami, ale w głębi ducha pragną zdobyć męża. Nie należałam do nich. Zwykłam mawiać, że jeżeli znajdę mężczyznę dziwniejszego niż ja i oczywiście przystojnego, poślubię go. Wiedziałam, że nigdy się taki nie znajdzie i to było fajne. Był to rodzaj psychicznego zabezpieczenia, mogłam nie myśleć o tym więcej. Tak, mogłam, dopóki nie poznałam Reda.
– Wpadłaś we własne sidła – skomentowała Dancer, a Meg popatrzyła na nią zaskoczona. – Od czasu do czasu czytam książki – dodała, gdyż wyczuła zdziwienie przyjaciółki.
Meg zaśmiała się, lecz rozbawienie w jej głosie natychmiast przeszło w tłumiony patos, gdy powiedziała:
– On był... jedynym mężczyzną, który nie bał się mnie, no może z wyjątkiem mego taty. Był jedynym mężczyzną, który podejmował ze mną walkę. I na Boga, był taki seksy!
– Taak, o tym możesz mi opowiedzieć – zamruczała zmysłowo Dancer.
– Meg spojrzała na nią ostro, czując, że ogarnia ją zazdrość.
– Nie ma powodu do obaw. – Dancer szybko podniosła dłonie w geście samoobrony. – Nigdy nie spałam z Redem, przysięgam na swoje życie. Nie – dodała – przysięgam na swoją śmierć i życie uczuciowe. To nie znaczy, że nie chciałam, ale on nigdy nie dał mi szansy, nigdy się mną nie interesował. Próbowałam raz czy dwa. Przed twoim przyjazdem, oczywiście. Red jest taki kapryśny i to jest w nim zresztą najzabawniejsze. Jest jedynym mężczyzną, który mnie odtrącił. Nigdy nie wyobrażałam go sobie jako męża.
– On również nie, uwierz mi.
– Chyba zwariował na twoim punkcie.
– Tak uważasz?
Dancer roztropnie skinęła głową.
– Wiesz, tak sobie rozmyślam o wielu sprawach. Na przykład jestem przekonana, że twoim największym błędem było małżeństwo. Czuliście się tacy szczęśliwi, gdy tylko sypialiście ze sobą. Dlaczego musiałaś to popsuć? Zachciało ci się zostać legalnie ubóstwianą żoną? I wreszcie, gdy zerwaliście, nie wróciłaś do domu, a Red musiał przez sześć miesięcy latać po trasie, której nie lubił, tylko dlatego, by się z tobą nie spotkać. Umiesz dokręcać śrubę! Powinnaś czasem porozmawiać ze mną, poradzić się, zanim dokręcisz ją do końca. Potrafiłabym oszczędzić wam wielu kłopotów.
Meg roześmiała się.
– Zapamiętam to na przyszłość. Co jeszcze przyszło ci do głowy?
Dancer zeskoczyła z krzesła i otrzepała ręce, mimo że pomieszczenie utrzymane było w sterylnej czystości.
– Sądzę, że jeszcze z tym nie skończyłaś, oboje nie skończyliście. Możesz być jeszcze szczęśliwa, jeżeli umiejętnie wykorzystasz tę burzę i swoją przewagę. Jeżeli tego nie zrobisz, znienawidzisz samą siebie na resztę swego życia.
– Wykorzystać przewagę? Jaką? Co kryje się w twoich słowach? – Meg wpatrywała się w twarz Dancer.
– Jeśli nie wiesz, to jesteś w gorszej formie, niż myślałam. Czy możemy stąd wyjść? To miejsce powoduje, że mam gęsią skórkę.
Poszły w stronę drzwi.
– Dancer, chyba już nigdy nie porozmawiamy w cztery oczy, więc wytłumacz mi. Najpierw mówisz, że nikt nie należał bardziej do siebie niż ja i Red i że zrobiliśmy wielki błąd pobierając się, a teraz mnie namawiasz, żebym wróciła do niego. Chyba oszalałaś.
Dancer rzuciła jej jedno z tych niecierpliwych, a zarazem wyrozumiałych spojrzeń.
– Nie musisz znów być z nim razem, ty ptasi móżdżku! Uprawiaj z nim seks. To jedyny sposób, aby posiadać mężczyznę. Czy mama niczego cię nie nauczyła?
Meg była nieco oszołomiona słowami dziewczyny. Zaczerwieniła się; nie z zakłopotania, ale dlatego, ponieważ uświadomiła sobie, że długo skrywana prawda została nagle objawiona. Na szczęście Dancer niczego nie zauważyła i spokojnie szła dalej.
Przed chwilą Red ją całował; nie, to było dawniej, a jednak nie mogła przestać wciąż o tym myśleć.
To było śmieszne. Nie chciała zwątpić w swój rozsądek. Powinna darować sobie lunch z ojcem i po powrocie do domu natychmiast udać się do Bellevue na intensywne leczenie psychiatryczne.
Spędziła sześć miesięcy, próbując skończyć z Redem i ten czas był jak przedłużająca się agonia. Czy teraz naprawdę musi myśleć o rozpoczynaniu wszystkiego od nowa? To szaleństwo, nawet jeśli ta chęć powoduje zaburzenia w systemie hormonalnym.
– Prędzej mi kaktus wyrośnie na dłoni – mruknęła wchodząc za Dancer po schodach.
– Zrób to – powiedziała Dancer jakby nigdy nic. – Albo będziesz żałować. – Otworzyła drzwi. – Myślę, że skoro zostajesz, to nie ma powodu, bym zajmowała się twoim samochodem?
– Nie, w porządku – odpowiedziała machinalnie Meg. – Zabiorę tylko swoje bagaże.
– Jak zamierzasz dostać się do domu?
– Oddałam już klucz od mojego mieszkania, nie mam domu.
– O, to niedobrze! Potrzebne ci miejsce, gdzie mogłabyś przeżyć swój gwałtowny moralny upadek.
– Dzięki ci, Dancer, ale postanowiłam spać dziś na kanapce w moim biurze. Chcę być gotowa do drogi, jak tylko niebo się przejaśni. – Meg uśmiechnęła się.
– W porządku, ale wysłuchaj mojej rady. – Dancer mrugnęła do niej. – Nie śpij sama. Kto wie, kiedy będziesz miała następną okazję być z mężczyzną.
Meg spędziła następną godzinę w biurze, próbując zmienić swoje plany podróży. System telefoniczny Adinorack był kapryśny i często zawodził. Założyło go dopiero Carstone, przedtem w ogóle nie funkcjonowały tu telefony, zatem było lepiej używać radia. Żadna siła jednak nie skłoniłaby Meg do ponownego wejścia do kabiny Joego.
Następny samolot do Waszyngtonu odlatywał za trzy dni i można było zakładać, że do tego czasu burza ucichnie. Meg spędziła kilka uroczych minut, przeklinając Reda i jego maszynę, człowieka, który wyznaczył mu ten lot i jego mamusię, a także wszystkich tych, którzy w jakiś sposób spowodowali, że znalazła się w tak trudnej sytuacji.
Red, oczywiście, nie był odpowiedzialny za burzę. Nawet gdyby zabrał ją do Juneau, najprawdopodobniej utkwiłaby tam nieodwołalnie. Nie o to jednak chodziło. Meg była kobietą zdyscyplinowaną, planującą wszystko i niezmiernie dokładną. Nie lubiła, jeśli nieprzewidziane wydarzenia burzyły jej plany. I od momentu gdy Red Worthington wkroczył w jej życie, musiała być szczególnie ostrożna.
Zaczęła zastanawiać się nad skomplikowanym sposobem połączenia telefonicznego z Waszyngtonem. Trzy razy Sadie przerywała jej brzęcząc interkomem. W końcu Meg wcisnęła guzik.
– Mam międzymiastową, do cholery!
Kiedy wreszcie udało się jej porozmawiać z ojcem, a później z dyrektorem Carstone, informując ich o niespodziewanej burzy i opóźnieniu przyjazdu, nie miała już nic więcej do roboty. Mogła wpatrywać się w ponure wnętrze biura i rozmyślać. Jeszcze jedną noc będzie musiała spędzić na niewygodnej kozetce, słuchając samotnie wycia wiatru.
Starała się odsunąć te myśli. W życiu spotkały ją przecież gorsze rozczarowania. Można by nawet powiedzieć, że minione dwa lata były jednym wielkim rozczarowaniem. Nie zamierzała więc rozczulać się nad sobą z powodu opóźnienia powrotu do domu lub konieczności spędzenia najbliższej nocy na kanapce, zamiast w łóżku. Postanowiła również zignorować fakt, że Red znajduje się o kilka metrów stąd, a ona nie wie, jak uniknąć spotkania z nim przez następne dwadzieścia cztery godziny, a może czterdzieści osiem, a może nawet siedemdziesiąt dwie?
Niecierpliwie uderzyła pięścią w przycisk interkomu. Wciąż słyszała ponure wycie wiatru za oknem i poczuła dreszcz zimna.
– Sadie!
Nie było odpowiedzi.
Wcisnęła przycisk, który to już raz z kolei?
– Sadie, gdzie jesteś?
– Pani Forrest? – usłyszała bojaźliwy głos. Kto jeszcze mógłby tam być? – szepnęła do siebie z rozdrażnieniem.
Roztarła ramiona, aby trochę się rozgrzać, i powiedziała do mikrofonu:
– Każ Lewisowi albo panu Reese pójść do mego samochodu i przynieść stamtąd bagaże, dobrze? Jest otwarty.
– Kiedy... nie ma ich tutaj. Meg nachmurzyła się.
– Więc gdzie są?
– Chyba poszli do Blue Jay.
– Po jaką cholerę ich tam zaniosło?!
Meg znów zadrżała; winien był temu chłód panujący w pokoju.
– Nie przypuszczam, aby potrafili na to odpowiedzieć, ale...
– Sadie, tu jest zimno – przerwała Meg. – Dlaczego tutaj jest tak zimno?
– Nie wiem, pani Forrest...
– Gdzie jest Gilly?
– Tutaj, psze pani – odezwał się męski głos przeciągający słowa.
– Gilly, w moim biurze zrobiło się chłodno, co na to ci twoi faceci – zasnęli nad przełącznikami? Oczywiście ci, którzy nie poszli do Blue Jay.
– Tak, psze pani, już odpowiadam. Przeszliśmy na awaryjne zasilanie i wyłączono wszystkie zbędne urządzenia.
Wpatrywała się w interkom, nie wierząc własnym uszom.
– Jakie znów awaryjne? Kto tak zdecydował?
– No, Red, właśnie chcieliśmy to pani jakoś powiedzieć...
Meg podbiegła do obrotowych drzwi, zanim skończył mówić. Jej oczy płonęły, twarz była rozogniona, pięści zaciśnięte.
Sadie odruchowo usiadła na krześle i zaczęła coś pisać na maszynie; nawet Gilly, ważący ponad sto kilogramów eksmarynarz, wycofał się drobnymi kroczkami.
– Co za diabeł – zapytała złowieszczo – dał Redowi Worthingtonowi prawo do uruchamiania awaryjnego zasilania bez mojej zgody?
Gilly, który już przyszedł do siebie, wziął z biurka wydruk dalekopisu.
– To krajowa prognoza pogody – powiedział wręczając jej papier.
Meg wyszarpnęła raport z rąk Gilly’ego i przeglądała go szybko, desperacko próbując uspokoić się i przeczytać komunikat z zawodową obiektywnością. Burza rzeczywiście nasilała się w takim stopniu, że wymagało to już zastosowania określonych przepisami środków bezpieczeństwa. Podczas czytania raportu doszła do wniosku, że zrobiłaby dokładnie to samo, co zrobił Red. I to właśnie tak ją rozwścieczyło.
– Dlaczego nie otrzymałam raportu w momencie jego przesłania? – spytała.
– Pani Worthington – odpowiedział szczerze Gilly – pani już tu nie pracuje. Red i Joe byli właśnie w radiostacji, gdy to nadeszło.
– Gdzie on jest?
– Joe?
– Red! – prawie zaryczała Meg.
Gilly wzruszył ramionami.
– Wydawało mi się, że słyszałem, jak z kimś rozmawiał, zanim poszedł do Blue Jay.
Meg przeszła godnie przez pokój, wpychając zwinięty raport do kieszeni. Zatrzymała się tylko raz, by skonsultować z Joem najświeższe informacje o pogodzie i gwałtownie opuściła budynek.
Zimno dosłownie zaparło jej dech. Owinęła szalikiem usta i momentalnie poczuła, jak zesztywniał na mrozie. W powietrzu wirowało tylko kilka suchych płatków śniegu, ale wiatr był wystarczająco silny, by w razie nagłego porywu zwalić ją z nóg. Między kompleksem biurowym a Blue Jay ktoś rozpostarł tak zwaną linę życia – długi jasnożółty marynarski sznur; to było także częścią planu bezpieczeństwa. W przypadku przedłużającego się zagrożenia Blue Jay mógł być dla wszystkich jedynym źródłem żywności i gdyby nie ta lina, byłoby zupełnie prawdopodobne, że ktoś zgubiłby się nawet parę metrów od drzwi wejściowych baru. Meg chwyciła mocno linę i ruszyła przeciw wiatrowi.
Weszła do przedsionka Blue Jay oddychając ciężko, rozmasowując zmarznięte palce i tupiąc nogami, aby przywrócić ciału właściwe krążenie.
Skoczne tony muzyki country i odgłosy śmiechu ledwie dochodziły zza ciężkich drzwi odgradzających wnętrze.
Zdjęła okrycie, powiesiła na haku i pchnęła drzwi.
W pokoju było aż gęsto od tytoniowego dymu i wyziewów przypalonego tłuszczu. Dobiegający z szafy grającej głos piosenkarki wył rozdzierająco, a ponad połowa personelu Meg zebrała się wokół stołu bilardowego, śmiejąc się, żartując i popijając piwo.
Między nimi znajdował się, oczywiście, Red Worthington.
Meg stała pod drzwiami ze skrzyżowanymi ramionami i zaciśniętymi ustami, dopóki jej nie zauważyli.
To trwało jakieś pół minuty.
Nagle na widok Meg ktoś zaczął gwizdać piosenkę „Czarownica nie żyje” z filmu „Czarnoksiężnik z Oz”, po chwili inni podchwycili tę melodię i teraz prawie wszyscy, z wyjątkiem tych, którzy nie mogli stłumić śmiechu, zgodnie gwizdali.
Meg pozwoliła im na ten zbiorowy występ, później rzekła sucho:
– Nie jestem w nastroju, panowie. Czy ktoś mógłby mi powiedzieć, dlaczego w czasie pierwszego stopnia zagrożenia muszę przeczesywać bary, szukając mojej załogi?
Lewis potarł kredą swój kij bilardowy.
– Tylko dlatego, że po pierwsze już nie jesteśmy pani załogą, a pod drugie jest właśnie przerwa na lunch – odparł.
Meg popatrzyła na zegarek.
– Jest dokładnie jedenasta czterdzieści pięć. Lunch, o ile sobie przypominam, nigdy nie zaczyna się przed dwunastą.
– Ósma kula do środkowej kieszeni – powiedział Red i pochylił się, aby dokonać uderzenia.
Meg zbliżyła się do stołu i schwyciła bilę. Kula uderzyła ją boleśnie w rękę, a jej zachowanie wywołało głośny wrzask protestu wśród graczy.
Patrzyła na Reda, a gniew napinał jej mięśnie.
– A ty! Może mi powiesz, kto cię upoważnił do uruchamiania systemu bezpieczeństwa za moimi plecami? – spytała. Red wyprostował się wolno.
– Proszę cię, kochanie, nie przy dzieciach...
– Zrobiłeś to celowo – odrzekła, tylko odrobinę ściszając głos. – Wiedziałeś, że moje biuro będzie odcięte od dopływu energii jako pierwsze i sądziłeś, że to może być niezwykle zabawne.
Próbował spojrzeć na nią niewinnie, ale było to niemożliwe, ponieważ ironiczny uśmiech wciąż igrał w jego oczach.
– Ja, skąd, ja przecież nigdy nie łamałem zasad!
– I mogę się założyć, że to również nie ty zarządziłeś wcześniejszy lunch?
– Ludzie nie mogą żyć tylko pracą. Połóż tę bilę z powrotem, kochanie. Przeszkadzasz nam w grze.
Meg nadal ściskała kulę i gorączkowo szukała dalszych argumentów. Red obserwował ją z wyraźną przyjemnością. Wyglądał tak, jakby czytał w jej myślach.
Po chwili, w pełni już opanowana, obrzuciła całą grupę badawczym spojrzeniem i powiedziała:
– Mam nadzieję, że to was ucieszy, chłopcy: za godzinę osiągniemy drugi stopień zagrożenia i ten, kto nie będzie znajdował się na swoim posterunku, nie dostanie przepustki. Wszystko mi jedno, nawet gdybym miała wrócić z Waszyngtonu, by osobiście je wam odebrać.
Położyła bilę obok Reda z siłą, która mogłaby przebić stół na wylot, odwróciła się i uroczyście pomaszerowała do baru. Usiadła na stołku i Maudie postawiła przed nią szklaneczkę burbona.
Maudie, szefowa i właścicielka Blue Jay, była wysoką kobietą w nieokreślonym wieku, której pochodzenie uwidaczniało się w szerokim czole, ciemnej skórze i ciemnych oczach. Mówiono o niej, że kiedyś była piękna, ale teraz została jej już tylko imponująca postawa. Na rzemieniu opasującym biodra nosiła nóż do ciecia skór, a pod ladą trzymała spluwę, którą była zdolna rozwalić wszystko. Nie trzeba dodawać, że w Blue Jay zdarzały się od czasu do czasu małe kłopoty.
Meg wypiła burbona drobnymi łykami, wstrząsając się lekko. Było za wcześnie na drinka, ale oczywiście winna była nie tylko pora dnia.
– Czy widziałaś kiedyś większą bandę nałogowych pijaczków? – zwróciła się z pytaniem do Maudie.
– Gdyby pracowali za darmo, to i tak jeszcze byliby przepłacani. Co się z nimi, do diabła, dzieje?!
Maudie, która raczej nie była małomówna, popatrzyła na Meg z zadowoleniem, że wreszcie będzie mogła sobie pogadać, ale właśnie Red wślizgnął się na stołek tuż obok Meg.
– Nie lubią cię tutaj i mają ku temu powód – powiedział wprost.
Posłała mu nienawistne spojrzenie znad szklanki.
– Dzięki za tę nieco spóźnioną wiadomość.
Red pchnął pusty kufel od piwa wzdłuż baru, a Maudie natychmiast podsunęła mu pełny.
– Dostałaś zgraną załogę, Megan – poinformował ją. – Twój problem polega na tym, że nie dajesz im spokoju, nie pozwalasz wykonywać swojej roboty.
Meg wskazała niedowierzającym gestem na grupkę przy stole bilardowym.
– To jest ta ich robota?
– Pomyśl – odpowiedział spokojnie Red – za – chwilę będzie tu okropna burza. Nikt nie potępiłby tych facetów, gdyby się spakowali i wrócili do domu, do swoich rodzin, a ty nie mogłabyś ich zatrzymać. Jednak nie odchodzą. Są tu całą noc i cały dzień, nikt nie potrafi przewidzieć jak długo, dopóki nie zastąpi ich następna zmiana. Tuzin mężczyzn ściśniętych jak króliki w klatce... Jeśli to zrozumiesz i dasz im pewną swobodę, dopiero wtedy będziesz mogła nimi kierować, a może nawet otrzymasz coś fajnego w zamian.
Meg wypiła jeszcze jedną lampkę burbona. No oczywiście, Red wziął wszystko we własne ręce. Nienawidziła go, kiedy miał rację. Red zawsze potrafił udowodnić, że ma rację.
Meg Forrest musiała teraz po cichu rozwiązać swój złożony problem. Dobrze wykonywała powierzoną jej pracę i oczekiwała od ludzi tego samego. Wszystkie zagadnienia były dla niej czarne lub białe. Nie rozumiała, że ktoś mógłby mieć na ich temat odmienną opinię. Nie grzeszyła wyrafinowaniem i tłumaczenie jej złożonych spraw było stratą czasu. Naturalnie że chciałaby, tak jak Red, cieszyć się powszechną sympatią. Ludzie lubili Reda za jego wyrozumiałość, dowcip i wdzięk osobisty, a Meg po prostu nie umiała zachowywać się tak jak on.
Raniły ją słowa Reda, a frustracja potęgowała jeszcze to uczucie.
Nie chciała przyznać się do tego przed Redem.
– Rzeczywiście nie mogłeś zrobić nic lepszego, tylko przylecieć tutaj i nakłaniać załogę do buntu w tak trudnej sytuacji – powiedziała z przekąsem.
Nie wyglądał na zdenerwowanego i spokojnie popijał piwo.
– Rozpogódź swe czoło, sierżancie. Nie biegniesz teraz do wojskowego baraku i nieważne, co powie tatuś. Nie każdy jest urodzonym żołnierzem.
Patrzyła na niego wilkiem. Jej ojciec, generał, był człowiekiem, który zawsze imponował Meg.
Wolałaby, aby barowe stołki nie stały tak blisko siebie, albo żeby Red nie zbliżał się tak do niej. Stopami zahaczał o jej stołek, a kolanami przyciskał kolana Meg. Kiedy podnosił kufel z piwem, lekko odsunęła ramię.
Teraz, kiedy patrzyła w dół, widziała wyraźnie, że uda Reda zbliżają się nieuchronnie do jej ud. I nawet wtedy, gdy uprzejmie przesunął stopy, aby jej przypadkiem nie dotknąć, wciąż czuła ciepło jego ciała.
Burbon nie mógł przytępić w pamięci Meg smaku jego skóry, gdy delikatnie dotykała jej językiem.
Pił piwo, a po chwili znów otarł się ramieniem o Meg. Była pewna, że zrobił to celowo.
– Co tu porabiasz o tak wczesnej godzinie, popijając piwo? Czy nie wiesz, że to szkodzi na wątrobę? – spytała.
– Ty z pewnością nie masz takich problemów.
– Popatrzył znacząco na szklaneczkę whisky.
– Lepiej coś zjedz, inaczej padniesz trupem.
Meg pociągnęła jeszcze łyk.
– Nie jestem głodna.
– Hej, Maudie, daj nam dwa Buffalo-burgery z cebulką, dobrze? – Uśmiechnął się do Meg.
– Przyjemnie obserwować sposób, w jaki przygotowujesz się do spędzenia czasu w zamkniętej strefie.
– Ponosi cię wyobraźnia.
Meg upiła łyk ze szklanki. Oczy Reda śledziły każdy ruch jej ręki. Zauważyła, że patrzy na jej ślubną obrączkę.
Postawiła szklankę i opuściła rękę na kolana.
– Próbowałam sobie z tym poradzić – szepnęła – ale nie chce zejść. Mój palec musiał zgrubieć.
Popatrzył na nią z żartobliwym błyskiem w oku.
– Wszystkiemu winien ten wilgotny, tropikalny klimat.
Spoglądając na swoją dłoń wzruszyła ramionami.
– Nie myśl, że będę ci się tłumaczyć. Zachowam ją, bo słyszałam, że to chroni przed rekinami i ułatwia spędzenie nocy z żonatym mężczyzną.
– Jesteś wstrętna. – Sięgnął po kufel. – Nauczyłaś mnie wszystkiego, co umiem, dziecino.
Odsunęła się, ale chwycił ją za ramię.
– Hej! – zawołał.
Popatrzyła mu w oczy i nagle zatrzymała się. Z oczu Reda wyzierał spokój, w jego spojrzeniu była szczerość i nieme pytanie. W ten sposób nigdy nikt na nią nie patrzył.
– Byłem ci wierny cały czas, gdy byliśmy małżeństwem. Nawet teraz – powiedział.
Serce Meg zabiło mocno powolnym, ciężkim rytmem. Wpatrywała się w Reda, próbując odgadnąć jego myśli, ale on puścił jej ramię i znów zajął się piwem.
Uścisk jego palców Meg odczuła jako pieszczotę. Była pewna, że w czasie ich krótkiego małżeństwa Red był jej wierny, ale żyli w separacji już od sześciu miesięcy. Mógł robić, co chciał, a myśl o tym stawała się nieznośną udręką.
Pragnął, żeby o tym wiedziała. To było pierwsze osobiste zwierzenie, od czasu gdy powiedział – żegnaj.
Rozluźniła się i usiadła ponownie na stołku. Wzięła jeszcze jednego burbona, aby zwilżyć gardło. Po chwili spytała:
– Dlaczego mi to mówisz?
Patrzył zakłopotanym, a nawet przepraszającym wzrokiem.
– Nie wiem. Może dlatego, abyś wiedziała, że nie jestem taki najgorszy i może nie powinienem winić się za to, że nigdy nie byłaś zadowolona z mojego postępowania.
Wyraźnie próbował jej dopiec i udało mu się to. Naruszył jej strefę ochronną.
– A ja – powiedział z zastanowieniem – jakoś nigdy nie oskarżałem cię o to.
– No to robisz to teraz. – Mówiąc to czuła się jak kłótliwa jędza.
W jego spojrzeniu dostrzegła satysfakcję.
– Znów w swojej typowej roli.
Meg spojrzała mu w oczy, lecz teraz były puste. Bezmyślnie wpatrzyła się w blat stołu.
Po chwili ukazała się Maudie, niosąc dwa talerze hamburgerów otoczonych stertą frytek z dodatkiem marynaty.
Meg trąciła łokciem swoją szklankę, Maudie zabrała ją i napełniła ponownie.
– Kobietka lubi sobie poeksperymentować – powiedział Red. – Radziłbym popić to wodą.
– Nie widziałeś jeszcze prawdziwych eksperymentów – ostrzegła. , Śmiał się i jadł hamburgera.
– Uwierz mi, mógłbym napisać książkę na ich temat.
Meg patrzyła zdegustowana na swój talerz. Hamburgery nie były zrobione z wołowiny, ich szumna nazwa „Buffalo-burger” nieudolnie maskowała twardość i podły smak mięsa.
Niestety Red miał rację: może jej się tu przydarzyć coś niemiłego, jeśli natychmiast nie spróbuje zjeść czegoś gorącego. Przysunęła hamburgera bliżej. Dzięki Bogu, nadpłynęła nowa szklaneczka burbona, pomagając zabić przykry smak mięsa.
– Pierwszą rzeczą, jaką zrobię po powrocie do domu – powiedziała – to pójdę do Georgetown Hotel i zamówię największy, najgrubszy i najbardziej soczysty stek.
– No to zamów także jeden dla mnie, dziecinko.
Powiedział to tak zwyczajnie, wkładając do ust kolejny kawałek mięsa. Naprawdę nie było powodu, aby te słowa podziałały na nią jak pchnięcie noża. A przecież... przez dwa lata pobytu tutaj miała jedno szczególne marzenie – wyłożony pluszem, nowocześnie urządzony pokój hotelowy, wielkie łóżko z szorstkimi białymi prześcieradłami i obsługa gotowa na każde skinienie. Przede wszystkim to właśnie sobie wyobrażała.
Jakaś kostka utkwiła jej w gardle, wypluła ją. Do licha, on przypuszczał, że to rzeczywiście może się zdarzyć!
– To będzie wiosną w Waszyngtonie, gdy zakwitną wiśnie – powiedział nagle.
Walczyła z ogarniającym ją uczuciem. Byłoby głupio wyprzedzić jego reakcje.
– Przez najbliższy miesiąc z pewnością nie zakwitną. Jest dopiero marzec i czeka nas jeszcze dużo chłodnych dni.
– Ja też tak myślę. Dawno nie byłem w centrum kraju i wielu prawidłowości przyrody już nie pamiętam. Wciąż wybierasz się na Hawaje?
Jeszcze jedno marzenie. Zalana słońcem plaża, zapach kokosowego mleka, obnażone ciało na plażowym ręczniku i pieszczota słońca na piersiach... Mógłby to być ich miodowy miesiąc. Czy całe jej życie upłynie na marzeniach, które nigdy się nie spełnią?
– Tak – odpowiedziała i z determinacją wbiła zęby w swojego hamburgera. – Mam jeszcze sporo rzeczy do zabrania. Powinnam spędzić jakąś godzinkę w biurze na posegregowaniu ich. W czasie tej pracy będę mogła błądzić myślami gdzieś po południowym Pacyfiku.
Wciąż czuła na sobie jego wzrok i zastanawiała się, czy pamięta. Nie wiedziała, co może się stać, gdy nadal będzie tak patrzeć w jego oczy, więc z zakłopotaniem spuściła głowę.
Zapadła cisza. Meg przełknęła ostatni kawałek hamburgera i stwierdziła:
– Znów to robisz.
– Co?
– Uporczywie gapisz się na mnie.
– Och, przepraszam. – Odwrócił wzrok i nadal sączył piwo. – Myślałem, że powinnaś sprawić sobie jakieś nowe ubrania.
Oczywiście nie o tym myślał, jednak Meg była mu wdzięczna za to kłamstwo. Odsunęła talerz.
– Jeśli będę dłużej patrzeć na tego hamburgera, to z pewnością zwymiotuję. Maudie, czy jest szarlotka?
– Nie ma dziś szarlotki, niestety, mam tylko dwie ręce. – Maudie chciała zabrać talerze, ale Red walczył jeszcze z ostatnimi frytkami. – Jeśli chcesz szarlotkę, to przyślij mi tu tę zwariowaną dziewczynę do pomocy.
– Dancer?
– Wciąż się spóźnia.
– Jestem pewna, że przyjdzie dzisiaj.
Maudie parsknęła.
– Myślisz, że jestem głupia? Z pewnością przytula się teraz do jakiegoś faceta, zamiast wziąć się do pracy! Mam tylko trochę bananowego chleba, ale jest wczorajszy.
– Gdzie dostaliście banany?
Maudie spojrzała na nią, jakby Meg była największą idiotką na świecie.
– Zrobiony z prasowanej mieszanki, czy chcesz kromkę?
– Dzięki. – Meg usiłowała się nie skrzywić.
Maudie odwróciła się z kolejnym parsknięciem.
– Jak tam ostatnia prognoza pogody? – zapytał Red.
– Wygląda na to, że zbliża się potężna burza – odpowiedziała Meg. – W Little Falls wichura spowodowała wiele uszkodzeń i zamknięto siedemdziesiątą drugą autostradę. W czasie ostatniej godziny przybyło pół metra śniegu.
– Można będzie ulepić niezgorszego bałwana – powiedział Red. Słysząc to Meg uśmiechnęła się mimo woli.
Chciała to ukryć, więc zwróciła się do Maudie:
– Jak tam zaopatrzenie?
– Red przywiózł trochę żywności dziś rano. Myślę, że to wystarczy.
– Możemy jej sporo potrzebować, zanim ta burza się skończy.
– Nie martw się, jeśli zapłacisz, to dostaniesz – odburknęła Maudie.
– Za odpowiednio wyższą cenę – szepnęła Meg.
Maudie puściła to mimo uszu.
– Jeśli będziesz tak narzekać, to możesz nie dostać niczego.
Twarz Meg przybrała przepraszający wyraz.
– Czy mogę zajrzeć do twojej spiżarni?
– Po co? – Maudie spojrzała podejrzliwie.
– Chciałabym zobaczyć, co dostałaś, może mogłabym coś kupić.
Maudie patrzyła sceptycznie, wreszcie zdecydowała niechętnie:
– Red ci pokaże. Wie, gdzie leży towar.
– Czy myślisz, że mam zamiar coś ukraść?
– Red ci pokaże – powtórzyła stanowczym głosem.
– No, trzeba zapłacić – mruknęła Meg. – Nigdy nie spotkałam bardziej nieprzyjemnej kobiety.
Red pchnął pieniądze w kierunku Maudie i wstał.
– Jestem dziś przy forsie, to mój atut. Chodź, zobaczmy tę spiżarnię.
Red objął ją ramieniem.
– Czego potrzebujesz? – zapytał, szerokim gestem wskazując dwoje drzwi, które prowadziły do kuchni. – Świeża żywność czy mrożona?
Skierowała się do drzwi na lewo.
– Skąd wiesz, gdzie się co znajduje? – spytała.
– Rozładowywałem większość tych skrzyń osobiście.
Obrzuciła go nieufnym spojrzeniem.
– Mnie nigdy nie pomagałeś przy czymś takim.
– Ty nie jesteś nieszczęśliwą kobietą.
Ściany magazynu od dołu do góry zastawione były puszkami konserw, pozostała przestrzeń zawalona najprzeróżniejszymi kartonami.
– Dobry Boże – powiedziała cicho Meg – zgromadziła tyle tego wszystkiego, że mogłaby tu przeżyć trzecią wojnę światową.
– Taka jest właśnie Maudie – zgodził się z ochotą – lubi się zabezpieczyć.
Meg przeciskała się między stertą wojskowych koców a stosem kartonów wypełnionych serwetkami. Red szedł za nią, czuła, że coraz bardziej się zbliża.
– Czy myślisz, że powinniśmy powiedzieć jej o tych kocach? Jeśli chłopcy będą musieli tu tkwić całą noc, trzeba pomyśleć o spaniu.
Jego głos był beznamiętnie rzeczowy, ale Meg zdawało się, że znów przysunął się do niej nieco bliżej.
Nie odwróciła się jednak, aby to sprawdzić.
– Mam nadzieję, że pożyczy te koce.
– Najprawdopodobniej nie.
Oparł ramię o półkę tuż przed nią i nagle zamknął ją w pułapce między kartonami serwetek a puszkami konserw z siekaną wołowiną.
– Specjalny rodzaj przyjemności, co? – spytał, a w jego głosie pobrzmiewał żartobliwy ton. – Czy niczego sobie nie przypominasz?
Meg wiedziała dobrze, do czego się odwoływał, i jej policzki zaczerwieniły się. Pierwsze przyjęcie, w którym uczestniczyli jako małżeństwo, skończyło się gwałtownym aktem miłosnym w garderobie pełnej płaszczy, w pokoiku o wiele mniejszym niż ten.
– Nie – odpowiedziała oschle i odepchnęła jego rękę.
– Ależ Megan, gdzie się podziały twe romantyczne porywy? – Ze śmiechem uniósł ją i obrócił wokoło. Patrzyli sobie w oczy. Red uśmiechał się.
Jej puls bił coraz szybciej, ciało było jak naelektryzowane, a brzuch napięty. Czuła na szyi gorący oddech. Porażała ją świadomość takiej bliskości.
Podobne uczucia mogła wyczytać z twarzy Reda. Malowały się na niej zaskoczenie i obezwładniające pragnienie seksu.
– Zabierz ręce – powiedziała prawie szeptem.
– Tak, myślę, że tak będzie lepiej – zgodził się – od razu, ale nie wykonał najmniejszego ruchu. Patrzył na nią i nadal pożerał ją wzrokiem. Przełknęła ślinę.
– Red, pozwól mi odejść.
– W porządku.
Jego ciemne oczy połyskiwały zielonkawym blaskiem klejnotów. Znajomy zapach ciała uniemożliwiał chłodne rozumowanie. Tak bardzo pragnęła go dotknąć. Tak łatwo byłoby wsunąć się teraz w jego ramiona, zatonąć w silnym uścisku i połączyć się z nim ten ostatni raz.
Resztką sił próbowała wymknąć się z pułapki, ale nagle, z lunatycznym spojrzeniem, odrzuciła głowę w tył i kurczowo objęła go w pasie. Pod materiałem koszuli wyczuwała napięte mięśnie. Zbliżyli się do siebie tak bardzo, że nie mogła zrobić już ani kroku.
Wzięła głęboki oddech mając nadzieję, że w ten sposób wróci do równowagi. Jednak to spazmatyczne westchnienie tylko spotęgowało uczucie słabości i oszołomienia. Jeden jedyny, ostatni raz...
Dotknęła ustami jego ust i zatraciła się w miłości. Poczuła rozkoszny ból w dole brzucha i dreszcz wstrząsnął jej ciałem.
– Proszę cię, rozchyl wargi, najdroższa – wyszeptał.
– Nie. – Podniosła ręce w geście samoobrony, ale nagle natrafiła na jego miękkie włosy i jeszcze mocniej przyciągnęła go do siebie. Poczuła w ustach język Reda; jej pocałunki stały się chciwe, a pożądanie wzrosło.
Pomogła mu włożyć ręce pod sweter. Były tak gorące, nawet w porównaniu z jej rozpaloną skórą. Pieścił teraz jej piersi, na pozór szorstko i mało delikatnie, a jednak traciła oddech i myślała, że łomot własnego serca zabije ją.
– Przestań, to szaleństwo – wyszeptała.
– Wiem. – Jego wargi okrywały szybkimi pocałunkami jej ciało, a gwałtowny oddech oblewał żarem szyję.
Meg przesunęła dłonie w dół, pieszcząc uda Reda. Pomiędzy ich ciasno splecionymi ciałami poczuła twardy kształt.
– Nie możemy – wyszeptała, ale zaczęła rozpinać guziki koszuli Reda.
– Jesteśmy małżeństwem.
Włożył ręce w jej dżinsy i gładził nagie pośladki.
– Ktoś może tu wejść – szepnęła.
Zawahał się tylko na moment, sprawdzając jedną ręką, czy drzwi są zamknięte. Po krótkiej chwili znów wpił się w jej usta.
– Nie możemy tego robić – powtórzyła słabo, a on zgodził się, zdyszany. Oboje wiedzieli, że jest już za późno, aby się wycofać.
Ostatni raz, myślała, jeden raz w odwecie za te wszystkie przyszłe samotne noce... I gdy na moment przestał ją całować, szepnęła:
– Zrobimy to, nikt się przecież nie dowie.
– Tak, Megan.
– To nie ma znaczenia, jesteśmy dorośli.
– To niczego nie zmieni.
– Niczego.
– To tylko seks.
– Kłamca!
Patrzyła w jego przymglone oczy, w tę podnieconą twarz i jeszcze raz wyszeptała:
– Tak.
Pod sobą czuła szorstki koc, a wewnątrz ciała przeszywającą rozkosz. Objęła Reda konwulsyjnie ramionami i nogami, gotowa wyjść mu na spotkanie. Przeżywała udrękę oczekiwania i nadzieję na spełnienie. Otrzymała już tak wiele, teraz, w tej chwili, ale pragnęła jeszcze więcej i zupełnie nie czuła się nasycona.
Oczekiwała tej ostatniej chwili palącej przyjemności, która mogła być zawsze jeszcze większa.
Pogrążyła się w nim. Cały był płomieniem i wspaniałą męską stanowczością. Wszystko, o czym chciała teraz pomyśleć, stawało się jego imieniem. Red należał do niej, był jej częścią.
Przez długi czas oddychali ciężko, spleceni ramionami tak ciasno, aż uścisk stał się bolesny. Otwarte usta Meg dotykały ramion Reda, palce zaciskała wciąż na jego pośladkach. Nie otwierała oczu, aby jeszcze przedłużyć stan rozkoszy. Nadal czuła, że Red należy do niej i nie mogła powstrzymać w myśli gwałtownie powracającego błagania. Nie zostawiaj mnie Red, nie...
Jednak w końcu stało się. Napięcie opadło i w milczeniu, z trzęsącymi się rękoma, pospiesznymi ruchami zaczęli szukać swoich ubrań. Maudie z pewnością była zaciekawiona, co się z nimi stało. Ktoś mógł tu wejść lada moment.
Meg czuła się rozbita i oszołomiona. To było ich ostateczne pożegnanie – szaleństwo w ponurym magazynku. Chyba zasługiwali na coś więcej? Zacisnęła usta, aby się nie rozpłakać.
Powinni po tym wszystkim poczuć się lepiej, tak się jednak nie stało. Tęsknota i pragnienie dokuczały Meg jeszcze bardziej. Myślała na przemian: powiedz coś, Red, dotknij mnie, obejmij, to znów: nie, nic nie mów i niczego nie rób.
O czym on teraz myśli i czy także cierpi?
Oczywiście, że nie. Mężczyźni nie reagują na seks w ten sposób, nie zawracają sobie głowy sentymentami. Akceptują wszystko, co im się przydarza.
To, co zrobili, było szaleństwem, ale Meg postanowiła niczego nie żałować. To nie miało znaczenia. Jeśli mężczyźni w takich chwilach po prostu wstają i odchodzą, to dlaczego ona nie mogłaby zrobić tego samego?
Ależ mogła!
Zapięła pasek, przeczesała palcami włosy.
– Czy wszystko w porządku? Długo nie odpowiadał.
– Taak, wspaniale.
Wstała z drżącymi kolanami, żar wciąż przenikał jej ciało. Jednak powoli zaczęła się już kontrolować.
– Wyjdę pierwsza – powiedziała, wciąż nie mogąc spojrzeć mu w oczy.
Red wstał również, a jego głos był szczególnie zmieszany, gdy wyszeptał:
– A więc to jest to...
Poczuła się dotknięta, ale umiała być przecież równie chłodna jak on.
– Czy chcesz, abym ci powiedziała, że to było dobre? To zawsze było dobre między nami, Red. – Głos jej się łamał i posłała mu wymuszony uśmiech. – Dlatego cię poślubiłam, pamiętasz?
Na chwilę jego oczy zapłonęły gniewem.
– W porządku – odpowiedział beztrosko. – Gdybym miał tę świadomość wcześniej, mógłbym brać za to forsę „od godziny”.
Meg rzuciła się do drzwi.
– Poczekaj chwilę.
Wstrzymała oddech, ale Red tylko poprawił jej skręcony pasek i odszedł.
– Dzięki – odpowiedziała bezbarwnym głosem.
– Zawsze do usług.
Wciąż oczekiwała, że zrobi coś ważnego, ale nie miała pojęcia, co by to mogło być.
Kłaniając się głęboko, otworzył przed nią drzwi.
Zdusiła łzy i wyszła.
Red poczekał, aż zostanie sam, potem z całych sił zaczął walić w ścianę pięściami. Nie była tak twarda, jak sobie wyobrażał, a tylko dotkliwy ból mógł w nim stłumić rodzącą się potrzebę krzyku.
Zacisnął powieki i oparł głowę o ścianę.
– Cholera – szepnął. – Niech ją diabli wezmą, ją, mnie i te wszystkie szalone bóstwa, które zetknęły nas razem na nowo. Czy to wspólne obcowanie nie mogłoby być trochę łatwiejsze?
Źle podszedł do sprawy. Nie powinien wracać do Adinorack. Skąd wzięła się w nim ta potrzeba samoudręczenia?
To było proste. W swoim stosunku do Meg nie kierował się zdrowym rozsądkiem i nie umiał postępować właściwie.
Musiał się jakoś od niej uniezależnić. Czy mógł uczynić coś, co zmieniłoby na lepsze jej uczucia do niego? Przyglądała mu się tak szorstko i badawczo, jakby myślała, że to, co się między nimi przed chwilą wydarzyło, było jedynie nieważnym incydentem w jej rozkładzie dnia. Czy wiedziała, że zawsze gdy kochał się z nią, oddawał jej cząstkę własnej duszy?
– Do diabła – wyszeptał znów i otwierając oczy, ponuro rozejrzał się dokoła. Jego ręka już tak nie drżała, ale ból w piersiach nie ustępował.
A burza, z powodu której znalazł się w tej pułapce, jeszcze się nawet nie zaczęła.
Przenikliwy i paraliżujący podmuch arktycznego wiatru popychał Meg przez ulicę. O niczym nie myślała i nie czuła niczego prócz zimna. Wreszcie zatrzasnęła za sobą drzwi i zrzuciła wierzchnie okrycie.
Twarz miała zarumienioną, oczy jej błyszczały, ale mogło to być spowodowane ujemną temperaturą powietrza. Nikt nie zauważył nic niezwykłego w jej wyglądzie. Wspólny pokój spełniał teraz rolę klubu karcianego.
Nagle usłyszała swój własny głos:
– Gilly, twoi chłopcy powinni się już wymienić. Wygląda, że będzie to męcząca noc. I poślij kogoś do Blue Jay, nie mam ochoty znowu tam iść.
Sześciu graczy zgromadzonych wokół stołu wytrzeszczyło na nią oczy, jakby nie byli pewni, czy dobrze słyszą.
– Wszystko, czego sobie życzysz, szefie!
– Ty też powinnaś wrócić do siebie, oczekuję telefonu – Meg zwróciła się do Sadie.
– Nic z tego – odparła z satysfakcją sekretarka. – Telefony nie działają.
– – Skoro tak, możesz właściwie iść do domu. Nie ma powodu, abyś tu tkwiła.
Sadie uniosła brwi.
– Nie nabierasz mnie? – Ale nie czekała na odpowiedź. – No to lecę, cześć!
Meg weszła do kabiny radiooperatora.
– Jakie wiadomości, Joe?
Odwrócił krzesło i rzekł zadowolony z siebie:
– Temperatura spadła o dwadzieścia stopni.
– To wszystko?
– Zbliża się centrum burzy i będzie to coś w rodzaju piekła, pani Worthington.
– Kiedy to nastąpi?
Spojrzał w notatki.
– Najsilniejszy wiatr i śnieg są jeszcze około stu pięćdziesięciu kilometrów stąd.
Meg skinęła głową.
– W porządku, Joe, idź, zjedz lunch. I jeżeli masz jakieś osobiste sprawy, to załatw je teraz. Będziesz nam potrzebny dziś w nocy.
– Tak, wyobrażam sobie, ale zabrałem kanapkę...
Potrząsnęła głową.
– Nie, idź zjeść coś gorącego, napij się piwa. Kto wie, jak długo tu zostaniemy.
– Ale co z... – Wskazał wzrokiem na urządzenia radiowe.
– Rzucę na to okiem, idź.
Wyplątał się z licznych przewodów i wstał.
– Jeżeli pani tak mówi...
W drzwiach odwrócił się jeszcze.
– Aha, wnieśliśmy pani rzeczy. – Wskazał gestem róg pokoju. – Nie wiedzieliśmy, gdzie je położyć.
Meg patrzyła na swój bagaż: dwie walizki, kartonowe pudło, wszystko, co zostało z dwóch ostatnich lat jej życia, a to pudło nawet nie należało do niej.
– Dzięki, Joe.
Włączyła radio, radar i dalekopis, które wydawały się tak samo martwe jak telefony.
Wreszcie, wiedziona jakby magnetyczną siłą, podeszła do swoich bagaży. Zignorowała drogie skórzane walizki, uklękła obok kartonowego pudła i otworzyła je.
Niedługo po tym, jak Red ją opuścił, zebrała wszystkie rzeczy, które pozostawił, i wrzuciła je do kartonowego opakowania. Planowała wręczenie mu tego pudła w drzwiach, gdyby kiedykolwiek jeszcze się tu pojawił. Nie pokazał się jednak i pudło leżało w kącie jej gabinetu. Nie myślała o nim już od miesięcy. Teraz spoglądała na nie na wpół z lękiem, na wpół ze wzruszeniem i nie mogła oderwać od niego oczu.
Nie było duże. Odchodząc zabrał swoje ubrania i większość przedmiotów osobistych. Przynęta na ryby, zmięty kapelusz, przygodowa książeczka o nazistowskich szpiegach i zagubionym skarbie. Ich wspólne zdjęcie z bożonarodzeniowego przyjęcia u Sadie. Spoglądał w obiektyw z uśmiechem. Wpatrywała się w to zdjęcie tak długo, aż rozbolały ją oczy.
Były tu i inne rzeczy. Jakaś pojedyncza skarpetka, grzebień, piłka golfowa, śrubokręt i scyzoryk ze złamanym ostrzem. Rupiecie należące do mężczyzny, odpadki, które porzucił tak łatwo i niedbale. Z podobną niedbałością odnosił się do ich małżeństwa. Symbolem tego związku były właśnie strzępy zamknięte w pudle.
Na dnie spoczywała flanelowa koszula w czerwoną kratę. Lubiła w niej sypiać, pachniała jego ciałem. Wolno wyciągnęła ją na zewnątrz i przyłożyła materiał do policzka. Był miękki i ciepły. Red sprawiał wrażenie mocnego mężczyzny, wydawał się twardy i szorstki, ale kiedy o nim myślała, kojarzył się jej z miękkością i ciepłem. Przez te minione dwa lata czuła ciepło tylko wówczas, gdy znajdowała się w jego ramionach.
Koszula pachniała ich ciałami. Nie potrafiła już oddzielić od siebie tych dwóch zapachów.
Nie wiedziała, że jej twarz jest mokra od łez, gdy nagle usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Szybko wrzuciła koszulę do pudła.
– A więc zmusił cię do płaczu – zauważyła Dancer. – Mężczyźni to świnie!
– Nie wygłupiaj się – powiedziała Meg, jednak ukradkiem wytarła twarz. Wiedziała, że Dancer nie jest skończoną idiotką. – Maudie cię szukała. Lepiej byś się wzięła do roboty.
– Tak, już idę. Wpadłam tylko na chwilę, by zapytać, czy nie poszłabyś ze mną na lunch.
– Już jadłam, dziękuję. – Meg ze sztucznym zainteresowaniem szukała jakiejś stacji radiowej.
Dancer siadła na biurku machając nogami i obserwowała Meg bez skrępowania.
– Nie pozwoliłaś mu przyjść do siebie, prawda?
– Nikt do mnie nie przychodzi.
– Tak to bywa. Jakiś facet cię porzuca i traktuje jak śmieć, więc czujesz się jak śmieć i zaczynasz myśleć, że jesteś rzeczywiście śmieciem. Musisz wziąć – się w garść, zafundować sobie jakąś prawdziwą przyjemność.
– Och, na miły Bóg!
– Mówię z własnego doświadczenia, to zawsze pozwalało mi się podnieść. – Dancer zsunęła się z biurka, zrzucając na ziemię papiery Joego. Pospiesznie wyładowywała zawartość swej ogromnej torby.
– Zajmij się sobą – mówiła – włosy, paznokcie, makijaż! Spraw, by mężczyźni zwrócili na ciebie uwagę. Zaraz poczujesz się lepiej, zobaczysz! I nigdy więcej nie hamuj swych seksualnych potrzeb.
– Czy mogłabyś przestać? – Meg próbowała się bronić, gdy Dancer zaczęła wyciągać spinki z jej włosów. – To ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję...
– Rzeczywiście, jesteś taką ładną dziewczyną. Zawsze myślałam, że o tym wiesz, ale może nie miałam racji i może nikt inny nie miał okazji tego zauważyć.
– Daj spokój, nie jestem w nastroju.
– Słuchaj, zawsze myślałam, że mogę być fachowcem od kosmetyków. Nawet startowałam do szkoły o tym profilu, ale w takim miejscu jak to niewiele osób potrzebuje salonu piękności – opowiadała, rozluźniając kok na głowie Meg.
– Psujesz wszystko, przestań. – Meg schwyciła się za włosy.
– Nie, już ci się to podoba. Pewnie nie masz w tej walizce niczego fajnego do włożenia. Musimy jednak coś zrobić, żeby facetom gały wyszły na wierzch.
– Meg spuściła z rezygnacją głowę, gdy Dancer zaczęła rozczesywać jej włosy.
– Nie, nie mam niczego ładnego do włożenia i nie chcę, aby ktokolwiek gapił się na mnie.
– No dobrze, zrobię tak, że będziesz wystarczająco ładnie wyglądać i bez wkładania na siebie czegoś wystrzałowego.
Dancer wykonała kilka ruchów grzebieniem, a potem odeszła, aby podziwiać swoje dzieło. Meg patrzyła na nią cierpliwie.
– Czy już skończyłaś? Czy mogę je znowu odrzucić do tyłu?
– Nie możesz! Wyglądasz wspaniale.
– Daj spokój, nie mam na to czasu i nie chcę, aby włosy opadały mi na twarz, nie chcę, aby się na mnie gapiono.
– A więc ktoś jednak zamierza cię oglądać? Poczekaj, jeszcze cienie do oczu i trochę dobrej szminki.
– Słuchaj, to jest miejsce pracy, a nie gabinet kosmetyczny.
– Nie ruszaj ustami!
Pomimo protestów Meg, Dancer umalowała jej wargi. W tym wszystkim było jednak coś zabawnego. Meg nigdy nie miała przyjaciółki, która by dotykała jej włosów i z którą mogłaby poplotkować w nocy. Zawsze była zbyt zajęta, zbyt rozsądna i zbytnio się spieszyła.
– Wiesz – powiedziała Dancer – możesz sobie być ważną osobistością, kierować mnóstwem ludzi, którzy są gotowi wypełnić każdy twój rozkaz, ale założę się, że byłabyś szczęśliwsza, gdybyś nieco mniej pracowała.
– Tak, na pewno masz rację. – Meg usiłowała przytrzymać jej rękę, gdyż Dancer próbowała raz jeszcze pociągnąć jej usta szminką.
– Dlaczego musisz wszystko traktować tak poważnie? Jeśli ci się coś przydarza, po prostu zgódź się na to. – Odłożyła szminkę i krytycznie przyglądała się zestawowi cieni do powiek.
– Zostaw to paskudztwo, i tak wyglądam jak czarownica!
Dancer wybrała inny zestaw.
– Dobrze – powiedziała, wyjmując mały pędzelek.
– Czy Red zostanie tutaj na noc?
– Oczywiście, a gdzie mógłby pójść?
Meg była tak zaskoczona pytaniem, że nie protestowała, gdy Dancer zbliżyła się ze swoim pędzelkiem.
Baza nie była duża, ale miała dostatecznie wiele pokoi i łóżek, w których mógłby przenocować samotny mężczyzna. Nie było powodu, by miał koczować na betonowej podłodze.
Od pierwszego dnia gdy się spotkali, nigdy nie spali osobno. Oczywiście, kiedy Red był tutaj. Spali zawsze razem albo na kanapie w biurze, albo w łóżku w jego mieszkaniu. Nawet nie pomyślała, że mogłoby być inaczej.
To dowodziło, jak bardzo jej myśli były zmącone od chwili pojawienia się Reda.
– Zresztą nie wiem, gdzie będzie spał, to jego sprawa – dodała.
– Tak. – Dancer cofnęła się o krok i z pełnym zachwytu spojrzeniem podziwiała efekt swojej pracy.
– Wiem, gdzie jest wygodne, ciepłe łóżko zupełnie w jego guście. Wprawdzie z nim skończyłaś, ale...
Meg patrzyła na nią osłupiała i na moment straciła mowę. Nie wiedziała nawet, co mogłaby odpowiedzieć, ponieważ właśnie w tej chwili męski głos odezwał się za nimi:
– Dziękuję za ofertę, Dancer, ale sądzę, że nie skorzystam.
To był Red. Stał pochylony w drzwiach, z kubkiem kawy w ręce i obserwował je z wyraźnym zadowoleniem. Uśmiechnął się niewinnie i wszedł do środka.
– Nie myśl, że tego nie doceniam – powiedział, dając Dancer delikatnego klapsa. – Jednak wiesz, jak to jest. – Wciąż się uśmiechał i patrzył w zadumie na Meg. – Nie lubię opuszczać mego samolotu – wyjaśnił.
Red nie zamierzał szukać Meg. Chciał po prostu znaleźć odpowiednie miejsce, aby przeczekać burzę – być może w wolnym pokoju Maudie albo u któregoś z mężczyzn pracujących tej nocy. Miał wiele możliwości. Było jasne, że Meg nie pragnie być z nim razem.
Jednak gdy wszedł do kabiny radiooperatora i zobaczył ją z pasmami włosów rozwianymi wokół twarzy, zabawiającą się makijażem niczym podrastająca uczennica, stanął jak urzeczony. Nie widział Meg z rozpuszczonymi włosami od... od ostatniego razu, kiedy sam własnoręcznie je rozplótł.
Dancer zachowywała się być może odrobinę zbyt wulgarnie, ale była na tyle taktowna, aby umieć się znaleźć w trudnej sytuacji.
– Lepiej będzie, jak sobie pójdę – powiedziała.
– Spieszę się do pracy.
– Tak – zgodziła się Meg, ścierając szminkę z ust.
– Bądź ostrożna, przechodząc przez ulicę – poradził Red.
Dancer zatrzymała się jeszcze na chwilę w drzwiach i przesłała im na pożegnanie wymuszony uśmiech.
– Nigdy nie lubiłem cię w makijażu – skomentował, gdy Meg wyrzucała do śmieci chusteczkę ubrudzoną szminką.
– Nigdy nie obchodziło mnie, co lubisz – odpowiedziała, wiążąc włosy w węzeł.
– Zauważyłem to.
Zajął miejsce za biurkiem i popijał kawę.
– Więc skończyłaś ze mną? – dopytywał się łagodnie.
Meg spojrzała na niego; twarz Reda znajdowała się nie więcej niż kilka centymetrów od jej twarzy, oczy miał prawie zamknięte, a koszulę rozchełstaną na piersiach. To nie miało znaczenia, Red często chodził w rozpiętych koszulach i kiedyś Meg uważała, że jest to seksowne.
Nadal tak uważała.
– Czego chcesz? – spytała opryskliwie.
– Gilly powiedział, że potrzebujesz kogoś do pomocy.
– Powinnam być bardziej precyzyjna, kiedy mówiłam mu, żeby kogoś przysłał.
– Ty zawsze mówisz dokładnie to, co chcesz powiedzieć. Musiałaś mieć jeszcze coś innego na myśli.
Rozbolały ją zaciskane z wysiłku szczęki, tak chciała zdusić cisnące się na usta słowa. Nie miała zamiaru wywlekać tego na nowo, nie miała zamiaru...
Zaczęła więc porządkować papiery porozrzucane przez Dancer. Jeden z nich leżał w pobliżu Reda, schwyciła go gwałtownie i niechcący przedarła na połowę.
– Spokojnie, spokojnie – strofował ją Red.
– Wstał, wziął oddarty kawałek i podał jej.
– Przyniosłem kilka koców – mówił – trochę konserw i skrzynkę piwa. Jeżeli będziesz potrzebować czegoś jeszcze, musisz pójść po to sama.
– Meg wciągnęła hałaśliwie powietrze i nic nie odpowiedziała. To ona powinna zatroszczyć się o jedzenie. Zapomniała o tym, a Red zjawił się, aby naprawić jej błąd. Wyświadczał jej grzeczność, którą doceniała, chociaż nie pragnęła żadnych względów z jego strony.
– Dobra myśl, harcerzu. Skrzynka piwa to jest to, czego szczególnie będziemy potrzebować tej nocy – wykrztusiła wreszcie.
Wzruszył ramionami.
– Zdaje się, że już ci powiedziałem, że jeśli chcesz czegoś jeszcze, to możesz sama sobie przynieść.
Podmuch wiatru targnął metalowym uchwytem podtrzymującym okna. Meg aż się wzdrygnęła. Nienawidziła odgłosów wiatru; wyglądało na to, że burza jest już blisko.
Patrzyła z niepokojem na frontowe drzwi.
– Jak też tam może być na zewnątrz?
– Taka sobie typowa, wiosenna zadymka. Zaczyna padać śnieg – powiedział.
– Nie powinnam pozwolić chłopcom wychodzić. Jeszcze gdzieś na dobre ugrzęzną.
– Znają się na pogodzie. Powinni zaraz tu wrócić.
Red uszczelnił okno i otworzył zamek mocujący osłonę zewnętrznych drzwi. Spoglądał niespokojnie na hangar będący pozostałością po wojskowej bazie, zbudowany z arkuszy blachy.
– Ten hangar stoi tu już dwadzieścia lat – powiedziała Meg niecierpliwie. – I nie rozleci się tylko dlatego, że właśnie twój samolot jest w środku.
– Być może opuszcza mnie szczęście.
Uznała, że będzie lepiej, jeśli nie zareaguje na te słowa. Usiadła przy biurku i uruchomiła mikrofon radia. Udało jej się znaleźć jakąś stację, ale wiadomości nie były zachęcające. Wiatr poczynił olbrzymie spustoszenia. Wyglądało na to, że będą tkwić tu trochę dłużej niż jedną noc.
Gdy skończyła słuchać radia, usiadła na chwilę, popijając kawę i próbując sobie przypomnieć, czy nie przeoczyła czegoś ważnego. Dzięki Carstone Adinorack był daleko lepiej wyposażony w sprzęt przeciwburzowy niż większość placówek tego typu. Nie pozostawało nic innego, tylko czekać.
Jakże tego nienawidziła!
– To moja kawa – powiedział Red.
Jego głos przestraszył Meg. Dopiero teraz spostrzegła, że stał tak blisko niej, że mogłaby go pieścić, nawet nie wyciągając ręki. Odstawiła kubek z głuchym stuknięciem.
– Może byś sobie poszedł i zajął się czymś pożytecznym?
– Myślę, że już się zająłem.
– Przeszkadzasz mi.
– Czy tak, jak u Maudie?
Meg nie mogła uwierzyć, że to właśnie powiedział. Ostatnie słowa uderzyły w nią jak nagła salwa o burtę statku. Nadpłynęła fala gorąca, potem zimna i dosłownie odebrało jej mowę. To był szok.
Wstała od biurka. Wziął ją za ramiona i przyciągnął do siebie. Nie dostrzegła jednak ciepła w jego oczach, tylko zły, cyniczny błysk.
– Chodź, dziecinko – wyszeptał – nic tu po nas. Znajdźmy jakieś miejsce dla siebie i spędźmy miło czas.
Oślepiona wściekłością uderzała go z całej siły rękami, ale on znosił to z całkowitym spokojem.
– Musiałeś mi to przypomnieć, tak?! Nie mogłeś sobie tego darować!
– Nie mogłem, do cholery! – odpowiedział, a jego głos stwardniał od gniewu i pogardy. – Sądziłem, że to pozwoli mi poczuć się mężczyzną. Nie wiedziałaś o tym?
Red nie rozumiał, jak to się zaczęło, ten rozszalały płomień między nimi, gwałtowny pożar, nagły wybuch wściekłości i pełne nienawiści słowa. Każde z nich sięgało teraz do własnych arsenałów broni, by móc się skutecznie ranić. Nie przyszedł tu, by walczyć, ale wiedział, że nie ustąpi, jeśli ona rozpocznie atak.
Zmusiła się do cierpkiego uśmiechu.
– A więc to tak! Czujesz się wykorzystany i zlekceważony. Następnym razem będę pamiętać o twoim wrażliwym męskim ego!
– Twoje słowa są wyjątkowo plugawe!
– Z pewnością. Stały się takie dlatego, że przez dwa lata żyłam ze szczurem, który ciągle uciekał!
– No, skocz mi do gardła, Meg – szydził. – To umiesz najlepiej.
Patrzyła na niego przez chwilę, oddychając ciężko. Zacisnęła dłonie w pięści i ze wszystkich sił próbowała zachować resztkę spokoju.
– Och, rzeczywiście umiem. Nie jestem tylko pewna, czy warto tracić na to czas.
Chciała odejść, lecz pochwycił ją w mocny uścisk.
– Co się dzieje, Meg? Czy twoje ostrze już tak stępiało?
Wyswobodziła się.
– Jedyną rzeczą, jaką utraciłam, jesteś ty i stało się to dawno temu.
– Od godziny pozwalasz mi wałęsać się bez celu – kpił. – Nie widziałem kobiety, której by mniej zależało na facecie niż tobie. Do diabła, powinienem znaleźć sobie jakąś inną dziewczynę, która zechciałaby uwolnić mnie od tego...
– Nic nie rozumiesz. Nie potrafisz pogodzić się z myślą, że kobieta może tak samo nonszalancko traktować seks, jak mężczyzna. Wszystko było w porządku, kiedy to ty nie pamiętałeś niczego po minucie. Wkładałeś spodnie i już, czy nie tak? Wierz mi, to nie jest zabawne czuć się odrzuconą jak wczorajsza gazeta.
Chwycił Meg za ramiona, kiedy próbowała go wyminąć, i okręcił dookoła. Czuła krew pulsującą jej w skroniach.
– Po jakie licho o tym mówisz? Nigdy nie traktowałem cię w ten sposób!
– Robiłeś to za każdym razem, gdy wsiadałeś do tego cholernego samolotu i zostawiałeś mnie samą!
– krzyknęła.
Red milczał. Nie oczekiwał takiej odpowiedzi i czuł się naprawdę zaskoczony, a to sprawiło, że stał się jeszcze bardziej zły.
Miała rację. Wszystko, co powiedziała, było prawdą i to go przede wszystkim zirytowało. Oczy Meg lśniły, a jej twarz zarumieniła się. Pragnął potrząsnąć nią mocno i równocześnie pragnął ją całować. Całować tak długo, dopóki nie roztopi się jak wosk w jego objęciach. Chciał ją pieścić w ten jedyny, jemu tylko znany sposób. Kochać się z nią na podłodze. Przypomnieć jej to wszystko, co potrafili robić ze sobą. Pożądał jej tak mocno, jak tylko to było możliwe i nienawidził się za to. Raptownie wypuścił ją z uścisku.
– Dobrze – powiedział zduszonym głosem – oboje jesteśmy chorzy.
Meg musiała oprzeć się o biurko, aby ukryć drżenie nóg. Czuła wewnętrzną pustkę, a każdy nerw był podrażniony. Ich pełne nienawiści słowa huczały jej w głowie, natrętnie wracało wspomnienie jego twarzy, gdy tak patrzył na nią, jakby nie wiedział, czy chce ją uderzyć, czy pocałować. A ona, co by wolała? Niszczymy się nawzajem, pomyślała trzeźwo. Zjadamy się po kawałku, niczym szakale na biesiadzie, i nie możemy tego zaprzestać.
Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Zrobił to, chociaż tak naprawdę nie było na co patrzeć. Przedłużająca się cisza wciąż była gorąca od emocji wypełniającej pokój.
– Zazwyczaj byliśmy w trochę lepszej formie niż teraz – powiedział w końcu.
– Tak.
To jedno słowo wyrażające całkowitą zgodę zdawało się zamykać w sobie cały ich smutek i całą ponurość sytuacji, zdawało się także obnażać tę psychiczną ranę, w której wciąż tkwił ostry nóż.
– Co się z nami stało, Red?
– Czy to jest pytanie za milion dolarów? – spytał miękko i spróbował się uśmiechnąć. – Pobraliśmy się w gorączce namiętności – albo w ogóle w gorączce. Nie potrafię znieść tortur, jakie mi zadajesz, a ty nie możesz znieść... Do licha! To chyba wszystko. Nie pasowałem do ciebie. Chciałaś, abym się przystosował. Próbowałem zmienić ciebie, a ty mnie... Skąd przyszło zło? Byłoby łatwiej odpowiedzieć, skąd przyszło dobro.
– Nigdy nie chciałam cię zmienić – odpowiedziała spokojnie.
– Trele-morele! Żadne moje zachowanie cię nie zadowalało. Żaden facet nie miał u ciebie szans, nawet ja! Tylko twój tatuś był dla ciebie niedościgłym wzorem. – Przerwał nagle i z lękiem na twarzy podniósł ręce w geście obrony. – Nie, nie powiedziałem tego. Zapomnij. Nie chcę wszystkiego zaczynać od nowa.
– O Boże, Red, czy ty naprawdę nie możesz przestać? – Meg odetchnęła ciężko i przycisnęła palce do skroni. – Doprowadzasz mnie do szaleństwa. – Ściszyła głos. – Rozwodzimy się i to powinno załatwić wszystko. Nie możemy nawet spokojnie porozmawiać o tym, dlaczego się rozwodzimy, aby natychmiast nie skoczyć sobie do gardła. Red, jak długo będziemy tak postępować? Kiedy to się skończy?
Wyraz jego twarzy był smutny i gorzki.
– To się. nigdy nie skończy – odpowiedział zwyczajnie. – Jesteśmy tak sprasowani ze sobą, jak dwa samochody po wypadku drogowym. – Uśmiechnął się trochę smutno. – I jeżeli myślisz, że kawałek papieru to wszystko unieważni, to jesteś niemądra.
Meg przymknęła oczy, próbując znów zapanować nad sobą.
– To nie zawsze była moja wina – powiedziała. – Ja wiem, że ty tak myślisz, ale to właśnie ty odszedłeś ode mnie. Pamiętaj o tym.
– A co miałem zrobić? Czekać, aż któreś z nas – weźmie do ręki śmiercionośną broń? Do diabła, życie z tobą było niemożliwe. Wiesz o tym.
– Ty także byłeś okropny, a jednak nie odeszłam od ciebie.
– Przestań już, dobrze? Oboje wiemy, że to nie moje odejście tak cię zmartwiło, ale fakt, że nie umiałaś mnie przy sobie zatrzymać! Byłem twoją własnością, zgadza się? Ten mąż, czy inny, co to za różnica. Należy go trzymać pod pantoflem i bez przerwy kontrolować.
Chciała krzyknąć, że to nieprawda, zaprzeczyć z całą mocą, odrzucić idiotyczne oskarżenie, które raniło ją jak ostrze, ale nie mogła.
Zacisnęła dłonie, tłumiąc gniew.
– Lubisz to, prawda? Myślę, że walka jest dla ciebie najlepszym sposobem wypoczynku.
– W przeciwieństwie do ciebie, która od samego początku byłaś małą męczennicą.
– Znowu zaczynasz. Zawsze musisz mi wbijać szpile. Jesteś chory, jeśli nie zranisz mnie do krwi. Dlaczego to robisz, Red?
– A ty? – Wsunął palce we włosy gestem znamionującym frustrację i odwrócił się do niej. – Chcesz wiedzieć, dlaczego to robię? Powiem ci, Meg. Ponieważ jesteś jak ta zamarznięta tundra, której tak bardzo nienawidzisz. Czasem pod tymi warstwami lodu można odnaleźć coś wartościowego, ale mężczyzna musi się piekielnie napracować, aby to wydobyć. – Zbliżył się o krok, a jego twarz wyrażała tysiące sprzecznych uczuć. – Są kobiety, które sprawiają wrażenie skutych lodem, a jednak wewnątrz płoną mocno i sądzę, że czasem warto nad nimi popracować.
– Jego głos i spojrzenie stały się czułe. Patrzył na nią.
– Tylko w dwóch momentach jesteś dla mnie prawdziwą kobietą, Meg – powiedział rozplatając jej włosy i pieszcząc je. – Kiedy się kochamy i kiedy walczymy ze sobą. I myślę, że nawet dla tych momentów warto było... – Opuścił ręce i spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem. – Tak naprawdę nigdy nie osiągnąłem celu. Gdy myślałem, że już cię odnalazłem, gdy sądziłem, że naprawdę staniesz się moja, nagle natrafiałem na kolejną warstwę lodu.
Chciała krzyczeć, że to kłamstwo i omal nie powiedziała tego na głos. Była to jedna z tych rzadkich chwil, kiedy oboje docierali do prawdy. Patrzyli sobie w oczy z pożądaniem, oczekiwaniem i nadzieją, chociaż zdawało się, że wszystkie nadzieje są już stracone. Powinna mu powiedzieć, co myśli, ale nie mogła. Nigdy nie miała dość odwagi, aby się przed nim otworzyć. Wymagała od niego dużo, oczekiwała, że będzie doskonały. Zawiodła się na nim, tak jak on na niej, i teraz było już za późno.
Zacisnęła wargi. Był obcy. Miał mocne ramiona, szeroką klatkę piersiową, emanowało z niego ciepło i spokój. Tym wszystkim ją wzbogacał, przenikał do jej zamkniętego wnętrza i trzymał przy sobie. Wszystko mogło ułożyć się inaczej. Dlatego wciąż chciała wrócić do Reda, dlatego tylko on mógł dać jej radość, mimo iż wcześniej ją ranił.
Wiatr wył nieustannie wokół budynku i Meg wciąż słyszała ten nieprzyjemny i przerażający dźwięk. Skuliła się w nagłym odczuciu chłodu.
Nie mogła dostrzec jego oczu, gdy powiedziała nieco sztucznym głosem:
– Przepraszam za to, co było. – Wykonała jakiś nieokreślony gest, jakby niczego już nie potrafiła wyjaśnić. – Nie chciałam cię zranić.
– Tak – odparł głucho. – Wiem o tym.
Objął jej szyję czułym gestem i próbował złagodzić ton głosu.
– Tak, to w końcu coś nowego, nigdy przedtem nie staczaliśmy bojów o seks.
– Zawsze to w tobie lubiłam, Red. – Usiłowała się uśmiechnąć.
Pieszczota jego palców stawała się powoli coraz delikatniejsza, a w jego oczach pojawiały się na przemian tęsknota i rezygnacja.
Chciała, by ją pocałował. Jeden pocałunek, nic więcej. To by jej wystarczyło, ale inicjatywa powinna wyjść od niego. Nie zrobił jednak żadnego ruchu.
Po chwili uśmiechnął się cierpko i powiedział ochryple:
– Do diabła, dziecinko, nigdy nie mieliśmy szansy.
Jego palce nadal pieściły szyję Meg. Sprawiał wrażenie, że w ten sposób pragnie się z nią pożegnać.
Wycie wiatru zawsze przygnębiało Meg. Nagle w jego porywach usłyszała odgłos eksplozji i była pewna, że się nie przesłyszała.
Spojrzała na Reda, który natychmiast pobiegł włączyć alarm i wtedy jakiś rozpaczliwy głos krzyknął:
– Pani Worthington! Red! O Boże, niech ktoś tu szybko przyjdzie!
Oboje popędzili do wyjścia, ale Red był szybszy i już zmagał się z frontowymi drzwiami, usiłując zamknąć je, zanim silny wiatr i śnieg zdołają wedrzeć się do środka. Lewis leżał na podłodze przemarznięty, z oszronionymi rzęsami, wargi miał zsiniałe, szczękał zębami z zimna.
– Szedłem przez ulicę – wykrztusił. – Widziałem to. Stacja pomp... Blue Jay... chciałem wrócić... na pomoc...
Red otworzył okiennice i pomimo śniegu wpatrzył się w przestrzeń.
– Wydaje się, że to runęło wprost na dach baru – powiedział twardo. – Jesteś ranny? – zapytał ostro Lewisa.
Lewis, trzęsąc się konwulsyjnie, zaprzeczył.
Zanim Red skończył mówić, Meg pobiegła i wyłączyła urządzenia zasilające Blue Jay. Pomimo obfitości taniej energii przesyłanej przez Carstone, Maudie gotowała używając ropy i odcięcie elektryczności było najmniejszym problemem. W drodze powrotnej zajrzała do specjalnego pomieszczenia i wyciągnęła stamtąd lampy, zwój sznura i osobiste pakiety bezpieczeństwa. Po chwili wróciła do Reda, który wkładał już polarną kurtkę, kask narciarski, okulary i zabierał się do pakowania koców. Tymczasem Lewis usiłował wstać.
– Zostań tutaj – poleciła Meg, rzucając mu koc ze stosu leżącego na podłodze. – Wyskakuj z tych mokrych rzeczy i sprawdź odmrożenia. Później idź do radiostacji i zobacz, czy nie możesz nam w czymś pomóc.
– To chyba wszystko – powiedział Red, gdy pomogła mu umocować rynsztunek chroniący przed wiatrem. – Jesteś gotowa? – zapytał.
Skinęła głową, zapinając szczelnie płaszcz z kapturem. Włożyła rękawice i podała mu lampę. Bez zbędnych słów otworzył przed nią drzwi i oboje znaleźli się nagle wśród szalejącej wokół burzy.
Red, który szedł tylko o kilka kroków przed nią, wydawał się jej teraz ledwo widocznym cieniem zagubionym w tumanach śniegu. Najpierw poczuła zimno w stopach, a później przenikliwy ból przeszył ją całą. Czuła go nawet w płucach, gdy próbowała oddychać. Naciągnęła więc mocniej kaptur na głowę. Wiatr wciąż był tak porywisty i niebezpieczny jak w chwili, gdy rozwalił stację pomp. W pewnym momencie wydało się jej, że zabłądziła, tracąc kontakt z „liną życia”. Zapomniała, że powinna iść za cieniem Reda, a skoncentrowała się na posuwaniu się do przodu. Myślała wciąż o tych ludziach schwytanych w pułapkę. Ci na zewnątrz mieli niewielką szansę przeżycia. Mogli umrzeć, zanim ona i Red dotrą do nich.
Pragnęła mocno zamknąć oczy, aby nie mogły jej dosięgnąć kłujące żądła wiatru, ale nie miała odwagi; bała się, że jeśli to zrobi, jej powieki pozostaną zamarznięte. Pole widzenia miała tak ograniczone, że nawet nie zauważyła, kiedy Red się zatrzymał.
Desperacko mocował się z kawałkiem metalu blokującym drzwi. Usiłowała mu pomóc, mocno napierając ciałem. Przez jakiś czas walczyli ze śniegiem i wiatrem, który wprost rozrywał im płuca i paraliżował mięśnie, ale wreszcie pokonali blokadę. Red przecisnął się przez wąską szparę i otworzył drzwi, a Meg podążyła w ślad za nim.
Najpierw odczuła wielką ulgę spowodowaną brakiem wiatru, ale po chwili to, co zobaczyła, wywołało u niej szok. Światło sączyło się z okien i z dziury ziejącej z dachu, którą wdzierało się przeraźliwe zimno. Pokój był gęsty od dymu, a z kuchni wydobywały się języki ognia. Stoły, krzesła i stołki były wywrócone, dźwigary zwisały niebezpiecznie z sufitu. Błysk latarki Reda wprawdzie przebił mgłę, lecz i tak trudno było cokolwiek dostrzec. Meg usłyszała jęki i nagle zrozumiała.
Dancer, Joe, Gilly, Maudie, Shark... Wszyscy tu byli i leżąc tak w dymie i ciemności mogli wykrwawić się na śmierć... Przez ułamek sekundy pomyślała o Redzie. Przecież on też mógł się tu znaleźć.
– Hej! – zawołał ktoś. To chyba Gilly.
– Daj mi rękę!
Red zdjął z twarzy maskę, zrzucił plecak, a Meg sparaliżowana strachem sięgnęła do torby.
– Biorę pierwszy pakiet. Idziemy.
Uklękła i zaczęła wyciągać zapasowe ubrania. Było ich za mało dla wszystkich. Płaszcze, pomyślała. Nikt z nich nie miał ze sobą płaszcza, a temperatura wciąż spadała.
Wstała i przeszła do przedsionka, gdzie przechowywano okrycia.
– Wszystko w porządku, Red? – zawołała.
– Tam jest Joe – krzyknął w odpowiedzi. – Jest uwięziony pod barem, czy ktoś nie mógłby nam pomóc?
– Człowieku, w kuchni się pali! – usłyszała jakiś głos.
A później ktoś inny zawołał:
– Ratunku! Nie mogę poruszać nogami!
Na chwilę sparaliżował ją strach. Była gotowa rzucić to wszystko i uciec. Trwało to jednak bardzo krótko. Koncentracja myśli i wewnętrzna dyscyplina pozwoliły jej przezwyciężyć kryzys. Uświadomiła sobie, co należy zrobić w czasie podobnej katastrofy: udzielić pierwszej pomocy, dostarczyć poszkodowanym schronienia i ciepła, ocenić zniszczenia.
Stawiała stopy nawet nie czując, że idzie po podłodze, potknęła się o coś i serce skoczyło jej do gardła, bo zrozumiała, że to ludzkie ciało. Kolana zachwiały się pod nią. Promień latarki oświetlał szczupły, znajomy kształt.
– Nie, mój Boże, proszę, nie...
Odłamki gruzu przygniatały dziewczęce ramiona, a blond włosy leżącej postaci zlepione były krwią. Wstrzymując oddech, Meg odwróciła ją ostrożnie.
– Dancer – wyszeptała łamiącym się głosem.
– A to idiotka. – Usłyszała głos Maudie i zobaczyła łzy na jej twarzy. – Zawsze musi się w coś wpakować. Kretynka.
Z uczuciem suchości w gardle Meg pochyliła się nad dziewczyną.
– Dancer! – Uderzyła ją w policzek i schwyciła za puls. Był prawidłowy. – Dancer! Otwórz oczy, popatrz na mnie...
Dancer jęknęła i odemknęła powieki, patrząc nieprzytomnie. Toczyła wzrokiem bez celu i wreszcie rozpoznała Meg.
– Co to za bałagan? – spytała.
Maudie uklękła, położyła głowę Dancer na swych kolanach i tak czekały, dopóki Meg nie wróciła, niosąc kilka kocy i pakiet bezpieczeństwa. Ledwie obandażowała głowę Dancer, znów ktoś wzywał pomocy. Ścisnęła dłoń rannej.
– Muszę już iść, przepraszam...
– Idź. Czuję się dobrze. – Dancer drgnęła dotykając czoła. – Zupełnie tak, jakbym miała potężnego kaca.
Meg spojrzała na Maudie.
– Zostań i zaopiekuj się nią.
Maudie tylko skinęła głową i Meg wiedziała, że zostawia przyjaciółkę w dobrych rękach.
Reese, inżynier z dziennej zmiany, został przygnieciony szafą grającą. Pobieżne oględziny wskazały, że może mieć złamane żebra.
– Nie mogę oddychać – wyszeptał ochryple. Meg spróbowała odsunąć szafę, ale mebel nawet nie drgnął.
– Trzymaj się – odparła, równocześnie myśląc z roztargnieniem, że nie może sobie przypomnieć jego imienia. Pracowała z tym mężczyzną przez dwa lata, co tydzień podpisywała listę płac i przecież powinna pamiętać. – Zaraz wrócę – powiedziała. – Trzymaj się, jakoś cię z tego wyciągnę.
Rozglądała się nerwowo po rumowisku, aż wreszcie znalazła jakąś belkę – była to jedna z nóg stołu bilardowego. Usiłowała nią podważyć szafę, ale podniosła ją tylko o kilkanaście centymetrów.
– Reese – zasapała – możesz mi...
I nagle ktoś znalazł się tuż obok niej i ciężar stał się lżejszy.
– Jestem, dziecinko – powiedział Red stęknąwszy lekko. Po chwili udało mu się podnieść szafę nieco wyżej.
– Zobacz, czy nie można go już wyciągnąć – zawołał.
Meg uklękła i pociągnęła Reese’a za ramiona. Red uniósł szafę jeszcze odrobinę.
– Jeżeli ktoś kiedykolwiek będzie mi opowiadał historyjki o przerażonych matkach wyciągających swe maleństwa z pogruchotanych samochodów, to powiem mu, że jest głupim bucem – wyszeptał klękając koło Reese’a. – To nie ma nic wspólnego ze strachem.
– Jak się masz, przyjacielu? – spytał.
– Teraz lepiej. – Reese próbował z pomocą Meg i Reda wygramolić się spod szafy. Jego twarz była blada i skurczona z bólu.
– Mam tu coś, co cię postawi na nogi. – Red wyciągnął płaską butelkę z kieszeni płaszcza i odkręcił zakrętkę. – A oto jedna z korzyści bycia uwięzionym w barze.
– Nie musisz mi dwa razy powtarzać – powiedział Reese, biorąc butelkę w drżące dłonie.
– To złagodzi szok – wyjaśnił spokojnie Red i dodał: – Powinnaś bardziej uważać na ręce.
Skinęła głową i zapytała:
– Co z Joem?
– Ma paskudnie złamane nogi. Gilly stara się je unieruchomić. Ugasiliśmy pożar w kuchni.
– Z Maudie wszystko w porządku. Dancer ma – chyba wstrząs mózgu, ale jest przytomna – zrelacjonowała w odpowiedzi.
Red odwrócił się do Reese’a i zabrał mu butelkę.
– Nie bądź taki chciwy, przyjacielu, mam i innych pacjentów. – Poklepał go przyjaźnie po ramieniu.
– Trzymaj się. Niczego ci na razie już nie trzeba, a my musimy jeszcze trochę popracować.
– Pewnie, Red. Dzięki!
Meg patrzyła na Reese’a z bezsilnością.
– Red...
– Najdroższa moja – odpowiedział spokojnie – w tym barze jest trzydziestu pięciu ludzi i może pięciu z nich potrafi zrobić parę kroków, większość jest ranna. Dotychczas użyliśmy tylko dwóch pakietów bezpieczeństwa. Róbmy dalej, co możemy, i to szybko, bo jeżeli temperatura jeszcze trochę spadnie, to nie będziemy mieli tu już nic więcej do roboty. Jasne?
Wiedziała, że Red ma rację, ale przygnębiało ją myślenie o Dancer, Joem i Reesie, którzy leżąc tu mogą się wykrwawić, a najbliższy punkt medyczny jest o prawie dwieście kilometrów stąd! Myślała, jak też w końcu poradzą sobie z tym wszystkim.
– Hej! – zawołał Red, ściskając jej ramię.
– To ja wysłałam ich tutaj – powiedziała cienkim, płaczliwym głosem. – Nawet Dancer, która przecież nie chciała iść, ale ja...
Uścisk Reda nagle stał się bolesny.
– Przestań – zawołał. – To przecież był mój pomysł, pamiętasz?
Zaczerpnęła powietrza i z największym wysiłkiem spróbowała się opanować. Popatrzyła na niego.
– Tak – szepnęła – już w porządku. – I ponieważ wciąż patrzył na nią z niepokojem, zmusiła się do uśmiechu. – Co za piekielna prywatka!
– Jesteś moim małym, dzielnym żołnierzykiem. – Red uśmiechnął się ciepło i odszedł.
Nie wiedziała, ile czasu minęło od chwili, kiedy przestała pracować. Teraz z nową energią rozdzielała koce i płaszcze, pomagała rannym wydostać się z niebezpiecznych miejsc, unieruchamiała złamania, obdzielając porcją brandy co cięższe przypadki. Mogłaby przestać i powiedzieć sobie – dość, a jednak w poplamionym krwią płaszczu nadal zajmowała się tymi silnymi mężczyznami, którzy jeszcze godzinę temu wyśmiewali się z niej i chwilami doprowadzali do szału. Teraz, gdy widziała ich płaczących z bólu, z pobladłymi od szoku twarzami, nie czuła się ani odrobinę szczęśliwsza i oni z pewnością także nie.
Przestała już liczyć rannych, przestała martwić się kolejnymi obrażeniami. Bez zmrużenia powiek wyciągnęła dziesięciocentymetrową drzazgę z barku jakiegoś mężczyzny i dopiero później zaczęła drżeć. Na szczęście nikt nie został zabity, a przecież mogło tak się stać. Nikt nie miał przeciętych arterii ani złamanego kręgosłupa; naprawdę mogło być gorzej.
Rozejrzała się wokół – nie było już nikogo, kto potrzebowałby natychmiastowej pomocy. Byli zmarznięci, poranieni i oszołomieni, ale najgroźniejsze rany zostały już opatrzone.
Red pojawił się tuż obok niej.
– Jak myślisz, jaka tu jest temperatura? – zapytał.
Podniosła dłonie do ust i chuchała, aby je rozgrzać.
– Poniżej pięciu?
– Jeszcze nie, ale blisko.
Spojrzał na sufit, skąd nie docierało już światło dnia, tylko zimny powiew wiatru i wirujące płatki śniegu.
– Gdyby udało nam się podeprzeć ten dach i naprawić okna, czy myślisz, że to pomieszczenie ogrzałoby się wtedy choć trochę?
Potrząsnęła przecząco głową.
– Nie ryzykuj. Za dużo zerwanych przewodów. Mogłabym je jakoś połączyć, ale...
– Za późno – westchnął. – Wygląda na to, że nie mamy szansy.
Meg wiedziała dobrze, że najbardziej niebezpieczna jest próba przeprowadzenia tych ludzi przez ulicę podczas zamieci. Ona i Red, choć zdrowi, ledwo to przeżyli.
– Ilu z nich może iść?
– Około połowa, a tylko dwoje lub troje jest w stanie użyć liny bezpieczeństwa.
Meg zamyśliła się.
– Ty i Gilly musicie zbudować nosze, które umieścimy między dwoma sznurami jak hamak i za pomocą bloczka przeciągniemy na drugą stronę. Wychodzę, aby zawiązać drugą linę.
– Mylisz się. – Zatrzymał ją, gdy chciała odejść. – Ja pójdę i zawiążę tę linę.
Odsunęła się niecierpliwie.
– Nawet nie wiesz, co chcę zrobić.
– Kochanie – odezwał się łagodnie Red. – Być może jestem tylko małym chłopcem z Arkansas, ale myślę, że lepiej dam sobie radę z mechanizmem bloczka. Oprócz tego, ważę o dobre trzydzieści kilogramów więcej od ciebie, więc ja pójdę. Na prawdę porwie cię wiatr, zanim zdążysz otworzyć drzwi.
– Red, pomyśl tylko... – Chciała mu powiedzieć, że na zewnątrz panuje zamieć, ale to zabrzmiałoby głupio. Po prostu bała się, że Red mógłby zostać ranny, a to byłoby straszne. Nie chciała, aby wychodził, ale nie wiedziała, jak go zatrzymać.
– Pójdziemy razem – powiedziała nagle.
– Megan!
– Daj spokój, Red. – Włożyła rękawice. – Idziemy. Musimy działać wspólnie. To jedyny sposób, żeby nie zginąć w czasie takiej burzy. Zawsze to powtarzałam moim chłopcom, więc zamknij się i chodź.
– Meg! – Objął ją.
Skrzywiła się gniewnie, ale słowa protestu uwięzły jej w gardle. Uświadomiła sobie, jak piękna jest twarz Reda i jak bardzo jej bliska. Chciałaby móc oglądać ją zawsze. Znajome wargi, ogorzała od wiatru skóra, napięta silnie na kościach policzkowych, zmierzwione brązowe loki ocieniające czoło, orzechowe oczy – tak czułe i rozumne. Ta twarz należała do niej, twarz jedynego mężczyzny, jakiego kiedykolwiek kochała.
Dotknął delikatnie palcami jej policzków. Patrzył na nią w takim skupieniu, jakby ta ich bliskość była czymś najważniejszym w świecie. Długo upajał się tą chwilą, zanim wreszcie pocałował Meg.
To był czuły, subtelny pocałunek. Słodki koncentrat ciepła i rozkoszy. Zatopili się w sobie nawzajem. Ich oddech stał się wspólny. Ten pocałunek niósł w sobie tyle miłości i wyzwolenia, że Meg zagubiła się w nim. Czuła się tak, jakby wystawiła twarz na ostatnie promienie zachodzącego słońca. Objęła dłońmi jego kark i w ułamku sekundy uświadomiła sobie, jak bardzo go kocha. Naprawdę była teraz żoną Reda. Nikt nigdy i nigdzie nie umiał kochać się tak wspaniale, jak ich dwoje.
Nie chcieli przerywać tego pocałunku, który wydawał się trwać wieki. Stali razem objęci ciasno i patrzyli sobie w oczy.
– Ten pocałunek – powiedział miękko – niech idzie na konto naszej wspólnej pracy.
Odsunęli się od siebie gwałtownie. Potrzebowali trochę czasu, aby znów stawić czoło burzy.
Z pomocą Lewisa udało im się zainstalować bloczek w niecałe pół godziny. Najgorsza była walka z obezwładniającym zimnem i śniegiem, który miejscami sięgał im do kolan. Meg była zirytowana faktem, że pracownicy ośrodka nie zostali wyposażeni w polarne kombinezony. O tej porze roku wykonywano mało prac na zewnątrz i nikt nie pomyślał, że mogą być potrzebne.
W drodze powrotnej przywiązali się do „liny życia”, tak jak to czynią alpiniści. W ten sposób chcieli przetransportować rannych.
Zostawili Lewisa przy korbie bloczka i wysłali pierwszą ofiarę wypadku w bezpieczne miejsce. Tylko pięcioro spośród ciężko poszkodowanych można było bez ryzyka przetransportować w czasie burzy. Maudie, Meg, Lewis, Red i Gilly pracowali kolejno przy korbie bloczka, zmieniając się co dziesięć minut. Te zmiany były konieczne nie tylko ze względu na bardzo niską temperaturę, ale także dlatego, że wiatr i śnieg spowalniały proces myślenia. Każda minuta w tym białym i lodowatym świecie wydawała się godziną i już po krótkim czasie ogarniało człowieka poczucie zagubienia. Meg wciąż musiała sobie przypominać, co powinna zrobić. Myślała też, że śmierć przez zamarznięcie musi być najgorszym rodzajem umierania. A przecież mogła ich spotkać w tych warunkach.
Bała się nie tyle własnej śmierci, ile drżała na myśl o tym, że inni mogliby umrzeć. Przerażała ją chwila wysyłania noszy w drogę. Był to jej pomysł, wstrzymywała więc oddech za każdym razem, gdy podnoszono je do góry i przypinano do „liny życia”. Cała konstrukcja wydawała się tak krucha, chwiejna i prowizoryczna. Wszystko to nie powinno sprawdzić się w praktyce, ale jednak się sprawdziło. Liny nie pękły, wiatr ich nie splątał, ofiary nie wypadły z noszy i jedna po drugiej zostały uratowane.
Było już po piątej, kiedy ostatnia osoba została bezpiecznie przetransportowana. Wokoło panowały nieprzeniknione ciemności, a śnieg na podłodze był prawie tak głęboki jak na zewnątrz, mimo iż Maudie próbowała go usuwać, a drzwi otwierano tylko na kilka sekund. Wiatr szalał bez przerwy i Meg zaczęła myśleć, że już nigdy nie będzie jej ciepło.
Niebawem ratownicy opadli z sił i stali się równie słabi, jak pozostający pod ich opieką ranni. Było to widoczne na ich twarzach i w ich zesztywniałych ruchach, gdy zdejmowali ubrania i sprawdzali odmrożenia. Meg nie była wyjątkiem, ale stały dopływ adrenaliny utrzymywał ją w formie. Wiedziała, że prawdziwa robota dopiero się zacznie.
Poleciła Maudie zagrzać wodę i wysuszyć koce, a Lewisa poprosiła, aby usiadł przy radiu. W części budynku przeznaczonej na szpital włączyła mocne ogrzewanie, tak jednak, by nie przekroczyć granicy bezpieczeństwa. Nie interesowała się uszkodzeniami systemu zasilania, ale nie miała wystarczającej liczby ludzi zdolnych do utrzymania w porządku urządzeń pracujących z maksymalną wydajnością dla całej osady.
Wielu rannych mogło chodzić i szukało miejsca tylko po to, aby przez chwilę odpocząć. Poważniej poszkodowanym Red i Gilly robili wygodne posłania na sofach, krzesłach i kocach rozłożonych na podłodze. Meg doglądała chorych, przemywając im rany i opatrując odmrożenia.
– Przydałoby się więcej środków antyseptycznych – rzuciła w przestrzeń, ale nikt jej nie usłyszał.
– I coś w rodzaju bandaży.
– Zachowujesz się jak prawdziwa pielęgniarka. Nie wiedziałem, że masz w sobie tyle opiekuńczości – powiedział Red.
Meg spojrzała na niego i już nie pierwszy raz tego popołudnia pomyślała, jaką przyjemność sprawia jej patrzenie na niego. Twarz Reda była posiekana wiatrem i naznaczona wyczerpaniem. Czoło i ręce nosiły ślady zadrapań i Meg uświadomiła sobie, że jest równie podatny na fizyczne cierpienia, jak i ona. Jego obecność w samym środku tego piekła, jakie się wokół niej dziś rozpętało, dodawała jej sił.
– Tu gdzieś powinien być karton pełen spirytusu salicylowego. Widziałam go w zeszłym tygodniu. Poszukaj i zobacz, czy nadaje się do użycia. Przydałoby się też trochę wody utlenionej – powiedziała.
– Rozkaz, szefie. – Red wstał.
– Będziemy potrzebowali środków przeciwbólowych. W przypadku złamań ból stale narasta i jeżeli chorzy nie otrzymają leków uśmierzających, doznają szoku – zwrócił się Gilly wprost do Reda.
– Meg popatrzyła na niego i zauważyła z zaskoczeniem, że zachowuje się tak, jakby jej tu nie było.
– Mam trochę morfiny w moim pakiecie ratunkowym. Niedużo. Na pewno nie starczy dla wszystkich, ale... – odpowiedział Red poufnym głosem.
– Przynieś ją – zgodził się ponuro Gilly. – Chodzi tu przede wszystkim o Joego. Z nim jest najgorzej.
Meg wstała i podeszła do nich.
– O co chodzi? Co za morfina? Co chcecie zrobić?
– Umożliwić niektórym przeżycie – szepnął Red z jakimś dziwnym uśmieszkiem.
Meg odwróciła się teraz do Gilly’ego.
– Przecież nie możesz tak sobie chodzić i rozdzielać wszystkim wokół morfinę...
– Gilly był felczerem na statku – przerwał jej łagodnie Red. – Nie wiedziałaś o tym? Więc radzę ci, powierz mu reżyserię tej części widowiska.
Meg znów spojrzała na Gilly’ego. Przecież powinna to o nim wiedzieć, mogłaby wtedy lepiej wykorzystać jego obecność tutaj.
– Tak, dobrze. Wiem, że możecie mi wiele pomóc.
– Gdy powiedziała te słowa, odczuła wielką ulgę.
Red położył jej na ramieniu ciężką rękę.
– Pozwól mu działać swobodnie, Meg.
Mówił głosem łagodnym i wyciszonym, ale wciąż widziała płomień w jego oczach. Speszona, spuściła wzrok i odwróciła się do Gilly’ego.
– Mam tu jeszcze aspirynę i trochę środków do tamowania krwotoków.
– To pewnie wszystko, co powinniśmy mieć – zgodził się z pewną ironią.
Podniosła głos i krzyknęła na cały pokój:
– No dobra, kto ma narkotyki?
Pokasływania i szmery ucichły i ponad tuzin oczu spojrzało na nią. Kątem oka dostrzegła Reda i Gilly’ego uśmiechających się z niedowierzaniem.
– No prędzej, panowie – wołała niecierpliwie. – Nie powiecie mi chyba, że w takiej dużej grupie nikt nie ma ani odrobiny prochów. Potrzebujemy tego, więc wywróćcie kieszenie. Może coś się znajdzie.
W dziesięć minut później Gilly trzymał już pół butelki diazepamu i pewną ilość psychotropów, a także kilka fiolek penicyliny. Razem z bezcenną morfiną leki te stanowiły zabezpieczenie i mogli już w miarę spokojnie oczekiwać nadejścia pomocy.
– Dobra robota, szefowo – rzucił w przestrzeń Gilly i Meg z zaskakującą przyjemnością zauważyła, że po raz pierwszy powiedział jej coś miłego.
Doglądając rannych Gilly rzeczywiście pomógł Meg, ale niezbędna była tu interwencja lekarza. Poszkodowani leżeli we wspólnym pokoju, na korytarzu i w biurze, słowem wszędzie. Szczęśliwcy, którzy mieli tylko złamane ręce lub żebra, chodzili ostrożnie i robili wszystko, aby pomóc innym, ale wokół słychać było jęki bólu i należało obawiać się paniki. Wciąż dął wiatr i padał śnieg. Co będzie, jeśli pomoc nie nadejdzie w porę? A jeżeli stan rannych się pogorszy? Takie miejsce jak Adinorack mogło być odcięte od świata przez tygodnie. Jak poradzą sobie bez pomocy lekarza?
Meg uklękła przy Dancer i podała jej kubek kawy.
– To od Maudie – powiedziała zmuszając się do uśmiechu.
Dancer siedziała na podłodze, a biel bandaży na jej czole potęgowała jeszcze bladość twarzy.
– Czuję się głupio, siedząc tutaj bezczynnie – szepnęła biorąc kubek. – Właściwie powinnam wziąć się w garść i pomóc wam, ale gdy próbuję się podnieść, mam wrażenie, że dostaję świra.
– Masz wstrząs mózgu – uspokoiła ją Meg.
– Powinnaś odpoczywać. Niczego nie musisz teraz robić.
– Taak. – Dancer rozglądała się wokół ponuro, dopóki jej oczy nie spoczęły na Joem leżącym na sofie. Trząsł się pod stertą koców, a jego twarz była pobladła i konwulsyjnie skrzywiona z bólu pomimo leków, jakie dał mu Gilly. Rzucał głową i majaczył w półprzytomnej drzemce.
– Jest taki miły, a oberwał najgorzej ze wszystkich, nie? – powiedziała ze spokojem Dancer.
Meg mogła tylko skinąć głową.
– Zawsze go lubiłam. Jakieś złe fatum ciąży nad twoimi chłopcami. – Zadrżała, gdyż kolejny poryw wiatru wstrząsnął budynkiem.
– O Boże! – zawołała. – Jak ja nienawidzę tego miejsca.
– To nie jest pierwsze miejsce, do którego próbowałam uciec – powiedziała Dancer.
Meg uśmiechnęła się z zainteresowaniem.
– Co cię tu sprowadziło?
– Pewien facet. – Wzruszyła ramionami. – Sądziłam, że dzięki niemu moje marzenia się ziszczą, jednak tak się nie stało. Porzucił mnie na tym pustkowiu, nawet bez biletu autobusowego. Oto historia mego życia.
– Nie pomyślałaś nigdy, aby wrócić do domu?
– zapytała Meg i nagle przyszło jej do głowy, że nie wie, gdzie jest ten dom. Przez dwa lata traktowała ją nieomal jak przyjaciółkę, a nawet nie wiedziała, skąd Dancer pochodzi. Tutaj nie mówiło się o przeszłości.
– Myślałam o tym czasami. Wiesz, to zabawne. Krótko po twoim przyjeździe tutaj coś zaczęło się jakby zmieniać. Nie dlatego, aby to miejsce zaczęło mi się wydawać lepsze, ale jakby stało się mniej realne. Czy wiesz, co chcę powiedzieć?
Meg rozglądała się po pokoju i wreszcie odnalazła Reda, który rozdzielał brandy wśród grupy mężczyzn z rękami na temblakach.
– Tak, sądzę, że wiem – mruknęła w odpowiedzi i lekko klepnęła przyjaciółkę po kolanie.
– Siedź tutaj i odpoczywaj, ale nie próbuj zasnąć. Daj mi znać, jak będziesz czegoś potrzebowała.
Dancer skrzywiła się drwiąco.
– Dziewczyno, tego, czego ja naprawdę potrzebuję, ty nie możesz mi dać.
Meg roześmiała się.
Zrobiła może dwa kroki, kiedy poczuła nagły skurcz w nodze. Był tak silny, że aż krzyknęła głośno i oparła się o ścianę, aby nie upaść.
– Hej, Meg, co się stało? – zawołała przerażona Dancer.
– Nic, nic – odpowiedziała zduszonym głosem, masując napięty mięsień. – To się zdarza koniom wyścigowym, głupstwo.
– Pewnie tak. – Red objął Meg w pasie, gdy pomagał jej usiąść.
– Powinnaś zawsze chronić nogi przed zimnem w czasie forsownych ćwiczeń – mruknął. Usiadł – naprzeciwko Meg i położył jej nogi na swoich kolanach. Jego zwinne i mocne palce ugniatały skurczony mięsień. Westchnęła z bólu i próbowała odsunąć jego ręce.
– Przestań, to jest okropne.
– Wiem.
Zacisnęła wargi, aby się nie rozpłakać. Zdjął jej buty, a potem zaczął masować talię i biodra.
– No widzisz, to przynosi ulgę. Gdzie jest twoja ciepła bielizna? – zapytał niespodzianie.
– W... śmietniku – szepnęła, czyniąc jeszcze jedną bezowocną próbę pozbycia się jego rąk.
– A twoja?
– Noszę ją, nie zauważyłaś tego?
Kiedy indziej byłaby zakłopotana, ponieważ rzeczywiście tego nie zauważyła.
– Może powinienem przynieść ci gorący ręcznik?
– zapytał.
– Nie.
Położyła nogi na jego udach, a Red nadal delikatnie masował jej talię.
– Powinnaś się wstydzić. Jak można wyjść na zewnątrz w takim ubraniu? Generał byłby niezadowolony z ciebie.
Skurcz powoli ustępował i Meg z ulgą przymknęła oczy. Sprawne ręce Reda przyniosły wreszcie uczucie ulgi.
– Generał byłby niezadowolony z wielu rzeczy – odpowiedziała.
– A jak tam palce? – Zdjął jej skarpetkę. – Odmrożone?
Trzymał jej stopę w dłoniach i powoli rozcierał.
– Do licha! Masz najzimniejsze nogi ze wszystkich kobiet, które znałem.
Po chwili zaczął masować również drugą stopę Meg. Chciała zaprotestować, ale nie mogła. To było takie niezwykłe.
Masował jej kostki, gładził palce. Nigdy przedtem nie zaznała podobnego uczucia. Przyjemność spłynęła na nią jak ciepła fala. Musiała walczyć ze sobą, aby powstrzymać jęk rozkoszy.
– Czuję się winna – szepnęła po chwili. – Powinieneś poświęcić swój czas bardziej potrzebującym.
– Dziecinko, nie chciałabyś chyba wynająć mnie, abym masował stopy tym wszystkim facetom.
Rozśmieszył ją; nagle poczuła, że jest im dobrze razem i wydawało się jej, że zawsze tak było.
Przymknęła oczy, myśląc, że wszystko, co było dobre między nimi, zdarzało się w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Wspomnienie niemiłego poranka zatarło się już w jej pamięci.
Szkoda byłoby zniszczyć ich związek.
Z zamyślenia wyrwał ją głos Reda.
– Ktoś musi stąd wyruszyć po zapasy. To, co mamy, nie wystarczy na długo.
– Byle nie ty!
Niespodziewana twardość w jej głosie nie zaskoczyła go. Patrzył cierpliwie.
– Więc kto? Kogo chcesz posłać?
– Nie wiem, kto mógłby pójść, ale... nie ty. Zrobiłeś już wystarczająco dużo.
Ten upór był dziecinny i naiwny, nie potrafiła się jednak pohamować.
– Nie pójdziesz stąd nigdzie – powtórzyła stanowczo.
Spuścił oczy.
– Myślę, że możemy zaczekać jeszcze trochę. Nikt nie będzie głodny tej nocy, a rano może wiatr się uspokoi.
Ponownie spróbowała się odprężyć.
– Jakie są ostatnie wiadomości radiowe? – spytała.
Wciąż trzymał w dłoniach jej stopy. Czuła przyjemne ciepło.
– Burza uszkodziła połączenia. Lewisowi jakiś czas temu udało się wywołać Chicago, ale nie mógł złapać Brownsville.
– Masz potargane włosy. Powinnaś się uczesać. – Uśmiechnął się do niej.
– Ty też nie wyglądasz najlepiej, zuchu.
Chciałaby pozostać z nim na zawsze, szczęśliwa, uspokojona i rozgrzana ciepłem jego ciała.
Cieszę się, że tu jesteś, Red, pomyślała. Co ja bym bez ciebie zrobiła?
Nie mogła się zmusić, aby mu to powiedzieć.
Otworzyła oczy i delikatnie wysunęła stopy z jego rąk.
– Będzie lepiej, jeżeli zajrzę do urządzeń kontrolnych. Temperatura jest bardzo wysoka, a nie życzylibyśmy sobie chyba wybuchu bezpieczników.
– Zmień skarpetki – powiedział wstając.
– Tak, mamusiu.
– Meg...
Pogładził delikatnie jej brzuch. Zarumieniła się i odwróciła twarz. Chciała odczytać w jego oczach ukrytą intencję tego gestu.
Potrząsnął tylko głową i posłał Meg obojętny uśmiech.
– Wracaj do pracy.
Zgromadzeni we wspólnym pokoju zabrali się do kolacji. Jedzenie skutecznie przytłumiało niepokój, a Meg najbardziej bała się paniki. Ktoś znalazł kasetowy magnetofon i dookoła słychać było dźwięki muzyki heavy metal. Ten hałas drażnił jej nerwy, ale pozostałych chyba uspokajał.
Usiadła na sofie obok Joego i próbowała go nakarmić. Bardzo cierpiał, a na dodatek martwił się o swój nadajnik radiowy.
– Ktoś tam jest cały czas – uspokajała go.
– Oczywiście, jesteś niezastąpiony, ale mimo to...
– Co za próżniak ze mnie – mruknął i wtulił się znów w poduszki. – Naprawdę mi przykro, pani Worthington – wymamrotał.
Jego skóra była zbyt chłodna, a przecież zrobili dla niego wszystko, co było możliwe... Był taki młody. Powinien znajdować się teraz w domu z rodziną. Bezpieczny na swojej farmie i myślący tylko o dziewczynach i samochodach. Co on tu robi, co my wszyscy tu robimy?
Czuła na sobie oczy Reda. Gdy się odwróciła, spostrzegła, że jego twarz ma dziwny wyraz.
– Wiesz, czego mi najbardziej brak? – spytał faceta siedzącego obok. – Zapachu węgla drzewnego. Pamiętam ten zapach, unosił się wokół grilla przy ulicy Czwartego Lipca. Przypomniał mi się, kiedy przyniosłeś ten stek. Tutaj stek nigdy nie pachniał jak należy.
– Do licha, zjadłbym gorącego hot-doga – powiedział jego kumpel.
– A mnie najbardziej brakuje kąpieli w basenie – podjął wątek ktoś inny. – W tym stanie nie ma nawet przyzwoitej kałuży.
– Tęsknię za kuchnią mojej żony – szepnął Gilly, patrząc niepewnie znad łyżki z potrawką. – To jest to, co utraciłem.
Meg przyjrzała mu się uważnie.
– Jesteś żonaty?
Wyglądał na zaskoczonego nie pytaniem, lecz dźwiękiem jej głosu.
– Pewnie. – Odsunął potrawkę.
– Gdzie ona jest? Dlaczego...
Gilly wzruszył ramionami.
– Nie mogłaby przecież tkwić tu ze mną przez całą zimę. Potrójna zapłata to prawdziwa pokusa – dodał. – Myślę, że w przyszłym roku będziemy już sobie mogli pozwolić na mały dom w Fernando Valley.
– Znam ten dom i zamierzam sobie kupić podobny obok – zażartował ktoś.
Spacerowali rozmawiając o swoich marzeniach, o tym, co zostawili gdzieś daleko.
Meg słuchała zdumiona. Fragmenty życia tych mężczyzn, z którymi pracowała przez dwa lata, ożywały w jej wyobraźni, tworząc obraz ludzkiego losu. Shark został wylany z West Point. Reese pracował przedtem w NASA. Większość tych mężczyzn było żonatych, wielu miało dziewczyny w rodzinnych stronach. Przyjechali tu dla pieniędzy, to prawda, ale znaleźli coś więcej. Północ przyciągała ludzi specjalnego pokroju, tych, którzy lubili żyć w samotności i niewygodach, czasem na granicy bezprawia. Czerpali z tego dziwną satysfakcję. Wszyscy byli skłóceni z życiem, uparci i niezależni duchem, nie było dla nich żadnych autorytetów. Ten gatunek ludzi mógł tutaj przetrwać. Ona i Red byli właśnie tacy.
Dancer dotknęła ramienia Meg.
– Dlaczego nie pójdziesz czegoś zjeść? Ja z nim posiedzę.
Patrzyła na Dancer i próbowała stłumić niespokojne myśli.
– Jesteś pewna, że temu sprostasz?
– Mogę siedzieć równie dobrze tu, jak gdzie indziej – odpowiedziała biorąc od niej talerz z potrawką. – Dam mu jeść, jak się obudzi. Idź już!
Red zauważył wychodzącą Meg, ale nie poszedł za nią. Nie wiedział, czy zatrzyma się w jakimś przytulnym kąciku, w którym mogliby kontynuować rozmowę.
I ty myślisz, że znasz kobiety, wyrzucał sobie. Meg Forrest była jedyną kobietą, jaką chciał poznać. Przez te ostatnie dwa lata poznał ją lepiej niż kogokolwiek. Wciąż go jednak zaskakiwała. Przypatrywał się, gdy przed chwilą słuchała wynurzeń tych wszystkich mężczyzn i zauważył, że po raz pierwszy zaczęła wnikać w siebie. Nie zdziwiła go jej opiekuńczość i ten szczególny rodzaj czułości, którą okazywała rannym. Znał tę stronę charakteru Meg, chociaż rzadko ją objawiała. Wiedział też, że często próbowała ukrywać swoje emocje. Zaskoczyła go jej bezbronność. To było coś zupełnie nowego. Obserwował pobladłą ze zmęczenia twarz i przygarbione ramiona Meg. Wydała mu się nagle niezwykle samotną istotą, kiedy przysłuchiwała się dowcipom i żartom. Nigdy nie widział takiej Meg. I obserwując ją, zapragnął znaleźć jakiś dyskretny kącik i pochwycić ją w ramiona. Trzymać w objęciach tak długo, aż znów stanie się silna.
Nie wytrzymał i poszedł za nią do kuchni.
Meg wiedziała, że jest znów przy niej, ale nie obejrzała się; zmywała naczynia.
– No tak – powiedział. – Przestałaś być pielęgniarką i stałaś się gospodynią. Jakie jeszcze talenty ukrywasz?
– Mógłbyś coś zrobić z tą muzyką? – spytała.
– Doprowadza mnie do szału.
– Nie udawaj, lubisz głośną muzykę. Podnosi ciśnienie i powoduje gwałtowny przypływ adrenaliny.
– Myślę, że mam wystarczająco dużo adrenaliny we krwi. Wyłącz magnetofon i połóż tych ludzi spać.
– O czym teraz myślisz? – Roześmiał się.
Odwróciła się i spojrzała na niego.
– Jak ty to robisz? – spytała poważnie. – Przeżyliśmy tę katastrofę, wszyscy są chorzy i wycieńczeni, a ty mimo to zmusiłeś ich do śpiewu.
Oparł biodro o ladę.
– Nie wiem – odpowiedział. – Chyba mam wrodzony talent.
Pokręciła głową z niedowierzaniem.
– Nie znam tych chłopców. Mieszkam tu z nimi dwa lata i nic o nich nie wiem. Ty wiesz o nich wszystko.
– Hołdujemy różnym stylom życia, to wszystko.
– Wzruszył ramionami.
– Nie, to coś więcej – szepnęła. – Ukończyłam kursy menedżerskie, wiem, jak powinnam postępować z ludźmi, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogę w stosunku do nich zastosować te reguły.
– Nie przejmuj się – powiedział z uśmiechem.
– Bardzo trudno jest wniknąć do męskiego świata.
Robisz to lepiej od innych kobiet. To właśnie jest jedna z cech, za którą cię lubię. Spróbowała odpowiedzieć mu uśmiechem.
– Jedynie ty zawsze akceptowałeś mnie taką, jaką jestem.
Patrzył na nią czule i wyraźnie pragnął przedłużyć ten moment między nimi, chwilę prawdy.
– Nic się nie zmieniło.
Kuchnia była ciasna i wciąż musieli ocierać się o siebie. Oboje czuli przypływ pożądania i oboje bali się tego uczucia.
Meg wytarła ręce w chusteczkę.
– Lewis powinien coś zjeść, zastąpię go przy radiotelefonie.
– Kochanie, nikogo nie wywołasz teraz przez radio. – W jego głosie usłyszała przygnębienie. – A nawet jeśli to zrobisz, to po co? Medevac nawet nosa nie wyściubi, dopóki burza nie minie. Co zamierzasz osiągnąć, dzwoniąc do piechoty morskiej? Tatuś nie przybędzie na ratunek, uwierz mi.
Spojrzała na niego, ale była zbyt zmęczona, aby okazać gniew.
– Tatuś jest w armii – powiedziała.
– Wiem.
– Dlaczego właściwie tak go nienawidzisz? Przecież go nawet nie poznałeś.
– Wcale nie, nienawidzę tylko krzywdy, jaką ci wyrządził, zmuszając do myślenia, że jesteś lepsza niż wszyscy.
Patrzyła skonsternowana, jakby chciała coś powiedzieć, lecz brakowało jej słów. Czuł, że za chwilę może nastąpić przełom w ich wzajemnych stosunkach i nie był pewny, czy naprawdę tego pragnie.
Nagle silny wiatr wtargnął przez żaluzję okienną, zrzucając szklanki i pojemniki z przyprawami stojące na parapecie. Nastrój prysł.
– Boże, jak ja nienawidzę wiatru – powiedziała Meg, kierując się w stronę drzwi.
– Oczywiście, że go nienawidzisz, jest bowiem jednym z niewielu zjawisk, nad którymi nie potrafisz zapanować.
Rzuciła mu ostre spojrzenie i spróbowała go wyminąć.
– Hej. – Wziął ją za rękę i wyjął czekoladki z kieszeni. – Zjedz. Szykuje się długa noc, będziesz potrzebować sił.
Patrzyła na niego w milczeniu. Wzięła czekoladkę i wyszła.
Red uklęknął obok Dancer, która trzymała na kolanach głowę Joego i pieszczotliwie gładziła jego włosy.
– Jak on się czuje?
– Jest spokojniejszy. Gilly dał mu jakiś środek uśmierzający.
Cisza panowała w całym budynku. Przyciemniono światła i ci, którzy mogli usnąć, spali. Maudie drzemała za biurkiem z głową opuszczoną na piersi. Nawet Gilly zasnął. Red nie widział Meg od kilku godzin.
Dancer spojrzała w kierunku radiostacji i uśmiechnęła się.
– Ta kobieta opętała cię, no nie? Popatrzył na swój kubek z kawą.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Zrobiłeś poważny błąd przyjeżdżając tutaj.
– Przeciągnęła się lekko i pogładziła dłońmi biodra.
– Kiedy dziewczyna trzyma cię już w garści, to nie należy pozwolić, aby zacisnęła pięść.
– Nie jestem pewien, czy masz rację – odpowiedział.
– Oczywiście, że mam. Co zaszło teraz między wami?
– To niepotrzebne pytanie. – Wzdrygnął się.
– Nie, sterczałeś tu półtora roku. Na pewno masz jakieś zamiary.
– Mam.
– Więc?
Red długo patrzył na nią.
– Powiedz mi, Dancer, co każe kobietom wychodzić za mąż, a później próbować zmienić charakter tego mężczyzny. Czy nie mogłybyście poślubić od razu właściwego chłopaka, tego, którego naprawdę pragniecie?
– Mogłabym o to samo zapytać mężczyzn. – Wzruszyła ramionami. – Myślę, że nie mamy wyboru.
– I ja sądzę, że nie. – Spuścił wzrok. – Ona ma idiotyczne pomysły. Chce, żebym został pilotem handlowym albo nauczycielem w szkole latania, kimś... Do diabła, gdybym chciał to robić, nie ruszałbym się z Arkansas. Starałem się jej to wszystko wytłumaczyć, zanim odszedłem.
– Chciała ci uwić gniazdko. Kobiety zawsze o tym marzą.
Był zaskoczony, nigdy nie myślał o Meg jako o istocie wijącej gniazda.
– O nie! To nie było tak – zaprzeczył bezwiednie.
– Niemądry jesteś – zawołała niecierpliwie Dancer. – Wszyscy jesteście niemądrzy. Bóg wie, że nie jesteście wcale tacy dobrzy, ale jeśli kobieta zamierza mieć gniazdo, mężczyzna bierze się do jego budowy. Tak to już jest.
Znów potrząsnął głową, rozbawiony i trochę zirytowany.
– No dobrze, ale jeśli tak jest, to wybrała sobie niewłaściwego ptaka. Nie chciałem jej pozwolić...
– Obciąć sobie skrzydeł?
– Właśnie tak.
– Mam dla ciebie dobrą wiadomość, słodziutki. Ona już o tym wie. – Uśmiechnęła się.
Popatrzył na nią przeciągle i wstał.
– Na razie, Dancer.
Ponownie napełnił kubek kawą i udał się w stronę radiostacji. Lewis spał, a i Meg pewnie się zdrzemnęła. Nie chciał jej zakłócać snu. Położył śpiwór na podłodze i ostrożnie otworzył drzwi pokoju radiowego.
Siedziała przy biurku, z głową podpartą rękami. Jej włosy opadały w dół, skrywając twarz. Nie spała i natychmiast, gdy wszedł, odrzuciła głowę do tyłu.
– Coś ci przyniosłem. – Podał jej kubek kawy.
– Dzięki. – Jej głos był aż ochrypły ze zmęczenia.
– I to. – Rzucił śpiwór. – Jeżeli chcesz odpocząć, to posiedzę przy radiu.
Przełknęła odrobinę kawy i skrzywiła się.
– Co to jest? Smakuje jak burbon.
– Zgadłaś. Przyniosłem ci mały prezent od Maudie.
– Jesteś okropny.
– Wiem. – Usiadł na brzegu biurka. – Ale nie wiadomo, co ci się jeszcze przydarzy tej nocy.
Przechyliła się w tył wraz z krzesłem i zaplotła ręce na karku.
– Co słychać u poszkodowanych?
– Większość zasnęła. Jaka temperatura?
– Trzydzieści trzy poniżej zera.
– Przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
– Jaki?
– – Mała przechadzka przy świetle księżyca, aby odświeżyć umysł.
Jej wargi rozchylił niespodziewany uśmiech.
– Nie ma księżyca. Wstał i podszedł do okna.
– Nawiązałaś z kimś kontakt? Potwierdziła skinieniem głowy.
– Niedawno złapałam Little Creek, ale są w takiej samej sytuacji jak my. Niestety, nie ma nowej prognozy pogody.
– Gdzie są ci wspaniali mężczyźni, kiedy ich potrzebujesz – zamruczał. – Podniósł żaluzję i wpatrywał się w ciemną przestrzeń tak uporczywie, jakby chciał ją przewiercić wzrokiem. – Czy wiesz – rzekł w zamyśleniu – że gdybym mógł wznieść się ponad pokrywę chmur...
– Nie – powiedziała szybko Meg.
– Teraz jeszcze nie, ale wiatr przycicha już chwilami.
– Tutaj może tak, ale kto wie, co się dzieje o parę kilometrów stąd? Zresztą nie wiesz, jak się zachowa metalowy sprzęt w takiej temperaturze.
– Daj spokój, Meg, ja wiem, co potrafi mój samolot. Latałem w niższych temperaturach.
– I straciłeś maszynę.
– Przecież znów wystartowałem, prawda?
– Zapomnij o tym, Red. – Zacisnęła ręce na kubku i całe zmęczenie nagle ją opuściło. – To nie jest wyjście, więc nie myśl o tym.
Stał odwrócony do okna i nie odpowiadał. Meg wolno piła kawę, licząc, że burbon pomoże jej się rozluźnić, ale tak się nie stało. Dlaczego nie próbuje wyperswadować Redowi jego idiotycznych pomysłów? Zawsze robił, co chciał i nie zważał na jej argumenty. Nie mogła, nie potrafiła go kontrolować.
Wreszcie odezwała się, próbując przybrać zasadniczy ton.
– Czy myślisz, że był kiedyś czas, gdy nie walczyliśmy ze sobą?
Odwrócił się.
– Nie, pamiętam jedynie, że pierwszego dnia, gdy cię tu przywiozłem, tuż po wyjściu z samolotu usłyszałem kilka niecenzuralnych słów.
Uśmiechnęła się na to wspomnienie.
– Byłeś maniakiem. Myślałam, że chcesz zabić nas oboje, ten twój sposób latania...
– Wydałaś mi się tak apodyktyczną osobą, a przecież zupełnie nie znałaś się na tych sprawach. Chciałem zrobić na tobie wrażenie.
– I udało ci się.
O tak. Zrobił na niej wrażenie. Zaledwie w dwadzieścia godzin od chwili, gdy jej stopa dotknęła „ziemi Carstone”, leżała już naga w ramionach Reda i to było najlepsze ze wszystkiego. Sześć tygodni szczęścia i niezliczone potyczki później. Prosił, aby została jego żoną. Nie przyszło jej na myśl, że mogłaby zrobić coś innego.
– Chociaż mówią, że walka dobrze robi. Odświeża atmosferę – powiedział Red podchodząc do niej.
– Nie sądzę, aby nam służyła. Przecież postanowiliśmy się rozwieść.
Podniósł kubek Meg i napił się z niego.
– Ale żadne z nas nie nabawiło się wrzodów żołądka.
– Wspaniale. – Osunęła się na krzesło. – Jeśli chcesz zachować zdrowie, rozwiedź się.
Jego oczy patrzyły łagodnie z jakąś wewnętrzną siłą. Nie pragnęły jej osądzać ani przekonywać o niczym, niczego też nie oczekiwały.
Odwróciła wzrok.
– Przyzwyczaiłam się być dobra we wszystkim. Nie lubię sprawiać zawodu – powiedziała przytłumionym głosem.
– Ja też tego nie lubię. – Spuścił oczy.
– A małżeństwo nie spełniło mych oczekiwań.
– Czego się spodziewałaś? – Spojrzenie Reda stało się czujne i pełne ciekawości.
Meg musiała chwilę się zastanowić i była zaskoczona prostą odpowiedzią, która nagle nasunęła się sama.
– Nie jestem pewna, ale sądzę, że wyobrażałam sobie ten związek jako bardziej cywilizowany. Poprzez obserwację moich rodziców małżeństwo kojarzyło mi się z koktajlami o szóstej i obiadami o ósmej...
– A nie z gorącym seksem na podłodze w pralni?
Meg musiała być bardziej zmęczona, niż mogła to sobie uświadomić, gdyż roześmiała się serdecznie.
– Racja. A moja mama zawsze przestrzegała zasad etykiety.
Wytrzeźwiała już trochę i patrząc na Reda z zainteresowaniem, szepnęła:
– A czego ty oczekiwałeś?
– Gorącego seksu na podłodze w pralni – odpowiedział bez wahania. Rozejrzał się po pokoju, jakby szukał odpowiedzi. – Nigdy nie chciałem małżeństwa z byle powodu.
– Ja także nie.
Wypił łyk kawy.
– Domyślam się, czego oczekuje większość mężczyzn. Szukają miejsca, do którego mogliby wracać. Kogoś, kto chciałby na nich czekać.
Zmarszczył brwi, stojąc tak z kubkiem kawy w rękach. Myślał o tym, czego właściwie oczekiwał od Meg. Chciał być dla niej najważniejszy na świecie, pragnął, aby trwała obok niego i dawała mu poczucie sensu życia.
Westchnęła zmęczona.
– Nigdy nie myśleliśmy o tym, jakie powinno być nasze małżeństwo. Gdybyśmy zastanowili się chociaż przez minutę, wiedzielibyśmy, że to nie takie trudne. Żadne z nas nie miało nawet nieśmiałego pomysłu na wspólne życie.
– Być może postępowaliśmy ze sobą zbyt brutalnie – powiedział Red wolno. – Być może – wbił wzrok w podłogę – małżeństwo jest niczym więcej, niż piciem z tego samego kubka. – Uśmiechnął się.
Wstał, świadomy wahania w oczach Meg i położył jej rękę na ramieniu.
– Idź i zdrzemnij się trochę, ja cię zastąpię.
W odpowiedzi usłyszał jej opanowany głos.
– Dzięki, ale nie mogę zasnąć. Muszę jeszcze uporać się z paroma sprawami; zaraz wrócę. Nie ma powodu, abyśmy oboje czuwali przez całą noc.
Meg przeszła cicho przez pokój pełen śpiących ludzi, starając się nie obudzić nikogo. Dancer spała z głową Joego na swoich kolanach; wydawali się tak spokojni, jakby spoczywali w najwygodniejszym łóżku. Kilka osób pozdrowiło ją, gdy przechodziła. Niektórzy nawet się uśmiechali. Nie ma to jak katastrofa, pomyślała, nic nie zbliża ludzi bardziej. Zastanawiała się uporczywie nad wszystkim, co się wydarzyło przez kilka ostatnich godzin. Szczególnie nad tym, co zaszło między nią a Redem.
Ich małżeństwo było katastrofą, jeden kryzys za drugim, ustawiczna burza i bunt; lepiej funkcjonowali w stanie zagrożenia. Być może nie było w tym nic złego, pomyślała.
Chciała być teraz sama, z pewnością dobrze zrobiłoby jej trochę zimna, ma zbyt gorącą głowę.
Zdawała sobie sprawę, że w Redzie pociągają ją najbardziej wady, a przynajmniej wiele kobiet nazwałoby te cechy wadami – jego upór, dzika niezależność, szorstkość, która niektórym mogła zdawać się brutalnością. Zawsze wiedziała, czego może się spodziewać i niczego nie musiała przed nim ukrywać. Czy to wszystko było wystarczającym fundamentem małżeństwa?
Weszła do maszynowni. Było tu ciepło, a rytmiczna praca maszyn dawała poczucie bezpieczeństwa.
Dlaczego wciąż próbuje znaleźć odpowiedzi na te pytania? Czy jeśli uświadomi sobie, co było złego między nimi, to uratuje coś z ich związku? Czy nie jest na to za późno?
Dopiero teraz uświadomiła sobie, że wiele złego jest już poza nimi i że niektóre z tych złych rzeczy były po prostu jej urojeniami.
Gdy analizowała tę fatalną listę błędów, doszła do wniosku, że można by wypełnić nimi specjalny małżeński poradnik. Nie mieli ze sobą nic wspólnego i zarazem byli zbyt podobni do siebie. Ich cele i wartości skrajnie się różniły. Ona nie mogła żyć w tym strasznym miejscu, a on nie potrafił stąd odejść. Miała tyle kompleksów, o których do tej pory nie mogła z nim nawet porozmawiać. Nigdy nie dał jej szansy.
Co było złego w ich związku? Obopólna walka, lęk, gdy odchodził, wściekłość zmieszana z namiętnością, gdy był blisko. Żyła z tym wszystkim i kochała go na przekór temu. Kochała tak bardzo. Opuścił ją, zanim była gotowa pozwolić mu odejść. Nie mogła mu tego wybaczyć. To właśnie dlatego miłość zamieniła się w nienawiść. Przynajmniej tak jej się wydawało.
– Och, Red – szepnęła bezgłośnie. – Cóż za bałagan.
Rozejrzała się po pokoju i poczuła lekkie ukłucie żalu na wspomnienie porannej rozmowy z Dancer. Ta dziewczyna uzmysłowiła jej, jak wiele z siebie będzie musiała tutaj zostawić. To było niewygodne, bo przecież naprawdę chciała opuścić to miejsce. Wykonała kawał dobrej roboty, nie tej, oczywiście, na którą podpisała kontrakt. Przede wszystkim udoskonaliła generator; nigdy nie miała takiego poczucia twórczej wolności w Waszyngtonie. Uniemożliwiały jej to przymiarki u krawców, spotkania o dziesiątej wieczorem, sterylne laboratoria i nie kończąca się biurokracja.
O Boże, pomyślała. Chyba oszalałam jak wszyscy tutaj i właśnie zaczynam to lubić.
W podobny sposób pomyślała o Redzie.
Jej życie było proste do dzisiejszego ranka. Wiedziała, dlaczego stąd odchodzi i wierzyła, że jej wybór jest słuszny, ale teraz... nawet szum maszyn, który zawsze był przyjazny, zmienił się. To było miejsce pracy, a nie schronienie, maszyny są tylko maszynami, niczym więcej. Zamknęła oczy walcząc z natłokiem myśli.
– O co chodzi? – wyszeptała. – On się nigdy nie zmieni, więc dlaczego nie pozwala mi odejść?
Ponieważ wie, że go kocha, tak ślepo i desperacko jak wtedy, gdy spotkała go po raz pierwszy. To było proste. Kochała mężczyznę, który zmusił ją do miłości w spiżarni u Maudie. Kochała człowieka, który podporządkował sobie tylu wystraszonych rannych ludzi i pozwolił im zapomnieć na chwilę o kłopotach. Podziwiała nieustraszonego pilota i czułego kochanka. Pragnęła go nawet w gorączce gniewu, kiedy mówił do niej w okrutny sposób. Kochała go dziko, – beznadziejnie i nie chciała już dłużej panować nad tym uczuciem. Niech wypełni ją całą i odnajdzie się w biciu jej serca.
Kiedy wróciła na górę, Lewis i Gilly nie spali. Spojrzała przelotnie na Gilly’ego i gdy Lewis zadeklarował chęć dyżurowania przy radiostacji, zaprotestowała.
– Idź spać – rzekła miękko. – Ja się tym zajmę.
Weszła do kabiny radiooperatora, zamykając za sobą drzwi.
Red rozłożył śpiwór w rogu pokoju i siedział na nim. Z jego twarzy nie dało się odczytać żadnych uczuć. Zobaczyła tylko, że wkładał fotografie do pudełka.
– Kontrolujesz mnie? – zapytał.
– Myślę, że to mogłoby być niegłupie. Uniósł brwi.
– Sprawdzanie tego, co robię, o to ci chodzi? Czy myślisz, że mógłbym opuścić swój posterunek?
Nie słychać nic nowego. – Wskazał gestem radio. – Sądzę, że wszyscy po prostu śpią.
Popatrzyli na siebie i Meg poczuła bicie własnego serca.
– O czym myślisz? – spytała.
– Mam ci powiedzieć prawdę? Przytaknęła.
Odchylił głowę w tył i uśmiech rozjaśnił jego twarz, był pełen współczucia i trochę zakłopotany.
– To brzmi szaleńczo, ale myślałem o twojej skórze, jest taka gładka i elastyczna, a twój brzuch jest tak przyjemnie zaokrąglony. Właśnie o tym myślę. – Przymknął oczy. – Pewnie zwariowałem.
Wstał i powiesił kurtkę na haku, przysłaniając nią zamarznięte okno. Meg odwróciła się i zamknęła drzwi na zasuwkę.
Powoli ściągnęła sweter. Red patrzył na nią, gdy rozpinała biustonosz. Temperatura w pokoju sprawiła, że przeszedł ją dreszcz zimna. Podeszła do Reda i uklękła między jego nogami. Powoli zaczął gładzić ciało Meg. Pieścił ramiona, piersi i biodra, a jego oczy błyszczały z podniecenia.
– Kochanie – powiedział łagodnie. – Czy nie popełniamy znów tego samego błędu?
– Prawdopodobnie.
Wsunęła palce pod kołnierzyk jego koszuli i westchnęła głęboko, czując ręce Reda na swych piersiach. Masował sutki Meg, najpierw delikatnie, później coraz bardziej niecierpliwie.
– Red – wyszeptała. – Rozbierz się.
– Mam zdjąć wszytko?
– Do najmniejszego drobiazgu.
Zupełnie nadzy patrzyli sobie bezwstydnie w oczy.
Nogi Reda oplatały biodra Meg, a dłonie niecierpliwie obrysowywały kształt jej ciała. Ogarnęła ją słodka gorączka. Czuła język Reda muskający jej sutki i palce pieszczące ledwo zarysowującą się wypukłość brzucha. Rozgrzana z podniecenia odbierała pocałunki na skórze niczym dotknięcie rozpalonego żelaza. Jak cudownie być małżeństwem. Jak wspaniale jest czuć, że twój kochanek uważa cię za najwspanialszą dziewczynę na świecie! Jak dobrze wiedzieć, że tylko on jeden zna twoją tajemnicę rozkoszy, on jedyny daje ci szczęście. Wie, jak to zrobić i w każdej jego pieszczocie odczuwasz zaskoczenie, jak gdyby dotknął cię po raz pierwszy w życiu.
Zanurzyła palce w jego włosach, przesuwała je po szorstkich policzkach Reda, wodziła językiem po jego szyi. Bliskość ukochanego doprowadzała ją do szaleństwa, zaciskała desperacko dłonie wokół jego jędrnych pośladków i w tej samej chwili obojgiem targnął spazm rozkoszy. Ich usta spotkały się teraz w namiętnym pocałunku.
Kiedy był już w niej, zapragnęła gwałtownie wyjść mu naprzeciw. Stał się jej tak bliski, jak nigdy przedtem. Rozkosz narastała z porażającą siłą; wstrzymała oddech wpijając paznokcie w jego ramiona.
– Czy tak jest dobrze? – zapytał.
W odpowiedzi mogła tylko skinąć głową.
Dotyk Reda stał się teraz pełen uwielbienia. Czuła wewnątrz narastającą twardość. Pogrążał się w niej coraz głębiej, brzuchem mocno uciskał jej łono. Padła bez sił w jego objęcia, oddychając coraz słabiej.
– Meg – wyszeptał. – Meg.
Przez długi czas kołysali się wzajemnie w ramionach, naprawdę złączeni. Wszystko, co było nim, stało się teraz nią. Przeniknęli się wzajemnie i zdawali się myśleć, że było tak zawsze, że nigdy nie będzie inaczej. Nic nie mogło już teraz spotęgować łączącej ich bliskości. Nie musieli nic robić, wystarczyło, że trzymali się razem, połączeni przez ciała i serca. Meg wypełniła niebiańska radość i pozwoliła jej tak trwać w oczekiwaniu na spełnienie.
Rozplótł jej włosy i nie spiesząc się gładził je, bawił się nimi, a ona z czułością dotykała jego twarzy.
Nagle przywarli do siebie mocniej, z jakąś gwałtowną chciwością. Zaczął poruszać się w niej szybkimi pchnięciami. Tulił ją w ramionach, aż ostry dreszcz przeniknął jej ciało i przez chwilę widziała wyraz triumfu na jego twarzy, zanim ogarnęły ją oszałamiające fale rozkoszy.
Ułożył Meg na śpiworze, którym okrył ich oboje. Mogła czuć bicie jego serca, ciepło jego ciała i rytm jego oddechu.
Była bezbronna, a zarazem mocniejsza niż kiedykolwiek przedtem. Jak mogła nawet pomyśleć, że potrafiłaby żyć bez niego! Bez niego była nikim, cieniem osoby, którą mogła się stać trwając przy nim, i dlatego właśnie tak trudno było pozwolić mu odejść.
Podniosła na niego oczy z wyrazem pełnym bólu i miłości, pragnęła go bardzo i już nie usiłowała tego ukryć.
– Red – szepnęła. – Nigdy nie byłam twarda, to tylko strach.
Spojrzał na nią.
– Co, kochanie? – Delikatnie odsunął kosmyk włosów z jej policzka. – Czym się martwisz?
– Tym, że kocham cię za bardzo, pożądam zbyt gwałtownie... tym, że cię stracę.
W odpowiedzi przytulił ją jeszcze mocniej.
– Nigdy więcej nie zabieraj mnie do swego samolotu – powiedziała nie patrząc na niego. – Kiedy byłam z tobą w samolocie, czułam, jakby ta część twojego życia nie należała do mnie. Byłam poza nią i to mnie przeraziło.
Słyszała jego ciężki oddech, długo milczał, a po chwili odpowiedział ochryple:
– Ja też chyba się bałem. Zamknęła oczy, skrywając łzy.
– Och, Red, co będzie z nami?
Całował jej palce, mocno trzymając je w swoich dłoniach, ale nic nie odpowiedział. Meg również milczała.
Myślał, że Meg już zasnęła, więc ostrożnie wstał, aby zgasić światło. Leżała na boku, włosy opadały jej na twarz. Róg śpiwora zakrywał jej nogi i biodra, górna część ciała pozostawała odsłonięta. Przez chwilę patrzył na nią, podziwiając jej urodę. Wyraźnie zaznaczone wcięcie w talii podkreślało smukłość ciała. Ramiona miała umięśnione i delikatne zarazem. Przecież pracowała fizycznie w tak ciężkich warunkach i nawet czasem zapominała, że jest kobietą, nie przychodziło jej po prostu do głowy, że wielu silnych mężczyzn mogłoby jej pomóc. I kiedy Red uświadomił sobie, z kim ma do czynienia, skonstatował z przerażeniem i podziwem równocześnie, że spotkał na swej drodze szczególną kobietę.
Nie mógł uwierzyć, że pozwolił jej odejść. Nie wyobrażał sobie jednak, co należałoby teraz zrobić, aby ją zatrzymać.
Położył się w śpiworze obok Meg, delikatnie otaczając ją ramieniem. Nie słychać już było wycia wiatru; burza ucichła. Jeszcze kilka dni temu można było bezpiecznie odlecieć stąd samolotem, ale teraz stało się to niemożliwe.
Myślał o wszystkim, co należałoby zmienić, ale jak dotychczas zmienił się tylko wewnętrznie on sam. Był bardziej pusty, bardziej obolały i przerażony. Nie będzie umiał jej zatrzymać. Wiedział o tym od pierwszej chwili, od kiedy ujrzał ją na pasie startowym w Juneau, rzucającą szybkie rozkazy i zajętą urzędowymi sprawami. Już wtedy poczuł, że nigdy naprawdę nie zdobędzie tej kobiety.
Nawet po tej ostatniej nocy, kiedy odszedł, nie myślał, że to już koniec. Wciąż szukał pretekstu, aby wrócić, każdego tygodnia, każdego dnia, ale walczył z tym pragnieniem, do chwili gdy przysłała mu wiadomość, że chce się rozwieść. Wtedy zaczął pić i pił przez długi czas. Musiał przekonywać siebie, że tak jak jest, jest dobrze. Czy ktokolwiek mógł wiedzieć, że nigdy tak naprawdę nie byli mężem i żoną, że od razu wykopali topór wojenny? Miał swoją, dobrze chronioną, intymną sferę życia bez Meg. Uwolnił się od niej i nareszcie mógł zacząć wszystko od nowa. Tylko że bez niej nie było sensu zaczynać niczego.
Zdawał sobie sprawę, jakie błędy popełnili oboje. Przez sześć miesięcy w bezsenne noce rozpamiętywał je, gryząc się nimi, złorzecząc sobie i Meg. Oboje byli egoistami, upartymi i myślącymi zawsze po swojemu. Byli jak nieokiełznane konie, każde z nich ciągnęło w swoją stronę z tą samą dziką, niepohamowaną determinacją. Nie mogli żyć bez siebie, ale ostatnim krokiem, na jaki winni się zdecydować, było małżeństwo.
Małżeństwo, które niczego nie zmieniło. Chciała odejść stąd, gdy tylko otrzymała bilet powrotny. Jak mógł wybłagać zmianę decyzji? Jej życiem był Waszyngton, jego – Adinorack. Wciąż nie mógł jej dać tego, czego pragnęła, a Meg nigdy nie potrafiła zrozumieć, na czym mu naprawdę zależy.
Nie było wyjścia. Ich sprawy wydawały się teraz jeszcze bardziej skomplikowane niż wczoraj, miesiąc temu czy rok temu. Dlaczego właściwie miałby nie pozwolić jej odejść?
– Red – powiedziała cicho.
Spojrzał na nią zastanawiając się, jak długo już mu się przygląda. Pokój był lekko oświetlony zieloną poświatą bijącą od radiostacji, jej oczy były spokojne, błyszczące, a skóra lśniła w świetle księżyca. Pomyślał, że nigdy nie będzie umiał wyrazić, jak bardzo podziwia jej urodę.
– Śpij – szepnął muskając jej włosy. – Jesteś wyczerpana.
– Nie spałam. I ty też nie. Uśmiechnął się w ciemnościach.
– Jestem mężczyzną i jakoś to wszystko zniosę.
– Bajki opowiadasz. – Próbowała wstać, ale natrafiła na jego delikatny opór.
– Zostań przez chwilę, może ktoś tutaj cię potrzebuje.
– Brzmi to podejrzanie – zamruczała sennie. Usadowiła się naprzeciwko niego kładąc ręce na jego biodrach i zrobiła to w jakiś ciepły, delikatny sposób.
– Co cię rozbudziło? – zapytał.
Zawahała się. Jej głos brzmiał niepewnie i wydawało się, że jest trochę spięta.
– Zastanawiałam się, czy nie moglibyśmy znów się kochać.
Red odwrócił się i spojrzał jej w oczy.
– Megan – powiedział spokojnie. – Chcę cię o coś zapytać i pragnę usłyszeć prawdę.
Była czujna, ale wytrzymała jego spojrzenie.
– Czy kiedy mnie poślubiłaś, chciałaś, abym zbudował ci gniazdo?
– Co?
– Koktajle o szóstej, obiad o ósmej – dodał.
– Czy tego oczekiwałaś?
Potrząsnęła przecząco głową.
– To nie jest gniazdo, to klatka. Znasz mnie chyba dobrze.
– Nie – odpowiedział wolno. – Zaczynam myśleć. że nigdy nie wiedzieliśmy o sobie tych najważniejszych rzeczy. Czego pragniesz, najdroższa? – nalegał.
– Powiedz mi to teraz.
Przymknęła oczy, pieszcząc jego ramiona.
– No, może nie musi to być gniazdo – odpowiedziała miękko. – Może wystarczy żerdź. Wiesz, takie miejsce zabezpieczone przed burzą.
– A ja wprowadzam burzę do domu.
Znów zaprzeczyła.
– Nie, Red. Naprawdę bezpiecznie czułam się jedynie z tobą. Byłeś kimś, kogo zawsze mogłam być pewna.
Red uświadamiał sobie z wolna, że i on czuł się obok niej bezpieczny. Aż do tej chwili, nigdy nie było to dla niego ważne.
Dotykała jego rzęs wargami, a te muśnięcia były jak pocałunki motyla.
– Teraz ty odpowiedz na moje pytanie.
– Jakie? – Uśmiechnął się.
– Czy kiedykolwiek jeszcze będziemy się znów kochać?
Rozsunął jej nogi i wśliznął się w nią.
– Czasami – mruczała, obejmując go mocno – życie jest takie proste.
Nie potrafił jej się oprzeć. Uczucie pożądania wypełniało mu mózg, wzbierało w żyłach i napinało mięśnie. Pragnął zatopić się cały w tym pragnieniu. Zawsze płonął, gdy myślał o niej, zawsze był gotów.
Całował jej czoło, oczy i policzki.
– Czy kiedykolwiek mówiłem ci, jak wspaniale jest być w tobie?
– To coś cudownego, gładkie jak atłas i gorące jak ogień – wyszeptała.
– Zawsze myślę, że już lepiej być nie może.
Ręka Meg błądziła po jego pośladkach, piersiach, karku. Czuła, że jej dotknięcie parzy mu skórę.
Uniósł się trochę na rękach, aby móc na nią patrzeć. Światło w jej oczach, miękkość jej ciała działały jak alkohol. Widział swoją rozkosz odbijającą się w tęczówkach Meg. Chciał odczuwać to samo co ona, chciał stawać się tym, kim była ona i pragnął, aby to trwało wiecznie. Naturalne rytmy ich ciał zlały się w jedno. I kiedy wreszcie potężny spazm targnął jego ciałem, zatracił się w niej zupełnie. Wszystko, o czym myślał, czego pragnął, wszelkie swoje słabości i tajemnice ofiarował w tym momencie Meg.
Była niewiarygodnie gładka, gdy tak przytulał ją do siebie.
– Kocham cię, Red – wyszeptała.
– Wiem – odpowiedział, a w jego głębokim westchnieniu zawierała się i radość, i rozpacz. – Próbowałem przestać cię kochać, ale Bóg mi świadkiem, nie mogę.
Dotknęła palcem warg Reda.
– Rozumiem – szepnęła czule. Zsunęła rękę i objęła go za szyję. Zamknęła oczy i po krótkiej chwili zapadła w sen. Red zasnął również.
Dźwięki dobywające się z radia były jak przytłumiony szum dalekiego oceanu. Meg pogrążyła się w marzeniach o białej piaszczystej plaży i lazurowej wodzie. Ciepło promieni słonecznych pieściło jej skórę i przeświecało pomarańczowo przez zamknięte powieki. Red leżał obok niej, czuła jego nagie uda tuż przy swoich. Słyszała jego spokojny, równy oddech i wyobrażała sobie, że oboje są zupełnie nadzy na tej całkiem opustoszałej plaży...
Nagle zbudziła się. Usiadła wsuwając ramiona w rękawy koszuli Reda. Owinęła się nią i automatycznie przeszła przez pokój, zanim na dobre zdała sobie sprawę, że dźwięki, które ją obudziły, dochodzą z radia. Wzięła mikrofon i włączyła przycisk.
– Tak, tu baza Adinorack. Powtórz. Odbiór.
Odległy głos zabrzmiał teraz w jej uszach jak pieśń anielska.
– Adinorack, tu Bixby Jeden. Przyjęłaś? Odbiór.
– Tak – wrzasnęła. – Przyjęliśmy. Jaka jest wasza sytuacja? Odbiór.
Usłyszała, że Red już wstał i zaczął się ubierać. Usiadła wygodnie na krześle, czując wyraźną ulgę.
– Nie gorsza niż u innych – informował głos z oddali. – Ta burza przypominała bombardowanie. Słyszeliśmy was, ale nasz nadajnik był zepsuty. Jak pogoda? Odbiór.
– W porządku – powiedziała Meg. Jej serce – zabiło ze wzruszenia, że oto słyszy jakiś ludzki głos dobiegający do niej przez to pustkowie.
– Mamy rannych. Czy latają jakieś samoloty? Odbiór.
– Dziewczyno, jedyne, co mamy w tej chwili, to kupa poskręcanego żelastwa. Pomoglibyśmy, gdyby to było możliwe. Odbiór.
To był lodowaty prysznic, od którego skurczył się jej żołądek. Ledwo dotarło do niej, że Red stoi tuż obok.
– Mamy kilka poważnych przypadków. Jak długo...
– Chcę ci przekazać dwie wiadomości, dobrą i złą – przerwał inny operator. – Dobra: są z nami lekarze. Zła: zamierzamy rozpocząć ewakuację naszej bazy. To polecenie władz. Klinika jest pozbawiona prądu, generatory nie pracują. – Jego głos aż drżał ze zdenerwowania. – Może za jakiś tydzień... Czy mnie słyszysz? Odbiór.
Meg w jednej chwili podjęła decyzję, zawsze działała szybko pod wpływem stresu. Uczyniła to bez emocji. W tym momencie mogła to być jedyna sensowna decyzja. Nie miała wyboru.
– Możemy dać wam zasilanie – krzyknęła. – Zaczekajcie na... – Spojrzała na Reda. Wiedziała już doskonale, co trzeba zrobić.
– Sześć godzin – szepnął. – Nie wiem, w jakim stanie jest ich pas startowy.
– Sześć godzin, najwyżej – powtórzyła do mikrofonu. – Przygotujcie wasze lądowisko. I niech lekarz będzie gotowy do drogi. Będziemy w kontakcie. Bez odbioru.
Meg wyłączyła aparat i opadła na krzesło.
Dopiero w tej chwili uświadomiła sobie liczne konsekwencje swojej decyzji.
Zaledwie w kilka godzin po tym, jak zabroniła Redowi ryzykować, zdecydowała o jego locie. A przecież ten lot wydawał się prawie niemożliwy. To był hazard grożący utratą życia. Nie porozumiała się z Redem, nie wiedziała nic o warunkach atmosferycznych i gdzie akurat szaleje burza. Zrobiła to, co było konieczne. Osobiste bezpieczeństwo pilota w tej sytuacji nie odgrywało żadnej roli. Gdyby nie podjęła tej decyzji, Red uczyniłby to za nią.
Oboje popatrzyli na siebie i trwało to długą chwilę. W jej mózgu wciąż dźwięczał spóźniony sygnał alarmowy. Pragnęła odczytać coś z wyrazu oczu Reda, twarz jego była jednak słabo widoczna w mroku.
– Włącz radar, zuchu – powiedziała cicho.
Odwrócił się, aby to zrobić, a ona wpatrzyła się w ekran.
– Wygląda całkiem dobrze – skomentował. – Oczywiście to małe urządzenie potrafi ukryć wiele niebezpieczeństw.
– Jakich na przykład? – Przełknęła ślinę.
– Turbulencję w górnych warstwach atmosfery czy nagłe zmiany wiatru.
– W takim razie nie można na nim polegać.
Jego głos był absurdalnie wesoły, gdy przyznawał Meg rację.
– No tak, ale w czasie lotu tamta baza powinna utrzymywać z nami łączność i sygnalizować wszelkie możliwe kłopoty na trasie.
– Jeżeli sami będą o nich wiedzieć. – Meg nabrała – powietrza w płuca. – Ostatni raz kierowałam się impulsem, wychodząc za ciebie za mąż.
Popatrzył na nią kpiąco.
– To zły przykład, dziecino.
Przez moment odczuwała jego obecność tak intensywnie, że aż poczuła uderzenie krwi do głowy. Stał blisko w obcisłych dżinsach, wdychała jego zapach, podziwiała wijące się włosy, mocny kark. Nagle dostrzegła błysk zadowolenia w jego oczach... Owładnął nią paniczny lęk i pomyślała: Nie!
Nie! Nie może mu na to pozwolić. Była szalona, że w ogóle brała to pod uwagę. Powinien znaleźć się jakiś inny sposób. Znalazłby się, gdyby chwilę pomyśleli. Trochę czasu... to przecież nie była sprawa życia i śmierci. Nikt nie zmuszał jej do podjęcia decyzji. A gdyby Reda nie było tutaj? Gdyby nie posiadali przenośnego generatora, gdyby nikt przez radio nie odpowiedział na jej wołanie o ratunek...
Zatem ranni leżący w Carstone będą cierpieć nadal, a ich stan bez opieki medycznej może się pogorszyć. Centrum Medyczne Bixby przez najbliższą dobę pozostanie bez energii i wszyscy przebywający tam narażeni będą na niebezpieczeństwo. Powinna wreszcie odpowiedzieć na pytanie: w którym momencie należy się zgodzić na podjęcie ryzyka?
Byłoby łatwiej odpowiedzieć, gdyby to ona znajdowała się w skórze Reda.
Podszedł właśnie do sterty ubrań, szukając butów i skarpetek. Była nim zafascynowana. Czerpała z niego całą swą siłę i energię.
– Ilu ludzi potrzeba, aby przenieść generator do samolotu? – zapytał.
– Oboje damy sobie z tym radę. – Podeszła do niego i zaczęła zbierać swoje ubranie.
– Dobrze. Potrzeba kogoś do obsługi pługa śnieżnego. Cholera, musimy odkopać drogę do hangaru. Bóg wie, ile śniegu napadało.
Trzymał w rękach jej majtki, a ją ogarnęła nagle niewytłumaczalna irytacja.
– Cóż, spodobało ci się to wszystko, nie? Wciągał podkoszulek przez głowę.
– Nie zaczynaj Meg, proszę. Usłyszała złośliwą nutę w jego głosie.
– A właśnie że będę. – Czy on nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi? Czy o nic nie dba? Chwyciła swoje dżinsy i rzuciła w niego. – Kochasz to, prawda? Kochasz każdą możliwość zaryzykowania życiem...
– Na miłość boską, Meg, zastanów się. To przecież ty zgłosiłaś mnie na ochotnika, i to jeszcze zanim zdążyłem się ubrać.
– Nie miałam wyboru. Objął ją mocno ramieniem.
– No widzisz. – Włożył buty.
Czuła, że zaczyna opowiadać jakieś głupstwa, ale nie potrafiła się opanować. To był wciąż ten sam strach, ta sama niepewność, bezsilność i złość, ponieważ on niczego nie rozumiał. Ich odwieczna walka trwała.
– W porządku – powiedziała twardo. Zbliżyła się do drzwi. – W porządku – powtórzyła. – Być może nie miałam wyboru, a jeśli nawet, jaka to różnica? Decyzja i tak była twoja. Wiesz, że zrobiłbyś wszystko, aby polecieć.
– Po cholerę znów z tym wyskakujesz! Oboje wiemy, co należało zrobić i powinnaś być szczęśliwa, że akurat tu jestem i mogę działać.
– Nie o to chodzi.
– A o co?
– O to, że właśnie czekasz na takie okazje, a im większe niebezpieczeństwo, tym bardziej jesteś podekscytowany, nigdy się nawet nie zastanowisz...
– Oczywiście, że lubię takie sytuacje, to przecież moja praca. Myślisz, że robię to dla pieniędzy?
Meg walczyła z zapinką do włosów. Zniecierpliwiony podszedł do niej i sam spiął jej włosy.
– Mówisz jak typowa kobieta, Meg. O Boże, jak ja tego nienawidzę!
– Jestem kobietą! – krzyknęła i gwałtownie odsunęła się od niego. – Kobietą, która cię kocha. Nie wiem, dlaczego tak trudno ci to pojąć. Czy naprawdę masz taką zakutą łepetynę? Zawsze kiedy pilotujesz samolot, jestem przy tobie. Wszystko, co robisz ze sobą, robisz także i ze mną. Kiedy ryzykujesz swoim życiem, wówczas ryzykujesz także moim! I – już prawie szlochała – to, co mnie doprowadza do szaleństwa, ciebie w ogóle nie obchodzi!
Red wpatrywał się w nią. Stoczyli setki takich walk przez ostatnie dwa lata. To były wciąż te same słowa, te same bezsensowne oskarżenia. A jednak żałował, że dotychczas nie słuchał jej uważniej. Wszystko nagle stało się jasne.
To była ta istotna przyczyna ich rozstania. Od chwili gdy po raz pierwszy kochał się z Meg, przestał być jedną osobą, stał się dwiema. Była obok niego zawsze. I już nie myślał osobno, nie czuł osobno i nie doświadczał osobno. Była z nim na ziemi i powtarzała nieustannie, ab, y zachował ostrożność. Siedziała obok niego przy pulpicie sterowniczym i mówiła, by dwukrotnie sprawdzał wszystkie urządzenia. Nienawidził tego uczucia i pragnął się od niego uwolnić. A gdy to się nie udało, porzucił Meg. To było proste. Przeczesał palcami włosy.
– Meg – powiedział, starając się jasno formułować myśli. – Tak to już ze mną jest. Przez całe życie miałem ukrytą potrzebę pokonywania przeszkód, potrzebę walki z trudnościami, pragnienie zdobywania wciąż nowych szczytów. To jest coś, z czym się urodziłem. Muszę to przemyśleć. Wiem, że ryzykuję życiem, że to niebezpieczne, ale nie potrafię żyć bez tego. Ty też nie umiesz przestać być zasadnicza, nie potrafisz wyzbyć się swoich cech przywódcy. Skarbie... – Zrobił krok ku niej. – Ja naprawdę troszczę się o ciebie, ale czasami...
– Jeżeli jeszcze powiesz, że powinnością mężczyzn jest robić to, co do nich należy, to chyba napluję ci w twarz!
Uśmiechnął się, ale po chwili ten uśmiech zniknął z jego twarzy.
– Nie chciałem tego powiedzieć. Latanie jest moim życiem. I tak naprawdę chodzi ci o to, że wówczas, gdy prowadzę samolot, znajduję się poza twoją kontrolą. I tego nienawidzisz najbardziej. Nie mojego latania, ale tego, że nie masz wtedy nade mną żadnej władzy. A przecież powinniśmy mieć do siebie zaufanie, więc udziel mi małego kredytu i pozwól mi teraz odejść. Zaufaj mi.
Meg odebrało mowę. Jego słowa brzmiały szorstko, zbyt egoistycznie i zbyt... prawdziwie. Był jej mężem, częścią niej samej. Właściwie miała do niego zaufanie. Posiadał coś, co nie należało do niej, jakąś własną sferę życia i tu rzeczywiście nie potrafiła mu zaufać. Czy istotnie była tak despotyczna i wymagająca, aby kontrolować każdą sekundę życia ukochanego mężczyzny?
I pojawiła się odpowiedź, doskonale prosta i zupełnie jasna.
Podniosła sweter.
– Będę musiała ci zaufać – powiedziała. Włożyła sweter przez głowę. – Ponieważ polecę z tobą.
Rzuciła mu koszulę i otworzyła drzwi. Przytrzymał je ręką.
– Co powiedziałaś?
– Słyszałeś. Ktoś musi dopomóc ci w kontroli systemu.
– Nie ty, moja pani. – Postąpił krok, wciąż na nią patrząc, jakby nie wiedział, czy lepiej będzie roześmiać się, czy rozgniewać. – Nie ty!
– A więc kto?
– W tym budynku jest kupa facetów...
– Z których tylko dwóch może chodzić!
– Świetnie – zawołał. – Zabiorę Gilly’ego!
– A co się stanie z tymi wszystkimi ludźmi, jeśli on ich opuści?
Nie pozwolił jej skończyć.
– Lewis. On też tu przecież jest, Lewis jest...
– Mechanikiem? Chyba oszalałeś, Red. Ja jestem najlepszym inżynierem i konstruktorem tego projektu, przecież wiesz o tym. Nie pozwoliłabym nikomu na uruchomienie tego systemu.
– Oczywiście. – Klepnął się w czoło z udanym – przerażaniem. – Jak mogłem zapomnieć? Nikt na całym świecie oprócz ciebie nie wie, jak to zainstalować.
Zacisnęła zęby, aby nie powiedzieć czegoś niepotrzebnego.
– To prawda. – I skręciła ostro w stronę drzwi.
Schwycił ją mocno za ramię.
– Do diabła, Meg! Nie zabiorę cię. To nie jest przejażdżka, to jest...
– Niebezpieczne, prawda? – Patrzyła na niego zimno. Oswobodziła ramię. – Wierzę. Nie ma o czym mówić, Red.
Wyszła. Nie mógł jej zatrzymać.
Meg weszła do wspólnego pokoju i stwierdziła, że większość ludzi już nie śpi. Widocznie było później, niż sądziła. Prawie cała noc upłynęła jej w ramionach Reda. Teraz zauważyła, że śledzą ją ciekawskie i wymowne spojrzenia. Dawniej czułaby się tym rozdrażniona, teraz była tylko zażenowana. No cóż, spędziła noc kochając się z własnym mężem. Nie żałowała tego, chociaż prawdopodobnie był to największy błąd w jej życiu.
Myślała, że zabrał jej wszystko, nawet duszę, czuła kompletną wewnętrzną pustkę. Otworzyła się przed nim zupełnie, ofiarowała mu siebie jak nigdy przedtem... i co? Nic się nie zmieniło. Wciąż dzieliła ich dawna bariera. Red nadal miał swoją wyłączną, intymną i niedostępną dla niej sferę życia. Rana, którą jej zadał, krwawiła mocno.
I jak zawsze, ten dotkliwy ból przemienił się w gniew, tylko w taki sposób umiała sobie poradzić z cierpieniem. Po tym wszystkim, co przeżyli razem, Red nadal niczego nie rozumiał. No nie, w wielu sprawach miał rację. W ciągu ostatniej doby nauczyła się dostrzegać motywacje jego czynów, o których dawniej nie miała pojęcia. Dlaczego nie potrafił zrozumieć tego jednego?! Nie chodziło tu przecież o latanie czy przedłużającą się nieobecność męża, nie o jego beztroskę i jej lęk.
Na czym więc polegał problem? Otóż niezależnie od rodzaju ich związku Red zawsze będzie posiadał własną, osobną sferę życia, jakże ważną, może najważniejszą, do której ona nigdy nie uzyska wstępu.
Dancer spojrzała na nią i powiedziała z niewinną minką:
– Dzień dobry, Meg. Chyba dobrze spałaś?
Słowom dziewczyny zawtórował chóralny wybuch śmiechu. Meg nie potrafiła przyjąć tych złośliwości z wdziękiem i spytała oschle:
– Czy ktoś wie, co dzieje się na zewnątrz?
– Niektóre okiennice zupełnie zamarzły – odrzekł Reese – ale udało się otworzyć kilka z tyłu budynku. Największe zaspy są od południa i sięgają aż po dach.
Meg odetchnęła z ulgą. Na szczęście nie byli uwięzieni, a tego obawiała się najbardziej. Podeszła do Gilly’ego, który właśnie pochylał się nad Joem.
– Co z nim? – spytała.
Gilly miał zmartwioną twarz.
– Gorączka rośnie i biedak zaczyna kaszleć. Zapalenie płuc jest w tym przypadku nieuniknione. – Zniżył głos i powiedział: – Słuchaj, szefie, upłynęło już wiele lat od chwili, kiedy musiałem pełnić podobną rolę. Nie wiem, czy jeszcze potrafię być w tym dobry, poskładaliśmy im jakoś te połamane kości, ale teraz naprawdę potrzebuję pomocy.
Meg posłała mu uspokajający uśmiech i klepnęła go po plecach.
– Pomoc jest w drodze.
Nie była pewna, czy Gilly był zaskoczony tym przyjacielskim gestem, z wyrazu jego twarzy nie potrafiła nic odczytać. Dotychczas nigdy nie chwaliła go za dobrze wykonaną robotę. Teraz miała o to żal do siebie.
Ujęła go za ramię i dodała:
– Nigdy nie zapomnimy ci tego, co zrobiłeś dla nas wszystkich, Gilly. Możesz się spodziewać specjalnej premii na Boże Narodzenie, masz moje słowo!
Gilly stał jak oniemiały.
Rozejrzała się po pokoju i powiedziała głośno:
– Słuchajcie, nawiązaliśmy kontakt z Bixby. Obiecali przysłać nam tutaj lekarza.
Podniósł się gwar.
– Niestety, musimy go tu sami przywieźć. Wkrótce już będziemy mogli przetransportować wszystkich potrzebujących pomocy do Centrum Medycznego, ale na razie musimy sobie radzić na miejscu. Reese, czy możesz włączyć radiostację?
Reese, podtrzymując jedną ręką bandaże owijające mu żebra, uśmiechnął się z wysiłkiem.
– Tak jest, szefie!
– W porządku. Oczekuję informacji dotyczących pogody. I spróbuj wywołać kilka domów w okolicy. Dowiedz się, czy nie potrzebują czegoś. Lewis, przygotuj się do obsługi pługu śnieżnego. Dancer, chodź ze mną – zawołała i w tej samej chwili poczuła na sobie przenikliwy wzrok Reda.
Stał nieruchomo w drzwiach, a Gilly był tuż przy nim i spoglądając na Reda spytał spokojnie:
– Czy myślisz, że dasz radę? Red wytrzymał jego spojrzenie.
– Nie wiem – odpowiedział.
– Przygładził włosy, wyjął z kieszeni czapkę i wcisnął ją na głowę z wyraźną złością.
– Bixby potrzebuje generatora, a tymczasem ona – tu wskazał głową Meg – ubzdurała sobie, że jest jedyną osobą, która potrafi go zainstalować.
– Ma rację – odpowiedział Gilly.
Red nagle poczuł się zdradzony i odwrócił wzrok. Widząc taką reakcję, Gilly wyraźnie się zmieszał.
– Na czym polega problem? – zapytał. – To jej urządzenie, więc dlaczego ktoś inny miałby się nim zajmować?
Red zacisnął szczęki.
– Nie powinna wybierać się do Bixby. Nie powinna podróżować w czasie takiej pogody. Nie chcę mieć kobiety w samolocie podczas tego lotu.
– Jesteś przesądny? – Gilly uśmiechnął się lekko.
– Tak, jestem. – Red spojrzał na niego chmurnie.
Gilly pokręcił głową z wyrazem rozbawienia i niechęci równocześnie.
– Wy dwoje jesteście najbardziej szaloną parą, jaką kiedykolwiek widziałem. Nawet kiedy jesteście zgodni co do sensu wykonywanej przez was pracy, to i tak musicie trochę powalczyć ze sobą. – Wzruszył ramionami. – Długo nie mogłem zdecydować się na małżeństwo i może właśnie dlatego tak trudno mi jest dogadać się z własną żoną, ale widzę, że i tobie niełatwo to przychodzi. Myślę jednak, że ja prędzej uporam się z moimi kłopotami niż ty. – Ruszał już w stronę wyjścia, nagle zatrzymał się i powiedział: – Nie wiesz, stary, jak wielki masz wpływ na innych ludzi. Obserwując cię, postanowiłem zmienić swój sposób postępowania z żoną, jeśli się tu znowu pojawi. Zabawne, co?
– Tak – odburknął Red. Patrzył na wychodzącego kolegę, ale naprawdę nie myślał o nim. Jedyne, co zapamiętał z całej przemowy Gilly’ego, to słowa: Myślę, że prędzej uporam się z moimi kłopotami niż ty.
Czy rzeczywiście wszystko nadal musi kończyć się udręką? Zaczęło się od wybuchu namiętności i gniewu i tak już zostało. Czy doprawdy nie nauczyli się niczego przez te dwa lata?
Być może realizowali się najpełniej, żyjąc osobno. Akurat! Próbował przecież to sobie udowodnić przez ostatnie sześć miesięcy i pozbawiony jej obecności wcale nie czuł pełni życia. Przez cały ten czas po prostu czekał na Meg.
Dlaczego nie mogła zrozumieć, jaki ma na niego wpływ? Czy myśli, że to przez przekorę nie chce jej zabrać? Ten lot będzie lotem o najwyższym stopniu trudności, kto wie, co się stanie tam w górze. Kto wie, jak wygląda teraz lądowisko w Bixby. Czy ona nie rozumie, jak wielkie jest jego ryzyko? Czy nie zdaje sobie sprawy, że on nie chce zgodzić się na jej udział w locie, ponieważ ją kocha, czy nie wie, że jest jedyną osobą na świecie, której nie może utracić?
Właściwie to już ją utracił. Nareszcie wie, co czuła, gdy unosił się tam w górze bez niej.
Jak długo jeszcze będzie trwał między nimi ten konflikt?
Odpowiedź była prosta i bolesna zarazem. Dopóki jedno z nich, lub oboje, nie przerwą walki.
W hangarze było zimno. Meg włożyła ciepły płaszcz i rękawice, aby pomóc Gilly’emu w załadowaniu generatora do oświetlonego luku samolotu.
– Zrobione. – Zeskoczyła na ziemię i zatarła dłonie. W hangarze było chyba zimniej niż na zewnątrz. – Po wylądowaniu połączymy się z wami przez radio. Pamiętaj, by sprawdzić maszyny i jeżeli...
– Wiem, co do mnie należy – przerwał jej uprzejmie.
Meg zamilkła. Oczywiście, że wie. To przecież jego praca. Uśmiechnęła się.
– W takim razie zostawiam wszystko na twojej głowie.
Gdyby ktoś mógł obserwować ich teraz, wyczytałby zapewne z twarzy obojga zwątpienie i nadzieję zarazem. Meg była pewna, że nawet Lindberg przed swym lotem przez Atlantyk nie otrzymał tylu gorących życzeń na drogę od swych wielbicieli.
Od momentu, gdy opuścili kabinę radiooperatora, Red nie odezwał się do Meg ani słowem. W milczeniu po raz ostatni skontrolował maszynę. Pas startowy został już dokładnie oczyszczony z zasp śnieżnych i gruzu, a Centrum Bixby zawiadomiło, że jest gotowe ich przyjąć. Wykres prognozy pogody nie wydawał się Meg zupełnie czytelny, ale Red niewiele się tym przejmował.
– Dancer! – zawołała Meg i podeszła do dziewczyny. – Pamiętaj...
– Rany boskie! Jesteś gorsza od mojej matki – przerwała jej. – Co zamierzasz zrobić? Zostawisz mi listę zadań?
Meg zmusiła się do uśmiechu. Spędziła ponad godzinę pouczając Dancer i Maudie, w jaki sposób powinny postępować z rannymi i próbowała przygotować je na każdą ewentualność. Zostawiła wszystkich w dobrych rękach. Nie pozostało już nic innego jak odlecieć. Dancer wyglądała na zaniepokojoną.
– Powiedz, Meg, zobaczymy się znowu, prawda? – szepnęła.
Meg poczuła zakłopotanie, więc Dancer dodała szybko:
– Wiem, że to zabrzmiało okropnie, ale nie miałam nic złego na myśli. Chciałam cię tylko zapytać, czy planujesz powrót tutaj.
Prawda, że to pytanie nie przyszło jej do głowy. Bixby znajdowało się o jeden przystanek bliżej do Juneau i nie było powodu, aby wracać do Adinorack. Burza już przeszła i chociaż od wczoraj wiele wydarzyło się w jej życiu, nie była pewna, czy pragnie tu zostać.
– Nie potrafię odpowiedzieć, Dancer – przyznała szczerze. – Skontaktuję się z wami, kiedy będę w Bixby... Myślę, że zawsze możecie przesłać mi moje rzeczy.
Wargi Dancer zadrżały.
– Bądź dzielna – powiedziała szorstko. – Wracaj do nas i nie pozwól mu uciec.
– Uciec? Co przez to rozumiesz? – Meg odczuła zmieszanie.
– Uciec ze zwycięstwem! Panie Boże, dziewczyno, czy ja ci muszę wszystko mówić! Jeżeli pozwolisz mu teraz odejść, to będzie to cios wymierzony w dumę wszystkich kobiet. Powinnaś zostać i walczyć. Uporać się z tym, tak czy inaczej.
– Myślę, że mam to za sobą – odparła potrząsając głową. Poczuła się zmęczona.
– Dancer spoglądała na nią z sympatią i odrobiną zniecierpliwienia.
– Wiem, że postanowiłaś wrócić. Powinnaś poznać życie i wyszumieć się, zanim podejmiesz decyzję, aby na dobre związać się z innym mężczyzną. Mam zamiar nauczyć cię wielu nowych rzeczy.
Meg o mało nie wybuchnęła śmiechem. Nigdy nie odczuwała potrzeby „wyszumienia się”. W tym momencie do wnętrza hangaru wtargnął powiew zimnego wiatru i obie dziewczyny zadrżały. Cofnęła się i po raz pierwszy od dwudziestu czterech godzin zobaczyła, jak wygląda otoczenie budynku.
Powietrze było mgliste i wszystko wokół było pokryte kryształkami lodu skąpanymi w delikatnej poświacie, która zdawała się lśnić różowym i złotym odblaskiem. Słoneczne promienie przebijały przez chmury. Pas startowy na całej długości był pokryty ubitym śniegiem, na którym światło zapalało tysiące migocących diamentów. Tylko tutaj blask słońca dawał tak wspaniałe efekty. Meg przez dłuższą chwilę obserwowała ten widok, starając się zapamiętać go i przechować w pamięci na inne, gorsze czasy.
– Wiesz – powiedziała miękko. – Czasem zapominam, jak pięknie może być tutaj.
Dancer schwyciła ją za rękę.
– Wrócisz tu – powtórzyła.
W tej chwili Red stanął obok niej i Meg poczuła, jak wszystkie jej mięśnie napinają się. W mgnieniu oka była gotowa do walki.
– Nie chcę, abyś ze mną leciała – powiedział na pozór beznamiętnie.
Nie mógłby jej zranić bardziej, nawet gdyby użył noża, i, niczym w ostatniej sekundzie życia, doznała nagłej wizji. Przed oczyma Meg przesuwały się teraz obrazy przeszłości – minione szepty i dotknięcia, postać Reda w najrozmaitszych sytuacjach, krańcowo różne uczucia do niego. A przez tę mieszaninę doznań przebijały sztywne, suche słowa: Nie chcę, abyś ze mną leciała.
– Wiem – odrzekła szorstkim tonem i ruszyła gwałtownie w stronę samolotu.
Uchwycił mocno jej ramię i tak posuwali się oboje. Próbowała wyrwać się z uścisku, ale był zbyt silny.
– Przestań! – zawołała z furią. – Już jutro nie będziesz musiał się o mnie martwić, ale teraz po raz ostatni pozwól mi zrobić to, co chcę. Nie możesz mnie zatrzymać!
– Myślisz, że o tym nie wiem?
– Więc pozwól mi iść swobodnie. Ludzie gapią się na nas.
Uścisk Reda stał się jeszcze mocniejszy.
– Nie, dopóki mnie nie wysłuchasz. – Oczy mu pociemniały, a twarz miała zacięty wyraz. Było jednak w jego zachowaniu coś, czego nigdy wcześniej nie zauważyła. Jakiś rodzaj desperacji, jakaś szczelina w dawnej niezłomności, miękkość; czuła, że łatwo go zranić. To sprawiło, że postanowiła słuchać.
– W porządku, miałaś rację – powiedział zdyszanym głosem. – Nigdy nie chciałem wpuścić cię do kabiny pilota, ponieważ bałem się, że przejmiesz stery. Pragnąłem ocalić malutką cząstkę swej osobowości przed tobą, na wypadek gdybym musiał jej potrzebować, to znaczy, jeśli musiałbym żyć bez – ciebie. Oboje już w chwili poznania pragnęliśmy uciec na koniec świata, ponieważ najstraszniejsze dla nas obojga było to całkowite zatracenie się w drugim człowieku. A najbardziej przerażało nas to, że zatraciliśmy się wzajemnie. – Puścił jej rękę. – Chcę ci teraz powiedzieć, że jednak nie udało mi się ocalić niczego przed tobą. Byłaś zawsze przy mnie. Podobnie część mojej osobowości zawsze pozostawała z tobą na ziemi. Nie chcę cię stracić, Meg.
Nagle poczuła, że traci całą energię. Wszystko dookoła – zimowy pejzaż, otaczający ich ludzie, pastelowy w swym pięknie dzień – odpłynęło od niej i nie było już nic i nikogo oprócz Reda i jego wpatrzonych w nią oczu. To nie mogło być aż tak proste. Nie powinna ulegać chwilowym impulsom ani czarowi pospiesznie rzucanych słów. Wytrzymując długo jego wzrok, powiedziała:
– Ja także nie chcę cię stracić, Red.
A może to właśnie miało być tak proste? Patrzyli na siebie i nie było już nic do ukrycia. Nie potrafiliby mieć teraz przed sobą żadnych tajemnic, nie było między nimi miejsca na gniew czy strach.
Położył delikatnie rękę na jej ramieniu.
– No więc chodź, mamy jeszcze sporo pracy.
Życzenia szczęśliwej podróży żegnały Meg, gdy zajmowała miejsce w kabinie pilota, swoje miejsce obok Reda. Po dłuższej chwili doszła do siebie na tyle, aby móc pomachać wszystkim ręką.
Red patrzył na nią, uśmiechając się nieznacznie i włączył urządzenia kontrolne.
Obserwowała, jak z mężczyzny, który był jej mężem, stawał się pilotem. Jego oczy wpatrywały się w deskę rozdzielczą, ręce trzymały stery. Czuła, że zamyka się w sobie, cały koncentrując się na pracy. Była tym zafascynowana. Samolot powoli ruszył po zaśnieżonym lądowisku.
– Trzymaj się, dziecinko – zamruczał. – Osiemdziesiąt procent wszystkich wypadków lotniczych zdarza się podczas lądowania i startu.
Silniki zawyły i zaspy śnieżne zaczęły uciekać do tyłu. Meg starała się trzymać fason. To wszystko, co mogła zrobić.
Gwałtownie nabierali prędkości w śnieżnym tunelu. Nie mogła dostrzec końca pasa startowego, wokół widziała tylko migotliwe plamy bieli. Pas był tak krótki, że aż krzyknęła, gdy uświadomiła sobie, że odrywają się od ziemi. Jakaś siła wgniotła ją w fotel. Red zaklął, gdy samolot zatrząsł się tak mocno, jakby miał za chwilę wywinąć kozła. Zamknęła oczy myśląc: To jest to, to jest...
Nie zdążyła dokończyć tej myśli, a już byli w powietrzu. Czuła, jak przeciążenie ustępuje, i gdy otworzyła oczy, nie widziała nic oprócz mgły za oknem.
– Czy możesz zdjąć ręce z moich kolan? Wpiłaś mi w ciało paznokcie aż do krwi – oznajmił Red.
Spojrzała w dół. Rzeczywiście, jej palce były kurczowo wczepione w spodnie Reda. Z wysiłkiem rozluźniła uchwyt. Przełknęła ślinę i próbowała powiedzieć opanowanym głosem:
– Co... to było?
– Myślę, że rozbiliśmy śnieżny bank. Czy nie mogłabyś wyjrzeć przez okno i zobaczyć, czy skrzydło jest nie uszkodzone?
– Właśnie odwróciła się, aby to sprawdzić, gdy dostrzegła jego kpiarski uśmieszek.
– Bardzo zabawne, królu niebios – powiedziała.
Obserwowała go, jak nabierając wysokości powoli brał zakręt pod kątem prostym, a gdy odwróciła się, mogła zobaczyć dachy budynków i korony drzew w śnieżnej mgle.
– Czy nie lecimy trochę za nisko?
Przesunął drążek steru do środka.
– Dlaczego musisz mi przypominać, że nie lubię kobiet w kabinie?
Zdjęła płaszcz i spróbowała się odprężyć w ciepłym wnętrzu samolotu.
– Tak, oczywiście czujesz się silniejszy, kiedy myślisz, że robisz coś lepiej ode mnie.
– Wiele rzeczy robię lepiej niż ty. Jasne, że są sprawy, z którymi ty radzisz sobie doskonale i sądzę, że to się jakoś wyrównuje.
Pochylił się do przodu i dotknął wskaźnika, a w oczach Meg zapaliło się światełko alarmowe.
– Czy dzieje się coś złego? – spytała.
Wyprostował się powoli i rzekł, nie patrząc jej w oczy:
– Wiesz, zmieniłaś się od czasu, gdy jesteś tutaj.
Meg spojrzała po raz drugi na wskaźnik, ale nie zauważyła nic niepokojącego. Poprawiła się w fotelu, myśląc o tych wszystkich zmianach, jakie w niej zaszły w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Tak, chyba się zmieniłam, powiedziała do siebie w duchu.
– Jak ty możesz widzieć coś w tej mgle? – spytała. – Czy wiesz chociaż, dokąd lecimy?
– To nie jest mgła, kochanie, to jest śnieg. I co – najmniej jeszcze przez pół godziny będzie tak zła widoczność.
Coś gwałtownie poderwało samolot do góry, a po chwili rzuciło nim w dół. Meg przez chwilę sądziła, że jest to jakaś sztuczka Reda, aby raz na zawsze odechciało się jej krytykować pilota. Gdy jednak zobaczyła, jak szybko stara się naprowadzić maszynę na właściwy kurs, zrozumiała, że podejrzewała go o nadmierne poczucie humoru.
– Jeszcze maleńka turbulencja, panie i panowie – zamruczał, spoglądając na wskaźnik. – Nic takiego, czym należałoby się martwić.
Siedziała odchylona w fotelu i Red patrzył na nią.
– Nie bój się, kochanie. To rani moją ambicję, a przecież nie powinnaś wpędzać pilota w depresję.
– Należało zaczekać – odpowiedziała. – Przynajmniej do czasu otrzymania bardziej precyzyjnych informacji o pogodzie. O Boże, Red, dlaczego mnie nie zatrzymałeś?
Uśmiechnął się i pogładził jej kolano.
– Nie mogłem, pamiętasz?
Odpowiedziała mu uśmiechem.
– Tak naprawdę, to się nie martwię. Wiem, że jesteś najlepszym pilotem w tym kraju.
Spoglądali na siebie i znów wszystko było proste. Meg wydawało się nawet, że nigdy przedtem nie czuła się tak dobrze. Spuściła oczy.
– Czy mogę cię o coś zapytać?
– O wszystko, z wyjątkiem tajemnic pilotażu.
– Zawsze uważałam cię za bohatera, Red – powiedziała. – Nigdy nie myślałam, że te twoje zawodowe umiejętności są sposobem, w jaki odgradzasz się od świata. Sądzę, że właśnie o to ci – chodzi. Chcesz być w tym najlepszy i nikomu nie pozwolisz się wyprzedzić. Przepraszam, że tak długo nie potrafiłam ci tego powiedzieć.
Milczał przez chwilę, widziała jego profil, gdy uporczywie wpatrywał się w przednią szybę, jakby chciał wzrokiem przeniknąć szalejącą zamieć. I nagle wyszeptał cicho:
– Zabawne, a ja zawsze chciałem ci się z tego zwierzyć.
Bicie serca ustąpiło. Pozostał tylko warkot silnika i szum powietrza na skrzydłach.
– Coś dziwnego dzieje się z ludźmi, którzy tu przyjeżdżają – powiedział Red rzeczowo. – Być może zauważyłaś, że wszyscy stają się nieustępliwi, niezależni i samotni. Coś ich ciągnie na to pustkowie, tylko tutaj potrafią żyć. Ja też jestem takim człowiekiem, Meg. I ty również. – Popatrzył na nią. – Byłabyś biedna w Waszyngtonie, dziecinko – stwierdził po prostu. – Już nie należysz do tamtego świata, jeśli kiedykolwiek doń należałaś.
Serce Meg zatrzymało się na moment, a gdy spojrzała w jego oczy, zobaczyła w nich pytanie. Chciała, aby je wypowiedział. Nie wiedziała jeszcze, jaka będzie odpowiedź, ale pragnęła tego pytania.
Maszynę znów podrzuciło do góry i Meg zdawało się, że słyszy jęk silnika. Red skoncentrował się na urządzeniach kontrolnych, bo wydawało się, że za moment samolot rozleci się w drobne kawałki. Nabrał jednak właściwej wysokości, zanim sercu Meg mógł zagrozić atak. Uspokoiła się.
– No więc – powiedział Red – sprawa wydaje się chyba załatwiona. Mam kolegę, który chciałby założyć ze mną szkołę pilotażu. To nie znaczy, że zrezygnuję ze swojej pracy, czasem odpoczniesz ode mnie, ale większość nocy chcę spędzać w domu. Wiesz, że właściwie nie ukończyłaś tutaj swojego zadania i nikt nie zaoferuje ci lepszej posady, kiedy wrócisz do Waszyngtonu, sama mi to kiedyś powiedziałaś. Moja propozycja jest taka: spędźmy dwutygodniowy urlop na Hawajach, a przedtem ofiaruj swemu szefowi przedwczesny urodzinowy prezent i powiedz mu, że zostajesz.
Meg była oszołomiona. Uczepiła się kurczowo tej propozycji. Trzeba było jeszcze wiele rozważyć, ale...
– Mam zostać tutaj? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Ależ ja nienawidzę tego miejsca.
– Sama nie wiesz, co lubisz, a czego nienawidzisz. Myślałaś, że to mnie nienawidzisz. Byłaś o tym przekonana przez całe sześć miesięcy. Oboje zarabiamy bardzo dużo i nie ma powodu, abyśmy musieli spędzać całą zimę na tej skutej lodem ziemi. Wybierz jakiekolwiek miejsce, a ja zbuduję ci tam dom.
Wciąż czuła się jak pijana.
– Nie wiem, czy w Carstone potraktują mnie poważnie, gdy im zaproponuję pozostanie, ale będę musiała porozmawiać z nimi. Zawsze sądziłam, że chcą ode mnie tylko wdrożenia eksperymentalnego programu. Zresztą nawet jeśli powiedzą: nie, jestem wystarczająco dobra, by pracować, dla kogo tylko zechcę. Mogę być niezależna i sprzedawać się za najwyższe stawki...
– Zdecyduj się, dziecino, mamy jeszcze tylko trzydzieści minut lotu... a może nawet mniej.
– Nagle przerwał, wziął ją za rękę i zmusił, aby wstała.
– Chwileczkę, wyświadcz mi przysługę.
Zanim zdążyła odetchnąć, posadził ją na miejscu pilota i położył jej ręce na drążkach sterowniczych.
– Pilnuj małego samolotu – powiedział.
– Red, to chyba jakiś głupi żart! – krzyknęła. – Czy dzieje się coś złego?
– Albo to uderzenie o ziemię spowodowało przedziurawienie zbiornika z paliwem, albo nie działa wskaźnik. Jeżeli to wskaźnik, to muszę sprawdzić go natychmiast.
Słyszała, jak szuka narzędzi. Z desperacją rzuciła się znów do pulpitu i w końcu znalazła na ekranie sztuczny horyzont z maleńkim samolotem, markującym każde aktualne położenie maszyny w stosunku do ziemi. Wpadła w panikę.
– Red, przecież ja nie wiem jak...
– Przyciągnij drążki do siebie, jeśli chcesz wznieść się wyżej, od siebie, jeśli chcesz zniżyć lot. Teraz wyrównaj poziom i prowadź spokojnie.
Meg przełknęła ślinę, a jej oczy skupiły się na sztucznym horyzoncie. Red położył się na podłodze poniżej pulpitu.
Nagle samolot zachwiał się i sztuczny horyzont podskoczył gwałtownie do góry. Nerwowo zachłysnęła się powietrzem i przesunęła drążki. Horyzont stopniowo się obniżył.
– Co byś ty zrobiła beze mnie? – zapytał miękko Red.
Czuła kropelki potu wokół ust.
– Myślę, że to, co każesz mi teraz robić, jest jakąś formą kary.
– Nie sądzę, aby mi się to udało.
Horyzont zaczął się znów pochylać, ale teraz była już na to przygotowana. W skupieniu przyciągnęła do siebie drążki steru.
– Będzie to nasze wspólne lądowanie... jeśli wylądujemy – powiedziała.
– Pragnę tego, kochanie – odparł spokojnie.
Meg zacisnęła wargi i postanowiła dorównać mu opanowaniem.
– A szkoła pilotażu? – spytała. – Zawsze nienawidziłeś tego pomysłu. – Wreszcie odważyła się oderwać oczy od pulpitu. – Nie musisz tego robić ze względu na mnie.
Red powoli odkręcał śrubki pod pulpitem. Widziała jego twarz i ramiona.
– Nienawidziłem tego projektu stabilizacji, ponieważ był twój, a także dlatego, że myśląc o nim czułem się stary i, niestety, naprawdę się starzeję. Rzeczywiście powinienem zastanowić się nad przyszłością. Być może będziemy mieli dzieci. Chciałbym spędzać czas z nimi i przestać nieustannie się sprawdzać. Ciekawe, czy takie myślenie jest oznaką starzenia się, może to raczej znamię dorastania. Ty też powinnaś przestać się sprawdzać, Meg.
Linia horyzontu pochyliła się niebezpiecznie.
– Co się dzieje, Red?! – krzyknęła.
– Trzymaj się mocno. – Głos Reda był niski i uspokajający, ale mogła odczuć w nim nutkę niepokoju.
– Co się stało, co znalazłeś? Na miłość boską, powiedz mi!
– Nie mogę ci nic powiedzieć, dopóki nie zapanujesz nad tym cholernym samolotem!
i Z trudem udało się jej przywrócić linii horyzontu właściwe położenie.
– Dobrze, dobrze. Mam go! Red, czy to zbiornik paliwa?
– Ubijamy interes, czy nie? – spytał po chwili.
– Interes? – powtórzyła bezwolnie. – O jakim interesie mówisz, Red? – Ogarniała ją panika.
– Czy zostajesz?
A jeżeli to nie jest zbiornik paliwa? Jeżeli nie, to znaczy, że zmierzają wprost w ramiona śmierci, pomyślała.
Odetchnęła głęboko i zacisnęła palce na drążkach sterowniczych.
– Miesiąc urlopu na Hawajach i ubijamy interes – odpowiedziała.
– Załatwione.
Usiadł, trzymając żółte i niebieskie przewody w rękach.
– Przerwane połączenie – rzekł spokojnie.
Otworzyła usta i nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. Wtedy wstał, objął ją i pocałował mocno w usta.
– Witaj w moim świecie, dziecino – szepnął, odsuwając lok z jej czoła. Uśmiechnął się. – I natychmiast zabieraj się z mojego fotela!
Red stał obok hangaru na lądowisku w Bixby, zziębnięte ręce trzymał w kieszeniach i patrzył na Meg, która pilnowała wyładunku generatora.
– Uważaj, gapo! – krzyczała na jednego z dwóch mężczyzn próbujących wyciągnąć urządzenie. – To nie jest zabawka, chyba nie jesteś ślepy?! Czy mam wam napisać gdzie góra, a gdzie dół? Chodźcie za mną!
Szła przodem, kierując ludźmi i Red pomyślał, że jest piękna. Cudowna, opanowana Meg, Meg wydająca polecenia, Meg wciskająca się tam, gdzie nie powinna – to było wspaniałe. Był wdzięczny losowi, że ta kobieta należy do niego.
– Uważaj, na miłość boską! Do góry, przecież powiedziałam. Wyżej!
Postawiła ostrożnie urządzenie na ziemi i powierzyła je opiece asystentów.
– Czy w tej żałosnej grupie znajdę kogoś, kto potrafi nastawić złamania? Gdzie jest lekarz, który ma lecieć z nami? Powiedzcie mu, aby zabrał narzędzia i był gotowy za dwie godziny!
Mężczyzna stojący obok Reda patrzył na Meg zdumiony.
– Kim jest ta kobieta? – zapytał.
– To moja żona. – Red uśmiechnął się dumnie.
– Twarda sztuka, nie?
Red nie odpowiedział, zbliżył się do Meg i objął ją ramieniem. Razem szli przez hangar.