Boris Akunin
Walet Pikowy
(Pikowyj Waliet)
Przełożyła: Ewa Rojewska-Olejarczuk
Na całym bożym świecie nie było człowieka bardziej nieszczęsnego niż Anisij Tulipanow. No, może gdzieś w Czarnej Afryce czy innej Patagonii, ale bliżej – co to, to nie.
No bo powiedzcie sami. Po pierwsze imię – Anisij. Widział kto kiedy, żeby jakiś szlachetnie urodzony, kamerjunkier czy chociażby naczelnik biura, otrzymał na chrzcie imię Anisij? Toż to od razu zalatuje drobnym gryzipiórkiem z wiechciami w butach.
A nazwisko?! Toż to pusty śmiech! Anisij odziedziczył je po pradziadzie, wiejskim diaczku. Kiedy protoplasta pobierał nauki w seminarium, ojciec rektor postanowił zmienić nieprzystojnie brzmiące nazwiska przyszłych duchownych na ładniejsze. Dla uproszczenia i wygody jednego roku nadawał seminarzystom nazwiska od świąt cerkiewnych, następnego od owoców, a pradziadowi trafił się rok kwiatowy: tak pojawili się Hiacyntow, Jaśminow, Chabrow. Praszczur seminarium nie ukończył, ale potomków uszczęśliwił nazwiskiem. Dobrze jeszcze, że go nazwano Tulipanow, a nie na przykład Dmuchawcew.
Co tam zresztą nazwisko! A wygląd? Weźmy choćby uszy: sterczą na boki jak uchwyty przy nocniku. Przyciśnie je człek kaszkietem – a te nic, tylko raz po raz krnąbrnie wyskakują i sterczą, jakby podpierały czapkę. Takie są sztywne, chrząstkowate.
Dawniej Anisij zwykł długo przeglądać się w lustrze. I tak się obróci, i owak, sczesze specjalnie zapuszczone włosy na boki, żeby przykryć odstające uszy – jakby lepiej, w każdym razie na jakiś czas. Ale kiedy na całej fizjonomii powyskakiwały mu pryszcze (a ciągnie się to już trzeci rok), Tulipanow wyniósł lustro na strych, bo nie mógł ścierpieć widoku swojej ohydnej gęby.
Wstawał Anisij do pracy skoro świt, a zimową porą można by rzec, że jeszcze w nocy, bo droga była daleka. Domek, odziedziczony po ojczulku diakonie, stał na samym skraju terenów monasteru Pokrowskiego, tuż przy rogatce Spasskiej. Ulicą Pustą, przez Tagankę, obok cieszącej się złą sławą Chitrowki, szedł Anisij na służbę do Dyrekcji Żandarmerii szybkim krokiem bitą godzinę. A jeżeli, tak jak dziś, ściśnie mróz i na drodze zrobi się gołoledź, to już prawdziwe nieszczęście – w zdartych kamaszach i podszytym wiatrem szynelu czuł się jak ostatni nędzarz. Szczękając zębami, wspominał i lepsze czasy, i beztroskie młodzieńcze lata, i zmarłą mateńkę, niech jej ziemia lekką będzie.
W ubiegłym roku, kiedy Anisij został tajnym agentem, żyło mu się dużo lepiej. Pensja – osiemnaście rubli srebrem, plus dodatek za nadgodziny, za nocną służbę, a niekiedy dorzucali i za rozjazdy. Czasem uskładało się miesięcznie do trzydziestu pięciu rubli. Ale nie utrzymał się pechowiec Tulipanow na dobrej, dochodowej posadzie. Sam podpułkownik Swierczyński uznał, że Anisij jest beznadziejnym agentem i w ogóle łajzą. Najpierw naraził się tym, że opuścił punkt obserwacyjny (a jak miał go nie opuścić i nie podskoczyć do domu, skoro siostra Sońka od rana nienakarmiona?). A potem wyszło jeszcze gorzej: Anisij nie ujął niebezpiecznej rewolucjonistki. Podczas akcji zajmowania konspiracyjnego lokalu stał na tylnym podwórzu, przy kuchennym wyjściu. Na wszelki wypadek, dla zabezpieczenia. Z uwagi na młody wiek nie dopuszczono Tulipanowa do samej operacji aresztowania. I trzebaż trafu, że agenci, starzy wyjadacze, mistrzowie w swoim fachu, przegapili jedną studentkę. Anisij patrzy – biegnie wprost na niego panienka w binoklach, a buzię ma przerażoną, pełną rozpaczy. Krzyknął: „Stój!”, lecz pochwycić jej nie miał serca – panienka miała takie szczuplutkie rączki. I stał jak słup, i patrzył w ślad za nią. Nawet nie dmuchnął w gwizdek.
Za to wołające o pomstę do nieba uchybienie chciano Tulipanowa w ogóle wygnać ze służby, ale przełożeni zlitowali się nad sierotą i zdegradowali go tylko – został posłańcem. Dla człowieka kształconego, mającego pięć klas szkoły realnej, była to posadka zgoła haniebna. A co więcej, bez jakichkolwiek perspektyw. Teraz do końca życia będzie biegał na posyłki jak żałosne popychadło i nie dosłuży się przyzwoitego stanowiska.
Położyć na sobie krzyżyk, mając dwadzieścia lat, każdemu byłoby gorzko, ale to nawet nie kwestia ambicji. Spróbujcie się utrzymać za dwanaście i pół rubla, spróbujcie. On sam wiele nie potrzebuje, ale Sońce przecież nie wytłumaczy, że kariera młodszego brata się załamała. Sońka i masełka by chciała, i twarożku, i cukierka od czasu do czasu. A drwa do pieca – teraz sążeń trzy ruble. Sońka, chociaż idiotka, burczy, a kiedy jej zimno, to płacze.
Przed wyjściem z domu Anisij zdążył zmienić siostrze mokre pieluchy. Rozkleiła malutkie, świńskie oczka, sennie uśmiechnęła się do brata i wybełkotała: „Nisij, Nisij”.
– Cicho bądź, głupia, nie dokazuj – nakazał jej z udaną surowością Anisij, przewracając ciężkie, gorące od snu ciało.
Położył na stole dziesiątkę, umówioną zapłatę dla sąsiadki Syczychy, która doglądała niedojdy. Na chybcika schrupał czerstwą bułkę, popił zimnym mlekiem i już, czas w drogę, w ciemność i zawieję.
Drepcząc zaśnieżonym pustkowiem w stronę Taganki i co chwila się ślizgając, nie przestawał się nad sobą użalać. Mało, że jest nędzarzem, że jest brzydki i niezdolny, to jeszcze ta Sońka, brzemię na całe życie. Nieszczęsny, nigdy nie będzie miał ani żony, ani dzieci, ani przytulnego domu.
Przebiegając obok cerkwi Matki Boskiej Pocieszycielki Strapionych, przeżegnał się z nawyku przed oświetloną kagankiem ikoną Bogarodzicy. Anisij od dzieciństwa lubił tę ikonę: nie wisi w ciepłym i suchym miejscu, ale wprost na murze, wystawiona na cztery wiatry, tylko przed deszczem i śniegiem osłania ją daszek z drewnianym krzyżem na szczycie. Światełko, małe, niegasnące, w szklanym kloszu, widać z daleka. Przyjemnie na nie spoglądać, zwłaszcza z ciemności, zimna i zawiei.
Cóż to tam bieleje nad krzyżem?
Biała gołębica! Siedzi, czyści dziobem piórka i za nic ma wichurę. Wedle przesądów, na których to nieboszczka mateńka świetnie się znała, biała gołębica na krzyżu oznacza szczęście i nieoczekiwaną radość. Tylko skąd to szczęście miałoby się wziąć?
Zamieć nadal hulała nad ziemią. Och, jak zimno!
Jednakowoż dzień pracy zaczął się Anisijowi rzeczywiście wcale nie najgorzej. Można rzec, że miał szczęście. Jegor Siemionowicz, rejestrator kolegialny, który zawiadywał wysyłką, zerknął na mizerny szynel Anisija, pokręcił siwą głową i dał mu dobre zadanie, cieplutkie. Nie biegać tam i z powrotem po bezkresnym, przewiewanym wichrami mieście, tylko po prostu dostarczyć teczkę z raportami i dokumentami jaśnie wielmożnemu panu Erastowi Pietrowiczowi Fandorinowi, urzędnikowi do specjalnych poruczeń przy jego ekscelencji generale-gubernatorze. Dostarczyć i zaczekać, czy pan radca dworu nie zechce przesłać jakiejś korespondencji.
Takie zadanie to nic trudnego. Podniesiony na duchu Anisij migiem zaniósł teczkę, nawet nie zdążył zmarznąć. Pan Fandorin mieszkał bliziutko – tuż obok, na Małej Nikickiej, we własnej oficynie przy pałacyku barona von Evert-Kołokolcewa.
Anisij ubóstwiał pana Fandorina. Z daleka, nieśmiało, pokornie, bez żadnej nadziei, iż wielki ten człowiek kiedyś dostrzeże, że istnieje ktoś taki jak on, Tulipanow. Radca dworu cieszył się w żandarmerii szczególną estymą, choć służył w innym resorcie. Sam jaśnie wielmożny moskiewski oberpolicmajster Jefim Jefimowicz Baranow, jakkolwiek w randze generała-lejtnanta, nie uważał za uwłaczające zwracać się do Erasta Pietrowicza o radę czy nawet o jakąś protekcję.
Nie dziwota, każdy człowiek, wyznający się choć odrobinę na wielkiej moskiewskiej polityce, wiedział, że ojciec stołecznego grodu, książę Władimir Andriejewicz Dołgoruki, wyróżnia radcę dworu i liczy się z jego zdaniem. Dziwne rzeczy opowiadano o panu Fandorinie: na przykład, że ma jakoby szczególny dar – każdego przejrzy na wylot i największą tajemnicę w mig rozgryzie do samego sedna.
Do obowiązków radcy dworu należało być okiem i uchem gubernatora we wszystkich sekretnych sprawach, trafiających w gestię żandarmerii i policji. Dlatego właśnie co rano od generała Baranowa i z Dyrekcji Żandarmerii napływały do Erasta Pietrowicza niezbędne informacje – zazwyczaj do siedziby gubernatora na Twerską, ale bywało, że i do domu, ponieważ radca dworu miał swobodne godziny pracy i jeśli nie chciał, to w ogóle nie szedł do urzędu.
Za taką to wybitną personę uchodził pan Fandorin, a mimo to był bezpośredni, bez cienia wyższości. Dwa razy Anisij przynosił mu przesyłki na Twerską i całkowicie go podbiły maniery tak wpływowej osobistości: nie poniży maluczkiego, odzywa się uprzejmie, zawsze prosi siadać i zwraca się per pan.
A poza tym ciekawie zobaczyć z bliska człowieka, o którym krążą po Moskwie słuchy zaiste fantastyczne. Od razu wiadomo, że to ktoś nietuzinkowy. Twarz piękna, gładka, młoda, a krucze włosy mocno na skroniach szpakowate. Głos spokojny, cichy, pan Fandorin leciutko się jąka, ale każde jego słowo ma sens i widać, że nie zwykł dwa razy powtarzać tego samego. Wielki człowiek, nic dodać, nic ująć.
W domu u radcy dworu Tulipanow jeszcze nigdy nie był, toteż minąwszy ażurową bramę zwieńczoną żeliwną koroną, z lekko zamierającym sercem zbliżył się do wytwornej parterowej oficyny. Taki niezwykły człowiek mieszka zapewne również jakoś niezwyczajnie.
Nacisnął guzik elektrycznego dzwonka, z góry układając sobie pierwsze zdanie: „Kurier Tulipanow z Dyrekcji Żandarmerii z dokumentami dla jego jaśniewielmożności”. Spostrzegłszy się w ostatniej chwili, wcisnął pod kaszkiet nieposłuszne ucho.
Rzeźbione dębowe drzwi otwarły się szeroko. Na progu stanął niziutki, korpulentny Azjata – z wąskimi oczkami, pyzatą twarzą i jeżykiem szorstkich, czarnych włosów. Ubrany był w zieloną liberię z galonami i nie wiadomo czemu słomiane sandały. Spojrzał z niezadowoleniem na gościa i zapytał:
– Cego?
Skądś z głębi domu dobiegł dźwięczny kobiecy głos:
– Masa! Ile razy mam ci powtarzać! Nie „cego”, ale „czym mogę służyć”!
Azjata gniewnie łypnął za siebie i z niechęcią burknął do Anisija:
– Cym mogę słuzyć?
– Kurier Tulipanow z Dyrekcji Żandarmerii z dokumentami do jego jaśniewielmożności – wyrecytował pospiesznie Anisij.
– Rusaj sie, chodź – zaprosił sługa i usunął się na bok, wpuszczając gościa.
Tulipanow znalazł się w obszernym przedpokoju, rozejrzał ciekawie i w pierwszej chwili doznał rozczarowania: nie było wypchanego niedźwiedzia ze srebrną tacą na karty wizytowe, a co to za pańskie mieszkanie bez wypchanego misia? Czy może urzędnikowi do specjalnych poruczeń nikt nie składa wizyt?
Zresztą, mimo że brakowało niedźwiedzia, przedpokój był urządzony przepięknie, a w kącie, w oszklonej szafie, stała jakaś cudaczna zbroja: cała z metalowych płytek, z wymyślnym monogramem na napierśniku i z rogatym niby żuk hełmem.
Z drzwi, prowadzących do dalszych pokoi, dokąd kurierowi oczywiście wstęp był wzbroniony, wyjrzała wyjątkowej piękności dama w czerwonym jedwabnym peniuarze do samej ziemi. Bujne ciemne włosy damy ułożone były w kunsztowną fryzurę, smukła szyja obnażona, biała, upierścienione ręce skrzyżowane na wysokich piersiach. Dama z rozczarowaniem popatrzyła na Anisija ogromnymi czarnymi oczami, leciutko zmarszczyła klasyczny nos i zawołała:
– Erast, ktoś do ciebie! Z urzędu!
Anisij zdziwił się nie wiedzieć czemu, że radca dworu jest żonaty, chociaż tak naprawdę nie było nic dziwnego w tym, że taki człowiek ma prześliczną małżonkę, o królewskiej postawie i wyniosłym spojrzeniu.
Madame Fandorina arystokratycznie, nie otwierając ust, ziewnęła i znikła za drzwiami, a po minucie do przedpokoju wyszedł sam pan Fandorin.
On także był w szlafroku, ale nie czerwonym, tylko czarnym, z chwastami i jedwabnym pasem.
– Witam, panie T-tulipanow – przemówił radca dworu, przesuwając w palcach zielony nefrytowy różaniec, i Anisij aż zesłabł z zadowolenia. Zupełnie nie przypuszczał, że Erast Pietrowicz go pamięta, a tym bardziej z nazwiska. Mało to różnej hałastry przynosi mu przesyłki? A tu proszę!
– Co tam pan ma? Proszę mi to dać. I proszę do salonu, niech pan spocznie. Masa, weź od p-pana Tulipanowa szynel.
Bojaźliwie wszedłszy do salonu, Anisij nie śmiał nawet zerknąć na boki, skromnie siadł na brzeżku obitego adamaszkiem krzesła i dopiero po jakimś czasie jął się ostrożnie rozglądać.
Pokój był bardzo interesujący: całe ściany obwieszone barwnymi japońskimi sztychami, które, o czym Anisij wiedział, były teraz ogromnie modne. Zauważył też jakieś zwoje z hieroglifami i – na podstawce z laki – dwie krzywe szable, jedną dłuższą, drugą krótszą.
Radca dworu szeleścił papierami, od czasu do czasu pisząc coś złotym ołówkiem. Jego małżonka, nie zwracając uwagi na mężczyzn, stała u okna i ze znudzoną miną patrzyła na ogród.
– Kochanie – odezwała się po francusku – dlaczego nigdzie nie bywamy? To się robi nie do zniesienia. Chcę pójść do teatru, chcę pójść na bal.
– Sama przecież mówiłaś, Addi, że to nie wypada – odparł Fandorin, odrywając się od papierów. – Możemy się natknąć na twoich znajomych z Petersburga i będzie niezręczna sytuacja. Chociaż mnie jest właściwie wszystko jedno.
Spojrzał na Tulipanowa i ten spłonął rumieńcem. No cóż on winien, że, chociaż tylko piąte przez dziesiąte, ale rozumie po francusku!
Okazało się, że piękna pani wcale nie jest madame Fandoriną.
– Ach, wybacz, Addi – powiedział Erast Pietrowicz po rosyjsku. – Nie przedstawiłem ci pana Tulipanowa; służy w Dyrekcji Żandarmerii. A to jest hrabina Ariadna Arkadjewna Opraksina, moja d-dobra znajoma.
Anisij odniósł wrażenie, że radca dworu zawahał się nieco, jakby nie bardzo wiedział, jak przedstawić piękną panią. A może tylko tak mu się zdawało, przez to jąkanie.
– O Boże – westchnęła męczeńsko hrabina Addi i pospiesznie opuściła pokój.
I prawie od razu dał się słyszeć jej głos:
– Masa, w tej chwili zabierz łapy od mojej Natalii! Marsz do siebie, bezwstydnico! Nie, to wprost nie do wytrzymania!
Erast Pietrowicz też westchnął i powrócił do czytania papierów.
W tej chwili rozległ się dzwonek, przytłumiony szmer głosów w przedpokoju i do salonu jak piłka wtoczył się znany już Anisijowi Azjata.
Zagdakał w jakimś barbarzyńskim narzeczu, ale Fandorin gestem kazał mu zamilknąć.
– Masa, mówiłem ci: przy gościach zwracaj się do mnie nie po japońsku, ale po rosyjsku.
Anisij, awansowany do rangi gościa, wyprostował się, a na sługę popatrzył z zaciekawieniem: coś takiego, żywy Japończyk.
– Od Wiedisew-san – krótko oznajmił Masa.
– Od Wiediszczewa? Froła G-grigorjewicza?
Anisij dobrze wiedział, kto to taki Froł Grigorjewicz Wiediszczew. Znana postać o przydomku „Szara Eminencja”. Od maleńkości służył u księcia Dołgorukiego, najpierw jako chłopiec na posyłki, potem ordynans, potem lokaj, a przez ostatnie dwadzieścia lat jako kamerdyner – odkąd Władimir Andriejewicz wziął stary gród w swoje twarde, chwytne ręce. Cóż, kamerdyner to niby drobna płotka, ale było wiadomo, że nie poradziwszy się wiernego Froła, mądry i ostrożny Dołgoruki nie podejmuje żadnych ważnych decyzji. Jeśli chcesz się dostać do jaśnie oświeconego z jakąś ważną prośbą – wystarczy, że przypodobasz się Wiediszczewowi, a możesz uważać, że połowa roboty za tobą.
Do salonu wszedł, a właściwie wbiegł, chłop jak dąb w gubernatorskiej liberii i już od progu zaterkotał:
– Wasza jaśniewielmożność, Froł Grigorycz proszą! Żeby jaśnie pan raczył przybyć jak najprędzej! Chryja się u nas zrobiła, czysty dom wariatów! Froł Grigorycz mówią, że bez jaśnie pana nie da rady! Mam sanie księcia, migiem dojedziem.
– Co za „chryja”? – Radca dworu się nachmurzył, ale wstał i zrzucił szlafrok. – Dobrze, jedźmy i zobaczmy.
Pod szlafrokiem miał białą koszulę z czarnym krawatem.
– Masa, kamizelkę i surdut, biegiem! – krzyknął Fandorin, chowając papiery do teczki. – A pan, Tulipanow, będzie się musiał przejechać ze mną. Doczytam po drodze.
Anisij był gotów udać się za jego jaśniewielmożnością, gdzie tylko ten każe, co też zademonstrował, pospiesznie zrywając się z krzesła.
W najśmielszych marzeniach nie przypuszczał goniec Tulipanow, że będzie miał kiedyś zaszczyt przejechania się ekwipażem generała-gubernatora.
A ekwipaż był wspaniały – prawdziwa kareta na płozach. W środku wybita atłasem, siedzenia juchtowe, a w kącie piecyk z mosiężną rurą. Co prawda, nierozpalony.
Lokaj siadł na koźle i czwórka chwackich książęcych kłusaków ruszyła z kopyta.
Miękkie siedzenie, przeznaczone dla o wiele szlachetniejszych pośladków, łagodnie, niemal pieszczotliwie zakołysało się pod Anisijem, który pomyślał: Ech, przecież nikt mi nie uwierzy.
Pan Fandorin z chrzęstem złamał lakową pieczęć na jakiejś depeszy. Zmarszczył wysokie, gładkie czoło.
Ależ przystojny – bez zawiści, ze szczerym zachwytem pomyślał Tulipanow, obserwując z ukosa, jak radca dworu szarpie swój cienki wąs.
Do wielkiego domu na Twerskiej dolecieli w pięć minut. Powóz skręcił nie na lewo, do urzędu, ale na prawo, w stronę paradnego podjazdu i prywatnych apartamentów „wielkiego księcia moskiewskiego”, Wołodi Wielkie Gniazdo, Jurija Dołgorukiego, czy jak tam jeszcze nazywano wszechmocnego Władimira Andriejewicza.
– Pan wybaczy, Tulipanow – rzucił pospiesznie Fandorin, otwierając drzwiczki – ale na razie nie mogę pana od siebie puścić. Później napiszę parę słów do p-pułkownika. Ale najpierw muszę się uporać z tą „chryją”.
Anisij wylazł za Erastem Pietrowiczem, wszedł do marmurowego dworzyszcza, ale tu pozostał nieco w tyle – onieśmielił go dostojny odźwierny ze złoconą buławą. Strasznie zaczął się bać poniżenia – że pan Fandorin zostawi go u stóp schodów jak jakiegoś psiaka. Pokonał jednak miłość własną i gotów już był wybaczyć jego jaśnie wielmożności: no bo jakże tu wprowadzać na gubernatorskie pokoje człeczynę w takim szynelu i czapce z pękniętym daszkiem?
– Czemu pan tam utknąłeś? – Erast Pietrowicz, już w połowie schodów, obejrzał się niecierpliwie. – Proszę szybciej. Widzi pan, co się tu wyprawia.
Dopiero teraz dotarło do Anisija, że w domu gubernatora zaiste dzieje się coś niezwykłego. I że jeżeli się dobrze przyjrzeć, to dostojny odźwierny ma minę nie tyle wyniosłą, ile niepewną. Jacyś energiczni mężczyźni wnosili z ulicy do westybulu kufry, pudła, skrzynie z zagranicznymi napisami. Przeprowadzka czy co?
Tulipanow w podskokach dopędził radcę dworu i starał się nie odstawać odeń więcej niż na dwa kroki, co niekiedy zmuszało go do niepoważnego kurcgalopku, jako że jego jaśniewielmożność kroki stawiał długie i szedł bardzo szybko.
Och, jak pięknie było w gubernatorskiej rezydencji! Prawie jak w świątyni Pańskiej: różnobarwne (może nawet porfirowe?) kolumny, brokatowe portiery, posągi greckich bogiń. A żyrandole! A obrazy w złotych ramach! A lśniące jak lustro posadzki z intarsjami!
Anisij obejrzał się na posadzkę i nagle ujrzał, że jego okropne kamasze pozostawiają na cudownej podłodze mokre, brudne ślady. O Boże, żeby tylko ktoś nie zauważył!
W dużej sali, w której nie było żywej duszy, a pod ścianami stały fotele, radca dworu powiedział:
– Niech pan tu posiedzi. I potrzyma t-teczkę.
Ruszył ku wysokim, ozdobionym złotem drzwiom, kiedy te nagle się otwarły. Najpierw buchnął zgiełk podnieconych głosów, a potem do sali weszły cztery osoby: postawny generał, wysoki jegomość o cudzoziemskim wyglądzie, w kraciastym płaszczu z pelerynką, chudy łysy starzec z przeogromnymi bakenbardami i urzędnik w mundurze frakowym i binoklach.
W generale Anisij rozpoznał samego księcia Dołgorukiego i, rozdygotany, wyprężył się jak struna.
Z bliska jaśnie oświecony książę nie wyglądał tak chwacko i świeżo, jak kiedy patrzyło się nań z tłumu: cała twarz w bardzo głębokich zmarszczkach, kędziory nienaturalnie bujne, a długie wąsy i bakenbardy zbyt kasztanowe jak na siedemdziesiąt pięć lat.
– Eraście Pietrowiczu, nareszcie! – wykrzyknął gubernator. – On tak kaleczy francuski, że słowa nie można zrozumieć, a po rosyjsku w ogóle ani dudu. Pan zna angielski, proszę mi wytłumaczyć, czego on ode mnie chce! I jak go tu w ogóle wpuszczono?! Od godziny się z nim użeram i ciągle nic!
– Jakże można go było nie wpuścić, wasza ekscelencjo, skoro to lord i u pana bywa?! – płaczliwie zapiszczał okularnik, najwyraźniej już nie po raz pierwszy. – Skąd mogłem wiedzieć...
Tu wtrącił się Anglik, zwracając się do nowo przybyłego i gorączkowo wymachując jakimś dokumentem, od góry do dołu upstrzonym pieczęciami. Erast Pietrowicz zaczął beznamiętnie tłumaczyć:
– To nieuczciwe, w cywilizowanych krajach tak się nie postępuje. Byłem u tego starszego pana wczoraj, podpisał akt sprzedaży domu i przypieczętowaliśmy naszą umowę uściskiem dłoni. A teraz, proszę sobie wyobrazić, ten pan się rozmyślił i nie chce się wyprowadzić. Jego wnuk, mister Speyer, powiedział, że ten stary dżentelmen przenosi się do Domu Weterana Wojen Napoleońskich, że będzie mu tam dobrze, bo obsługę zapewniają świetną, a ta posesja jest na sprzedaż. To niehonorowo teraz się wycofywać, tym bardziej że pieniądze już zostały wpłacone. I to niemałe pieniądze, sto tysięcy rubli. A oto akt sprzedaży!
– On tym papierkiem już dawno wymachuje, ale nie chce go dać do ręki – zauważył łysy starzec, który do tej pory milczał. Najwyraźniej był to właśnie Froł Grigorjewicz Wiediszczew.
– Ja... jestem dziadkiem Speyera? – wybełkotał książę. – Mnie... do przytułku?!
Urzędnik podkradł się z tyłu do Anglika i wspinając się na palce, zdołał zerknąć na tajemniczy dokument.
– Rzeczywiście, sto tysięcy, i potwierdzone notarialnie – przyznał. – I nasz adres: Twerska, dom księcia Dołgorukiego.
Erast Pietrowicz zapytał:
– Władimirze Andriejewiczu, kto to jest Speyer? Książę otarł chustką purpurowe czoło i rozłożył ręce.
– Speyer to bardzo miły młody człowiek. Ze wspaniałymi rekomendacjami. Przedstawił mi go na bożonarodzeniowym balu... mmm... kto taki? A nie, przypomniałem sobie! Nie na balu! Polecił mi go w specjalnym liście książę Saxen-Limburski. Speyer to wspaniały młodzieniec o doskonałych manierach, złote serce i taki nieszczęśliwy! Brał udział w bitwie o Kuszkę* [*Afgańska twierdza nad rzeką o tej samej nazwie, zdobyta przez wojska rosyjskie w 1885 roku (wszystkie przypisy tłumacza).], otrzymał ranę w kręgosłup, od tej pory ma bezwładne nogi. Porusza się na wózku, ale nie upadł na duchu. Zajmuje się filantropią, zbiera datki dla sierot i sam ofiarowuje ogromne sumy. Był tu wczoraj rano z tym zwariowanym Anglikiem, powiedział, że to znany angielski filantrop, lord Pittsbrooke. Prosił, żebym pozwolił pokazać Anglikowi dom, bo on jest znawcą i miłośnikiem architektury. Czyż mogłem odmówić biednemu Speyerowi takiej drobnostki? Właśnie Innokientij ich oprowadzał. – Dołgoruki ze złością wskazał na urzędnika, a ten aż plasnął w dłonie.
– Wasza ekscelencjo, a skąd mogłem... Przecież sam pan mówił, żebym jak najuprzejmiej...
– Uścisnął pan lordowi Pittsbrooke’owi rękę? – zapytał Fandorin, przy czym, jak się wydało Anisijowi, w jego oczach błysnęła jakaś iskierka.
– Ależ oczywiście! – Książę wzruszył ramionami. – Najpierw Speyer coś mu o mnie powiedział po angielsku, a ten się rozpromienił i wyciągnął rękę.
– A czy przedtem p-podpisał pan jakiś dokument? Gubernator z namysłem zmarszczył brwi.
– Tak, Speyer poprosił, abym podpisał list gratulacyjny dla nowo otwartego Przytułku Jekatierińskiego. Taki szlachetny cel – sprowadzać na właściwą drogę nieletnie nierządnice. Ale nie podpisywałem żadnego aktu sprzedaży! Zna mnie pan przecież, mój drogi, zawsze uważnie czytam to, co podpisuję.
– I co potem zrobił z tym listem?
– Chyba pokazał Anglikowi, coś powiedział i włożył do teczki. Miał przy sobie na wózku teczkę. – Twarz Dołgorukiego, i tak groźna, stała się mroczna jak chmura gradowa. – A, merde! Czyżby...
Erast Pietrowicz powiedział coś do lorda po angielsku i najwyraźniej zdobył całkowite zaufanie syna Albionu, ponieważ ten wręczył mu tajemniczy papier do przejrzenia.
– Sporządzone jak najformalniej – mruczał radca dworu, przebiegając akt wzrokiem. – I pieczęć h-herbowa, i stempel biura notarialnego „Möbius”, i podpis... A cóż to?
Na obliczu Fandorina odbiło się bezgraniczne zdumienie.
– Władimirze Andriejewiczu, proszę spojrzeć! Proszę spojrzeć na podpis!
Książę z obrzydzeniem, jakby to była ropucha, wziął papier, odsunął, jak mógł najdalej, od krótkowzrocznych oczu i przeczytał na głos:
– „Walet Pikowy”... Za pozwoleniem, w jakim sensie „walet”?
– To ta-ak... – powiedział przeciągle Wiediszczew. – Wszystko jasne. Znowu Walet Pikowy. A to dopiero! Czegośmy dożyli, Królowo Niebieska!
– Walet Pikowy? – Książę wciąż nie mógł zrozumieć. – Ależ tak się nazywa szajka oszustów. Tych, co w zeszłym miesiącu sprzedali bankierowi Polakowowi jego własne kłusaki, a w Boże Narodzenie pomogli kupcowi Winogradowowi wypłukać złoty piasek w rzeczce Sietuni. Meldował mi o tym Baranow. Mówił, że szukają tych łotrów. A ja się jeszcze śmiałem! Czyżby się ośmielili mnie... mnie, Dołgorukiego?! – Generał-gubernator szarpnął haftowany złotem kołnierz, a twarz zrobiła mu się tak straszna, że Anisij aż się skulił.
Wiediszczew jak spłoszona kwoka rzucił się do rozwścieczonego księcia, zagdakał:
– Władimirze Andriejewiczu, każdemu może się zdarzyć, nie wolno się tak przejmować! Zaraz odmierzę krople walerianowe i wezwę doktora, żeby krew puścił! Innokientij, przysuń krzesło!
Anisij jednak zdążył pierwszy podać krzesło jego ekscelencji. Usadzono zdenerwowanego gubernatora, ale ten co chwila usiłował wstać i odpychał kamerdynera.
– Jak jakiegoś kupczyka! Co oni, mają mnie za smarkacza? Ja im dam przytułek! – wykrzykiwał nie bardzo do rzeczy, Wiediszczew zaś wydawał rozmaite uspokajające dźwięki i raz nawet pogładził jego ekscelencję po farbowanych, a może w ogóle sztucznych lokach.
Gubernator odwrócił się do Fandorina i powiedział żałośnie:
– Eraście Pietrowiczu, mój przyjacielu, cóż to się dzieje! Całkiem się ci łajdacy rozzuchwalili. Obrazili mnie, upokorzyli, wystawili na pośmiewisko. I całą Moskwę w mojej osobie. Postawcie na nogi policję, żandarmerię, ale złapcie tych łotrów. Pod sąd! Na Sybir! Pan wszystko może, mój drogi. Proszę to uważać od tej chwili za swoje główne zadanie i moją osobistą prośbę. Baranow sam sobie nie poradzi, niech panu pomaga.
– Policji nie można w to angażować – odparł zafrasowany radca dworu. Żadne iskierki w jego błękitnych oczach już nie migotały; twarz pana Fandorina wyrażała teraz tylko troskę o autorytet władzy. – Sprawa się rozniesie i całe miasto będzie b-boki zrywać ze śmiechu. Do tego nie wolno dopuścić.
– Zaraz – znów zakipiał książę. – To co, ma to tym całym „waletom” ujść na sucho?
– Żadną miarą. Ja się t-tą sprawą zajmę. Ale konfidencjonalnie, bez rozgłosu. – Fandorin zastanawiał się chwilę, po czym zaproponował: – Lordowi Pittsbrooke’owi trzeba będzie wypłacić pieniądze z kasy miejskiej, przeprosić, a o „walecie” nie wspominać. Powie książę, że to nieporozumienie. Że wnuk to zrobił na własną rękę.
Słysząc swoje nazwisko, Anglik z niepokojem zapytał o coś radcę dworu, ten odpowiedział mu krótko i znów zwrócił się do gubernatora.
– Froł Grigorjewicz wymyśli jakąś wiarygodną wersję dla służby. A ja się zajmę poszukiwaniami.
– Czy w pojedynkę da się złapać takich szachrajów? – odezwał się z powątpiewaniem kamerdyner.
– Tak, będzie raczej trudno. Ale nie chciałbym powiększać kręgu wtajemniczonych.
Fandorin spojrzał na sekretarza w binoklach, do którego książę mówił „Innokientij”, i pokręcił głową. Widać Innokientij na pomocnika się nie nadawał. Erast Pietrowicz odwrócił się do Anisija i ten zdrętwiał, nagle uświadomiwszy sobie boleśnie swój niereprezentacyjny wygląd: młody, chudy jak szczapa, uszy odstające i na dodatek pryszcze.
– Ja tego... Będę milczał jak grób – wybełkotał. – Słowo honoru.
– A to kto taki?! – ryknął jego ekscelencja, który chyba dopiero teraz dostrzegł żałosną postać posłańca. – Co on tu robi?
– To jest Tulipanow – wyjaśnił Fandorin. – Z Dyrekcji Żandarmerii. Doświadczony agent. Właśnie on będzie mi pomagać.
Książę zmierzył wzrokiem skulonego Anisija i ściągnął groźnie brwi.
– No, uważaj, Tulipanow. Jeżeli okażesz się przydatny – zrobię z ciebie człowieka. Ale jeśli noga ci się powinie – zetrę na proch.
Kiedy Erast Pietrowicz i oszołomiony Anisij szli po schodach, dobiegł do nich głos Wiediszczewa:
– Władimirze Andriejewiczu, zrobi pan wedle woli, ale w skarbcu miejskim nie ma pieniędzy. Sto tysięcy to nie w kij dmuchał, Anglik musi się zadowolić samymi przeprosinami.
Na ulicy czekał Tulipanowa kolejny wstrząs.
Radca dworu, naciągając rękawiczki, zapytał nagle:
– To prawda, co mi mówiono, że utrzymuje pan siostrę kalekę i nie zgodził się pan oddać jej do zakładu dobroczynnego?
Anisij zupełnie się nie spodziewał, że Erast Pietrowicz jest tak dobrze poinformowany o jego sprawach rodzinnych, ale był jeszcze w takim odrętwieniu, że zdziwił się mniej, niż należało.
– Nie mogę jej oddać do zakładu – wyjaśnił. – Zmarłaby tam. Bardzo jest do mnie przywiązana, głupia.
I dopiero teraz Fandorin naprawdę go zaskoczył.
– Zazdroszczę panu – westchnął. – Szczęśliwy z pana człowiek, Tulipanow. W tak młodym wieku już ma pan z czego być dumny. Bóg dał panu fundament na całe życie.
Anisij wciąż jeszcze usiłował zrozumieć sens tych dziwnych słów, gdy radca dworu podjął:
– O siostrę proszę się nie martwić. Na czas dochodzenia wynajmie pan dla niej opiekunkę. Oczywiście na koszt państwa. Od tej chwili aż do zakończenia sprawy Waleta Pikowego pozostanie pan do mojej dyspozycji. Popracujemy razem. Mam nadzieję, że nie będzie się pan nudzić.
Oto jest owa nieoczekiwana radość – połapał się nagle Tulipanow. To jest owo szczęście. Ach, biała gołębico!
W ostatnich latach tyle razy zmieniał imiona, że pierwsze, które przyniósł sobie na świat, zaczął powoli zapominać. Sam siebie od dawna nazywał Momusem.
Momus to mitologiczny grecki prześmiewca i złośliwiec, syn Nocy. We wróżbach „Pytia egipska” tak oznaczony jest walet pikowy, karta niedobra, zapowiadająca spotkanie z jakimś durnym kpiarzem albo złośliwy psikus fortuny.
Karty Momus lubił i wręcz otaczał czcią, jednakowoż we wróżby nie wierzył i nadawał wybranemu imieniu zupełnie inny sens.
Jak wiadomo, każdy śmiertelnik gra z losem w karty. Ich rozkład od człowieka nie zależy, to już sprawa szczęścia: jednemu dostają się same figury, innemu tylko dwójki i trójki. Momus otrzymał od natury karty przeciętne, można by nawet rzec, słabe – dziesiątki i walety. Ale dobry gracz i z takimi może powalczyć.
Wedle społecznej hierarchii wartości Momus także był co najwyżej waletem. Oceniał samego siebie trzeźwo: oczywiście, żaden z niego as, żaden król, ale i nie blotka. Ot, walecik. Ale nie jakiś tam nudny treflowy czy sumienny karowy, czy, nie daj Bóg, mazgaj kierowy, tylko walet nie byle jaki, pikowy. Pik to kolor szczególny. We wszystkich grach jest najmłodszy, tylko w brydżu bije i żołędzie, i serca, i dzwonki. Wniosek? Sam decyduj, w jaką grę zagrasz z życiem, i twój kolor będzie najwyższy.
We wczesnym dzieciństwie nie dawało Momusowi spokoju porzekadło o dwóch zającach. Dlaczegóż to, oburzał się, nie można pochwycić dwóch naraz? Czy naprawdę trzeba z jednego zrezygnować? Mały Momus (wówczas jeszcze nie Momus, ale Mitieńka Sawwin) za nic nie chciał się z tym pogodzić. I miał absolutną rację. Porzekadło okazało się głupie, dla ludzi tępych i leniwych. Momusowi zdarzało się chwytać jednocześnie nie dwa, ale o wiele więcej owych uszatych, szarych i puszystych zwierzątek. Miał w tej materii opracowaną własną teorię psychologiczną.
Mnóstwo nauk wymyśliła ludzkość, większość z nich zda się psu na budę, a przecież ludziska piszą traktaty, rozprawy magisterskie i doktorskie, zostają członkami akademii. Momus od maleńkości czuł całą skórą, kośćmi, śledzioną, że najważniejsza nauka to nie arytmetyka czy jakaś tam łacina, ale umiejętność podobania się. To jest klucz, który otwiera każde drzwi. Dziwne tylko, że tego sposobu na życie nie uczyli ani guwernerzy, ani profesorowie gimnazjalni. Zgłębiać jej arkana trzeba było samemu.
Chociaż, jak się tak zastanowić, to nawet dobrze.
Uzdolnienia w tym kierunku objawiły się u chłopca wcześnie, a że inni pojęcia nie mieli o zaletach rzeczonej dyscypliny, to Bogu dziękować.
Zwykli ludzie nie wiedzieć czemu traktowali tę kluczową kwestię bez należytej uwagi i zrozumienia, myśląc zapewne: podobam się – to dobrze, nie podobam – trudno, na siłę miłym być się nie da. Da się, da – powtarzał sobie dorastający Mitieńka – jeszcze jak się da! Jeśli się jakiemuś człowiekowi spodobałeś, umiałeś dopasować do niego kluczyk – to rzecz załatwiona, ten człowiek już jest twój, możesz z nim zrobić, co zechcesz.
Z tego wynikało, że spodobać się możesz każdemu, a żeby to osiągnąć, trzeba bardzo niewiele – musisz zrozumieć, co z niego za człowiek: co go interesuje, jak postrzega świat, czego się boi. A gdy już to wiesz, możesz na nim zagrać jak na flecie każdą melodię. Serenadę czy polkę galopkę.
Na dziesięciu ludzi dziewięciu to tacy, którzy sami ci wszystko o sobie opowiedzą, byłeś tylko chciał słuchać. Przecież tak naprawdę nikt nikogo nie słucha – to zdumiewające. W najlepszym razie, jeśli człowiek jest dobrze wychowany, to poczeka na przerwę w rozmowie i znów zacznie mówić o sobie. A iluż ważnych i ciekawych rzeczy można się dowiedzieć, gdy się umie słuchać!
Słuchać właściwie – to swego rodzaju sztuka. Musisz sobie wyobrazić, że jesteś pustą flaszką, przezroczystym naczyniem, połączonym z rozmówcą niewidzialną rurką. Niechaj cała zawartość z twego partnera po kropelce przeleje się w ciebie, żebyś się napełnił płynem tego samego koloru, składu i mocy. Żebyś na jakiś czas przestał być sobą i stał się nim. I wtedy zgłębisz całe jego jestestwo i z góry będziesz wiedział, co on powie i co zrobi.
Wiedzę o sztuce życia zdobywał Momus stopniowo i we wczesnej młodości stosował po troszeczku, eksperymentując, przede wszystkim, żeby się sprawdzić, ale i dla drobnych korzyści: żeby, nie odrobiwszy lekcji, otrzymać dobrą notę w gimnazjum; potem, już w szkole kadetów, żeby zaskarbić sobie szacunek i sympatię kolegów; żeby pożyczyć pieniądze; żeby rozkochać w sobie panienkę.
Później, kiedy znalazł się w pułku, profity z nauki życia, która tymczasem dojrzała i okrzepła, stały się jeszcze wyraźniejsze. Na przykład ogrywasz poczciwego człowieka w karcięta, a on siedzi spokojnie, nie gniewa się na wspaniałego chłopa, korneta Mitię Sawwina. I na ręce sympatycznemu partnerowi przesadnie nie patrzy. Nieźle, co?
Ale i to była tylko gimnastyka, trenowanie mięśni. Tak naprawdę nauka i talent przydały się sześć lat temu, kiedy los dał przyszłemu Momusowi pierwszą wielką Szansę. Wówczas nie wiedział jeszcze, że Szansy się nie chwyta, tylko się ją tworzy. Ciągle czekał, by sukces sam wpadł mu w ręce, i bał się tylko jednego – żeby go nie przegapić.
I nie przegapił.
Sytuacja życiowa korneta rysowała się w owym czasie nieciekawie. Pułk stacjonował w gubernialnym mieście Smoleńsku już drugi rok i wszelkie możliwości wykorzystania talentów zostały wyczerpane. Kogo tylko mógł, ograł; wszystko, co można było pożyczyć, dawno pożyczył; podpułkownikowa, choć kochała Mitieńkę z całego serca, gotówki dawała skąpo i w dodatku zamęczała go zazdrością. A tu jeszcze tak głupio wyszło z pieniędzmi na remonty: otóż wysłano korneta Sawwina na jarmark koński do Torżka, a on zahulał i przeputał więcej, niż mógł sobie pozwolić.
No i znalazł się w takim położeniu, że pozostawało mu albo iść pod sąd, albo zdezerterować, albo poślubić wągrowatą córunię kupca Poczeczujewa. Pierwszy wariant był, oczywiście, wykluczony i utalentowany młodzian wahał się między drugim a trzecim.
I nagle fortuna dała mu dodatkową kartę – asa, dzięki któremu beznadziejną partię można było jeszcze wygrać. Zmarła pod Wiatką ciotka z drugiej linii, zostawiając ukochanemu siostrzeńcowi swój majątek. Kiedyś, jeszcze jako junkier, Mitieńka spędził u niej okropnie nudny miesiąc i dla zabicia czasu poćwiczył się ździebko w swej sztuce życia. Potem zupełnie zapomniał o staruszce, ale ciotka wciąż pamiętała cichego, miłego chłopczynę. Krzywdząc wszystkich pozostałych siostrzeńców i siostrzenice, obdarowała w testamencie właśnie jego. Nie były to, broń Boże, jakieś olbrzymie dobra: zaledwie tysiąc dziesięcin, a i to w guberni tmutarakańskiej, gdzie porządnemu człowiekowi wstyd się pokazać nawet na tydzień.
Jak postąpiłby zwykły, przeciętny kornecik, gdyby trafił mu się taki kąsek? Sprzedałby ciotczyną spuściznę, wyrównał w pułku niedobór, zwróciłby część długów i znowu, głupek, żyłby po dawnemu.
A jakże inaczej, spytacie?
Bez urazy, ale wystarczy trochę pomyśleć. Oto macie majątek wart w najlepszym razie dwadzieścia pięć, góra trzydzieści tysięcy. A długów całe pięćdziesiąt. Co zaś najważniejsze, już bokiem wam wychodzi liczenie się z każdą kopiejką, chcecie żyć godnie: podróżować, stawać w najlepszych hotelach, żeby życie było jak niekończące się zapusty i żeby nie być na łasce tłustej pułkownikowej, tylko samemu wziąć na utrzymanie szelmutkę niczym kwiat do butonierki, taką tuberozę o czułych oczętach, smukłej talii i dźwięcznym śmiechu.
Dosyć już dryfowania na falach życia, postanowił Mitieńka, czas chwycić fortunę za łabędzią szyję. I wtedy to psychologiczna nauka zaprocentowała w całej rozciągłości.
Spędził Mitia w zabitej deskami guberni nie tydzień, ale całe trzy miesiące. Jeździł z wizytami do sąsiadów i każdemu zdołał się przypodobać. Z majorem w stanie spoczynku, samotnikiem i mrukiem, pijał rum i chadzał na niedźwiedzia (a strachu się najadł!). Z gospodarną wdową po radcy kolegialnym smażył konfiturę z rajskich jabłuszek i zapisywał w notesiku rady w kwestii prosienia się macior. Z powiatowym marszałkiem szlachty, niedoszłym absolwentem korpusu paziów, omawiał nowiny z wielkiego świata. Z sędzią pokoju jeździł za rzekę, do cygańskiego taboru.
Poszło mu całkiem nieźle: był jednocześnie poczciwości chłopcem, stołecznym bywalcem, poważnym młodzieńcem, wesołym hulaką, homo novus, żarliwym obrońcą tradycji, a w dodatku doskonałym kandydatem na męża (w dwóch nieznających się nawzajem rodzinach).
Kiedy zaś uznał, że grunt został należycie przygotowany, załatwił sprawę w dwa dni.
Nawet teraz, po latach, kiedy, zdawałoby się, miał co wspominać i czym się chełpić, Momus z przyjemnością odtwarzał w myślach swoją pierwszą prawdziwą „operację”. A osobliwie epizod z Eurypidesem Kandelakim, który wśród miejscowej szlachty miał opinię sknery i pieniacza, jakiego świat nie widział. Oczywiście, można by się było obejść bez Kandelakiego, ale Mitieńka był młody i miał naturę hazardzisty, toteż lubił rozgryzać twarde orzechy.
Kuty na cztery nogi Grek był emerytowanym akcyźnikiem. Człowiekowi tego pokroju można się spodobać tylko w jeden sposób – stwarzając iluzję, że ma szansę wzbogacić się twoim kosztem.
Dzielny kornet przygalopował do sąsiada na spienionym koniu, cały czerwony, w oczach łzy, ręce dygocą. I już od progu zawył:
– Eurypidesie Kalistratowiczu, niech mnie pan ratuje! W panu cała moja nadzieja! Wyznaję jak na spowiedzi! Do pułku mnie wzywają, do audytora! Dopuściłem się defraudacji! Dwadzieścia dwa tysiące!
Pismo z pułku miał naprawdę – w sprawie sprzeniewierzenia pieniędzy na remonty. Przełożeni Sawwina ostatecznie stracili cierpliwość, wyczekując na jego powrót z urlopu.
Mitia wyciągnął kopertę z pułkową pieczęcią, wyjął też jeszcze jeden dokument.
– Za miesiąc mam odebrać w Banku Ziemskim pożyczkę wysokości dwudziestu pięciu tysięcy pod hipotekę majątku cioci. Myślałem – chlipnął, świetnie wiedząc, że Greka nie da się rozczulić – że dostanę pieniądze i pokryję niedobór. Ale nic z tego, nie zdążę! Co za hańba! Zostało mi tylko jedno – kula w łeb! Niech mi pan pomoże, Eurypidesie Kalistratowiczu najdroższy. Pan mi da dwadzieścia dwa tysiące, a ja panu pełnomocnictwo na odebranie pożyczki. Pojadę do pułku, wytłumaczę się, ocalę honor i życie. A pan za miesiąc otrzyma dwadzieścia pięć tysięcy. To i dla pana zysk, i dla mnie ratunek. Błagam!
Kandelaki włożył binokle, przeczytał groźne pismo z pułku, starannie przestudiował umowę zastawną z bankiem (też prawdziwą, rzetelnie spisaną), chwilę przygryzał usta i zaproponował piętnaście tysięcy. Stanęło na dziewiętnastu.
Ależ musiała być scena w banku, kiedy miesiąc później, w wyznaczonym terminie, zjechali się tam posiadacze wszystkich jedenastu wypisanych przez Mitieńkę pełnomocnictw!
Uzbierała się niezła sumka, ale po czymś takim Mitia musiał oczywiście diametralnie odmienić swoje życie. Ale co tam, nie żałował niczego.
Nieprzyjemności z policją były kornet Sawwin się nie obawiał. Imperium, dzięki Bogu, ogromne, durniów zatrzęsienie, bogatych miast pod dostatkiem. Człowiek z fantazją i animuszem zawsze będzie miał gdzie broić. A nazwisko i dokumenty – to głupstwo. Jak zechcesz, tak się nazwiesz. Kim zechcesz, tym będziesz.
Co się zaś tyczy powierzchowności, to tu Momus miał wprost wyjątkowe szczęście. Bardzo lubił swą twarz i godzinami potrafił podziwiać ją w lustrze.
Włosy cudownej barwy bladoblond, jak u przytłaczającej większości tutejszych Słowian. Rysy drobne, niewyraziste, oczka szaroniebieskie, nos o nieokreślonym kształcie, podbródek niewyraźnie zarysowany. Słowem, nic, co przyciągałoby wzrok. Nie fizjonomia, ale biała karta – rysuj na niej, co chcesz.
Wzrost średni, znaków szczególnych brak. Za to głos niezwyczajny – głęboki, dźwięczny, ale tym instrumentem Momus nauczył się władać po mistrzowsku: potrafił i huczeć basem, i uwodzić tenorem, i falsetem zapiszczeć, i nawet damskim sopranem.
Wszak aby zmienić wygląd nie do poznania, nie wystarczy przefarbować włosy i przykleić brodę. Człowieka czyni mimika, sposób chodzenia i siadania, gesty, intonacja, charakterystyczne zwroty w mowie, siła wzroku. I naturalnie cała otoczka – ubranie, pierwsze wrażenie, nazwisko, tytuł.
Gdyby aktorzy otrzymywali duże gaże, Momus niewątpliwie zostałby nowym Szczepkinem czy Sadowskim – czuł to w głębi duszy. Jednakowoż tyle, ile potrzebował, nie płacono nawet czołowym artystom stołecznych teatrów. Przy tym zaś o ileż ciekawiej odgrywać spektakle nie na scenie, z dwoma piętnastominutowymi antraktami, ale w życiu, każdego dnia, od rana do wieczora.
Kogóż tylko nie zagrał Momus w ciągu owych sześciu lat – wszystkich ról niepodobna spamiętać. Przy czym sztuki były wyłącznie jego autorstwa. Momus nazywał je na modłę wojskową „operacjami” i przed rozpoczęciem każdej kolejnej afery wyobrażał sobie, że jest Maurycym Saskim albo Napoleonem, choć z natury swej były to, rzecz jasna, nie krwawe batalie, lecz wesołe wodewile. Inne osoby dramatu być może nie potrafiły docenić całego dowcipu fabuły, za to sam Momus zawsze był najzupełniej usatysfakcjonowany.
Spektakli odbyło się wiele – drobnych i wielkich, efektownych i mniej udanych, jednakże klapa, z tupaniem i gwizdami, dotychczas się nie przydarzyła.
Przez jakiś czas Momus pasjonował się uwiecznianiem pamięci o bohaterach narodowych. Najpierw, zgrawszy się w winta na pływającym po Wołdze parostatku i zszedłszy na ląd w Kostromie bez grosza przy duszy, zbierał datki na brązowy monument Iwana Susanina. Kupczykowie jednak skąpili, ziemianie usiłowali wnosić udziały w naturze – oleju i zbożu, i uskładała się śmieszna suma, niecałe osiem tysięcy. Za to w Odessie na pomnik Aleksandra Siergiejewicza Puszkina datki sypały się szczodrze, zwłaszcza od żydowskich kupców, a w Tobolsku na Jermaka Timofiejewicza handlarze futer i poszukiwacze złota odpalili „przedstawicielowi Cesarskiego Towarzystwa Historycznego” siedemdziesiąt pięć tysięcy.
Wielce udatnie poszła w pozaprzeszłym roku operacja z Towarzystwem Kredytowym „Butterfly” w Niżnym Nowogrodzie. Pomysł był prosty i genialny, obliczony na bardzo rozpowszechniony typ ludzi, u których wiara w bezpłatny cud jest silniejsza niż wrodzona ostrożność. Towarzystwo „Butterfly” przyjmowało od mieszczuchów wkłady pieniężne na niesłychanie wysoki procent. W pierwszym tygodniu wkłady wniosło zaledwie dziesięć osób (z czego dziewięć podstawionych przez Momusa). Kiedy jednak w następny poniedziałek – procenty naliczano codziennie – wszyscy oni otrzymali po dziesięć kopiejek od każdego wpłaconego rubla, miasto wprost oszalało. Kolejka do kantoru Towarzystwa ciągnęła się przez trzy przecznice. W następnym tygodniu Momus znowu wypłacił po dziesięć procent, po czym musiał wynająć jeszcze dwa pomieszczenia i dwunastu nowych kasjerów. Czwartego poniedziałku na drzwiach kantorów pojawiły się kłódki. Tęczowy „Butterfly” na zawsze odpłynął znad brzegów Wołgi w siną dal.
Komuś innemu tych nowogrodzkich profitów starczyłoby na całe życie, ale Momusa pieniądze długo się nie trzymały. Niekiedy myślał o sobie jak o młynie wiatrowym, do którego szerokim strumieniem sypią się asygnaty i brzęcząca moneta. Wiatrak macha potężnymi skrzydłami i nie ustając ani na chwilę, miele pieniążki na miałką mąkę – na brylantowe spinki do halsztuka, na kłusaki pełnej krwi, na wielodniowe hulanki, na wspaniałe bukiety dla aktorek. A wiatr wieje, wieje, wieje – i rozlatuje się mąka po bezkresnych przestworzach, tak że nie zostaje nawet pyłek.
No i niech się rozlatuje, Momusowi do końca życia „ziarna” wystarczy. Czarodziejski wiatrak nie będzie miał przestojów.
Gościnne występy na jarmarkach i w miastach gubernialnych doprowadziły jego sztukę do doskonałości. W ubiegłym roku Momus dotarł do stolicy. Elegancko oskubał Sankt Petersburg – długo nadworni dostawcy, chytrzy bankierzy i radcy handlowi będą pamiętać Waleta Pikowego.
Ujawnić publicznie swój nietuzinkowy dar Momus postanowił niedawno. Opętała go żądza sławy, czuł się niedoceniany. Tyle człek wymyśla świadczących o niezwykłym talencie, niewidzianych dotychczas majstersztyków, tyle w nie wkłada fantazji, artyzmu, duszy – a uznania żadnego. Albo przypisują je szajce aferzystów, albo żydowskim intrygom, albo miejscowym władzom. I naród prawosławny pojęcia nie ma, że te kunsztowne chefs-d’oeuvre – to dzieła jednego mistrza.
Momusowi przestały wystarczać pieniądze, zapragnął sławy. Oczywiście działanie ze znakiem firmowym jest o wiele bardziej ryzykowne, ale sława nie dostaje się tchórzom. A zresztą któż go złapie, skoro do każdej operacji przywdziewa inną maskę? Na kogo polować, kogo szukać? Czy kto kiedy widział prawdziwą twarz Momusa? Otóż to.
Pozachwycajcie się, poplotkujcie i pośmiejcie się na pożegnanie, przemawiał w myślach Momus do rodaków. Oklaskujcie wielkiego artystę, albowiem nie zostanę z wami na wieki.
Nie, umierać bynajmniej nie zamierzał, ale zaczął się poważnie zastanawiać nad rozstaniem z miłą sercu rosyjską ziemią. Pozostawało mu tylko obrobić stary stołeczny gród, a później najwyższy czas spróbować sił na arenie międzynarodowej. Momus czuł, że już go na to stać.
Moskwa to cudowne miasto. Moskwianie są jeszcze tępsi niż petersburżanie, bardziej prostoduszni, nie tacy przebiegli, a pieniędzy mają wcale nie mniej. Momus rezydował tu od jesieni i już zdążył wyciąć parę zgrabnych sztuczek. Jeszcze dwie, trzy operacje i żegnaj, ziemio ojczysta. Trzeba będzie się przejechać po Europie, zajrzeć do Ameryki. Ciekawe rzeczy się słyszy o północnoamerykańskich stanach. Intuicja Momusowi podpowiadała, że tam będzie mógł rozwinąć skrzydła. Można zainicjować kopanie jakiegoś kanału, zawiązać towarzystwo akcyjne, budujące transamerykańską kolej żelazną albo, dajmy na to, poszukujące azteckiego złota. Poza tym znowu wzrósł popyt na niemieckich książąt, osobliwie w nowych krajach słowiańskich i na kontynencie południowoamerykańskim. Jest się nad czym zastanowić. Momus przewidująco podjął już w tej materii pewne kroki.
Na razie jednak miał co robić w Moskwie. Tę jabłoń można jeszcze otrząsać i otrząsać. Za jakiś czas moskiewscy pisarze będą poświęcać Waletowi Pikowemu powieści.
Nazajutrz po zabawnym figlu spłatanym angielskiemu lordowi i staremu księciu Momus obudził się późno i z bólem głowy – świętowali przez cały wieczór i pół nocy. Mimi uwielbiała zabawy, to był jej żywioł, toteż pohulali jak się patrzy.
Numer „lux” hotelu „Metropol” figlarka przeobraziła w rajski ogród: cieplarniane rośliny tropikalne w donicach, żyrandol cały w chryzantemach i liliach, dywan obsypany płatkami róż, wszędzie kosze z owocami od Jelisiejewa i bukietami od Pogodina. Wokół palmy owijał się wzorzystym pierścieniem boa ze zwierzyńca Morsellego, udając węża kusiciela. Co prawda, niezbyt przekonująco – zimą był ospały i teraz ani razu nawet nie otworzył ślepi. Za to Mimi, przedstawiająca Ewę, tryskała energią. Momus uśmiechnął się na to wspomnienie i potarł pulsującą skroń. Wszystko przez przeklęty veuve clicot. Kiedy już po popełnieniu grzechu pierworodnego Momus rozkoszował się kąpielą w wielkiej porcelanowej wannie wśród pływających orchidei (piętnaście rubli sztuka), Mimi polewała go szampanem z ogromnych butli, on zaś chwytał ustami pienisty strumień i wyraźnie przesadził.
Ale i Mimoczka nieźle się wczoraj nadokazywała. O, jak to śpi, zmordowana – nie zbudzi się, choćby się paliło. Obrzmiałe usteczka lekko rozchylone, obie rączki jak zwykle podłożone pod policzek, gęste złociste kędziory rozsypane na poduszce.
Kiedy postanowili, że będą podróżować razem, Momus jej powiedział: „Życie człowieka, dziecino, jest takie jak on sam. Jeśli jest okrutny – okrutne. Jeśli bojaźliwy – straszne. Jeśli ponury – smutne. A ze mnie człek wesoły, życie mam wesołe i twoje też będzie takie”.
I Mimi weszła w wesołe życie tak gładko, jakby była do niego stworzona. Chociaż Momus przypuszczał, że dotychczasowe dwadzieścia dwa lata egzystencji nie były usłane różami. Ale o nic nie pytał – to nie jego sprawa. Jeśli zechce – sama opowie. Tylko że ona nie z tych, co długo pamiętają krzywdy, więc tym bardziej nie będzie go brać na litość.
Znalazł ją zeszłej wiosny w Kiszyniowie, gdzie Mimi występowała w varietes jako etiopska tancerka. Miejscowa złota młodzież wprost za nią szalała. Mimi poczerniła sobie skórę, ufarbowała i zakręciła włosy i po scenie skakała ubrana jedynie w girlandy kwiatów, z bransoletami na rękach i nogach. Kiszyniowianie uważali ją za najprawdziwszą Afrykankę. To znaczy, początkowo mieli pewne wątpliwości, ale przyjezdny kupiec neapolitański, który bywał w Abisynii, potwierdził, że mademoiselle Zemczandra rzeczywiście mówi po etiopsku, i podejrzenia się rozwiały.
Właśnie ten szczegół przede wszystkim zachwycił Momusa, który cenił w mistyfikacjach połączenie tupetu i skrupulatności. Żeby z takimi niebieskimi oczami, zupełnie jak leśne dzwoneczki, i z co prawda ciemną, ale absolutnie słowiańską mordką udawać Etiopkę – trzeba mieć nie lada odwagę. I jeszcze na dodatek nauczyć się etiopskiego!
Później, kiedy się zaprzyjaźnili, Mimi opowiedziała mu, jak do tego doszło. Mieszkała w Pitrze i kiedy operetka zbankrutowała, znalazła się na bruku. Szczęśliwym trafem dostała miejsce guwernantki bliźniąt, dzieci abisyńskiego ambasadora. Etiopski książę, po ichniemu ras, nie mógł się nacieszyć, że tak mu się udało: panna grzeczna, wesoła, zadowala się niewielkim wynagrodzeniem, dzieci ją uwielbiają – ciągle o czymś z nią szepczą, mają jakieś tajemnice i zachowują się jak aniołki. Któregoś dnia ras przechadzał się po Letnim Sadzie w towarzystwie sekretarza stanu Mordera, omawiając komplikacje w stosunkach włosko-abisyńskich, gdy nagle zobaczył jakieś zbiegowisko. Podszedł bliżej – o Boże etiopski! Guwernantka gra na harmonii, a jego synek i córeczka tańczą i śpiewają. Gawiedź patrzy na Murzyniątka, klaszcze, rzuca pieniądze do zrobionego z ręcznika turbanu, i to hojnie, ze szczerego serca.
Krótko mówiąc, Mimi musiała zmykać z północnej stolicy co sił w nogach – bez bagażu, bez dokumentów. Wszystko to głupstwo, wzdychała, ale szkoda dzieciaków. Biednemu Mariamczykowi i Asefoczce pewnie nudno się teraz żyje.
Za to mnie z tobą nie jest nudno, pomyślał Momus, czule spoglądając na wysuwające się spod kołdry ramię z trzema uroczymi pieprzykami, tworzącymi regularny trójkąt.
Założywszy ręce pod głowę, rozejrzał się po apartamencie, do którego wprowadzili się zaledwie poprzedniego wieczoru, by zatrzeć za sobą ślady. Luksusowe: buduar, salon, gabinet. Trochę za dużo złoceń, kupiecki gust. W hotelu „Bazar” apartamenty były elegantsze, ale stamtąd musieli się wynieść – rozumie się, jak najbardziej oficjalnie, rozdając hojne napiwki i pozując rysownikowi z „Moskowskiego Nabludatiela”. Nie zaszkodzi ukazać się na okładce szacownego ilustrowanego pisma w charakterze „jego wysokości” – a nuż się to kiedyś przyda.
Momus z roztargnieniem popatrzył na umieszczonego pod baldachimem złoconego pyzatego amorka. Gipsowy psotnik celował strzałą z łuku prosto w czoło gościa. A właściwie strzały nie było widać, wisiały na niej bowiem koronkowe pantalony Mimoczki w kolorze zwanym „płonące serce”. Jak się tam znalazły? I skąd się wzięły? Przecież Mimi odgrywała Ewę? Ciekawe.
Fikuśne pantalony dziwnie Momusa zaintrygowały. Pod nimi powinna być strzała, nic innego – to oczywiste. A jeśli się okaże, że to nie strzała, ale zupełnie co innego? Może kupidynek zrobił ze swych pulchnych paluszków figę, przykrył ją kolorową szmatką i wystawił niby strzałę?
Taaak, nasunęło mu to pewien pomysł.
Zapomniawszy o bólu głowy, Momus siadł na łóżku, nie odrywając wzroku od pantalonów.
Człowiek się spodziewa, że pod nimi znajduje się strzała, jako że właśnie strzała jest atrybutem Kupida, a jeśli tak naprawdę kryje się tam nie strzała, tylko figa?
– Wstawaj, maleńka! – Klepnął śpiącą w różowe ramię. – Szybko! Papier, ołówek! Piszemy anons do gazety!
W odpowiedzi Mimi naciągnęła kołdrę na głowę. Momus zeskoczył z łóżka na podłogę, trafił na coś szorstkiego, zimnego i wrzasnął ze strachu – na dywanie, zwinięty na kształt brezentowego ogrodowego węża, spoczywał niedawny kusiciel z Edenu.
Posada posadzie nierówna.
Można być tajnym agentem – godzinami moknąć na deszczu, obserwując z kłujących krzaków drugie od lewej okno na drugim piętrze, albo wlec się ulicą za przekazanym jak w sztafecie „obiektem”, który jest nie wiadomo kim i nie wiadomo co zbroił.
Można być posłańcem – gnać z wywieszonym językiem przez całe miasto, z torbą wypchaną urzędowymi przesyłkami.
Ale można też być tymczasowym pomocnikiem jego jaśniewielmożności urzędnika do specjalnych poruczeń. W oficynie na Małej Nikickiej należało się stawić około dziesiątej. Czyli że idziesz jak człowiek – nie biegiem przez mroczne zaułki, ale bez pośpiechu, z godnością, w biały dzień. Otrzymywał też Anisij pieniądze na fiakra, tak że, zamiast marnować czas na drogę, mógł zajeżdżać na służbę jak panisko. Ale bez przesady, można i piechotką, a dodatkowe pół rubla zawsze się przyda.
Drzwi otwierał japoński służący Masa, z którym Anisij zdążył się już dobrze poznać. Masa kłaniał się i mówił: „Dzenobry Turi-san”, co znaczyło „Dzień dobry, panie Tulipanow”. Japończyk miał kłopoty z wymową długich rosyjskich słów, a z literą „l” w ogóle sobie nie radził, i „Tulipanow” zamieniał się w jego ustach w „Turi”. Anisij nie miał wszakże pretensji do Fandorinowego kamerdynera i udało im się nawiązać stosunki całkiem przyjazne, by nie rzec konspiracyjne.
Masa przede wszystkim półgłosem informował przybyłego o „stanie atmosfery”, jak nazywał w duchu Anisij panujące w domu nastroje. Jeżeli Japończyk mówił: „Czycho”, znaczyło to, że panuje spokój, piękna hrabina Addi wstała w dobrym humorze, podśpiewując, grucha z Erastem Pietrowiczem i na Tulipanowa będzie spoglądać z roztargnieniem, ale życzliwie. A skoro tak, to można śmiało iść do salonu, Masa poda kawę z bułeczką, pan radca dworu zacznie gawędzić wesoło i żartobliwie, a nefrytowy różaniec w jego palcach będzie grzechotać figlarnie i energicznie.
Jeśli zaś Masa szeptał: „Glosno”, to trzeba się było na paluszkach przemknąć do gabinetu i od razu brać do roboty, bo w domu szalała burza. To znaczy, Addi znowu szlochała i krzyczała, że się nudzi, że Erast Pietrowicz ją zgubił, zbałamucił, zabrał od męża, najlepszego i najszlachetniejszego z ludzi. Akurat, dałabyś się zabrać, gdybyś nie chciała! – myślał Anisij, lękliwie nasłuchując odgłosów burzy i wertując gazety.
Takie było obecnie jego poranne zajęcie – lektura moskiewskiej prasy. Sama przyjemność: szeleścisz pachnącymi stronicami, czytasz miejskie ploteczki, oglądasz kuszące reklamowe ogłoszenia. Na biurku ostro zatemperowane ołówki, niebieski do zwykłych uwag, czerwony do szczególnie ważnych. Co prawda, to prawda: teraz życie Anisija całkiem się zmieniło.
Wynagrodzenie za tę rajską pracę było, nawiasem mówiąc, dwa razy wyższe od poprzedniego, a jeszcze awansował. Wystarczyło, że Erast Pietrowicz skrobnął do Dyrekcji parę słów i natychmiast Tulipanow został kandydatem do stopnia cywilnego. Przy pierwszym wakacie, jaki się pojawi, zda łatwiutki egzamin i gotowe – był posłańcem, jest urzędnikiem, panem asesorem kolegialnym.
A zaczęło się wszystko tak.
Owego pamiętnego dnia, kiedy ukazała się Anisijowi biała gołębica, wraz z radcą dworu udał się z domu gubernatora prosto do biura notarialnego, które sporządziło akt sprzedaży z szyderczym podpisem. Niestety, za drzwiami z miedzianą tabliczką „Iwan Karłowicz Möbius” nikogo nie było. Właścicielka domu, radczyni tytularna Kapustina, otworzyła zamknięte drzwi własnym kluczem i zeznała, że pan Möbius wynajął parter przed dwoma tygodniami, płacąc za miesiąc z góry. Człowiek solidny, zapobiegliwy, wydrukował anons o biurze we wszystkich gazetach na najbardziej widocznym miejscu. Od wczoraj się nie pokazał, ona sama jest zdumiona.
Fandorin słuchał, kiwał głową, od czasu do czasu zadawał krótkie pytania. Rysopis zaginionego notariusza kazał Anisijowi zapisać. „Wzrostu średniego – starannie skrobał ołówkiem Tulipanow. – Wąsy, szpicbródka. Włosy szpakowate. Pince-nez. Ciągle zaciera ręce i chichocze. Uprzejmy. Na prawym policzku duża brązowa brodawka. Wiek z wyglądu około czterdziestki. Kalosze. Palto szare z czarnym szalowym kołnierzem”.
– O k-kaloszach i palcie proszę nie pisać – powiedział radca dworu, zerknąwszy w bazgroły Anisija. – Tylko wygląd zewnętrzny.
Za drzwiami było najzwyklejsze biuro: biurko, uchylona kasa ogniotrwała, półki z teczkami. Wszystkie teczki puste, same okładki, a w sejfie na żelaznej półce, w najbardziej widocznym miejscu – karta, walet pikowy. Erast Pietrowicz wziął kartę, obejrzał przez lupę i rzucił na podłogę, mówiąc do Anisija:
– Karta jak karta, wszędzie można takie kupić. Nie cierpię kart, Tulipanow, a waleta pikowego (nazywają go też Momus) w szczególności. Mam związane z nim nieprzyjemne wspomnienia.
Z biura pojechali do konsulatu brytyjskiego na spotkanie z lordem Pittsbrookiem. Tym razem Anglikowi towarzyszył tłumacz z konsulatu, tak że zeznania poszkodowanego Anisij mógł zapisywać sam.
Brytyjczyk oznajmił radcy dworu, że biuro notarialne „Möbius” polecił mu mister Speyer jako najszacowniejszą i najstarszą firmę w Rosji. Na potwierdzenie swych słów mister Speyer pokazał kilka gazet z reklamą „Möbiusa” w najbardziej wyeksponowanym miejscu. Lord nie zna języka rosyjskiego, ale rok założenia firmy – tysiąc sześćset któryś – wywarł na nim jak najlepsze wrażenie.
Pittsbrooke pokazał na dowód jedną z gazet, „Moskowskije Gubiernskije Wiedomosti”, które nazywał na swą angielską modłę „Moscow News”. Anisij, wyciągając szyję, zajrzał panu Fandorinowi przez ramię i zobaczył wielkie ogłoszenie, zajmujące ćwierć strony:
Biuro notarialne
MÖBIUS
Licencja Ministerstwa Justycji numer 1672
Sporządzanie testamentów i aktów
kupna-sprzedaży,
poświadczanie pełnomocnictw,
poręczanie zastawów,
egzekwowanie płatności
oraz inne usługi
Zawieźli Anglika do nieszczęsnego biura. Opowiedział ze szczegółami, jak otrzymawszy dokument, podpisany przez „starego dżentelmena” (to jest jego ekscelencję generała-gubernatora), udał się tutaj, do office. Mister Speyer z nim nie pojechał, albowiem źle się czuł, zapewnił go wszakże, że właściciel firmy jest uprzedzony i oczekuje dostojnego cudzoziemskiego klienta. Istotnie, lord został przyjęty bardzo uprzejmie, poczęstowany herbatą z „twardymi okrągłymi biskwitami” (piernikami?) i dobrym cygarem. Dokumenty poświadczono bardzo szybko, pieniądze zaś, sto tysięcy rubli, notariusz wziął za pokwitowaniem na przechowanie i włożył do sejfu.
– Akurat, na przechowanie – mruknął Erast Pietrowicz i o coś zapytał, wskazując szafę ogniotrwałą.
Anglik przytaknął, uchylił niezamknięte stalowe drzwi i sepleniąco zaklął.
Do portretu Iwana Karłowicza Möbiusa lord nie potrafił dodać nic istotnego, wciąż wspominał o brodawce. Anisij nawet zapamiętał to angielskie słowo: wart.
– Ważny znak szczególny, wasza jaśniewielmożność. Duża brązowa brodawka na prawym policzku. Może dzięki niej znajdziemy tego hochsztaplera? – nieśmiało wtrącił Tulipanow. Mocno wziął sobie do serca słowa generała-gubernatora o powinięciu się nogi i starciu na proch. Chciał się okazać przydatny.
Ale radca dworu nie docenił Anisijowego wkładu w śledztwo. Rzucił z roztargnieniem:
– Nic z tego, Tulipanow. To chwyt psychologiczny. Taką brodawkę albo, dajmy na to, znamię na pół policzka bardzo łatwo zrobić. Zazwyczaj świadkowie zapamiętują tylko t-taki, rzucający się w oczy znak szczególny, a na inne już nie zwracają uwagi. Zajmijmy się lepiej obrońcą małoletnich l-ladacznic, „mister Speyerem”. Zanotował pan jego rysopis? Proszę pokazać. „Wzrost nieokreślony, bo jeździ na wózku. Włosy ciemnoblond, podstrzyżone na skroniach. Spojrzenie łagodne, dobre. (Hmm...). Oczy chyba jasne. (To ważne, trzeba będzie jeszcze przepytać sekretarza jego ekscelencji). Twarz szczera, sympatyczna”. Nno tak, nie ma się za co zahaczyć. Będziemy musieli pofatygować jego wysokość księcia Saxen-Limburskiego. Miejmy nadzieję, że wie coś o „wnuku”, skoro rekomendował go „dziadkowi” w specjalnym liście.
Do hotelu „Bazar”, z wizytą do udzielnego księcia, Erast Pietrowicz pojechał sam, przyodziany w mundur. Długo go nie było, a wrócił ponury jak chmura gradowa. W hotelu powiedziano mu, że jego wysokość wyjechał poprzedniego dnia, udając się na warszawski pociąg. Jednakże na Dworcu Briańskim dostojny pasażer wczoraj wcale się nie pojawił.
Wieczorem, dla podsumowania wyników całodziennego śledztwa, radca dworu odbył z Anisijem naradę, którą nazwał „analizą operacyjną”. Dla Tulipanowa taka procedura była czymś nowym. Dopiero potem, kiedy już przywykł, że każdy dzień kończy się „analizą”, nabrał trochę śmiałości, ale w ów pierwszy wieczór przeważnie trzymał język za zębami, bojąc się palnąć jakieś głupstwo.
– A więc, zastanówmy się – zaczął radca dworu. – Notariusza Möbiusa, który nie jest żadnym notariuszem, nie ma, wyparował – to raz. – Nefrytowy paciorek różańca głośno stuknął. – Inwalidy filantropa Speyera, który nie jest żadnym filantropem i inwalidą też chyba nie, także nie ma, zniknął bez śladu – to dwa. (Znowu – stuk!). Co zaś dodaje całej sprawie szczególnej p-pikanterii, w niepojęty sposób zniknął również książę, który w odróżnieniu od „notariusza” i „inwalidy” wydaje się prawdziwy. Oczywiście, udzielnych książątek jest w Niemczech zatrzęsienie, wszystkich nie sposób pilnować, ale tego w Moskwie przyjmowano z wszelkimi honorami, o jego przybyciu pisały gazety – to trzy. (Stuk!). W drodze z dworca zajechałem do redakcji „Niedieli” i „Russkiego Wiestnika”. Spytałem, skąd się dowiedzieli o wizycie jego wysokości księcia Saxen-Limburskiego. Okazało się, że gazety otrzymały tę wiadomość zwykłym trybem: depeszą od petersburskich korespondentów. Co pan o tym sądzi, Tulipanow?
Anisij, który w jednej chwili cały spotniał z przejęcia, odezwał się niepewnie:
– Każdy mógł przysłać te całe telegramy, wasza jaśnie wielmożność.
– Ja też tak uważam – przytaknął radca dworu i Tulipanowowi od razu ulżyło. – Wystarczy znać nazwiska petersburskich korespondentów, a depeszę może wysłać każdy i z każdego miejsca... A, właśnie. Niech mnie pan nie tytułuje „jego jaśniewielmożnością”, nie jesteśmy w wojsku. Wystarczy „Eraście Pietrowiczu” albo... albo niech mnie pan nazywa po prostu szefem, tak będzie krócej i wygodniej. – Fandorin uśmiechnął się jakoś niewesoło i powrócił do swej „analizy”. – No i proszę, co z tego w-wynika. Jakiś sprytny osobnik, dowiedziawszy się po prostu nazwisk paru korespondentów (w tym celu wystarczy przejrzeć gazetki), wysyła do redakcji depeszę o przybyciu niemieckiego fürsta, a dalej wszystko się toczy zwykłą koleją. Reporterzy witają „jego wysokość” na dworcu, „Russkaja Mysl” drukuje wywiad, w którym dostojny gość wypowiada nader śmiałe opinie o problemie bałkańskim, kategorycznie odcina się od politycznego kursu Bismarcka, i już – Moskwę ma u stóp, nasi patrioci przyjmują księcia z otwartymi ramionami. Ach, prasa, ludzie u nas w ogóle nie są świadomi jej potęgi... No, panie Tulipanow, a teraz przejdźmy do wniosków.
Radca dworu, vel szef, zawiesił głos i Anisij się przeraził, że to on ma wyciągać wnioski, a w głowie nieszczęsny posłaniec miał kompletny mętlik.
Ale na szczęście pan Fandorin poradził sobie bez pomocy Anisija. Energicznie przespacerował się po gabinecie, postukotał różańcem, po czym założył ręce do tyłu.
– Składu szajki Waleta Pikowego nie znamy. Ale należą do niej co najmniej trzy osoby: „Speyer”, „notariusz” i „książę” – to raz. Niesłychany tupet, wielka pomysłowość i niewiarygodna pewność siebie – to d-dwa. Żadnych śladów – to trzy... – Po krótkiej pauzie Erast Pietrowicz cicho, niemal konspiracyjnym szeptem dokończył: – Ale pewne punkty zaczepienia mamy, i to cztery.
– Naprawdę? – ożywił się posmutniały Anisij, który oczekiwał zupełnie innego zakończenia: nie ma żadnej nadziei, więc wracaj, Tulipanow, do swojego biegania na posyłki.
– Tak uważam. „Waleci” są mocno przekonani o swej bezkarności, a to oznacza, że najprawdopodobniej zechcą jeszcze coś zbroić – to raz. Przecież już przed figlem wypłatanym lordowi Pittsbrooke’owi zdążyli wykręcić dwa udane, wyjątkowo bezczelne numery. W obu wypadkach nieźle się obłowili, w obu wypadkach ostentacyjnie zostawili „wizytówkę” i nawet im w głowie nie postało, żeby zgarnąwszy bogate łupy, opuścić Moskwę. Poza tym... Może cygaro? – Radca dworu otworzył wieczko stojącej na biurku hebanowej szkatułki.
Anisij, chociaż nie palił tytoniu z przyczyn oszczędnościowych, nie wytrzymał, poczęstował się – bardzo apetycznie wyglądały zgrabne, czekoladowej barwy cygara w czerwono-złotych opaskach. Naśladując Erasta Pietrowicza, zacmokał wargami, przypalając, i przygotował się na rajską rozkosz, dostępną jedynie bogaczom. Widział takie cygara na moście Kuznieckim, w witrynie sklepu kolonialnego Syczowa – półtora rubla za sztukę.
– Następny punkt – ciągnął Fandorin. – „Waleci” powtarzają się w swoich metodach – to dwa. I w historii z „księciem”, i w epizodzie z „notariuszem” wykorzystali zaufanie ludzi do słowa drukowanego. Cóż, lord to jeszcze zrozumiałe. Anglicy p-przywykli wierzyć we wszystko, co d-drukuje ich „Times”. Ale nasze moskiewskie gazety? Same zawiadomiły moskwian o przybyciu „jego wysokości”, same narobiły szumu, namąciły w głowie całemu miastu... Tulipanow, cygarem nie należy się zaciągać!
Ale już było za późno. Przygotowawszy się starannie, Anisij wciągnął pełną piersią cierpki, poszczypujący podniebienie dym. Pociemniało mu w oczach, całe trzewia jakby ktoś dźgnął pilnikiem i biedny Tulipanow zgiął się wpół, kaszląc, dusząc się i czując, że za chwilę umrze.
Przywróciwszy pomocnika do życia (za pomocą wody z karafki i energicznych klapsów po chudym Anisijowym grzbiecie), Fandorin krótko podsumował:
– Musimy mieć oczy i uszy szeroko otwarte.
I oto już cały tydzień Tulipanow miał szeroko otwarte oczy i uszy. Rano, idąc na swą pozazdroszczenia godną służbę, kupował komplet miejskich gazet. Podkreślał w nich wszystko, co rzucało się w oczy i było niezwyczajne, przy obiedzie składał sprawozdanie „szefowi”.
Obiad zasługuje na osobną wzmiankę. Kiedy hrabina była dobrze usposobiona i przychodziła do stołu, podawano wyszukane potrawy, dostarczane z francuskiej restauracji „Hertel”: jakieś osobliwe haut-froid z bekasów z truflami, salade romain, macedoine w melonie i inne kulinarne cudowności, o których Anisij nigdy wcześniej nawet nie słyszał. Jeśli zaś Addi od rana dąsała się w swym buduarze albo wyjeżdżała na miasto odwiedzić sklepy galanteryjne i perfumerie, rządy w jadalni sprawował Masa, a wtedy była to już zupełnie inna para kaloszy. Z chińsko-japońskiego sklepu na Pietrowskich Liniach kamerdyner Fandorina przynosił pozbawiony smaku ryż, marynowaną rzodkiew, chrzęszczące jak papier wodorosty i smażoną rybę na słodko. Radca dworu pałaszował całe to świństwo z wyraźną przyjemnością, Anisijowi zaś Masa podawał herbatę, świeżą bułkę i kiełbasę. Szczerze mówiąc, taki posiłek podobał się Tulipanowowi o wiele bardziej, jako że w towarzystwie kapryśnej pani tak okropnie się peszył, że nie był w stanie należycie ocenić bajecznych frykasów.
Erast Pietrowicz wysłuchiwał sprawozdania z porannych odkryć Tulipanowa. Większość odrzucał, niektóre raczył brać pod uwagę. W drugiej połowie dnia wyjeżdżali, by sprawdzać: Anisij – podejrzane ogłoszenia, szef – ważne persony przybyłe do Moskwy (wizytował je pod pretekstem przekazania ukłonów od generała-gubernatora, a w rzeczywistości by się przyjrzeć, czy to nie mistyfikatorzy).
Na razie dochodzenie nie przynosiło rezultatów, ale Anisij nie zwieszał nosa na kwintę. Ech, gdyby można było tak służyć do końca życia!
Dzisiejszego ranka Sońkę bolał brzuch – widać znów jadła pobiałę z pieca – toteż Tulipanow nie zdążył pośniadać w domu. W oficynie szefa też nie dano mu kawy – dzień był akurat „glosny”. Anisij siedział w gabinecie jak myszka, wertował gazety i, jak na złość, ciągle kłuły go w oczy reklamy rozmaitego jadła:
„Na Srietience, w sklepie Safanowa, pojawiło się wyjątkowej jakości peklowane mięso pod nazwą «Antrykot» – czytał całkowicie bez potrzeby. – 16 kop. za funt, bez kości, może z powodzeniem zastąpić najlepsze gatunki wędliny”.
Krótko mówiąc, ledwie dotrwał do obiadu. Pochłaniając bułkę, relacjonował Erastowi Pietrowiczowi dzisiejszy połów.
Nowo przybyłych dziś, jedenastego lutego 1886 roku, było niewielu: pięciu dostojników wojskowych i siedmiu cywilnych. Szef zanotował sobie adresy dwóch: szefa intendentury marynarki wojennej kontradmirała von Bombe i tajnego radcy Swinjina, zarządzającego skarbem państwa.
Następnie Tulipanow przeszedł do ciekawszej części raportu – do niezwykłych anonsów.
„Zgodnie z decyzją Dumy Miejskiej – czytał na głos, robiąc znaczące pauzy – wszystkich właścicieli kramów z Miejskich Hal Targowych na placu Czerwonym prosi się o przybycie na naradę w sprawie utworzenia towarzystwa akcyjnego, mającego na celu rozbiórkę hal i wzniesienie na ich miejscu krytego szklaną kopułą emporium”.
– No i co się tu panu wydaje p-podejrzane? – zapytał Fandorin.
– To jakaś bzdura. Po co na targowisku szklana kopuła? – rezolutnie odrzekł Anisij. – Zresztą to pan, panie szefie, kazał mi zwracać uwagę na wszystkie anonsy, w których nawołuje się do wpłacania pieniędzy, a tu, proszę, towarzystwo akcyjne. Czyż to nie afera?
– Nie – uspokoił go radca dworu. – Duma istotnie postanowiła zlikwidować Hale Targowe i z-zbudować w tym miejscu potrójną krytą galerię w rosyjskim stylu. Co dalej?
Tulipanow odłożył zlekceważoną notatkę z „Moskowskich Gorodskich Wiedomosti” i wziął „Russkoje Słowo”:
– „TURNIEJ SZACHOWY. W salach Moskiewskiego Towarzystwa Szachowego o godzinie drugiej po południu odbędzie się turniej pana M.J. Czigorina z dziesięcioma partnerami. Pan Czigorin będzie grać à l’aveugle, nie patrząc na szachownicę i nie zapisując ruchów. Stawka w grze – 100 rubli. Bilet wstępu – 2 ruble. Zapraszamy wszystkich chętnych”.
– Nie patrząc na szachownicę? – zdziwił się Erast Pietrowicz i zapisał coś w notesie. – No, dobrze. Pojadę tam i zagram.
Pokrzepiony na duchu Anisij zaczął czytać dalej, tym razem z „Wiedomosti Moskowskoj Gorodskoj Policyi”:
– „NIEZWYKŁA LOTERIA NIERUCHOMOŚCI. Międzynarodowe towarzystwo ewangeliczne «Łzy Chrystusa» po raz pierwszy przeprowadzi w Moskwie BŁYSKAWICZNĄ LOTERIĘ FILANTROPIJNĄ na rzecz budowy Kaplicy Całunu Zbawiciela w Jerozolimie. WYJĄTKOWO CENNE NAGRODY, ufundowane przez ofiarodawców z całej Europy: pałacyki, kamienice, wille w największych miastach europejskich. WYGRANE SPRAWDZA SIĘ NA MIEJSCU. Cena losu – 25 rubli. Spieszcie się, loteria będzie w mieście TYLKO TYDZIEŃ, a potem przenosi się do Sankt Petersburga”. Erast Pietrowicz wyraźnie się zainteresował:
– Loteria błyskawiczna? To bardzo dobry pomysł. Spodoba się publiczności. Nie trzeba czekać na opublikowanie wyników, można je poznać od razu. Ciekawe. I wykorzystać dla afery „Wiedomosti Policyi” to byłaby zbytnia śmiałość! Chociaż po „waletach” można się spodziewać wszystkiego... Chyba powinien pan tam pojechać, Tulipanow. Oto dwadzieścia pięć rubli. Niech mi pan kupi los. Jedźmy dalej.
– „NOWOŚĆ! Mam zaszczyt zawiadomić szanowną publiczność, że w tych dniach mój Gabinet Osobliwości, vis-a-vis Pasażu Sołodownikowa, otrzymał z Londynu wielce zabawną i wesołą szympansicę z małym. Wstęp – 3 ruble. F. Patek”.
– A cóż pan widzi niezwykłego w szympansicy? – Szef wzruszył ramionami. – O coś ją pan podejrzewa?
– To rzadkość – wybełkotał Anisij, który, szczerze mówiąc, miał straszną ochotę zobaczyć takie dziwo, w dodatku „zabawne i wesołe”. – I bilety zbyt drogie.
– Nie, to nie jest na miarę Waleta Pikowego. – Fandorin pokręcił głową. – No i przecież nie ucharakteryzuje się na małpę. Tym bardziej z małym. Dalej.
– „28 stycznia tego roku ZAGINĄŁ PIES, duży mieszaniec, wabi się Hektor, czarny, lewa łapa krzywa, na piersi biała łata. Dla znalazcy nagroda – 50 rubli. Wielka Ordynka, dom hrabiny Tołstoj, pytać o Privatdozent Andriejewa”.
– Jest pan dziś w żartobliwym nastroju. Tulipanow. Co ma tu do rzeczy „duży mieszaniec”?
– Ale te pięćdziesiąt rubli, Eraście Pietrowiczu! Za zwykłego kundla? To bardzo podejrzane!
– Ach, Tulipanow, przecież takie psiaki z k-krzywą łapą kocha się bardziej niż te piękne. Nie ma pan pojęcia o miłości. Dalej!
Anisij obrażony siąknął nosem. Pomyślał: Pan niby to zna się na miłości! To dlaczego od rana w pańskim domu trzaskają drzwi i nikt człowiekowi nie poda kawy? Po czym przeczytał ostatnie ogłoszenie:
– „Kłopoty z męskością, impotencję i skutki błędów młodości leczy wyładowaniami elektrycznymi i wannami galwanicznymi doktor medycyny Emanuel Straus”.
– Oczywisty szarlatan – zgodził się Erast Pietrowicz. – Tylko czy to nie za błahe dla „waletów”? A zresztą, niech pan jedzie i sprawdzi.
Anisij powrócił ze swej ekspedycji po godzinie trzeciej po południu, zmęczony i bez żadnej zdobyczy, ale w dobrym nastroju, który zresztą nie opuszczał go przez ostatni tydzień. Teraz pozostał jeszcze najprzyjemniejszy etap pracy – analiza i omówienie wydarzeń dnia.
– Widzę po braku błysku w pańskich oczach, że sieci są puste – powitał go Erast Pietrowicz, który najwyraźniej sam także niedawno wrócił; był jeszcze w mundurze i przy orderach.
– A co u pana, panie szefie? – zapytał z nadzieją Tulipanow. – Co z kontradmirałem i tajnym radcą? Co z szachistą?
– D-dostojnicy są prawdziwi. Szachista także. Rzeczywiście ma fenomenalny dar: siedział plecami do szachownic, niczego nie zapisywał. Z dziesięciu partii wygrał dziewięć, przegrał tylko jedną. Niezły business, jak powiadają dzisiejsi przedsiębiorcy. Pan Czigorin otrzymał dziewięćset rubli, sto oddał. No więc czystego zysku osiemset, i to w niecałą godzinę.
– A z kim przegrał? – zainteresował się Anisij.
– Ze mną – odrzekł szef. – Ale to nieważne, zmarnowany czas.
Ładnie mi zmarnowany – pomyślał Tulipanow. Sto rubli! Zapytał z szacunkiem:
– Pan dobrze gra w szachy?
– Ok-kropnie. Przypadkowy łut szczęścia. – Fandorin poprawił przed lustrem i tak idealne rożki wykrochmalonego kołnierzyka. – Widzi pan, Tulipanow, ja w pewnym sensie też jestem fenomenem. Hazard jest mi zupełnie obcy, nie cierpię wszelkich gier, ale zawsze mi się w nich wiedzie w zgoła fantastyczny sposób. Przywykłem do tego i od d-dawna niczemu się nie dziwię. Nawet w szachach. Pan Czigorin pomylił pola, kazał przesunąć królową, zamiast na f5, na f6, wprost pod moją wieżę, a potem tak się zdenerwował, że poddał partię. Bądź co bądź, to niezwykle trudna rzecz: grać dziesięć partii, nie patrząc. Ale teraz niech pan opowiada.
Anisij zebrał się w sobie, w takich chwilach bowiem czuł się jak na egzaminie. Ale egzamin był przyjemny, nie to co w gimnazjum. Dwójek i pał tu nie stawiano, a często dostawały mu się pochwały za spostrzegawczość czy pomysłowość.
Choć, co prawda, dziś nie bardzo miał się czym pochwalić. Po pierwsze, Tulipanow miał nieczyste sumienie: polazł jednak do gabinetu osobliwości Patka, wydał państwowe trzy ruble i pół godziny gapił się na szympansicę z małym (oboje byli niezwykle zabawni i weseli, reklama mówiła prawdę), mimo że do sprawy nie wnosiło to absolutnie niczego. Zajechał też na Wielką Ordynkę, po prostu z gorliwości. Porozmawiał z okularnikiem, właścicielem krzywołapego kundla, wysłuchał jego rozdzierającej historii, zakończonej tłumionym męskim szlochem.
O elektrycznym doktorze Anisij nie miał ochoty opowiadać szczegółowo. Zaczął wprawdzie, ale zawstydził się i urwał. Dla dobra sprawy musiał się poddać upokarzającemu i dość bolesnemu zabiegowi, po którym do tej pory czuł, jakby go kłuto igłami w pachwinę.
– Ten cały doktor Straus to wstrętny typ – naskarżył. – Bardzo podejrzany. Zadaje różne obrzydliwe pytania. – I zakończył mściwie: – Oto kim powinna się zainteresować policja.
Erast Pietrowicz, jako człowiek delikatny, nie wypytywał Anisija o szczegóły. Powiedział z poważną miną:
– Chwali się panu, że zdecydował się pan poddać elektrycznemu zabiegowi, tym bardziej że w pańskim przypadku „skutki błędów młodości” są raczej niemożliwe. Takie poświęcenie dla sprawy zasługuje na najwyższą aprobatę, ale całkowicie wystarczyłoby zadanie kilku pytań. Na przykład, ile ten uzdrowiciel bierze za seans.
– Pięć rubli. O, mam nawet pokwitowanie. – Anisij sięgnął do kieszeni, gdzie trzymał wszystkie rachunki.
– Nie trzeba. – Radca dworu machnął ręką. – „Waleci pikowi” na pewno nie zadawaliby sobie takiego trudu dla pięciu rubli.
Anisij zmarkotniał. Przeklęte igiełki tak zapulsowały w jego wymęczonym elektrycznością ciele, że aż zakręcił się na krześle, i żeby czym prędzej zatrzeć przykre wrażenie swej głupoty, zaczął opowiadać o błyskawicznej loterii filantropijnej.
– Solidna instytucja. Prawdziwa Europa. Wynajmują wysoki parter w gmachu Rady Opiekuńczej do spraw Sierot. Kolejka przez całe schody, ludzie różnej kondycji i klas, sporo szlachty. Stałem czterdzieści minut, Eraście Pietrowiczu, zanim doszedłem do kontuaru. Trzeba powiedzieć, że Rosjanie są wrażliwi na ludzką biedę.
Fandorin zagadkowo uniósł sobolową brew.
– Więc pańskim zdaniem jest tam czysto? Hochsztaplerstwem nie z-zalatuje?
– Nie, skądże znowu! Przy wejściu posterunkowy z koalicyjką i szablą. Każdemu salutuje na znak szacunku. W środku, jak się wejdzie, kontuar. Za kontuarem bardzo skromna, miła panienka w pince-nez, cała w czerni, na głowie biała chusteczka, na piersi krzyżyk. Mniszka albo nowicjuszka, a może po prostu wolontariuszka – u tych cudzoziemców trudno się połapać. Przyjmuje wpłaty i proponuje, żeby zakręcić bębnem. Po rosyjsku mówi dobrze, tylko z lekkim akcentem. Kręci człowiek sam, sam wyjmuje los – uczciwa sprawa. Bęben szklany, a w środku takie pozwijane kartoniki: niebieskie po dwadzieścia pięć rubli i różowe po pięćdziesiąt – dla tych, którzy chcą ofiarować więcej. Choć, co prawda, przy mnie nikt różowych nie brał. Rozwija się los na miejscu, przy wszystkich. Jeżeli się nic nie wygrało, jest tam napis: „Niech Cię Bóg błogosławi”. O, proszę. – Anisij wyjął ładny niebieski kartonik z gotyckimi literami. – A ten, kto wygrał, przechodzi za barierkę. Tam za biurkiem siedzi komisarz loterii, bardzo nobliwy starszy pan, duchowny, i załatwia formalności. Tym, którzy nie mieli szczęścia, panienka serdecznie dziękuje i przypina na piersi ładną papierową różyczkę jako symbol miłosierdzia.
Anisij wyjął z kieszeni troskliwie schowaną różyczkę. Chciał ją zanieść Sońce do zabawy.
Erast Pietrowicz obejrzał kwiatek i nawet powąchał.
– Pachnie „Fiołkiem Parmeńskim” – zauważył. – To drogie perfumy. Więc powiada pan, że to skromna panienka?
– Bardzo – przytaknął Anisij. – I ma taki nieśmiały uśmiech.
– No, no. I cóż, trafiają się wygrane?
– A jakże! – ożywił się Anisij. – Jeszcze jak stałem w ogonku na schodach, wyszedł jeden szczęśliwiec, z wyglądu jakiś profesor. Cały czerwony, macha papierem z pieczęciami – wygrał posiadłość w Czechach. Pięćset dziesięcin! A podobno rano jakaś pani wygrała kamienicę w samym Paryżu. Pięciopiętrową! Że też ludzie mają takie szczęście! Słyszałem, że zasłabła, musieli jej podawać sole trzeźwiące. A jak ten profesor wygrał majątek ziemski, to wiele osób zaczęło brać po dwa, trzy losy Dla takiej wygranej nie szkoda nawet dwudziestu pięciu rubli! Ech, szkoda, że nie miałem własnych pieniędzy, bo też bym spróbował szczęścia.
Anisij marzycielsko wzniósł oczy ku sufitowi, wyobrażając sobie, jak rozwija kartonik, a tam... No, co na przykład? A choćby château nad Jeziorem Genewskim (widział słynne jezioro na obrazku – ach, przepiękne!).
– Pięciopiętrowa? – zupełnie bez związku upewnił się radca dworu. – W Paryżu? A majątek w Czechach? Tak, tak. Wie pan co, Tulipanow, chodźmy tam, zagram i ja na tej pańskiej loterii. Zdążymy przed zamknięciem?
No i gdzie się podziały zimna krew i olimpijski spokój pana Fandorina? A mówił, że hazard jest mu zupełnie obcy.
* * *
Zdążyli w ostatnim momencie. Kolejka na schodach nie zmalała, loteria działała do wpół do szóstej, a już wybiła piąta. Ludzie byli zdenerwowani.
Fandorin bez pośpiechu wszedł po schodach, a u drzwi odezwał się uprzejmie:
– Państwo pozwolą, chciałem tylko p-popatrzeć.
No i co myślicie? Bez szemrania przepuszczono go do wejścia. Mnie by na pewno przepędzili – z szacunkiem pomyślał Anisij – a wobec kogoś takiego nikomu to nawet w głowie nie postało.
Dyżurujący przy wejściu posterunkowy, dziarski chłop z zawadiacko podkręconymi rudymi wąsami, zasalutował, wyrzucając rękę ku szarej barankowej czapce. Erast Pietrowicz przespacerował się po obszernym pomieszczeniu, przedzielonym na dwie części kontuarem. Anisij zdążył obejrzeć lokal już za pierwszym razem, toteż teraz wpatrzył się chciwie w wirujący bęben. Zerkał też na miłą panienkę, która właśnie przypinała kwiatek do klapy przygnębionego studenta, mówiąc coś pocieszająco.
Radca dworu bardzo uważnie obejrzał bęben, po czym zainteresował się komisarzem, starannie ogolonym jegomościem w surducie z białym stojącym kołnierzykiem. Komisarz wyraźnie się nudził i raz nawet ziewnął, dyskretnie zasłaniając usta dłonią.
Erast Pietrowicz od niechcenia musnął palcem w białej rękawiczce tabliczkę z informacją: „Państwo nabywający różowe losy przepuszczani są poza kolejką” – i zapytał:
– Mademoiselle, czy mogę prosić o jeden różowy?
– O tak, oczywiście, jest pan prawdziwym krześcijaninem. – Panienka obdarzyła ofiarodawcę promiennym uśmiechem, poprawiła wysuwający się spod chustki złocisty lok i przyjęła od Fandorina tęczową pięćdziesięciorublową asygnatę.
Anisij patrzył z zapartym tchem, jak szef niedbale, dwoma palcami, wyciąga z bębna pierwszy lepszy różowy bilet i go rozwija.
– Cziżbi pusti? – zmartwiła się panienka. – Ach, bilam taka pewna, że pan musi wigrat! Zeszlim razem pan, co wziął różowi los, dostał prawdziwi palazzo w Wenecji! Z własna przistań dla gondoli i podjazd dla karet! Może łaskawi pan spróbuje jeszcze raz?
– Nawet z podjazdem, no, no, no – zacmokał Fandorin, oglądając obrazek na bilecie: skrzydlatego anioła z modlitewnie złożonymi dłońmi okrytymi szmatką, najwyraźniej mającą symbolizować całun Zbawiciela.
Erast Pietrowicz odwrócił się do zgromadzonych, grzecznie uchylił cylindra i oznajmił donośnym, rozkazującym głosem:
– Panie i panowie, nazywam się Erast Pietrowicz Fandorin, jestem urzędnikiem do specjalnych poruczeń przy jego ekscelencji generale-gubernatorze. Kładę areszt na tej loterii z powodu podejrzenia o oszustwo. Posterunkowy, proszę natychmiast opróżnić lokal i nikogo tu więcej nie wpuszczać!
– Tak jest, wasza jaśniewielmożność! – szczeknął rudowąsy policjant, ani myśląc zakwestionować uprawnienia energicznego pana.
Posterunkowy stanął na wysokości zadania. Zamachał rękami, jakby wyganiał gęsi, i bardzo sprawnie wypchnął nerwowo jazgoczący tłum za drzwi. Dopiero co pomrukiwał: „Zapraszam, zapraszam, zechcą się państwo sami przekonać, co to za okazja” – i oto już pomieszczenie opustoszało, a sługa porządku publicznego stał wyprężony na baczność u wejścia, gotów do wykonania kolejnego rozkazu.
Radca dworu z zadowoleniem kiwnął głową i zwrócił się do Anisija, który zaskoczony nieoczekiwanym obrotem wydarzeń stał jak słup, z szeroko otwartymi ustami.
Starszy pan – pastor czy ksiądz, kto go tam wie – też był wytrącony z równowagi: stanął przy biurku i zamarł, mrugając wybałuszonymi oczyma.
Za to skromna panienka zachowała się w sposób zupełnie zdumiewający.
Nagle spoza pince-nez mrugnęła do Anisija błękitnym okiem, lekko przebiegła przedpokój i z okrzykiem „hop-la!” wskoczyła na szeroki parapet. Szczęknęła zasuwką, pchnęła okno i z ulicy powiało świeżością i mrozem.
– Łap ją! – krzyknął rozpaczliwie Erast Pietrowicz. Anisij rzucił się za uciekinierką i zdołał ją uchwycić za spódnicę, ale mocny jedwab wyślizgnął mu się z palców. Panienka wyskoczyła oknem i Tulipanow, upadłszy brzuchem na parapet, zobaczył tylko, jak wdzięcznie rozwiewają się w locie jej spódnice.
Okno znajdowało się dość wysoko, ale szalona akrobatka wylądowała w śniegu z kocią zręcznością, nawet nie upadła. Obejrzała się, pomachała Anisijowi ręką i zakasawszy wysoko spódnicę (spod której ukazały się różowe nóżki w trzewiczkach i czarnych pończochach), pomknęła trotuarem. Jeszcze chwila – i minąwszy krąg światła latarni, dziewczyna roztopiła się w szybko gęstniejącym mroku.
– O matko! – Anisij zrobił znak krzyża i wdrapał się na parapet. Był święcie przekonany, że zaraz się rozbije i jeszcze dobrze, jak złamie tylko nogę, bo przecież może złamać też kręgosłup. Ładnie będą wtedy z Sońką wyglądali! Sparaliżowany brat i nienormalna siostra, wspaniała para.
Zamknął oczy, szykując się do skoku, ale silna dłoń szefa chwyciła go za połę.
– Trudno – powiedział Fandorin, z wesołym niedowierzaniem patrząc w ślad za rączą panienką. – G-głównego winowajcę mamy.
Radca dworu niespiesznie podszedł do komisarza loterii. Ten podniósł ręce, jakby oddawał się do niewoli, i nie czekając na pytania, zaczął terkotać:
– Wasza... wasza jaśnie... Ja tylko za niewielkim wynagrodzeniem... W ogóle ich nie znam, robię, co każą... To ten pan, proszę jego pytać... Ten przebrany za posterunkowego.
Erast Pietrowicz i Tulipanow spojrzeli we wskazanym drżącym palcem kierunku, ale żadnego posterunkowego nie ujrzeli. Tylko na haczyku, kołysząc się lekko, wisiała mundurowa czapka.
Szef runął do drzwi, Anisij za nim. Na schodach zobaczyli gęsty, wzburzony tłum – spróbuj, człowieku, się przecisnąć.
Fandorin, skrzywiony, postukał się kłykciami w czoło i zatrzasnął drzwi.
Anisij oglądał tymczasem barankową czapkę, nie wiedzieć czemu pozostawioną przez fałszywego policjanta. Czapka była całkiem zwyczajna, tylko do podszewki przyczepiono kartę do gry: zalotnie uśmiechnięty paź w kapeluszu z piórem i symbol karcianego koloru – pik.
– Ale jak? Skąd? – wybełkotał wstrząśnięty Anisij, patrząc na rozwścieczonego Fandorina. – Jak pan się domyślił? Szefie, jest pan najprawdziwszym geniuszem!
– Nie jestem geniuszem, tylko cymbałem! – warknął gniewnie Erast Pietrowicz. – Trafiłem jak kulą w płot. D-dałem się nabrać na pionka, a hersztowi pozwoliłem uciec. Sprytny jest, bestia, sprytny... Pytał pan, jak się domyśliłem? Ależ nie było się czego domyślać. Mówiłem panu przecież, że w żadne gry, tym bardziej oparte na zwykłym szczęściu, nigdy nie p-przegrywam. Kiedy się okazało, że los jest pusty, od razu zrozumiałem, że to oszustwo. – I po chwili milczenia dodał: – A poza tym słyszał kto kiedy, żeby weneckie palazzo miało podjazd dla k-karet? W Wenecji nie ma karet, tylko same łodzie...
Anisij chciał zapytać, jak szef odgadł, że maczał w tym palce właśnie Walet Pikowy, ale nie zdążył – radca dworu wrzasnął z furią:
– No, co pan tak ogląda tę przeklętą czapkę?! Co tak pana w niej ciekawi?!
Czego jak czego – ale niewyjaśnionych zagadek po prostu nie cierpiał. Każde zdarzenie, każda rzecz, nawet pryszcz, co nagle wyskoczył na nosie, ma swoją prehistorię i przyczynę. Tak po prostu, ni stąd, ni zowąd, nic się na świecie nie dzieje.
A tu nagle – s’il vous plaît – wspaniale opracowana, piękna, w ogóle, mówiąc bez fałszywej skromności, genialna operacja zrobiła klapę, i to bez żadnej widocznej przyczyny!
Drzwi gabinetu uchyliły się ze wstrętnym skrzypieniem i w szparze ukazała się mordka Mimi. Momus zdarł z nogi skórkowy pantofel i cisnął nim z furią, celując w złocistą grzywkę – nie pchaj się tu, nie przeszkadzaj mi myśleć – ale drzwi przezornie się zamknęły. Momus z wściekłością zmierzwił sobie włosy (we wszystkie strony poleciały papiloty) i gryząc cybuch, zaskrzypiał miedzianym piórem po papierze.
Bilans wyglądał fatalnie.
Według pobieżnych obliczeń zysk z loterii pod koniec pierwszego dnia wynosił siedem do ośmiu tysięcy. Kasę zarekwirowano, więc jest to oczywista strata.
W ciągu tygodnia loteria, nabrawszy rozmachu, powinna była, według najskromniejszych szacunków, przynieść około sześćdziesięciu tysięcy. Dłużej nie można było jej ciągnąć, bo a nuż jakiś niecierpliwy posiadacz paryskiej willi zechciałby zobaczyć swą wygraną i przekonałby się, że pod Pantalonami barwy „płonące serce”, czyli pod całunem, znajduje się zupełnie co innego, niż przypuszczał. Ale przez tydzień z pewnością można było zbierać nektar.
Zatem stracony zysk to minimum minimorum sześćdziesiąt tysięcy.
A bezpowrotnie zmarnowane wydatki na przygotowania? Niby same głupstwa: wynajęcie lokalu, druk losów, ekwipunek. Ale tu chodzi o zasadę – Momus znalazł się na minusie!
Poza tym złapali „pionka”. Powiedzmy, że ten nic nie wie, ale to niedobrze, błąd. No i szkoda starego durnia, zapijaczonego aktorzyny z Teatru Małego; za nieszczęsne trzydzieści rubli zaliczki będzie teraz karmić pchły w kozie.
Najbardziej zaś żałował Momus samego pomysłu. Loteria błyskawiczna – toż to sama rozkosz! Jakie mankamenty mają zwykłe, nudne oszustwa, zwane loteriami? Klient najpierw wpłaca pieniądze, a potem musi czekać na losowanie. Losowanie, którego, proszę zauważyć, nie zobaczy. Dlaczegóż ma wierzyć, że wszystko jest uczciwe i czyste? A w ogóle czyż wielu się znajdzie amatorów czekania? Ludzie, jak wiadomo, są niecierpliwi.
A tu proszę – własnymi rękami wyciągasz śliczny szeleszczący bilet do raju. Aniołek cię wabi, uwodzi: uwierz mi na słowo, Cymbale Jołopowiczu. Co może tam być, pod tym kuszącym obrazkiem, oprócz samej przyjemności? Nie udało się? Nie szkodzi, spróbuj jeszcze raz.
No i, naturalnie, ważne są szczegóły. Żeby to nie była zwykła loteria dobroczynna, tylko europejska, ewangelicka. Prawosławni za innowiercami nie przepadają, jednak w kwestiach pieniężnych ufają im bardziej niż swoim – to fakt dowiedziony. No i żeby ją urządzić nie byle gdzie, ale właśnie w Radzie Opiekuńczej! I żeby dać reklamę w gazecie policyjnej. Po pierwsze, moskwianie ją lubią i chętnie czytają, a po drugie, któż by tu podejrzewał jakąś nieczystą sprawę? No i ten posterunkowy przy wejściu.
Momus zerwał papilot, zbliżył kosmyk włosów do oczu – ruda farba prawie zeszła. Jeszcze raz się umyje i będzie świetnie. Szkoda tylko, że włosy na końcach są odbarwione i zaczęły się rozdwajać – od częstego przefarbowywania. Ale cóż robić – taka profesja.
Znowu skrzypnęły drzwi i Mimi powiedziała pospiesznie:
– Kotku, niczym nie rzucaj. Przyniesiono to, co kazałeś.
Momus się poderwał.
– Kto? Sluńkow?
– Nie wiem, taki jakiś wstrętny, ulizany Ten, którego na Boże Narodzenie oskubałeś w winta.
– Zawołaj go!
Przygotowując się do podboju nowych terytoriów, Momus zaczynał od angażowania pożytecznych ludzi. Tak jak na polowaniu. Gdy trafiasz na bogate tereny łowieckie, to najpierw się rozejrzyj, zbadaj ścieżki, znajdź wygodne kryjówki, przestudiuj obyczaje zwierzyny. Tak więc również w Moskwie miał Momus swoich informatorów w różnych kluczowych miejscach. Choćby takiego Sluńkowa. Człowieczek na niewysokim stanowisku, kancelista z tajnego wydziału kancelarii gubernatora, a ileż z niego pożytku! Przydał się już w aferze z Anglikiem, a i teraz jest jak znalazł. Omotać kancelistę było najłatwiej w świecie: wkopał się Sluńkow w karty na trzy i pół tysiąca i teraz wyłaził ze skóry, żeby wydostać swoje weksle.
Wszedł, przylizany płaskostopy, z teczką pod pachą, i przemówił półszeptem, ciągle oglądając się na drzwi.
– Antuanie Bonifacjewiczu – znał Momusa jako poddanego francuskiego – tylko, na rany Chrystusa, to kryminalna sprawa. Niech się pan pospieszy, bo będę zgubiony. Kolana mi się trzęsą!
Momus w milczeniu pokazał gestem, by położył teczkę na biurku, i nadal bez słowa machnął ręką – czekaj za drzwiami.
Nagłówek na teczce brzmiał:
Urzędnik do specjalnych poruczeń
ERAST PIETROWICZ FANDORIN
W lewym górnym rogu pieczęć:
Urząd
Generała-Gubernatora
Moskwy
Referat spraw tajnych
I odręczny dopisek: Ściśle tajne.
Na wewnętrznej stronie okładki przyklejono wykaz dokumentów:
Lista stanu służby
Poufna charakterystyka
Informacje natury osobistej
No, popatrzmy, co to za ptaszek ten cały Fandorin.
Pół godziny później kancelista wyszedł na paluszkach z tajną teczką i anulowanym wekslem na pięćset rubli. Za taką usługę można by właściwie temu judaszowi zwrócić wszystkie weksle, ale niewykluczone, że Sluńkow jeszcze się przyda.
Momus w zadumie spacerował po gabinecie, z roztargnieniem bawiąc się chwastem szlafroka. Toś ty taki? Proszę, proszę: demaskator spisków, specjalista od tajnych dochodzeń. Na piersi tyle orderów i medali, co na butelce szampana. Kawaler Orderów Chryzantemy – coś takiego! I w Turcji się zasłużył, i w Japonii, i do Europy jeździ w specjalnych misjach. Taaak, to nie byle kto.
Co tam było w charakterystyce? „Nieprzeciętny talent do prowadzenia spraw delikatnej natury i tajnych, zwłaszcza wymagających dedukcji śledczej”.
Hmm. Warto by się dowiedzieć, jak pan radca dworu zaraz pierwszego dnia wydedukował aferę z loterią.
No nic, ty japońskie wilczysko, jeszcze zobaczymy, kto komu ogon przytrzaśnie – pogroził Momus niewidzialnemu adwersarzowi.
Jednakże opierać się tylko na oficjalnych dokumentach, choćby po stokroć tajnych, nie należało. Informacje o panu Fandorinie trzeba było uzupełnić i „ożywić”.
Na „ożywianiu” informacji upłynęły jeszcze trzy dni.
W tym czasie Momus przeprowadził następujące działania.
W przebraniu poszukującego miejsca lokaja zaprzyjaźnił się z Prokopem Kuźmiczem, stróżem w domostwie Fandorina. Wypili razem butelkę monopolowej, zakąsili solonymi rydzykami, pogadali o tym i owym.
Był w teatrze Korsza i obejrzał sobie lożę, w której siedzieli urzędnik do specjalnych poruczeń i dama jego serca, niewierna małżonka petersburskiego kamerhera Opraksina. Patrzył nie na scenę, gdzie, nomen omen, grano komedię pana Nikołajewa Specjalne poruczenie, lecz wyłącznie na radcę dworu i jego flamę. Bardzo się przydała zeissowska lornetka, na pozór zwykła, teatralna, w rzeczywistości powiększająca dziesięciokrotnie. Hrabina istotnie była prawdziwą pięknością, ale nie w typie Momusa. Dobrze znał takie kobiety i wolał je podziwiać z bezpiecznej odległości.
Mimi także wniosła swój wkład. Udając modystkę, zaznajomiła się z pokojówką hrabiny, Nataszą, i sprzedała jej nową serżową suknię po bardzo przystępnej cenie. Przy okazji wypiły kawkę z ciastkami i poplotkowały sobie o różnych kobiecych sprawach.
Pod koniec trzeciego dnia plan kontruderzenia był gotowy: finezyjny, elegancki – mucha nie siada.
Operację wyznaczono na sobotę, piętnastego lutego.
Działania bojowe potoczyły się zgodnie z opracowanymi dyspozycjami. Za kwadrans jedenasta rano, kiedy w oknach oficyny na Małej Nikickiej rozsunięto story, pocztylion doręczył pilną depeszę, zaadresowaną do hrabiny Opraksinej.
Momus siedział w karecie trochę na ukos od pałacyku i sprawdzał czas na zegarku. Za oknami oficyny dało się zauważyć jakieś poruszenie i chyba nawet dobiegły stamtąd kobiece krzyki. Trzynaście minut po dostarczeniu depeszy z domu pospiesznie wyszli sam pan Fandorin i hrabina. Z tyłu dreptała, zawiązując chustkę, rumiana dziewoja – Wspomniana wyżej pokojówka Natasza. Madame Opraksina była niewątpliwie zalterowana, radca dworu coś do niej mówił – zapewne uspokajał, ale hrabina najwyraźniej za nic nie chciała się uspokoić. Cóż, można jej ekscelencję zrozumieć.
Treść depeszy była następująca: „Addi, przyjeżdżam do Moskwy pociągiem o jedenastej i udaję się prosto do pani. Tak dłużej trwać nie może. Albo wracasz, pani, ze mną, albo zastrzelę się na twoich oczach. Twój szalony z rozpaczy Toni”.
Tak właśnie, wedle informacji otrzymanych od pokojówki, nazywała Ariadna Arkadjewna swego wprawdzie porzuconego, lecz ślubnego męża, tajnego radcę i kamerhera, hrabiego Antona Apołłonowicza Opraksina. Zupełnie naturalne, że monsieur Fandorin zechce wybawić swą damę od przykrej sceny. Zrozumiałe też, że dotrzyma jej towarzystwa podczas ewakuacji, ponieważ Ariadna Arkadjewna ma bardzo delikatne nerwy i dość długo trzeba będzie ją pocieszać.
Kiedy sanie Fandorina, wyróżniające się puszystą derą z amerykańskiego niedźwiedzia, zniknęły za rogiem, Momus bez pośpiechu wypalił cygaro, sprawdził w lusterku charakteryzację i dokładnie dwadzieścia po jedenastej wyskoczył z karety. Ubrany był w mundur kamerhera, z szarfą, gwiazdą i szpadą, na głowie miał pieróg z piórami. Jak na kogoś, kto przybywa prosto z pociągu, był to oczywiście strój dosyć dziwny, ale na azjatyckim służącym powinien zrobić wrażenie. Najważniejsze – to szybkie natarcie. Nie dać przeciwnikowi czasu do namysłu.
Momus stanowczym krokiem minął bramę, półbiegiem przeciął dziedziniec i głośno zastukał do drzwi oficyny, chociaż doskonale widział dzwonek.
Otworzył kamerdyner Fandorina. Poddany japoński, imię – Masa, bezgranicznie oddany swemu panu. Te właśnie informacje oraz przestudiowana poprzedniego dnia książka pana Goszkiewicza o japońskich obyczajach pomogły Momusowi w obmyśleniu linii działania.
– Aa, monsieur Fandorin! – rozdarł się Momus na skośnookiego konusa, krwiożerczo tocząc wzrokiem. – Porywacz cudzych żon! Gdzie ona jest? Gdzie moja ubóstwiana Addi? Coś pan z nią zrobił?!
Jeśli wierzyć panu Goszkiewiczowi (a dlaczego nie wierzyć znanemu uczonemu?), dla Japończyka nie ma nic gorszego niż kompromitująca sytuacja i publiczny skandal.
Prócz tego owi żółtolicy synowie mikada mają wysoko rozwinięte poczucie obowiązku wobec suzerena, a radca dworu dla tej okrągłej gęby jest właśnie suzerenem.
Kamerdyner rzeczywiście był przerażony. Jął się kłaniać w pas i mamrotać:
– Peprasam, peprasam. To moja bina. Wasia dzina ucekra, oddawat ne ma.
Momus nie zrozumiał, co bełkocze Azjata i co ma tu do rzeczy jakiś Wasia, jedno wszakże było jasne: jak przystało na japońskiego wasala, kamerdyner jest gotów wziąć na siebie winę pana. Dobra taka Masa, skoda, że nie nasa.
– Zabij, panie, to moja bina. – Wierny sługa kłaniał się i cofał w głąb mieszkania, jakby zapraszał do środka groźnego gościa.
Aha, nie chce, żeby sąsiedzi słyszeli – domyślił się Momus. Cóż, to znakomicie odpowiadało jego planom.
W przedpokoju Momus udał, że przyjrzał się lepiej i zrozumiał swoją pomyłkę:
– Ależ pan nie jest monsieur Fandorinem! Gdzie on jest? I gdzie jest ona, mój skarb?
Japończyk dotarł tyłem do drzwi salonu, nie przestając się kłaniać. Zrozumiawszy, że udawanie pana na nic się nie zda, wyprostował się, skrzyżował ręce na piersi i wyskandował:
– Pana nie ma. Wyjechari. Na zafse.
– Łżesz, łajdaku – jęknął Momus i runął do przodu, odpychając Fandorinowego wasala.
W salonie, lękliwie chowając głowę w ramiona, siedział pryszczaty cherlak o odstających uszach, w wytartym surduciku. Jego obecność nie była dla Momusa niespodzianką. Anisij Tulipanow, drobny urzędniczyna z Dyrekcji Policji. Przyłazi tu każdego ranka, a i na loterii też był.
– Aa – drapieżnie przeciągnął Momus. – To tu się pan Ukrywasz, panie uwodziciel.
Uszasty zerwał się na nogi, spazmatycznie przełknął ślinę i wybełkotał:
– Wasza jaś... Wasza ekscelencjo... Ja właściwie...
Aha – wywnioskował Momus – chłopaczyna jest au courant życia osobistego swego chlebodawcy – zaraz odgadł, z kim ma zaszczyt.
– Czym, czym ją pan przywabiłeś? – zajęczał. – O Boże, Addi!!! – ryknął na całe gardło, rozglądając się na boki. – Czym ta pokraka cię zbałamuciła?
Na słowo „pokraka” cherlak spąsowiał i nadął się, należało więc szybko zmienić taktykę.
– Czyżbyś uległa temu bezwstydnemu spojrzeniu i tym zmysłowym ustom?! – zawył Momus, zwracając się do nieobecnej Addi. – Ten lubieżny satyr, ten „kawaler Chryzantemy” pragnie tylko twego ciała, a ja kocham twoją duszę! Gdzie jesteś?
Młokos przybrał dziarską postawę.
– Za pozwoleniem, wasza ekscelencjo. Zupełnym przypadkiem poznałem drastyczne okoliczności tej sprawy. Nie jestem wcale Erastem Pietrowiczem Fandorinem, jak pan, zdaje się, myśli. Jego jaśniewielmożności nie ma. I Ariadny Arkadjewny także. Więc pan zupełnie bez potrzeby...
– Jak to nie ma?! – złamanym głosem przerwał mu Momus i bezsilnie padł na krzesło. – A gdzie ona jest, moja kiciunia?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, zakrzyknął:
– Nie, nie wierzę! Wiem na pewno, że ona tu jest!
Jak wicher pognał przez cały dom, otwierając z rozmachem drzwi i myśląc mimochodem: niezłe mieszkanko, i urządzone ze smakiem. W pokoju z toaletką, gęsto zastawioną słoiczkami i kryształowymi flakonami, zamarł w bezruchu i zaszlochał.
– Boże, to jej szkatułka. I jej wachlarz. – Zakrył twarz dłońmi. – A ja ciągle miałem nadzieję, wciąż wierzyłem, że to nieprawda...
Następny numer obliczony był na Japończyka, który sapał Momusowi za plecami. Komu jak komu, ale jemu powinno się to spodobać.
Momus wyjął z pochwy szpadę i ze stężałą twarzą wycedził:
– Nie, już lepsza śmierć. Takiej hańby nie zniosę. Pryszczaty Tulipanow wrzasnął ze strachu, za to kamerdyner spojrzał na zhańbionego męża z nieukrywanym szacunkiem.
– Samobójstwo to grzech śmiertelny – odezwał się agencik, w okropnym zdenerwowaniu przyciskając ręce do piersi. – Zgubi pan swoją duszę i skaże Ariadnę Arkadjewnę na wieczne męki. Na miłość, wasza ekscelencjo, nie ma rady Trzeba przebaczyć. Po chrześcijańsku.
– Przebaczyć? – powtórzył w rozterce nieszczęsny kamerher. – Po chrześcijańsku?
– Tak! – wykrzyknął z zapałem młodzian. – Ja wiem, że to trudne, ale potem kamień spadnie panu z serca, sam wasza ekscelencja zobaczy!
Momus z przejęciem otarł łzę.
– Zaiste, wybaczyć, o wszystkim zapomnieć... Niech się śmieją, niech pogardzają. Małżeństwa zawierane są w niebie. Zabiorę ją, moją najmilszą. Ocalę!
Modlitewnie wzniósł oczy, po policzkach popłynęły mu najprawdziwsze, wielkie łzy – miał Momus taki cudowny dar.
Kamerdyner nagle się ożywił.
– Tak, tak, zaberasz, zaberasz do domu. Na zafse do domu – przytaknął skwapliwie. – Po co harakiri, nie trzeba harakiri, nie po frescijansku!
Momus stał z przymkniętymi oczyma i boleśnie ściągniętymi brwiami. Tamci dwaj czekali z zapartym oddechem – jakie uczucie weźmie górę: zraniona miłość własna czy szlachetność?
Zwyciężyła szlachetność.
Zdecydowanie potrząsnąwszy głową, Momus oznajmił:
– A więc niechże tak będzie. Uchronił mnie Pan od śmiertelnego grzechu. – Wsunął szpadę na powrót do pochwy i zamaszyście się przeżegnał. – Dziękuję ci, dobry człowieku, że ocaliłeś duszę chrześcijańską przed zatraceniem.
Wyciągnął do cherlaka rękę, ten ze łzami w oczach ją uścisnął i długo nie puszczał. Japończyk zapytał nerwowo:
– Wiezie jaśnie pani do domu? Na zafse?
– Tak, tak, mój przyjacielu – potwierdził ze szlachetnym smutkiem Momus. – Jestem karetą. Zanieś tam jej rzeczy, suknie, dro... dro... drobiazgi. – Głos mu się załamał, ramiona zadygotały.
Kamerdyner skwapliwie, jakby się bał, że zbolały mąż zmieni zdanie, rzucił się do pakowania kufrów i waliz. Pryszczaty, stękając, taszczył bagaże na dziedziniec. Momus znów przeszedł się po pokojach, oglądając japońskie sztychy. Były wśród nich bardzo interesujące, z różnymi zberezeństwami. Kilka co bardziej pikantnych wsunął w zanadrze – żeby rozbawić Mimoczkę. W gabinecie gospodarza zgarnął z biurka nefrytowy różaniec – na pamiątkę. Zamiast różańca zostawił coś, też na pamiątkę.
Załadunek nie trwał nawet dziesięciu minut.
Obaj – i kamerdyner, i agencik – odprowadzili „hrabiego” do karety i nawet podsadzili na stopień. Kareta mocno osiadła pod ciężarem bagażu Addi.
– Ruszaj – melancholijnie rzucił Momus woźnicy i odjechał precz z pola walki.
Szkatułkę z klejnotami hrabiny trzymał w rękach, pieszczotliwie przekładając lśniące kamienie. Łup, nawiasem mówiąc, okazał się całkiem spory. Wspaniale udało się połączyć przyjemne z pożytecznym. Za sam diadem z szafirów – zauważył go już w teatrze – da się wyciągnąć chyba ze trzydzieści tysięcy. A może podarować go Mimoczce, do jej niebieskich ocząt?
Na bulwarze Twerskim minęły go jadące z przeciwka znajome sanie. Radca dworu był sam, futro rozpięte, twarz blada i zdeterminowana. Jedzie się tłumaczyć groźnemu mężowi. Chwali mu się to – odważny z niego człowiek. Tylko że, mój miły, tłumaczyć się będziesz madame Addi, a sądząc z zebranych przez Momusa informacji i jego osobistych spostrzeżeń, nie będzie to łatwe. Ariadna cię wpędzi w nie lada labirynt – pomyślał Momus i zachichotał, zachwycony dowcipem.
Przekonasz się pan, panie Fandorin, jak to jest bruździć Momusowi. Wet za wet.
Narada w sprawie afery Waleta Pikowego odbywała się w wąskim kręgu: jego ekscelencja książę Dołgoruki, Froł Grigorjewicz Wiediszczew, Erast Pietrowicz i, przycupnięty w kącie cichutko jak myszka, sługa boży Anisij.
Był wieczór, lampa z jedwabnym zielonym abażurem oświetlała tylko najbliższe sąsiedztwo biurka gubernatora, toteż kandydata do stopnia cywilnego, Tulipanowa, w ogóle nie było widać – w kątach gabinetu leżał gęsty mrok.
Cichy, suchy głos referującego brzmiał monotonnie i jego ekscelencja chyba zaczynał przysypiać: opuścił pomarszczone powieki, długie wąsy dygotały mu w takt miarowego oddechu.
Tymczasem relacja zmierzała do części najciekawszej – do wniosków.
– Należałoby więc z-założyć – mówił Fandorin – że w skład szajki wchodzą: „książę”, „Speyer”, „notariusz”, „posterunkowy”, panna o nieprzeciętnych talentach gimnastycznych, „hrabia Opraksin” i jego stangret.
Przy słowach „hrabia Opraksin” kącik ust radcy dworu opadł męczeńsko i w gabinecie zaległo delikatne milczenie. Po chwili jednak Anisij spostrzegł, że delikatnie milczy tylko on sam, pozostali zaś, owszem, milczą, ale bez żadnej delikatności: Wiediszczew w ogóle nie ukrywał złośliwego uśmieszku, a i jego ekscelencja, uchyliwszy powiekę, wymownie chrząknął.
A tymczasem wczoraj nikomu nie było do śmiechu. Po odkryciu waleta pikowego (w gabinecie, na malachitowym przycisku do papierów, gdzie wcześniej leżał nefrytowy różaniec) szef utracił swą zwykłą zimną krew: Anisijowi wprawdzie nie powiedział złego słowa, ale kamerdynera groźnie zwymyślał po japońsku. Nieszczęsny Masa był w takiej rozpaczy, że chciał się targnąć na własne życie i nawet pobiegł do kuchni po nóż do chleba. Erast Pietrowicz musiał potem długo biedaka uspokajać.
To jednakowoż było jeszcze nic, prawdziwe piekło rozpętało się, kiedy wróciła Addi.
Na samą myśl o wczorajszych wydarzeniach Anisij aż się wzdrygnął. Szefowi postawiono stanowcze ultimatum: dopóki nie sprowadzi z powrotem toalet, perfum i biżuterii, Ariadna Arkadjewna będzie chodzić w jednej i tej samej sukni, w jednej i tej samej sobolowej rotundzie, nie będzie się perfumować i zostanie w tych samych perłowych kolczykach. I jeżeli się od tego rozchoruje, to winę za to poniesie tylko i wyłącznie Erast Pietrowicz. Więcej Tulipanow już nie usłyszał, jako że tchórzliwie zrejterował. Skoro jednak dziś rano radca dworu wyglądał blado i miał sine podkowy pod oczami, łatwo było się domyślić, że oka tej nocy nie zmrużył.
– Ostrzegałem pana, mój drogi, że ta eskapada źle się skończy – pouczająco przemówił książę. – Doprawdy, nieładnie. Przyzwoita dama z wielkiego świata, mąż na wysokim stanowisku. Skargi na pana wpłynęły do mnie nawet z kancelarii Jego Cesarskiej Mości. Ech, jakby mało było dam niezamężnych czy chociażby z niższą pozycją!
Erast Pietrowicz żachnął się gwałtownie i Anisij pomyślał z lękiem, że jeszcze powie wysokiej zwierzchności coś niedopuszczalnie ostrego, ale radca dworu opanował się i powrócił do meritum, jak gdyby nikt niczego nie mówił.
– Tak wyobrażałem sobie skład szajki jeszcze wczoraj. Analizując wszakże relację mego asystenta z ostatnich w-wydarzeń, zmieniłem zdanie. A wszystko to dzięki panu Tulipanowowi, który w sposób zaiste nieoceniony przyczynił się do postępów śledztwa.
Anisij zdumiał się, słysząc to oświadczenie, a Wiediszczew, wredny staruch, wtrącił jadowicie:
– A jakże, pomocnik z niego jak się patrzy. No, Anisij, opowiedz, jakeś to dźwigał walizy i „waleta” pod łokieć do karety podsadzał, żeby się, nie daj Boże, nie omsknął.
Zapaść się pod ziemię i już tam pozostać – tylko o tym marzył w tej chwili zaczerwieniony Tulipanow.
– Frole Grigorjewiczu – ujął się za Anisijem szef. – Pańska złośliwość jest nie na miejscu. My wszyscy tutaj, każdy inaczej, zostaliśmy wystrychnięci na dudków... Proszę o wybaczenie, wasza ekscelencjo. – Gubernator, który znów zapadł w drzemkę, nie zareagował na przeprosiny, Fandorin podjął więc przerwany wątek. – Bądźmy zatem bardziej wyrozumiali dla siebie nawzajem. Nasz przeciwnik jest wyjątkowo silny i zuchwały.
– Nie przeciwnik, ale przeciwnicy. Cała banda – poprawił Wiediszczew.
– Właśnie co do tego relacja Tulipanowa zasiała we mnie wątpliwości. – Szef sięgnął do kieszeni, ale natychmiast wyszarpnął z niej rękę, jakby się sparzył.
Chciał wyjąć różaniec – domyślił się Anisij – a różańca przecie nie ma.
– Mój pomocnik zapamiętał i opisał mi szczegółowo karetę „hrabiego”, wspominając między innymi o inicjałach ZG na drzwiczkach. Jest to znak przedsiębiorstwa „Zinowij Goder”, wynajmującego karety, sanie i fiakry ze stangretami lub bez stangretów. Dziś rano wstąpiłem do ich biura i z łatwością odszukałem ów ekwipaż: rysa na l-lewych drzwiczkach, siedzenia z malinowej skóry, na prawym tylnym kole nowa obręcz. Jakież było moje zdumienie, kiedy się okazało, że wczorajszy „wielmożny pan” w mundurze i z szablą wynajął karetę ze stangretem!
– No i co z tego? – zapytał Wiediszczew.
– Jak to co?! Z tego wynika, że stangret nie był wspólnikiem, nie był członkiem szajki „waletów”, tylko zupełnie obcą osobą! Znalazłem go, lecz rozmowa niewiele dała: rysopis „hrabiego” już i tak mieliśmy, a n-nic istotnego poza tym stangret nie miał do powiedzenia. Bagaże zostały zawiezione na Dworzec Nikołajewski i umieszczone w przechowalni, po czym najemca zwolnił karetę.
– A co w przechowalni? – spytał, ocykając się, książę.
– Nic. Godzinę później przyjechał woźnica, zabrał wszystko, przedstawiając kwit, i oddalił się w niewiadomym kierunku.
– No właśnie, a pan mówi, że Anisij taki pomocny. – Froł Grigorjewicz machnął ręką. – Guzik pomógł.
– Nieprawda. – Erast Pietrowicz znowu sięgnął po różaniec i skrzywił się z irytacją. – Co się zatem okazuje? Wczorajszy „hrabia” przyjechał sam, bez wspólników, chociaż jest ich cała szajka i wszyscy mają nieprzeciętne zdolności aktorskie. Więc z łatwą rolą s-stangreta jakoś by sobie poradzili. Tymczasem „hrabia” komplikuje sobie zadanie, wciągając w aferę obcego człowieka – to raz. „Speyera” polecił Władimirowi Andriejewiczowi „książę”, jednakowoż nie osobiście, lecz listownie. Czyli nikt nie widział razem „księcia” i jego protegowanego. C-ciekawe dlaczego. Czyż nie byłoby prościej, gdyby jeden członek szajki przedstawił drugiego osobiście? To dwa. A teraz wytłumaczcie mi, panowie, dlaczego Anglik był u „notariusza” bez „Speyera”? Wszak rzeczą zupełnie naturalną byłoby dobić interesu w obecności obu stron – to trzy. Idźmy dalej. W aferze z loterią Walet Pikowy wykorzystał podstawionego komisarza, który również nie jest członkiem szajki. To po prostu żałosny pijanica, w nic niewtajemniczony i wynajęty za niewielkim wynagrodzeniem – to cz-cztery. Reasumując, w każdym z tych epizodów występuje tylko jeden członek szajki: raz jest to „książę”, raz „inwalida”, raz „notariusz”, raz „posterunkowy”, raz „hrabia”. Z tego wnioskuję, że szajka „waletów pikowych” to jeden człowiek. Jego stałą pomocnicą jest zapewne tylko owa dziewczyna, która wyskoczyła oknem.
– To absolutnie niemożliwe – zagrzmiał generał-gubernator, który drzemał jakoś dziwnie, nie przegapiając niczego ważnego. – Nie widziałem „notariusza”, „posterunkowego” i „hrabiego”, ale „książę” i „Speyer” nie mogli być tym samym człowiekiem. Proszę pomyśleć, Eraście Pietrowiczu. Mój samozwańczy wnuczek był blady, mizerny, o cienkim głosie i wąskiej piersi, zgarbiony, z rzadkimi czarnymi włosami i charakterystycznym kaczym nosem. A Saxen-Limburski to chłop jak lalka: szeroki w barach, postawa wojskowa, dobrze postawiony, władczy głos. Nos orli, gęste jasnoblond bakenbardy, zaraźliwy śmiech. Żadnego podobieństwa do „Speyera”!
– A jakiego był wzrostu?
– O pół głowy niższy ode mnie. Czyli średniego.
– I „notariusz” wedle opisu w-wysokiego lorda Pittsbrooke’a sięgał mu „trochę powyżej ramienia”, a więc także był średniego wzrostu. „Posterunkowy” też. A „hrabia”, panie Tulipanow?
Anisij pod wrażeniem śmiałej hipotezy szefa cały oblał się rumieńcem. Zerwał się na nogi i wykrzyknął:
– Wygląda na to, że również średniego, Eraście Pietrowiczu! Był trochę wyższy ode mnie, o jakieś półtora werszka.
– Wzrost to jedyny szczegół powierzchowności, który trudno zmienić – ciągnął radca dworu. – Może za pomocą wysokich obcasów, ale to zbytnio rzuca się w oczy. Co prawda, w Japonii spotkałem pewnego typa z tajnej sekty profesjonalnych zabójców, który specjalnie amputował sobie obie nogi, żeby móc zmieniać wzrost wedle życzenia. Biegał na drewnianych nogach lepiej niż na prawdziwych. Miał trzy rodzaje protez – do wzrostu wysokiego, średniego i niskiego. Jednakowoż taka ofiarność możliwa jest tylko w Japonii. Co się zaś tyczy naszego Waleta Pikowego, panowie, to chyba mogę teraz opisać jego wygląd i przedstawić szkicowy portret p-psychologiczny A zresztą, wygląd jest bez znaczenia. To człowiek bez twarzy, wciąż występujący w tej czy innej masce. Mimo to jednak s-spróbuję określić jego rysopis.
Fandorin wstał i przeszedł się po gabinecie, z założonymi do tyłu rękami.
– A więc wzrost tego człowieka... – Szef zerknął na stojącego wciąż Anisija. – Dwa arszyny i sześć werszków. Naturalny kolor włosów jasny – czarne trudniej byłoby przefarbować. Poza tym włosy są najprawdopodobniej łamliwe i odbarwione na końcach od nadużywania farb. Oczy szaro-niebieskie, dość blisko osadzone. Nos średni. Twarz nierzucająca się w oczy, zupełnie przeciętna, taką trudno zapamiętać i wyłowić z tłumu. Tego człowieka zapewne często biorą za kogo innego. Teraz głos... Walet Pikowy operuje nim po mistrzowsku. Sądząc z tego, że z łatwością przechodzi i na bas, i na tenor z dowolnymi modulacjami, jego naturalny głos to dźwięczny baryton. Wiek trudny do określenia. Nie jest raczej młodziutki, bo wyczuwa się u niego spore doświadczenie życiowe, ale i nie leciwy – nasz „posterunkowy” wmieszał się w tłum z wielką zręcznością. Bardzo ważnym szczegółem są uszy. Specjaliści od kryminalistyki ustalili, że uszy są u każdego człowieka inne, niepowtarzalne i zmienić ich kształtu nie sposób. Niestety, widziałem Waleta tylko jako „posterunkowego”, kiedy był w czapce. Panie Tulipanow, czy „hrabia” zdejmował pieróg?
– Nie – odparł krótko Anisij, który boleśnie odczuwał wszelkie wzmianki na temat uszu, zwłaszcza niepowtarzalnych.
– A pan, ekscelencjo, nie zwrócił uwagi, jakie uszy mieli „hrabia” i „Speyer”?
Dołgoruki powiedział surowo:
– Eraście Pietrowiczu, jestem generałem-gubernatorem Moskwy i mam większe zmartwienia niż oglądanie czyichś uszu.
Radca dworu westchnął.
– Szkoda. Czyli że z wyglądu zewnętrznego wiele nie wyciśniemy... Teraz cechy osobowościowe przestępcy. Z dobrej rodziny, zna nawet angielski. Znakomity psycholog i zdolny aktor – to oczywiste. Wyjątkowy wdzięk, z łatwością zdobywa z-zaufanie nawet nieznajomych osób. Błyskawiczny refleks. Bardzo pomysłowy. Specyficzne poczucie humoru. – Erast Pietrowicz groźnie spojrzał na Wiediszczewa, żeby ten nie parsknął śmiechem. – W ogóle jest to człowiek bez wątpienia niepospolity i utalentowany.
– Takimi talentami najlepiej by było zasiedlać Syberię – burknął książę. – Niech pan się trzyma tematu, mój drogi, dość już tych pochwał. Tu nie chodzi o przedstawienie pana Waleta do orderu. Najważniejsze, to czy da się go ująć.
– Dlaczego nie, wszystko się da – odezwał się w zamyśleniu Fandorin. – Zastanówmy się. Jakie są słabe punkty naszego bohatera? Albo jest niesłychanie chciwy, albo niewiarygodnie rozrzutny: żeby zgarnął nie wiadomo jaki grosz, zawsze mu za mało – to raz. Jest próżny, wiecznie żądny podziwu – to dwa. Po trzecie, co dla nas najistotniejsze – jest zbyt pewny siebie, skłonny do niedoceniania przeciwników. I to jest dla nas punkt zaczepienia. No i po czwarte. Mimo całej jubilerskiej precyzji działania Walet niekiedy popełnia błędy.
– Jakie błędy? – szybko spytał gubernator. – Moim zdaniem jest śliski jak węgorz, nie sposób go złapać.
– Błędy popełnił co najmniej dwa. Dlaczego „hrabia” wspomniał wczoraj przy Anisiju o Orderach Chryzantemy? Istotnie, jestem kawalerem japońskich orderów Wielkiej i Małej Chryzantemy, wszelako w Rosji ich nie noszę i nikomu się nimi nie chwalę, a s-służba o tych moich regaliach też nic nie wie. Powiedzmy, że prawdziwy hrabia Opraksin, jako urzędnik państwowy i człowiek z kręgów dworskich, mógłby znać tego rodzaju szczegóły, ale Walet Pikowy? Skąd? Tylko z moich akt personalnych i listy stanu służby gdzie wymienione są odznaczenia. Wasza ekscelencjo, będę potrzebował listy wszystkich urzędników tajnego referatu pańskiej kancelarii, zwłaszcza tych, którzy mają dostęp do akt personalnych. Nie jest ich wielu, prawda? Któryś z nich ma powiązania z Waletem. Myślę, że również w aferze z lordem nie obeszło się bez wewnętrznego informatora.
– To nie do pojęcia! – oburzył się książę. – Żeby któryś z moich ludzi podłożył mi taką świnię?
– Nic w tym dziwnego, Władimirze Andriejewiczu – wtrącił Wiediszczew. – Ile razy panu mówiłem: trzyma pan darmozjadów, rozmaitych wietrzników.
Anisij nie wytrzymał i zapytał cichutko:
– A jaki jest drugi błąd, szefie?
Erast Pietrowicz odparł metalicznym głosem:
– Taki, że mocno mnie rozgniewał. Teraz oprócz motywacji urzędowej mam także osobistą.
Sprężystym krokiem przeszedł wzdłuż biurka i Tulipanow nagle przypomniał sobie afrykańskiego lamparta, którego klatka sąsiadowała z klatką wspaniałej szympansicy.
Ale Fandorin zatrzymał się nagle, chwycił za łokcie i już zupełnie innym tonem, zamyślonym i nawet z lekka rozmarzonym, przemówił:
– A gdybyśmy tak zagrali z p-panem Waletem Pikowym, vel Momusem, w jego własną grę?
– Zagrać może by i warto – zauważył Froł Grigorjewicz – ale gdzie go teraz szukać? Czy ma pan jakiś pomysł?
– Nie mam – uciął szef. – I nie zmierzam go szukać. Niech on sam mnie znajdzie. Będzie to coś w rodzaju polowania na cietrzewie z przynętą. Tłuściutką cieciorkę z papier-mâché sadza się w widocznym miejscu, cietrzew p-podlatuje, pif-paf! – i gotowe.
– A kto będzie tą cieciorką? – Dołgoruki otworzył czujne oko. – Czyżby mój ulubiony urzędnik do specjalnych poruczeń? Jest pan przecież mistrzem kamuflażu, Eraście Pietrowiczu.
Do Tulipanowa nagle dotarło, że skąpe wypowiedzi starego księcia prawie zawsze są wyjątkowo celne i sensowne. Jednakże Erasta Pietrowicza przenikliwość Dołgorukiego wcale nie zdziwiła.
– Któż, jeśli nie ja, wasza ekscelencjo, miałby się przebrać za cieciorkę? P-po wczorajszym nikomu nie odstąpię tego zaszczytu.
– A jak on wyjdzie na cieciorkę? – zapytał z żywym zaciekawieniem Wiediszczew.
– Jak to na polowaniu na cietrzewie, usłyszy głos wabika. A jako wabik wykorzystamy jego własny, Momusowy środek.
– Człowieka, który przywykł owijać sobie wszystkich wokół palca, nietrudno owinąć samego – powiedział szef do Anisija, kiedy wrócili na Małą Nikicką i zasiedli w gabinecie, by dokonać „analizy”. – Cwaniakowi po prostu nie mieści się w głowie, że ktoś może być tak sprytny, by przechytrzyć spryciarza i okraść złodzieja. A zwłaszcza nie spodziewa się t-takiego wiarołomstwa po oficjalnej personie, na domiar wysokiej rangi.
Słuchający z nabożeństwem Anisij pomyślał w pierwszej chwili, że mówiąc o „oficjalnej personie wysokiej rangi”, radca dworu ma na myśli samego siebie, jednakowoż, jak tego dowiodły dalsze wydarzenia, Erast Pietrowicz mierzył o wiele wyżej.
Po wygłoszeniu pierwszej teoretycznej tezy Fandorin zamilkł na jakiś czas. Anisij siedział bez ruchu, żeby, nie daj Boże, nie zakłócić procesu myślowego zwierzchnika.
– Potrzebujemy takiej przynęty, żeby naszemu Momusowi ślinka p-pociekła, a co najważniejsze, żeby podrażnić jego ambicję. Żeby pociągał go nie tylko bogaty łup, ale też rozgłos i sława. Na sławie bardzo mu zależy.
I szef znowu umilkł, obmyślając kolejne ogniwo logicznego łańcucha. Po upływie siedmiu i pół minuty (Anisij kontrolował czas na olbrzymim, najwyraźniej bardzo starym zegarze w kształcie londyńskiego Big Bena) Erast Pietrowicz przemówił:
– Jakiś gigantyczny drogi kamień... Powiedzmy, ze spuścizny Szmaragdowego Radży. Słyszał pan o n-nim?
Anisij przecząco potrząsnął głową, patrząc wielkimi oczami na szefa.
Radca dworu nie wiedzieć czemu się zmartwił.
– Dziwne. Oczywiście historię tę utrzymywano w tajemnicy przed szeroką publicznością, ale mimo to jakieś pogłoski dotarły do europejskiej prasy. Czyżby do Rosji nie doszły? Ach, tak, rozumiem. Kiedy odbywałem p-pamiętną podróż morską na „Lewiatanie”, pan byłeś jeszcze dzieckiem.
– Na czym podróż, na lewiatanie?! – Anisij nie wierzył własnym uszom, wyobraziwszy sobie plastycznie, jak Erast Pietrowicz płynie po wzburzonych falach na szerokim grzbiecie dziwotwora wieloryba.
– Nieważne. – Fandorin machnął ręką. – Chodziło o dawne śledztwo, w którym miałem pewien udział. Istotny jest tu sam pomysł: indyjski radża i ogromny diament. Albo szafir czy szmaragd. Wszystko jedno. To będzie zależało od kolekcji mineralogicznej – wymamrotał już całkiem zagadkowo.
Anisij wytrzeszczył oczy i szef uznał za konieczne dodać (chociaż niczego to nie wyjaśniło):
– Oczywiście to dosyć prymitywne, ale dla naszego Waleta ch-chyba w sam raz. No, Tulipanow, nie czas wytrzeszczać oczy. Do roboty!
Erast Pietrowicz rozłożył nowy numer „Russkiego Słowa”, od razu znalazł to, czego szukał, i zaczął czytać na głos:
INDYJSKI GOŚĆ
Zaprawdę, nie sposób zliczyć diamentów w skalnych pieczarach, zwłaszcza jeśli te pieczary znajdują się we włościach Ahmad-chana, sukcesora jednego z najbogatszych radżów Bengalu. Książę przybył do naszej Moskwy przejazdem, w drodze z Teheranu do Petersburga, i spędzi w grodzie złotych kopuł co najmniej tydzień. Książę Władimir Andriejewicz Dołgoruki podejmuje dostojnego gościa z wszelkimi należnymi honorami. Indyjski carewicz zatrzymał się w rezydencji generała-gubernatora na Worobjowych Górach, a jutro wieczorem Resursa Szlachecka wydaje na cześć Ahmad-chana bal. Spodziewany jest wielki zjazd moskiewskiej śmietanki towarzyskiej, która pragnie za wszelką cenę ujrzeć wschodniego księcia, a jeszcze bardziej – wspaniały szmaragd „Szach-Sułtan”, zdobiący turban Ahmada. Powiadają, że ów gigantyczny klejnot należał kiedyś do samego Aleksandra Macedońskiego. Wedle naszych informacji książę podróżuje nieoficjalnie i prawie incognito – bez służby i pompy. Towarzyszą mu jedynie wierna stara mamka Zuchra i osobisty sekretarz Tarik-bej.
Radca dworu z aprobatą skinął głową i odłożył gazetę.
– Władimir Andriejewicz jest tak zły na Waleta Pikowego, że zezwolił na urządzenie b-balu i osobiście weźmie udział w tym spektaklu. Jak sądzę, nawet z przyjemnością. W charakterze „Szach-Sułtana” wystąpi olbrzymi beryl z kolekcji mineralogicznej Uniwersytetu Moskiewskiego. Bez specjalnej lupy nie sposób go odróżnić od szmaragdu, a oglądać naszego turbanu przez specjalną lupę chyba nikomu nie pozwolimy, nieprawdaż, Tulipanow?
Erast Pietrowicz wyjął z pudła na kapelusze biały brokatowy turban z przeogromnym zielonym kamieniem, przechylił go w jedną stronę, w drugą – szlifowane krawędzie zamigotały oślepiającym blaskiem.
Anisij aż cmoknął z zachwytu – turban istotnie był przecudowny.
– A skąd weźmiemy Zuchrę? – zapytał. – I jeszcze ten sekretarz, jak mu tam, Tarik-bej? Kto nim będzie?
Szef popatrzył na swego asystenta ni to z wyrzutem, ni to ze współczuciem i Anisij nagle zrozumiał.
– Ależ jak to! – jęknął. – Eraście Pietrowiczu, litości! Jakiż ze mnie Hindus! Nie zgadzam się za żadne skarby, choćby mnie pan zabił!
– Pan, Tulipanow, może się jeszcze i zgodzi – westchnął Fandorin – ale z Masą będą spore kłopoty Wątpię, czy rola starej mamki przypadnie mu do gustu...
Wieczorem osiemnastego lutego do Resursy Szlacheckiej rzeczywiście zjechała się cała Moskwa. Była to pora beztroskich zabaw – ostatni tydzień karnawału. W znudzonym długą zimą mieście balowano prawie codziennie, ale dziś organizatorzy postarali się szczególnie. Śnieżnobiałe schody tonęły w kwiatach, wypudrowani lokaje w pistacjowej liberii rzucali się wręcz po zsuwane z ramion futra, rotundy i płaszcze, z sali balowej dobiegały cudowne dźwięki mazura, a z jadalni kusząco podzwaniały kryształy i srebro – nakrywano stół do bankietu.
Wielkorządca Moskwy, książę Władimir Andriejewicz, grający rolę gospodarza balu, był elegancki i wyświeżony, dla panów serdeczny, wobec dam pełen galanterii. Prawdziwym wszakże ośrodkiem zainteresowania w marmurowej sali był dziś nie generał-gubernator, lecz jego indyjski gość.
Ahmad-chan wszystkim się bardzo spodobał, szczególnie pannom i paniom. Nabab był w czarnym fraku i białym halsztuku, lecz głowę jego wieńczył biały turban z przeogromnym szmaragdem. Granatowoczarna broda wschodniego księcia była przystrzyżona wedle najnowszej francuskiej mody, brwi wygięte w łuk, najefektowniej zaś odbijały od smagłej twarzy jaskrawoniebieskie oczy (wiedziano już, że matka jego wysokości jest Francuzką).
Nieco z tyłu i z boku skromnie stał sekretarz carewicza, który również przyciągał sporą uwagę. Tarik-bej nie dorównywał urodą swemu panu i postury był niewielkiej, ale za to, w przeciwieństwie do Ahmad-chana, przybył na bal w prawdziwym orientalnym stroju: w haftowanym chałacie, białych szarawarach i złoconych pantoflach bez pięt, z zagiętymi w górę noskami. Szkoda tylko, że żadnym cywilizowanym językiem sekretarz nie władał, a w odpowiedzi na wszystkie pytania i przemowy tylko dotykał dłonią serca lub czoła i nisko się kłaniał.
Zresztą, obaj Hindusi byli nad podziw piękni.
Anisij, niezepsuty dotychczas powodzeniem u płci pięknej, zupełnie osłupiał – taki otoczył go bukiet. Panny szczebiotały, bez skrępowania komentując szczegóły jego stroju, a jedna, prześliczna gruzińska księżniczka Sofiko Czchartiszwili, nazwała nawet Tulipanowa „ładniutkim czarnulkiem”. Często powtarzało się też słowo „biedaczek”, na którego dźwięk Anisij mocno się czerwienił (dzięki Bogu, pod orzechowym mazidłem nie było tego widać).
Żeby jednak wyjaśnić, o co chodzi z owym orzechowym mazidłem i „biedaczkiem”, musimy się cofnąć w czasie o kilka godzin, do chwili, kiedy to Ahmad-chan i jego wierny sekretarz szykowali się do swego pierwszego wyjścia w świat.
Erast Pietrowicz, już ze smolistą brodą, ale jeszcze w szlafroku, osobiście charakteryzował Anisija. Najpierw wziął jakiś flakonik z ciemnoczekoladowym płynem, wyjaśniając, że to wyciąg z orzecha brazylijskiego. Wtarł Anisijowi gęsty, silnie pachnący olejek w skórę twarzy, w uszy, w powieki. Potem przykleił mu gęstą brodę, oderwał. Przyczepił drugą, kozią, ale też ją oderwał.
– Nie, Tulipanow, nie nadaje się pan na m-muzułmanina – orzekł. – Za bardzo się pospieszyłem z tym Tarik-bejem. Powinienem był zrobić z pana Hindusa. Jakiegoś na przykład Czandraguptę.
– A mógłbym mieć tylko moustache, bez brody? – zapytał Anisij; od dawna marzył o wąsach, które rosły mu jakoś mizernie, kępkami.
– Nie wypada. Zgodnie ze wschodnią etykietą w wypadku sekretarza byłaby to zbytnia ekstrawagancja. – Fandorin obrócił głowę Anisija w prawo, w lewo i oznajmił: – Trudna rada, będę musiał zrobić z pana eunucha.
Dodał jakiejś żółtej mazi i zaczął ją wcierać w policzki i podbródek – „żeby rozpulchnić skórę i pościągać w fałdki”. Uzyskany efekt wreszcie go zadowolił.
– Prawdziwy eunuch. To, o co chodziło.
Na tym jednak cierpienia Tulipanowa się nie zakończyły.
– Skoro jesteś pan muzułmaninem, precz z włosami – zawyrokował radca dworu.
Anisij, wstrząśnięty przeobrażeniem w eunucha, ogolenie głowy zniósł bez szemrania. Golił go Masa – zręcznie, bardzo ostrym japońskim kindżałem. Erast Pietrowicz wysmarował brązowym świństwem łysą czaszkę Anisija i oznajmił:
– Błyszczy jak kula armatnia.
Chwilę pracował pędzelkiem nad brwiami. Oczy zaaprobował: piwne i lekko skośne, w sam raz.
Kazał Anisijowi włożyć okropnie szerokie jedwabne spodnie, jakąś wzorzystą kacabajkę, potem chałat, a na łysą głowę i nieszczęsne uszy nacisnął zawój.
Powoli, na sztywnych nogach Anisij podszedł do lustra, spodziewając się zobaczyć coś potwornego – i przyjemnie się zdumiał; z brązowych ram spoglądał na niego malowniczy Maur – żadnych pryszczy, żadnych odstających uszu. Szkoda, że nie można zawsze tak chodzić po Moskwie.
– Gotowe – powiedział Fandorin. – Tylko niech pan pomaluje mazidłem ręce i szyję. I proszę nie zapomnieć o stopach. Będzie pan przecież chodzić w kapciach.
Ze złoconymi safianowymi pantoflami, które Erast Pietrowicz nieromantycznie nazwał kapciami, Anisij miał kłopot. Z ich to powodu na balu stał jak słup soli. Bał się, że jeśli się tylko ruszy, któryś pantofel zaraz mu spadnie, jak się to już zdarzyło na schodach. Kiedy piękna Gruzinka zapytała po francusku, czy Tarik-bej nie zatańczyłby z nią tury walca, Anisij tak się spłoszył, że zamiast zgodnie z instrukcją w milczeniu złożyć wschodni pokłon, popełnił błąd, mamrocząc cichutko:
– Ną, mersi, że ne dans pa.
Bogu dziękować, pozostałe panny nie zrozumiały chyba jego mamrotania, bo sytuacja mogłaby się skomplikować. Tarik-bej miał nie znać żadnego ludzkiego języka.
Anisij niespokojnie obejrzał się na szefa. Ten już od kilku minut gawędził z niebezpiecznym gościem, brytyjskim indologiem, sir Marvellem, okropnie nudnym dżentelmenem w okularach z grubymi szkłami. Wcześniej, na górnym podeście schodów, kiedy Ahmad-chan witał się z generałem-gubernatorem, ten nerwowo zaszeptał (Anisij słyszał tylko fragmenty): „Trzebaż nieszczęścia... I jak na złość indolog... Nie mogę go wyprosić – to baronet... A jeśli pana zdemaskuje?”
Sądząc jednak ze spokojnej rozmowy księcia i baroneta, zdemaskowanie Fandorinowi nie groziło. Anisij wprawdzie angielskiego nie znał, ale słyszał powtarzające się często słowa „Gladstone” i Her Britannic Majesty. Kiedy indolog oddalił się, głośno wycierając nos w kraciastą chusteczkę, carewicz władczo – krótkim gestem smagłej, upierścienionej dłoni – przywołał sekretarza i powiedział przez zęby:
– Ocknij się pan, Tulipanow. I grzeczniej z nią, nie patrzeć spode łba. Tylko niech pan nie przedobrzy.
– Z kim grzeczniej? – zdziwił się szeptem Anisij.
– Ależ z tą Gruzinką. To ona, co pan, nie poznał? No ta, akrobatka.
Tulipanow obejrzał się i zdrętwiał. Rzeczywiście! Że też od razu się nie połapał! Co prawda loteryjna panienka z białoskórej stała się teraz śniada, włosy miała nie złociste, tylko czarne i splecione w dwa warkocze, brwi przedłużone ołówkiem aż do skroni, a na jej policzku nie wiadomo skąd pojawił się uroczy pieprzyk. Ale to była ona, na pewno ona! I iskierka błysnęła jej w oczach, kropka w kropkę jak wtedy, spod pince-nez, przed desperackim skokiem z okna.
Przynęta chwyciła! Cietrzew już krąży nad fałszywą cieciorką!
Cicho, Anisij, cichuteńko, nie spłosz go.
Anisij dotknął ręką czoła, potem serca i z całym orientalnym ceremoniałem skłonił się przed gwiaździstooką czarodziejką.
Czy to aby nie szarlatan – oto co należało sprawdzić przede wszystkim. Tylko tego brakowało, żeby się nadziać na kolegę po fachu, który także przyjechał na gościnne występy – podskubać tłuste moskiewskie gęsi. Indyjski radża, „Szach-Sułtan” – całe to rachatłukum z lekka zalatywało operetką.
Sprawdził. Na kogo jak na kogo, ale na łotrzyka jego bengalska wysokość nie wyglądał w żadnym razie. Po pierwsze, z bliska widać było, że naprawdę jest królewskiej krwi: postawa, maniery, leniwa łaskawość w spojrzeniu. Po drugie, Ahmad-chan nawiązał z „sir Marvellem”, znakomitym indologiem, który w jakże odpowiedniej chwili znalazł się akurat w Moskwie, tak wysoce uczoną dysputę o polityce wewnętrznej i religiach indyjskiego imperium, że Momus bał się, iż zostanie zdemaskowany. W odpowiedzi na uprzejme pytanie księcia, co szanowny profesor sądzi o obyczaju sati i jego zgodności z prawdziwym duchem hinduizmu, Momus musiał zmienić temat, wspomnieć o zdrowiu królowej Wiktorii, udać nagły atak kichania, po czym w ogóle zrejterować.
No, a co najważniejsze, szmaragd jaśniał tak przekonująco i apetycznie, że zniknął nawet ślad wątpliwości. Ach, zdjąć ten słynny zielony brukowiec z turbanu dostojnego Ahmad-chana, pociąć na osiem dużych kamyków i upłynnić każdy po jakieś dwadzieścia pięć tysięcy! To by było coś!
Mimi tymczasem rozpracowała sekretarza. Spostrzegła, że Tarik-bej, choć jest eunuchem, dziarsko zapuszcza żurawia w dekolty dam i w ogóle płeć piękna wyraźnie nie jest mu obojętna. Mimoczce w tej materii można ufać, ona nie da się oszukać. Kto wie, jak to jest z tymi eunuchami. Może wrodzone żądze pozostają nawet wtedy, kiedy traci się możliwości?
Plan kampanii, którą Momus ochrzcił już w duchu mianem „Bitwy o Szmaragd”, powstał całkowicie spontanicznie.
Turban radża cały czas ma na głowie. Ale przecież na noc chyba go zdejmuje?
Gdzie radża sypia? W willi na Worobjowych Górach. A więc tam właśnie Momus powinien się udać.
Willa generała-gubernatora przeznaczona jest dla dostojnych gości. Stamtąd roztacza się cudowny widok na Moskwę, a ciekawscy mniej się dają we znaki. Że dom leży na uboczu, to dobrze. Ale ochrania go posterunek żandarmerii, a to już źle. Przełazić w nocy przez ogrodzenie, potem zaś umykać przy wtórze policyjnych gwizdków – to w złym tonie, akcja niegodna Momusa.
– Ech, gdybyż ten sekretarz nie był eunuchem, wszystko byłoby bardzo proste! Rozkochana gruzińska księżniczka, szalona głowa, złożyłaby Tarik-bejowi sekretną wizytę, a znalazłszy się nocą w rezydencji, na pewno zdołałaby przeniknąć do sypialni radży i sprawdzić, czy szmaragdowi nie znudziło się tkwić na turbanie. Dalej sprawa byłaby czysto techniczna, a taką technikę Momus miał opanowaną do perfekcji.
Jednakże na tę myśl, mimo że czysto teoretyczną, Momus poczuł ostre ukłucie w sercu. Przez chwilę oczami duszy ujrzał Mimoczkę w objęciach wąsatego, barczystego junaka, nie eunucha, wręcz przeciwnie, i ten obraz bardzo mu się nie spodobał. To oczywiście bzdury, mazgajstwo, ale, o dziwo, nagle zrozumiał, że nie zdecydowałby się na ten najprostszy i najbardziej naturalny sposób, nawet gdyby możliwości sekretarza odpowiadały pragnieniom.
Stop! Momus zerwał się z biurka, na którym do tej pory siedział, kiwając nogami (tak lepiej mu się myślało), i podszedł do okna. Zaraz – zaraz – zaraz...
Twerską płynął nieprzerwany strumień ekwipaży – i sań, i karet na nabijanych kołkami zimowych kołach. Wkrótce wiosna, roztopy, wielki post, ale dziś słońce świeciło jasno, jeszcze nie grzejąc, i główna moskiewska ulica wyglądała radośnie i odświętnie. Mijał czwarty dzień, odkąd Momus i Mimi wyprowadzili się z „Metropolu” i zamieszkali w „Dreźnie”. Numer był mniejszy, za to z oświetleniem elektrycznym i telefonem. W „Metropolu” w żadnym razie nie mogli siedzieć dłużej. Wstępował tam Sluńkow, a to było niebezpieczne. Zbyt niesolidny z niego typek. Na odpowiedzialnym, rzec można, wręcz tajnym stanowisku, a często grywa w karty, i to bez umiaru. A nuż przebiegły pan Fandorin lub ktoś inny z przełożonych złapie go za kołnierz i porządnie wytarmosi? O nie, strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Cóż, „Drezno” to dobry hotel i akurat naprzeciwko pałacu gubernatorskiego, który po historii z Anglikiem był dla Momusa niczym rodzinny dom. Spojrzy człek – i cieplej mu się robi na sercu.
Wczoraj widział na ulicy Sluńkowa. Umyślnie podszedł bliżej, nawet potrącił go ramieniem – nic, kancelista nie rozpoznał w długowłosym elegancie z farbowanymi wąsikami marsylskiego kupca, Antuana Bonifacjewicza Daru. Sluńkow bąknął pardon i podreptał dalej, skulony w padającym śniegu.
Zaraz – zaraz – zaraz, powtórzył w duchu Momus. Czy nie dałoby się tu, jak zwykle, ustrzelić dwóch zajęcy? – przyszło mu nagle do głowy. A właściwie cudzego zająca ustrzelić, swojego zaś nie wystawiać na strzał. Lub, inaczej mówiąc, wyciągnąć kasztany z ognia cudzymi rękami. Nie, nie, by ująć to najtrafniej: zachować cnotę i zdobyć kapitał.
Tak, to się może udać, i to jeszcze jak! I wszystko świetnie się składa. Mimi mówiła, że Tarik-bej trochę rozumie po francusku. „Trochę” to akurat tyle, ile trzeba.
Od tej chwili operacja zmieniła nazwę. Otrzymała kryptonim „Platoniczna Miłość”.
W gazetach pisano, że po obiedzie jego indyjska wysokość lubi spacerować pod murami monasteru Nowodiewiczego, gdzie jest mnóstwo zimowych atrakcji. I ślizgawka, i drewniane górki, i rozmaite kramy – cudzoziemski gość ma co podziwiać.
Dzień, jak już wspomniano, był prawdziwie zapustny – słoneczny, pogodny, z mrozikiem. Dlatego też po godzinnym spacerze wokół skutego lodem stawu Momus i Mimi porządnie zmarzli. Mimi zresztą nie aż tak bardzo. Jako że udawała księżniczkę, miała popielicowe futro, kuni kapturek i mufkę – tylko buzia się jej zarumieniła, za to Momus przemarzł do szpiku kości. Dla dobra sprawy przebrał się za podstarzałą wschodnią dueñę: przykleił sobie gęste, zrośnięte nad nosem brwi, górnej wargi umyślnie nie ogolił, dolepił większy nos – niby bukszpryt na fregacie. Chusta, spod której zwisały sztuczne szpakowate warkocze, i zajęcza kacabajka nałożona na kastorową salopę grzały słabo, nogi w wojłokowych trepach marzły, a cholernego radży wciąż nie było. Żeby rozweselić Mimi i samemu się trochę rozerwać, Momus co jakiś czas labiedził śpiewnym kontraltem: „Sofyko, ptaszyno moja słodzuseńka, twoja stara nianja zamarzła na kameń” – lub jeszcze coś w tym guście. Mimi chichotała i przytupywała zmarzniętymi nóżkami w szkarłatnych botkach.
Wreszcie jego wysokość raczył przybyć. Momus już z daleka zobaczył kryte sanie, wybite szafirowym aksamitem. Na koźle obok stangreta siedział żandarm w szynelu i paradnym kasku z piórami.
Opatulony w sobole książę przechadzał się niespiesznie wokół ślizgawki, błyskając białym turbanem, i z ciekawością obserwował bawiących się mieszkańców Północy. Za jego wysokością dreptała niziutka, krępa postać w baranim kożuchu do pięt, okrągłej kosmatej czapce i czarczafie – zapewne wierna mamka Zuchra. Sekretarz Tarik-bej, we flauszowym palcie, spod którego wyzierały białe szarawary, ciągle zostawał w tyle: to zagapił się na Cygana z niedźwiedziem, to przystanął obok straganu z gorącym sbitniem* [*Sbitień – napój z wrzącej wody, zaprawionej miodem i korzeniami.]. Z tyłu, w charakterze warty honorowej, kroczył dostojnie siwowłosy żandarm. To było Momusowi na rękę – niech się przyjrzy przyszłym nocnym gościom.
Publiczność zdradzała ogromne zainteresowanie malowniczym orszakiem. Gawiedź z otwartymi ustami gapiła się na bisurmanów, wskazywała palcami turban, szmaragd, zakrytą twarz orientalnej staruszki. Kulturalni spacerowicze zachowywali się taktownie, ale też byli bardzo zaciekawieni. Momus odczekał, aż moskwianie napatrzą się do woli na „Indianów” i powrócą do swych rozrywek, po czym lekko trącił Mimoczkę w bok – już czas.
Ruszyli naprzeciw przybyszów. Mimi zrobiła przed jego wysokością głęboki dyg – ten łaskawie skinął głową. Do sekretarza uśmiechnęła się radośnie i upuściła mufkę. Eunuch, co było do przewidzenia, rzucił się, by podnieść zgubę, Mimi też przykucnęła i przeuroczo zderzyła się z Azjatą czołem. Po tym drobnym, całkowicie niewinnym incydencie procesja w naturalny sposób się wydłużyła: na czele, w królewskiej samotności, nadal kroczył książę, za nim sekretarz i księżniczka, potem dwie niemłode wschodnie damy, pochód zaś zamykał siąkający czerwonym nosem żandarm.
Księżniczka z ożywieniem ćwierkała po francusku i raz po raz traciła równowagę na śliskim gruncie, co dawało jej pretekst do tego, by częściej przytrzymywać się ręki sekretarza. „Dueña” na wszelkie sposoby próbowała się zaprzyjaźnić z czcigodną Zuchrą, gestykulacją i krótkimi wykrzyknikami okazując jej sympatię – w końcu miały ze sobą wiele wspólnego – obie staruszki u schyłku życia, obie wykarmiły cudze dzieci. Zuchra jednakże okazała się prawdziwą furią. Wyraźnie nie chciała zacieśniać kontaktów, tylko gniewnie gdakała pod czarczafem, a w dodatku, wredna jędza, machała krótkopalcą dłonią – idź sobie, a kysz, chcę być sama. Jednym słowem, dzikuska.
Za to Mimi szło z eunuchem doskonale. Doczekawszy się, aż rozmarzony Azjata zaproponował wreszcie pannie stałe oparcie w postaci zgiętego ramienia, Momus uznał, że na pierwszy raz wystarczy. Dopędził podopieczną i surowo zaintonował:
– Sofyko-o, moja gołąbko, czas do domu, herbata pyć, podpłomyki jeść.
Nazajutrz „Sofiko” uczyła już Tarik-beja jeździć na łyżwach (do czego sekretarz zdradzał nieprzeciętny talent). Eunuch w ogóle okazał się uległy: kiedy Mimi zwabiła go za świerki i niby przypadkiem podstawiła pełne usteczka tuż pod jego brązowy nos, nie odskoczył, tylko posłusznie cmoknął. „Wiesz, Momusik – opowiadała później – strasznie mi go żal. Objęłam go za szyję, a on cały drży, biedulek. To jednak bestialstwo tak okaleczać ludzi”. „Bodliwej krowie Pan Bóg, rogów nie daje” – beztrosko odparł na to nieczuły Momus. Operację wyznaczono na następną noc.
W dzień wszystko poszło jak po maśle: zakochana do szaleństwa księżniczka, zupełnie straciwszy głowę z miłości, obiecała swemu platonicznemu wielbicielowi, że w nocy złoży mu wizytę. Kładła przy tym nacisk na głębię uczuć i na związek kochających serc we wzniosłym tego słowa znaczeniu, bez nieczystych żądz i trywialności. Nie wiadomo, ile z tego wszystkiego dotarło do Azjaty, w każdym razie wyraźnie się ucieszył z zapowiedzianej wizyty i oznajmił łamaną francuszczyzną, że punktualnie o północy otworzy ogrodową furtkę. „Ale przyjdę z nianią – uprzedziła Mimi. – Dobrze znam was, mężczyzn”.
Na to Tarik-bej zwiesił głowę i gorzko westchnął. Mimi o mało nie popłakała się z żałości.
Noc z soboty na niedzielę była księżycowa, gwiaździsta, w sam raz na platoniczną schadzkę. Przy bramie podmiejskiej willi gubernatora Momus zwolnił fiakra i rozejrzał się dokoła. Przed nim, za willą, stromy stok opadający ku rzece Moskwie, za nim – jodły parku Worobjowskiego, na prawo i na lewo ciemne sylwety bogatych domów. Uciekać potem trzeba będzie pieszo: przez Ogród Botaniczny do Słobody Hyclów. Tam, w zajeździe na Trakcie Kałuskim, można wynająć trojkę o każdej porze dnia i nocy. Ech, miło będzie pędzić z dzwoneczkami Wielką Kałuską! To nic, że ścisnął mróz – szmaragd za pazuchą rozgrzeje.
Zapukali do furtki w umówiony sposób i drzwiczki natychmiast się otwarły. Widać niecierpliwy sekretarz już nie mógł się doczekać. Ukłonił się nisko i pokazał gestem, by udali się za nim. Przeszli przez zaśnieżony ogród na podjazd. W westybulu dyżurowali trzej żandarmi: pili herbatę z obwarzankami. Na sekretarza i jego nocnych gości popatrzyli z ciekawością. Siwowłosy wachmistrz chrząknął i pokręcił głową, ale nic nie powiedział. No bo co mu do tego?
W ciemnym korytarzu Tarik-bej położył palec na ustach i pokazał gdzieś w górę, potem złożył dłonie, oparł na nich policzek i zamknął oczy. Aha, więc jego wysokość już udał się na spoczynek, znakomicie.
W salonie paliła się świeca i pachniało jakimiś wschodnimi wonnościami. Sekretarz posadził „dueñę” w fotelu, podsunął jej paterę ze słodyczami i owocami, skłonił się kilka razy i wymamrotał coś niezrozumiale, ale w ogólnych zarysach można się było domyślić, o co prosi.
– Ach, deci, deci – zamruczał dobrodusznie Momus i pogroził palcem. – Tylko bez głupstew.
Zakochani, trzymając się za ręce, znikli za drzwiami pokoju sekretarza, aby oddać się tam wzniosłej, platonicznej namiętności. Obślini ją całą, wałach indyjski – skrzywił się Momus. Posiedział trochę, czekając, żeby eunuch rozpalił się jak należy. Zjadł soczystą gruszkę, skosztował chałwy. No, chyba już czas.
Przypuszczalnie apartamenty księcia są tam, za białymi rzeźbionymi drzwiami. Momus wyszedł na korytarz, zamknął oczy i postał tak z minutę, żeby wzrok przywykł do ciemności. Potem ruszył szybko i bezszelestnie.
Uchylił jedne drzwi – salon muzyczny. Drugie – jadalnia. Trzecie – znów pudło.
Przypomniał sobie, że Tarik-bej wskazywał w górę. A więc trzeba iść na piętro.
Prześlizgnął się do westybulu, cicho wbiegł po wyłożonych dywanem schodach – żandarmi nawet się nie obejrzeli. Znów długi korytarz, znów szereg drzwi.
Sypialnia była trzecia po lewej stronie. W okno świecił księżyc, toteż Momus bez trudu dostrzegł łoże, nieruchomą sylwetkę pod kołdrą i – hura! – biały wzgórek na nocnym stoliku. Blask księżyca musnął turban i kamień posłał Momusowi roziskrzony promyk.
Stąpając na paluszkach, Momus zbliżył się do łoża. Ahmad-chan spał na wznak, zakrywszy twarz brzegiem kołdry – widać było tylko czarne, ostrzyżone na jeżyka włosy
– Lulaj, dziecię, lulaj – wyszeptał czule Momus, kładąc na brzuchu jego wysokości waleta pikowego.
Ostrożnie sięgnął po kamień. Kiedy jego palce dotknęły gładkiej niby masło powierzchni szmaragdu, spod kołdry wysunęła się krótkopalca, dziwnie znajoma ręka i mocno chwyciła Momusa za przegub.
Wrzasnął zaskoczony i szarpnął się w tył, ale na próżno – ręka trzymała jak w kleszczach. Znad skraju zsuniętej kołdry patrzyła nań pyzata, skośnooka fizys Fandorinowego kamerdynera.
– D-dawno marzyłem o tym spotkaniu, monsieur Momus – rozległ się z tyłu cichy, szyderczy głos. – Erast Pietrowicz Fandorin, do pańskich usług.
Momus obejrzał się lękliwie i zobaczył, że w ciemnym kącie, w wysokim wolterowskim fotelu, siedzi ktoś z nogą założoną na nogę.
Drrryń!
Przenikliwy, mechaniczny dźwięk elektrycznego dzwonka dotarł do przymglonej świadomości Anisija skądś z oddali, zza siódmej góry i rzeki. Początkowo Tulipanow w ogóle nie mógł pojąć, co to za zjawisko dopełniło nagle i tak niezmiernie wzbogacony obraz bożego świata. Jednakże niespokojny szept z ciemności sprawił, że rozanielony agent odzyskał przytomność.
– On sonne! Qu’est-ce que c’est?
Anisij drgnął, natychmiast wszystko sobie przypomniał i wyswobodził się z miękkich, jednocześnie zaś dziwnie chwytnych objęć.
Umówiony sygnał! Pułapka się zatrzasnęła!
Ach, niedobrze! Jakże mógł tak zapomnieć o obowiązkach!
– Pardą – wymamrotał – tut słit.
Namacał w ciemności swój indyjski chałat, odszukał stopami pantofle i rzucił się do drzwi, nie reagując na natarczywy głos, wciąż zadający jakieś pytania.
Wyskoczył na korytarz i zamknął drzwi na dwa spusty. W porządku, teraz nie wyfrunie. Pokój ma specjalne stalowe kraty w oknach. Kiedy klucz zachrobotał w zamku, w sercu Anisija też coś nieprzyjemnie zgrzytnęło, ale obowiązek jest obowiązkiem.
Anisij pospiesznie zaszurał kapciami po korytarzu. Na górnym podeście schodów zaglądający w okno księżyc wyłowił z mroku spieszącą z przeciwka białą postać. Lustro!
Tulipanow znieruchomiał na chwilę, próbując dostrzec w ciemności swoją twarz. Nie do wiary, czyż to naprawdę on, Aniszka, syn diakona, brat idiotki Sońki? Sądząc po blasku szczęścia w oczach (więcej i tak nie było widać), to na pewno nie on, ale jakiś zupełnie inny, nieznany Anisijowi człowiek.
Otworzywszy drzwi do sypialni „Ahmad-chana”, usłyszał głos Erasta Pietrowicza:
– ...Zapłaci pan teraz z nawiązką za wszystkie swoje psoty, panie dowcipnisiu. I za kłusaki bankiera Polakowa, i za „złotonośną rzeczkę” kupca Patrikiejewa, i za angielskiego lorda, i za loterię. A także za bezczelną prowokację wymierzoną we mnie i za to, że przez pana już piąty dzień smaruję się wyciągiem z orzecha i chodzę w idiotycznym turbanie.
Tulipanow wiedział: kiedy radca dworu przestaje się jąkać, to bardzo zły znak – albo działa w wielkim napięciu, albo jest piekielnie zły. Tym razem zdecydowanie chodziło o to drugie.
Scena w sypialni wyglądała następująco.
Stara Gruzinka siedziała na podłodze przy łóżku, jej monumentalny nos był dziwnie przesunięty w jedną stronę. Za nią, z wściekle ściągniętymi brwiami, wojowniczo trzymając się pod boki, stał Masa, przyodziany w długą nocną koszulę. Sam Erast Pietrowicz siedział w kącie na fotelu i postukiwał w podłokietnik niezapalonym cygarem. Twarz miał bez wyrazu, głos złudnie leniwy, ale z takim skrywanym gromowym pomrukiem, że Anisija przebiegł dreszcz.
Obejrzawszy się na przybyłego pomocnika, szef zapytał:
– No, jak tam ptaszek?
– W klatce – zaraportował dziarsko Tulipanow i pomachał kluczem z podwójnym piórem.
Krzywonosa „dueña” popatrzyła na triumfalnie uniesioną rękę agenta i sceptycznie pokręciła głową.
– Aa, pan eunuch – przemówiła tak dźwięcznym, grzmiącym barytonem, że Anisij aż się wzdrygnął. – Do twarzy panu z łysiną. – I wstrętna wiedźma wywaliła wielki czerwony jęzor.
– A panu w babskich kieckach – odciął się dotknięty boleśnie Tulipanow, odruchowo dotykając swego łysego czerepu.
– B-brawo! – Fandorin docenił refleks asystenta. – A panu, panie Walet, radziłbym nie szarżować. Pańskie sprawy stoją marnie, bo tym razem został pan przyłapany na gorącym uczynku.
Trzy dni wcześniej, kiedy „księżniczka Czchartiszwili” pojawiła się na przechadzce w towarzystwie „dueñi”, Anisij w pierwszej chwili poczuł się całkiem zagubiony:
– Mówił pan, szefie, że jest ich tylko dwoje, Walet Pikowy i dziewczyna, a tu przyplątała się jeszcze jakaś starucha.
– Sam pan jesteś starucha, Tulipanow – wycedził „książę”, kłaniając się ceremonialnie znajomej damie. – To właśnie jest nasz Momus. Wirtuoz kamuflażu, trzeba mu to przyznać. Tylko stopy jak na kobietę ma za duże i spojrzenie zbyt czujne. To on, mój drogi, nikt inny.
– Bierzemy ich? – wyszeptał gorączkowo Anisij, udając, że strzepuje śnieg z ramienia pana.
– Za co? Dziewczyna co prawda była na loterii i są na to świadkowie. A jego twarzy nikt nie zna. Za co mielibyśmy go aresztować? Za to, że się przebrał za staruchę? Nie, nie, ten mój wytęskniony musi zostać ujęty lege artis. Na miejscu przestępstwa, na gorącym uczynku.
Szczerze mówiąc, Tulipanow uznał wówczas, że radca dworu przesadza. Jednakże, jak zwykle, okazało się, że Fandorin miał rację: złapał się cietrzew na przynętę, i to z całą pompą. Teraz się nie wyprze.
Erast Pietrowicz potarł zapałkę, zapalił cygaro i przemówił z chłodną surowością:
– Największy pański błąd, łaskawco, polega na tym, że pozwolił pan sobie zażartować z kogoś, kto kpin nie wybacza.
Ponieważ aresztowany milczał i tylko starannie poprawił przekrzywiony nos, Fandorin uznał za konieczne uściślić:
– Mam na myśli, po pierwsze, księcia Dołgorukiego, po drugie, siebie. Jeszcze nikt nigdy nie pozwolił sobie w tak bezczelny sposób wtargnąć w moje życie osobiste. I to z tak przykrymi dla mnie konsekwencjami.
Szef skrzywił się boleśnie. Anisij ze współczuciem pokiwał głową, przypomniawszy sobie, co musiał przeżyć Erast Pietrowicz, zanim pojawiła się możliwość przeprowadzki z Małej Nikickiej na Worobjowe Góry.
– Cóż, sztuczka była zręczna, nie przeczę – podjął Fandorin, biorąc się w garść. – Rzeczy hrabiny naturalnie pan zwróci, i to niezwłocznie, jeszcze przed procesem. Tego oskarżenia przeciw panu nie wniosę. Żeby nie szargać w sądzie nazwiska Ariadny Arkadjewny.
Tu radca dworu nad czymś się zamyślił, potem skinął głową, jakby podjął niełatwą decyzję, i odwrócił się do Anisija.
– Tulipanow, będzie pan uprzejmy sprawdzić potem rzeczy według listy, sporządzonej przez Ariadnę Arkadjewnę, i... odesłać je do Petersburga. Adres: Fontanka, dom hrabiostwa Opraksinów.
Anisij tylko westchnął, nie ośmielając się w żaden inny sposób wyrazić swych uczuć. A Erast Pietrowicz, widać rozgniewany decyzją, którą sam przecież podjął, znów zwrócił się do zatrzymanego.
– Tak, nieźle się pan zabawił moim kosztem. A za przyjemności, jak wiadomo, trzeba płacić. W ciągu najbliższych pięciu lat, jakie pan spędzisz na katordze, będziesz pan miał dużo czasu, żeby wyciągnąć z tego pożyteczne wnioski. Na przyszłość będziesz pan wiedział, z kim i jak żartować.
Po bezbarwnym tonie Fandorina Anisij się zorientował, że szef jest rozjuszony w najwyższym stopniu.
– Pozwoli pan, drogi Eraście Pietrowiczu – nonszalancko wycedziła (to jest wycedził) „dueña”. – Dziękuję, że się pan przedstawił w momencie aresztowania, bo w przeciwnym razie nadal uważałbym pana za indyjskiego księcia. Pytam jednak, jakże to pan wyliczył pięć lat katorgi. Jakieś kłusaki, jakaś złotonośna rzeczka, lord, loteria – to same zagadki. Co to wszystko ma wspólnego ze mną? A poza tym, o jakich rzeczach hrabiny pan mówi? Jeśli należą one do hrabiego Opraksina, to skąd się wzięły u pana? Cóż to, żyje pan z cudzą żoną? Oj, nieładnie. Chociaż to oczywiście nie moja sprawa. Ale skoro jestem o coś oskarżony, to domagam się konfrontacji i dowodów. Dowodów koniecznie.
Anisij jęknął na taką bezczelność i trwożnie obejrzał się na szefa. Ten uśmiechnął się jadowicie.
– Za pozwoleniem, a co pan tu robi? W tym dziwnym stroju, o tak nieodpowiedniej porze?
– No tak, wygłupiłem się – odrzekł Walet i żałośnie pociągnął nosem. – Połaszczyłem się na szmaragd. Tylko że to, proszę panów, nazywa się „prowokacja”. I nawet żandarmi pilnują na dole. To cały policyjny spisek.
– Żandarmi nie wiedzą, kim jesteśmy. – Anisij nie wytrzymał, żeby się nie pochwalić. – I w żadnym spisku nie uczestniczą. Uważają nas za Azjatów.
– Nieważne. – Hochsztapler machnął ręką. – Proszę, ilu was tu jest, funkcjonariuszy państwowych. I wszyscy huzia na nieszczęsnego, ubogiego człowieka, którego samiście sprowadzili na złą drogę. Dobry adwokat tak was przetrzepie w sądzie, że długo będziecie się drapać. A i ten wasz kamień, o ile zrozumiałem, wart jest co najwyżej czerwońca. Miesiąc aresztu – to góra. A pan, Eraście Pietrowiczu, mówi, że pięć lat katorgi. Moje wyliczenia są dokładniejsze.
– A pikowy walet, którego pan zostawiłeś na łóżku przy dwóch świadkach? – Radca dworu gniewnie wrzucił niedopalone cygaro do popielniczki.
– Tak, to brzydko z mojej strony. – Walet ze skruchą pochylił głowę. – Zachowałem się cynicznie. Chciałem skierować podejrzenie na szajkę „waletów pikowych”. Cała Moskwa o nich mówi. Za to pewnie dodadzą mi do miesiąca aresztu jeszcze pokutę cerkiewną. Trudno, odpokutuję grzech.
Przeżegnał się pobożnie i mrugnął do Anisija.
Erast Pietrowicz szarpnął szyją, jakby go coś dusiło, choć kołnierz jego białej koszuli z orientalnym haftem był lekko rozchylony.
– Zapomniałeś pan o wspólniczce. Ona na loterii wpadła po uszy. I nie sądzę, by się zgodziła pójść do więzienia bez pana.
– Tak, Mimi lubi towarzystwo – zgodził się aresztowany. – Wątpię tylko, czy będzie pokornie siedzieć w pańskiej klatce. Pozwoli pan, panie eunuch, że jeszcze raz zerknę na kluczyk?
Anisij, spojrzawszy na szefa, uchwycił mocno klucz i z daleka pokazał Waletowi.
– Tak, nie myliłem się – kiwnął ten głową. – Prymitywny, przedpotopowy zamek typu „kuferek babuni”. Mimoczka takie byle co w sekundę otworzy szpilką do włosów.
Radca dworu i jego asystent jednocześnie zerwali się z miejsc. Fandorin krzyknął coś po japońsku do Masy – pewnie „nie spuszczaj z niego oka”. Japończyk mocno, uchwycił Waleta za ramiona, a co się działo dalej, Tulipanow nie widział, bo był już za drzwiami.
Zbiegli po schodach na parter, przemknęli przez westybul obok osłupiałych żandarmów.
Niestety, drzwi do pokoju „Tarik-beja” były otwarte na oścież. Ptaszek wyfrunął!
Erast Pietrowicz jęknął, jakby go zabolał ząb, i rzucił się z powrotem do westybulu. Anisij za nim.
– Gdzie ona jest?! – ryknął radca dworu do wachmistrza. Ten rozdziawił gębę ze zdumienia, że indyjski książę nagle zaczął mówić najczystszą ruszczyzną.
– Odpowiadaj, ale już! – huknął na niego Fandorin. – Gdzie dziewczyna?
– Ano, niby... – Wachmistrz na wszelki wypadek włożył kask i zasalutował. – Pięć minut, jak wyszli. A ichnia opiekunka, powiedzieli, jeszcze tu zostanie.
– Pięć minut! – powtórzył nerwowo Erast Pietrowicz. – Tulipanow, gonić ją! A wy bądźcie w gotowości!
Zbiegli z ganku, przecięli ogród i wypadli za bramę.
– Ja na prawo, pan na lewo! – rzucił szef.
Anisij pokuśtykał wzdłuż ogrodzenia. Jeden pantofel od razu ugrzązł mu w śniegu, musiał więc skakać na jednej nodze. Ogrodzenie się skończyło, dalej rozpościerała się biała wstęga drogi, czarne drzewa i zarośla. Ani żywej duszy. Tulipanow zakręcił się w miejscu jak kurczak z odciętą głową. Gdzie szukać? Dokąd biec?
Poniżej skarpy, na przeciwległym brzegu zamarzniętej rzeki, w ogromnej czarnej czaszy leżało gigantyczne miasto. Było prawie niewidoczne, tylko gdzieniegdzie ciągnęły się nieliczne łańcuszki ulicznych latarń, czerń jednak nie była pusta, lecz wyraźnie żywa – coś tam w dole oddychało sennie, wzdychało, pojękiwało. Powiał wiatr, pognał po ziemi białe paprochy i Anisija w jego cieniutkim chałacie mróz przejął do kości.
Trzeba było wracać. Może Erast Pietrowicz miał więcej szczęścia?
Spotkali się przy bramie. Szef, niestety, także wrócił sam.
Dygocząc z zimna, obaj „Hindusi” wbiegli do domu.
O dziwo, żandarmów na posterunku nie było. Za to z góry, z piętra, dobiegał łoskot, wymyślania i wrzaski.
– Ki diabeł?!
Fandorin i Anisij, nie mogąc jeszcze złapać tchu, co sił w nogach pognali ku schodom.
W sypialni wszystko było wywrócone do góry nogami. Dwaj żandarmi wisieli uczepieni ramion obszarpanego, wrzeszczącego z wściekłości Masy, a wachmistrz, ocierając rękawem krew z twarzy, celował do Japończyka z rewolweru.
– Gdzie on jest? – spytał, rozglądając się, Fandorin.
– Kto? – nie zrozumiał wachmistrz i wypluł wybity ząb.
– Walet! – krzyknął Anisij. – No, to znaczy ta starucha! Masa zajazgotał coś po swojemu, ale siwowąsy żandarm szturchnął go lufą w żołądek.
– Zamknij się, zarazo! Więc niby, wasza... – Wachmistrz zaciął się, nie wiedząc, jak się zwracać do dziwnego zwierzchnika. – Więc niby, wasza indyjskość, stoimy na dole, w gotowości – jak pan kazał. Nagle z góry baba jak krzyknie! „Policja, mordują! Ratunku!” My zaraz na górę. Patrzymy, a ten skośnooki staruszkę, co przyszła z panienką, obalił na podłogę i, ścierwo jedno, za gardło ją dusi. Ta biedaczka krzyczy: „Na pomoc! Złodziej tu wlazł, Kitajec, napadł mnie!” A ten coś po swojemu bełkocze: „Meczizna, meczizna!” A silny, czort, że nie wiem. O, ząb mi wybił, a Tereszczence szczękę złamał.
– Gdzie ona jest, gdzie ta starucha? – Radca dworu złapał wachmistrza za ramiona, chyba mocno, bo ten zbladł jak kreda.
– Tutaj – wysapał. – A gdzie by miała być? Wystraszyła się i gdzieś schowała. Znajdzie się. Raczy pan mnie... Oj, boli!
Erast Pietrowicz i Tulipanow spojrzeli na siebie bez słowa.
– Co, znowu gonimy? – z gorliwością zapytał Anisij, głębiej wsuwając stopy w pantofle.
– Wystarczy. Pobiegaliśmy sobie dosyć, rozweseliliśmy pana Momusa – odparł słabym głosem radca dworu.
Puścił żandarma, usiadł w fotelu i bezsilnie zwiesił ręce. Na jego twarzy zachodziły jakieś niepojęte zmiany. Gładkie czoło przecięła poprzeczna bruzda, kąciki ust opadły, oczy się przymknęły. Potem zadygotały mu ramiona i Anisij nie na żarty się przeląkł, że Erast Pietrowicz zamierza się rozpłakać.
Ale Fandorin nagle trzepnął się w kolano i zaniósł bezdźwięcznym, niepohamowanym, beztroskim śmiechem.
Podkasawszy spódnicę, Momus pędził obok ogrodzeń, obok opustoszałych letnich willi w kierunku Traktu Kałuskiego. Co chwila się oglądał – czy aby nie ma pogoni, czy nie dać nura w krzaki, które, dzięki Bogu, porastały gęsto obie strony drogi. Kiedy przebiegał obok zaśnieżonej kępy świerków, zatrzymał go żałosny głosik:
– Momusik, no, nareszcie! Całkiem przemarzłam.
Spod rozłożystego świerku wyjrzała Mimi, kuląc się i rozcierając dłonie. Ulga była tak wielka, że Momus siadł na poboczu, wziął garść śniegu i przyłożył do spoconego czoła. Cholerne nosisko znowu przesunęło się w bok. Momus oderwał je i cisnął w zaspę.
– Uff – odezwał się. – Dawno tak nie biegałem. Mimi usiadła obok i oparła głowę o jego ramię.
– Momusik, muszę ci się przyznać...
– Do czego? – zapytał z niepokojem.
– To nie moja wina, słowo honoru... Po prostu... Okazało się, że on nie jest eunuchem.
– Wiem – burknął Momus i z wściekłością strząsnął z rękawa świerkowe igły. – To był nasz znajomy, monsieur Fandorin, i jego żandarmski Leporello. Wymaglowali mnie – pierwsza klasa.
– Będziesz się mścić? – spytała nieśmiało Mimi, podnosząc na niego oczy.
Momus podrapał się po brodzie.
– A do diabła z nimi! Trzeba się zwijać z Moskwy. I to jak najszybciej.
* * *
Ale do „zwinięcia się” z niegościnnej Moskwy nie doszło, jako że już następnego dnia narodził się plan wielkiej operacji, którą Momus tak właśnie nazwał: Grande Opération.
Pomysł był dziełem czystego przypadku, efektem niezwykłego zbiegu okoliczności.
Wycofywali się z Moskwy w szyku bojowym, zachowując wszelkie możliwe środki ostrożności. Skoro świt Momus udał się na targ, gdzie zakupił niezbędny ekwipunek za ogólną kwotę trzech rubli siedemdziesięciu pięciu i pół kopiejki. Usunął z twarzy charakteryzację, wdział kaszkiet, watowany tułub i długie buty z kaloszami, przeobrażając się w zwyczajnego mieszczucha. Z Mimi było trudniej, jako że policja znała jej rysopis. Po namyśle Momus postanowił uczynić z niej chłopca. W baraniej uszance, wyszmelcowanym kożuszku i olbrzymich walonkach była nie do odróżnienia od sprytnych moskiewskich uliczników, kręcących się po Suchariewce, gdzie trzeba dobrze pilnować kieszeni.
Mimi zresztą rzeczywiście potrafiła przetrząsnąć cudze kieszenie nie gorzej niż wytrawny rzezimieszek. Raz w Samarze, kiedy byli bez grosza, zręcznie podwędziła pewnemu kupczykowi zegarek cebulę po dziadku. Zegarek był tandetny, ale Momus wiedział, że kupczyk bardzo go sobie ceni. Niepocieszony Tit Titycz wyznaczył za rodzinną pamiątkę nagrodę w wysokości tysiąca rubli i długo dziękował studencikowi, który znalazł zgubę w przydrożnym rowie. Potem za ten tysiąc Momus otworzył w spokojnym mieście chińską aptekę i zdrowo nabił sobie kabzę, handlując cudownymi ziółkami i korzeniami, leczącymi rozmaite kupieckie choroby.
Ale co tam wspominać minione sukcesy. Wycofywali się z Moskwy jak Francuzi – w wielkim przygnębieniu. Momus przypuszczał, że na dworcach będą na nich czyhać tajniacy, i przedsięwziął odpowiednie środki.
Przede wszystkim, aby udobruchać niebezpiecznego pana Fandorina, wysłał do Petersburga wszystkie rzeczy hrabiny Addi. Co prawda nie wytrzymał i dopisał na przekazie: „Dla Damy Pikowej od Waleta Pikowego”. Nefrytowy różaniec i zabawne sztychy odesłał pocztą miejską na Małą Nikicką – na wszelki wypadek już bez żadnych dopisków.
Na dworcu postanowił się nie pokazywać. Swoje walizki odtransportował na Briański wcześniej, żeby je załadowali na jutrzejszy pociąg. On sam i Mimoczka szli pieszo. Za rogatką Dorogomiłowską zamierzał wynająć sanie, dojechać do pierwszej stacji kolejowej, Możajska, i dopiero tam, następnego dnia, dołączyć do swoich bagaży.
Nastrój mieli posępny. A tymczasem Moskwa hucznie obchodziła Niedzielę Odpuszczenia Grzechów, ostatni dzień beztroskiego zapustnego tygodnia. Jutro od świtu zacznie się post i modlitwy, z ulicznych latarni zdejmą kolorowe lampiony rozbiorą malowane kramy, wyraźnie ubędzie pijanych, ale dziś jeszcze lud na ostatek hulał, jadł i pił.
Przy rynku Smoleńskim zjeżdżano na „dyliżansach” z wysokiej drewnianej górki: ze śmiechem, gwizdami, wrzaskiem. Wszędzie sprzedawano gorące bliny – ze śledziowymi łbami, z kaszą, z miodem, z kawiorem. Turecki sztukmistrz w czerwonym fezie połykał białozębą paszczęką krzywe jatagany. Błazen chodził na rękach i pociesznie przebierał nogami. Jakiś czarniawy typ w skórzanym fartuchu, z nagim torsem, wyrzucał ustami płomienie.
Mimi obracała głowę na wszystkie strony – jak prawdziwy urwipołeć. Tak dalece wczuła się w rolę, że zażądała, by jej kupić jadowicie czerwonego kogutka na patyku, i z przyjemnością lizała tandetny smakołyk spiczastym różowym języczkiem, chociaż normalnie wolała szwajcarską czekoladę, której potrafiła spałaszować pięć tabliczek dziennie.
Jednakże na gwarnym placu nie tylko się bawiono i obżerano blinami. Przed bogatą kupiecką cerkwią Matki Boskiej Smoleńskiej długim szeregiem siedzieli żebracy, kłaniali się do ziemi, prosili prawosławny lud o przebaczenie i sami przebaczali. Wiele osób podchodziło do nich z jałmużną – ten dawał blina, tamten stopkę wódki, jeszcze inny kopiejkę.
Z cerkwi, stąpając ciężko, wyszedł jakiś bogacz w rozpiętym gronostajowym futrze, z gołą łysawą głową. Zrobił znak krzyża przed swą nalaną, bynajmniej nieświątobliwą twarzą i głośno krzyknął:
– Przebacz, narodzie prawosławny, jeśli Samson Jeropkin w czymś ci zawinił!
Żebracy ożywili się i zajazgotali jeden przez drugiego:
– I ty nam przebacz, ojczulku! Przebacz, dobrodzieju! Wyraźnie spodziewali się jałmużny, ale nikt nie pchał się do przodu, wszyscy szybciutko ustawili się w dwa szeregi, robiąc przejście do placu, gdzie na bogacza czekały przepyszne sanie – lakierowane, wymoszczone futrami.
Momus zatrzymał się, żeby popatrzeć, jak też pyskacz będzie sobie kupował królestwo niebieskie. Dość spojrzeć na jego gębę, by odgadnąć, że to krwiopijca i okrutnik, jakiego świat nie widział, a też pcha się do raju. Ciekawe, jak wysoko ceni sobie bilet wstępu?
Tuż za brzuchatym filantropem, przewyższając go o półtorej głowy, kroczył potężny, czarnobrody osiłek o twarzy zawodowego oprawcy. Na prawym łokciu drab miał nawinięty skórzany kańczug, a w lewej ręce niósł płócienny mieszek. Co jakiś czas pan odwracał się do swego fagasa, sięgał do mieszka i obdarowywał żebraków – każdemu dawał po monetce. Kiedy jakiś beznogi staruszek nie strzymał i przepchnął się po jałmużnę bez kolejki, brodacz groźnie warknął, błyskawicznie rozwinął kańczug i smagnął biedaka samym końcem po siwej głowie – dziadek tylko pisnął.
Gronostajowy zaś, wtykając w wyciągnięte dłonie po pieniążku, za każdym razem powtarzał:
– To nie wam, nie wam daję, pijanice, ale Panu Bogu Wszechmogącemu i Matce Boskiej Orędowniczce za odpuszczenie grzechów sługi bożego Samsona.
Przyjrzawszy się dobrze, Momus zaspokoił ciekawość: jak należało przypuszczać, pyzata morda wykupywał się od ognia piekielnego niedrogo, dawał żebrakom po miedzianej kopiejce.
– Niewielkie, widać, ma grzechy sługa boży Samson – wymamrotał Momus pod nosem, ruszając swoją drogą.
Nagle ochrypły, przepity głos zahuczał mu prosto w ucho:
– Oj, wielkie, chłopcze, wielkie. Coś ty, nietutejszy, że nie znasz Jeropkina?
Tuż obok stał chudy żylasty oberwaniec o ziemistej, nerwowo drgającej twarzy. Zalatywało odeń siwuchą, a jego wzrok, skierowany na skąpego dobroczyńcę, pełen był palącej, dzikiej nienawiści.
– Chyba z połowy Moskwy krew wysysa wielmożny Samson Charitonowicz – oświecił Momusa rozedrgany typ. – Noclegownie na Chitrowce, szynki w Graczach, na Suchariewce – wszystkie prawie są jego. Fanty od złodziei skupuje, pieniądze pożycza na wysoki procent. Jednym słowem – wampir, gad jadowity.
Momus z nowym zainteresowaniem zerknął na niesympatycznego grubasa, który właśnie sadowił się w saniach. No, proszę, jakie barwne postacie trafiają się tu w Moskwie.
– I policję ma za nic? Oberwaniec splunął.
– Jaką policję? On u samego gubernatora, księcia Dołgorukiego, na pokojach bywa! A jakże, Jeropkin jest teraz generałem! Kiedy budowano świątynię, wyłożył ze swoich lichwiarskich procentów milion, za co dostał od cara wstęgę z gwiazdą i stanowisko w towarzystwie dobroczynności. Był Samsoszka krwiopijca, a teraz jest „ekscelencja”. To złodziej, kat, morderca!
– No, morderca to chyba nie – zaoponował Momus.
– Chyba nie?! – Pijak po raz pierwszy spojrzał na swego rozmówcę. – Osobiście Samson Charitonycz, rzecz jasna, rączek sobie krwią nie brudzi. Ale widziałeś Kuźmę niemowę? Tego z kańczugiem? Toż to nie człowiek! To bestia, pies łańcuchowy. On nie tylko zabije, ale potrafi żywcem rozedrzeć na sztuki. I rozdzierał, tak było! Mógłbym ci, chłopcze, tyle o ich sprawkach opowiedzieć, że nie wiem!
– No to chodźmy, opowiesz. Posiedzimy sobie, kielicha ci zafunduję – zaproponował Momus, jako że nie miał się dokąd spieszyć, a nieznajomy żywo go zainteresował. Od takich ludzi można się dowiedzieć sporo pożytecznych rzeczy. – Zaraz, tylko dam mojemu chłopaczkowi dwudziestkę na karuzelę.
* * *
Poszli do szynku. Momus poprosił o herbatę z obwarzankiem, a dla pijanicy zamówił pół flaszki jałowcówki i solonego leszcza.
Nieznajomy powoli, z godnością wypił, pocmoktał rybi ogon. Rozpoczął ogródkami.
– Skoro nie znasz Moskwy, to i o Łaźniach Sandunowskich pewnie nie słyszałeś, co?
– Nie. Dlaczego te łaźnie są znane? – odrzekł Momus, dolewając mu wódki.
– Oj, to to, znane. Byłem tam, w części dla znakomitych gości, najlepszym łaziebnym. Wszyscy znali Jegora Tiszkina. Wszystko umiałem – i krew puścić, i odciski wycinać, i ogolić pierwsza klasa. Ale najlepiej umiałem robić masaż. Jakbym miał rozum w rękach. Tak rozprowadzałem krew po żyłach, tak rozgrzewałem kości, że hrabiowie i generały mruczeli jak koty. Potrafiłem też leczyć rozmaite niedomagania – naparami, różnymi dekoktami. Czasem wyciągałem miesięcznie do półtorasta rubli srebrem! Miałem dom, ogród. Jedna wdowa po duchownym do mnie chadzała.
Jegor Tiszkin wypił drugą szklaneczkę już bez ceremonii, duszkiem, i nawet nie powąchał zakąski.
– Ta gnida Jeropkin wielce mnie wyróżniał. Zawsze domagał się Tiszkina. A ile razy wzywał mnie do siebie do domu! Można powiedzieć, że byłem tam jak domownik. I goliłem mu kostropatą mordę, i tłuszczaki usuwałem, i od męskiej niemocy ratowałem. A kto grubasowi leczył hemoroidy?! Kto mu rupturę na miejsce wstawił?! Ech, złote ręce miał Jegor Tiszkin. A teraz jestem żebrakiem bez dachu nad głową. I wszystko przez niego, przez Jeropkina. Wiesz co, chłopcze, zamów mi jeszcze gorzałki. Dusza mnie pali żywym ogniem.
Uspokoiwszy się nieco, były łaziebny podjął:
– Jeropkin jest przesądny. Gorzej niż wiejska baba. Wierzy we wszystkie zabobony – i w czarnego kota, i w pianie koguta, i w księżyc w nowiu. A musisz wiedzieć, dobry człowieku, że Samson Charitonowicz miał na środku brody, dokładnie w dołku, przedziwną brodawkę. Cała czarna, z trzema rudymi włoskami. Bardzo ją pielęgnował, mawiał, że to jego szczególne znamię. Umyślnie hodował zarost na policzkach, a brodę golił, żeby było widać brodawkę. No i pozbawiłem go tego znamienia... Tego dnia marnie się czułem – wieczorem sporo wypiłem. Rzadkom sobie na to pozwalał, tylko od święta, a tu matuli się zmarło, no i piłem jak należy, na pociechę. Krótko mówiąc, ręka mi drgnęła, a brzytwa była ostra, z damasceńskiej stali. I ściąłem Jeropkinowi brodawkę do imentu. Co to było krwi, a krzyku! „Zmarnowałeś moje szczęście, łamago!” I Samson Charitonowicz w płacz, i próbuje brodawkę przykleić, a ona wciąż odpada, nie chce się trzymać. Jeropkin wściekł się ostatecznie, zawołał Kuźmę. Ten najpierw wychłostał mnie swoim kańczugiem, ale Jeropkinowi było mało. Ręce, powiada, warto by ci powyrywać, twoje krzywe paluchy połamać. Kuźma cap mnie za prawą rękę, wsunął w szparę drzwi i zatrzasnął! Tylko chrupnęło... Krzyczę: „Ojczulku, nie gub mnie, zostanę bez kromki chleba, oszczędź chociaż lewą!” Gdzie tam, zmiażdżył lewą też...
Pijak machnął ręką i Momus dopiero teraz zwrócił uwagę na jego palce: nienaturalnie rozczapierzone, sztywne.
Nalał nieszczęśnikowi jeszcze, poklepał go po ramieniu.
– Ciekawa postać ten Jeropkin – powiedział, wspominając tłuste oblicze filantropa. Bardzo nie lubił takich typów. Gdyby nie to, że trzeba wyjechać z Moskwy, chętnie nauczyłby tego bydlaka rozumu. – I co, dużo pieniędzy zarabia na tych przytułkach i szynkach?
– Jakieś trzysta tysięcy miesięcznie – odparł Jegor Tiszkin, gniewnie ocierając łzy.
– No nie! Tu już, bracie, przesadziłeś.
Łaziebny wybuchnął oburzony:
– Ja bym miał nie wiedzieć! Mówię ci, byłem u niego prawie za domownika. Każdego bożego dnia Kuźma chodzi i do „Katorgi”, i do „Syberii”, i do „Etapu”, i do innych szynkowni, które należą do Jeropkina. Dziennie zbiera do pięciu tysięcy. W soboty przynoszą mu pieniądze z noclegowni. W jednej tylko „Ptaszarni” mieszka czterysta rodzin. A haracz od dziwek ulicznych? A zyski z kradzionego towaru? Samson Charitonycz wszystkie pieniądze składa do zwykłego worka z rogoży i trzyma pod łóżkiem. Taki ma zwyczaj. Kiedyś z tym workiem przywędrował do Moskwy za chlebem i uważa, że przez ten worek przyszło do niego bogactwo. Całkiem jak stara baba, wierzy w każdą bzdurę. Pierwszego każdego miesiąca wyciąga zarobek spod łóżka i odwozi do banku. Jedzie z brudnym workiem poczwórną karetą, nadęty, zadowolony. To dla niego najważniejszy dzień. A że pieniążki są trefne, z nielegalnych interesów, to poprzedniego dnia zaprasza uczonych rachmistrzów, żeby mu wypichcili na cały ten utarg fałszywe papiery. Niekiedy zawozi do banku trzysta tysięcy, niekiedy więcej – zależy, ile dni ma miesiąc.
– Taką forsę trzyma w domu i nikt go nie ograbił? – zdziwił się Momus, słuchając z coraz większym zainteresowaniem.
– A spróbowałbyś go ograbić! Dom za kamiennym murem, psiska biegają po podwórzu, pełno czeladzi i jeszcze ten cały Kuźma. Kańczug w jego łapach gorszy od leworwerta – o zakład przebiegającą myszę na pół przecina. Z tutejszej ferajny też nikt na Jeropkina skoku nie zrobi. Własna skóra dla nich ważniejsza. Raz, może z pięć lat temu, próbował jeden rajzer. Potem go znaleźli w rakarni, Kuźma zdarł z niego kańczugiem całą skórę po kawałeczku. Do czysta. I cisza, ani mru-mru. Jeropkin całą policję ma w kieszeni. Stać go na to. Ale długo się ten drań bogactwem nie nacieszy, zdechnie na kamicę. Ma kamienie nerkowe, a prócz Tiszkina nikt na to nie poradzi. Czy to dochtorzy potrafią kamień rozpuścić? Przychodzili już do mnie od Samsona Charitonycza. Chodź, powiadają, Jegoruszka, on ci wybaczy. I pieniędzy da, tylko wróć, poratuj. Nie poszedłem! On mi może wybaczy, ale ja jemu nigdy!
– I co, często rozdaje ubogim jałmużnę? – zapytał Momus, czując, jak krew żywiej zaczyna mu krążyć w żyłach.
Do szynku zajrzała zniecierpliwiona Mimi, ale dał jej znak, by nie przeszkadzała, bo jest zajęty.
Tiszkin wsparł na ręku zamroczoną głowę – zdrętwiały łokieć zsunął się po brudnym obrusie.
– Często. Od jutra, jak się zacznie wielki post, codziennie będzie chodzić na Smolenkę. Ta gadzina ma tu kantor na Pluszczysze. Po drodze wylezie z sań, rozda rubla kopiejkami i pojedzie do kantoru zgarniać tysiące.
– Posłuchaj, Jegorze Tiszkin – powiedział Momus. – Żal mi cię. Chodź ze mną. Znajdę ci nocleg i zostawię trochę grosza do przepicia. Opowiedz mi więcej o swoim gorzkim życiu. Więc mówisz, że Jeropkin jest taki przesądny?
Toż to po prostu świństwo – myślał Momus, prowadząc potykającego się nieszczęśnika do wyjścia. I co za pech go ostatnio prześladuje! Luty, najkrótszy miesiąc! Zaledwie dwadzieścia osiem dni! W worku będzie ze trzydzieści tysięcy mniej niż w styczniu, czy, dajmy na to, w marcu. Dobrze chociaż, że dziś dwudziesty trzeci. Nie trzeba długo czekać na koniec miesiąca, a i czasu na przygotowania starczy w sam raz. A walizki trzeba będzie odebrać z dworca.
Zapowiadała się operacja na wielką skalę: będzie można za jednym zamachem zrekompensować wszystkie moskiewskie wpadki.
Nazajutrz, pierwszego dnia wielkiego postu, Smolenka była nie do poznania. Jak gdyby w nocy przeleciał nad placem czarownik Czarnomor, machnął szerokim rękawem i zdmuchnął z powierzchni ziemi wszystkich grzeszników, nietrzeźwych, śpiewających i wrzeszczących, zdmuchnął sprzedawców sbitnia, pierożków i blinów, porwał kolorowe chorągiewki, papierowe girlandy i baloniki, a zostawił tylko puste kramy, czarne wrony na roztajałym od słońca śniegu, żebraków na schodach cerkwi Matki Boskiej Smoleńskiej.
W świątyni jeszcze przed świtem odprawiono jutrznię i rozpoczęły się rzetelne, stateczne pokutne modły, mające trwać siedem tygodni. Starosta cerkiewny już trzykrotnie przeszedł między pokutnikami, zbierając ofiarę, i trzykrotnie odniósł do ołtarza ciężką od srebra i miedzi tacę, kiedy pojawił się najważniejszy parafianin, sam jego ekscelencja Samson Charitonycz Jeropkin. Wyglądał dziś szczególnie schludnie: szeroką, galaretowatą twarz miał czysto wymytą, rzadkie włosy uczesane z przedziałkiem, długie bakenbardy wypomadowane.
Co najmniej kwadrans Samson Charitonycz, klęcząc tuż przed Carskimi Wrotami, bił pokłony aż do ziemi i zamaszyście się żegnał. Wyszedł batiuszka ze świecą, pomachał na Jeropkina kadzielnicą, wymamrotał: „Panie, władyko żywota mego, odpuść mnie grzesznemu...” Za nim wytoczył się starosta z pustą tacą. Pokutnik podniósł się z kolan, otrzepał sukienne poły pelisy i położył na tacy trzy sturublówki – tak czynił Samson Charitonycz zawsze w pierwszy poniedziałek wielkiego postu.
Wyszedł szczodry człowiek na plac, a tam żebracy już czekają. Wyciągają ręce, jęczą, przepychają się. Ale Kuźma tylko lekko zakołysał kańczugiem i nędzarze zaraz przestali się tłoczyć. Ustawili się w dwa szeregi niby żołnierze do przeglądu. Same szare siermięgi i łachmany, tylko po lewej stronie, w samym środku, coś bieleje.
Samson Charitonycz przymrużył zapuchnięte oczka i widzi: pośród żebraków stoi przepiękny młodzianek. Oczy duże, lazurowe. Twarz delikatna, świeża. Złote włosy obcięte pod donicą. (Ależ było krzyku! Mimoczka za nic nie pozwalała obciąć sobie loków). Odziany jest piękny młodzieniec tylko w śnieżnobiałą koszulę – i nic, wcale nie zziąbł. (Pewnie. Pod koszulą Mimoczka miała cienki kaftanik z najlepszej angory a delikatny biuścik obandażowany ciepłą flanelką). Porteczki ma pluszowe, łapcie z lipowego łyka, a onucki jasne, czyściutkie.
Rozdając kopiejki, Jeropkin co chwila popatrywał na dziwnego żebraka, kiedy się zaś doń zbliżył, podał mu nie jeden pieniążek, ale dwa.
– Naści, pomódl się za mnie – rozkazał.
Złotowłosy nie wziął pieniędzy. Podniósł jasne oczy ku niebu i przemówił dźwięcznym głosikiem:
– Mało dajesz, sługo boży. Tanio miłosierdzie Matki Boskiej Bolesnej chcesz kupić. – Spojrzał Samsonowi Charitonyczowi prosto w oczy i czcigodnemu człekowi zrobiło się nieswojo, tak surowe i przenikliwe było to spojrzenie. – Widzę twoją duszę grzeszną. Na sercu masz krwawe piętno, a w trzewiach zgniliznę. Oczyyyścić oczyyyścić trzeba – zaśpiewał nawiedzony. – Bo zgnijesz, zaśmierdniesz się. Co, Samson, boli cię brzucho, kamień w nerce świdruje? Od plugastwa to, oczyyyścić trzeba.
Jeropkin zdrętwiał. No bo jak tu nie zdrętwieć? Nerki rzeczywiście ma do niczego, a na lewej piersi wielkie znamię wiśniowego koloru. Informacje były dokładne, przekazane przez Jegora Tiszkina.
– Ktoś ty? – wysapał ze strachem jego ekscelencja.
Młodzianek nie odpowiedział. Znowu wzniósł ku niebu błękitne oczy, szybko poruszył ustami.
– To jurodiwy* [*Człowiek nawiedzony, obłąkany, uważany przez prosty lud za świętego.], dobrodzieju nasz – usłużnie odpowiedziano Samsonowi Charitonyczowi z obu stron. – Pierwszy dzień tutaj, ojczulku. Nie wiadomo, skąd się wziął. Gada od rzeczy. Nazywa się Paisij. Wczoraj miał atak padaczki, piana mu z gęby pociekła, a zapach – rajski. Boży człowiek.
– Masz tu rubelka, boży człowieku. Pomódl się za odpuszczenie moich ciężkich grzechów.
Jeropkin wyjął z portmonetki banknot, ale nawiedzony też go nie wziął. I przemówił cichym, natchnionym głosem:
– Mnie nie dawaj. Ja nie potrzebuję, mnie Bogarodzica nakarmi. Jemu daj. – I wskazał na starego żebraka, znanego na całym rynku beznogiego Zośkę. – Wczoraj twój sługa go skrzywdził. Daj ubogiemu, a ja się za ciebie do Mateńki pomodlę.
Zośka skwapliwie podjechał na wózku, wyciągnął koślawe, ogromne łapsko. Jeropkin z obrzydzeniem położył mu na dłoni banknot.
– Niechaj cię błogosławi Najświętsza Panienka – powiedział dźwięcznym głosem młodzianek, wyciągając do Jeropkina szczupłą rękę. I w tym momencie wydarzył się cud, który jeszcze długo potem wspominano w Moskwie.
Nie wiadomo skąd na ramię jurodiwego sfrunął ogromny kruk. Tłum żebraków aż jęknął. Kiedy zaś wszyscy zobaczyli na łapie czarnego ptaka złotą obrączkę, zapadła cisza jak makiem zasiał.
Jeropkin stał ledwie żywy: grube wargi mu dygotały, oczy wylazły z orbit. Chciał unieść rękę, by się przeżegnać, ale nie miał siły.
Z oczu nawiedzonego popłynęły łzy.
– Żal mi cię, Samsonie – powiedział, zdejmując z ptasiej łapy obrączkę i podając ją Jeropkinowi. – Bierz, to twoje. Nie przyjmuje twego rubelka Bogarodzica, zwraca ci go z nawiązką. A kruka zesłała dlatego, że dusza twoja jest czarna.
Boży człowiek odwrócił się i odszedł.
– Stój! – krzyknął Samson Charitonycz, patrząc w osłupieniu na błyszczącą obrączkę. – Zaraz, zaczekaj! Kuźma! Bierz go do sań! Weźmiemy go ze sobą!
Czarnobrody osiłek dopędził chłopaka i ujął za ramię.
– Jedź do mnie, słyszysz, jak ci tam, Paisij! – zawołał Jeropkin. – Pomieszkasz u mnie, wygrzejesz się.
– Nie wolno mi żyć w kamiennym dworzyszczu – odrzekł surowo młodzianek, odwracając się. – Tam dusza ślepnie. Ale ty, Samsonie, jutro, jak tylko odprawią jutrznię, przyjdź na Twerską. Będę czekał. Worek przynieś ze złotymi czerwońcami, ale żeby był pełny. Chcę znów za tobą u Bogarodzicy orędować.
I odszedł, odprowadzany spojrzeniami. Na ramieniu jurodiwego czarny kruk – dziobie go w ramię i ochryple kracze.
(Kruk wabił się Baltazar. Był tresowany, kupili go poprzedniego dnia na Ptasim Targu. Mądry ptak szybko nauczył się prostej sztuczki: Mimi wkładała w szew na ramieniu ziarnka prosa, Momus wypuszczał Baltazara i ten leciał do białej koszuli – najpierw z pięciu kroków, potem z piętnastu, a wreszcie nawet z trzydziestu).
Przyszedł, pająk krwiopijca. Przyszedł jak po sznurku. I worek przyniósł. No, może nie worek, ale skórzaną ciężką sakiewkę niósł Kuźma za swoim panem.
Z rana, jak się należało spodziewać, generała filantropa ogarnęły wątpliwości. Pewnie nawet obrączkę Matki Boskiej na ząb popróbował i nawet kwasem polał. Nie bój się, wasza krwiopijczość, obrączka jest prawdziwa, starej roboty.
Błogosławiony Paisij stał w bok od kaplicy. Spokojnie, cicho. Na szyi kubek na datki. Jak ludziska nawrzucają pieniążków – pójdzie i rozda kalekom. Wokół młodzianka, ale w przyzwoitej odległości, kłębił się tłum czekających na cud. Po wczorajszym poszedł słuch po cerkwiach i kruchtach o cudownym znaku, o kruku ze złotym pierścieniem w dziobie (tak to już z opowieści na opowieść przeinaczono).
Dzień był tym razem pochmurny i chłodniejszy, ale jurodiwy znów był tylko w białej koszuli, jedynie szyję owinął kawałkiem sukna. Na Jeropkina, gdy ten podszedł, nawet nie spojrzał, nie powitał go.
Co takiego powiedział mu pająk, Momus z miejsca, gdzie stał, oczywiście nie usłyszał, ale zapewne było to coś sceptycznego. Mimi miała za zadanie wyprowadzić pająka w jakieś bezludne miejsce. Dość już występów publicznych, teraz to niepotrzebne.
Boży człowiek odwrócił się, skinął na grubasa i ruszył przez plac wprost ku Momusowi. Jeropkin po chwili wahania poszedł za nim. Gawiedź chciała im towarzyszyć, ale czarnobrody hajduk strzelił parę razy z bata i gapie zostali w tyle.
– Nie, temu nie dawaj, nie ma w nim błogosławieństwa bożego – dał się słyszeć kryształowy głosik Mimi, która na moment zatrzymała się przy kalekim żołnierzu.
Na widok pokręconego garbusa jurodiwy powiedział:
– Temu też nie, duszę ma świętą.
Za to przy Momusie, stojącym z dala od innych żebraków, młodzianek przystanął, przeżegnał się i nisko pokłonił, po czym polecił Jeropkinowi:
– Tej nieszczęśnicy daj worek. Mąż jej pomarł, małe dzieci wołają jeść. Jej oddaj. Bogarodzica takich miłuje.
Momus zajazgotał przeraźliwym falsetem spod babskiej chusty, naciągniętej od podbródka prawie na sam nos:
– Co „oddaj”? Co „oddaj”? Czyjżeś ty, mały? Skąd o mnie wiesz?
– Jak się nazywasz? – Jeropkin nachylił się ku wdowie.
– Ziuzina jestem, Marfa Ziuzina, ojczulku – zaśpiewał słodkim głosem Momus. – Uboga wdowa. Jedyny żywiciel zszedł z tego świata. Dziecków mam siedmioro, jedno mniejsze od drugiego. Dałbyś mi dziesiątaka, chleba bym im kupiła.
Samson Charitonycz sapał głośno, patrząc nań podejrzliwie.
– No dobrze, Kuźma. Daj jej. Ale uważaj, żeby Paisij nie uciekł.
Czarnobrody wetknął Momusowi w ręce sakiewkę – nie taką znowu ciężką.
– A cóż to, ojczulku? – przeraziła się biedna wdowa.
– No? – Jeropkin, nie odpowiadając, odwrócił się do nawiedzonego. – Co teraz?
Chłopak wybełkotał coś niezrozumiale. Padł na kolana, po trzykroć uderzył czołem o kocie łby. Przyłożył ucho do kamienia, jakby czegoś nasłuchiwał. Potem wstał.
– Bogarodzica powiada: jutro, skoro świt, przyjdź do parku Nieskucznego. Kop pod starym dębem opodal kamiennej altanki. Tam kop, gdzie dąb mchem porósł. Wtedy otrzymasz odpowiedź, sługo boży. – I jurodiwy dodał cicho: – Przyjdź tam, Samsonie. I ja też przyjdę.
– Akurat! – rzucił się Jeropkin. – Znalazłeś sobie głupiego! Pojedziesz ze mną, bratku. Bierz go, Kuźma. Nic ci się nie stanie, jak przenocujesz w „kamiennym dworzyszczu”, nie roztopisz się. A jeżeli mnie oszukałeś – miej pretensje do siebie. Wycisnę ci z gardła moje czerwońce.
Momus cichutko, nie wstając z klęczek, odczołgał się w tył, podniósł się i zanurkował w labirynt Ochotnego Riadu.
Rozwiązał sakiewkę, wsunął rękę do środka. Imperiałów było niewiele – ze trzydzieści. Poskąpił Samson Czaritonycz, pożałował grosza Matce Boskiej. Nie szkodzi, za to Ona, Bogarodzica, niczego wiernemu słudze nie pożałuje.
Jeszcze przed świtem, porządnie opatulony, z piersiówką koniaku w kieszeni, Momus ulokował się w zawczasu wybranym miejscu: w krzaczkach, skąd otwierał się widok na stary dąb. W mroku niewyraźnie bielały kolumny zgrabnej rotundy Nad ranem w parku Nieskucznym nie było żywej duszy.
Stanowisko bojowe zostało należycie przygotowane i zaopatrzone. Momus zjadł kanapkę z wieprzowiną (do licha z wielkim postem!), wypił zakrętkę „Szustowskiego”. Zaraz potem nadjechały aleją sanie Jeropkina.
Pierwszy wygramolił się Kuźma, czujnie rozejrzał na boki (Momus przykucnął), okrążył dąb i dał znak ręką. Wtedy zbliżył się doń Samson Charitonycz, mocno trzymając za ramię błogosławionego Paisija. Na koźle pozostało jeszcze dwóch ludzi.
Młodzianek podszedł do dębu, pokłonił się w pas i wskazał umówione miejsce.
– Kopcie tutaj.
– Brać łopaty! – krzyknął Jeropkin w stronę sań.
Dwaj osiłkowie splunęli w dłonie i wbili łopaty w zamarznięty grunt. Ziemia poddawała się nad podziw lekko i bardzo szybko coś w jamie zgrzytnęło. (Momusowi nie chciało się głęboko zakopywać).
– Jest, Samsonie Charitonyczu!
– Co?
– Jakiś saganek.
Jeropkin runął na kolana i zaczął rozgrzebywać ziemię rękami.
Z wysiłkiem, stękając, wyciągnął z jamy miedziane, pozieleniałe ze starości naczynie (był to stary garnek, zapewne jeszcze sprzed pożaru* [*2 (14) września 1812, niemal natychmiast po wkroczeniu wojsk napoleońskich, w Moskwie w tajemniczych okolicznościach wybuchł pożar, który strawił większą część miasta z wyjątkiem Kremla.], kupiony za pół rubla od handlarza starzyzną). W półmroku zakołysała się mętna poświata, pochwyciwszy światło latarni przy saniach.
– Złoto! – jęknął Jeropkin. – Dużo!
Wysypał sobie przygarść ciężkich monet na dłoń, podniósł do oczu.
– To nie moje czerwońce! Kuzia, zapal zapałkę! Odczytał na głos:
– „An-na im-pe-ra-to-ro-wa sa-mo-dzierż-czy-ni...” To stary skarb! Co najmniej tysiąc złotych monet!
Momus chciał znaleźć coś bardziej egzotycznego, z europejskimi napisami albo chociaż z arabskimi hieroglifami, ale wypadłoby bardzo drogo. Kupił złote dwurublówki cesarzowej Anny i „katarzynki”, po dwadzieścia rubli srebrem za sztukę. Tysiąc, nie tysiąc, w każdym razie sporo, jako że było tego w suchariewskich antykwariatach zatrzęsienie. Potem Samson Charitonycz przeliczy monety, co to, to na pewno, a ich liczba jest nieprzypadkowa, szczególna, odegra później określoną rolę.
– Źle z tobą, Samsonie – chlipnął młodzianek. – Nie chce ci przebaczyć Bogarodzica, oddaje pieniądze.
– Że co? – spytał ogłupiały od blasku złota Jeropkin.
Dużo złotych monet naraz to wspaniała rzecz. W przeliczeniu na asygnaty suma nie jest bynajmniej astronomiczna, ale robi wrażenie. Chciwego człowieka w ogóle obiera z rozumu. Momus nieraz już wykorzystywał tę dziwną właściwość złota. Teraz najważniejsze – to nie pozwolić się Jeropkinowi opamiętać. Żeby się temu zdziercy do reszty pomieszało we łbie, żeby mu się mózg zagotował. No, Mimi, teraz twój benefis!
– Alboś znowu dał za mało, albo nie ma dla ciebie wcale zmiłowania – żałośnie przemówił jurodiwy. – Gnić będziesz żywcem, sieroto nieszczęsny.
– Jak to nie ma zmiłowania? – zaniepokoił się Jeropkin i nawet z krzaków, z odległości pięciu sążni, było widać, jak na jego czole zalśniły krople potu. – Jeżeli za mało – dam jeszcze. Pieniędzy mam bez liku. Ile dać, powiedz!
Paisij nie odpowiadał, kołysał się tylko z boku na bok.
– Widzę. Widzę komorę ciemną. Ikony na ścianach, lampka się pali. Widzę pierzynę puchową, poduszki z puchu łabędziego, wiele poduszek... Pod łóżkiem mroczno, ciemności egipskie. Cielec tam leży złoty... Wór z rogoży, cały papierkami nabity. Od niego całe zło!
Niemy Kuźma i chłopi z łopatami przywarli do siebie, twarze mieli ogłupiałe, a wygolony podbródek Jeropkina skakał w górę i w dół.
– Nie potrzebuje Mateńka twoich pienięęędzy – dziwnym, śpiewnym głosem zawył boży człowiek. (Zapożyczyła modulacje z Bajadery – zorientował się Momus). – Orędowniczka nasza chce, żebyś się oczyyyścił. Żeby pieniądze twoje się oczyściły. Brudne one, Samsonie, no i szczęścia ci nie dają. Mąż świątobliwy musi je pobłogosławić, na jedno oko krzywy, na jedną rękę suchy, na jedną nogę chromy.
– Gdzież mam takiego szukać? – zapytał żałośnie Jeropkin i potrząsnął Paisija za szczupłe ramionka. – Gdzie jest taki mąż świątobliwy?
Młodzianek pochylił głowę, chwilę czegoś nasłuchiwał, po czym powiedział cichutko:
– Głos... Głos ci powie... z ziemi... Jego posłuchaj.
I tu Mimi wycięła głupi numer – nagle swoim zwykłym sopranem zaśpiewała francuską szansonetkę z opery komicznej Tajemnica Zuzanny. Momus złapał się za głowę – poniosło ją, rozdokazywała się, diablica. Wszystko zepsuła!
– Głosem anielskim zaśpiewał! – jęknął jeden z chłopów i zaczął się żegnać raz za razem. – W nieziemskim języku śpiewa, anielskim!
– To po francusku, durniu – zachrypiał Jeropkin. – Słyszałem, że to się zdarza, że błogosławieni zaczynają cudzoziemskimi językami mówić, których w życiu nie znali. – I też się przeżegnał.
Paisij nagle gruchnął na ziemię i jął się rzucać w konwulsjach; z ust wypłynęła mu obfita, bulgocząca piana.
– Ej! – nachylił się nad nim przestraszony Samson Charitonycz. – Zaczekaj z tym atakiem! Jaki głos? I jakże to święty moje pieniądze „oczyści”? Przepadną mi? Czy znów się zwrócą z nawiązką?
Ale młodzianek tylko wygiął się w łuk i wierzgając nogami na zimnej ziemi, wykrzykiwał:
– Głos... z ziemi... głos!
Jeropkin odwrócił się do swoich zabijaków i oznajmił wstrząśnięty:
– Naprawdę zapach od niego idzie cudowny, rajski!
Pewnie, że rajski – uśmiechnął się Momus. Paryskie mydło „L’Arome du Paradis”, po półtora rubla za maciupeńką kostkę.
Jednakże pauzy nie należało przeciągać – czas na przygotowaną sztuczkę. Nie dla zabawy przecież wczoraj przez bitą godzinę układał ogrodowego węża pod opadłymi liśćmi i przysypywał z wierzchu ziemią. Jeden koniec z tubą Momus miał teraz w ręku, drugi, też z tubą, ale szerszą, umieszczony był między korzeniami dębu. Dla zamaskowania został przykryty siatką z mchem ułożonym na wierzchu. System był niezawodny, sprawdzony eksperymentalnie, trzeba tylko nabrać jak najwięcej powietrza.
I Momus dał z siebie wszystko – nadął policzki, przycisnął tubę do ust i zahuczał:
– O północy... przybądź... do kaplicy... Warsonofjewskieeej...
Wypadło przekonująco, efektownie, nawet za bardzo. Wrażenie było tak silne, że nastąpiły nieprzewidziane komplikacje. Kiedy spod ziemi wydobył się głuchy, grobowy głos, Jeropkin wrzasnął i podskoczył, jego służący też szarpnęli się w tył i najważniejszego nikt nie usłyszał – gdzie mianowicie zanieść pieniądze.
– ...nieopodal monasteru Nowopimenowskiegooo... – zahuczał Momus dla jasności, ale Jeropkin, całkiem ogłuszony, znów nie dosłyszał.
– Co? Do jakiego klasztoru? – zwrócił się bojaźliwie do dziury w ziemi. Rozejrzał się dokoła, nawet wetknął nos do dziupli.
No i co tu począć! Przecież Wyższa Siła nie będzie temu głuchemu pniowi powtarzać po dziesięć razy! To już byłaby zwykła farsa. Momus znalazł się w kłopocie.
Sytuację uratowała Mimi. Podniosła się z ziemi i cicho wyszeptała:
– Kaplica Warsonofjewska, opodal monasteru Nowopimenowskiego. Tam jest święty pustelnik. Jemu masz zanieść worek. Dziś o północy.
* * *
O kaplicy Warsonofjewskiej krążyły w Moskwie niedobre słuchy. Siedem lat temu w tę małą nadbramną cerkiewkę przy wjeździe do monasteru Nowopimenowskiego uderzył piorun – strącił krzyż i rozbił dzwon. Więc cóż to, za przeproszeniem, za dom boży, skoro może go porazić grom?
Kaplicę zabito deskami i wszyscy omijali ją z daleka – i bracia, i pielgrzymi, i zwykli mieszczanie. Nocami dobiegały zza grubych murów okropne, nieludzkie jęki i krzyki. Może to były bezpańskie koty, których wrzask powtarzało echo pod sklepieniem, a może i coś gorszego. Ojciec przeor nabożeństwo odprawił i wodą święconą pokropił – ale to nic nie pomogło, zrobiło się jeszcze straszniej.
Momus wypatrzył to urocze miejsce jeszcze przed Bożym Narodzeniem i ciągle myślał, że a nuż się przyda. I przydało się, jak najbardziej.
Obmyślił dekoracje, przygotował efekty sceniczne. Grande Opération zmierzała do finału, który zapowiadał się wręcz oszałamiająco.
„Walet Pikowy przeszedł sam siebie!” – tak napisałyby nazajutrz gazety, gdyby w Rosji była prawdziwa jawność i wolność słowa.
Kiedy mały dzwon w monasterze uderzył głucho, wybijając północ, za drzwiami kaplicy rozległo się ostrożne stąpanie.
Momus wyobraził sobie, jak Jeropkin żegna się znakiem krzyża i z wahaniem sięga do zabitych drzwi. Gwoździe z desek zostały wyjęte, wystarczy pociągnąć i drzwi się otworzą z rozdzierającym skrzypieniem.
I oto otwarły się, lecz do środka zajrzał nie Samson Charitonycz, tylko niemy Kuźma. Tchórzliwy pająk wysłał przodem swego wiernego niewolnika.
Czarnobrody rozdziawił gębę, z ramienia niby zdechła żmija zsunął mu się pleciony kańczug.
Cóż, bez fałszywej skromności trzeba przyznać, że było od czego rozdziawiać gębę.
Pośrodku czworokątnego pomieszczenia stał grubo ciosany drewniany stół. Na jego rogach lekko drgającym płomieniem paliły się cztery świece. A na krześle, pochylony nad starą księgą w grubej skórzanej oprawie (Travels Into Several Remote Nations of The World. In Four Parts. By Lemuel Gulliver, First A Surgeon, And Then A Captain Of Several Ships, bristolskie wydanie z 1726 roku – kupione u bukinisty z powodu grubości i solidnego wyglądu), siedział starzec w białej chlamidzie, z długą siwą brodą i białymi jedwabistymi włosami, przytrzymywanymi na czole rzemykiem. Jedno oko pustelnika zasłonięte było czarną przepaską, lewa ręka na temblaku. Przybysza starzec zdawał się nie dostrzegać.
Kuźma zamuczał, odwracając się za siebie, i zza jego olbrzymiego ramienia wyjrzała blada fizjonomia Jeropkina.
Wówczas święty pustelnik, nie podnosząc wzroku, przemówił głosem dźwięcznym i jasnym:
– Podejdź no tu, Samsonie. Czekam na ciebie. Napisano o tobie w tajemnej księdze. – I stuknął palcem w rycinę przedstawiającą Guliwera w otoczeniu Houyhnhmów.
Rozglądając się czujnie, weszło do kaplicy całe dobrane towarzystwo: czcigodny Samson Charitonycz, mocno trzymający za rękę młodzianka Paisija, Kuźma i dwaj wczorajsi chłopi, którzy taszczyli wypchany worek z rogoży.
Starzec przeszył Jeropkina groźnym spojrzeniem jedynego oka spod krzaczastej brwi i podniósł prawicę. Na ten rozkazujący gest jedna ze świec nagle zaskwierczała i zgasła. Pająk stęknął i puścił rękę młodzianka – o co właśnie chodziło.
Sztuczka ze świecą była prosta, ale sugestywna. Momus sam ją kiedyś wymyślił na wypadek kłopotów przy grze w karty: świeca na pozór zwyczajna, ale knot w środku przesuwa się swobodnie. Knot jest specjalny, długi, przeciągnięty pod stół przez szparę w blacie. Wystarczy niepostrzeżenie pociągnąć go w dół lewą ręką – i świeca gaśnie (oczywiście na temblaku Momus miał atrapę).
– Wiem, wiem, ktoś ty i jakiś ty – powiedział pustelnik ze złym uśmiechem. – Dawaj tutaj swój worek, krwią i łzami napełniony, połóż... Ale nie na stół, nie na księgę tajemną! – krzyknął na chłopów. – Połóżcie pod stołem, żebym go zdeptał chromą stopą.
Dyskretnie pomacał worek nogą – ciężki jak diabli. Pewnie same jedno – i trzyrublówki. Będzie co najmniej półtora puda. Ale nie szkodzi, własne brzemię nie ciąży.
Zabobonny Jeropkin może i jest tępawy, ale worka na piękne oczy nie odda. Tutaj same cuda to za mało. Konieczne jest podejście psychologiczne: presja, szybkość, nieoczekiwane zwroty sytuacji. Nie pozwolić mu się opamiętać, zastanowić, przyjrzeć. Tu trzeba nie lada śmiałków!
Starzec pogroził Jeropkinowi palcem i nagle zgasła druga świeca.
Samson Charitonowicz przeżegnał się.
– Nie żegnaj mi się tu! – strasznym głosem ryknął nań Momus. – Bo ci ręce uschną! Nie wiesz, do kogoś przyszedł, durniu?
– Wie... wiem, ojcze – wysapał Jeropkin. – Do świętego pustelnika.
Momus odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął złowieszczym śmiechem – czysty Mefistofeles w wykonaniu Giuseppe Bardiniego.
– Głupiś, Samsonie Jeropkin! Policzyłeś monety z wykopanego skarbu?
– Policzyłem...
– I ile ich było?
– Sześćset sześćdziesiąt sześć.
– A głos skąd dochodził?
– Spod ziemi...
– A kto mówi spod ziemi, co? Nie wiesz?
Jeropkin aż przysiadł ze zgrozy – nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Chciał zrobić znak krzyża, ale się nie odważył, szybko schował rękę za siebie i jeszcze obejrzał się na sługusów – czy aby się nie żegnają. Nie żegnali się, też się trzęśli.
– Jesteś mi potrzebny, Samsonie. – Momus przybrał przyjazny ton i leciutko przysunął worek nogą. – Będziesz mój. Zaczniesz mi służyć.
Głośno strzelił palcami, zgasła trzecia świeca i od razu zgęstniał mrok pod ciemnym sklepieniem. Jeropkin cofnął się.
– Dokąd?! Bo obrócę cię w kamień! – ryknął Momus i znowu dla kontrastu podjął dobrodusznie: – Nie bój się mnie, Samsonie. Potrzebuję takich jak ty. Chcesz bogactw niezmierzonych, przy których twój parszywy worek to tylko garstka prochu? – Pogardliwie kopnął rogożę. – Zachowasz swój worek, nie trzęś się tak. Ja ci dam sto takich, chcesz? A może ci mało? Chcesz więcej? Pragniesz władzy nad ludźmi? Jeropkin przełknął ślinę, ale nic nie odrzekł.
– Wypowiedz Wielką Przysięgę i na zawsze będziesz mój! Zgadzasz się?!
Ostatnie słowo Momus wrzasnął tak głośno, że odbiło się wielokrotnym echem od starych murów. Jeropkin wcisnął głowę w ramiona i przytaknął.
– Ty, Azazelu, zajmij miejsce po mojej lewicy – polecił starzec młodziankowi; ten przebiegł za stół i stanął obok swego patrona.
– Kiedy zgaśnie czwarta świeca, powtarzajcie za mną słowo w słowo – rozkazał tajemniczy starzec. – I nie gapcie się na mnie, patrzcie w górę!
Upewniwszy się, że wszyscy czterej przyszli słudzy Złego Ducha posłusznie zadarli głowy Momus zgasił ostatnią świecę, zacisnął powieki i trącił w bok Mimi: nie patrz!
Jeszcze raz huknął z ciemności:
– W górę! W górę!
Jedną ręką pociągnął ku sobie worek, drugą sięgnął, by nacisnąć guzik.
Pod sklepieniem, gdzie światło świec nie docierało, nawet kiedy paliły się wszystkie, Momus zamontował magnezjowy Blitzlicht, najnowszy niemiecki wynalazek do fotografowania. Kiedy urządzenie wystrzeli w całkowitych ciemnościach nieznośnie białym światłem, Jeropkin i jego zabijacy na jakieś pięć minut całkowicie oślepną. A tymczasem wesoła trójka – Momusik, Mimoczka i Woreczek – wyślizgną się przez tylne drzwiczki, zawczasu naoliwione.
A tam czekają saneczki amerykanka i rączy konik pewnie już grzebie nóżką. Jak ruszą z kopyta – to szukaj potem, Samsonie Charitonyczu, wiatru w polu.
To już nie operacja, to dzieło sztuki.
Teraz!
Momus nacisnął guzik. Coś psyknęło, ale przez zmrużone powieki żadnego rozbłysku nie zobaczył.
Co za pech, żeby akurat w takim momencie nawaliło! Oto zachwalany postęp techniczny! Na próbie generalnej wszystko było idealnie, a na premierze klapa!
Klnąc w duchu, Momus chwycił mocniej worek i pociągnął Mimi za rękaw. Starając się nie robić hałasu, ruszyli tyłem do wyjścia.
I tu po trzykroć przeklęty Blitzlicht się przebudził: zasyczał, mętnie rozbłysł, wypuścił obłoczek białego dymu i wnętrze kaplicy zalało słabe, drgające światło. Można było wyraźnie rozróżnić cztery postacie zastygłe po jednej stronie stołu i dwie skradające się po drugiej.
– Stać! Dokąd to? – zapiszczał falsetem Jeropkin. – Oddawaj worek! Łapać ich, chłopcy, to oszuści! Ach, łotry!
Korzystając z tego, że światło zgasło, Momus rzucił się do drzwi. Raptem w powietrzu coś świsnęło i twarda pętla zacisnęła się mu na gardle. To ten piekielny Kuźma ze swoim okropnym kańczugiem! Momus wypuścił worek, chwycił się za gardło, zacharczał.
– Momusik, co ci jest? – Nic nierozumiejąca Mimi wczepiła się weń palcami. – Uciekajmy!
Ale było już za późno. Czyjeś ręce z ciemności brutalnie złapały go za kołnierz i cisnęły na podłogę. Przerażony i pozbawiony powietrza Momus stracił przytomność.
Kiedy się ocknął, zobaczył najpierw purpurowe cienie, skaczące po czarnym stropie i zakopconych freskach. Na podłodze stała filująca latarnia, zapewne przyniesiona z sań.
Momus zorientował się, że leży na podłodze, z rękami skrępowanymi na plecach. Obrócił głowę w prawo i w lewo, aby ocenić sytuację. Była parszywa jak rzadko.
Skulona Mimi siedziała w kucki, nad nią zaś wznosił się jak góra niemy potwór Kuźma, czule gładząc swój kańczug. Na sam widok tego biczyska Momusowi zrobiło się niedobrze. Piekła go zdarta skóra na szyi.
Jeropkin siedział na krześle, czerwony i spotniały. Widać mocno się źlił jego ekscelencja, kiedy Momus trwał w błogiej nieświadomości. Dwaj fagasi stali na stole i coś w górze majstrowali, wspinając się na palce. Momus, przyjrzawszy się, dostrzegł dwa zwisające sznury i bardzo mu się to urządzenie nie spodobało.
– Co, gołąbeczki? – odezwał się serdecznie Samson Charitonycz, widząc, że Momus oprzytomniał. – Chcieliście oskubać samego Jeropkina? Chytrzyście, bestie, chytrzy. Ale Jeropkin sprytniejszy. Chcieliście ze mnie zrobić pośmiewisko dla całej Moskwy? Nie szkooodzi – przeciągnął ze smakiem. – Zaraz mi się tu pośmiejecie. Kto podnosi rękę na Jeropkina, tego czeka okrutny los, straszny los. Żeby innym raz na zawsze się odechciało.
– A cóż to za melodramat, wasza ekscelencjo? – nadrabiając miną, uśmiechnął się Momus. – Panu to nawet nie przystoi. Rzeczywisty radca stanu, filar dobroczynności. Przecież jest sąd, policja. Niech oni nas karzą, po co pan ma sobie brudzić ręce? A poza tym łaskawy pan nie poniósł żadnych strat – przeciwnie. Zabytkową złotą obrączkę pan dostał? Dostał. Skarb także. Proszę to sobie zatrzymać w charakterze, że tak powiem, rekompensaty za obrazę.
– Ja ci dam rekompensatę. – Samson Charitonycz uśmiechnął się samymi wargami. Oczy lśniły mu martwym, przerażającym blaskiem. – No co, gotowe?! – zawołał do chłopów.
Ci zeskoczyli na podłogę.
– Gotowe, Samsonie Charitonyczu.
– No to już, wieszajcie.
– Zaraz, jak to wieszajcie? – oburzył się Momus, kiedy poderwano go z podłogi nogami do góry. – To przechodzi wszelkie... Ratunku! Na pomoc! Policja!
– Pokrzycz sobie, pokrzycz – zezwolił Jeropkin. – Jeśliby nawet ktoś w środku nocy tędy przechodził, to tylko się przeżegna i ucieknie gdzie pieprz rośnie.
Nagle Mimi zapiszczała przeraźliwie:
– Pożar! Pali się! Ratujcie, ludzie, pali się!
Mądrze to wymyśliła – takiego krzyku przechodzień się nie zlęknie, tylko przybiegnie na pomoc i jeszcze poleci do monasteru, żeby uderzyli w dzwon na alarm. I Momus podchwycił:
– Pożar! Pali się! Pożar!
Nie było im jednak dane długo krzyczeć. Mimoczkę czarnobrody leciutko stuknął pięścią w ciemię i biedna ptaszyna osunęła się bezwładnie twarzą do podłogi. Momusowi zaś nagle owinęła się wokół szyi paląca żmija kańczuga i jego krzyk przeszedł w rzężenie.
Oprawcy chwycili go i zawlekli na stół. Przywiązali za jedną nogę do jednego sznura, za drugą do drugiego i po minucie Momus jak wielka litera „Y” kołysał się nad heblowanymi deskami blatu. Siwa broda spadła w dół, łaskocząc go po twarzy, chlamida się zsunęła, ukazując nogi w obcisłych spodniach z lampasami i w butach z ostrogami. Momus zamierzał na ulicy zerwać siwiznę, zrzucić koszulę i przeobrazić się w dziarskiego huzara – spróbujcie w kimś takim rozpoznać „pustelnika”.
Mógłby teraz siedzieć w trojce, Mimoczka z jednej strony, worek z mnóstwem pieniędzy z drugiej, a zamiast tego, doprowadzony do zguby tandetnym niemieckim wynalazkiem, buja się, zwrócony twarzą w dół ku bliskim, ale niestety niedosiężnym drzwiczkom, za którymi pozostały śnieżna noc, zbawcze sanie, fortuna i życie.
Z tyłu dobiegł go głos Jeropkina.
– Powiedz no, Kuzia, ilu ciosami możesz go rozpłatać na dwoje?
Momus zaczął się szamotać na sznurach, bo także był zainteresowany odpowiedzią na to pytanie. Obrócił się i zobaczył, jak niemowa pokazuje cztery palce. Po krótkim namyśle dodał piąty.
– Nie, pięć to za mało – ocenił Samson Charitonycz. – Nigdzie się nie spieszymy. Lepiej zrobić to powoli, po troszeczku.
– Daję słowo, wasza ekscelencjo – zaczął z pośpiechem Momus. – Dostałem już nauczkę i jestem zdrowo przestraszony, naprawdę. Mam pewne oszczędności. Dwadzieścia dziewięć tysięcy. Chętnie je wpłacę jako karę. Jest pan przecież człowiekiem interesu. Po cóż poddawać się emocjom?
– A z małym policzę się później – marzycielsko i z wyraźną przyjemnością odezwał się Jeropkin, jakby rozmawiał sam ze sobą.
Momus zadrżał, zrozumiawszy, że los Mimi będzie jeszcze straszniejszy niż jego własny.
– Siedemdziesiąt cztery tysiące! – krzyknął, dokładnie tyle bowiem pozostało mu naprawdę z poprzednich moskiewskich operacji. – A chłopiec jest niewinny, to głupek!
– Ano, pokaż klasę – rozkazał Nabuchodonozor.
Kańczug świsnął drapieżnie. Momus wrzasnął przeraźliwie, bo między jego rozciągniętymi nogami coś z chrzęstem pękło. Bólu jednak nie poczuł.
– Zgrabnieś rozpruł portki – pochwalił Jeropkin. – Teraz spróbuj trochę głębiej. Na pół werszka. Żeby zawył. I potem wal go po tyle samo, dopóki na sznurach nie zwisną dwie połówki.
Czując chłód na najwrażliwszej, najdelikatniejszej części ciała, Momus się zorientował, że Kuźma pierwszym, mistrzowskim uderzeniem rozciął rajtuzy na szwie, nie uszkadzając ciała.
Panie, jeśli istniejesz – jął błagać w duchu człowiek, który nigdy się nie modlił, a który niegdyś nazywał się Mitieńka Sawwin – ześlij archanioła albo chociaż najnędzniejszego z aniołów. Ocal mnie, Panie. Przysięgam, że na przyszłość będę patroszyć tylko takie gadziny jak Jeropkin i nikogo więcej. Szlacheckie słowo honoru, Boże.
Wtem drzwiczki się otwarły. Najpierw Momus ujrzał w nich noc z ukośnymi kreskami zacinającego mokrego śniegu. Potem noc się cofnęła na drugi plan – przesłoniła ją zgrabna sylwetka w długiej wciętej pelisie, w wysokim cylindrze, z laseczką.
Anisij szorował już twarz i mydłem, i pumeksem, i nawet piaskiem – a smagły odcień i tak do końca nie zszedł. Takiemu pięknemu mężczyźnie jak Erast Pietrowicz było z tym nawet do twarzy wyglądał, jakby się mocno opalił. Ale Tulipanowowi orzechowe mazidło złaziło płatami, tworząc na obliczu wysepki, przez co stał się podobny do afrykańskiej żyrafy – łaciaty, cienkoszyi, tyle że niewielkiego wzrostu. Nie ma wszak tego złego, co by na dobre nie wyszło – całkowicie zniknęły mu pryszcze. Bez śladu, jakby ich nigdy nie było. No a cera za parę tygodni się rozjaśni – szef go o tym zapewnił. I ogolone włosy też odrosną, nie ma obawy.
Nazajutrz rano po tym, jak nakryli Waleta na gorącym uczynku, a później uciekł im i on, i jego wspólniczka (którą Anisij wspominał zawsze z westchnieniem i słodkim mrowieniem w rozmaitych częściach duszy i ciała), radca dworu i Anisij odbyli krótką, bardzo istotną rozmowę.
– No cóż – powiedział, wzdychając, Fandorin. – Skompromitowaliśmy się obaj, panie Tulipanow, ale należy przypuszczać, że moskiewskie tournee Waleta Pikowego na tym się zakończyło. Co pan zamierza robić dalej? Chce pan wrócić do Dyrekcji Żandarmerii?
Anisij nic na to nie odrzekł, tylko śmiertelnie pobladł, chociaż pod orzechową farbą nie było to widoczne. Powrót do żałosnej funkcji posłańca po dwóch tygodniach niezwykłych przygód ukazał mu się w całej swej okropności.
– Oczywiście zarekomenduję pana oberpolicmajstrowi i Swierczyńskiemu w samych superlatywach. To przecież nie pańska wina, że nie stanąłem na w-wysokości zadania. Zaproponuję, żeby przeniesiono pana do wydziału śledczego albo operacyjnego, jak pan woli. Ale mam też dla pana, Tulipanow, inną propozycję.
Szef zrobił pauzę i Anisij gwałtownie pochylił się do przodu, wstrząśnięty świetlaną perspektywą triumfalnego powrotu do żandarmerii, a z drugiej strony przeczuciem, że za chwilę usłyszy coś jeszcze bardziej oszałamiającego.
– Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, żeby pracować ze mną na s-stałe, mogę panu zaproponować miejsce mojego pomocnika. Stały asystent należy mi się z urzędu, dotychczas jednak nie korzystałem z tego przywileju, wolałem działać sam. Ale pan byś mi odpowiadał. Niezbyt znasz się pan na ludziach, jesteś przesadnie skłonny do refleksji i za mało ufasz w swoje siły. Wszak właśnie te cechy mogą być w naszej działalności bardzo przydatne, jeżeli s-skieruje się je we właściwą stronę. Nieznajomość ludzi pozwala unikać stereotypowych ocen, a w ogóle ten brak jest do nadrobienia. Wahanie przed podjęciem decyzji również jest pożyteczne. Byle tylko już po podjęciu decyzji nie zwlekać. A brak wiary we własne siły chroni przed brawurą i niedbalstwem i może się przerodzić w zbawienną ostrożność. Największa pańska zaleta, Tulipanow, polega na tym, że obawa przed znalezieniem się w kompromitującej sytuacji jest w panu silniejsza niż strach fizyczny, a to oznacza, że w każdej sytuacji będzie się pan starał zachowywać g-godnie. To mi się podoba. No i jest pan całkiem bystry jak na pięć klas szkoły realnej. Co pan na to?
Anisij milczał, utraciwszy dar mowy, i wręcz bał się poruszyć – a nuż cudowny sen się skończy on, Anisij, przetrze oczy i znów zobaczy swą ubożuchną klitkę: Sońka w mokrych pieluchach beczy, za oknem śnieg z deszczem i trzeba biec na służbę, roznosić papierki.
Radca dworu, jak gdyby coś sobie przypomniał, powiedział przepraszającym tonem:
– Ach, tak, nie podałem panu warunków, proszę mi wybaczyć. Natychmiast otrzymasz pan rangę registratora kolegialnego. Pańska funkcja będzie mieć taką oto długą nazwę: osobisty asystent urzędnika do specjalnych poruczeń przy moskiewskim generale-gubernatorze. Pensja – pięćdziesiąt rubli miesięcznie, plus jakieś premie kwartalne, dokładnie nie p-pamiętam. Otrzymasz pan zwrot kosztów przeniesienia i kwaterę służbową, ponieważ będzie najwygodniej, jeśli zamieszkamy blisko siebie. Oczywiście p-przeprowadzka może być kłopotliwa, ale zapewniam pana, że mieszkanie będzie wygodne i dostosowane do pańskich warunków rodzinnych.
Ma na myśli Sońkę – pomyślał Anisij i nie mylił się.
– Jako że... hmm... powracam do kawalerskiego trybu życia... – tu szef zrobił jakiś nieokreślony gest – ...kazałem Masie wyszukać nową służbę: kucharkę i pokojówkę. Ponieważ będzie pan mieszkać po sąsiedzku, mogą usługiwać także panu.
Żeby tylko się nie rozbeczeć – w panice pomyślał Tulipanow – bo to by była całkowita i beznadziejna kompromitacja.
Fandorin rozłożył ręce.
– No, sam już nie wiem, czym pana skusić. Chcesz pan...
– Nie, wasza jaśniewielmożność! – zakrzyknął, oprzytomniawszy, Anisij. – Niczego więcej nie chcę! To i tak za wiele! Nic nie mówiłem, bo... – Zaciął się, nie wiedząc, jak zakończyć.
– Doskonale. – Erast Pietrowicz skinął głową. – Czyli umowa stoi. I pierwsze pańskie zadanie będzie następujące: na wszelki wypadek, jako że strzeżonego Pan Bóg strzeże... niech pan przez parę tygodni poprzegląda gazety. Poza tym wydam rozporządzenie, żeby codziennie przysyłano panu od policmajstra do przejrzenia „Raport policyjny o wydarzeniach w mieście”. Proszę zwracać uwagę na wszystkie wydarzenia niezwykłe, podejrzane i zaraz mi meldować. A nuż ten cały Momus okaże się jeszcze bardziej bezczelny, niż s-sądziliśmy...
W jakieś dwa dni po owej historycznej rozmowie, stanowiącej zdecydowany zwrot w życiu Anisija, Tulipanow siedział za biurkiem w domowym gabinecie szefa, przeglądał swoje uwagi porobione w gazetach oraz „Raporcie policyjnym” i przygotowywał się do złożenia sprawozdania. Było już po jedenastej, ale Erast Pietrowicz jeszcze nie opuścił sypialni. Ostatnio w ogóle nie miał humoru, był niezbyt rozmowny i nie interesował się odkryciami Tulipanowa. Wysłucha w milczeniu, machnie ręką i powie:
– Może pan iść, Tulipanow. Na dziś koniec u-urzędowania.
Teraz zajrzał do Anisija Masa.
– Całkiem źre – wyszeptał. – W nocy nie śpi, w dzeń nie je, zazen i renshu i nie robi.
– Czego nie robi? – również szeptem zapytał Anisij.
– „Renshu” to... – Japończyk pokazał gestami szybkie cięcia i jednocześnie wyrzucił nogę powyżej ramienia.
– A, japońska gimnastyka – domyślił się Tulipanow, przypominając sobie, że dawniej rankami, kiedy on czytał w gabinecie gazety, radca dworu i kamerdyner zamykali się w salonie, odsuwali pod ściany stoły i krzesła, po czym długo tupali i hałasowali, co chwila wydając ostre jak krakanie okrzyki.
– „Zazen” to jest tak – wyjaśnił następnie Masa, siadł na podłodze, podwinął pod siebie nogi i z bezmyślnym wyrazem twarzy wbił wzrok w nogę krzesła. – Rozumie, Turi-san?
Kiedy Anisij przecząco potrząsnął głową, Japończyk zrezygnował z dalszych wyjaśnień. Powiedział tylko z troską:
– Baba trzeba. Z baba zle, bez baba jesce gozej. Ja myśli, do dobry burdel chodzicz, z madama mówicz.
Tulipanow także sądził, że melancholia Erasta Pietrowicza wiąże się ze zniknięciem hrabiny Addi. Jego zdaniem jednak przed tak radykalnym środkiem, jak zwrócenie się o pomoc do bajzelmamy, należało się jeszcze wstrzymać.
W kulminacyjnym momencie narady do gabinetu wszedł Fandorin w szlafroku, z dymiącym cygarem w zębach. Wysłał Masę po kawę, a Anisija znudzonym głosem zapytał:
– No, co tam, Tulipanow? Znowu będziesz mi pan cz-czytać reklamy nowych cudów techniki? A może, jak wczoraj, o kradzieży brązowej liry z nagrobka hrabiego Chwostowa?
Anisij się stropił, jako że istotnie podkreślił w „Niedieli” podejrzaną reklamę, wynoszącą pod niebiosa zalety „samojezdnego welocypedu” z jakimś bajecznym „silnikiem spalinowym”.
– Wcale nie, Eraście Pietrowiczu – zaprzeczył z godnością, szukając czegoś bardziej interesującego. – We wczorajszym „Raporcie” jest ciekawa informacja. Donoszą, że po Moskwie krążą dziwne pogłoski o jakimś czarodziejskim czarnym ptaku, który sfrunął z nieba do rzeczywistego radcy stanu Jeropkina, wręczył mu złoty pierścień i przemówił ludzkim głosem. Jest przy tym wzmianka o bożym człowieku, cudnej urody młodzianku, który nosi miano albo Paisij, albo Pafnutij. Tu załączono zalecenie policmajstra: „Przekazać sprawę do konsystorza, żeby duchowni w parafiach uświadomili wiernym szkodliwość zabobonów”.
– Do Jeropkina? Czarny p-ptak? – zdziwił się szef. – Do Samsona Charitonowicza? Dziwne. Bardzo dziwne. I co, to są uporczywe pogłoski?
– Tak, piszą tu, że wszyscy wymieniają rynek Smoleński.
– Jeropkin to człowiek bardzo bogaty i bardzo przesądny – odezwał się w zamyśleniu Erast Pietrowicz. – Podejrzewałbym tu jakąś aferę, ale Jeropkin ma taką reputację, że żaden z moskiewskich hochsztaplerów nie ośmieliłby się z nim zadrzeć. To ł-łotr i łajdak, jakiego świat nie widział. Dawno ostrzę sobie na niego zęby, ale, niestety, Władimir Andriejewicz nie pozwala go tknąć. Powiada, że łotrów jest bez liku, a ten hojnie łoży do kasy miejskiej i na dobroczynność. Więc ptak rozmawiał z nim ludzkim głosem? I miał w dziobie złoty pierścień? Pozwól pan, że spojrzę.
Wziął od Tulipanowa „Raport policyjny” i zaczął czytać podkreślone fragmenty.
– Hmm. We wszystkich pogłoskach występuje „błogosławiony młodzianek o czystym obliczu, złotowłosy i w koszuli śnieżnej białości”. Widział kto kiedy, żeby jurodiwy miał czystą twarz i koszulę śnieżnej białości? I patrz pan, tu jeszcze piszą: „Ze względu na wyjątkową precyzję opisu, sprzeczną ze zwykłymi czczymi wymysłami, trudno uznać tę pogłoskę za zwykły wytwór fantazji”. Wie pan co, Tulipanow, proszę się zwrócić do Swierczyńskiego o dwóch, trzech agentów i wziąć pod dyskretną obserwację dom Jeropkina i jego samego. Powodów niech pan nie podaje, wystarczy powiedzieć, że to z polecenia jego ekscelencji. Walet, nie Walet, ale podejrzewam tu jakąś sprytną intrygę. Zbadamy te boskie cuda.
Ostatnie słowa radca dworu wymówił w tonacji zdecydowanie majorowej. Wiadomość o czarodziejskim czarnym ptaku podziałała na Erasta Pietrowicza w cudowny sposób. Zgasił cygaro, przeciągnął się energicznie, a kiedy Masa wniósł tacę z utensyliami do kawy, powiedział:
– Kawy nalej tylko Tulipanowowi. Dawno już nie ćwiczyliśmy walki na miecze.
Japończyk cały się rozpromienił, rąbnął tacą o biurko, tak że poleciały czarne bryzgi, i na łeb na szyję wypadł z gabinetu.
Pięć minut później Anisij stał przy oknie i z mimowolnym dreszczem obserwował, jak po dziedzińcu, skradając się na ugiętych nogach niby drapieżnicy, drepczą w śniegu dwie nagie postacie jedynie w przepaskach na biodrach. Radca dworu był zgrabny i muskularny, Masa nabity jak beczułka, ale bez grama tłuszczu. Każdy z walczących trzymał w rękach gruby bambusowy kij z kolistą gardą na rękojeści. Zabić czymś takim oczywiście się nie da, ale poranić można, i to dotkliwie.
Masa wyciągnął przed siebie ręce, kierując „miecz” w górę, straszliwie ryknął i skoczył do przodu. Głośny stuk drewna o drewno i przeciwnicy znów zaczęli krążyć po śniegu. Brrr – wzdrygnął się Anisij i pociągnął łyk gorącej kawy.
Szef rzucił się na małego Japończyka i stuk kijów zlał się w jeden nieustający trzask, a migotały one tak szybko, że Tulipanowowi zaćmiło się w oczach.
Walka nie trwała jednak długo. Masa padł tyłkiem w śnieg i chwycił się za ciemię, a Fandorin stał nad nim, rozcierając stłuczone ramię.
– Ej, Tulipanow! – krzyknął wesoło, oglądając się na okna oficyny. – Nie chcesz się pan p-przyłączyć? Nauczę pana japońskiego fechtunku!
O nie – pomyślał Anisij, chowając się za kotarą. Może innym razem.
– Nie chce pan? – Erast Pietrowicz zaczerpnął garść śniegu i z wyraźną przyjemnością zaczął go rozcierać na płaskim brzuchu. – No, to ruszaj pan do roboty! Dość już tego próżniactwa!
A to dobre! Zupełnie jakby to Tulipanow przesiedział dwa dni w szlafroku!
Jego Jaśniewielmożność
Pan Fandorin
26 lutego, drugi dzień obserwacji
Przepraszam za brzydkie, pismo, ale piszę ołówkiem na plecach agenta Fiodorowa. Meldunek dostarczy agent Sidorczuk, a trzeciego, Lacisa, zostawiłem na posterunku w saniach na wypadek nagłego wyjazdu obserwowanego.
Z obserwowanym obiektem dzieje, się coś dziwnego.
W kantorze nie był ani wczoraj, ani dzisiaj. Kucharz zapodaje, że od wczorajszego ranka w domu mieszka błogosławiony młodzianek Paisij. Je dużo czekolady, mówi, że to wolno, że czekolada jest postna. Dziś rano, jeszcze przed świtem, obiekt pojechał gdzieś saniami w towarzystwie Paisija i trzech służących. Na Jakimiance oderwał się od nas i pognał w stronę rogatki Kałuskiej – ma bardzo rączą trojkę. Gdzie był, nie wiadomo. Wrócił po siódmej, ze starym miedzianym garnkiem, który niósł sam na wyciągniętych rękach. Wyglądało na to, że ciężar jest spory. Obiekt robił wrażenie zdenerwowanego i nawet przestraszonego. Wedle informacji, uzyskanych od kucharza, jeść nie chciał, tylko zamknął się w sypialni i długo czymś brzęczał. W domu szepcą o jakimś ogromnym skarbie, który pan podobno znalazł. I jeszcze jakieś całkiem niestworzone rzeczy jakoby ukazała, się J. sama Najświętsza Dziewica czy też rozmawiała z nim ikona Matki Bożej.
Od południa obiekt jest tutaj, w cerkwi Matki Boskiej Smoleńskiej. Modli się żarliwie, bije pokłony przed świętym obrazem. Jest z nim młodzianek Paisij. Błogosławiony wygląda dokładnie tak, jak opisano w raporcie. Dodam tylko, że spojrzenie ma żywe, bystre, nie takie jak u jurodiwych. Proszę, przyjechać, szefie, tu się coś szykuje. Zaraz wyprawiam Sidorczuka i wracam do cerkwi na modły pokutne.
Godzina piąta czterdzieści sześć
i pół minuty po południu
A.T.
Erast Pietrowicz pojawił się w świątyni tuż po siódmej, kiedy wielogodzinne modły miały się już ku końcowi. Ramienia zmęczonego ciężką służbą operacyjną Tulipanowa (był w niebieskich binoklach i rudej peruce, żeby z uwagi na ogoloną czaszkę nie wzięto go za Tatara) dotknął śniady Cygan – kędzierzawy, w podbitej futrem kapocie i z kolczykiem w uchu.
– Ano, chłopcze, przekaż światełko boże – powiedział Cygan, a kiedy dotknięty tą poufałością Anisij wziął od niego świeczkę, szepnął głosem Fandorina: – Jeropkina widzę, a gdzie młodzianek?
Tulipanow zamrugał zdumiony. Po chwili przyszedł do siebie i dyskretnie wskazał palcem.
Obiekt klęczał, mamrocząc modlitwy i nieustannie bijąc pokłony. Za nim, również na klęczkach, sterczał czarnobrody mężczyzna o zbójeckim wyglądzie, nie żegnał się jednak i był wyraźnie znudzony, dwa razy nawet ziewnął szeroko, błyskając wspaniałymi białymi zębami. Po prawej ręce Jeropkina, z rękami złożonymi na krzyż i wzniesionymi w górę oczyma, śpiewał coś cieniutko ładny młodzieniec. Miał na sobie białą koszulę, nie tak zresztą śnieżnobiałą, jak powiadano – widać długo jej nie zmieniał. Raz Anisij zauważył, jak błogosławiony padł twarzą na podłogę niby w modlitewnej ekstazie i szybko wsunął sobie do ust czekoladkę. Tulipanow też był strasznie głodny, ale służba jest służbą. Nawet kiedy wyszedł, by napisać notatkę, nie pozwolił sobie kupić na placu pierożka z rybą, choć miał okropną ochotę.
– Czemu przebrał się pan za Cygana? – zapytał szeptem szefa.
– A jak pańskim zdaniem miałbym się przebrać, skoro orzechowa farba jeszcze mi z t-twarzy nie zeszła? Za Murzyna? Murzyn nie ma nic do roboty w cerkwi Matki Boskiej Smoleńskiej.
Erast Pietrowicz popatrzył na Anisija z wyrzutem i nagle bez żadnego jąkania powiedział coś takiego, że biedny Tulipanow aż zdrętwiał.
– Zapomniałem o jednej pańskiej bardzo istotnej wadzie, którą trudno przeobrazić w zaletę. Masz pan słabą pamięć wzrokową. Cóż to, nie widzi pan, że ten błogosławiony to pańska dobra, można nawet powiedzieć, bardzo bliska znajoma?
– Nie! – chwycił się za serce Anisij. – To niemożliwe!
– Niech pan popatrzy na ucho. Uczyłem pana przecież, że uszy każdego człowieka są niepowtarzalne. Widzi pan, taki sam krótki różowy płatek, ten sam kształt – idealny owal, co rzadko się zdarza, i szczegół najbardziej charakterystyczny: lekko wystający przeciwskrawek. To ona, Tulipanow, ona. Gruzińska księżniczka. A więc Walet naprawdę jest jeszcze bardziej bezczelny, niż sądziłem.
Radca dworu pokręcił głową, jakby w zdumieniu nad zagadkowością ludzkiej natury. Potem rzucił krótko, urywanie:
– Najlepszych agentów. Koniecznie Michiejewa, Subbotina, Sejfullina i jeszcze siedmiu. Sześcioro sań i takie konie, żeby trojce Jeropkina nie udało się ich zgubić. Całkowita konspiracja pod hasłem „nieprzyjaciel z każdej strony” – żeby nie tylko obiekt nie zauważył śledzących. Także osoby postronne nie mogą ich dostrzec. Całkiem możliwe, że gdzieś tutaj pęta się sam Walet. Jego twarzy przecież nadal nie znamy, a i uszu nam nie pokazał. Leć pan na Nikicką. Ale już!
Anisij jak zaczarowany patrzył na szczupłą szyjkę „młodzianka”, na idealnie owalne ucho z tym jakimś „przeciwskrawkiem” i w głowie kandydata do urzędniczego awansu kłębiły się myśli, w cerkwi, a tym bardziej podczas wielkiego postu, całkowicie niedopuszczalne.
Otrząsnął się, kilkakrotnie przeżegnał i zaczął się przeciskać do wyjścia.
Jeropkin kajał się w cerkwi do późna i wrócił do domu już po dziesiątej. Z dachu sąsiedniego budynku, gdzie marzł agent Lacis, widać było, jak na dziedzińcu zaprzęgają konie do krytego powozu. Widać, mimo późnej pory, Samson Charitonowicz nie wybierał się na spoczynek.
Ale Fandorin i Anisij wszystko już mieli przygotowane. Spod domu Jeropkina w zaułku Martwym wyjechać można było w trzech kierunkach – do cerkwi Zaśnięcia na Mogiłkach, w stronę zaułka Starokoniuszennego oraz na Prieczistienkę – i na każdym skrzyżowaniu stało po dwoje nierzucających się w oczy sań.
Powóz rzeczywistego radcy stanu – niski, wybity ciemnym suknem – wyjechał z mocnej dębowej bramy o jedenastej piętnaście i ruszył w stronę Prieczistienki. Na koźle siedzieli dwaj krzepcy chłopi w kożuszkach, z tyłu na stopniu ulokował się czarnobrody.
Pierwsze z dwojga sań, czekających przy wyjeździe na Prieczistienkę, bez pośpiechu ruszyły jego śladem. Za nimi ustawiło się pozostałe pięć i w bezpiecznej odległości pojechało za „numerem jeden” – tak w specjalnym żargonie określano przedni pojazd obserwacji wzrokowej. Z tyłu „numeru jeden” wisiała czerwona latarnia, którą śledzący widzieli z daleka.
Erast Pietrowicz i Anisij jechali w lekkich sankach w odległości pięćdziesięciu sążni od czerwonej latarni. Pozostałe „numery” rozciągnęły się długim sznurem za nimi. Znalazły się tu i chłopskie sanie, i pocztowa trojka, i popowska dwójka, ale nawet najzwyklejsze sanki były solidnie zbite, na stalowych płozach, a i koniki dobrane jeden w drugiego – może niepozorne, ale szybkie i wytrzymałe.
Po pierwszym skręcie (na bulwar nad rzeką Moskwą) zgodnie z instrukcją „numer jeden” został w tyle, do przodu zaś, na sygnał Fandorina, wysforował się „numer dwa”, a pierwszy ulokował się na samym końcu. Dokładnie przez dziesięć minut, z zegarkiem w ręku, „dwa” prowadził obiekt, potem skręcił w lewo, ustępując miejsca „numerowi trzy”.
Ścisłe przestrzeganie instrukcji okazało się w tym wypadku nie od rzeczy, jako że czarnobrody zbój na tylnym stopniu nie drzemał, tylko palił papierosa, zupełnie niewrażliwy na niepogodę; nawet nie przykrył czapką kosmatej głowy, choć zerwał się wiatr i z nieba leciały duże płatki mokrego śniegu.
Za Jauzą powóz skręcił w lewo, a „numer trzy” pojechał dalej prosto, robiąc miejsce „czwartemu”. Sanie radcy dworu w tej sztafecie nie brały udziału, trzymały się stale na drugiej pozycji.
W ten sposób doprowadzili obiekt do celu wyprawy – pod mury monasteru Nowopimenowskiego, bielejącego wśród nocy niskimi wieżami.
Z daleka było widać, jak od powozu oddzieliła się jedna, dwie, trzy, cztery, pięć postaci. Ostatnie dwie coś niosły – ni to worek, ni to ludzkie ciało.
– Trup! – stęknął Anisij. – Może już ich brać?
– Nie tak szybko – odparł szef. – Trzeba się zorientować, co i jak.
Rozmieścił sanie z agentami we wszystkich punktach strategicznych i dopiero teraz skinął na Anisija.
Ostrożnie zbliżyli się do opuszczonej kaplicy, obeszli ją dokoła. Z tyłu, przy prawie niewidocznych, zardzewiałych drzwiach, stały sanie z uwiązanym do drzewa koniem. Koń wyciągnął ku Anisijowi kosmaty pysk i cicho, żałośnie zarżał – widać zastał się w miejscu, zniecierpliwił.
Erast Pietrowicz przyłożył ucho do drzwi, potem na wszelki wypadek lekko pociągnął za skobel. Drzwiczki nieoczekiwanie się uchyliły, bez żadnego dźwięku. W wąskiej szczelinie zamigotało słabe światło i czyjś dźwięczny głos wymówił dziwne słowa:
– Dokąd? Bo obrócę cię w kamień!
– Ciekawe – wyszeptał szef, z pośpiechem przymykając drzwi. – Zawiasy zardzewiałe, ale niedawno naoliwione. No dobrze, poczekamy, co się będzie działo.
Po jakichś pięciu minutach w środku rozległ się hałas, łoskot, ale prawie natychmiast znowu zapadła cisza. Fandorin położył Anisijowi rękę na ramieniu: nie teraz, jeszcze za wcześnie.
Minęło dziesięć minut i nagle kobiecy głos krzyknął przeraźliwie:
– Pożar! Pali się!
Anisij zapalczywie rzucił się do drzwi, ale stalowe palce uchwyciły go za patkę szynela i pociągnęły w tył.
– Myślę, że na razie to jeszcze spektakl, najważniejsze dopiero nastąpi – przyciszonym głosem powiedział szef. – Musimy poczekać na finał. Drzwi są naoliwione nie bez kozery i koń tu stoi też nieprzypadkowo. Zajęliśmy kluczową pozycję, Tulipanow. A pośpiech jest wskazany tylko wówczas, gdy zwlekanie mogłoby się obrócić przeciwko nam.
Erast Pietrowicz pouczająco podniósł palec i Anisij przez chwilę nie mógł oderwać zachwyconego wzroku od aksamitnej rękawiczki ze srebrnymi guziczkami.
Na nocną akcję radca dworu ubrał się jak dandys: długa bobrowa pelisa z sukiennym pokryciem, biały szal, jedwabny cylinder, w ręku laseczka z gałką z kości słoniowej. Anisij był co prawda w rudej peruce, ale po raz pierwszy wystroił się w mundurowy urzędniczy szynel z guzikami z herbem i włożył nową czapkę z lakierowanym daszkiem. Niemniej do Fandorina było mu jak wróblowi do łabędzia.
Szef chciał powiedzieć jeszcze coś równie pouczającego, ale raptem za drzwiami dał się słyszeć tak rozdzierający, pełen prawdziwego cierpienia wrzask, że Tulipanow, zaskoczony, też krzyknął.
Na twarzy Erasta Pietrowicza odmalowało się napięcie; wyraźnie nie wiedział, czy jeszcze czekać, czy zachodzi właśnie ten przypadek, gdy zwłoka jest niewskazana. Nerwowo poruszył kącikiem ust i przechylił głowę, jakby nasłuchując jakiegoś niedosłyszalnego dla Anisija głosu. Głos najprawdopodobniej kazał działać, ponieważ Fandorin zdecydowanie otworzył drzwi i wszedł do środka.
Obraz, jaki ukazał się oczom Anisija, był zaiste wstrząsający.
Nad gołym drewnianym stołem wisiał z rozkraczonymi nogami, uwiązanymi do dwóch sznurów, siwobrody starzec w mundurze huzarskim i opadającym w dół białym chałacie. Za jego plecami, kołysząc długim plecionym kańczugiem, stał czarnobrody zabijaka Jeropkina. Sam Jeropkin siedział nieco dalej na krześle. U jego stóp leżał wypchany worek, pod ścianą zaś, siedząc w kucki, palili papierosy dwaj dryblasi, którzy przedtem jechali na koźle.
Wszystko to jednak Tulipanow dostrzegł jedynie mimochodem, kątem oka, albowiem całą jego uwagę natychmiast pochłonęła krucha figurka, leżąca bez życia twarzą do ziemi. W trzech susach Anisij okrążył stół, potknął się o jakiś ciężki foliał, ale utrzymał się na nogach i ukląkł obok leżącej.
Kiedy drżącymi rękami przewrócił ją na plecy, niebieskie oczy na bladej buzi otwarły się i różowe wargi wyszeptały:
– Jaki rudzielec...
Dzięki Bogu, żyje!
– A cóż to za izba tortur? – dobiegł z tyłu spokojny głos Erasta Pietrowicza i Anisij wstał, przypominając sobie o obowiązkach.
Jeropkin ze zdumieniem spoglądał to na eleganta w cylindrze, to na rączego urzędnika.
– Coście za jedni? – spytał groźnie. – Wspólnicy? No, dalej, Kuźma.
Czarnobrody zrobił ręką nieuchwytny gest i ku gardłu radcy dworu, przecinając powietrze, śmignął szybki cień. Fandorin uniósł laskę i koniec kańczuga, dziko wirując, owinął się wokół lakierowanego drewna. Jeden szybki ruch i kańczug, wyrwany z łapska niedźwiedziowatego Kuźmy, znalazł się w posiadaniu Erasta Pietrowicza. Ten niespiesznie rozwinął gruby skórzany bicz, rzucił laseczkę na stół i bez wyraźnego wysiłku, samymi palcami, zaczął rwać kańczug na drobne kawałki. W miarę jak na podłogę spadało coraz więcej strzępków, z Kuźmy jakby uchodziło powietrze. Wcisnął kosmaty łeb w szerokie bary i cofnął się ku ścianie.
– Kaplica jest otoczona przez agentów policji – powiedział Fandorin, rozprawiwszy się ostatecznie z kańczugiem. – Tym razem, panie Jeropkin, odpowie pan za przemoc.
Samson Charitonycz wszakże w ogóle się tych słów nie przestraszył.
– Akurat! – Wyszczerzył zęby. – Wystarczy, że potrząsnę kabzą.
Radca dworu westchnął i dmuchnął w srebrny gwizdek. Zabrzmiał wysoki, przeszywający uszy trel i w tej samej chwili do kaplicy z tupotem wdarli się agenci.
– Tych do cyrkułu. – Szef wskazał na Jeropkina i jego pomocników. – Sporządzić protokół. Co jest w worku?
– To mój worek – szybko wtrącił Jeropkin.
– Co w nim jest?
– Pieniądze, dwieście osiemdziesiąt trzy tysiące pięćset dwa ruble. To moje pieniądze, dochód z handlu.
– Taka imponująca suma? – zapytał chłodno Erast Pietrowicz. – Ma pan na tę sumę dokumenty finansowe? Źródła wpływów? Potrącony podatek?
– Łaskawy panie, tego... chwileczkę... Możemy odejść na bok? – Jeropkin zerwał się z krzesła i truchcikiem podbiegł do radcy dworu. – Ja przecież tego... nie miałem pojęcia... – I przeszedł na szept. – Niech tam zostanie równo dwieście tysięcy, a reszta do pańskiej dyspozycji.
– Wyprowadzić – rozkazał Fandorin, odwracając się. – Sporządzić protokół. Pieniądze przeliczyć, zaprzychodować, wszystko jak należy. Niech się tym zajmie resort akcyzy.
Kiedy czterej zatrzymani wyszli, nagle odezwał się dziarski głos, może tylko odrobinę ochrypły.
– To oczywiście bardzo szlachetne: odmówić wzięcia łapówki, ale czy długo mam jeszcze tak wisieć jak tobół? Już mi mroczki latają przed oczami.
Anisij i Erast Pietrowicz wzięli wiszącego za ramiona, a całkowicie już zmartwychwstała panna – zdaje się, że imieniem Mimi – wdrapała się na stół i rozsupłała sznury.
Usadowiono ofiarę tortur na podłodze, Fandorin oderwał mu fałszywą brodę, zdjął siwą perukę i oczom obecnych ukazała się całkiem zwyczajna, przeciętna, niczym się niewyróżniająca twarz; szaroniebieskie, blisko osadzone oczy; jasne, niemal białe na końcach włosy; nieokreślonego kształtu nos; lekko cofnięty podbródek – wszystko takie, jak opisał wcześniej Erast Pietrowicz.
– Poznajmy się – zaproponował wesoło Walet Pikowy. – Chyba nie miałem jeszcze zaszczytu...
– A zatem na Worobjowych Górach to nie był pan. – Szef ze zrozumieniem kiwnął głową. – Tak, tak.
– Na jakich górach? – zdziwił się bezczelnie łotrzyk. – Jestem kornet Kuricyn, huzar w stanie spoczynku. Mam pokazać dokumenty?
– P-później. – Radca dworu potrząsnął głową. – No cóż, przedstawię się jeszcze raz. Erast Pietrowicz Fandorin, urzędnik do specjalnych poruczeń przy moskiewskim generale-gubernatorze i niezbyt wielki amator zuchwałych żartów. A to mój p-pomocnik, Anisij Tulipanow.
Z tego, że szef znów zaczął się jąkać, Anisij wywnioskował, że najtrudniejsze już mają za sobą, i nieco się odprężył, ukradkiem zerkając na Mimi.
Ona akurat też na niego patrzyła. Westchnęła leciutko i powiedziała marząco:
– Anisij Tulipanow. Ładnie. Nazwisko w sam raz na scenę.
Nagle Walet – bo to oczywiście, mimo całej kazuistyki, był on – najbezczelniej w świecie mrugnął do Anisija i wywalił szeroki jak łopata, zdumiewająco czerwony język.
– No, szanowny panie Momus, jakże mam z panem postąpić? – spytał Erast Pietrowicz, przyglądając się, jak Mimi ociera wspólnikowi czoło pokryte drobnymi kroplami potu. – Zgodnie z prawem czy jak każe sprawiedliwość?
Walet zastanawiał się chwilę, po czym odrzekł:
– Panie Fandorin, gdybyśmy się dziś nie spotkali po raz pierwszy, gdyby nasza znajomość trwała od jakiegoś czasu, naturalnie całkowicie i bez zastrzeżeń zaufałbym pańskiemu miłosierdziu, jako że od razu widać, że jest pan człowiekiem wrażliwym i szlachetnym. Bez wątpienia uwzględniłby pan cierpienia moralne i fizyczne, jakie mi zadano, oraz budzącą odrazę postać typa, z któregom tak niefortunnie zażartował. Jednakowoż okoliczności ułożyły się tak, że mogę nie nadużywać pańskiej wspaniałomyślności. Sądzę, że nie muszę się obawiać surowych objęć prawa. Wątpię, czy jego świńska wielmożność Samson Charitonycz zechce podać mnie do sądu za ten niewinny figiel. Nie leży to w jego interesie.
– W Moskwie prawo stanowi jego ekscelencja książę Dołgoruki – odparł w podobnym tonie Erast Pietrowicz. – Czyżbyś pan, monsieur Walet, serio wierzył w niezawisłość sądów? P-pozwoli pan sobie przypomnieć, że generała-gubernatora okrutnieś pan obraził. No a co z Anglikiem? Miasto musi mu zwrócić sto tysięcy.
– Zaiste nie mam pojęcia, drogi Eraście Pietrowiczu, o jakim Angliku pan mówi. – Momus rozłożył ręce. – A dla jego ekscelencji żywię szczery szacunek. Głęboko poważam jego farbowaną siwiznę. Jeśli zaś Moskwa potrzebuje pieniędzy to proszę, ile ich zdobyłem dla miejskiej kasy – cały worek. Jeropkin z chciwości zełgał, że to jego własność, a kiedy ochłonie, to się wyprze. Powie, że o niczym nie wie.
I suma niewiadomego pochodzenia zostanie przeznaczona na potrzeby miasta. Bogiem a prawdą, należałby mi się nawet jakiś procencik.
– No cóż, jest w tym pewna racja – powiedział w zamyśleniu radca dworu. – Poza tym zwrócił pan rzeczy Ariadny Arkadjewny. Nawet pamiętał pan o moim różańcu... No dobrze. Zgodnie z prawem to zgodnie z prawem. Nie będziesz pan żałował, że pogardziłeś moją sprawiedliwością?
Na twarzy niepozornego jegomościa odbiło się niejakie wahanie.
– Pokornie dziękuję, ale przywykłem polegać raczej na samym sobie.
– Cóż, jak pan woli. – Fandorin wzruszył ramionami i bez żadnej pauzy dodał: – Możesz się pan w-wynosić do diabła.
Anisij osłupiał, a Walet Pikowy pospiesznie zerwał się na nogi, najwyraźniej w obawie, że radca dworu się rozmyśli.
– Ach, dziękuję! Przysięgam, że moja noga więcej w tym mieście nie postanie. A i prawosławnej ojczyzny też mam serdecznie dość. Chodź, Mimi, nie nadużywajmy cierpliwości pana Fandorina.
Erast Pietrowicz rozłożył ręce.
– Pańskiej towarzyszki, niestety, nie mogę wypuścić. Jeśli zgodnie z prawem, to musimy się tego trzymać. Tę panią obciąża afera z loterią. Są poszkodowani, są świadkowie. Tu nie da się uniknąć ławy oskarżonych.
– Oj! – wykrzyknęła ostrzyżona panienka, i to tak żałośnie, że Anisijowi ścisnęło się serce. – Momusik, ja nie chcę iść do więzienia!
– Cóż począć, dziecino, prawo jest prawem – odpowiedział bezduszny szalbierz, powoli wycofując się ku drzwiom. – Nie bój się, zatroszczę się o ciebie. Przyślę ci najlepszego adwokata, zobaczysz. To mogę już iść, Eraście Pietrowiczu?
– Ty draniu! – jęknęła Mimi. – Stój! Dokąd cię niesie?
– Zamierzam się udać do Gwatemali – obwieścił radośnie Momusik. – Czytałem w gazetach, że tam znowu dokonano przewrotu. Znudziła im się gwatemalska republika i szukają na tron niemieckiego księcia. Może ja bym się nadał?
I machnąwszy na pożegnanie ręką, zniknął za drzwiami.
Proces panny Marii Nikołajewny Maslennikowej, byłej artystki teatrów petersburskich, oskarżonej o oszustwo, zbrodniczy spisek i ucieczkę z rąk policji, odbył się pod sam koniec kwietnia, w owej uroczej przedwielkanocnej porze, kiedy gałązki nabrzmiewają soczystymi pączkami, a na poboczach jeszcze grząskich, ale już zaczynających podsychać dróg nieśmiało wschodzi młodziutka trawa.
Proces nie wywołał zbyt wielkiego zainteresowania publiczności, sprawa bowiem była raczej błaha, mimo to jednak w sali sądowej znalazło się z pół tuzina reporterów – krążyły mętne, ale uporczywe pogłoski, jakoby nieudana afera loteryjna miała coś wspólnego z „Waletami Pikowymi”, toteż redakcje na wszelki wypadek wysłały swoich przedstawicieli.
Anisij przyszedł jeden z pierwszych i zajął miejsce jak najbliżej ławy oskarżonych. Był okropnie zdenerwowany, jako że przez ostatnie dwa miesiące bardzo często rozmyślał o wesołej Mimi i jej nieszczęsnym losie. Teraz zaś miało nastąpić rozwiązanie całej sprawy.
Tymczasem w życiu byłego żandarmskiego posłańca zaszło wiele zmian. Po tym, jak Erast Pietrowicz puścił wolno Waleta, odbyła się wysoce nieprzyjemna rozmowa u gubernatora. Książę wpadł w nieopisaną wściekłość, nie chciał słuchać żadnych wyjaśnień i nawet nawymyślał radcy dworu od „samowolnych smarkaczy”. Szef natychmiast napisał prośbę o dymisję, która wszakże została odrzucona, albowiem Władimir Andriejewicz, ochłonąwszy, zrozumiał, przed jaką kompromitacją uchroniła go dalekowzroczność urzędnika do specjalnych poruczeń. Zeznania Waleta Pikowego na temat lorda Pittsbrooke’a ukazałyby księcia w niekorzystnym świetle nie tylko oczom moskwian, ale i wyższych sfer, gdzie arogancki namiestnik miał wielu wrogów, którzy tylko czekali na jakieś jego potknięcie. A stać się pośmiewiskiem to jeszcze gorzej niż popełnić błąd, zwłaszcza jeśli człowiek ma prawie siedemdziesiąt sześć lat i jest wielu chętnych do zajęcia jego miejsca.
Krótko mówiąc, gubernator przyjechał do oficyny na Małej Nikickiej, przeprosił Erasta Pietrowicza i nawet przedstawił go do kolejnego Orderu Świętego Włodzimierza – oczywiście nie za Waleta Pikowego, tylko za „wybitne osiągnięcia w pracy i wyjątkową ofiarność”. Szeroki gest księcia objął także Anisija, który otrzymał niebagatelną premię pieniężną. Wystarczyło i na urządzenie nowego mieszkania, i na różne przyjemności dla Sońki, i na sprawienie kompletnego umundurowania. Zamiast zwyczajnego Anisija był teraz jego wielmożność registrator kolegialny Anisij Pitirimowicz Tulipanow.
I oto dziś przybył do sądu w nowiutkim, pierwszy raz włożonym letnim uniformie. Do lata było jeszcze dość daleko, ale Anisij wyglądał niezwykle efektownie w białym kitlu ze złotymi wypustkami na naszywkach.
Kiedy wprowadzono podsądną, ta od razu zwróciła uwagę na biały mundur, uśmiechnęła się smutnie jak do starego znajomego i usiadła ze spuszczoną głową. Włosy Mimoczce (tak w myślach nazywał ją Anisij) jeszcze niezupełnie odrosły i były upięte na karku w gładki koczek. Oskarżona miała na sobie prostą brązową sukienkę i wyglądała jak pensjonarka, która trafiła na surową radę pedagogiczną.
Przysięgli spoglądali na skromną panienkę ze współczuciem, co nieco podniosło Anisija na duchu. Może wyrok nie będzie zbyt surowy?
Jednak wystąpienie prokuratora przejęło go grozą. Oskarżyciel – różowolicy, ambitny, bezlitosny karierowicz – odmalował postać Mimoczki w jak najohydniejszych barwach, szczegółowo opisał cały podły cynizm „loterii dobroczynnej” i zażądał dla oskarżonej Maslennikowej trzech lat katorgi oraz pięciu lat przymusowego osiedlenia na „niezbyt oddalonych” terenach Syberii.
Zapijaczony aktorzyna, który odgrywał komisarza loterii, został zwolniony od odpowiedzialności karnej z powodu niewielkiej szkodliwości czynu i występował teraz jako świadek oskarżenia. Zanosiło się na to, że Mimoczka sama jedna odpowie za wszystkich. Oparła złotowłosą główkę na skrzyżowanych rękach i bezdźwięcznie się rozpłakała.
W tym momencie Anisij podjął decyzję. Pojedzie za nią na Syberię, znajdzie tam jakąś pracę i będzie wspierać nieszczęsną na duchu swą wiernością i miłością. Potem, kiedy zostanie przedterminowo zwolniona, pobiorą się i wtedy... I wtedy wszystko będzie dobrze.
A Sońka? – spytało sumienie. Oddasz do przytułku rodzoną siostrę, nikomu niepotrzebną kalekę?
Nie – odpowiedział sumieniu Anisij. Padnę do nóg Erastowi Pietrowiczowi, to szlachetny człowiek, on zrozumie.
Z Sońką zresztą było teraz całkiem dobrze. Nowa pokojówka Fandorina, piersista Płasza, przylgnęła sercem do biednej niedojdy. Opiekowała się nią, doglądała, zaplatała jej warkocze. Sońka nawet zaczęła wymawiać słowa „wstążka” i „grzebień”. Szef z pewnością nie opuści sieroty, a później Anisij, jak się już urządzi, zabierze ją do siebie.
Sędzia udzielił głosu obrońcy i Tulipanow, porzuciwszy na razie desperackie myśli, wpatrzył się z nadzieją w adwokata.
Ten, szczerze mówiąc, nie wyglądał zbyt imponująco. Czarniawy, z długim nosem, którym nieustannie pociągał, przygarbiony. Mówiono, że został wynajęty przez anonimową osobę w znanej petersburskiej kancelarii „Rubinstein i Rubinstein” i że podobno słynie jako specjalista od spraw karnych. Mimo to powierzchowność obrońcy nie budziła sympatii. Kiedy wysunął się naprzód, głośno kichnął w różową chusteczkę i w dodatku czknął, Anisija ogarnęły złe przeczucia. Och, poskąpił podły Momus na dobrego adwokata, przysłał jakiegoś mizeraka i w dodatku gudłaja. O, jak się od razu nadęli antysemici przysięgli, w żadne jego słowo nie uwierzą.
Siedzący po lewej stronie Tulipanowa brodaty jegomość o kałmuckich rysach, z krzaczastą brodą i w złotych binoklach, obejrzawszy adwokata, pokiwał głową i konfidencjonalnie szepnął do Anisija:
– Zawali sprawę, sam pan zobaczysz.
Obrońca stanął twarzą do przysięgłych, wziął się pod boki i przemówił z charakterystycznym akcentem:
– Aj, panie sędzio i panowie przysięgli, czy wy mnie możecie wyjaśnić, o czym tu mówił przez bitą godzinę ten oto człowiek? – Pogardliwie wskazał kciukiem w stronę prokuratora. – Ja się interesuję dowiedzieć, czego on robi taki gwałt? Na co idą pieniądze uczciwych podatników, takich jak panowie i ja?
„Uczciwi podatnicy” patrzyli na bezczelnego gadułę z wyraźnym wstrętem, ale obrońca w ogóle się tym nie przejął.
– Co ma oskarżenie? – zainteresował się sceptycznie. – Jakiś oszukaniec, którego, mówiąc pomiędzy nami, nasza dzielna policja nie umiała złapać, zrobił szwindel. On wynajął taką miłą, skromną panienkę rozdawać bilety, powiedział, że pieniądz pójdzie się wpłacić na szlachetny cel. Wy się popatrzcie na to dziewczęcie, panowie przysięgli. Ja was błagam, ja się zapytuję, czy można podejrzewać taką niewinną istotę o przestępstwo?
Przysięgli popatrzyli na oskarżoną. Anisij także – i westchnął. Wyglądało na to, że sprawa jest przegrana. Może komuś innemu udałoby się rozczulić sędziów, ale nie temu nosatemu.
– W żadnym wypadku. – Adwokat machnął ręką. – Ona padła taką samą ofiarą jak wszyscy inni. Nawet większą niż inni, bo kasa tak zwanej loterii została zarekwirowana i wszyscy, co oni przedstawili bilety dostali zwrot pieniędzy. Nie łamcie życia tej młodej istocie, panowie przysięgli, nie skazujcie jej na życie pomiędzy przestępcami.
Adwokat znowu kichnął i wyciągnął z teczki plik jakichś papierów.
– Słabiuteńko – skomentował z zimną krwią brodaty sąsiad Anisija. – Skażą dziewczyninę. Założysz się pan? – I mrugnął spod binokli.
Też sobie znalazł zabawę! Anisij odwrócił się z gniewem, przygotowując się na najgorsze.
Ale adwokat jeszcze nie skończył. Pociągnął się za kozią bródkę a la hrabia Beaconsfield i dobrodusznie położył dłoń na niezbyt czystej koszuli:
– Mniej więcej taką mowę ja mógłbym do was powiedzieć, panowie przysięgli, gdyby tu w ogóle było o czym mówić. Ale mówić nie ma o czym, bo ja mam tutaj przy sobie oświadczenia od wszystkich powodów. To oni cofają swoje oskarżenia. Panie sędzio, pan możesz zamykać sprawę. Tu nie ma za co sądzić.
Adwokat podszedł do sędziego i rzucił mu na stół oświadczenia.
– A to było zręczne – szepnął z przejęciem sąsiad. – No, no, co na to prokurator?
Prokurator zerwał się i łamiącym się ze słusznego oburzenia głosem zakrzyknął:
– To oczywiste przekupstwo! I ja to udowodnię! Nie wolno zamykać procesu! To sprawa wielkiej wagi społecznej!
Adwokat odwrócił się do krzyczącego oskarżyciela i powtórzył szyderczo:
– „Oczywiste przekupstwo”! Ajaj, jaki Katon się tu znalazł. Toż taniej byłoby pana przekupić, panie oskarżyciel. Wszyscy wiedzą, że taksę masz pan niewysoką. Mam tu przy okazji i pański kwitek. Gdzież on się podział? A, jest! – Wyciągnął z teczki jeszcze jakiś świstek i podsunął pod nos sędziemu. – Za jedne półtora tysiąca szanowny pan prokurator zmienił środek zapobiegawczy oszustowi matrymonialnemu Brutianowi, a on wziął i zbiegł.
Prokurator złapał się za serce i osunął na krzesło. W sali podniósł się gwar, a reporterzy, dotychczas wyraźnie znudzeni, otrząsnęli się i jęli szybko bazgrać w notesach.
Sędzia zadzwonił dzwonkiem, niedowierzająco patrząc na kompromitujący dokument, a niesympatyczny adwokat zrobił jakiś niezręczny ruch i z jego niewyczerpanej teczki posypało się na stół kilka fotografii.
Co na nich było, Anisij nie mógł dostrzec, ale sędzia nagle zbladł jak kreda i wbił w fotografie rozszerzone ze zgrozy oczy.
– Ja stokrotnie przepraszam – powiedział obrońca, nie kwapił się jednak, by zebrać zdjęcia ze stołu. – To do naszej dzisiejszej sprawy nie ma nic wspólnego. To się dotyczy innej sprawy, o demoralizację nieletnich chłopców.
Anisij odniósł wrażenie, że słowa „dzisiejszej” i „innej” adwokat w dziwny sposób podkreślił, chociaż mogło mu się tylko tak zdawać – prawnik miał bardzo szczególną wymowę.
– Tak cóż, umarzamy sprawę? – spytał adwokat, patrząc sędziemu prosto w oczy i powoli zbierając fotografie. – Z braku popełnienia przestępstwa, nieprawdaż?
I w ciągu minuty sprawę uznano za zamkniętą.
Anisij stał na schodach i w strasznym zdenerwowaniu czekał, aż adwokat wyprowadzi uniewinnioną.
Oto są: Mimoczka uśmiecha się na prawo i lewo, już nie wygląda na nieszczęśliwą i godną litości. Przygarbiony adwokat prowadzi ją pod ramię, a drugą ręką, z teczką, opędza się od reporterów.
– Aj, ja proszę mnie nie męczyć! – wykrzyknął gniewnie, podsadzając swą towarzyszkę do powozu.
Anisij chciał podejść do Mimoczki, ale przepchnął się przed niego sąsiad z sali sądowej, który z takim zainteresowaniem komentował przebieg procesu.
– Daleko pan zajdzie, kolego – zwrócił się do nosatego wybawcy Mimoczki, protekcjonalnie poklepał go po ramieniu i odszedł, głośno stukając laską.
– Kto to był? – zapytał Anisij woźnego.
– Jak to kto, łaskawco? – odrzekł ten z wielkim szacunkiem. – Sam pan Fiodor Nikiforowicz Plewako.
W tym momencie Mimi, ulokowana już na wyściełanym siedzeniu, obejrzała się i przesłała Anisijowi całusa. Obejrzał się też adwokat. Surowo popatrzył na wystrojonego w biały mundur młodego urzędnika z odstającymi uszami i nagle, o zgrozo! – wykrzywił się i wywalił szeroki, jaskrawoczerwony jęzor.
Powóz, nabierając szybkości, zaterkotał po kocich łbach.
– Stać! Stać! – krzyknął Anisij i rzucił się w pogoń, ale czyż się takiego dogoni?
A zresztą, po co?