Borys Akunin
Grigorij Czchartiszwili
Historie cmentarne
Кладбические ucmopuu
Przełożył Wiktor Dłuski
Książka Historie cmentarne to owoc twórczości zespołowej, równoprawnego współautorstwa dwóch pisarzy: rzeczywistego i wymyślonego. Dokumentalne eseje, za których autora należy uważać Grigorija Czchartiszwilego, poświecone są sześciu najsłynniejszym nekropoliom świata. Te szkice są przeplatane pisanymi „ręką” Borysa Akunina beletrystycznymi nowelami kryminalnymi, których akcja toczy się na tych samych cmentarzach. Czytelnik zostaje zaproszony do udziału w podniecającej grze, zainicjowanej przez „Dra Jekylla i pana Hyde’a” współczesnej literatury rosyjskiej.
Wyjaśnienie
Pisałem tę książkę długo, jeden — dwa kawałki rocznie. Nie taki to temat, żeby się z nim spieszyć, a w dodatku miałem wrażenie, że to nie jest zwykła książka, lecz pewna droga, którą muszę przebyć, nie godzi się więc robić tego w podskokach, bo można z rozpędu przegapić zakręt i zabłądzić. Czasem czułem, że pora się zatrzymać, poczekać na następny sygnał, który wezwie mnie dalej.
Ta droga zajęła mi całe pięć lat. Zaczęła się przy murze starego moskiewskiego cmentarza i zaprowadziła mnie bardzo, bardzo daleko. Wiele się zmieniło przez ten czas „i sam, podległy ogólnemu prawu, zmieniłem się”*, rozdwoiłem na rezonera Grigorija Czchartiszwilego i zabawiacza szerokiej publiczności, wodzireja Borysa Akunina. W rezultacie książkę kończyliśmy już we dwójkę: pierwszy zajmował się fragmentami eseistycznymi, drugi beletrystycznymi. Dowiedziałem się w dodatku, że jestem taphofilem, „miłośnikiem cmentarzy” — okazało się bowiem, że istnieje na świecie takie egzotyczne hobby (u niektórych przechodzące w manię). Ale nazwać mnie taphofilem można tylko umownie — nie kolekcjonowałem cmentarzy ani grobów, ciekawiła mnie Tajemnica Minionego Czasu: gdzie on się podziewa, co się dzieje z ludźmi, którzy go zaludniali?
Wiecie, co mnie najbardziej intryguje w mieszkańcach Moskwy, Londynu, Paryża, Amsterdamu, a tym bardziej Rzymu czy Jerozolimy? To, że większość z nich nie żyje. O nowojorczykach czy tokijczykach tego powiedzieć nie można, bo miasta, w których mieszkają, są zbyt młode.
Jeśli wszystkich ludzi, którzy zamieszkiwali prawdziwie stare miasto przez całą historię jego istnienia, wyobrazimy sobie jako jeden ogromny tłum i wpatrzymy się w to morze głów, to okaże się, że pustych oczodołów i wybielonych przez czas czerepów jest więcej niż żywych twarzy. Mieszkańcy miast z przeszłością żyją otoczeni zewsząd zmarłymi.
Nie, wcale nie uważam starych megalopoli za miasta widma. Są całkiem żywe, ruchliwe, iskrzą się energią. Mówię o czym innym.
Od pewnego czasu czuję, że ludzie, którzy żyli przed nami, nigdzie nie znikli. Zostali tam, gdzie byli, tyle że my i oni istniejemy w różnych wymiarach czasowych. Chodzimy po tych samych ulicach, niewidoczni jedni dla drugich. Przeciskamy się pomiędzy nimi, a za szklanymi fasadami nowomodnych budowli widzimy zarysy niegdyś stojących tu domów: klasyczne frontony i naiwne facjatki, butne ażurowe bramy i malowane w pasy szlabany.
Wszystko, co kiedyś było, pozostaje na zawsze, tak samo jak wszyscy, którzy kiedyś żyli.
Czy nie zdarzyło się wam nigdy zobaczyć gdzieś w gęstym tłumie na Kuznieckim Moście czy na Nikolskiej jakiejś nie wiadomo skąd przybyłej i natychmiast rozwiewającej się sylwetki w kapeluszu wellington i płaszczu almawiwa? Albo przezroczystego dziewczęcego profilu w czepeczku ze wstążkami? Nie? To znaczy, że nie nauczyliście się jeszcze naprawdę widzieć Moskwy.
Stare miasta są zupełnie inne niż miasta nowe, liczące jakieś sto czy dwieście lat. W wielkim i starym mieście rodziło się, kochało, nienawidziło, cierpiało, radowało się, a potem umarło tylu ludzi, że cały ten ocean nerwowej i duchowej energii nie mógł nagle zniknąć bez śladu.
Parafrazując to, co Brodski pisał o antyku, możemy powiedzieć, że przodkowie dla nas istnieją, ale my dla nich nie, bo my o nich cokolwiek wiemy, a oni o nas nic a nic.
Oni nic od nas nie chcą. I miast, w których oni żyli, my, współcześni, także nie obchodziliśmy. Toteż im miasto starsze, tym mniej zwraca uwagi na swoich dzisiejszych mieszkańców — właśnie dlatego, że są w mniejszości. Nam, żywym, trudno takie miasto zadziwić, bo widziało ono innych, nie mniej śmiałych, przedsiębiorczych, utalentowanych, i może nawet tamci, zmarli, byli lepszej od nas jakości.
Nowy Jork żyje w tym samym rytmie co obecni nowojorczycy, jest ich współczesnym, towarzyszem, wspólnikiem. Rzym albo Paryż natomiast obojętnie i pobłażliwie spoglądają na tych, którzy na starych murach wywiesili reklamy „Nescafé” i proszku do prania „Ariel”. Stare Miasto wie swoje: fala czasu przetoczy się i zmyje z ulic całą tę błyszczącą tandetę. Zamiast obrotnych ludzików w dżinsach i pstrokatych T–shirtach będą tu spacerować inni, inaczej ubrani, a ci współcześni też nigdzie nie znikną, przeniosą się tylko z jednych dzielnic do innych, podziemnych. Poleżą tam przez kilka dziesięcioleci, a potem zespolą się z glebą i staną się już na zawsze niezbywalną własnością Miasta.
Cmentarze w megalopolach żyją zazwyczaj niedługo: dokładnie tyle, ile trzeba, żeby zapełnić grobami wydzielony dla pochówków teren, a potem jeszcze z pół setki lat, dopóki nie wymrą ci, co przychodzili tutaj opiekować się nagrobkami. Za jakieś sto — sto pięćdziesiąt lat nad kośćmi narośnie nowa warstwa ziemi, rozłożą się na niej place lub staną domy, a na krańcach rozrośniętego tymczasem Miasta pojawią się nowe nekropole.
Zmarli to nasi sąsiedzi i współmieszkańcy. Chodzimy po ich kościach, korzystamy ze zbudowanych dla nich domów, spacerujemy pod koronami drzew, które oni posadzili. My i nasi zmarli nie przeszkadzamy sobie wzajemnie.
Pod Paryżem jakiś czas temu znaleziono całe królestwo trupów — katakumby, gdzie leżą miliony i miliony dawnych paryżan, których szczątki przeniesiono tu kiedyś z miejskich cmentarzy. Każdy może dojechać do stacji Denfert–Rochereau, zejść do podziemia i zobaczyć niekończące się szeregi czaszek, wyobrazić sobie własną, leżącą gdzieś w kąciku, w siedemnastym rzędzie, jako sto sześćdziesiąta ósma od lewej, i może nieco inaczej oszacować wymiar własnej osoby.
Ale możliwość zajrzenia w czeluście ziemi, tam gdzie osiedlili się ci, co żyli przed nami, trafia się rzadko. Paryżanom, można powiedzieć, poszczęściło się. Częściej miejscem spotkania z przodkami stają się dla nas cudem zachowane stare cmentarze, wysepki zgęszczonego i zastałego czasu, gdzie dawno już nikogo się nie chowa. Ostatni warunek jest konieczny, bo rozkopana ziemia i świeży smutek nie pachną wiecznością, lecz śmiercią. To zapach zbyt ostry, nie pozwalający uchwycić kruchego aromatu innego czasu. Jeśli chcesz, czytelniku, zrozumieć i poczuć Moskwę, przejdź się po Starym Dońskim cmentarzu. W Paryżu spędź pół dnia na Père–Lachaise. W Londynie pojedź na cmentarz Highgate. Nawet w Nowym Jorku jest miejsce, gdzie czas się zatrzymał: brookliński Greenwood.
Jeśli dzień, pogoda i twój stan ducha znajdą się w harmonii z otoczeniem, poczujesz się częścią tego, co było przedtem, i tego, co będzie potem. I może usłyszysz głos, który szepnie: „Narodziny i śmierć to nie ściany, to drzwi”.
Stary doński cmentarz
(Moskwa)
Był i się zmył, czyli śmierć zapomniana
Od czynnych moskiewskich cmentarzy wątroba mi się przewraca. Przypominają krwawiące ochłapy żywcem wyrwanego mięsa. Zajeżdżają tam autobusy z wymalowanymi na burtach czarnymi pasami, mówi się tam za cicho, płacze za głośno, a w pracującym taśmowo krematorium cztery razy na godzinę rozlega się wycie chóralnego preludium i urzędowa dama w żałobnej sukni mówi swoim dobrze postawionym głosem: „Podchodzimy pojedynczo, żegnamy się”.
Jeśli bez powodu, z czystej ciekawości, zaniosło was na cmentarz Nikoło–Archangielski, Wostriakowski lub Chowański — uciekajcie, nie oglądając się za siebie, bo inaczej przestraszycie się bezkresnych, ciągnących się po horyzont pustaci, najeżonych szarymi i czarnymi kamieniami, zatka was tutejsze szczególne, tłuste powietrze, ogłuchniecie od dzwoniącej ciszy i zachce wam się żyć wiecznie, żyć za wszelką cenę, byle tylko nie leżeć kupką popiołu w blokowisku kolumbarium albo rozpadać się na białka, tłuszcze i węglowodany pod kwietnikiem zero siedem łamane przez jeden osiem.
Nowe cmentarze nic wam nie powiedzą o życiu i śmierci, za to zbiją was z tropu, przestraszą, zamącą w głowie. A pal je sześć, niech sobie kłapią swoimi granitowo—betonowymi szczękami za wielopasmową obwodnicą, my, czytelniku, przejdźmy się lepiej do Ziemlanego Miasta, na Stary Doński cmentarz, bo moim zdaniem w całym naszym pięknym i tajemniczym mieście nie ma miejsca piękniejszego i bardziej tajemniczego.
Stary Doński wcale nie przypomina współczesnych gigantów przemysłu pogrzebowego: tam jest asfalt, tu — ustane liśćmi ścieżki; tam zakurzona trawa, tu — jarzębiny i wierzby; tam betonowa płyta z napisem „Nateczko, córeczko, dla kogoś nas porzuciła”, tu — marmurowy anioł z otwartą książką, a w niej słowa: „Błogosławieni płaczący, bo oni będą pocieszeni”.
Nie zabłądźcie tylko na Nowy Doński, leżący tuż obok, za czerwonym, zębatym murem. Będzie was kusił cebulkami cerkiewnych kopuł, ale to wilk w owczej skórze: przenicowane Krematorium Nr 1. A przy bramie powita was uśmiechem kamienny Siergiej Andriejewicz Muromcew, przewodniczący pierwszej Dumy Państwowej. Nie wierzcie temu szczęśliwemu księciu, który jak pszczółka spił swoim życiem (1850–1910) cały miód niedługiego rosyjskiego europeizmu i zanim zaczęły się nieprzyjemności — cicho zasnął na wieki, bodajże całkiem pewien zwycięstwa rosyjskiego parlamentaryzmu i tego, że stopniowo obrośnie miłymi sąsiadami — privatdozentami i mecenasami. Niestety—ma wokół siebie samych laureatów nagród stalinowskich, kombrygów, aeronautów i zasłużonych budowniczych RFSRR. Minie jakiś czas i ich nagrobki ze sputnikami, grafionami i gwiazdami też będą historyczną egzotyką. Ale już nie dla mojego pokolenia.
A my, czytelniku, musimy iść dalej, do innej bramy, zwieńczonej wysoką dzwonnicą. Ta Moskwa, którą kocham, jest pochowana właśnie tam. Pochowana, ale nie martwa.
Pierwszy raz poczułem, że ona żyje, kiedy we wczesnej młodości pracowałem w cichej instytucji, mieszczącej się niedaleko klasztoru Dońskiego. Chodziliśmy wówczas z kolegami na stare mogiły pić niesmaczne, lecz mocne wino „Agdam”. Siadywaliśmy na drewnianej ławeczce, naprzeciw zakurzonej płaskorzeźby z wizerunkami Sergiusza Radonieżśkiego, Pierieswieta i Osliabii (wciąż tam jest, nigdy już nie wróciła na mur odbudowanej świątyni Chrystusa Zbawiciela), zakąszaliśmy azerbejdżańską cykutę słodkimi klasztornymi jabłkami i rozmowa w niepojęty sposób z ostatniego albumu grupy „Sparks” (czy czego my tam wtedy słuchaliśmy) schodziła na Sattyczychę, a z dżinsów „Super–Rifle” na Czaadajewa.
Piotr Jakowlewicz Czaadajew spoczywał zresztą całkiem niedaleko od naszej ukochanej ławeczki. Potomni z nagrobka człowieka, który „w Rzymie byłby Brutusem, w Atenach Peryklesem”, dowiedzą się o nim tylko jednego: „Zakończył życie w roku 1856, 14 kwietnia”. To dawało do myślenia.
Co zaś do Sałtyczychy, to na jej nagrobku czas nie zachował ani jednego słowa, ani jednej litery. Istniała naprawdę ta moskiewska dziedziczka, Daria Nikołajewna Sałtykowa, która zadręczyła na śmierć stu swoich poddanych — i tylko mogiła potwierdzała jej istnienie. Ale potwory nie poddają się definicji. Konstrukcja ich duszy jest mętna i zagadkowa, a najodpowiedniejszym pomnikiem dla upiora jest symbol przemilczenia w postaci gołego, szarego obelisku, przypominającego wbity w ziemię osinowy kół.
Pięć kroków od miejsca wiecznego spoczynku rosyjskiej współcześniczki markiza de Sade z ziemi wyrasta dziwaczne kamienne drzewo w postaci sękatego krzyża — masoński znak poświęcony pamięci porucznika Baskakowa, zmarłego w roku 1794. Żadnej dodatkowej informacji nie ma, a szkoda.
Napisy i nieudolne wiersze na grobach to lektura wciągająca i wcale nie monotonna. To próba zmaterializowania i uwiecznienia uczucia, i to próba dokonana nie bez powodzenia — pogrążonych w żalu już dawno nie ma, a ich żal, proszę bardzo, wciąż trwa:
„Spoczywaj tu w spokoju rabie Boży Nikołaju. Młodo od świata trosk wezwał Cię Bóg do raju”. (Od niepocieszonych rodziców dla honorowego obywatela, chłopięcia Nikołaja Graczewa).
Albo całkiem już nieskładnie, ale za to jeszcze bardziej przejmująco:
„Spoczywaj drogi prochu w ziemi łonie,
A dusza niech szybuje w lazurowym nieboskłonie,
Tu zaś zostaje ten, co po Tobie we łzach tonie”.
(Już nie da się odczytać od kogo to i dla kogo).
A moje ulubione epitafium, zdobiące nagrobek księżniczki Szachowskiej, nie jest wzruszające, lecz mściwe: „Zmarła wskutek operacji doktora Sniegiriewa”.
Gdzie jesteś, doktorze Sniegiriew? Czy zachowała się pańska mogiłka? Och, wątpię. A tu, na Starym Dońskim, dotąd pana wspominają, cóż z tego, że niedobrym słowem.
Dwadzieścia lat temu, kiedy przychodziłem tu prawie codziennie, mato kto zaglądał na ten zarośnięty, na wpół zapomniany cmentarz. Najwyżej smakosze moskwolodzy przywozili tu gości stolicy, by podjąć ich głównym cmentarnym zabytkiem — czarnym Chrystusem z brązu, wyprężonym na całą wysokość w niszy klasztornego muru. U stóp Zbawiciela już wtedy nigdy nie brakowało świeżych kwiatów, a mnie ten ze wszech miar godny uwagi pomnik rosyjskiego modernizmu zupełnie nie poruszał — za dużo w nim wykwintu i bon tonu.
Co prawda — to nie grzech — nie lubię zabytków. Najpewniej dlatego, że są nazbyt wypolerowane spojrzeniami, że i tak wszystko o nich wiadomo, że nie ma w nich tajemnicy. Na tabliczkach wskazujących kierunki na Dońskim cmentarzysku można znaleźć trochę znanych nazwisk: historyk Kluczewski, poeta Majkow, architekt Bowe, ataman kozacki Iłowajski XII, ale absolutna większość tutejszych nieboszczyków niczym się nie wsławiła. Sławnych i głośnych chowano w tamtych czasach w stołecznym Petersburgu, a tu była Moskwa, prowincja. Niech nas nie myli wspaniałość niektórych nagrobków: to świadectwa bogactwa, ale nie życiowego sukcesu. Bóg jeden wie, ile nieudanych karier i niezaspokojonych ambicji pochowano na Starym Dońskim. Kiedy się widzi te wszystkie obłupane herby i na wpół zatarte tytuły, przypomina się duński król Eryk Pamiętny, po którym pozostał tylko dźwięczny przydomek, bo dlaczego współcześni uważali go za tak pamiętnego — historia jakoś nie zapamiętała.
Moi wybrańcy nikomu poza mną nie są potrzebni. Ich nazwiska nie były głośne za życia, a kiedy umarli, nic po nich na tym świecie nie zostało oprócz kamienia na grobie. Panna Jekatierina Biezsonowa, lat 72, zmarła w roku 1823 z rana o 8 godzinie, oraz radca stanu Gawryła Stiepanowicz Karnowicz, który cafe życie przeżył nader miłosiernie, prawdziwie po chrześcijańsku, czarują mnie zagadką swego zapomnianego życia. Najbardziej lakonicznie wyraża to poczucie haiku Igora Burdonowa Mało znany fakt:
Wszyscy pomarli —
Ci, co żyli w państwie rosyjskim
W sierpniu 1864 roku.
Oni rzeczywiście wszyscy umarli — ci co pościli, składali wizyty, czytali „Moskiewskie Wiadomości Gubernialne” i przeklinali przewrotnego Disraelego. Ale na Starym Dońskim cmentarzu ogarnia mnie ostre, a więc nieomylne poczucie, że oni są gdzieś obok, że można ich dosięgnąć, tylko ja po prostu nie wiem, jak schwytać wymykający się czas, jak uchwycić rąbek tajemnicy.
Ów rąbek jest całkiem blisko, zdaje się, że jeszcze troszeczkę, a da się go uchwycić. Cóż, za krótkie ręce…
No więc układam powieści o XIX wieku, starając się włożyć w nie to, co najważniejsze — poczucie tajemnicy i wymykania się czasu. Zaludniam swoją wymyśloną Rosję postaciami, których imiona i nazwiska często zapożyczyłem z dońskich nagrobków. Sam nie wiem, co chcę przez to osiągnąć — czy wydobyć z grobu tych, których już nie ma, czy samemu wkraść się w ich życie.
Wargi zęby raz dwa trzy
Parę lat temu zaginął w Moskwie człowiek. Zaginął bez wieści. Cóż, nic takiego, w naszej stolicy według statystyk znika co roku do trzech tysięcy obywateli płci obojga, ale to nie był żaden bezdomny ani żadna sklerotyczna staruszka, tylko kapitan milicji, słuchacz fakultetu kryminologicznego Akademii Ochrony Prawa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Ankieta personalna podaje takie dane: Nikołaj Wileninowicz Czuchczew, Rosjanin, rok urodzenia 1970, odznaczony medalem „Za zasługi w ochronie porządku publicznego”.
Kiedy Czuchczew nie zjawił się na noc w akademiku, co nigdy przedtem mu się nie zdarzyło, a do tego nazajutrz opuścił zajęcia bez usprawiedliwienia, w akademii zaniepokojono się. Bądź co bądź — oficer milicji. Nie w kij dmuchał. Chciano zawiadomić wydział śledczy, ale wtedy do komendanta wpłynęło Skąd Należy tajne zalecenie: słuchacza Czuchczewa nie szukać, hałasu nie robić, odradza się również dociekać, co mogło się stać. Bo Tajemnica Państwowa.
Jak Tajemnica Państwowa, to Tajemnica, nie było rady: wykreślono kapitana z listy studentów, miejsce w akademiku oddano innemu oficerowi, a rzeczy osobistego użytku złożono do walizki i schowano w komórce, bo bliskich krewnych Czuchczew nie posiadał.
Jednym słowem — żył człowiek i, jak to się mówi, poszedł pod wodę bez plusku, rozpłynął się bez śladu. A człowiek był, nawiasem mówiąc, szczególny.
No, wiadomo — każdy człowiek jest szczególny. Z boku może nawet nie zawsze to widać, ale to pewne na sto procent. Każdy w głębi duszy wie o sobie, że jest zupełnie inny od innych. Nikołaj również zdawał sobie z tego sprawę, ale w odróżnieniu od większości ludzi — miał po temu jakie takie obiektywne powody. Być może nie całkiem obiektywne, może zaledwie przypadkowe, ale on sam w swoją szczególność nie wątpił i młodszemu lejtnantowi Lisiczkinej, która w ostatnim czasie bardzo mu się podobała, mówił: „Wierzę w swoją Gwiazdę”.
Szczególność Czuchczewa polegała zaś na tym, że był Człowiekiem–Znajdującym–Skarby. Co prawda jak dotąd skarb trafił mu się tylko raz, ale za to w wieku, kiedy kształtują się plany na całe życie — kiedy miał czternaście lat.
W miasteczku, gdzie wychował się Kolka, znajdowała się opuszczona sztolnia. Podczas wojny Niemcy mieli tam skład, a wycofując się, zaminowali sztolnię na amen. Naszym potem nie chciało się z tym mordować, a zresztą nie było po co, wstawili więc żelazne drzwi, żeby szczeniaki tam nie łaziły, powiesili tarczę z trupią czaszką i napisem „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony” i po sprawie. Przez czterdzieści lat drzwi rdzewiały i rdzewiały, aż tu Kolka jakoś tak rankiem idzie od rzeki i nagle patrzy — zamek sam z siebie wypadł z osady i przez szparę widać czarną pustkę.
Chłopak był ciekawski i nie ze strachliwych. Wlazł. Myślał może, że hełm niemiecki znajdzie albo, jak dobrze pójdzie, magazynek od szmajsera. A same miny, jeśli je ostrożnie wykopać i dokładniusieńko rozebrać, bardzo mogą się przydać do głuszenia ryb.
Na dobrą sprawę to Kolka w tej zakazanej sztolni powinien był wylecieć w powietrze, ale tu właśnie dała o sobie znać jego Gwiazda. To dzięki niej nie zaczepił za wąsik wyskakującej SMi–35, nie nastąpił na sprężynę betonowo–metalowej Stockmine, a za to znalazł w na wpół zbutwiałym jaszczyku do pocisków niewielkie, tak z grubsza trzydzieści na czterdzieści, pudełko, całe napakowane złotymi ozdobami. Pewnie schował je na lepsze czasy jakiś policaj, ale wrócić po swój skarb już się bydlakowi nie udało.
Gdyby Kolka Czuchczew zdążył z latami i doświadczeniem życiowym nabrać rozumu, to nikomu by o swoim znalezisku nie powiedział, spróbowałby upchnąć złotko bez szumu, małymi porcjami, ale czego chcieć od chłopaczka? Zaczął się przechwalać, roztrąbił na całe miasto.
Krótko mówiąc, pudełko wzięto na milicję, o bohaterskim Kolce napisano w gazecie, dali mu dyplom pochwalny i przewidziane prawem znaleźne: jedną czwartą wartości urzędowej obliczoną według ceny złotego złomu, czyli 784 ruble z kopiejkami. Kupił sobie za to motorower Wierchowina i czechosłowacki spinning, resztę oddał matce.
Taki to unikalny przypadek trafił się Czuchczewowi w pacholęcym wieku.
Wtedy też określił się kierunek jego drogi życiowej. Kola zdecydował, że zostanie pracownikiem organów porządku. Po pierwsze — niech dalej wszystko u niego idzie zgodnie z prawem. Po drugie — milicjantowi wolno wleźć tam, gdzie nieupoważnionym wstęp wzbroniony, skarby zaś, jak wiadomo, trafiają się tylko tam, gdzie byle kogo nie wpuszczają. No, a po trzecie — na górnika przecież nie pójdzie.
W następnych latach Czuchczew żył sobie właściwie dość zwyczajnie: odsłużył wojsko, uczył się w szkole milicyjnej, ożenił się i rozwiódł, pracował w biurze paszportowym, dostał się do moskiewskiej akademii, ale wszystko to było życie zewnętrzne, nie najważniejsze. Istota zaś polegała na tym, że Nikołaj rozglądał się uważnie wokół siebie. Nie wolno było przegapić chwili, kiedy Gwiazda naprowadzi go na Prawdziwy Skarb. I Czuchczew wierzył, że się nie zagapi.
Ze studiów w akademii kapitan był zadowolony. Nie tylko dlatego, że tędy prowadziła droga do awansu służbowego, a nawet, kto wie, do przeniesienia na stałe do stolicy albo w jej okolice, ale i dlatego, że uczelnia mieściła się na terenie dawnego klasztoru, w najstarszej części Moskwy. Sądząc z porywającej książki Podziemne skarby Białokamiennej, ziemia tutaj była dosłownie przeorana tajnymi przejściami i schronami, w których mieszkańcy Moskwy chowali swój dobytek a to przed Tatarami, a to przed Polakami, a to przed Francuzami, a to przed kolegami i poprzednikami kapitana Czuchczewa. Weźmy choćby tenże, służący za siedzibę akademii monaster pod wezwaniem Odcięcia Głowy Jana Chrzciciela. Do 1918 roku mieszkały tu mniszki. Panie i kupcowe dla ratowania duszy darowały im złote sukienki dla ikon, pudowe srebrne lichtarze i inne cenne przedmioty cerkiewnego użytku. Kiedy władza radziecka umyśliła sobie oddać nieruchomość, bardzo korzystnie ogrodzoną kamiennym murem, do dyspozycji CzK–OGPU, klasztor zamknięto. Przyszli po kosztowności — a tu ni czorta nie ma, same gołe ściany. Pochowały gdzieś mniszki cały swój majątek.
A gdzie? — chciałoby się zapytać. — Przecież nie po ulicach zrewolucjonizowanej stolicy wlokły swoje złoto i srebro?
Ono tu gdzieś jest, kochane, mówiło coś kapitanowi, kiedy przyglądał się gmachowi, w którym najpierw mieściły się cele mniszek, potem więzienie, a teraz składnica pomocy naukowych. Albo tu (miał na myśli inne miejsce, murszejącą cerkiew, zbudowaną na mocnym, głęboko zapadniętym fundamencie).
W ogóle to nie można powiedzieć, żeby wszystko się stało tak całkiem przypadkowo. Kto wie, gdzie patrzeć, ten wcześniej czy później zobaczy to, co chce zobaczyć.
Krótko mówiąc — ósmego grudnia, o wpół do drugiej po południu, w przerwie między zajęciami, Nikołaj spacerował koło świątyni. Żuł kanapkę z kiełbasą, pił sok z kartonika, rozglądał się wokoło — wszystko jak zawsze.
Nagle zobaczył, że przy samym murze dwóch robotników kopie rów: mieli kłaść kabel. Podszedł, zaczął się przyglądać. Pomyślał: aha, śpieszą się, żeby skończyć w odwilż, póki ziemia na nowo nie zamarzła. A trzeba wiedzieć, że tamtego grudnia odwilż była po prostu niezwykła: śnieg całkiem stajał, w niektórych dzielnicach miasta słupek termometru w dzień podnosił się do dziesięciu stopni Celsjusza.
Kapitan przyglądał się, jak ostrza łopat wbijają się w rudą glebę i serce biło mu szybciej niż zwykle. Wyobraził sobie, jak spod pecyn gliny pokaże się czarne wieko kufra albo czekoladowy bok dzbana. Wtedy, zanim robole coś zauważą, Nikołaj krzyknie: „No już, spadać stąd, tu kopać nie wolno, obiekt chroniony”. Oni pójdą po brygadzistę czy kogo tam, a on raz–dwa zeskoczy do dołu i…
Więcej wymarzyć Czuchczew nie zdążył, łopata obrzydliwie zazgrzytała, jakby po fundamencie cerkwi, ale kapitanowi wydało się, że zawadziła nie o kamień, tylko o żelazo.
I rzeczywiście: z ziemi sterczał zardzewiały rant, na którym wyraźnie rysowała się główka nitu. Albo do kamiennej podmurówki cerkwi przymocowana była metalowa płyta, albo — tylko spokojnie! — to wystawała górna krawędź zasypanych drzwi.
Na Nikołaja uderzyły poty. A robotnicy jakby nigdy nic wymachiwali łopatami, nawet się nie obejrzeli.
Tu Czuchczew przejawił „cechy wolicjonalne”, z uznaniem podkreślone w jego charakterystyce służbowej: zaczekał, chociaż wprost trzęsło go z niecierpliwości, aż kopacze pójdą na obiad.
Zeskoczył do rowu. Poskrobał patykiem. No tak, drzwi. Do samej góry zawalone najrozmaitszym paskudztwem: tłuczeń, przegniłe szczapy, kawałki tynku. Wygląda na to, że wejście zamaskowano celowo.
Nikołaj chwycił za łopatę, szybciutko odrzucił śmieci do głębokości mniej więcej pół metra. Potem wziął łom, wsunął w szczelinę, naparł. Z dziury zaleciało słodkawą stęchlizną. Tak właśnie powinno pachnieć Miejsce Ukrycia Skarbu.
Kapitan zasypał wszystko z powrotem, z góry dla pewności jeszcze przyrzucił ziemi. Teraz trzeba było doczekać nocy, kiedy wokoło będzie pusto.
Póki nie zamknięto portierni, Czuchczew pobiegł do akademika. Przebrał się w stary mundur, którego teraz używał tylko do praktycznych zajęć w rodzaju ćwiczebnej obławy na bezdomnych, naciągnął gumiaki, wsunął do chlebaka saperkę i dobrą latarkę „Tusa”, prezent od kolegów na trzydzieste urodziny, przeznaczoną do nocnych połowów.
Do wieczora snuł się po gmachu uczelni, po czym ruszył do wyjścia, niby razem ze wszystkimi, ale po drodze skręcił i boczkiem, boczkiem przy ścianie — wydostał się na tylne podwórze.
Przemęczył się do jedenastej w ciemnym kącie, schowany w kabinie spisanego do kasacji ziła, i dopiero kiedy na terenie uczelni zapadła kompletna cisza, wziął się do dzieła.
Przez godziny oczekiwania w kapitanie zebrało się tyle energii, że półtorametrowy dół wykopał w piętnaście minut. Stare drzwi odsłoniły się całkowicie. Były co prawda przeżarte rdzą, ale mocne, nie to co tamte w sztolni, tandetnej, tuż powojennej produkcji. Ale Czuchczew i z tymi uporał się w pięć sekund. Tak szarpnął za rygiel, że niemal go wyrwał.
Pochylił się, zrobił krok w ciemność, zamknął za sobą drzwi i dopiero teraz włączył tusę.
Zobaczył pod nogami stopnie. Zszedł nimi, i to głęboko na jakieś siedem–osiem metrów. Do piwnicy (albo, historycznie mówiąc, krypty) pod cerkwią Czuchczew już kiedyś zachodził, ale nic ciekawego tam nie znalazł, tylko zakurzone półki z archiwalnymi papierzyskami. Ale podziemie, w którym znalazł się teraz, najwyraźniej znajdowało się niżej.
Promień latarki myszkował po kłębach pajęczyny na sklepionym suficie, po brudnobiałych ścianach, po tłuczonej cegle na podłodze.
Było tak cicho, że kapitan wyraźnie słyszał stuk własnego serca.
Spokojnie, Kola, powiedział do siebie Czuchczew, nie pękaj. Jeśli wejście zasypali, to znaczy, że było co chować. Poszukamy. Zgodnie z przyjętymi zasadami prowadzenia przeszukania w pomieszczeniu zamkniętym zaczął od kąta i posuwał się metr po metrze, z biegiem wskazówki zegara.
Ściana, od której postanowił zacząć poszukiwania, zadziwiła kapitana. Była cała w drobnych wgnieceniach, wyglądających bardzo znajomo. Przyjrzawszy się jej, Nikołaj zrozumiał: ślady kul rewolwerowych lub pistoletowych. Z początku zdziwił się, ale kiedy dostrzegł na podłodze rozsypane w puszystym pyle pordzewiałe łuski, zagadka się wyjaśniła.
A niech to, przecież w tej piwnicy rozstrzeliwano. Jeśli w monasterze było czekistowskie więzienie, to oczywiście Czyste–Ręce–Gorące–Serca wykańczały tu wrogów rewolucji. W tamtych czasach nikt się specjalnie nie patyczkował, warunkowymi i przedterminowymi zwolnieniami nikogo się nie rozpieszczało. Teraz jasne, dlaczego piwnicę zamknęli, a drzwi przywalili.
Strach, jak rozczarował się kapitan Czuchczew.
I, oczywiście, zrobiło mu się nieswojo. Był człowiekiem może nie tyle nerwowym albo wrażliwym, ile na swój sposób subtelnym. Nie w sensie sentymentalizmu, tylko ostrości zmysłów. Kiedy ktoś tyle lat wypatruje wokół siebie tajemnych, tylko sobie wiadomych znaków, to rzecz nie przechodzi bez śladu.
I Nikołaj usłyszał coś w rodzaju krzyków, jęków, echo wystrzałów, nawet coś jakby mięchem bluznęło. Już chciał wziąć nogi za pas i uciekać z tego zapaskudzonego dołu, ale Gwiazda go nie puściła. Szepnęła mu na ucho: zajrzyj, Kola, w tamten, o, daleki kąt.
Czuchczew wygonił z psychiki nieistniejące dźwięki i ruszył we wskazanym kierunku.
Tam, w kącie, było bardzo niedobrze. Kapitan nie potrafiłby wyjaśnić, skąd wzięło się u niego takie wrażenie, ale po skórze przeleciały mu mrówki.
No co: po prostu ściana. Nikolaj poświecił latarką, próbując zorientować się, o co chodzi. No, pleśń. Mysie gówienka. Może raczej szczurze — bo kuleczki dosyć spore.
Z daleka doleciało „bum… bum… bum” — to zegar na klasztornej dzwonnicy zaczął wybijać północ.
Czuchczew potarł palcami pod wąsem, potem po przednich zębach — miał taki nawyk, kiedy się nad czymś mocno zamyślił.
— Wargi zęby raz dwa trzy — rozległ się nagle ze ściany cichy, ale wyraźny szept.
I jeszcze jakieś mamrotanie, niemal całkiem niedosłyszalne.
— Co? — spytał kapitan, odskakując.
Przed nim przecież nie było nic, zupełnie nic! Tylko ściana.
Nagle skądś (ze szpar między cegłami czy jak?) wypłynęła mgła nie mgła, dymy nie dymy, a może to Nikołajowi z przejęcia zamgliło się w oczach, w każdym razie widoczność zrobiła się niemal zerowa. Powietrze zakołysało się, w promieniu latarki zawirowały białe paprochy, a potem mąt się rozwiał i milicjant zobaczył w ścianie, wprost przed sobą, otwór, którego tu wcześniej nie było.
— Blin! — powiedział Czuchczew, bo z zasady nie używał niecenzuralnych wyrażeń, i upuścił swoją tusę na kamienną podłogę.
Latarka nie rozbiła się, ale potoczyła w bok, zaczęła świecić gdzieś w innym kierunku, i dlatego, kto tam jest w tej dziurze, Nikołaj nie dojrzał.
A najwyraźniej ktoś tam był.
W nos uderzył kapitana kwaśny smród, owionęło go chłodem jak z otwartej lodówki i usłyszał świszczący szept (jakby kobiecy):
— Ktota? Hej, kto ta?
— Kapitan Czuchczew — surowo odpowiedział Nikołaj, gorączkowo kombinując, jak by tu z oficjalnego punktu widzenia uzasadnić swoją obecność w piwnicy.
W zasadzie nie było to trudne. Reprezentant władzy ma prawo zaglądać, gdzie mu się podoba, jeśli podejrzewa, że coś jest nie w porządku. A tu niewątpliwie coś było nie w porządku, choć nie bardzo było jasne, co właściwie.
— Kapitan Czuchczew? — wyszemrała ciemność. — Kapitan Czuchczew? Nikołuszka, aniele mój! Przyszedłeś, sokoliku! A ja już nie miałam nadziei!
Mówiła jakaś starucha, teraz kapitan już był pewien. Głos był drżący, pęknięty, a do tego — mamiący, zamiast „kapitan Czuchczew” słyszało się „kapitan Tiuchczew” czy nawet „Tiutczew”.
Chłodny wietrzyk połaskotał Nikołaja po policzku, fetor nasilił się — chyba starowinka zdecydowała się podejść trochę bliżej.
— No, no! — uprzedził ją Czuchczew na wszelki wypadek i pochylił się, żeby podnieść latarkę. — Kontrola dokumentów. Dowód!
Tu pojawiały się problemy co się zowie. Po pierwsze — co to za osoba? Po drugie — jak znalazła się w zasypanej piwnicy? Wynika z tego, że co? Ze jest tu drugie wejście? Po trzecie — gdzie się podział kawałek ściany? Po czwarte — skąd staruszka zna jego imię? „Nikołuszka” Czuchczewa nikt nie nazywał nawet w dzieciństwie — raczej „Kolką”, matka „Koluńczykiem”, a babcia „Koliczkiem — Króliczkiem”.
— Nie poznałeś swojej Dariuszki? — drżał i pochlipywał głos. — Och, czekałam ja na ciebie, umiłowanego, och, czekałam cię, niemiłosiernego! Ile to grzechów na swoją duszę wzięłam! Bez rozumu to i grzech nie grzech, a mój rozum tyś ze sobą zabrał, kiedyś mnie rzucił, na młodą, żółtowłosą zamienił! Ja bym je wszystkie, czupiradła żółtowłose, na kawałki rozerwała, we wrzątku ugotowała, żelazkiem spaliła! Ale czy to da rady je wszystkie wytępić?
I tyle było w tym zachłystującym się syczeniu złości, że Czuchczewowi palce się rozwarły i latarka znów wypadła mu z ręki.
— Ale i mnie męczyli, och, jak męczyli! — Starucha przeszła z wężowego syku na płacz. — Przez wszystkie lata w ciemności, o suchej skórce chleba. A ludziki czarne przez kratkę się drażnią, pierogi na spodzie pieca wypiekane pokazują i dogadują: „Sattyczycha–bałtyczycha oj wysocka to diaczycha, Wasiliewna, Daria–Iwanna — tylko co z niej była panna! A my pierożki mamy gorące: z rybeczką, z wyziżką, z wołowinką, z jajeczkiem. Prosim, prosim, miłej pani wszystko znosim! W naszym kra—miku atłasy altembasy, szpileczki igiełeczki, czyraczki brodaweczki…” Ja na nich jak zwierz ryczałam, po matce wyzywałam, a oni rechoczą; „Tyś nie baba — mówią. — Tyś chłop, ukaz o tobie czytali. Ściągaj portki, pochwal się! Jak to na ciebie żołnierz wlazł?” Temu co z przyczyny żołnierza odniosłam, to ja nie winna, ty złym językom nie wierz. Zgwałcił ci on mnie, kiedy bez sił w gorączce leżałam. Ja, Nikołuszka, amanciku ty mój, ciebie jednego ubóstwiam…
Tych bredni już Czuchczew prawie nie słuchał. Wykalkulował już sobie, co to za straszydło. Przy klasztornym murze niedawno otwarto kaplicę i teraz przy niej pełno wszelakich pijaczków–żebraczków się pożywia, o jałmużnę się przymawia. No i ta starucha to z pewnością jedna z nich. Kopnięta na dobre, na calusieńką głowę, dawniej takich nawiedzonymi nazywano. A czasem błogosławionymi, jak cerkiew na Placu Czerwonym. W dzień starucha pewnie sterczy na ulicy, na noc do piwnicy się kryje. Kapitan zupełnie już pewną, wcale nie drżącą ręką podniósł latarkę, poświecił — i wersja się potwierdziła. Przy ścianie kiwała się bardzo wysoka starucha, koścista jak Baba Jaga, z gorejącymi czarnymi oczyskami, krótko mówiąc — całkiem najostatniejsza menelka: na górze jakieś szmaty namotane, w dole szerokie spodnie wypchane na kolanach, coś w rodzaju starych chińskich pludrów, a na nogach podarte słomiane laczki.
— Światło takie bije od ciebie, jakby od tamtego! — rozczuliło się straszydło i wyciągnęło w kierunku kapitana koślawe łapska. — To on ciebie posłał, tak?
— Rrręce precz! — krzyknął Czuchczew, jeżąc się z zimna. Jak ona tu nocuje, jak, do wszystkich diabłów, nie zamarznie? — Kto posłał? Dokąd posłał?
— Ten, co szyby pilnuje — niezrozumiale objaśniła menelka. — On, nikt inny. Poświeć na siebie, Nikołuszka. Daj się napatrzeć na liczko słodziutkie. Stęskniłam się. — I nagle klasnęła w ręce, spłoszyła się. — Ach, głupia ja, głupia! Co ja tak, nieubrana, nieuczesana, w czym tam byłam! I jeszcze się dziwię, że ty mnie nie przyhołubisz, słowa dobrego nie powiesz. Nie patrz na mnie, miodowy ty mój, ja zaraz, ja zaraz!
Machnęła przed sobą ręką i znów, jak przed pięcioma minutami, powietrze popłynęło, zamgliło się, ale teraz już tylko na bardzo krótko.
— No, popatrz teraz na swoją Dariuszkę! Mgiełka rozwiała się i Czuchczew zobaczył zamiast staruchy młodą jeszcze, ale bardzo nieładną kobietę — czarnowłosą, przy kości, z kartoflanym nosem. Najdziwniejsze, że miała na sobie już nie łachmany, ale długą, elegancką suknię z głębokim, przegłębokim dekoltem, a w dekolcie kołysało się biuścicho tak na oko numer pięć albo i sześć. I pachniało teraz nie kwasem, tylko wyrazistym kwietnym aromatem.
Na ten widok Nikołaj, choć dzielny był człowiek, latarkę upuścił (już trzeci raz), odwrócił się i dał nogę ku schodom. Sam nie pamiętał, jak wyleciał z piwnicy, a w ślad za nim niosło się:
— Stój! Dokąd? Przecież teraz sto lat się nie zobaczymy
Działo się to nocą ósmego grudnia, nawet już dziewiątego, bo kiedy Czuchczew wylazł z dołu, przede wszystkim spojrzał na zegarek — z milicyjnego nawyku: jeśli jest jakieś zdarzenie, od razu spisuj protokół. Było jedenaście po północy.
Kapitan postał w rowie, uspokoił się nieco, po czym wytłumaczył sobie, że padł ofiarą halucynacji, zjawiska słabo zbadanego przez naukę. Ale z powrotem do piwnicy nie poszedł — jak bez latarki? Przywalił żelazne drzwi śmieciami i postanowił, że zabierze tusę nazajutrz.
Do rana przewracał się w łóżku. Parę razy zapadał w drzemkę, ale nie na długo — zrywał się oblany zimnym potem, z krzykiem, ale jaki to koszmar mu się przyśnił — przypomnieć sobie nie umiał.
Następnego dnia zamiast na pierwszy wykład poszedł do czytelni, poprosił o książkę o Moskwie, znalazł ustęp dotyczący klasztoru Jana Chrzciciela i starej cerkwi, zaczął czytać.
Okazało się, że cerkiew nie jest znowu aż taka stara, zbudowano ją raptem sto trzydzieści lat temu. Przedtem stała w tym miejscu inna świątynia, którą w roku 1860 rozebrano, a na dawnym fundamencie postawiono nową. Jednym słowem — zaoszczędzono na doprowadzeniu do zerowego stanu budowy.
Dalej już była liryka — o księżniczce Tarakanowej, o dla Chrystusa nawiedzonej Marcie, o strasznej morderczyni Sałtyczysze…
Doszedłszy do tego miejsca, Nikołaj aż się wzdrygnął. Przypomniał sobie, jak nocne straszydło mamrotało „Sałtyczycha–bałtyczycha” i jeszcze coś takiego. Przebiegł oczyma tekst, ale o Sałtyczysze w książce było niewiele: okrutna dla swoich chłopów pańszczyźnianych dziedziczka, osadzona w klasztornym więzieniu, gdzie zmarła.
— Potrzebuję encyklopedii, jak największej. Na literę „S” — poprosił Czuchczew bibliotekarkę.
Otrzymał pękaty tom, poszukał hasła „Sałtyczycha”, znalazł.
Hasło było takiej treści:
„Sałtyczycha — wł. Sałtykowa Daria Nikotajewna [marzec 1730–27.11. (9.12) 1801, wedle innych danych 1800]. Wdowa po rotmistrzu gwardii, bogata dziedziczka, majątki w guberniach moskiewskiej, wotogodzkiej i kostromskiej. W ciągu siedmiu lat (1756–1762) zamęczyła na śmierć 139 osób, w większości jasnowłose kobiety i dziewczyny. Przypalała albo biła na śmierć swoje ofiary, oblewała je wrzątkiem, parzyła żelazkiem, podpalała im włosy. Ataki bestialskiego okrucieństwa zaczęły występować u S., odkąd rzucił ją kochanek, kapitan Nikołaj Tiutczew, dziad wybitnego poety F. Tiutczewa. S. usiłowała najpierw zabić kapitana i jego młodą żonę, a kiedy małżonkowie ratowali się ucieczką, zaczęła wyładowywać złość na swoich bezbronnych sługach. Jej chłopi próbowali się skarżyć, ale S. okupywała się władzom łapówkami. Wreszcie w r. 1762 dwóch chłopów, którym zabiła żony, dotarło do samej cesarzowej, ta zaś rozkazała Kolegium Sprawiedliwości przeprowadzić staranne śledztwo, które trwało 6 lat. Sąd skazał zbrodniarkę na karę śmierci i konfiskatę całego mienia. S. zdołała jednak ukryć kufry ze złotem i nawet na torturach nie wydała miejsca, gdzie znajduje się skarb. Katarzyna II uznała, że dla takiego monstre szybka kaźń będzie karą zbyt małą i postanowiła: „1. Pozbawić ją [Sałtykowąa] godności szlacheckiej i nakazać w całym naszym imperium, żeby nikt jej nigdy ani nazwiskiem rodowym ojca, ani męża nie nazywał. 2. Rozkazać w Moskwie wyprowadzić ją na plac i przykuć do słupa, i przyczepić jej do szyi arkusz z napisem wielkimi literami: «Dręczycielka i morderczyni”. 3. Kiedy przestoi ona godzinę na owym hańbiącym widowisku, to zakutą w żelaza odwieźć ją do jednego z żeńskich monasterów znajdujących się w Białym albo Ziemianym mieście i tam koło której bądź cerkwi posadzić w specjalnie wyrobionym podziemnym lochu, w którym do śmierci ją trzymać takim sposobem, żeby ona tam znikąd światła nie miała”. Oprócz tego S. została uznana za niegodną, by być uważaną za osobę „miłosiernej” płci, wobec czego nakazano na przyszłość nazywać „potwora onego mężczyzną”. Została zamknięta w podziemnym lochu panieńskiego klasztoru pod wezwaniem Jana Chrzciciela, gdzie siedziała w oddzielnej komorze i stała się na długie lata jedną z moskiewskich osobliwości. Urodziła dziecko spłodzone z żołnierzem straży, ale na łaskę tym nie zasłużyła. Zresztą przez całe przeszło trzydzieści lat uwięzienia aż do śmierci S. nie okazała żadnej skruchy z powodu dokonanych zbrodni. Pochowana przez krewnych na cmentarzu moskiewskiego monasteru Dońskiego.
Podczas lektury Czuchczewem miotały różnorakie mocne uczucia. Myśli zaś wprost iskrzyły mu się w głowie. Z początku, dopóki czytał o okrucieństwach, myślał po prostu: „To ci gadzina”. Ale chwilę potem natknął się na kapitana Nikołaja Tiutczewa i zaraz zaczął usta i zęby palcem trzeć. Oczy same z siebie zamrugały nerwowo, zrobiło mu się duszno, nie miał czym oddychać.
Na co to wychodzi, mówił do siebie. To ona, ta sadystka, tu w piwnicy pod cerkwią siedzi? A w encyklopedii piszą: „pochowana na cmentarzu”?
Zwolnił się z zajęć, poleciał na Doński. Znalazł według schematu właściwy grób, postał koło kamienia, zastanawiając się, czy nie dałoby się jakoś zorganizować ekshumacji.
Ale szybko zdał sobie sprawę, że pomysł jest kiepski. Po pierwsze — cala mordęga papierkowa. Po drugie — można w rezultacie i na badaniach psychiatrycznych wylądować. Po trzecie — w ogóle po jaką cholerę?
Nazwijmy rzeczy po imieniu: w grobie leżą kości (i niech sobie leżą), a w krypcie siedzi upiór.
Jakieś piętnaście lat temu taki pomysł w ogóle Nikołajowi nie przyszedłby do głowy. W dzieciństwie dobrze wiedział, że Boga nie ma, ale teraz sprawa zrobiła się jakaś niewyraźna. Nawet u komendanta akademii w gabinecie obok prezydenta Putina ikona wisi. Dziś to w służbie nie szkodzi, nawet pomaga. I co drugi glina z krzyżykiem na szyi chodzi. Taki to niematerialistyczny obraz świata się układa. A jeśli jest raj i jest piekło, to czemu by upiorów miało nie być?
Czuchczew, mający tak dobre wyniki z kryminalistyki analitycznej, nie mógł pominąć i tego istotnego faktu, że dziewiątego grudnia, czyli dzisiaj, upłynęło równo dwieście lat, od kiedy ta cała Sałtyczycha się wyniosła, w sensie — umarła. Może je, niby te upiory, raz na sto lat na spacer wypuszczają z okazji jubileuszu? Chyba nie przypadkiem zmora krzyczała: „Teraz sto lat się nie zobaczymy”? Niechby i tysiąc lat, Nikołaj nie miał nic przeciwko temu.
Chociaż zależy, jak na to spojrzeć.
Gwiazda przecież nie bez powodu kazała mu w niedobry kąt zajrzeć. Nie po to, by go postraszyć czy pośmiać się z niego. Co piszą w encyklopedii? Na wpół oszalała baba schowała kufry ze złotem, nikomu ich nie oddała. Może dlatego właśnie jej dusza spokoju nie może zaznać — strzeże swojego majątku? Przeszło dwa stulecia leży gdzieś złoto, czeka na nowego gospodarza. Czy nie na kapitana Czuchczewa?
I przecież jak udatnie wszystko się składa, jedno do drugiego.
Ta Sałtyczycha nie zapomniała swojego kochanka, do tej pory za nim usycha, no nie?
Jeśli komuś skarb swój odda, to tylko „Nikołuszce”, no nie?
A Czuchczew, nawiasem mówiąc, to też Nikołuszka, też kapitan i nawet prawie Tiutczew.
Poprosić ją, jak należy, i kto wie — a nuż objaśni, gdzie skarb. Żeby tylko się nie połapała, bo się obrazi, zacznie szaleć. Kobitka z niej charakterna, lepiej takiej nie podpaść.
Ryzyko, oczywiście, jest, ale jak to mówią — kto nie ryzykuje, szampana nie pije.
Na wszelki wypadek Czuchczew podjął środki ostrożności, ogółem trzy.
Po pierwsze — wsunął do kieszeni święty obrazek. Do wewnętrznej, żeby od razu nieczystej siły nie odstraszyć, a jak będzie trzeba — wyciągnie się.
Po drugie — zabrał służbową broń, z tym że kule pokrył srebrną farbą.
Po trzecie pożyczył od Sieriogi Wołosiuka trójkątny kapelusz, taki, jaki się nosiło za Piotra I. Sierioga był w zeszłym roku w Wenecji z reprezentacją Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w siatkówce i tam go kupił — żeby w sylwestra założyć albo, tak sobie, powygłupiać się. Jeśli nasunąć piróg trochę niżej, może się Sałtyczycha nie połapie. Wątpliwe, żeby w swoim wieku dobrze widziała. A jeszcze po ćmaku.
Jednym słowem wyszykował się dobrze i bez lęku ruszył do piwnicy. Bał się tylko jednego — że upiór się nie pojawi. Dlatego już o wpół do jedenastej, półtorej godziny przed upływem dnia dziewiątego grudnia, był na miejscu.
Popstrykał zapalniczką, znalazł tusę, ale nastawił na najsłabsze, rozproszone światło. Zbędne oświetlenie rzekomemu kapitanowi Tiutczewowi nie było do niczego potrzebne.
Tyle że wszystko to było na darmo — nie wyszła do Nikołaja ani oberwana starucha, ani zażywna ciotka w eleganckiej sukni.
A on tak tupał, tak dreptał w upragnionym kącie. I w cegłę stukał i nawet wołał: „Dariuszka, to ja, Kola Tiutczew”. Parę razy zza ściany jakby coś dobiegło. Ale może mu się tylko wydało.
Tymczasem czas nie stał w miejscu. Do północy zostawało tyle co nic.
Kapitan stanął przed ścianą, w skupieniu przetarł usta, poślinił palec o zęby, splunął.
I nagle usłyszał dokładnie to co wczoraj: „Wargi zęby raz dwa trzy, rozryw trawo pomóż mi…” I dalej jeszcze coś, ale już nie dało się zrozumieć.
— Daria Nikołaj’wna! — ryknął Czuchczew. — Dariuszka! Tu jestem! Chodź no tutaj!
Ścianę zasnuła para, zakręcił się białawy mąt i oto już stała przed kapitanem martwa dziedziczka, wyciągając do niego tłuste ręce.
Bohaterski mężczyzna był z tego Tiutczewa, pomyślał kapitan, bo i w młodzieńczej swej postaci Sałtyczycha nie była, mówiąc wprost, Marilyn Monroe.
— Nikołuszka, misiaczku! — zaszeleścił upiór. — Wróciłeś! A ja już nadzieję straciłam!
Widząc, że zaraz dojdzie do objęć, Czuchczew mimo woli zmrużył oczy, ale nic szczególnie strasznego się nie stało — tylko dreszcz przeszedł mu po plecach i zrobiło się zimno w policzek.
— Na cmentarzu byłem — powiedział Nikołaj, żeby nadać spotkaniu konstruktywny charakter. — Wieniec na grobie położyłem.
— Tam, na cmentarzu, tylko szkielet leży — obojętnie powiedziała nieboszczka, potwierdzając wersję kapitana. — A mnie samej, kiedy umarłam, kazano tutaj zostać, na miejscu ziemskiej kary.
— Co to tam się dzieje, po śmierci? — zapytał Czuchczew, zastanawiając się, jak by tu zręcznie skręcić do najważniejszego — do skarbu.
Sałtyczycha zdziwiła się:
— To niby nie wiesz? Albo to z tobą inaczej było? Chociaż czemu by ciebie szyba nie miała puszczać, tyś się przecież nie srożył, duszy grzechem nie obciążyłeś. Wszystkie brzemiona na mnie samą legły…
Ostatnie słowa wypowiedziane zostały z wyraźną urazą, że zjawy trysnęły we wszystkie strony maleńkie szkarłatne iskry i Nikołaj pośpiesznie wsunął lewą rękę za pazuchę, gdzie miał ikonkę, prawą zaś do kieszeni, gdzie leżał pistolet z posrebrzanymi kulami.
Ale widmo zaraz się uspokoiło, gniew przeszedł w smutek.
— Ty, Nikołuszka, nie jesteś winien. Wszyscy mężczyźni w miłości są tchórzliwi, oszczędzają duszę swoją, skrywają. Baba jak już pokocha, to jej wszystko jedno — dusza, nie dusza. Ja o swojej ani razu nie pomyślałam, odpłaty się nie przestraszyłam. Samego tylko serca słuchałam. A jak swoje odcierpiałam, ciało swoje obrzydłe, ohydne opuściłam, za wszystko wypadło odpowiedzieć. Ty, jak umarłeś, leciałeś przez czarną rurę?
— Jasne… — ostrożnie przytaknął Czuchczew.
— I światło potem zobaczyłeś?
— No.
— I jak? Pewnie na wolność wyleciałeś? — Sałtyczycha westchnęła. — A moja dusza nie dała rady, za dużo w niej ciężaru. Patrzę — przestwór, wszystko zielone i błękitne, i światło tęczowe nad nurtem. Tak by się tam chciało, tak chciało! I widzę, jak przechadzają się tam różni tacy, i dźwięki słodkie dochodzą! Rozbiegłam się, rozpędziłam — i trzask o szkło. I dalej nie mogę. Tłukę się, jak mucha o szybę, ale nie ma dla mnie drogi. Koło mnie inne dusze przelatują, ta cicho, tamta znów z brzękiem, niektóre też z początku się potłuką, popłaczą, i szyba je przepuści, a mnie — ani, ani… Potem głos słyszę. Szarmancki taki, tylko bardzo smutny. „Nie przejdziesz, córeczko, nawet nie myśl. Duszę masz ciężką. Pokajać się trzeba”. Ja krzyczę: „Puszczaj, dziadku, nie mam za co się kajać! Tyś ludzi miłości nauczał, no to ja może ze wszystkich na świecie najbardziej kochałam, dla miłości duszy swojej nie pożałowałam! Puść, daj się przejść po jedwabnej trawie—murawie!” „A co tam ja — powiada. — To ty sama siebie nie puszczasz. Pokajać się trzeba, Dariuszka”. Ja mu na to: „No, kajam się, kajam! Otwieraj szybciej okienko! Będę tam, w przestworzach, na swojego Nikołuszkę czekać!” Ale nie było na to żadnej odpowiedzi. Długo nie było. Potem słyszę: „Przyjdź za sto lat. Przedtem w żaden sposób nie można”. I znowu do swojej dziury trafiłam. Wejście już zdążyli kamieniem przyrzucić, żeby ciemnica krwiożerczej Sałtyczychy świata bożego nie plugawiła. Wiesz ty, przyjacielu mój serdeczny, co to jest sto lat w kamiennym worze siedzieć? I to bez pociechy snu, bez plamki światła? Każda godzina, każda minuta wiecznością się zdaje. Tylko jednym się ratowałam: o tobie, aniele mój, myślałam. Wciąż się dręczyłam: kochałeś ty mnie czy nie? Choćby niedługo, choćby dzionek jeden? Sto lat o ściany się tłukłam, wciąż powtarzałam sobie: kochał — nie kochał? A jak minął naznaczony czas, u samego schyłku dnia, o północy, sufit się rozstąpił i poleciałam nad dachami — kopułami, nad wieżami — obłokami. I widzę rurę i światło w niej, i po tamtej stronie łąkę cudowną. Ale znów nie puściła szyba przeklęta. A Głos powiedział: „Za wiele miłości — wiele męki, wiele się też wybaczy. Ale nie pokajałaś się. Przyjdź za sto lat”. Znowu się tu znalazłam. Znowu powtarzam w kółko: kochał — nie kochał, kochał — nie kochał. Tyle że te drugie sto lat okazało się jeszcze gorsze od pierwszych. Teraz trzeci raz polecę, szczęścia spróbuję, ale dziś się nie boję. Jak już ciebie, gołąbka mojego, zobaczyłam, to znaczy, że mnie wypuszczą!
Usłyszawszy „polecę”, Czuchczew wzdrygnął się, popatrzył na zegarek. Za siedem dwunasta, a on w jakieś bajdy się zasłuchał. Odleci zaraz straszydło i nie wiadomo, czy wróci. Może termin jej skrócą albo reżim zmienią — z obostrzonego na zwyczajny. Jak nie wróci do tego karceru, to o skarbie można zapomnieć.
Chwycił więc kapitan byka za rogi:
— Słuchaj, Dasza, a gdzieś ty kufry ze złotem pochowała? Po prostu ciekaw jestem. Tu bez ciebie szukali ich, szukali — bez skutku.
Wstrzymał oddech: powie? Nie powie?
—— Rzeczy niby? Półmiski złote, perły, diamenty, szmaragdy, sobole skórki w pękach? — spytała Sałtyczycha. — Mądrze schowałam. W życiu nikt nie znajdzie.
Sobole, oczywiście, zbutwiały, ale kamienie i złote naczynia — to jest to, czego nam trzeba — odnotował Czuchczew w pamięci.
— Tobie, cukrowy mój, opowiem. Pamiętasz mój pałacyk, ten na Kuznieckim Moście? No więc jeśli spojrzeć od strony Łubianki: po prawej stronie ulicy dom z zabudowaniami gospodarskimi, a po lewej — sad i ogrody. Tam w sadzie — stara, wyschnięta studnia. Pamiętasz? Ty jeszcze koło niej dla mnie kwiatek dzikiej róży zerwałeś. Ja go potem w kryształowej szkatułce trzymałam.
— Pamiętam, pamiętam — ponaglił ją Nikołaj. — I co dalej?
— Myślisz, dlaczego ja pustej studni nie kazałam zasypać? Bo ja tam truposze wrzucałam, razem z pół setki, a policji zgłaszałam, że uciekli. Głęboko tam: dwa razy po dwanaście sążni. Jak dowiedziałam się od zaufanego człowieka, że wrogowie moi z rana przyjdą mnie w kajdany zakuć, spuściłam kufry na dół. Sieńce, Proszce i Timoszce, sługom moim wiernym, kazałam wszystko ziemią i chrustem przyrzucić. Całą noc sypali. A o świcie, kiedy już roboty niewiele zostało, trucizną ich napoiłam i tam wrzuciłam. Do pełna już sama dosypałam.
— Studnia na lewo od Kuznieckiego? — próbował sobie wyobrazić kapitan. — Jakoś sobie nie przypominam, Dasza, jak daleko ona jest od jezdnej części?
— Od czego, słodziutki?
— No, od ulicy.
— Od rogu Łubianki trzydzieści pięć kroków. A potem w lewo jeszcze dwanaście. Zapamiętałam.
„No tak, plan siedemnastowiecznej Moskwy zdobyć, to nie problem — kalkulował Czuchczew. — No, parę kroków w tę stronę czy w tamtą to nieważne. Najważniejsze — kto ma prawo do gruntu. Trzeba będzie coś odpalić, pół na pół, inaczej się nie da”.
I tu aż mu się zimno zrobiło.
— Na lewo od Kuznieckiego?! — wykrzyknął. — Trzydzieści pięć kroków? Toż to Firma!
Martwa dziedziczka o coś go pytała, sięgała mu do twarzy lodowatymi, bezcielesnymi rękoma, a w głowie kapitana kłębiły się bez ładu i składu najrozmaitsze, chaotyczne myśli. W takim mniej więcej stylu: no i masz, jak to się wszystko plecie na świecie — niby samo z siebie, a właśnie wcale nie. Jeśli jest gdzieś jakieś miejsce, to nie tak sobie, nie przypadkiem. No, choćby ta Sałtyczycha. Mało to w Moskwie monasterów z murami, ale w osiemnastym roku szychy z CzK na więzienie do rozstrzeliwań wybrali właśnie Jana Chrzciciela, gdzie ta poczwara wściekła trzydzieści lat w jamie przesiedziała, a potem za upiora się tłukła. A Łubianka? Jak Dzierżyński–Mienżyński do Moskwy z Pitra się przenosili, to przecież mogli na swoją firmę wziąć każdą inną nieruchomość, a tu nie: popatrzyli wkoło swoimi żelaznymi oczami i powiedzieli — o, tu jest nasze miejsce. Mamy życzenie siedzieć w domu towarzystwa ubezpieczeniowego „Rossija”, żeby całą Rosję w strachu trzymać, a jeszcze ta działka naprzeciwko nam pasuje, ją też capniemy. Chyba raczej nie wiedzieli rycerze rewolucji, że w tym samym miejscu Sałtyczycha nad dziewkami pańszczyźnianymi się pastwiła — podpowiedziały im ten gmach ich gorące serca.
„Nie o tym, Kola, myślisz, co trzeba — przerwał sobie głupie myśli kapitan. — Czas! Czas!”
— Nie trafię do twoich kufrów! — krzyknął tęsknie. — W żaden sposób nie trafię!
Dziedziczka zdziwiła się:
— Ale na co ci złoto, Nikołuszka? — Ale usłyszawszy, jak Czuchczew pojękuje ze zmartwienia, dodała prędko: — Mnie nie szkoda, bierz. A że one głęboko pod ziemią leżą i na wierzchu, mówią, domów, mieszkań nabudowali, to głupstwo. Znasz przecież zaklęcie. Powiesz słowa czarodziejskie i w mig tam się znajdziesz.
— Ja–jakie za–zaklęcie?! — Czuchczew z wrażenia aż zaczął się jąkać.
— „Wargi zęby raz dwa trzy, rozryw trawo pomóż mi, otwórz się ziemiczko mdła, siedem grzywien dam od sta”. Dobre zaklęcie. I pod ziemię puści, i za mur kamienny.
— A… a ty w takim razie dlaczego dwieście lat w zamknięciu przesiedziałaś? — okazał swoje analityczne zdolności Nikołaj. — Zamiast w ciemności siedzieć, chodziłabyś sobie na wolności.
— Ach, Nikołuszka, toć przecież najpierw trzeba wargi, zęby potrzeć, a ja ich nie mam, pozór jeden. A obok nikogo cielesnego nie było. Pókiś ty po mnie nie przyszedł. Czekaj! — nagle zjawa zakołysała się w kierunku Czuchczewa. — A skąd to do ciebie wargi, zęby? Toś ty nie duch pusty? Właśnie tak patrzę, że jakby parowało od ciebie, ciepłem ciągnie…
„Wpadłem! Spalony jestem! Zaraz się rzuci!” — przemknęło kapitanowi przez głowę, i tak mu straszno się zrobiło od patrzenia w wytrzeszczone oczy potwora, że zapomniał i o ikonie, i o posrebrzanej kuli. A też, uczciwie mówiąc, wątpliwe, żeby go one uratowały.
Sałtyczycha nie rzuciła się jednak na przerażonego Czuchczewa, tylko przesunęła mu drżącą ręką po policzku, jakby go pogładziła.
— Na mnie czas, Nikołuszka — powiedziała czule, pieszczotliwie, i jej twarz nagle przestała być potworna. — Jeśli jesteś żywy, to nawet lepiej. Żyj sobie ile zdolisz. Zdążysz na zielony przestwór, ciebie puszczą, nie bój się. Powiedz tylko, sokole mój jasny, czy kochałeś mnie choć odrobinę? Skoro przyszedłeś do mnie, baby złej i szalonej, choćby i po dwustu latach, to może kochałeś?
I w tej chwili kapitan zrozumiał, że ona mu nic złego nie zrobi. Zresztą zegar zaczął już wybijać północ — upiór zaraz zniknie. O, już popłynął, uniósł się w górę.
Można było spokojnie posłać babinę do wszystkich diabłów, tym bardziej że kluczowe informacje Czuchczew z niej już wydobył. Ale jakoś żal mu się jej, niedorobionej, zrobiło.
— Oczywiście, że kochałem, co za pytanie — burknął i nie czekając, aż Sałtyczycha przesączy się przez sufit, dał dyla do wyjścia — okropnie spieszno mu było wziąć się jak najprędzej do rzeczy.
— Kochałeś?! Kochaaałeś? — szemrał mu za plecami załamujący się głos. — Ach, jakie szczęście! Ach, jaki smutek! Ach, ja piekielnica, ach, bestia krwawa! Co to ja z wami, dziewuszki biedne, nawyrabiałam? Za co męczyłam, na śmierć zabijałam? Nie ma dla mnie przebaczenia!
I przy wtórze tych skowytów Czuchczew wyskoczył z piwnicy — dokładnie z ostatnim uderzeniem zegara.
Godzinę później szedł powoli, z szaleńczo bijącym sercem, wzdłuż szarego muru potężnego gmaszyska, wychodzącego jednym bokiem na ulicę Łubianka, drugim na most Kuzniecki.
Wisząca nad wejściem kamera podejrzliwie odwróciła się w kierunku nocnego przechodnia, ale dojrzawszy milicyjny mundur, szybko straciła dla niego zainteresowanie. Jednak dobrze Nikołaj wybrał sobie zawód.
„…Trzydzieści dwa, trzydzieści trzy, trzydzieści cztery, trzydzieści pięć” — doliczył kapitan, zatrzymał się i zrobił precyzyjny „w lewo zwrot”.
W to, że ściana rozsunie się, a ziemia rozstąpi, nie wątpił wcale. Zaszedł po drodze do akademika, żeby zamienić piróg na czapkę, i przy okazji dokonał eksperymentu: stanął przed zamkniętymi na noc drzwiami żeńskiego piętra, wymówił czarodziejskie zaklęcie i natychmiast znalazł się po drugiej stronie. Mógł w ten sam sposób dostać się do pokoju nr 238, nacieszyć się widokiem śpiącej podporucznik Lisiczkinej, ale postanowił odłożyć to na później.
Niepokoił go więc nie granitowy mur, tylko coś zupełnie innego. Dwakroć dwanaście sążni, to, z grubsza biorąc, Pięćdziesiąt metrów. Niby głęboko, ale mówią, że pod fedesbecją jest od groma podziemnych pięter. A co, jeśli studnię Sałtyczychy już dawno temu rozkopano i mieści się tam teraz sala komputerowa albo jakieś tajne archiwum?
Kamera znów zaczęła obracać swoją cienką szyję i Nikołaj zdecydował się.
„Ech, było nie było — pomyślał. — Kto nie ryzykuje…” Przesunął palcem po wargach, po zębach, szybciutko wymamrotał magiczne słowa i zrobił krok naprzód, w kłębiący się przed nim mlecznobiały obłok.
No, a co z nim było dalej, opowiedzieć nie mogę, bo to Tajemnica Państwowa. Do akademii w każdym razie już nie wrócił.
I to już cała historia. Pozostaje tylko wspomnieć o pewnym maleńkim, ale godnym uwagi zjawisku przyrodniczym, o którym zamieszczono nawet wzmiankę w rubryce „Kącik meteorologa”.
Na jednym z grobów Starego Dońskiego cmentarza, jak się zdaje — tym samym, gdzie pochowano słynną dziedziczkę Sałtyczychę, zakwitł wątły, bladożółty przebiśnieg. W grudniu!
Co prawda — była odwilż. W niektórych dzielnicach słupek termometru podniósł się do dziesięciu stopni Celsjusza.
Cmentarz Highgate
(Londyn)
It has all been hery interesting, czyli śmierć obyczajna
Dojechać północną linią metra do stacji Highgate. Długo iść wijącymi się wśród wzgórz ulicami. Zatrzymać się przed głuchą, ciemnoszarą ścianą.
Przed wejściem do bramy zatrzymać się jeszcze raz, odetchnąć i przypomnieć sobie tę Anglię, którą od dzieciństwa znamy z Dickensa, Bulwer–Lyttona, Conan Doyle’a i Galsworthy’ego. Tu właśnie, pod gęstymi wiązami i dębami (a zresztą pojęcia nie mam, jak się cała ta flora nazywa — my, mieszczuchy, obchodzimy się bez tego), jest ona pochowana, ta najprawdziwsza wiktoriańska Anglia, ta, co istniała, władała światem i której już nigdy więcej nie będzie.
Najpiękniejszy ze znanych mi opisów Londynu wyszedł spod pióra Josifa Brodskiego:
Piękny jest Londyn, cały pod zegarów władzą,
Tylko serce nie chce nadążyć za głosem Big Bena,
Pełznie w morze Tamizy długa karacena
I basami się w Chelsea holowniki wadzą*.
Ale na cmentarzu Highgate nie ma nic, co by przypominało czytankowy obraz — ani wody, ani dźwięków, ani bicia serca, ani zegarów, które w tym zaczarowanym królestwie nikomu nie są potrzebne.
Zegar zatrzymał się tu za panowania ostatniego z Edwardów, a może ostatniego z Jerzych, jednym słowem — w czasach, kiedy Pax Britannica jeszcze się nie była załamała. Od tego czasu w starej, najszacowniejszej części cmentarza już się nikogo nie chowa, ponieważ wszystkie pięćdziesiąt tysięcy mogił na sto sześćdziesiąt sześć tysięcy zmarłych są zajęte i stuk łopat nie zakłóca snu wielkiego imperium, nad którego posiadłościami (trzecia część lądów i dziewięć dziesiątych oceanów) nigdy nie zachodziło słońce.
Nekropolia zapełniła wszystkie swoje wakaty, przestała przynosić dochód i żywić liczny etat pracowników. Czas cmentarza minął i miasto zmarłych zaczęło umierać. Wszystko tu popadło w zaniedbanie, utonęło w gęstych, wcale nie brytyjskich z wyglądu zaroślach. Sąsiedztwo pyszałkowatych nagrobków i bujnej roślinności — porządku i chaosu, godności cywilizacji i nieprzyzwoitości żywiołu — oczarowuje. Highgate to jakieś niesamowite wiktoriańskie dżungle, niewyobrażalna kwintesencja kiplingizmu. To jakby Mowgli w smokingu i Bagheera z turniurą na giętkim grzbiecie. Albo Soames Forsyte w pióropuszu i szerokiej spódniczce z traw.
Takie wołające o pomstę naruszenie etykiety jakoś nie psuje ogólnego wrażenia obyczajności. Prawdziwych lady i prawdziwych dżentelmenów wprawić w zakłopotanie nie ma sposobu, bo nie tracą poczucia godności nigdy i w żadnych okolicznościach i nawet śmierć nie usprawiedliwia inappropriate behaviour*. Najwyższy i najbardziej zachwycający przejaw brytyjskiego poczucia przyzwoitości to słynne przedśmiertne zdanie pisarki lady Montagu: It has all been very interesting*. Daj Boże każdemu pożegnać się z przeżytym życiem w równie godny i dworny sposób.
Cmentarz utworzono w roku 1839, na samym początku panowania królowej Wiktorii, jako miejsce pochówku zacnych ludzi, których stać było na zapłacenie 10 funtów za zwykłą mogiłę, 94 funtów za grób rodzinny bądź 5000 funtów za wspaniałe mauzoleum. Tak wysoka opłata gwarantowała ekskluzywność klubu. Rozumie się, że od nuworyszów i kupczyków ustrzec się nie udało, ale wiktoriańskie społeczeństwo do pieniędzy odnosiło się z szacunkiem, za wybitne osiągnięcia w handlu Jej Królewska Mość nagradzała parweniuszy szlachecką godnością, a niekiedy nawet obdarzała parostwem. Innowierców zaś chowano na Highgate pod murem, w niepoświęconej ziemi, dalej od porządnego towarzystwa. Właśnie tak, w dalekim kącie i bez krzyża, leży wielki Michael Faraday, który należał do pogardzanej sekty sandemanianów.
Sto lat temu widok zadbanego, ulizanego Highgate przyprawiał z pewnością człowieka z wyobraźnią o znudzenie i obrzydzenie. Wszystkie te standardowe kamienne urny i oficjalnie żałobne anioły uosabiały ubóstwo fantazji nieboszczyków: członków parlamentu, sędziów, generałów, bankierów, ich agresywne starania o to, by nawet po śmierci w żadnym wypadku się nie wyróżniać.
Ale zapięte na wszystkie guziki społeczeństwo koniecznie potrzebuje pewnej starannie dozowanej liczby dziwaków. Wiktoriańska ekscentryczność jest równie znana jak sławetna powściągliwość. Również na Highgate nie obeszło się bez dziwaczeń (zresztą niewykraczających poza ramy przyzwoitości).
Brytyjskie dziwactwa są przecież znane i okryte powagą tradycji. Najbardziej szacowne z nich to miłość do zwierząt. Właśnie dlatego spomiędzy celtyckich krzyży i odrapanych gipsowych Zbawicieli coraz to wygląda kamienna morda ulubionego psa albo kota. Najsłynniejszy z tutejszych psów to ogromny dog pięściarza Toma Sayersa (1826–1865), bożyszcza londyńskiej publiczności. Kiedy bokser zmarł, odprowadzał go na cmentarz dziesięciotysięczny tłum, a na czele żałobnej procesji samotny i dumny jechał w karecie ukochany pies nieboszczyka. Toma Sayersa upamiętniono na nagrobku tylko profilem, psa natomiast — rzeźbą naturalnej wielkości.
Ale co tam pies! Na grobie właściciela zwierzyńca George’a Womwella (1788–1850) drzemie jego ukochany lew Neron, za życia słynny z rozsądku i spokojnego usposobienia, który poza tym przyniósł zapewne swemu panu niemały dochód.
Jeszcze osobliwiej wygląda przejaw uznania ze strony nadwornego rakarza, mister Johna Atcheilera, który kazał postawić na swoim grobie rzeźbę konia: do obowiązków nieboszczyka należało dobijanie postarzałych lub wybrakowanych mieszkańców królewskich stajni. I oto widmo jednego z tych nieszczęsnych bucefałów od stu pięćdziesięciu lat stoi nad szkieletem swojego zabójcy i nic, tylko puka i puka kamiennym kopytem w wieko jego trumny. I dobrze ci tak, Johnie Atcheller.
Tak jak ludzie–dziwacy ubarwiali swoimi wyskokami monochromatyczne wiktoriańskie społeczeństwo, tak i nagrobki–dziwactwa ożywiają szare miasto zmarłych. Właśnie te nieliczne rzeźbiarskie szaleństwa — niedorzeczny granitowy fortepian na mogile pianisty, potwornie ciężki balon na grobie aeronauty, rakieta tenisowa na mogile fabrykanta — budzą w zwiedzającym dreszcz, przypominają mu, że wokół niego ciasnym, niewidzialnym tłumem stoi sto sześćdziesiąt sześć tysięcy ludzi, którzy kiedyś byli żywi, a obecnie przebywają nie wiadomo gdzie i być może patrzą teraz na niespiesznego gapia swoimi mądrzejszymi o tajemnicę śmierci oczyma.
Wrażenie robią nie tylko rzeźbiarskie szaleństwa, ale także napisy. Jest to szczególny gatunek twórczości literackiej, często mówiący o minionym czasie i jego mieszkańcach więcej niż same rzeźby. Na stelach Highgate spotyka się na ogół, tak jak wypada, krótkie CV i pozdrowienia od rodzin. A także wiersze, zazwyczaj nienadzwyczajnej, „cmentarnej” jakości. Ale trafiają się też maleńkie arcydzieła. Na przykład czterowiersz wyryty na pomniku profesora ateisty:
Nie było mnie, potem się stałem.
Kocham, trudzę się, żyję.
Kochałem, trudziłem się. Przestałem.
Wcale tego nie żałuję.
Żaden, choć trochę znany cmentarz nie obywa się bez znakomitości. Kiedy nekropola zapełnia się i przestaje być używana, tę niepotrzebną już strefę samotności może uratować przed buldożerami tylko magia głośnych nazwisk, uświęconych przez potomnych. Czym to się kończy, wiadomo: ceny nieruchomości dorastają do podziałki, która sentymenty czyni nieroztropną rozrzutnością i wtedy najsławniejszych nawet nieboszczyków ekshumuje się i grzebie gdzie indziej, wszystkich innych zaś zostawia tam, gdzie leżeli, ale już bez pomników i nagrobków.
Highgate jeszcze się trzyma, w znacznym stopniu dzięki dwóm, trzem nazwiskom, z powodu których cmentarz figuruje we wszystkich bez wyjątku przewodnikach.
Są tu gwiazdy lokalnego, by tak rzec, znaczenia, ludzie sławni za życia, a teraz kompletnie zapomniani. Na przykład legendarny poliglota Louis Prevo, który, jak wynika z napisu na pomniku, mówił „w przeszło czterdziestu językach”. Albo wirtuoz chirurgii Robert Liston, który jako pierwszy zastosował narkozę i umiał przeprowadzić amputację nogi w trzydzieści sekund. Albo prawdziwy wynalazca kinematografii, William Freeze Greene, któremu sławę ukradli podstępni bracia–Francuzi. Zresztą te groby się nie liczą, one by Highgate nie uratowały.
Inna rzecz — rodzinne grobowce Dickensów i Galsworthych. Te nazwiska potrafią napełnić nabożnym uwielbieniem każdego brytyjskiego Łopachina, mordercę wiśniowych sadów. Kłopot w tym, że obaj tytani są obecni w Highgate, jak się teraz mówi, wirtualnie. Prochy Karola Dickensa z rozkazu królowej Wiktorii spoczywają w opactwie westminsterskim, a nazwisko na tutejszej steli to samowola porzuconej żony Catherine, która zapragnęła choćby po śmierci odbudować rozbitą rodzinę.
Nie wierzcie też napisowi na grobie Johna Galsworthy’ego. Jego popioły, zgodnie z testamentem, rozsypano nad polami hrabstwa Sussex, a tu, na tym samym cmentarzu, na którym chowano Forsytów, z pisarza pozostały tylko wyciosane w granicie litery.
Brak na Highgate szczątków Dickensa i Galsworthy’ego jest bodaj symboliczny. Highgate zaprojektowano jako cmentarz nie dla geniuszy, tylko dla niezawodnego oparcia tronu — bogobojnej burżuazji, dla śmietanki middle–class, czyli dla najbardziej angielskiej ze wszystkich Anglii. Tym bardziej zadziwia to, że główną gwiazdą nekropoli, jej dobrym aniołem opiekuńczym jest nie Anglik i nie chrześcijanin, a do tego — zacięty wróg burżuazji.
Tu, w nowej części cmentarza, leży założyciel komunizmu Karol Henryk Marks. Jeśli tutejsze władze miejskie jutro ogłoszą, że cmentarz Highgate likwiduje się z braku środków, można nie wątpić, że wielkie Chiny i mniej wielka, ale jeszcze wierniejsza marksizmowi Korea Północna natychmiast wezmą wiktoriański rezerwat na utrzymanie. A i dziś grabarz kapitalizmu jest głównym żywicielem swoich sąsiadów — wyzyskiwaczy. Do niego właśnie, groźnego i brodatego, przyjeżdżają delegacje i indywidualni pielgrzymi. I każdy z nich płaci cmentarzowi za wejście.
Pod pomnikiem Marksa zawsze leżą świeże kwiaty — usłyszałem o tym kiedyś może na lekcji nauki o społeczeństwie, a może na godzinie wychowawczej. Przyjechałem po wielu latach i przekonałem się: to najprawdziwsza prawda*.
Tryumf niemieckiego imigranta nad współczesnymi jeszcze dobitniej obrazuje kontrast z sąsiednią mogiłą — nieprzejednanego wroga Marksa, filozofa Herberta Spencera, który za życia był o wiele sławniejszy i bardziej wpływowy, a teraz pełni rolę garniru przy grobie nr 1 i wspomina się o nim bodaj tylko w ulubionym miejscowym żarcie, ogrywającym nazwę popularnej sieci domów towarowych „Marks and Spencer”. (Zresztą, na brytyjskich nekropolach paradoksalne sąsiedztwo pośmiertne to rzecz zwykła. W Westminsterze, na przykład, Maria Krwawa i Elżbieta Wielka leżą w tym samym sarkofagu, chociaż, jak wiadomo, jedna gorliwie niszczyła protestantów, a druga równie namiętnie mordowała katolików).
Posąg Marksa jest chyba dobry. Jest w nim i moc, i tragizm, i energia, tak że w pamięci pojawia się nie portret z manifestacji pierwszomajowej, lecz żywy człowiek, który tak dramatycznie wpłynął na bieg historii świata, w tym również na moje i twoje, czytelniku, życie.
Karol Henryk był człowiekiem silnych namiętności. Czy mówiono wam w szkole, że w młodości bit się w pojedynku i że nad lewym okiem została mu blizna po cięciu szablą?
Że ostatnie rozdziały Kapitału pisał na stojąco (nie mógł siedzieć z powodu wrzodów na siedzeniu) i groźnie dogadywał: „No, burżuazja popamięta moje czyraki”?
Że był bardzo dumny z arystokratycznego pochodzenia swojej żony i nalegał, by na jej karcie wizytowej zapisano: „z domu baronówna von Westphalen”?
Że założyciel zrobił swojej gospodyni Helenie Demuth dziecko, a Engels, prawdziwy przyjaciel, wziął winę na siebie? Że w trosce o spokój Frau Marks dziecko oddano w obce ręce? I że teraz cała trójka — i Karol, i Jenny, i Helena leżą pod jedną płytą?
A jeszcze spoczywa tu urna z prochami ukochanej córki filozofa, Eleonory, która otruła się z powodu nieszczęśliwej miłości. Przez wiele lat to naczynie stało w siedzibie komunistów brytyjskich, potem zostało aresztowane i przeniesione do magazynu Scotland Yardu. Do połączenia z rodziną doszło dopiero w 1954 roku, kiedy Marksów przesiedlono z jednej części cmentarza na drugą, bardziej prestiżową.
Nie należało tego robić. Spokoju zmarłych nie trzeba naruszać w żadnym wypadku. Mądrzy mieszkańcy starożytnych Chin dobrze to rozumieli i za otwieranie grobów karali śmiercią. Niezależnie od tego, jak ważny mógłby się zdawać żyjącym cel ekshumacji, niepokoić nieboszczyków nie warto — zrobicie tylko gorzej i im, i sobie.
Weźmy choćby Marksa. Dopóki komuniści nie postanowili go wywyższyć, zebrawszy pieniądze na przeniesienie zwłok i wzniesienie posągu, marksizm miewał się znakomicie. Szedł tryumfalnie przez kontynenty, oczarował trzecią część ludności ziemi i zjednoczył prawie wszystkich proletariuszy. Wystarczyło jednak świętokradczo wtargnąć do podziemnego siedliska Karola Henryka, a na głowy jego naśladowców spadły klęski, jedna straszniejsza od drugiej: najpierw rozgromienie stalinizmu i powstanie węgierskie, potem koniec Wielkiej Przyjaźni ZSRR i ChRL, dwóch głównych socjalistycznych mocarstw, et cetera, et cetera, aż do zupełnego krachu komunistycznej ideologii.
Historia cmentarza Highgate obfituje w epizody dowodzące szkodliwości i bezużyteczności ekshumacji. Do najbardziej skandalicznej z nich doszło w grudniu 1907 roku, kiedy z ziemi wyciągnięto niejakiego Thomasa Druce’a. Synowa i wnuk tego kupca z Baker Street, zmarłego niemal pół wieku wcześniej, oświadczyli, że pod nazwiskiem Druce’a kryje się książę Portland, znany dziwak i mizantrop, który jakoby wyrył podziemne przejście ze swego pałacu do Baker Street i przez długie lata miał dwie rodziny, i prowadził podwójne życie: para—milionera i skromnego sklepikarza. Spór dotyczył, oczywiście, prawa do spadku. Druce’owie procesowali się dziesięć lat, domagając się zezwolenia na wydobycie trumny. Uzyskali je. I co? W mogile leżał nie książę, lecz plebejusz. Dla jednych uczestników tej brzydkiej afery sprawa zakończyła się pobytem w szpitalu wariatów, dla innych więzieniem, dla jeszcze innych — ucieczką z kraju. Co zaś do biednego, bez swojej winy niepokojonego Thomasa, to mam na ten temat pewną hipotezę, ale o niej — trochę później.
Najpierw pomówimy o osobliwych pomysłach miłości.
Był sobie kiedyś malarz prerafaelita Dante Gabriel Rossetti. Kochał do szaleństwa bardzo piękną dziewczynę o włosach koloru hiszpańskiego złota, nazywała się Elizabeth Siddall. Dla prerafaelitów Elizabeth była boginią piękna i niemal wszyscy oni uwiecznili ją na swoich płótnach. Najbardziej z nich znane, reprodukowane bodaj nawet na pudełkach z cukierkami — to Ofelia, pędzla Johna Everetta Millaisa. Elizabeth pozowała, godzinami leżąc w wannie pośród kwiatów. Przeziębiła się, zachorowała na suchoty, zaczęła stopniowo gasnąć. Umarła młodo, niedługo po ślubie z Dantem Rossettim. Niepocieszony malarz włożył do trumny gruby rękopis ze swymi wierszami poświęconymi ukochanej. Był to niezwykle piękny — graniczący z kiczem — gest, jak najbardziej w duchu prerafaelityzmu. Mijały jednak lata, wspomnienia miłości przyblakły, a do tego Rossetti uznał, że przede wszystkim jest jednak poetą, a nie malarzem, i okropnie zachciało mu się wydać swoje najlepsze wiersze.
Tak doszło do najstraszniejszej z ekshumacji w Highgate. Głęboką nocą przy świetle ogniska i olejnych lamp rozkopano ziemię, podniesiono wieko trumny. Świadkowie mówią, że Elizabeth przez siedem lat nie uległa rozkładowi i leżała wciąż jeszcze podobna do Ofelii. Ręka w rękawiczce ostrożnie odsunęła na bok słynne złociste loki, zabrała arkusze leżące koło martwej twarzy i nieboszczkę pogrzebano znów.
Cała ta historia stała się, oczywiście, znakomitą reklamą książki. Tyle że poetyckiej stawy autorowi zdobyć się nie udało — wiersze okrutnie zjechali recenzenci. Rossetti stracił sen i spokój ducha, całą resztę życia dręczyły go wyrzuty sumienia, a kiedy umarł, kazał się pochować nie w rodzinnym grobie, tylko dalej od Highgate, które budziło w nim mistyczne przerażenie.
Co by to była za opowieść o cmentarzu bez słowa o strachach i zjawach.
Pięćdziesiąt tysięcy zarośniętych trawą i krzakami mogił (i ani żywej duszy — w każdym razie w starej części cmentarza, dokąd nie trafi się bez przewodnika) to widok sam w sobie mało ujmujący. Nawet w ciągu dnia panuje tutaj absolutna, nienaturalna cisza. Stare drzewa tak ciasno zsunęły swoje korony, że już kilka kroków od alei zarysy nagrobków toną w półmroku. Idzie się i fizycznie odczuwa na sobie uważny wzrok mnóstwa oczu.
W dwudziestym wieku Highgate zestarzał się i zdziczał. Kiedy przestali tu przychodzić ludzie, na cmentarzu rozmnożyły się rzadkie na obszarach miejskich ptaki, jeże, nawet lisy. No, ptaszki, jeżyki, to nic strasznego, ale przy lisach chwilę się zatrzymajmy. Jako japonista wiem bardzo dobrze, że lis to wcale nie takie zwykłe zwierzę. Po japońsku nazywa się kitsune i przyprawia dzielnych potomków samurajów o zabobonny strach. Każdy Japończyk wie, że kitsune potrafi przybierać ludzką postać i wyprawiać najrozmaitsze koszmarne sztuki. Przypomina europejskiego wilkołaka, ale jest o wiele chytrzejszy i bardziej wyrafinowany. Dlatego spotkanie z cmentarnym lisem niczego dobrego nie wróży. Zwłaszcza jeśli nie jest to zwykły cmentarz, tylko Highgate, gdzie w swoim czasie tak ochoczo przeprowadzano ekshumacje.
No, dobrze jeszcze, jeśli zza zakrętu wychynie fałszywy książę Portland, potrząśnie z wyrzutem siwymi bokobrodami, szczęknie kopertą srebrnego zegarka i pomaszeruje dalej. Bądź co bądź — to kupiec, człowiek solidny. A co, jeśli zza pozieleniałego od mchu grobowca wyjrzy złotowłosa piękność z przygasłymi oczami i zaszemrze cicho: Give me back my poems*? I już po prostu strach bierze, jeśli wyobrazić sobie kosmate widmo zaniepokojonego Karola Marksa w trupim świetle księżyca. Widmo krąży po Europie… Brrr.
Nie zapominajmy też, że właśnie tu najprawdopodobniej spoczywa krwiożerczy Kuba Rozpruwacz, nigdy w końcu niewytropiony przez londyńską policję. Ten oprawca prostytutek z White Chapel należał, sądząc z pewnych poszlak, do dobrego towarzystwa. A jeśli tak, to gdzie miał znaleźć miejsce wiecznego spoczynku jeśli nie na Highgate? Tylko pytanie: czy taka dusza mogła się uspokoić, choćby nawet po śmierci?
To jeszcze nie wszystko.
W bibliotece londyńskiego merostwa natrafiłem na książkę o wampirach, które trzydzieści lat temu rozpleniły się w zaroślach Highgate. Autor książki przytacza wyimki z gazet, w których mowa o oderwanych głowach i przegryzionych arteriach. Ale największe wrażenie zrobiły na mnie nie smakowite okropności, lecz prostoduszne świadectwa okolicznych mieszkańców. „Wracałem z pracy do domu. Było mniej więcej wpół do dziesiątej wieczorem. Szedłem Swaine’s Lane wzdłuż cmentarza… Nagle widzę — naprzeciw mnie szybko sunie jakaś postać, zupełnie bezszelestnie. Okropnie się przestraszyłem. A potem patrzę — żadnej postaci nie ma…” („Hampstead and Highgate Express”, 20 marca 1970 roku).
Wymysły żółtej prasy, myślałem, siedząc w jasno oświetlonej czytelni. Z zadowoleniem przeczytałem w innej, bardziej rozsądnej książce, że w latach siedemdziesiątych na cmentarzu zaczęli się pojawiać ludzie walczący z wilkołakami — otworzyli kilka grobów, przebijali serca nieboszczyków osinowymi kołami. Ten i ów z ghostbusterów trafił nawet za to do więzienia. Dobrze im tak, wandalom, powiedziałem sobie, i ostatecznie się uspokoiłem.
Ale znalazłszy się na cmentarzu, zobaczyłem, że wejścia do niektórych grobowców są starannie zaślepione cegłami i znowu przypomniałem sobie niedobrą książkę. Jej autor pisał, że drzwi pewnych szczególnie podejrzanych grobów zamurowano.
Chwała Bogu nie byłem sam, towarzyszył mi ktoś miejscowy, tutejszy strażnik i opiekun. Ten siwowłosy dżentelmen, członek towarzystwa „Przyjaciele Cmentarza Highgate”, w zamian za niewielką ofiarę zgodził się zaprowadzić mnie do odległej, prawie nieodwiedzanej części nekropoli. Chciałem pójść na grób dziwaka nazwiskiem James Holman, który będąc zupełnie ślepy, udał się w podróż dookoła świata i napisał książkę o tym, co usłyszał, obwąchał i zbadał dotykiem w zamorskich krajach.
Wskazując jeden z zamurowanych grobowców, spytałem figlarnie mojego przewodnika, czy to prawda, że jest to profilaktyczny środek przeciwko wampirom.
Mój cicerone, dotąd nader rozmowny, nagle zamilkł. Odpowiedział nie od razu i jakoś tak bardzo krótko: „Bzdury. Idziemy dalej”.
Nagle dziwnie się zachmurzył, odwrócił wzrok. A do tego jeszcze ni to cmoknął, ni to zgrzytnął zębami. Zapewne był to przejaw angielskiego poczucia humoru, ale szło już ku wieczorowi, od grobów niosło chłodem, nad kamieniami zaczynała kłębić się mgła…
Obejrzałem się na boki i nagle zobaczyłem, że zza krzaka patrzy na mnie uważnie niewysoki, krępy staruszek, z obwisłymi policzkami buldoga i zwiotczałym podbródkiem. Przysiągłbym, że sekundę przedtem go tam nie było!
Nieznajomy przełknął, pogładził się ręką po krótko ostrzyżonych, siwych włosach, błysnęły jego zmrużone czarne oczy, a mnie zrobiło się mocno nieswojo.
Pożegnawszy się jako tako z przewodnikiem, skierowałem się ku wyjściu, zakazując sobie oglądania się, no bo w końcu — co za dziecinada! Ale kroki moje same z siebie stawały się coraz dłuższe, coraz szybsze.
Materia jest pierwotna
Murzyn posuwał się bezszelestnie za brodatym mężczyzną. Tamten, zdaje się, coś poczuł — z każdą sekundą przyśpieszał kroku, ale to było głupstwo. Najważniejsze — nie pomylić się.
Popatrując na lękliwie wciągniętą w ramiona głowę zapóźnionego turysty, Murzyn szybko wciągał powietrze swymi nadnaturalnie czułymi nozdrzami.
Rosjanin! To dobrze, to po prostu wspaniale. Cudowny, nadzwyczaj apetyczny narodek! Smaczniejsi od nich są bodaj tylko północni Koreańczycy!
Ano, ano, co jeszcze? Niechrzczony. Dobrze!
Nie chodzi do cerkwi. Znaczy się, materialista? Doskonale!
Był członkiem Komsomołu. Od roku 1971 do 1984. Mniam, cudownie!
Nieważkim skokiem Murzyn przeleciał nad kamiennym aniołem i podniecony cmoknął, wyobrażając sobie, jak zachrzęszczą w zębach sprężyste kręgi, jak załaskoczą podniebienie gorące strugi krwi.
Tylko nie zapalać się, nie wyssać wszystkiego co do kropli. Byłby to głupi, drobnomieszczański egoizm.
Obiecujący turysta jak pocisk wyleciał za bramę i westchnął z ulgą. Poszedł wzdłuż muru, zaczął nawet pogwizdywać. Uspokoił się. No i dobrze. Teraz adrenalina w nim opadnie, krew utraci goryczkę, przestanie się pienić. Murzyn nigdy nie lubił musujących win.
Sunął nad ziemią oddzielony od rosyjskiego materialisty kamiennym murem, który mógł przebyć jednym skokiem. Doświadczenie go nauczyło, że śpieszyć się nie należy, to może być niebezpieczne. Niejeden nassie się jakiegoś paskudztwa, a potem się męczy.
Na samym początku swego cmentarnego życia, kiedy tylko odkrył, że materia potrzebuje popicia, Murzyn nieostrożnie napił się krwi pierwszego z brzegu burżuja, który w głupocie swej spacerował po cmentarzu późną nocą. Następstwa były przerażające. To znaczy z jednej strony — hipoteza potwierdziła się: proces rozkładu odwrócił się i materia w pełni się odtworzyła, ale skutek moralno–psychologiczny wprawił Murzyna w prawdziwą panikę.
Świadomość, rozwodniona zgniłą filisterską moralnością, rozmiękła, rozmazgaiła się. Pojawiły się myśli, które za życia nigdy nie przyszły mu do głowy. Na przykład — jak mógł wziąć na siebie tak potworną odpowiedzialność? Przecież rozumiał, jaką wybuchową mieszankę warzy w swoim gabinecie. Czy nie lepiej było obrócić swoją intelektualną moc na coś mniej niszczycielskiego? Czy nie brzydził się całe życie tak zwanymi ludowymi przywódcami i wszelkiego rodzaju rewolucjoniściątkami, żądnymi władzy, bezlitosnymi, zakochanymi w sobie? Czy nie rozumiał, co to jest dyktatura proletariatu? Czy nie przerażały go masowe rozstrzeliwania Komuny Paryskiej? Po co więc stracił tyle lat i tyle sił, żeby przybliżyć krwawy tryumf socjalistycznej rewolucji? Czy tylko z powodu wrzodów na zadku i złości na krwiopijców wierzycieli?
Nigdy jeszcze nie czul się tak źle. Ale potężna wola zapanowała nad burżuazyjną trutką i po tej historii Murzyn stał się bardziej wybredny w doborze strawy.
O, brak zasad i wszystkożerność były przyczyną zguby wielu, nazbyt wielu pseudomaterialistów, którzy nie sprostali próbie. Los wszystkich tych oportunistów bez wyjątku był smutny.
Dzielili się oni, ci co wierzyli w pierwotność materii i dlatego byli do niej przywiązani na śmierć i życie, na dwie kategorie.
Pierwsi to liberalne mięczaki w rodzaju biednej Jenny. Jak on marzył po swoim pogrzebie, że znów znajdzie się przy niej, jedynym naprawdę bliskim człowieku, przy tej, która przyjmowała go takim, jaki był, i wszystko mu wybaczała. Ale zamiast Jenny w grobie czekały na niego same tylko kości.
Nie, nie mogła go zdradzić, przejść na stronę idealizmu, to wykluczone. Jenny szczerze wierzyła w to, w co wierzył jej małżonek, nigdy nie umiała udawać. I trafiwszy na cmentarz, oczywiście szybko zorientowała się, że bez dopływu świeżej hemoglobiny materia białkowa wkrótce się rozpadnie. Ale Jenny nigdy nie zdobyłaby się na to, żeby pić krew — na to była zbyt dobra, a jeszcze — arystokratyczne przesądy: jak można ukąsić nieznajomego człowieka w szyję? No więc wyschła, przekształciła się w Nicość, czyli mimo wszystko — zdradziła.
O służącej Lenchen nawet nie ma co mówić — w ziemię spuszczono bezmyślny kawałek martwego ciała. Ciemna, zacofana kobieta. Patrzcie tylko — ledwie umarła, zaraz rzuciła się do swojego Bozi, modlić się o wybaczenie dla Herr doktora.
Druga kategoria pseudomaterialistów to niewybredni w doborze środków kombinatorzy, którzy poszli w ślady renegata i zdrajcy klasy robotniczej Lassalle’a. Właśnie tacy w dwudziestym wieku zgubili wielką sprawę marksizmu. Nie mając dość hartu, by znosić głód i wyrzeczenia, rzucali się na pierwszego lepszego z odwiedzających cmentarz i bardzo szybko, zgodnie z prawami dialektyki, materia brała górę nad ich świadomością. Nachłeptawszy się klasowo obcej krwi, sami przekształcali się w zacnych burżujów, obrastali ideologicznym tłuszczykiem, zaczynali wdzięczyć się do Bozi. Wystarczy parę lat i proszę — nie ma eks–materialisty, w grobie została sama stęchlizna.
Ze starych mieszkańców na Highgate oprócz Murzyna był jeszcze tylko Kuba, ale już przeszło sto lat ze sobą nie rozmawiają i nawet się nie witają. No bo jak się z takim witać. Ty do niego: „Good evening”, a w odpowiedzi słyszysz: „Chwała Lucyferowi”. To jest właśnie naturalna konsekwencja bezmózgiego proudhonizmu. Żałośni popędzacze, nie rozumiejący, że rewolucji nie przyśpieszy się drobnymi prowokacjami i politycznym terroryzmem. Kuba, póki żył, zarzynał nieszczęsne londyńskie raszple, żeby wywołać w slumsach pogromy i bunt ludowy, który przerodzi się w anarchistyczne powstanie. Potem alfonsi z White Chapel, nie oglądając się na policję, sami wytropili Rozpruwacza, bez hałasu poderżnęli mu gardło i rzucili do kanału ściekowego, jako ofiarę zwykłego rabunku. Kiedy go tu przywieziono jako nowego, Murzyn, który stęsknił się za rozmówcami, próbował wbić mu do głowy, że takimi metodami samoświadomości klasowej proletariatu się nie rozbudzi. Jakie to argumenty przytaczał, jakie przykłady historyczne! Tylko perły wyrzucał. Ta świnia wzięła się do żarcia świeżej padliny i na tym gruncie szybko przerobiła się na satanistę. Ech, jak to się miotają ci zbuntowani mało—mieszczanie!
Sto dwadzieścia lat bez rodziny, bez współtowarzyszy ideowych, bez biurka do pracy. Ciężko jest, kiedy duch — tfu, nie duch, tylko świadomość jest przywiązana do materii. Wszystko było: chude lata, tłuste lata.
Początek był bardzo mizerny, jakby wcale nie umarł. Tak jak całe życie spędził w pogoni za kawałkiem chleba, tak i tu żył na głodniaka.
Śmierć materialisty to zjawisko prozaiczne, Murzyn jej prawie nie zauważył.
Siedział w domu, na Maitland Park Road, w ulubionym fotelu. Patrzył na ogień w kominku, rozkaszlał się. I coś pękło w płucach. Chciał zawołać córkę, ale nie zdołał wydać głosu. Zresztą nawet i ust nie otworzył.
Tussy weszła sama, po jakichś dwóch minutach. Podeszła, pochyliła się i nagle jak nie krzyknie: „Murzyn! Murzyn! O Boże! Boże!”.
Dopiero kiedy usłyszał, że córka w jego obecności wygłasza zakazane słowo, zrozumiał, co się stało. Żadnego lęku nie poczuł, tylko ciekawość. Ano, co dalej? Czyżby do Bozi na rozprawę sądową? Diabła tam!
Nagle zobaczył pokój z góry: płacze kobieta, okutany pledem staruszek zwiesił głowę na pierś, po pomarszczonym podbródku cieknie ślina (swoją słynną brodę zgolił już pół roku wcześniej — znudziła mu się, tylko sfotografował się na koniec). Murzyna niosło jeszcze wyżej, pod sam sufit, ale on wrzasnął surowo sam na siebie: „Świadomość w oderwaniu od materii nie istnieje!” — i w tej samej chwili znów znalazł się we własnym ciele, całkowicie oniemiałym i nieruchomym.
Potem był pogrzeb, arcyobrzydliwy. Ileż to razy wyobrażał sobie, jak będą go odprowadzać w ostatnią drogę setki tysięcy proletariuszy, jak wygłoszą nad katafalkiem płomienne mowy i uroczyste przysięgi.
A jakże!
Trumna była najtańsza, za cztery i pół funta, wieniec taki, że lepiej, gdyby go w ogóle nie było. Na cmentarz raczyło przybyć raptem jedenaście osób.
Prawda, że Generał wygłosił dobrą mowę. Ale kiedy, rozpędziwszy się, zawołał, że imię i praca zmarłego przeżyją stulecia, małowierny Liebknecht zmarszczył się, a ten i ów nawet się uśmiechnął. Murzyn to widział: po śmierci wzrok miał znów znakomity, jak za młodu.
Płakała tylko Tussy. Jej, głupiątka, było mu żal. Nagle Murzyn zobaczył, jak ona umrze: odrzuciwszy głowę w tył, napije się kwasu cyjanowodorowego, a mężczyzna, który obiecał odejść z życia razem z nią, truciznę wypije. Popatrzy na skręcającą się w przedśmiertnej męce kochankę, skrzywi się wzgardliwie i wyjdzie. Dla nil go umierać za wcześnie — ma inną kobietę, młodszą i ładniejszą.
Jakby usłyszawszy milczące ostrzeżenie, córka zapłakała w głos, tak że końca mowy Murzyn dokładnie n| słyszał.
Generał pierwszy rzucił na wieko trumny garść ziemi. „Brrr, tylko nie dla robaków — usłyszał nieboszczyk jego myśl. — Najpierw kremacja, potem prochy rozsypać nad morzem i adieu”.
Fryderyk, równy chłop, ale zawsze był lekkomyślny, nie dostawało mu prawdziwej twardości. Jaki był dumny ze swojego wojskowego przezwiska, nie domyślał się, że wszyscy sobie z niego pokpiwają. To ci dopiero „Generał” — tydzień powojował, potem już tylko na polowania na lisy jeździł, „aby nie utracić kawaleryjskich nawyków”. Zęby doczekać zwycięstwa proletariatu na całym świecie, trzeba mieć mocne nerwy i stalową cierpliwość. Prochy rozsypane nad morzem to dla prawdziwego materialisty niedopuszczalna rozrzutność.
A przecież były czasy, kiedy zdawało się, że już nie trzeba będzie długo czekać. Po chudych latach przyszły tłuste. W najbardziej zapadłym zakątku burżuazyjnego cmentarza zaczęli się pojawiać goście: najpierw pojedynczo, potem całe delegacje. Po wątłych bukiecikach przyszła kolej na wieńce ze wstęgami cudownie soczystej, krwawej barwy, zagrzmiały wielojęzyczne przemówienia, a potem dokonało się tryumfalne przeniesienie do najbardziej zaszczytnej części Highgate, uwieńczone wzniesieniem pomnika. W kamieniu uwieczniono Murzyna takim, jakim nigdy nie był za życia: tytanicznym, groźnym, do Boga podobnym. Szkoda, że pyszałkowaty Spencer nie był materialistą i nie doistniał do tego wielkiego dnia, bo z zawiści przegryzłby własny grób.
Przez całe dziesięciolecia Murzyn odżywiał się jak w najlepszej restauracji. Bezgłośnie podkradłszy się do samotnego pielgrzyma albo wmieszawszy się w tłum, niespiesznie wwąchiwał się, wybierał sobie co bardziej smakowity obiekt i metodycznie, bez łapczywości pożywiał się. Bywało, że przypnie się do jednego, potem do drugiego, na deser zostawi sobie jakąś socjaldemokratkę o zamglonym spojrzeniu. I w każdej rance zostawi troszeczkę swojej śliny, żeby ukąszony wyniósł ze sobą z Highgate cząsteczkę wielkiego Karola. Dopiero marksizm ruszył przez świat!
Ale żądni wzbogacenia się lassalczycy zdradzili sprawę proletariatu. Murzyn zrozumiał to już wtedy, kiedy członkowie komunistycznych delegacji posprawiali sobie drogie gabardynowe palta i zapuścili zażywne policzki. W ich krwi coraz wyraźniej odczuwało się posmak tłuszczu, i z czasem trudno ją było odróżnić od krwi jakiegoś bankowca czy brokera.
A potem nastąpiła katastrofa.
Już przeszło dziesięć lat Murzyn głodował. Delegacje pojawiały się coraz rzadziej, pojedynczy materialiści w ogóle znikli — teraz przychodzili tylko turyści z aparatami fotograficznymi i każdy chciał zrobić sobie zdjęcie, koniecznie trzymając proletariackiego mesjasza za kamienną brodę. Ostatni raz pokrzepił się naprawdę, kiedy w odwiedziny przyszli towarzysze kubańscy. Z wygłodzenia napił się tyle gęstego, kreolskiego nektaru, że aż czkawki dostał, a potem długo wyrzygiwał dolarowe zanieczyszczenia — krew mieszkańców Wyspy Wolności okazała się zarażona bakteriami żółtego diabła.
Od tej pory minęły dwa miesiące. Przez cały ten czas nie pokazał się ani jeden choć trochę jadalny materialista. Aktywiści miejscowej organizacji partii komunistycznej, codziennie przynoszący na grób po czerwonym goździku, nie liczą się. Są pokąsani tyle razy, że w ich żyłach zamiast krwi płynie sama tylko ślina Murzyna.
Żeby skóra nie pokryła się trupią zielenią i żeby nie zeschły się stawy, trzeba było się dokarmiać surogatami.
Ale przez to po pierwsze przytępiało się racjonalne myślenie, a po drugie w siwiźnie pojawiły się ślady obrzydliwej ryżości. Jeszcze trochę i zacznie człowiek nocami wyć do księżyca.
I nagle — prawdziwy Rosjanin! Łysy, z bródką, całkiem jak tamten, co przyszedł na grób sto lat temu z czerwoną różą w ręku. Ach, jaką to on miał krew! W miarę ostra, z pikantną goryczką, z lekka schłodzona. Murzyn użyźnił ją swoimi fermentami, a ona zakipiała, zapieniła się, popłynęła po arteriach. „Nadieńka! — krzyknął Rosjanin, zwracając się do swojej wyłupiastej towarzyszki. — Whacamy na zjazd! Pokażę tym impotentom i politycznym phostytutkom, co to znaczy dialektyka!”
Podnieciwszy się rozkosznym wspomnieniem, Murzyn wzleciał na ogrodzenie i podreptał po jego szczycie, gotów skoczyć na barki samotnego pieszego.
Chwila była idealna: na wąskiej drodze, wciśniętej między mury obu części cmentarza, było pusto — ani samochodów, ani rowerzystów.
Ostatni, najgłębszy wdech przed skokiem.
Stop! Co to za wredny zapaszek?
Murzyn raz za razem poruszył szerokimi nozdrzami.
Nie może być! Surowa nagana z wpisaniem do akt w roku 1982! Regularne zaleganie ze składkami członkowskimi! Spał na wykładach Uniwersytetu Marksizmu–Leninizmu!
Na kogo, na kogo głosował w wyborach?
Co za paskudztwo!
Drobnomieszczański wypędek, nikczemne liberalątko w rodzaju po czterykroć rogatego osła Willicha albo renegata Herwegha!
Tfu! Murzyna omal nie zemdliło — odwrócił się z obrzydzeniem i zatkał nos.
Niewiele brakowało, a napiłby się trucizny.
Biedak zachwiał się, zbliżało się głodowe omdlenie. Ale w tym momencie Murzyn na szczęście dojrzał pod wiklinowym krzakiem surogat.
Wzleciał w powietrze, spadł na chudy, szarorudy grzbiet i wpił się zębami we włochaty kark. Warcząc i wypluwając kłaki sierści, zaczął ssać lepką zwierzęcą krew. Pomyślał z posępną ironią: szkoda, że nie ma Generała, przepadał za polowaniem na lisy.
Do wszystkiego nawykły cmentarny lis stał spokojnie — czekał, póki wampir się nie nasyci, i tylko bojaźliwie tulił do czaszki pogryzione przez pchły uszy.
Cmentarz Père–Lachaise
(Paryż)
Voilà une belle mort, czyli śmierć piękna
Tu człowiek czuje się Napoleonem na polach Austerlitz. Wszędzie uczta śmierci, dużo spiżowej broni, malowniczo ułożonych ciał i co jakiś czas ma się ochotę zawołać: Voilà une belle mort!*
Voilà un beau cimetiere!*. Rzecz nie w wypielęgnowaniu i nie w rzeźbiarskiej urodzie, tylko w absolutnej harmonii z ziemią, w której wykopano tych 70 000 dołów. Włócząc się po alejach, ani na minutę nie zapominamy, że jesteśmy na ziemi francuskiej, nawet jeśli trafimy do sektora ormiańskiego czy żydowskiego. I jeśli na Starym Dońskim cmentarzu w Moskwie ma się wrażenie, że pochowana jest tam dawna, zmarła Rosja, to Francja cmentarza Père–Lachaise wygląda na całkiem żywą i pełną energii. Rzecz może w tym, że jest to główna nekropola kraju, a tego rodzaju miejsce przypomina filtr: wszystko, co zbędne, nieczyste, nieistotne, zapada się pod ziemię; zostaje sucha reszta, formuła narodowej swoistości.
Francja to jeden z nielicznych krajów, którego obraz każdy tworzy sobie już w dzieciństwie. Ten mój obraz jest taki sam jak u większości: d’Artagnan (w tejże roli Napoleon i Fanfan Tulipan), Wielki Mistrz templariuszy (takoż hrabia Saint–Germain i hrabia Monte Christo) i, oczywiście, Manon–Lescaut (takoż królowa Margot i madame de POM padour). Można określić tę triadę również inaczej, i to po francusku — słowa są zrozumiałe bez przekładu: aventure, mystere, amour. Klisza zestawiona z książek i filmów jest tak trwała, że żadne uzyskane później wiadomości, a nawet osobista znajomość z realną Francją, nie są w stanie tego obrazu zmienić czy choćby w istotny sposób uzupełnić. A co najważniejsze — sami nie mamy ochoty go zmieniać. Rzeczywista, nie książkowa Francja jest równie nudnym i prozaicznym krajem jak wszystkie kraje świata. Jej mieszkańcy interesują się najbardziej nie miłością, przygodami i mistyką, tylko podatkami, nieruchomościami i ceną benzyny. Dlatego Père–Lachaise to prawdziwa radość dla frankofilów, do których zalicza się 99 procent ludzkości, z wyjątkiem bodaj tylko korsykańskich i nowokaledońskich separatystów. Na Père–Lachaise nie ma ani benzyny, ani podatków. Nieruchomość, co prawda, jest tu reprezentowana bardzo naocznie, ale metafizyczny sens tego słowa wyraźnie przeważa nad jego składnikami komercjalnymi.
Skoro zaś mowa o komercji, to pierwszą siedemnastohektarową działkę na wzgórzu Charonne miasto Paryż nabyło od prywatnych właścicieli 23 prairiala XII (i ostatniego) roku I Republiki, czyli w roku 1804. Cmentarze leżące w granicach miasta przekształciły się w rozsadniki czynników antysanitarnych, wobec czego merostwo zarządziło przeniesienie milionów szkieletów do Katakumb, a dla nowych nieboszczyków założyło parkopodobne nekropole na przedmieściach.
Cmentarz najpierw nazwano Wschodnim, ale przyjęła się inna nazwa, obecna. Oznacza ona „Ojciec Lachaise” — kiedyś dożywał tu swoich dni słynny Francois d’Aix de La Chaise, spowiednik Króla Słońce.
W pierwszych latach, tak jak to zwykle bywa, mato kto chciał chować drogich krewnych w mało prestiżowym zapadłym kącie, dlatego władze zdecydowały się na roztropne pi–arowskie posunięcie: przesiedliły na Père–Lachaise pewną liczbę „gwiazd”. Początek był nie w pełni udany — przeniesienie szczątków Ludwiki Lotaryńskiej, niczym nie wyróżniającej się małżonki niczym niewyróżniającego się Henryka III, nie uczyniło cmentarza modnym. Ale to jest Francja i za to ją kocham najbardziej: tu od niepamiętnych czasów literatura znaczyła więcej niż monarchia. Kiedy w roku 1817 roku na wzgórze Charonne przeniesiono doczesne szczątki Abelarda, Lafontaine’a, Moliera i Beaumarchais’go, pogrzeb na Père–Lachaise zaczęto uważać za wysoki zaszczyt. I to był też początek tutejszej turystyki.
Znakomitych albo przynajmniej bogatych nieboszczyków grzebie się tu od dwustu lat, toteż takiej ilości miejsc godnych zobaczenia nie ma w żadnej innej nekropoli świata.
Zacznę może od tego, o którym dzieciom Kraju Rad opowiadano w szkole — od Ściany Komunardów. Doskonale pamiętam szkolną lekcję historii, poświęconą stuleciu Komuny Paryskiej: „majowy Krwawy Tydzień”, wersalscy oprawcy, męczennicy cmentarza Père–Lachaise. Zapewne wtedy właśnie po raz pierwszy usłyszałem tę nazwę. Dziś poraża nie sam fakt egzekucji (w końcu komunardzi, póki byli silni, też nie gardzili rozstrzeliwaniami), tylko połączenie rzeczy nie do połączenia. Zazwyczaj Śmierć nie ma wstępu na cmentarz. Umiera się i zabija gdzieś tam, za ogrodzeniem, w wielkim i niebezpiecznym świecie, tu zaś przywozi się tylko doczesne szczątki, które już pożegnały się z duszą. Na Père–Lachaise tymczasem zalatuje żywą krwią, bo zabijano tu dużo i gromko. Najpierw w roku 1814, kiedy rosyjscy kozacy wysiekli tu zaczajonych na wzgórzu kadetów szkoły wojskowej. A potem w roku 1871, podczas Komuny: jedni Francuzi przez kilka dni strzelali do drugich, kryjąc się wśród grobowców, i zabili blisko tysiąc ludzi, ale wydało im się to za mało i półtorej setki ocalałych rewolucjonistów rozstrzelano w majowy poranek przy niewysokim murku. Obecnie w tym sektorze chowa się komunistów i wieńce na okolicznych mogiłach są prawie wyłącznie czerwonego koloru.
Nigdy nie widziałem na starych cmentarzach, przy grobach, które mają po sto albo nawet więcej lat, takiej ilości żywych kwiatów. O wielu z tych, co leżą na Père–Lachaise, pamięta się i kocha się ich — zapewne dlatego nie jest tu wcale strasznie i nawet nie bardzo smutno.
Oto róże, chryzantemy i lilie na szacownie mieszczańskiej granitowej płycie. Spoczywają pod nią Edith Piaf i jej młody mąż, grecki fryzjer, z którego wielka pieśniarka chciała zrobić gwiazdę estrady, ale nie zdążyła.
Mojej skromnej wiedzy botanicznej nie starczy, żeby nazwać całą florę, którą obsypana jest mogiła Yves’a Montanda i Simone Signoret. W tej obfitości wyczuwa się coś histerycznego — wszyscy mają świeżo w pamięci niedawną historię z ekshumacją ciała Montanda. Niejaka Aurora Drossard, lat 22, utrzymywała, że był on jej ojcem, i w końcu uzyskała sądowy nakaz dokonania ekspertyzy genetycznej. Nieboszczyka wydobyto z grobu, odcięli z niego kawałeczek, ale analiza DNA ojcostwa nie potwierdziła i pieśniarza zakopano z powrotem. Żal mi Montanda. Pamiętam go młodym, pięknym i wszechzwiązkowo ukochanym. „Kiedy śpiewa daleki przyjaciel”. Pamiętam też film Dziewczynka szuka ojca i dlatego znienawidzonej przez cały naród francuski Aurory Drossard żal mi jeszcze bardziej niż Montanda. Jemu przecież wszystko jedno, a co ona, biedaczka, ma teraz za życie na świecie?
Tłumy ludzi rzeczowo pstrykają aparatami fotograficznymi przy pomniku ozdobionym biało–czerwonymi kwiatami w kolorze polskiej flagi narodowej. To jest grobowiec Chopina Bez Serca. Bez Serca, w tym sensie, że kompozytora pochowano bez tego organu, który wywieziono tysiąc kilometrów stąd, do jednego z warszawskich kościołów.
Główną architektoniczną budowlą cmentarza jest mauzoleum hrabiny Demidowej z domu Stroganow, które rozmiarami i pretensjonalnością bardzo przypomina dacze „Nowych Rosjan” przy Szosie Rublewskiej. „Starzy” Rosja nje też byli kiedyś „nowymi” Rosjanami i chcieli puszczać w oczy dym. Pod słońcem nie ma zatem nic nowego, w tym również Rosjan: co było, to i będzie. Noworosyjscy nowobogaccy, jakimi byli wówczas i Demidowowie, i Stroganowowie, z czasem zrozumieją, że prawdziwe bogactwo nie polega na gigantomanii, tylko na głębi myślenia, a prawdziwa efektowność to ta, która jest skierowana nie na zewnątrz, lecz do wewnątrz.
Taki jest na przykład grobowiec bogacza o niemal ruskim nazwisku, Raymonda Roussela (1877–1933). Pisał wiersze i prozę dla własnej przyjemności, a w ostatnich latach życia zapalił się do szachów. Leży samotnie w krypcie na 32 osoby, od liczby figur szachowych. Jeśli połamać głowę nad tym wymyślnym przesłaniem, rozszyfrować je można mniej więcej tak: tu spoczywa król, który w długiej i trudnej partii utracił wszystkie swoje piony i figury, ale mimo to odniósł zwycięstwo.
Wiele czasu zeszło mi na poszukiwania miejsc spoczynku dwóch cudzoziemców, których mało kto odwiedza. Ledwie ich znalazłem wśród tysięcy i tysięcy jednakowych tabliczek w kolumbarium. „ISADORA DUNCAN 1877–1927. Ecole du Ballet de l’Opera de Paris” i „NESTOR MAKHNO 1889—1934”. Byli to wyjątkowi ludzie. Przez całe życie każdemu z nich w inny sposób towarzyszyły ognie błyskawic i łoskot gromów. Teraz ukryli się za dwoma skromnymi kwadracikami wśród cichych, zapoznanych współcześników. To też swego rodzaju przesłanie i trudniej je przeniknąć niż Rousselowskie.
Największą gwiazdą obecnego Père–Lachaise jest jeszcze inny cudzoziemiec — Jim Morrison. Większość odwiedzających przyjeżdża na cmentarz tylko dla tej niepozornej mogiłki (dawniej stało na niej popiersie, ale je skradziono). Od głównej bramy idą prosto tutaj, do sektora szóstego. Posłuchają muzyki sprzed trzydziestu lat, popalą odurzającej trawki… Podobno dawniej urządzali tu czasem orgie, ale ja nie miałem szczęścia i na orgię nie trafiłem. Zresztą nie zatrzymałem się tam na dłużej, bo w młodości nie brały mnie piosenki grupy Doors.
Miałem opracowaną własną marszrutę, własną hierarchię zabytków Père–Lachaise.
Szedłem z zachodu na wschód i zacząłem od sektora czwartego, gdzie spoczywa Alfred de Musset. Nie dlatego, by należał do moich ulubionych pisarzy; na jego grób ciągnęła mnie ciekawość i coś w rodzaju uczucia pokrewieństwa. Ze wszystkich drzew rozróżniam bezbłędnie tylko brzozę i w opisach przyrody kieruję się zazwyczaj nie obrazem, lecz brzmieniem. Piszę na przykład coś w rodzaju: „olchy i wiązy zakołysały gałęziami”, chociaż pojęcia nie mam, jak te całe olchy i wiązy wyglądają i czy w ogóle rosną koło siebie. Nieważne: trafnie zestawione ze sobą dźwięki dają własny efekt. Otóż zdaje się, że Musset był jagódką z tego samego krzaka. Zarządził, żeby nad jego grobem posadzono wierzbę płaczącą — na pomniku wyryte jest nawet ładne epitafium, mówiące, jak lekki cień żałobnego drzewa będzie osłaniał wieczny sen poety. Ale skąd na suchym wzgórzu wierzby? Przyszedłem i przekonałem się: wierzba jest, ale wątła. Od razu widać — nie wiedzie jej się. Ile tych biedaczek posadzili tu na zatracenie ogrodnicy przez półtora stulecia, a wszystko z powodu kilku pięknych linijek. Mnie, jako literaturocentrykowi, miła jest ta myśl.
Z sektora czwartego — na sąsiedni, pięćdziesiąty szósty (numeracja na Père–Lachaise jest jakaś osobliwa, skacząca), popatrzeć na mogiłę Raymonda Radigueta (1903–1923), który umarł od galopującej gorączki tyfusowej. Nim zachorował, wunderkind powiedział Jeanowi Cocteau tajemnicze zdanie, które od wielu lat nie daje mi spokoju: „Za trzy dni rozstrzelają mnie żołnierze Pana”. Skąd wiedział? Kto mu powiedział? Od dawna podejrzewam, że dar pisarski polega nie na umiejętności wymyślania tego, czego nie ma, lecz na szczególnym wewnętrznym słuchu, pozwalającym słyszeć teksty, które gdzieś już istnieją. I najgenialniejszy z pisarzy to ten, który najdokładniej zapisuje to mistyczne dyktando. Postałem nad tą niczym niewyróżniającą się mogiłą, wsłuchałem się. Niczego szczególnego nie usłyszałem.
Przeszedłem do sektora 49, gdzie spoczywa inna tajemnica, nazwiskiem Gerard de Nerval, szlachetny szaleniec, który powiesił się na kracie ulicznej styczniową nocą 1855 roku. Marmurowa kolumna, zwieńczona najbanalniejszą w świecie antyczną urną, przypomina wykrzyknik, a powinna by przypominać znak zapytania.
Onegdaj wesół przemierzał żywota meander:
To płocho na miłości spędzał czułe noce,
To w posępną zadumę wpadał jak Klitander,
Aż raz posłyszał, że w drzwi ktoś łomoce.
To była Śmierć!… […]
Widać, że niezbyt żywy zdradzał temperament,
Nadto pozwolił, aby wysechł mu atrament,
Chcąc wszystko wiedzieć, nic nie chciał pojmować.
I gdy nadeszła chwila, że — takim żywotem znużony —
W pewien zimowy wieczór duszy został pozbawiony,
Odszedł, mówiąc: „I po co mnie było fatygować?”*
„No więc po co?” — spytałem kolumny. „Dowiesz się, kiedy przyjdzie czas” — odpowiedziała, a ja, w pełni zadowolony z odpowiedzi, udałem się dalej, do sektora 47, do Honoriusza Balzaka.
Ciągnęła mnie tutaj nie tajemnica, lecz z dawna żywione współczucie. Pamiętam, jak wyrostkiem będąc, czytałem u Stefana Zweiga o grubym, cierpiącym na zadyszkę pisarzu, który cafe życie nadaremnie upędzał się za bogactwem, miłością i szczęściem; jak Zweig oburzał się na wyrachowaną hrabinę Hańską, która zadręczyła to wielkie dziecko wieloletnim oczekiwaniem i zgodziła się na małżeństwo dopiero wtedy, kiedy Balzakowi pozostały już tylko liczone miesiące. I oto przygotował dla narzeczonej wspaniałe mieszkanie, j pojechał się żenić do Berdyczowa, i ożenił się, i napisał w liście: „Nie miałem ani szczęśliwej młodości, ani kwitnącej wiosny, ale będę miał najbardziej rozsłonecznione lato i najcieplejszą jesień”. Potem przywiózł wyniosłą małżonkę do Paryża, całe lato ciężko chorował i w końcu — jesieni nie dożył. Ewelina Hańska pięć miesięcy była żoną żywego klasyka, potem trzydzieści lat wdową po martwym klasyku i jeszcze sto dwadzieścia lat leży z nim pod jedną płytą.
Od popiersia Balzaka, z przodu bardzo podobnego do konika szachowego, tylko krok do sektorów 86 i 85. Są tam jeszcze dwa nagrobki należące do mojego programu obowiązkowego.
Pierwszy mnie rozczarował. Obojętna czarna płyta. Na najwęższym boku — surowe złote litery „Marcel PROUST 1871–1922”. Wzrok nie ma na czym się zatrzymać. Wyobrażałem sobie coś bliskiego Proustowskiej prozie: coś osobliwego, pełnego nadmiaru i niejasnego, w co trzeba się długo, głęboko wmyśleć. Niestety, wmyślać się tu nie ma w co. Na pierwszy rzut oka. Ale kiedy postoimy tu jedną czy dwie minuty, zaczynamy rozumieć, że czarny marmur mówi nie o genialnym pisarzu, ale o dziwnym, unikającym ludzi człowieku, który spędził ostatni okres życia w dobrowolnym uwięzieniu, odgrodziwszy się od zewnętrznego świata grubymi storami i dźwiękochłonnymi obiciami. Wielki pisarz jest interesujący i znaczący nie jako osobowość, lecz jako twórca tekstów, trafnie rozkładający słowa na papierze.
1 wszystko, co najlepsze, najważniejsze z tego, co trzeba wiedzieć o pisarzu, jest zapisane w jego książkach. Człowieka zaś, a tym bardziej jego grobu, nie ma co oglądać. Cóż, człowiek jak człowiek, grób jak grób.
Jako lekko zawstydzony naruszyciel cudzej prywatności przeszedłem do sąsiedniego sektora i mój nastrój się odmienił. Mimo wszystko prawdziwymi pisarzami nie są prozaicy, tylko poeci, pomyślałem, oglądając wymyślne liternictwo napisów wyrytych na nagrobku Wilhelma Apolinarego Kostrowickiego, bardziej znanego jako Guillaume Apollinaire. Po pierwsze — poecie wystarczy o wiele mniej stów, i dlatego ciężar właściwy, znaczenie każdej litery są wielokroć większe. A po drugie, żeby ocenić geniusz cudzoziemskiego wierszopisa, trzeba najpierw doskonale opanować jego język, czyli przyswoić sobie niezwykle skomplikowany, wieloskładnikowy kod. W przeciwnym razie trzeba wierzyć na słowo cudzoziemcom. Śmierć człowieka nazwiskiem Apollinaire zagubiła się jak drobniutkie ziarnko piasku w podwójnym huraganie śmierci: poeta umarł w ostatnich dniach pierwszej wojny światowej na hiszpankę, która zabrała o wiele więcej żywotów ludzkich niż wszystkie Verduny i Marny razem wzięte. Ale jego grób nic nie mówi o cierpieniach i umieraniu ciała, na kamieniu ciasno jedno przy drugim wyciosano słowa, słowa, słowa: najpierw regularnymi szeregami czterowierszy, potem kaligramem w postaci serduszka. Nawet nie próbowałem wczytywać się w to wierszowane przesłanie, jego sens i tak był dla mnie zrozumiały: na początku było Słowo, i na końcu zostanie tylko Słowo i będzie ciemność nad otchłanią i Duch Boży będzie unosił się nad wodami.
Skończywszy z programem obowiązkowym, obchodem mogił literatów, poczułem się wolny i puściłem się w bezładną żeglugę po alejach i ścieżkach, żeby poczuć smak, barwę i zapach Père–Lachaise, jego bukiet. Wtedy to wykrystalizowała mi się wspomniana wyżej triada, czarująca formuła francuskości: aventure, mystere, amour.
Powietrze aventure — nawet nie tyle „przygody”, ile właśnie „awantury” — wypełnia ten cmentarz w sposób naturalny i organiczny, bo aż nazbyt wiele wiąże Père–Lachaise z imieniem wielkiego awanturnika, który wzniósł się z nicości do szczytów sławy i potęgi, a potem został zrzucony z piedestału na maleńką, pustą wysepkę. Ta nekropola powstała w roku koronacji Napoleona. Po raz pierwszy spłynęła krwią w roku upadku Korsykanina. Po raz drugi strzelano tu w roku ostatecznego krachu bonapartyzmu. Tu są pochowane kobiety, które kochał, a w każdym razie obłapiał imperator: aktorki, mademoiselle George i mademoiselle Mars, tancerka na linie, madame Saqui i „Egipcjanka” Pauline Foures, piękna hrabina Walewska. Tu leżą prawie wszyscy napoleońscy marszałkowie. Bonaparte w godzinie swej smutnej śmierci, o północy, kiedy kończy się rok, powinien przybijać na powietrznym statku nie do wysokiego brzegu, lecz do wzgórza Charonne. Wąsacze—grenadierzy nie usłyszeliby go, bo dla nich na szacownym cmentarzu nie ma miejsca, śpią w dolinie, gdzie szumi Łaba, pod śniegami zimnej Rosji, pod rozpalonym piaskiem piramid. Za to marszałkowie — i ci, co padli w boju, i ci, co go zdradzili i sprzedali swoje szpady — niechybnie odpowiedzieliby na wezwanie, wyleźliby ze swoich wspaniałych grobowców, błyszcząc złotymi galonami, i stanęliby w szyku pod poszarpanym kulami sztandarem z literą N. A mademoiselle Lenormand odrzuciłaby szarą pokrywę swojego grobowca, leżącego niedaleko głównego wejścia, i przepowiedziałaby temu wspaniałemu wojsku świetne zwycięstwa i piękną śmierć.
Ale wspomnienie o słynnej Sybilli, która wyprorokowała maleńkiemu południowcowi niewiarygodny los, należy już do dziedziny mystere. Ze wszystkich pielgrzymich strumieni ten właśnie, poszukujący ezoterycznych tajemnic, jest na Père–Lachaise najbardziej pełnowodny — gdzie tam do niego miłośnikom literatury, kontynuatorom dzieła Komuny, a nawet wielbicielom Jima Morrisona.
Mauzoleum Leona Rivaila (1804–1869), lepiej znanego jako Allan Kardec, jest całe pokryte kwiatami i otoczone ciasnym kręgiem wiernych. Założyciela spirytystycznej nauki o przeobrażeniach substancji duchowej pamiętają obecnie tylko w dwóch krajach: we Francji i w Brazylii, ale za to jak pamiętają! I o ile we Francji traktuje się go jako mistycznego filozofa, to w ogromnym południowoamerykańskim kraju czczą go jako nowego Mesjasza, proroka religii, liczącej miliony wyznawców. Przed miejscem spoczynku Kardeca ludzie modlą się po portugalsku i zostawiają liściki po francusku, nabożnie dotykają ramienia brązowego popiersia. Widziałem całą kolejkę łaknących cudu, oczywiście nie taką jak w dawnych czasach przed mauzoleum Lenina, ale za to twarze pielgrzymów nie wyrażały ciekawości, jak na Placu Czerwonym, lecz skupienie i przejęcie. Na pomniku napisano: „Urodzić się, umrzeć, znów urodzić się i nieustannie doskonalić — takie jest prawo”.
Dalszy ciąg tej w pełni buddyjskiej maksymy można znaleźć na steli Gaetana Lemarie, ucznia Kardeca: „Umrzeć, znaczy — wyjść z cienia na światło”. Wedle nich, spirytystów, okazuje się, że my, przechadzający się z aparatami fotograficznymi po słonecznych alejkach, w rzeczywistości błąkamy się w ciemnościach, nieboszczycy natomiast, leżący w ziemi pod przegniłymi deskami, kąpią się w promieniach oślepiającej jasności. Czy to znaczy, że wszystko, co najciekawsze i najcudowniejsze, jest jeszcze przed nami? Cóż, niezła doktryna.
Nagrobek okultysty Papusa, którego nasi rodzimi historycy przedstawiają wyłącznie jako szarlatana i drobnego kanciarza, również tonie w kwiatach. Oczywiście we Francji Gerarda Encausse’a (to jego prawdziwe nazwisko), „wielkiego mistrza zakonu martinistów”, ocenia się inaczej. Dla Rosji Papus to tylko jedna z zabobonnych fantazji cesarzowej Aleksandry Fiodorowny. To on urządził sławetne spotkanie Mikołaja II z duchem koronowanego rodzica. Syberyjski Starzec (którego Papus nie mógł znieść i przed którego wpływem na wszystkie sposoby ostrzegał cara) zupełnie przyćmił dyplomowanego francuskiego szamana. A tymczasem Papus już w 1905 roku przepowiedział rosyjskiemu imperatorowi jego tragiczny los, ale obiecał, że będzie strzegł Romanowów, dopóki będzie żył. Umarł pod koniec 1916 roku. Zresztą podobnie jak Rasputin. Wierzyć w mistyczną współzależność wydarzeń czy nie? Na Père–Lachaise wierzy się.
Zwłaszcza kiedy wśród nagrobnych płyt przemknie chudy, cmentarny kot. Według przewodnika mieszka ich tutaj około setki. Są ciche, szybkie i nie wchodzą ludziom w drogę. Może tylko pracownikom cmentarza, którzy je karmią? A może same się karmią, pożerają jakieś wróble? Koty, w odróżnieniu od psów, to istoty z nocnego, zazwierciadlanego świata. Cmentarz to miejsce akurat dla nich. Ale ja na Père–Lachaise trafiłem w marcu i koty zachowywały się jak najbardziej marcowo. Z początku ten dysonans z otaczającą dekoracją bawił, nasuwał na pamięć film Wszędzie życie, ale potem pomyślałem nagle: a przecież to nie przypadek — te rozwiązłe koty i lubieżne nawoływania z krzaków. Wtedy to właśnie zauważyłem najważniejsze z ogniw tutejszej triady, amour.
Père–Lachaise to nekropola miłości, we wszystkich znaczeniach tego wielobarwnego zjawiska: smutnym, romantycznym, komicznym, nieprzyzwoitym.
Na każdym cmentarzu, nawet bardzo starym, zawsze czuje się ostry, tragiczny aromat rozerwanej miłości — rozerwanej przez śmierć, która rozłączyła tych, co się kochali. Père–Lachaise kryje mnóstwo smutnych i pięknych historii tego rodzaju.
Oto posąg wodza Barthelemy Jouberta: generał, śmiertelnie trafiony, spada z konia nazajutrz po ślubie. Było ich kilku, tych młodych geniuszów wojen rewolucyjnych, i każdy z nich mógł zostać cesarzem. Najwybitniejszy z nich, dwudziestodziewięcioletni Hoche, zmarł przedwcześnie. Trzydziestoletniego Jouberta skosiła pod Novi kula Suworowskiego żołnierza. A generał Bonaparte, który powinien był paść na arkolskim moście albo umrzeć w Egipcie, ocalał. Dlaczego? Bóg jeden wie. Został wielkim człowiekiem, rozwiódł się z ukochaną kobietą i ożenił z niekochaną, zapuścił sobie brzuszek i umarł na raka żołądka. Joubert zaś pozostał w pamięci potomnych jako wiecznie młody żonkoś, oblubieniec śmierci.
Grobowiec napoleońskiego ministra Antoine’a de Lavalette przypomina o innym miłosnym dramacie, bodaj jeszcze bardziej przejmującym. Po Stu Dniach hrabia de Lavalette oczekiwał w celi na rozstrzelanie. W przededniu egzekucji przyszła do niego na ostatnie spotkanie żona i zamieniła się z nim na ubrania. On wyszedł na wolność, ona została w lochu — romantyczny fortel, w literaturze wykorzystany niezliczoną ilość razy, a w prawdziwym życiu niemal nigdy. Tylko zakończenie okazało się nieromantyczne. Ofiarnej hrabinie pozwolono gnić w kamiennym worze, aż straciła rozum. Odroczenie śmierci (sądząc z dat na pomniku — o 15 lat) uzyskał Lavalette za zbyt wysoką cenę.
A inna kochająca kobieta, żona Amadea Modiglianiego, nazajutrz po jego śmierci rzuciła się z okna. Nie powstrzymało jej nawet to, że była w dziewiątym miesiącu ciąży. Cała trójka — mąż, żona i ich nienarodzone dziecko — leży pod niepozornym kamieniem w sektorze 96. Podobne historie, tak jak podwójne samobójstwa zakochanych, są szczególnie przejmujące, niezależnie od tego, ile lat od nich minęło. Co to było, zastanawiamy się: zwycięstwo Śmierci nad Miłością czy może przeciwnie?
Ale cmentarz Père–Lachaise leży na ziemi francuskiej, w kraju wytwornym i lekkomyślnym, gdzie tragedia to tylko chmurka na skraju nieboskłonu, której nie dano rozciągnąć się na całe niebo. Długo lać łez nad nieszczęśliwą miłością tu się nie da, bo we Francji wzniosłość od swawoli dzieli ledwie un centimètre, a od cielesnych szczytów do cielesnych nizin jeszcze mniej.
Połączenie miłości i śmierci bywa, okazuje się, również komiczne — w stylu czarnego humoru.
Przepiękny brązowy nagrobek prezydenta Feliksa Faure’a (1841–1899) w kimś niezorientowanym wywołuje nabożny podziw: mąż stanu leży, obejmując sztandar republiki. Oh Captain, my Captain! Voilà une belle mort! I tak dalej. Jednak wśród współczesnych, wiedzących, że jego ekscelencja skonał w objęciach kochanki, ta alegoria musiała wywoływać zupełnie inne skojarzenia. Żart ze stuletnią brodą: „Prezydent Faure poległ przy wykonywaniu obowiązków”.
Inna brązowa postać, również leżąca, w jeszcze pikantniejszy sposób miesza ze sobą tragedię i sprośność. Skandal publiczny roku 1870: znany hulaka i zabijaka, książę Piotr Bonaparte, zastrzelił młodego dziennikarza Wiktora Noira, który ośmielił się wyzwać go na pojedynek. W pogrzebie ofiary monarchicznej samowoli wzięło udział sto tysięcy osób i to wydarzenie stało się gromem, zwiastującym szybki upadek II Cesarstwa. Wzruszony rzeźbiarz przedstawił pięknego chłopca z maksymalną wiernością, nie pomijając żadnej fałdki ubrania. Czy to powodowany właśnie owym naturalizmem, czy jednak nie bez świadomej aluzji (Noir cieszył się reputacją pogromcy serc) rozporek posągu dość wyraźnie się wybrzusza. Zapewne z początku mniej rzucało się to w oczy, ale po przeszło stu latach brązowa wypukłość wyróżnia się wręcz wyzywającym blaskiem. Rzecz w tym, że pomnik stał się przedmiotem pogańskiego kultu ze strony mężczyzn bezpłodnych lub cierpiących wskutek nieodwzajemnionej miłości do kobiety: przynoszą Noirowi kwiaty i gorliwie głaszczą magiczne miejsce. Podobno niektórym to pomaga.
Ten przypadek przenosi nas na dobre w sferę cielesnych nizin, ale na to nic nie można poradzić: obejść ten delikatny temat milczeniem znaczyłoby ocenzurować, wywałaszyć aurę Père–Lachaise. Cały szereg zabytków cmentarza wiąże się tak czy inaczej z męskim organem rozrodczym, z jego nazbyt natrętną obecnością, jak w wypadku zastrzelonego dziennikarza, bądź przeciwnie, z jego wieloznacznym brakiem.
Prochy romantycznych kochanków Abelarda i Heloizy przeniesiono tu w początkach XIX wieku i pogrzebano w manierycznym gotyckim grobowcu. Jak wiadomo, rozgniewany opiekun Heloizy ukarał uwodziciela o słodkim głosie i wytrzebił go, uniemożliwiając kochankom miłość fizyczną. Abelard i Heloiza musieli wstąpić do klasztoru i na jednym łożu znaleźli się znów siedemset lat później, z woli rzeźbiarza.
Jeszcze jednej kastracji, również aktu urażonej obyczajności, dokonano wobec skrzydlatego anioła (ściślej — pół anioła, pół sfinksa), który zdobi mogiłę Oscara Wilde’a, miejsce pielgrzymek homoseksualistów. Jak słychać — najzuchwalsi z mężołowców potrafili wdrapać się na postument i spółkować z kamiennym cudactwem, wskutek czego poddano je kastracji. Zresztą pielgrzymów to nie zniechęciło. Pomnik jest cały upstrzony śladami uszminkowanych ust, a u jego podnóża leżą stosy miłosnych liścików adresowanych do Wilde’a. Sto lat po śmierci Oscar jest kochany o wiele namiętniej niż za życia. A zatem jak widać — les plaisirs d’amour* bywają niekiedy bardziej długowieczne niż les chagrins d’amour*, które trwają zaledwie toute la vie*, pomyślałem i wycelowałem aparat fotograficzny w czarnego kota, który akurat wziął się do wylizywania szminki z kolana biednego sfinksa.
Kiedy po powrocie do Moskwy odbiłem zdjęcie, żadnego kota tam, oczywiście, nie było — tylko przezroczysty cień na kamieniu.
Daj mi ucałować swe usta
Miesiąca w cichym niebie brak,
I nie spadł w toń z wyżyny…*
zadeklamował Pasza Leńkow, wysuwając się z ukrycia i uważnie rozglądając po alei Cudzoziemców Poległych za Francję.
Cicho, ciemno, pusto. Dwie i pół godziny temu odszedł ostatni zwiedzający, przed czterdziestu trzema minutami przebulgotała polewaczka, przed dziesięcioma przejechał na rowerze objeżdżający cmentarz dozorca.
— Kreciku, już czas. — Leńkow skinął na swego towarzysza. I znów zacytował „sponsora” — ostatnimi czasy nabrał takiego zwyczaju:
Gwiazd siedem w cichych wodach tonie,
Siedem z niebiosów świeci…*
Był taki czas, kiedy trzeci etap pracy pogrążał jego subtelnie czującą duszę w smutku i lęku. Na kilka dni przed operacją Pasza tracił apetyt i sen, zaczynał łykać proszki uspokajające. Potem jednak coś się w nim odmieniło. Nerwowy dygot nie ustąpił, ale przekształcił się w coś w rodzaju ekstatycznego drżenia, swoistą adrenalinową euforię. Pierś nadymała się, wdychając nocne, cmentarne powietrze (o, do niczego niepodobny aromat głuchej tajemnicy i widmowości!), puls stawał się twardy i rwany, istne pizzicato, a krok sprężysty i nieważki. Kłopot był jeden: w takim stanie Leńkow robił się nieznośnie gadatliwy. Sam to czuł, ale nie potrafił nad sobą zapanować.
Do sektora 89 dotarli w pięć minut, idąc równolegle do alei Okrężnej, po której raz na pół godziny, wedle instrukcji, powinien przejeżdżać ktoś z nocnej straży.
Leńkow dramatycznym szeptem mówił z pamięci monolog Salome w przekładzie Belmonta. Towarzysz, jak zwykle, milczał, czujnie rozglądając się na boki.
Raz z krzaków, prosto pod nogi, szmyrgnął im czarny kot i Pasza omal nie ryknął, ale Kret błyskawicznym ruchem rąbnął go łokciem w dołek i zamiast krzyku wyszło zdławione chlipnięcie.
Kiedy Leńkow wysapał się, byli już na miejscu.
Sfinks był podobny do ogromnego drapieżcy szykującego się do skoku. W świetle latarki pomnik zdawał się wykuty z lodu.
Pasza przywitał bestię kolejnym fragmentem ze sponsora:
Porzuć, mój Sfinksie, marzeń wtór, pod mą pieszczotą unieś łeb,
Pręż ciało w rysich cętek wzór, pazury w me kolana wczep!*
— Dawaj — burknął Kret, kładąc na ziemi worek z narzędziami. Leńkow zdjął plecak i zaczął wydobywać z niego namiot z ciemnoszarej tkaniny spadochronowej. Złożony, był niewiele większy od pudełka na buty, rozłożony zaś stawał się wielkim, nieprzepuszczającym światła płótnem rozmiaru trzy na cztery metry. Leńkow pomógł je rozciągnąć i umocować, i na tym jego bezpośredni udział w operacji właściwie się kończył — ze wszystkim innym Kret da sobie radę sam.
Leńkow poklepał potwora po pazurzastej łapie. Wymamrotał:
Niech mnie naznaczy szponów ślad z eboru, kiedy musnę wab
Ogona, co jak groźny gad otacza atlas ciężkich łap!*
Jednocześnie myślał o bańce. Matko Boska, BAŃKA! Oto, co znaczy optymalizacja cyklu produkcyjnego. W początkach swej necrophorusowej kariery, kiedy Pasza był romantyczny i niedoświadczony, działał wedle takiego schematu: 1) dowiedzieć się o Artefakcie; 2) zdobyć go; 3) poszukać klienta. Ile wspaniałych rzeczy poszło za psi grosz przez ten dyletantyzm! Wstyd wspomnieć. Teraz nie ma głupich. Pierwszy etap: poszukiwanie Artefaktu; drugi — wystawienie klienta; trzeci — wydobycie; czwarty — przekazanie Artefaktu po uzgodnionej cenie.
Plusy takiego algorytmu są oczywiste. Po pierwsze, rzecz trafia nie do pośrednika, tylko do człowieka, któremu jest rzeczywiście potrzebna. Po drugie, klient ma pewność, że dostaje autentyczny towar, nie podróbkę. Na życzenie Pasza proponował usługę specjalną — osobistą obecność przy trzecim etapie (rozumie się, za osobną opłatą i na własną odpowiedzialność zainteresowanej osoby). Parę razy trafili mu się narwańcy, którzy nie przestraszyli się cmentarza w nocy ani możliwych następstw, wiadomo przecież, że najpowszechniejszy gatunek namiętnych kolekcjonerów to zdiagnozowani psychole.
Biznes, którego mózgiem i kierownikiem był Pasza Leńkow, kwitł.
A zaczęło się tak.
Dziewięć lat temu, w najposępniejszym okresie szalonych lat dziewięćdziesiątych, aspirant Instytutu Literatury Światowej zrozumiał ostatecznie, że gwiazdą filologii nie będzie — nie z braku zdolności, tylko dlatego, że niedługo wykopyrtnie się z przyczyny stypendium w wysokości sześciu jednostek umownych oraz absolutnej niemożności dodatkowego zarobku. Koledzy ze studiów jeden po drugim przekwalifikowywali się na mrówki, ochroniarzy w bankach, sprzedawców na rynku drobnohurtowym, ale Pasza iść za ich przykładem nie mógł: warunki fizyczne nie pozwalały mu taszczyć worków i skrzyń ałbo godzinami sterczeć na śniegu i deszczu pod drzwiami firmy. A do tego było przykro. Prawie dziesięć lat straconych na naukę zawodu — i to, proszę zauważyć, gorąco kochanego zawodu. A teraz co? Całą wiedzę spuścić w kanał?
Od rana do wieczora, siedząc w nieopalanej bibliotece instytutu, Pasza łamał sobie głowę nad tym, jak połączyć swój fach, który całkowicie utracił jakikolwiek związek z aktualnością, z prawdziwymi pieniędzmi. Gdzie teraz może się przydać specjalista od historii literatury? Może w jakichś zagranicznych slawistycznych dżunglach, ale tam mają dosyć własnych mądrali.
Pomysł przyszedł mu do głowy, kiedy aspiranta rzuciła narzeczona Miła. Powiedziała mu na pożegnanie: „Wykończyło mnie twoje labidzenie”, ale Pasza wiedział dobrze, że w rzeczywistości wykończyła ją parszywa izdebka w komunalnym mieszkaniu i herbata parzona po dwa, a czasem i po trzy razy.
W pierwszej chwili Leńkow chciał rzucić się z okna, ale nie miał siły oderwać rozeschniętej ramy. Zaraz potem, kiedy chłipiąc, wyobrażał sobie swój smutny pogrzeb i ciemność mogiły, doznał satori.
Przez lata, które od tej chwili minęły, życie Paszy odmieniło się radykalnie. Teraz mieszkał w dwustumetrowym lofcie z technodizajnem na Iwerskiej, jeździł sportowym alfa romeo, stawał w pierwszorzędnych hotelach, a podróżował wyłącznie klasą biznesową (mógłby i pierwszą, ale nie chciał niepotrzebnie zwracać na siebie uwagi).
Ożenić się, nie ożenił, bo to i za wcześnie, i w ogóle po co, ale na brak damskich względów się nie skarżył, przy czym wszystkie Paszy przyjaciółki urodą wyraźnie przewyższały okularnicę Miłę, niezdolną dostrzec potencjału drzemiącego w biednym aspirancie.
Leńkow wciąż trzymał etat w swoim na wpół rozpadającym się instytucie, gdzie nadal nic mu nie płacili, ale też żadnej pracy nie wymagali. Status naukowca pozwalał mu pracować w archiwach i w profesorskich czytelniach bibliotek. Pięć lat temu obronił pracę doktorską — błyskotliwie, zaproponowano mu nawet, żeby przerobił tekst na książkę popularnonaukową, ale on roztropnie się od tego wymówił. Tematem pracy była Tekstologiczna analiza przedśmiertnych testamentów literatów epoki puszkinowskiej.
Praca napisała się sama, między jedną a drugą robotą, w czasach, kiedy Leńkow pracował nad piterskimi cmentarzami.
Pierwszy etap cyklu produkcyjnego był najprzyjemniejszy i zupełnie niewinny, stuprocentowo koszerny. Siedzi sobie człowiek w archiwum, studiuje żywoty dawno zmarłych ludzi. Ale mózg czuwa, przedsmak zdobyczy napędza ślinkę do ust — zwłaszcza jeśli przedmiot badań nagle zaczyna zdradzać zadatki na „sponsora” (ten termin Pasza wymyślił sam i uważał go za dowcipny).
Lubił wyobrażać sobie, że jest poławiaczem pereł na rafach koralowych: oto sunie w akwalungu nad pięknymi, płynnie rozkołysanymi dżunglami, rozkoszuje się grą błękitnej wody, widokiem egzotycznych ryb, aż nagle błyśnie macica perłowa i serce mocniej zabije. Poławiacz sięga w dół z lekka drżącą ręką, w której zaciska nóż, otwiera małżowinę. A może w środku matowo zalśni bezcenna perła?
W rzeczywistości pereł się zapewne tak nie łowi — Pasza to rozumiał. Najwyżej jacyś amatorzy — dżentelmeni, traktujący to jako hobby. Leńkow zaś był w swojej pracy prawdziwym profi. I nie był dżentelmenem.
Sam siebie nazywał „Necrophorusem” — od łacińskiej nazwy chrząszcza grabarza, słynnego przedstawiciela rodziny Silphidae, inaczej — „omarlic”.
Podobnie jak necrophorus, Pasza żył z nieboszczyków, i — jak już mówiliśmy — żył całkiem nieźle.
Pomysł, który pozwolił mu korzystnie spuścić bagaż wiedzy historyczno–filologicznej, którą w warunkach rodzącej się gospodarki rynkowej przyjęto uważać za absolutnie nie do spieniężenia, był genialnie prosty: szukać w starych dokumentach i pamiętnikach (w miarę możności nigdy niepublikowanych) wzmianek o cennych przedmiotach, które kładziono do trumny przed pogrzebem. W sentymentalnym XIX stuleciu był to zwyczaj bardzo rozpowszechniony. Najwygodniej było zacząć od pisarzy, bo dla każdego z nich utworzono w Archiwum Literackim oddzielny zespół. Potem, kiedy już lepiej poznał również inne archiwa, Pasza rozszerzył krąg potencjalnych „sponsorów”. Wśród „artefaktów”, które przeszły przez ręce Leńkowa, były pierścienie, medaliony, kilka obsypanych drogimi kamieniami szpad, brylantowe gwiazdy orderowe. Od czasu do czasu trafiało się coś bardziej egzotycznego, na przykład wzmianka o paczce listów miłosnych, którą kazał położyć sobie do trumny pewien poeta kręgu puszkinowskiego. Necrophorus pobrał próbkę gruntu z grobu, przekonał się, że z wilgotnością jest wszystko w porządku. Sądząc z zachowanego opisu pogrzebu, trumna była dębowa, czyli listy z pewnością zachowały się w przyzwoitym stanie. Na stroniczkę ze stemplem archiwum Pasza kapnął roztworem kwasu, a cenną informację, odtąd zastrzeżoną wyłącznie dla niego, umieścił w swoim „katalogu”. Towar był unikalny, ale wymagający niepowtarzalnego kupca, którego dopiero trzeba było znaleźć. Przez lata połowów pereł w „katalogu” Leńkowa nagromadziło się masę takich skarbów.
Ale wykrycie Artefaktu to, jak już wspomniano, tylko początek cyklu produkcyjnego. Potem trzeba znaleźć klienta. Teraz już Pasza obrósł w kontakty, zyskał sobie autorytet wśród pośredników i kolekcjonerów całego świata, ale w pierwszych latach, oho!, jak musiał się czasem nauwijać.
OK, oto klient się znalazł, cena umówiona. Następuje faza Pozyskania, czyli właściwej Operacji. I tu bez Kreta ani rusz.
Pracowali razem już czwarty rok, ale osobistych, to znaczy pozasłużbowych stosunków nie utrzymywali, Pasza uznał, że tak będzie spokojniej. Telefon: tak a tak, od tego to dnia do tego podróż służbowa, lot taki i taki. Kret tylko burknie „uhu” i odwiesza słuchawkę, nawet nie zapyta, dokąd mają lecieć. Idealny partner.
Pasza długo takiego szukał.
W pewnej chwili zrozumiał, że za każdym razem wdawać się w komitywę z cmentarnymi pijaczkami, którzy za skrzynkę wódki otworzą grób i przeszukają doczesne szczątki, to zbędne ryzyko. Sam Leńkow tej roboty wykonać nie mógł: sił by nie wystarczyło, a do tego strach.
Po prostu cud, że nikt z przypadkowych pomocników go po pijanemu nie zasypał. Z dyletantyzmem należało skończyć. Potrzebny był zawodowiec — niepijący, niegadatliwy, dobrze przygotowany fizycznie i technicznie.
Dochodziło jeszcze to, że Pasza dojrzał do wyjścia na arenę międzynarodową. Tam i klient bogatszy, i pole działania szersze. Rosyjskie cmentarze to składnice niezbyt pewne. Za dużo tu było w ciągu ostatnich stu lat wojen, rewolucji i okresów zamętu, a jak wiadomo, w epokach kataklizmów socjalnych sakralne znaczenie najrozmaitszych tabu (w tym profanacji grobów) dewaluuje się. Kilka razy zdarzyło się, że pochówek otwarty niemałym nakładem pieniędzy, czasu i nieodtwarzalnych komórek nerwowych okazywał się wypatroszony już bardzo dawno, może jeszcze podczas wojny domowej.
W poszukiwaniu prawdziwego mistrza Leńkow kilka miesięcy spędził na różnych współczesnych cmentarzach, obserwując pracę ekip pogrzebowych. I oto na cmentarzu Mikołaja Archanioła wypatrzył Kreta.
Na pierwszy rzut oka było widać: to nie jest po prostu zawodowiec, to prawdziwy wirtuoz. Jedno z najbardziej pasjonujących widowisk na świecie to patrzeć, jak pracuje Mistrz i nieważne, czym konkretnie się zajmuje: może malować obraz, rąbać mięso, czyścić buty — to nie ma znaczenia. Kiedy człowiek wykonuje pracę, dla której został stworzony — jest wspaniały.
Kret podchodził do oznaczonej kołkami działki i przez dłuższą chwilę oglądał ją, z lekka poruszając krzaczastymi brwiami. Brygada z uszanowaniem stała nieopodal, czekała.
Potem cud — grabarz z pełną gracji niedbałością wznosił kilof i robił na ziemi kilka znaczków. Robotnicy brali się za narzędzia i ziemia, nawet najbardziej kamienista albo przemarznięta, jakby sama lazła na łopaty.
A brygadzista stał z boku, palił sobie. Wzywano go, kiedy trzeba było wykarczować korzeń albo wydobyć wrośnięty w ziemię głaz. Wtedy szef wskakiwał do dołu, tu podciął, tam podrąbał, napierał na łom i gotowe. Pasza ani razu nie widział, żeby męczył się dłużej niż minutę.
Leńkowowi spodobało się zwłaszcza to, że mistrz ziemnych prac obywał się prawie bez słów. Dobre było też spojrzenie — chmurne, jakby obrócone w głąb. Od razu widać, że to nie żaden lekkoduch. Ale i nie debil — bo w takim razie nie awansowałby na szefa brygady.
Dalsza weryfikacja potwierdziła trafność wyboru. Nie—pijący, języków nie zna, geografii też nie. Madryt, Nowy Jork, Paryż — jemu wszystko jedno. Siedzi sobie w hotelu, ogląda piłkę nożną albo, jeśli jest, kanał z pornosami. Za to nocą, na cmentarzu, z narzędziami w ręku — istny Paganini.
Taki to był partner.
Namiot ze spadochronowego płótna był potrzebny, żeby uniknąć niepotrzebnych komplikacji. Jeśli strażnikowi, na przekór rutynie, strzeli do głowy skręcić na Avenue Carette, graniczącą z sektorem 89, to niczego nie zauważy, nawet jeśli przemaszeruje pięć kroków od sfinksa. Kret i Necrophorus kopią ziemię z drugiej strony, i do tego zakryci tkaniną tak samo jasnoszarą jak pomnik. Żeby ich zauważyć, trzeba podejść zupełnie blisko. Ale tego Leńkow Francuzowi w żadnym wypadku by nie doradzał. Raz w Pitrze, na Wołkowym, stróż wpadł na pomysł, by się odlać na grobie kamergera hrabiego Opraksina, gdzie akurat pracowali Pasza z Kretem. Pochłonięty operacją Pasza zauważył podchmielonego cmentarnego argusa dopiero wtedy, kiedy ten tępo zaklął, patrząc na sączące się z łona ziemi światło. Leńkow wtedy stracił głowę, a Kret — nie. Chwycił biednego stróża za nogę i jeden jedyny raz przyłożył mu żelazną piąchą w ucho. Potem wepchnął bezwładne ciało do mocnej, ani trochę niezbutwiałej trumny, umieścił je u boku świętej pamięci ekscelencji i starannie przysypał ziemią. Na to wspomnienie Pasza do tej pory dostawał nerwowego tiku.
Kret poczołgał się minutę lub dwie wzdłuż postumentu i wyjął z walizeczki bor. Szybko wyrył przy samym kamieniu szurf, poświecił latarką, kiwnął głową. Pod namiotem było trochę duszno, glina, która przylgnęła do wiertła, połyskiwała tłusto.
— Oczywiście, jego utwory słusznie krytykuje się za pozerstwo i zamiłowanie do taniego efekciarstwa — terkotał Pasza, przyglądając się, jak specjalista cicho warczącą piłą tarczową wycina w ziemi prostokąt. — Ale jakie czarowne połączenia dźwięków! Jakie obrazy! Weź czterowiersz, z którego wyrósł cały Błok i dobra połowa naszego Srebrnego Wieku:
I tylko wlecze się samotnie
Kobieta w pocałunkach brzasku
I w bladym lamp gazowych blasku:
Jej serce głazem, usta — ogniem*.
Partner otarł kurz z twarzy, splunął.
— Zgoda — rozłożył ręce Necrophorus. — Może ten przekład kuleje. Oryginał jest znacznie bardziej dźwięczny:
But one pale woman all alone,
The daylight kissing her won hair,
Loitered beneath the gas lamps’ flair,
With lips of flame and heart ofstone.
Kret zręcznie chwycił cały płat darni i odłożył na bok. Kiedy skończy — położy z powrotem, wyrówna i nikt nie zauważy, że w mogile ktoś grzebał.
Teraz specjalista chwycił poręczną tytanową łopatkę. Szybko, dosłownie na oczach przyglądającego się Paszy, zagłębił się w ziemię najpierw po pas, potem po ramiona. Prawdziwy kret, pomyślał Leńkow. On sam miał teraz prostą pracę: ubijał piramidę wykopanej gleby, żeby kupa się nie rozrastała.
I już rozległ się charakterystyczny zgrzyt żelaza o kamień — a więc Kret dokopał się do podstawy i ustawia podnośniki, żeby sarkofag nie osiadł. Od początku operacji minęło niecałe pół godziny.
Kret szarpnął Paszę za nogę. Znaczyło to: już czas.
Leńkow przełknął ślinę i wślizgnął się w głąb czarnego kwadratu. Serce tłukło mu się gdzieś w okolicach gardła, ale wrażenie było przyjemne: jakby zjeżdżał ze stromego zbocza na sankach.
Znalazłszy się w ciasnym grobowcu ramię w ramię z Kretem, Necrophorus wciągnął w płuca stuletnie powietrze. Promień latarki ślizgał się po wieku trumny. Pod centymetrową warstwą kurzu (skąd on się tu bierze?) matowo pobłyskiwała politurowana powierzchnia.
— Brązowe — powiedział z uznaniem Kret, dotknąwszy palcem profilowanych sworzni na rogach. — Super.
I nie tracąc ani chwili, włączył elektryczny wkrętak.
Zzzik, zzzik — smętnie zawyło narzędzie i sworzeń żwawo wysunął się z wpustu. Kret przerywał od czasu do czasu, żeby podlać oliwy i znów rozlegało się zzik, r zzzik. Pasza z wyrazem cierpienia na twarzy zatykał uszy: przypominało mu to dźwięk bormaszyny.
— Uhu — mruknął Kret.
Wzięli wieko w cztery ręce i ostrożnie odstawili.
Pasza na wszelki wypadek założył sobie przesycony lawendą respirator. Zdarza się, że ze starych grobów czasem zajedzie takim smrodem, że całe stanowisko pracy człowiek zarzyga. Kretowi to bez różnicy, do wszystkiego przywykł.
Ale widok trupa wstrząsnął nawet partnerem, mistrzem grobownictwa.
Oscar Wilde leżał w trumnie caluteńki, nawet nietknięty rozkładem. Czarny surdut rozpełzł się, końce kołnierzyka poczerniały, ale szerokie czoło nieboszczyka było czyste i białe, a na pełnych, wcale nieobwisłych policzkach różowiał rumieniec.
Pasza był na to przygotowany i zachichotał z zadowoleniem — raz wreszcie jego nerwy okazały się mocniejsze od nerwów pomocnika:
Jak gładki rycerz zabit leży
Wśród trzcin i tataraku!
Patrz, rybek smukłych stado bieży
Spróbować jego smaku”*.
— To o nas dwóch. Też podpływamy, żeby coś skubnąć, no nie, Kreciku?
— Co to z nim? Czysty Lenin w mauzoleum — wygłosił specjalista niebywale długą jak na niego kwestię.
— Niewyjaśniony fenomen, zauważony już w roku 1909, kiedy zwłoki przenoszono tu z cmentarza w Bagneux. Myślano, że został tylko szkielet, tymczasem klasyk wszystkich zadziwił. Okazało się, że nie ulega rozkładowi, jak trup błogosławionego. A przy tym — umierał nieładnie. Kiedy wydał ostatnie tchnienie, polało się ze wszystkich dziurek, nawet z uszu. Bardzo nieestetycznie umarł, jak na estetę. Może właśnie dlatego nie zgnił, że wszystkie paskudztwo samo z niego wyciekło? No, a o tę biel i rumieniec to już postarał się kochaneczek Bobby Ross. Troszkę go ucharakteryzował. Przeniesieniem zwłok on właśnie dowodził. Nawiasem, Bobby powinien być gdzieś obok, jego też tutaj pochowali.
Pasza poświecił wokoło — i rzeczywiście: w promieniu światła zabłysnął spadzisty bok amfory, stojącej u wezgłowia.
— Złota? — sięgnął Kret w jej kierunku.
Cudny to paź jest, co tu legł,
(A zacny lup — brokaty).
Patrz, na powietrzu kruków ścieg,
Czarne jak noc ich szaty*.
wymamrotał Pasza, zastanawiając, czy nie zabrać ze sobą również urny z prochami Rossa. Ale pal ją diabli. Kogo teraz obchodzi jakiś Bobby Ross? Tylko zbędny ciężar.
— Lipa — powiedział przeciągle rozczarowany Kret, ważąc w rękach amforę. — Mosiądz.
A o Oscarze Wildzie powiedział:
— Artysta Zołotuchin.
Rzeczywiście podobny, zdziwił się Leńkow, z ciekawością przyglądając się „sponsorowi”. Ta sama twarz.
— Uwolnij rękę. Lewą — polecił Necrophorus, denerwując się coraz bardziej, ale teraz już nie z wrażliwości, tylko z poważnego powodu. Operacja zbliżała się do krytycznego punktu, podeszła do samego momentu prawdy.
Pół roku temu, pracując w archiwum londyńskim, Pasza natknął się na list jednego z tych piętnastu ludzi, którzy 3 grudnia 1900 roku odprowadzali w ostatnią drogę ciało zhańbionego odszczepieńca. Postać Oscara Wilde’a dawno interesowała Paszę — już nie pierwszy miesiąc krążył nad biednym pedziem, niczym czarny kruk z ballady.
Postać kultowa, naśladowców masa, każda pozostała po klasyku relikwia sprzedaje się za grube pieniądze, ceny idą w dziesiątki tysięcy funtów. I to za byle fidrygałek, a tymczasem, jak wynikało z pamiętników, miłośnik zielonych goździków nosił na małych palcach dwa unikalne pierścionki z wielkimi szmaragdami. Wierzył, że jeden z nich (ten z prawej ręki) przynosi mu szczęście, a drugi (z lewej) nieszczęścia. Ponieważ bez smutku nie ma radości, Wilde nigdy nie rozstawał się z obu pierścieniami. Rozumie się, dopóki siedział w więzieniu karnym, musiał obchodzić się bez talizmanów, ale ledwie wyszedł na wolność — założył je na nowo. Wielu pamiętnikarzy podkreśla ze zdziwieniem, że wygnaniec nie sprzedał ani nie zastawił swoich szmaragdów nawet wtedy, kiedy został bez grosza. Przesiadywał w ulicznych kawiarniach, sączył absynt i czekał, aż obok przejdzie ktoś z jego licznych paryskich znajomych i zapłaci za niego rachunek. Czasem oczekiwanie przeciągało się. Frederic Boutet wspomina, że zobaczył Wilde’a w kawiarni przy bulwarze Saint–Germain w ulewny deszcz. Pisarz siedział zupełnie samotny, przemoknięty na wskroś, w obwisłym kapeluszu, a przecież królewski: masywny podbródek opierał o rączkę laski, na grubych palcach połyskiwały szmaragdowe skarabeusze, a gest, jakim Wilde przywołał znajomego, był wytworny i majestatyczny.
Gdzie potem podziały się pierścienie — oto co interesowało Necrophorusa. W muzeach ich nie było, na aukcjach nigdy nie wypłynęły. Czy przypadkiem nie leżą w trumnie na cmentarzu Père–Lachaise?
List niejakiego Sybilla Hamptona, który z ciekawości przyszedł na pogrzeb otoczonego skandaliczną sławą pisarza, wspaniale potwierdził tę hipotezę, przynajmniej w połowie.
Z opublikowanych notatek innych uczestników uroczystości żałobnej wiadomo, że przy wykopanej już mogile doszło do nieprzyjemnego incydentu — nieprzyjemnego do tego stopnia, że ci dobrze wychowani panowie, jakby się umówili, woleli go nie opisywać. Z ich mglistych relacji można zrozumieć tylko tyle, że znienawidzony przez wszystkich lord Alfred Douglas, l’homme fatal, który zgubił biednego Oscara, urządził tam jakąś obrzydliwą scenę.
Jeden tylko mister Hampton, którego z nieboszczykiem nic nie łączyło, z zapałem plotkuje o tym, co się stało, w liście do swojej londyńskiej przyjaciółki. Ocierając dłonią rozpalone czoło, Pasza czytał: „O tym, co działo się potem, mogę opowiedzieć tylko Tobie, ponieważ wiem, miła przyjaciółko, że ze swoim taktem potrafisz zachować ten nieapetyczny epizod w tajemnicy — damy i dżentelmeni obecni na pogrzebie tak się umówili, co jest zupełnie zrozumiałe, jeśli wziąć pod uwagę niezdrowe zainteresowanie, przejawiane przez określoną część prasy wobec wszystkiego, co związane jest z imieniem nieszczęsnego mister Wilde’a. A zatem, jak już pisałem, „Bogu podobny Bosie” (podobno tak właśnie nieboszczyk nazywał swojego efeba) pojawił się na cmentarzu spóźniony. Nie przeszkodziło mu to wybuchnąć rozgłośnym szlochem. Mnie omal nie zemdliło, kiedy ten wulgarny jegomość (i pomyśleć, że to syn markiza Queensberry!) wskoczył do dołu i zaczął ryczeć, by go zakopano razem z „ubóstwianą Salome”. Koniec końców, oczywiście, wylazł stamtąd, ale najpierw wycałował wargi nieboszczyka, jak wyraża się mój lokaj Toby, «z języczkiem». Przez ten czas wszyscy obecni zdążyli nabrać tak głębokiego obrzydzenia dla młodego pajaca, że nikt nawet nie zaprotestował, kiedy ściągnął z prawej ręki zmarłego szmaragdowy pierścień i uroczyście nasadził go sobie na palec, wołając: «Teraz jesteśmy na wieczność zaręczeni!…»„
Z prawej, a więc Pierścień Szczęścia — gorączkowo kombinował Leńkow. Lord Alfred wiedział, gdzie stoją konfitury. Tylko że powodzenia pierścień mu i tak nie przyniósł. Bosie szybko przeputał spadek po tatusiu i umarł w nędzy.
W opisie skromnego majątku, który pozostał po tym Dorianie Grayu, Necrophorus nie znalazł żadnego szmaragdowego pierścienia. Na pewno trafił do jakiegoś lombardu, a potem utonął w niepamięci.
Wnioski z tego były takie, że aż kręciło się w głowie.
Po pierwsze — drugi pierścień prawie na pewno spoczywa dotąd w grobie na Père–Lachaise. Trudno sobie wyobrazić, żeby zacny Bobby Ross, który kierował przeniesieniem zwłok, wziął go na pamiątkę, idąc za przykładem znienawidzonego Bosie.
A po drugie Pasza był w unikalnej sytuacji, o jakiej kolekcjonerzy bezprawnie zdobytych relikwii mogą tylko marzyć. Zazwyczaj muszą trzymać swoje skarby w tajemnicy przed wszystkimi. Takiej rzeczy nie można odsprzedać, nie można jej oficjalnie zapisać w testamencie, a i pokazać można najwyżej komuś bliskiemu. A tu wszystko inaczej. Klient kupuje od Paszy pierścień z trumny, a wszystkim oznajmia, że odnalazł szmaragd, który był w posiadaniu Douglasa. Genialne! Podwójny, nie, potrójny prajs gwarantowany!
Leńkow stracił kilka miesięcy na poszukiwanie właściwego klienta i koniec końców trafił na mister Rinaldiego z Los Angeles, właściciela sieci hoteli dla gejów i klubów dla transwestytów. Ten aż zadrżał, kiedy się dowiedział, jaki towar mu proponują. Teraz Pasza żałował, że zażądał tylko bańki. Stary pedryl dałby pewnie więcej. Przyleciał do Paryża jak gołąbeczek. Siedzi w swoim Crillonie, czeka, łyka ślinkę. Oto, co trzeba zrobić — przyszła Paszy do głowy cudowna myśl. Udać, że mowa była nie o dokach, tylko o euro. A co? Francja to kraj strefy euro, wszystko w porządku. A może przeskoczyć na funty sterlingi? „Sponsor” jest przecież Anglikiem.
— Daj, ja sam — urywanie wyszeptał Necrophorus, odsuwając Kreta.
— Jest! Jak Boga kocham, jest!
Pulchne dłonie nieboszczyka złożone były nie na piersi, tylko czemuś na podbrzuszu, jak u piłkarza podczas rzutu wolnego, i na lewej jaskrawo zalśniła zielona iskra. Jak światełko taksówki, pomyślał Pasza, któremu zebrało się dziś na metafory.
— Żyjemy, Krecik, żyjemy! — pisnął. — Dawaj szczypce! — A do Wilde’a zwrócił się po angielsku: — Nor shall I take aught from thee but that little ring that thou wearest on the finger of thy hand*.
Ale rżnąć stawu nie było trzeba. Pierścień ze zdumiewającą łatwością zsunął się ze zmumifikowanego palca.
I oto Leńkow już oglądał w świetle latarki szmaragdowego skarabeusza, na którego grzbiecie wyrżnięte były jakieś znaki, chyba kabalistyczne.
Nałożył sobie pierścionek na palec serdeczny. Był odrobinę za duży. Pasza zacisnął dłoń.
— Wąchałeś? — roześmiał się i podsunął pod nos towarzysza swoją mizerną piąstkę. — Bańka, wypełniona po brzegi szmalem. O tym, że szmal będzie teraz nie amerykański, tylko brytyjski, Kret nie musi wiedzieć. Do Crillonu na spotkanie z mister Rinaldim nie pójdzie. Ani nazwiska klienta, ani nazwy hotelu Pasza specjaliście od grobownictwa nie podał, a zresztą ten nie pytał.
W porywie euforycznej lekkomyślności Necrophorus miłośnie poklepał nieboszczyka po uszminkowanym policzku.
I odskoczył tak, że rąbnął potylicą o kamienną płytę.
— Co ty?
— Nie, nic… — wyszeptał Leńkow. — Idziemy.
Wydało mu się, że policzek jest ciepły. I jędrny.
Do swojego numeru w Grand Hotelu wrócił o wpół do czwartej. Obiecał mister Rinaldiemu zadzwonić o ósmej, mógł więc trochę pospać po udanej, ale nerwowej nocy.
Leżąc w łóżku, Necrophorus oglądał zielonego skarabeusza i powoli się uspokajał. Zapewne charakteryzator położył na twarzy zmarłego grubą warstwę kosmetyku. Przez stulecie sprasowała się, stała się smolista, dlatego sprężynuje. A nagrzała się od promienia latarki elektrycznej. Żadnej mistyki w tym nie ma.
I tryumfatorowi zrobiło się lekko na duszy. Ziewając rozkosznie, gapił się w stiuki na suficie. W ogóle to izdebka jak izdebka, w stylu „biedniutko, lecz czyściutko”. A kosztuje, zaraza, tysiąc dolców. Ale co robić, jak chcesz mieć przyzwoite honoraria, musisz umieć się sprzedać. Mister Rinaldi wczoraj na Paszy niedbałe „Spotkamy się u mnie w Grand Hotelu, w holu” odpowiedział pełnym szacunku: „wow!” W mięciutkich fotelach, pod armaniaka i cygarko, umówili się co do warunków finansowych elegancko, nie targując się.
Pasza nastawił budzik na wpół do ósmej i otworzył tomik ze sztukami Wilde’a na pierwszej z brzegu stronicy. Przeczytał:
„PAŹ HERODIADY. Spojrzyj na księżyc! Jak dziwnie księżyc wygląda! Podobny jest do kobiety, powstającej z grobu. Podobny jest do kobiety umarłej. Możnaby sobie uroić, że szuka istot umarłych.
MŁODY SYRYJCZYK. Ma dziwny wygląd. Podobny jest do małej księżniczki w żółtej zasłonie, która ma nogi ze srebra. Podobny jest do księżniczki, której nogi są jak małe śnieżne gołębie. Możnaby pomyśleć, że tańczy.
PAŹ HERODIADY. Podobny jest do kobiety, która umarła. Porusza się bardzo wolno”.*
Spojrzał w okno. Świecił księżyc, ale nie było go widać.
Necrophorus odłożył książkę. Zasnął.
Przyśniła mu się pełna, lecz zgrabna, kobieta w przezroczystych jedwabiach, wykonująca dziwny taniec. To wznosiła ku niebu obnażone ręce, to schylała się aż do ziemi, to nagle zaczynała wściekle i namiętnie kołysać biodrami.
Grała muzyka — jakaś dwuznaczna. Jakby wypełniona miłosną udręką, a jednocześnie trochę straszna. I bardzo, bardzo dobrze znajoma, tyle że Pasza wciąż nie mógł rozpoznać melodii.
Potem tancerka odwróciła się do Leńkowa plecami, opuściła się na kolana i podniosła coś z podłogi. Pochyliwszy się całym ciałem, pokazała mu srebrny talerz, na którym leżała odrąbana kędzierzawa głowa. Pasza postarał się jej specjalnie nie przyglądać.
Normalna dekadencja, powiedział do siebie, dodając sobie otuchy. Obraz kojarzył się ze słynną fotografią, na której cwel Oscar ogrywa tańczącą Salome. Zamiast głowy — odlew.
Tu nastąpiło zbliżenie, jak na filmie, i hipoteza potwierdziła się. Necrophorus zobaczył przed sobą rumianą twarz klasyka z kapryśnie obwisłą wargą. Rozpoznał również melodię. Oscar Wilde zaśpiewał głosem artysty Zołotuchina: „Ja mam żonę, je–je, piękna jest. Czeka na mnie–e w do–o–mu, czeka, smuci się”. I opuściwszy długie, namalowane rzęsy, wyszeptał jakąś mieszaninę cytatów z Coleridge’a, Salome i diabli wiedzą czego jeszcze:
— She had dreams all yesternight of her own betrothed knight*… Przyjąłeś miłości zakład, ślub nam dał Dwurogi Bóg… To w twoich ustach jestem zakochana. Twoje usta, niczym szkarłatna wstęga. Są niczym granat, rozcięty nożem z kości słoniowej. Pozwól mi ucałować swe usta. Są jak cynober, który Moabici wydobywają w kopalniach Moabu. Są jak łuk cesarza Persów, zdobny cynobrem, a na końcach jego — korale. Daj!
— Jeszcze czego — burknął Pasza, odsuwając się. Nie to, żeby się bardzo przestraszył, ale zrobiło mu się nieprzyjemnie.
— A co z pierścieniem, co nas złączył? — Widmo znów przeszło na wolny wiersz. — Co z policzka muśnięciem? Przysięgą milczącą, u wieka trumny zdjętego złożoną? Już się nie rozstaniemy. Daj mi ucałować swe usta!
Sen był tak absurdalny, że Leńkow nie chciał go już dłużej oglądać. Przewrócił się na drugi bok, objął mocniej poduszkę i aż do dzwonka budzika spał bez żadnych widzeń sennych.
Siedząc przy telefonie, Necrophorus oglądał Artefakt, obracał dłoń to w jedną stronę, to w drugą, ale w pochmurnym świetle wczesnego poranka szmaragd nie chciał lśnić. Pozostawało jeszcze pół minuty. Pasza miał zamiar zadzwonić równo o ósmej, bo punktualność to znak profesjonalizmu.
Ale oto długa strzałka bregueta dotknęła górnego punktu cyferblatu. Pi–pi–pi–pi–pi–pi–pi–pi–pi–pi — Leńkow szybko wcisnął dziesięć cyfr, popatrując na wizytówkę (było na niej napisane: „Joe Rinaldi, Crillon”, dalej telefon hotelu i numer pokoju). Z roztargnieniem pociągnął za pierścień na palcu — i wzdrygnął się.
Nocą skarabeusz swobodnie obracał się wokół kłykcia, a teraz przywarł na mur. Ręka spuchła czy co?
— That’s you? — rozległ się w słuchawce tłusty głos klienta. — Did it… did it go well?*
— Perfect. Just perfect* — odpowiedział Pasza, gorączkowo mocując się z pierścieniem.
Przekleństwo! Pierścień nawet nie myślał schodzić. Przy tym żadnej opuchlizny na serdecznym palcu nie było widać…
— Have you got it? I mean, the… thing. You’ve got it?*
Klient nie mógł ukryć podniecenia i to było wspaniałe. Przejście z zielonej bańki na angielską było gwarantowane, ale jak zdjąć tego cholernego żuka? Idiotyczna historia.
— Mydło! — krzyknął Pasza.
— Pardon?
— Sure, I’ve got it. Ifs rigbt here, on my finger. Oh, you wouldn’t believe how very, very special it feels* — terkotał Leńkow, idąc do łazienki. Odkręcił kurek, namydlił palec — i zaklął cicho: — Shit!
Pierścień nie poruszył się nawet o milimetr. Na czole Paszy wystąpił zimny pot. Shit! Shit! Shit!
Mister Rinaldi o coś pytał, nie mógł zrozumieć, o co chodzi, a spanikowany Necrophorus próbował ocenić skalę problemu.
— Sorry. Cannot speak now. I’llget back to you* — przerwał gdakanie Amerykanina i wyłączył się.
Szybko wybrał numer motelu, w którym nocował partner.
— Mamy zajeb — wyjaśnił Pasza zrozumiałym dla Kreta językiem. — Maleńki, ale realny. Potrzebne twoje złote ręce. Migiem tutaj!
Ale i złote ręce partnera nie pomogły. Kret znęcał się nad palcem Paszy jakieś dziesięć minut, po czym oznajmił:
— Dupa. Trzeba rżnąć.
Necrophorus przerażony schował rękę za plecy.
— Co ty?
Zadzwonił telefon — pewnie już piąty raz. To klient denerwował się w swoim Crillonie. Leńkow nie podnosił słuchawki.
— Co ty? Bańka doków!
— Ale jak ja do szpitala pójdę? Jak będę tłumaczył? Taki pierścień rzuca się w oczy! Cały personel się zbierze, rejwachu narobią!
— Na kiego szpital? — zdziwił się Kret. — Ciachnę nożykiem i po wszystkim. Wsadzisz do foremki z lodem.
Paszy przypomniał się film Tarantino Cztery pokoje, który zawsze wydawał mu się okropnie śmieszny, i zatrząsł się z przerażenia.
— Czy tu o palec chodzi? Wiesz co to za pierścień? Zakład miłości, kapujesz?! — ryknął Necrophorus, któremu nagle przypomniał się sen. — On mnie nie puści!
— Kto?
— Rumiany!
— Nie bredź. — Kret już wyciągał z kieszeni scyzoryk. — Wodę kolońską masz? Żeby przypalić. Potem znów przyszyjesz. Głupstwo, Paszunia. U nas jeden gość też siekierą sobie…
Leńkow aż zaskowyczał:
— „Potem przyszyjesz!” To ty mnie przyszyjesz, koźle jeden!
Zdechnę, po prostu zdechnę, łomotało mu w głowie. Od szoku bólowego albo krwi nie da się zatamować, albo co tam jeszcze. Na sto procent. Tu palcem się człowiek nie wymiga. Rumiany powiedział: „My się już nie rozstaniemy”.
— Krecik — powiedział żałośnie Leńkow. — Wiesz co? Powiemy wszystko klientowi, co? Poproszę, żeby trochę zaczekał. Żeby się nie wściekał, dam mu zniżkę. Dziesięć procent, co?
Opalając ostrze w płomieniu zapalniczki, Kret powiedział spokojnie:
— Sto kafli? W dokach? Będziesz się wygłupiać, to ciachnę, ale w serce. A potem pierścionek zdejmę bez wody kolońskiej. Za sto kafli — żaden problem.
— Dobrze — słabym głosem bąknął Pasza. — Tylko z barku wezmę lodu. I wina się napiję na odwagę, dobra?
Wyjął z lodówki kolekcjonerski „Dom Perignon” z 1983 roku. Przygotował go zawczasu — żeby oblać zdobycz.
Strzelił korkiem, napił się prosto z butelki. Zakrztusił się.
— No, jazda, rżnij.
I kiedy Kret pochylił się nad palcem, rąbnął go z całej siły ciężką butelką po łbie. Partner bez słowa padł twarzą na dywan, a Pasza złapał marynarkę i wybiegł w te pędy z numeru.
Przez dwie godziny po prostu miotał się po Paryżu, nie bardzo wiedząc, dokąd i po co idzie takim szybkim krokiem. Miasto znał nienadzwyczajnie i dość szybko zupełnie przestał się orientować, gdzie jest. Zresztą to było nieważne.
W głowie skakało mu i trzepotało prozaiczne pytanie: „Co robić? Co robić?” — a odpowiedzi nie było.
Z Kretem wyszedł klops, to jasne, ale to jeszcze pół biedy. Czachę grabarz ma mocną, butelką się jej nie rozwali. Poleży, ocknie się, wstanie. Z partnerstwem w interesach, rozumie się, koniec. Ale zemsty cmentarnego zabijaki można się nie obawiać. Wystarczy przebukować bilet na rejs powrotny i Kret Necrophorusa nigdy więcej nie zobaczy. Nie miał nawet Paszy numeru telefonu. Tak więc to nie Kreta bał się Leńkow.
W smętne przerażenie wprawiał go paseczek żółtego metalu, od którego lodowatymi falami rozchodziły się po całym ciele pulsujące sygnały. Pasza miał wrażenie, że od rana pierścień zacisnął się jeszcze mocniej. Spojrzał z lękiem na uwięziony palec i zobaczył, że ten spuchł, zrobił się purpurowy.
Leńkow nawet nie próbował znaleźć jakiegoś naukowego wyjaśnienia tego zjawiska. Po pierwsze każdy, kto profesjonalnie zajmuje się literaturą, wie, że na świecie jest pełno rozmaitego diabelstwa. A po drugie nocny sen był aż nadto niedwuznaczny.
Kiedy, kolejny raz skręciwszy za róg ulicy, Necrophorus zobaczył przed sobą mur cmentarza Père–Lachaise, nie zdziwił się wcale, raczej poczuł ulgę. Wszystko wskazywało na to, że patronat nad zrozpaczonym kandydatem nauk objęła jakaś nieznana siła, która przyprowadziła go dokładnie tu, gdzie należało.
Pasza nerwowym truchcikiem przeciął nekropolę i znalazł się przy sektorze 89.
Grób Oscara Wilde’a widać było z daleka — tłoczyli się koło niego turyści. Jedni pstrykali aparatami fotograficznymi, inni stali z nosami utkwionymi w przewodnikach, a dwóch homo w jednakowych hawajskich koszulkach uklękło i namiętnie całowało nagrobek. Od czasu do czasu pociągali wargi jaskrawoczerwoną szminką i znów zaczynali cmoktać brudnobiały kamień.
Pasza patrzył w skupieniu na czerwone kółeczka, którymi upstrzony był postument, i cały czas szarpał za pierścionek. Był czemuś pewien, że odpowiedź przyjdzie sama.
Zrobił krok naprzód, bliżej Sfinksa, i nagle poczuł, że pierścień odrobinę się obrócił. Zdjąć go i tak nie było można, ale ciśnienie wyraźnie osłabło.
— Scusi. — Koło Necrophorusa przeciskał się jeden z pocałunkowiczów, chciał koniecznie cmoknąć sfinksa w stopę.
Trzeba było cofnąć się nieco — i w tejże sekundzie pierścień znów się zacisnął, wyraźnie się zacisnął!
I wtedy wreszcie Leńkow zrozumiał, co ma robić.
Jakie narzędzia będą potrzebne, Pasza wiedział: chwała Bogu, niejeden rok przepracował ramię w ramię ze specjalistą. W sklepie z narzędziami ślusarskimi kupił przenośną piłę tarczową „Lasarro”, którą można ciąć nawet kamień, wziął jeszcze dwa specjalne podnośniki, tytanową łopatkę, elektryczny wkrętak. Namiotu, oczywiście, nie znalazł, ale zamiast tego kupił superlekką pałatkę firmy „Rainforest” — przykryje nie gorzej, a jeszcze dołączają do niej kołeczki, które wygodnie wbija się w ziemię.
Wyszła z tego dość wielka i ciężka torba. Necrophorus obawiał się nawet, że mogą go z nią nie wpuścić na teren cmentarza, ale na jego szczęście przy bramie nikt nie dyżurował, a dalej Leńkow poruszał się odludnymi, okrężnymi alejkami.
O piątej zaczaił się w krzakach w sektorze 19, dokąd prawie nie zachodzili zwiedzający. Potem wykrył nieopodal niezamknięty grobowiec jakiegoś notariusza z czasów generała Boulangera i przeniósł się tam.
Rozesłał na zakurzonej kamiennej podłodze pałatkę, położył się. Miliona nie było mu żal. Chciał tylko jednego: żeby ten koszmar skończył się jak najszybciej. Pasza dał sobie słowo: jeśli pozbędzie się przeklętego pierścienia, po grobach już łazić nie będzie. Nigdy. OO wpół do jedenastej uznał, że już czas. Wziął torbę na ramię. Poszedł.
Cmentarz nocą przypominał zaczarowany las. Nad czarnymi krzyżami i posępnymi obeliskami rozlewało się martwe światło latarni, gdzieś w górze pohukiwał nocny ptak, a w dole, w trawie, szeleściło jakieś odrębne życie — parę razy Pasza dostrzegł błyszczące zielone ogniki. Albo koty, albo przeciwnie — szczury. Ale w ciągu ostatniej doby Leńkow najadł się takiego strachu, że głupstwami już nie można go było przerazić.
I oto krzyż na grobie rodziny Papiolle. Obok — biały sześcian grobowca Wilde’a.
Starając się o niczym nie myśleć i jak najmniej oglądać się na boki, Pasza wziął się do roboty. Szło mu, oczywiście, gorzej i wolniej niż Kretowi, ale mimo wszystko przez półtorej godziny dokopał się do podstawy i jako tako ustawił podnośniki. Kopać było lżej, niż się spodziewał — widać pomogło to, że Kret wczoraj już spulchnił ziemię.
Przecisnął się do wnętrza sarkofagu — ledwo, ledwo. Zdumiewające, jak wczoraj zmieścili się w tej wąskiej przestrzeni we dwójkę. Pasza co chwila zatrzymywał się i próbował zdjąć pierścień. Nie schodził, ale cisnąć przestał i dość swobodnie obracał się wokół kłykcia. Leńkow był najwyraźniej na dobrej drodze.
Zzzik, zzzik — zazgrzytał wkrętak, wykręcając brązowe sworznie. Nasmarowane dzień przedtem, lekko wyszły z wpustów.
Necrophorus, stękając, zdjął ciężkie wieko i mocno zmrużył oczy: musiał się przygotować, nim spojrzy na nieboszczyka.
A może w ogóle na niego nie patrzeć?
Nie otwierając oczu, Lenko w pociągnął za pierścień — i klejnot zszedł, w dodatku lekko, bez najmniejszego oporu. Nie sposób było uwierzyć, że Pasza tyle się z nim namęczył!
Wrzucić do trumny i po krzyku, pomyślał Pasza. Można nawet wieka nie zamykać, kto tu zobaczy?
Nie, lepiej nałóż go tam, skąd go zdjąłeś, podpowiedział wewnętrzny głos. Będziesz spokojniej spać.
I Pasza leciutko otworzył oczy.
Wilde leżał w trumnie zupełnie taki sam jak ubiegłej nocy. Wydało się tylko, że w kącikach pełnych, czerwonych warg tai się łagodny uśmieszek.
Necrophorus wyciągnął drżącą rękę z pierścieniem w kierunku nieboszczyka, jakby oczekiwał, że ten odpowie podobnym gestem.
Nie, nieboszczyk się nie poruszył. Ale za plecami Leńkowa rozległ się cichy śmiech.
— Dwie godziny się grzebałeś, ech ty, dwie lewe ręce. No, ale w końcu wlazłeś. Dawaj kółeczko.
Ciężka ręka wzięła Paszę za ramię i odwróciła jednym ruchem.
W otworze włazu czerniała krępa figura Kreta. Jego twarzy nie było widać, tylko wilgotno błysnęły wyszczerzone zęby.
Osłupiały Pasza potulnie podał pierścień.
— Połóż się tutaj, pośpij — powiedział były partner i pchnął Necrophorusa w pierś, niby niezbyt mocno, ale ten z rozpędu usiadł w trumnie, wprost na kolanach nieboszczyka, i zapiszczał.
— Nie siadaj, tylko kładź się.
Kret chwycił Paszę za klapy, uniósł go lekko i buchnął prosto na Wilde’a.
— Leżeć!
— Krecik… No dosyć… już mnie postraszyłeś… Wybacz, że ja ciebie butelką — wyszeptał Necrophorus, błagalnie chwytając Kreta za ręce. —Ja ci za to działkę podniosę… I tak beze mnie ci się nie uda. Nawet klienta nie znasz.
Partner lekko podniósł wieko i trzymał, jakby ważył je w ręku.
— Dlaczego nie znam? Mister Rinaldi. Pisało na wizytówce. Już do niego dryndnąłem. Normalny gość, dogadaliśmy się.
— Ale jak mogłeś się z nim dogadać bez angielskiego?
— Don’t worry, be happy — powiedział Kret ze strasznym akcentem i wieko zamknęło się z trzaskiem.
Pasza szarpnął się, wparł w nie rękoma, ale nie zdołał podnieść nawet na centymetr: Kret pewnie usiadł na wierzchu.
Zzzik, zzzik — dobiegło z dołu, z prawej. Potem z lewej. I jeszcze dwa razy z góry.
— Kreeecik! — zawył Pasza i omal nie ogłuchł od pogłosu.
Skądś z daleka rozległ się zgrzyt żelaza o kamień. Zdejmuje podnośniki, domyślił się Leńkow i przestał krzyczeć, bo ścisnęło go w gardle.
— Nie chciałeś mi pozwolić ucałować swych ust — odezwał się cichy szept, zupełnie blisko, w samo ucho. — No dobrze, ucałuję je teraz. Ścisnę je wargami, jak kąsa się twardy owoc. Tak, ucałuję twe usta.
Cmentarz cudzoziemski
(Jokohama)
Roosioo–fudzioo, czyli śmierć nagła
Od dawna wiedziałem, że to nie jest łatwy cmentarz.
Kiedyś, jeszcze jako student, zapędziłem się przypadkiem aż tutaj i od razu poczułem, że kto porządnie przyjrzy się temu miejscu, zobaczy coś szczególnego. Ćwierć wieku później przyjechałem specjalnie, żeby się w tym rozeznać. Niespiesznie, z rozwagą, chodziłem po wyszczerbionych schodach i omszałych ścieżkach, przysłuchiwałem się ciszy, sobie, i rzeczywiście — zobaczyłem to i owo, ale wcale nie to, czego się spodziewałem.
Wtedy, wiele lat temu, cmentarz wydał mi się zagadkowy, romantyczny. Nie był w żaden sposób związany z otaczającym go krajobrazem. Istniał sam dla siebie, we własnym czasie i własnym wymiarze: niemiasto otoczone megalopolą, dziewiętnasty wiek u schyłku dwudziestego, kawałek Europy w środku Japonii.
Zgodnie z moim z góry ułożonym planem, cmentarz miał ilustrować rozdział Śmierć na obczyźnie.
Wyobraźcie sobie niewielkie wzgórze na dalekim krańcu świata. Dalej na wschód jest już tylko Ocean Wielki, do przeciwnego brzegu — dziewięć tysięcy kilometrów. Oczywiście dla Japończyków to nie jest żaden skraj ziemi, tylko, przeciwnie, sam jej środek, ale wśród nieboszczyków, leżących w tych mogiłach, ludzi tu urodzonych prawie nie ma. Na Gaidzin–boci (co znaczy „Cmentarz Cudzoziemski”) pochowani są obcy. Myśleli, że udają się do dalekiego, na wpół legendarnego kraju po pieniądze albo po sławę, albo po nowe wrażenia, a naprawdę przyjechali do Jokohamy umrzeć. Niektórzy Japonii w ogóle nie zobaczyli — przybyli do portu już jako nieboszczycy, umarli podczas rejsu. Prosto z pokładu statku przewieziono ich na Gaidzin–boci. Co za dziwaczna droga na cmentarz, myślałem sobie, czytając na wpół zatarty napis na kamieniu: opuścić rodzinny Portsmouth tylko po to, by lec w japońskiej ziemi.
Ale najistotniejsza w tej nekropoli nie była bodaj beznadziejna samotność człowieka umierającego z dala od domu, lecz co innego. Czułem to, ale nie od razu uchwyciłem. Gaidzin–boci otwierało się przede mną stopniowo.
Z początku zbijało mnie z tropu to, że na jednym terenie leżą tu dwa cmentarze, przy czym nie rozdzielone murem, jak na Nowodiewiczym czy Dońskim, tylko zachodzące jeden na drugi. Kiedy to zrozumiałem, sprawa poszła szybciej.
Nauczyłem się odróżniać moje mogiły od zwykłych, okazało się to nietrudne: stary cmentarz, dla którego tu przyjechałem, przestał istnieć osiemdziesiąt lat temu, 1 września 1923 roku; nowy, który powstał po tej dacie, niczego ciekawego sobą nie reprezentuje i żadnego mesydża w sobie nie zawiera, przynajmniej dla mnie. [Muszę wyjaśnić, że należę do gatunku ludzi, którzy w każdym wydarzeniu, zjawisku, a nawet krajobrazie doszukują się jakiegoś do nich osobiście skierowanego przesłania, które należy rozszyfrować i złożyć do skarbonki dla dalszych badań. Zdaję sobie sprawę z pewnej schizofreniczności tej gry, ale po pierwsze, jest ona krzepiąca z punktu widzenia mniemania o sobie (jeśli Ktoś albo Coś daje ci jakieś znaki, to znaczy, że coś — do diabła — sobą reprezentujesz); po drugie, tak ciekawiej się żyje, a po trzecie, te przesłania naprawdę istnieją, trzeba tylko umieć je rozpoznać].
Co do daty, to też wszystko było jasne. 1 września 1923 roku w Japonii doszło do straszliwego trzęsienia ziemi, którego epicentrum znajdowało się akurat niedaleko Jokohamy. Zginęło przeszło 100 tysięcy ludzi, z miasta zostały same zgliszcza. Ucierpiał również cmentarz: wiele nagrobków pękło lub upadło, spłonęła cała dokumentacja i w konsekwencji wielu starych mogił nie udało się zidentyfikować. Gaidzin–boci trzeba było urządzać i organizować na nowo — w rezultacie powstała bardziej czy mniej standardowa rytualno–pogrzebowa instytucja, jakich na świecie pełno.
Wychodziło na to, że mój Cmentarz Cudzoziemski jest pochowany wewnątrz odnowionego Gaidzin–boci. Lata jego życia, 1861–1923, to nie więcej niż średnia długość żywota człowieka. Przez ten czas pochowano tu około dwóch i pół tysiąca zmarłych. Mówili w różnych językach: po angielsku, francusku, niemiecku, rosyjsku, holendersku, hiszpańsku i jeszcze w dwóch dziesiątkach innych. Byli wśród nich marynarze i misjonarze, żołnierze i inżynierowie, przemysłowcy i eksperci prawni. Łączy tę różnoraką kompanię tylko jedno — żaden z nich nie miał zamiaru znaleźć miejsca wiecznego spoczynku w ziemi japońskiej. Kto by w takim celu wybrał się w wielotygodniowy rejs? Ci ludzie jechali tu na pewien czas, pobyt w Japonii dla każdego z nich miał się stać nie więcej niż etapem w aktywnym, niespokojnym życiu.
Na Gaidzin–boci leżą ludzie, którzy potknęli się w biegu, jest to cmentarz niezrealizowanych planów, poglądowa ilustracja japońskiego powiedzonka Roosioo–fudzioo. Lakoniczna maksyma, składająca się z czterech hieroglifów, w przekładzie jest dość długa: „Nikomu nie jest dane wiedzieć, kiedy wypadnie mu umrzeć”. Albo, jeśli kto woli, „człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi”, tyle że bez odcienia chrześcijańskiej pokory.
Większość mieszkańców starego Gaidzin–boci zmarła w kwiecie wieku, nie dokończywszy rozpoczętego dzieła. Dziś pamięta się tylko tych, którzy zdążyli przynieść Japonii choćby jakikolwiek pożytek — Japończycy wiedzą, co to wdzięczność. Nie zapomniano młodego inżyniera E. Morrela (zm. 1871), który przyjechał budować pierwszą kolej żelazną, ale nie dożył jej otwarcia; jego nagrobek ma kształt biletu kolejowego. Kwadratowy nagrobek pierwszego nauczyciela sztuki fotograficznej O. Freemana (zm. 1866) przypomina stary aparat fotograficzny, grób jednego z twórców japońskiego telegrafu F. Fiska (zm. 1875) — aparat Bodo. Pod maleńką kamienną kazamatą spoczywa niemiecki ekspert więziennictwa G. von Seebach (zm. 1891), brakuje tylko kraty, chociaż sto lat temu zapewne było i żelazne ogrodzenie.
Im dłużej błąkałem się po Gaidzin–boci, tym bardziej nieswojo się czułem. Nic romantycznego — po skórze co chwila przebiegały mi mrówki. Rzecz zapewne w tym, że jest tu tak wielu ludzi zaskoczonych przez śmierć niespodzianie, niegotowych umrzeć, myślałem. Nic nie wstrząsa nami głębiej niż nagła śmierć, największy postrach ludzkiego bytowania. Człowiek Zachodu, dziecię optymistycznej cywilizacji, żyje na świecie, udając, że śmierci nie ma, a jeśli nawet jest, to zjawi się bardzo nieprędko. Japońska tradycja natomiast wzywa, by być w stałej gotowości do nieoczekiwanego końca. Jedna z najbardziej znanych samurajskich maksym głosi: budząc się, bądź gotów na śmierć. Nie dlatego, że tak jest godniej, tylko dlatego, że zaostrza to doznania, rozbudza rozum; a co najważniejsze — wszyscy bardzo boimy się umierać w popłochu. Myślę, że ten egzystencjalny nakaz przydaje wielu Japończykom męstwa na ostatnim progu.
A więc Gaidzin–boci to jest właśnie to: miejsce spoczynku dyletantów śmierci w kraju, gdzie po mistrzowsku umie się umierać.
Japońskie cmentarze nawet wyglądają zupełnie inaczej niż ten. Są rzeczowe i nudne. Największe wrażenie robią tam sektory należące do wielkich firm. Ziemia na dobrym cmentarzu jest bardzo droga, toteż perspektywa otrzymania miejsca w firmowej kwaterze jest uważana za istotny plus przy zawieraniu umowy o pracę. Kto uczciwie przepracował odpowiedni czas w firmie, może liczyć na swoje dwa metry sześcienne ziemi. To napoleońscy grenadierzy służyli razem, śpią zaś wiecznym snem, jak któremu wypadło, japońscy urzędnicy natomiast, jak siedzieli w jednej sali biurko w biurko, tak też szeregiem się kładą: dyrektor generalny, zastępcy, szefowie działów, szeregowy personel. Przez swoją bezosobowość, uśrednienie, japońskie cmentarze uderzająco przypominają meganekropole epoki radzieckiej — taki sam brak sentymentalizmu, taka sama desakralizacja śmierci.
A na Cmentarzu Cudzoziemskim śmierć jest mistyczna i nieprzenikniona, jest bowiem Nagłą Śmiercią, taką, której nie sposób przewidzieć, do której nie można się przygotować. To jest jej strefa, jej matecznik, i kiedy się to zaczyna rozumieć, robi się naprawdę straszno. W dolnej części Gaidzin–boci jest zawsze posępnie i cicho. Nad głową stykają się gałęzie drzew, głosów miasta prawie nie słychać, dookoła — ni żywej duszy. Każdy stary cmentarz to węzeł, w którym splatają się nie stykające się dotąd nici: różne warstwy czasu, życie i śmierć, rzeczywistość i urojenie. Racjonalność cofa się, oddając pole fantazji i wiecznemu podejrzeniu, że jest na świecie wiele rzeczy, o których się nie śniło naszym mędrcom. Kiedy długo przyglądam się nagrobkowi, który czymś mnie zaintrygował — napisem, płaskorzeźbą albo wyrytym na kamieniu nazwiskiem — wydaje mi się, że zaczynam widzieć człowieka, którego tu pochowano. Czasem słyszę nawet, jak opowiada mi o swoim życiu, i to wcale nie jest straszne, lecz porywająco ciekawe. Zapewne podobne widzenia (no dobrze, niech będzie, że nie widzenia, tylko gry wyobraźni) zrobiły ze mnie taphofila.
Ale na Gaidzin–boci, w jego najstarszej części, nagle nad grobami zakołysało się widmo, od którego zrobiło mi się nieswojo. Najwyraźniej zobaczyłem zarysy Nagłej Śmierci. Odtąd pozostanie ona dla mnie zawsze właśnie taka, bez względu na to, jakie oblicze by przybrała: kraksy samochodowej, nieszczęśliwego wypadku, zawału serca czy morderstwa. Wiem nawet, skąd to straszydło wychynęło — z koszmarnych snów, które niegdyś męczyły nocami tutejszych nieboszczyków. Właśnie taka ona im się niewątpliwie zwidywała.
Nagła Śmierć ma wąskie oczka, żółtą cerę i warkoczyk na czaszce; ubrana jest w połatane kimono, w ręku ma ostry jak brzytwa miecz z najlepszej na świecie stali. Atakuje bez uprzedzenia. Nagle człowiek czuje zimno na plecach — i w tej samej chwili spada na niego seria błyskawicznych, rozcinających na kawałki ciosów.
„Prawą rękę znaleziono w pewnej odległości, ściskała jeszcze uzdeczkę kuca. Jednej strony twarzy brak, nos odcięty, podbródek rozłupany na dwoje, głowa niemal oddzielona od tułowia. Lewa ręka trzyma się na strzępie skóry, w lewym boku głęboka rana, sięgająca samego serca. Wszystkie cięcia są równe i precyzyjne, co jest kolejnym dowodem na to, jak śmiercionośną bronią staje się japońska katana w rękach wprawnego fechtmistrza. Winny tego straszliwego przestępstwa nie został nigdy odnaleziony”.
To świadectwo naocznego świadka, opisującego okoliczności przestępstwa dokonanego 14 października 1863 roku, kiedy nieznany ronin (wędrowny samuraj) zarąbał dwudziestoletniego Henriego Camusa, podporucznika 3 Pułku Żuawów. Oficerek niczym wobec ronina nie zawinił, po prostu odszedł za daleko od europejskiego settlementu i zbyt rzadko oglądał się za siebie. Nieznany morderca w ten sposób okazał swój patriotyzm — nie chciał, żeby „czerwonowłosy diabeł” deptał swoimi buciorami świętą ziemię krainy Yamato.
Biednego żuawa zebrano po kawałku i zakopano na Gaidzin–boci, który do tego czasu zdążył już przyjąć solidną liczbę ofiar samurajskiej ksenofobii.
Nie wiem, czy można uważać za powód do dumy to, że pierwszymi lokatorami cmentarza byli Rosjanie.
27 lipca 6 roku Ery Spokojnych Rządów (Ansei), czyli w roku 1859, wkrótce po otwarciu portu jokohamskiego, młodziutki miczman Roman Mofet z klipra „Askold” został wyprawiony na brzeg po prowiant w towarzystwie dwóch marynarzy. Napadli na nich ronini, jak zawsze bez ostrzeżenia. Mofeta i marynarza Sokotowa położyli na miejscu, drugi marynarz zdołał uciec. Rosyjski poseł, hrabia Murawiow, zażądał odszukania morderców, odwołania miejscowego gubernatora i godnego pochowania zabitych.
Roninów nie odnaleziono, ale gubernatora zwolniono, a nad mogiłą wzniesiono pretensjonalny pomnik z kolumnami i dziwaczną, cebulastą kopułą kształtu raczej muzułmańskiego niż rosyjskiego. Od tego pochówku właściwie zaczął się Gaidzin–boci — po dwóch latach wokoło zebrało się tyle grobów, że trzeba było oficjalnie założyć specjalny cmentarz dla cudzoziemców. Przez całe lata sześćdziesiąte XIX wieku katana Nagłej Śmierci dostarczała tu nowych mieszkańców: Holendrów, Brytyjczyków, Amerykanów, nawet Chińczyków, którzy nieostrożnie ubrali się w zachodni strój.
Najsłynniejszym z zarąbanych gaidzinów jest angielski kupiec Richardson, pochowany w kwaterze 22. Padł on ofiarą własnej ciekawości. W towarzystwie dwóch przyjaciół spacerował w okolicach miasta i przyszło mu do głowy gapić się na księcia Satsumy, który wracał ze stolicy do swojej Kagosimy na czele licznej świty. Obrażeni bezczelnością barbarzyńcy samuraje chwycili za miecze. Richardson zginął, dwaj pozostali, którzy też solidnie oberwali, zdołali uciec galopem.
Eskadra brytyjska podjęła akcję odwetową na dużą skalę: zbombardowała Kagosimę i zażądała astronomicznego odszkodowania; winnym samurajom nakazano popełnić harakiri. Jest to, by tak rzec, wielka historia, przeznaczona dla podręczników. Ale na mnie o wiele większe wrażenie zrobił fakt, który, zdaje się, nikogo oprócz mnie nie zainteresował.
Obaj towarzysze nieszczęsnego Richardsona — Marshall i Clark — także są pochowani tutaj, nieopodal. I przeżyli swego historycznego znajomego niewiele. Nie wiadomo, na co umarli — na malarię (kiedyś wokół Jokohamy były wielkie bagna), od nieświeżej ryby czy wskutek upadku z konia, ale im również nie było sądzone wrócić do Anglii, ich także zabrała Nagła Śmierć.
Na Gaidzin–boci są obficie reprezentowane wszystkie jej odmiany: katastrofy okrętowe, pożary, wywrócone powozy i, oczywiście, apoteoza Roosioo–fudzioo — Wielkie Trzęsienie Ziemi z roku 1923, które nie tylko istotnie powiększyło liczbę ludności cmentarza, ale i nakreśliło krechę pod pierwszym etapem jego historii.
Także i bez widma niedobrej śmierci, do tej pory unoszącego się nad gaidzińskimi mogiłami, na cmentarzu jest wiele dziwności. To miejsce wymieniają wszystkie przewodniki turystyczne po Jokohamie, ale ani razu nie spotkałem tam zwiedzających — co najwyżej na szczycie wzgórza, koło głównej bramy. Stają na platformie widokowej, pstrykają aparatami fotograficznymi (stare mogiły na tle drapaczy chmur wyglądają bardzo efektownie), ale w dół, w gęsty cień, nie zapuszczają się. Nazwać ten cień kuszącym trudno. Jest jakiś nieprzyjemny. Nad martwymi kamieniami wiszą tam ogromne pająki, niektóre rozmiarów sporego talerza. Ich nieważkie nici ciągną się od marmurowych aniołów do granitowych bodhisattwów, od chińskich lwów do chrześcijańskich krzyży i sześcioramiennych gwiazd, bo tutaj wszystkie religie są ze sobą przemieszane.
A na koniec Gaidzin–boci zadało mi zagadkę, nad którą dotąd łamię sobie głowę.
Rzecz w tym, że z każdym z moich cmentarzy urządzam coś w rodzaju gry w szarady. Dzieje się to tak. Podczas najostatniejszych odwiedzin, kiedy wszystko, co należało, zostało już obejrzane i sfotografowane, tuż przed pożegnaniem wybieram pierwszą lepszą mogiłę, czytam wyciosany na niej napis i próbuję odgadnąć, co on znaczy dla mnie.
Na ogół odgaduję, ale tym razem szarada okazała się nazbyt już zawikłana.
Osądźcie sami.
Zamknąłem oczy i wskazałem palcem gdzieś w bok. Był tam jakiś nagrobek, na oko nic szczególnego. Na kamieniu ciemniał długi hieroglificzny napis niezrozumiałej treści. Odrysowałem hieroglify do notesu, zapisałem numer grobu, jego położenie (kwatera 4, obok bramy) i postanowiłem, że pomyślę nad tą łamigłówką w samolocie Tokio — Moskwa, czasu przecież będę miał dość.
Tak też zrobiłem. Znalazłem w przewodniku nazwisko nieboszczyka — „Carlo de Nembrini, zm. 1903”. Przeczytałem krótką notatkę informacyjną: włoski markiz, potomek mantuańskich Gonzagów, był zakochany w Japonii, przyjął wiarę buddyjską, na pomniku wyryte jest jego pośmiertne zakonne imię: Andziunden–dziun–zendzittitai–koodzi”. No i gdzie tu message, pomyślałem. W tym, że przydomeczek tak samo trudno wymówić jak nazwisko „Czchartiszwili”?
Z rozczarowaniem spojrzałem na sąsiednią linijkę broszury — i zakręciło mi się w głowie.
Było tam napisane: „Nr 41. Midori, główna bohaterka utworu literackiego”.
Tu wszystko było dziwne: ani nazwiska autora utworu, ani tytułu, i w ogóle — jak można pochować na cmentarzu bohaterkę literacką? Proszę zwrócić uwagę: nie prototyp bohaterki, tylko właśnie bohaterkę, siudzinkoo.
Ale to jeszcze nic. Główna osobliwość polegała na tym, że właśnie kończyłem pisanie powieści, której akcja działa się w dziewiętnastowiecznej Jokohamie, a główna bohaterka nazywała się właśnie Midori! Było całkiem prawdopodobne, że pochowana będzie na Gaidzin–boci.
Mnie, jak i innym beletrystom, nieraz zdarzało się przeżyć budzący lęk, ale przyjemny zarazem wstrząs, kiedy zmyślenie jakimś mistycznym sposobem wkracza w rzeczywistość: spotykasz człowieka z dopiero co wymyślonym przez ciebie, zupełnie niebywałym nazwiskiem, albo w życiu zdarzy się coś, co opisałeś w powieści, albo sam znajdziesz się w literackiej, przez ciebie samego zaprojektowanej sytuacji. To normalne, to odwet profesji, której główna sztuka polega na tym, by w sposób najbardziej prawdopodobny łgać o tym, co mogłoby się zdarzyć, ale czego w rzeczywistości nie było.
Nigdy jednak mój zawód nie znęcał się nade mną w tak jawny i bezwstydny sposób. Moja Midori? Pod numerem 41? I ja stałem obok tego grobu, nie zwróciwszy na niego uwagi!
Spokojnie, powiedziałem sobie. Musi istnieć jakieś racjonalne wyjaśnienie.
I oczywiście — znalazło się.
Moi japońscy przyjaciele zebrali informacje i stwierdzili, że w czwartej kwaterze Gaidzin–boci pochowana jest młoda bratanica znanej japońskiej pisarki Nakazało Tsuneko, która poświęciła pamięci dziewczyny piękną nowelę. A Midori to imię może nie najbardziej rozpowszechnione, ale też nie szczególnie rzadkie, czyli wszystko razem to nie więcej niż przypadkowy zbieg okoliczności.
Ale nie zadowoliłem się tym. Zdobyłem książkę Nakaza–to Tsuneko, zacząłem czytać, i znowu zakręciło mi się w głowie. Wiecie, o czym opowiada ta nowela? O spacerach po Gaidzin–boci i o tym, do jakich rozmyślań to miejsce pobudza.
Piszę o cmentarzu Gaidzin–boci, na którym pochowano dziewczynę, którą wziąłem za postać z mojej powieści, ale która w rzeczywistości jest bohaterką noweli innej pisarki, która też pisała o Gaidzin–boci.
Żmija połknęła swój ogon, literatura i życie ostatecznie się ze sobą poplątały. Właśnie tego zawsze się bałem.
Nie prosty to cmentarz, Gaidzin–boci, dawno o tym wiedziałem.
Dzigumo
Na pogrzebie człowieka, który zamierzał zostać buddą, żałobników było nieprzyzwoicie mało. Z rodaków tylko wicekonsul Erast Fandorin, były współpracownik zmarłego. Erast Pietrowicz stał nad wąskim grobem, do którego nowicjusz klasztorny przed chwilą opuścił niewielką skrzyneczkę z kośćmi i popiołem, i słuchał monotonnego zaśpiewu bonzy, obracając w rękach jedwabny cylinder przewiązany krepą. Wszyscy Japończycy byli na biało i asesor kolegialny w swoim żałobnym surducie wyróżniał się jak kruk wśród stada gołębi.
Ale i Japończyków przyszła na klasztorny cmentarz ledwie garstka — słuchy o strasznej śmierci pokutnika Meitana przepłoszyły całą tubylczą Jokohamę. W ostatnią drogę prochy eremity odprowadzali tylko przełożony klasztoru z nowicjuszem, wdowa z maleńką córeczką i jeszcze dwie osoby, trzymające się nieco na uboczu — im Fandorin starał się za bardzo nie przyglądać.
Europejski settlement, którego ludność wedle wzmianki w „Japan Gazette” z 15 sierpnia 1881 roku dopiero co przekroczyła dziesięć tysięcy, w pogańskie brednie nie wierzył i zignorował pogrzeb z innego powodu. Konsul Weber powiedział swojemu pomocnikowi: „Erast, to jest oczywiście twoja sprawa. Musisz koniecznie, to idź, ale proszę — żadnych przemówień nad grobem. Nie zapominaj, że ten osobnik zdradził swoją wiarę, swoją ojczyznę i całą białą rasę”.
I tak właściwie było. Człowiek, który w ostatnich latach życia nazywał się Meitanem, dobrowolnie wyrzekł się swej rangi, szlachectwa, rosyjskiego poddaństwa, religii prawosławnej, a nawet własnego nazwiska. Przyjął nazwisko swej japońskiej żony, zamiast marynarki i spodni zaczął nosić kimono, a później oblókł habit buddyjskiego mnicha i zerwał wszystkie stosunki z rodakami, nawet z Fandorinem, z którym się przedtem przyjaźnił. Przez trzy lata nie widzieli się ani razu. Erast Pietrowicz znał przyczynę tego nieprzejednania i w odróżnieniu od konsula Webera odnosił się do niej ze zrozumieniem i współczuciem.
Przyczyna była obecna tutaj, na mogilnym dziedzińcu Świątyni Pomnażania Dobra, w której renegat spędził ostatnie lata swego życia. Maleńka dziewczynka, spóźnione dziecko byłego rosyjskiego poddanego i jego japońskiej żony, siedziała koło matki w wyplatanym wózeczku i sennie kiwała główką, uśpiona śpiewem sutr. W jej wieku dzieci już swobodnie chodzą, a nawet biegają, ale to dziecko przyszło na świat z bezwładnymi, sparaliżowanymi nogami. Wtedy to właśnie nieszczęśliwy ojciec udał się do klasztoru sekty Singon. Przybrał nazwisko Meitan, co oznacza Poszukujący Światła, i postanowił za życia zostać buddą.
Wdowa po zmarłym, Satoko, stała koło wózka z zupełnie nieruchomą twarzą. Oczy miała suche, ponieważ publiczne okazywanie smutku sprawiłoby przykrość obecnym.
Tu w ogóle nikt nie okazywał emocji.
Przeor Soogen, jak przystoi buddyjskiemu duchownemu, całą swoją postacią pokazywał, że śmierć to wydarzenie radosne i w pewnym sensie nawet odświętne. Cóż, taką wielebny miał pracę.
Niepokaźny nowicjusz pociągał nosem i popatrywał w głąb grobu z nieukrywanym lękiem, nie odchodząc od przełożonego ani na krok, ale żadnego smutku jego blada, z lekka spłaszczona fizjonomia nie wyrażała.
Kiedy zaś Fandorin, uchwyciwszy odpowiedni moment, nieco uważniej przyjrzał się parce, trzymającej się na uboczu, wydało mu się, że kobieta się uśmiecha. Ale nie, to nie był uśmiech — raczej grymas żarłocznej, nienasyconej ciekawości.
Zresztą tę istotę, na którą trudno było spojrzeć bez drżenia, tylko z wielkim naciąganiem można było nazwać kobietą.
Na plecach potężnego służącego, w worze przypominającym nieco plecak alpinisty, siedziało dziwaczne stworzenie: piękna, kobieca głowa z wymyślną, starannie ułożoną fryzurą simada–mage na drobniutkim ciele czteroletniego dziecka. Kaleka uważnie śledziła przebieg uroczystości, szybko poruszając to w prawo, to w lewo toczonym podbródkiem. Maleńka rączka w podnieceniu stukała wachlarzem po wygolonej czaszce służącego.
Fandorin uchwycił wzrokiem błyszczące spojrzenie maleństwa i odwrócił się, zmieszany. Obecność tej nieszczęśnicy przydawała i tak smutnej ceremonii jakiegoś szczególnie makabrycznego charakteru.
Więcej na cmentarzu nie było nikogo — tak w każdym razie uważał Fandorin, dopóki jego uwagi nie przyciągnął nieprzyjemny dźwięk: jakby ktoś smacznie, jak to się mówi — z całego serca, charknął.
Wicekonsul obejrzał się i zobaczył za niewysokim, bambusowym ogrodzeniem, oddzielającym buddyjski cmentarz od chrześcijańskiego, człowieka w brezentowej kurtce i pasiastej, marynarskiej koszulce. Mężczyzna stał, oparty o barierę i obserwował pogrzeb z wyraźną wrogością. Czerwoną mordę, porosłą szpakowatą szczeciną, nękał złośliwy tik. Jedna noga gapia tkwiła w rozdeptanym bucie, druga, drewniana, wściekle postukiwała o ziemię.
Jakiś kongres inwalidów, pomyślał Fandorin i skrzywił się — zawstydził się własnej bezwzględności.
W tym momencie jednonogi zrobił coś, co kazało wicekonsulowi po prostu zaczerwienić się ze wstydu — już nie za siebie, ale za całą europejską rasę. Niesympatyczny gaidzin (tak w Japonii nazywają cudzoziemca) plunął przez ogrodzenie brunatną, zatabaczoną śliną, zaśmiał się ochryple i krzyknął po angielsku:
— Małpi pogrzeb! Wszystkich by was zakopać, makaki diabelskie!
Wielebny Soogen zerknął na naruszyciela przyzwoitości, ale modlitwy nie przerwał. Wdowa zaś zachwiała się jak od uderzenia i jej blada twarz stała się jeszcze bledsza. Fandorin wiedział, że Satoko rozumie po angielsku, a więc obrzydliwego wyskoku nie można było puścić płazem.
Młody człowiek z uszanowaniem cofnął się o kilka kroków, a potem, starając się jak najmniej zwracać na siebie uwagę, odwrócił się i szybko skierował w stronę ordynusa.
— Won stąd — powiedział cichym, dźwięcznym z wściekłości głosem. — Inaczej…
— A ty kto, japoński przydupasie? — Inwalida wlepił w niego nieustraszone, wyblakłe oczy. — Nie szczekaj na starego Silvestera, bo ci popsuje twoją śliczną mordusię.
W potężnej łapie coś szczęknęło, z garści wyskoczyło ostrze sprężynowego noża.
— Jestem wicekonsul Cesarstwa Rosyjskiego Fandorin — przedstawił się Erast Pietrowicz. — A pan k–kto t–taki?
— Jestem wicekonsulem Pana naszego na tym cmentarzu. Zrozumiałeś, jąkało nieszczęsny? — odpowiedział tym samym tonem Silvester, splunął jeszcze raz i pokuśtykał precz, w stronę kamiennych nagrobków zwieńczonych krzyżami.
Nadzorca cmentarny albo stróż, domyślił się Fandorin i obiecał sobie, że po pogrzebie koniecznie złoży wizytę proboszczowi — niech upomni grubianina.
Kiedy asesor kolegialny wrócił do grobu, ceremonia była już zakończona. Przełożony klasztoru zaprosił wszystkich do siebie, by wypić za pamięć zmarłego.
— I oto pragnienie Meitana spełniło się — dobrotliwie zamamrotał wielebny, kiedy nowicjusz napełnił filiżaneczki podgrzaną sake, którą w klasztorze nazywano hannia, czyli „diabelskim wrzątkiem”. — Chciał zostać buddą i został nim, tyle że nie za życia, lecz po śmierci. Tak zresztą lepiej.
Zebrani milczeli.
Przez rozsunięte przegródki z sadu wiał świeży wiaterek, kołysząc od czasu do czasu świętym zwojem, wiszącym nad głową przeora.
— Śmierć bowiem powinna być stopniem wiodącym w górę, a nie dreptaniem w miejscu. Jeśli człowiek już został buddą, to dokąd ma się potem wznosić? — kontynuował Soogen, smakując alkohol.
Kobiety — Satoko i ta druga, podobna do kijanki (Erast Pietrowicz wiedział już, że nazywa się Emi Terada) — nabożnie złożyły ręce, przy czym Emi na dodatek ze zrozumieniem pokiwała swoją wymyślną fryzurą. Nie klęczała, jak wszyscy, tylko siedziała w specjalnym stojaku, w którym umieścił ją sługa, nim się oddalił.
Domyślając się, że to tylko początek długiego kazania, Fandorin postanowił skierować rozmowę w innym kierunku, który zajmował go o wiele bardziej niż bogobojne rozważania.
— O zgonie świętego eremity krążą najdziwaczniejsze pogłoski — powiedział. — M–mówi się rzeczy, w które nie sposób uwierzyć…
Twarz wielebnego Soogena rozjaśnił dobroduszny uśmiech — jak należało się spodziewać, odniósł się do gaidzińskiego braku wychowania pobłażliwie. Uśmiech oznaczał: „Wszystkim wiadomo, że niektórzy cudzoziemcy są w stanie nauczyć się języka japońskiego równie dobrze, jak ten błękitnooki drągal, ale przyzwoitych manier wyuczyć ich nie sposób”.
— Tak, nasza cicha świątynia przechodzi ciężką próbę. Niektórzy mówią nawet, że nad Świątynią Pomnażania Dobra zawisło przekleństwo. Obawiamy się, że liczba pielgrzymów teraz się zmniejszy. Chociaż z drugiej strony wielu przyciągnie zapewne aromat tajemniczości. Świat Buddy przypomina niekiedy zalaną słońcem równinę, kiedy indziej zaś — las nocą. — Odwróciwszy się do wdowy, wielebny powiedział łagodnie: — Wiem, córko moja, jak ciężko ci mówić o tym przerażającym wydarzeniu, które wstrząsnęło twoim życiem i omroczyło spokojne istnienie naszego świętego przybytku. Ale słowa to najlepszy środek na smutek, są tak powierzchowne i lekkie, że oblekłszy w nie swoją boleść, tym samym pomniejszasz ciężar brzemienia, gniotącego ci duszę. Im częściej będziesz, córko, opowiadać tę straszną historię, tym szybciej dusza twoja odzyska utraconą harmonię. Proszę mi wierzyć, wiem, co mówię. To nic, że ja i Terada–san znamy wszystkie szczegóły, posłuchamy jeszcze raz.
Ramiona Satoko lekko zadrżały, ale wzięła się w garść. Ukłoniła się wielebnemu, potem Fandorinowi. Zaczęła mówić równym głosem, przerywając, ilekroć musiała opanować przejęcie. Słuchacze czekali cierpliwie i po pewnym czasie opowieść zaczynała płynąć na nowo.
Od czasu do czasu wdowa z roztargnieniem gładziła po główce swoją córeczkę, słodko śpiącą na tatami — zdawało się, że te dotknięcia dodają Satoko sił.
— Pan zapewne wie, Fandorin–san, że małżonek od dawna już nie mieszkał ze mną. Od kiedy urodziła się Akiko…
Tu głos odmówił opowiadającej posłuszeństwa i Erast Pietrowicz skorzystał z tej przerwy, żeby dokładniej przyjrzeć się dziewczynce.
Zazwyczaj dzieci urodzone ze związku Europejczyka i Japonki są niezwykle ładne, ale biedna Akiko miała pecha. Złemu losowi było mało tego, że urodziła się kaleką — twarzyczka dziewczynki, jak na złość, zebrała w sobie najmniej ponętne cechy fizjonomiczne każdej z ras: do dzioba podobny nos, maleńkie, opuchłe oczka, żółtawe, słomiane włosy. Radca kolegialny westchnął i odwrócił oczy w bok, ale tam siedziała straszna Emi, musiał więc przenieść wzrok na rumiane oblicze przeora, który chłodził sobie lśniącą czaszkę maleńkim wachlarzem.
— Mój mąż mówił, że książę Siddhartha Gautama też opuścił żonę i pierworodnego, że pragnący światła powinien wyrzec się swojej rodziny — mężnie ciągnęła swoją opowieść Satoko. — Ale ja wiem, że w istocie chciał ukarać siebie za to, że Akiko urodziła się… urodziła się taka. Myślał, że to jest skutek brzydkiej choroby, którą przebył w młodości. Ach, Fandorin–san — Satoko po raz pierwszy podniosła oczy na wicekonsula. — Pan dawno go nie widział. On bardzo się zmienił. Pan by go nie poznał. W nim nie zostało prawie nic ludzkiego.
— Meitan bardzo daleko posunął się po Ośmiorakiej Ścieżce Zbawienia — podchwycił wielebny Soogen. — Przeszedł pierwszy stopień — Właściwego Rozumienia, drugi — Właściwego Myślenia, trzeci — Właściwego Mówienia, czwarty — Właściwego Postępowania, piąty — Właściwego Życia, szósty — Właściwego Dążenia i siódmy — Właściwej Rozwagi. Pozostawał ostatni, ósmy — Właściwej Medytacji. Żeby go przebyć, Meitan zbudował w naszym sadzie pawilon i całymi dniami kontemplował Lotos, umieszczony w centrum Księżycowej Tarczy, by połączyć swoje kokoro z kokoro Kwiatu, ponieważ tylko w takim wypadku…
— Wiem, co to jest m–medytacja przed wyobrażeniem Adzi–kan — przerwał Fandorin, w obawie, że rozmowa ugrzęźnie w gąszczach ezoterycznego buddyzmu.
Soogen znów się uśmiechnął, uprzejmie pokiwał dyplomacie głową i tylko rozłożył pulchne rączki. Stojący za jego plecami nowicjusz wybałuszył na wicekonsula oczy.
Erast Pietrowicz skromnie spuścił wzrok. Mieszkał w Kraju Wschodzącego Słońca już czwarty rok i w odróżnieniu od większości cudzoziemców z zapałem wnikał w tajemnice japońskiego świata, w tym również te o wiele bardziej skryte niż zwykła medytacja.
— Proszę, Satoko–san, niech pani mówi dalej — poprosił wicekonsul.
— Przez trzy lata żyliśmy osobno. Mąż pozwolił mi odwiedzać się raz na tydzień. Zamienialiśmy ze sobą parę słów, potem ja szykowałam mu furo i podgrzewałam dzbanuszek sake — była to jedyna cielesna przyjemność, na jaką sobie pozwalał w niedzielne wieczory. Dopóki Meitan siedział w beczce z gorącą wodą, ja czekałam w sadzie — małżonek nie pozwalał mi przebywać koło siebie. Potem, równo po godzinie, podawałam mu ręcznik, wylewałam wodę i rozstawaliśmy się do następnej niedzieli…
Satoko zamilkła z nisko opuszczoną głową, a Fandorin pomyślał, że zapewne tylko japońska żona jest zdolna do takiego poświęcenia, przy czym z pewnością ani razu się nie poskarżyła, nie pozwoliła sobie na ani jedno spojrzenie wyrzutu.
— Tak było też minionej niedzieli. Napełniłam furo wodą, której najpierw naniosłam ze studni, a potem ją podgrzałam. Pomogłam Meitanowi usiąść, postawiłam koło niego dzbanuszek i wyszłam pospacerować po sadzie — tam gdzie chowa się mnichów i eremitów. To bardzo blisko miejsca, gdzie pochowano męża. — Głos wdowy zadrżał nieco, ale opowieść nie została przerwana. — Na niebie świecił księżyc w pełni, tak że było zupełnie jasno. Nagle przy ogrodzeniu gaidzińskiego cmentarza zobaczyłam wysoką postać w długim, czarnym stroju.
— Przy ogrodzeniu? — zapytał szybko Erast Pietrowicz. — Z tej strony czy z tamtej?
— Z początku wydało mi się, że ten człowiek stoi po drugiej, gaidzińskiej stronie, ale potem postać zrobiła dziwny ruch, jak gdyby zadygotała, i od razu znalazła się bliżej, w klasztornym sadzie. Zobaczyłam, że jest to wędrowny mnich, komusoo, miał na sobie, jak należy, habit, a na głowie — tengai.
Tak nazywał się szczególnego kształtu słomiany kaptur, zakrywający twarz do podbródka, z wycięciami na oczy. Fandorin nieraz widział na ulicach Jokohamy tych wędrowców bez twarzy, zbierających jałmużnę dla swojego klasztoru.
— W mnichu było coś niezwykłego, nie od razu zrozumiałam, co właściwie, dopiero, kiedy się zbliżył. Po pierwsze, był strasznie wysoki, wyższy nawet od pana. Po drugie, jakoś nazbyt płynnie szedł, jakby nie stąpał nogami po ziemi, lecz płynął lub ślizgał się po niej. Zresztą dokładnie przyjrzeć mu się nie mogłam — nad trawą słała się nocna mgła. I zresztą nieuprzejmie jest gapić się na nogi świętego człowieka. Wzięłam go za gościa świątyni. Wyszłam mu naprzeciw, pokłoniłam się i spytałam, czy nie mogę mu w czymś usłużyć. Może zabłądził w sadzie albo nie może znaleźć ustępu, albo pragnie odpocząć na ławce koło Karpiowego Stawu.
Mnich nie odpowiedział. Wtedy wyprostowałam się, popatrzyłam na niego z dołu do góry i zobaczyłam… zobaczyłam, że on nie ma głowy. Za rzadką słomianą plecionką ziała pustka. Wprost nad ramionami komusoo lśniła żółta tarcza księżyca. Wtedy on wyciągnął do mnie rękę i zobaczyłam, że rękaw habitu też jest pusty, jest w nim tylko czerń. A potem nic już nie widziałam, bo miłosierny Budda pozwolił mi stracić przytomność. Ach, czemu wampir nie wyssał mojej krwi? I tak byłam nieprzytomna, i niczego bym nie poczuła.
Było to jedyne zdanie, które opowiadająca wypowiedziała z uczuciem. Erast Pietrowicz znał Satoko jako kobietę bardzo rozsądną, raczej nieskłonną do histerycznych halucynacji, toteż nie wiedział, co na to odrzec, takie wrażenie zrobiła na nim ta fantastyczna historia.
A straszliwa Emi Terada zawołała:
— I ona jeszcze pyta! Właśnie dlatego nie zaczął ssać pani krwi, że straciła pani przytomność. Dzigumo musi patrzeć w oczy ofiary, inaczej mu nie smakuje. Już ja znam jego zwyczaje!
— Kto? Kto? Dzigumo? — powtórzył wicekonsul nieznajome słowo.
— Opowiedz o Pająku Śmierci, córko moja — pochylił się ku karlicy przeor. — Pana urzędnika ósmej rangi to zaciekawi. W świecie Buddy jest niemało osobliwości i my, żałosne nieuki, czasem nie jesteśmy w stanie rozeznać się w tych przerażających nas zjawiskach. Pozostaje tylko liczyć na modlitwę. Proszę, Terada–san.
Fandorin zmusił się do patrzenia na tę pół kobietę pół dziecko, żeby nie urażać jej uczuć. Zadziwiało jedno. Każda z części ciała Emi Terady była czystą doskonałością: i subtelna twarz, i czarujące, miniaturowe ciałko, ale zlepione ze sobą te dwie przepiękne połowy tworzyły zaiste przerażającą całość.
— Mój ojciec, dziedziczny właściciel słynnego domu handlowego, wyróżniał się pobożnością i dwa razy do roku, przed kwitnieniem sakury i w święto Bon, z całą rodziną niezmiennie udawał się na pielgrzymkę do jakiejś znanej świątyni czy klasztoru — ochoczo zaczęła Emi. Od razu czuło się, że tę historię opowiadała już wiele razy. — Tak było i latem tego roku, kiedy skończyłam cztery lata. Przyjechaliśmy do tego czcigodnego i słynnego klasztoru, żeby uczcić pamięć przodków. Nocą rodzice udali się nad rzekę, żeby spuścić na nią wypominkowy stateczek, a mnie zostawili w pokojach gościnnych pod opieką niani. Niania szybko zasnęła, a ja, podniecona noclegiem w nieznanym miejscu, leżałam na futonie i gapiłam się w sufit. Za oknem świecił księżyc i po deskach sufitu przesuwały się dziwne, czarne plamy — to poruszały się kołysane przez wiatr drzewa w sadzie. Nagle zobaczyłam, że jedna z plam jest gęstsza od innych. Ona też się poruszała, ale nie w lewo i w prawo, tylko z góry na dół. Wpatrywałam się w nią szeroko otwartymi oczyma i nagle zrozumiałam: to nie cień, tylko jakiś czarny kłębek albo grudka. To coś zawisło nad moją pochrapującą nianią, pokołysało się trochę i zaczęło przesuwać się w moją stronę, szybko się powiększając. Zobaczyłam, że jest to ogromny, czarny pająk, kołyszący się na zwisającej z sufitu pajęczynie. Chociaż byłam jeszcze zupełnie maleńka i niewiele rozumiałam, zrobiło mi się okropnie straszno — tak straszno, że nie mogłam oddychać. Chciałam zawołać nianię, ale nie mogłam.
Emi badawczo spojrzała Fandorinowi w oczy, żeby sprawdzić, na ile jest przejęty opowiadaniem.
Wicekonsul słuchał uważnie i nawet od czasu do czasu wtrącał grzeczne okrzyki: „Ach tak?”, „O!”, „E–e–e?!”, ale karliczce chyba wydało się, że to za mało. Złowrogo zmarszczyła brwi i zaczęła mówić zdławionym, grobowym głosem:
— Zmrużyłam oczy z przerażenia, a kiedy je otworzyłam, zobaczyłam nad sobą mnicha w czarnym habicie i nisko opuszczonym słomianym kapeluszu. W pierwszej chwili ucieszyłam się. „Wujku — zaszeptałam — jak dobrze, że przyszedłeś! Tu był wielki, ogromny pająk!” Ale mnich podniósł rękę i z rękawa wysunęła się ku mnie włochata macka. Och, jakie to było okropne! Poczułam ostry zapach mokrej ziemi, zobaczyłam wprost przed sobą dwa jaskrawe, złe ogniki, i już nie mogłam się więcej poruszyć. Stąd — maleńka rączka z długimi, pokrytymi lakierem paznokietkami dotknęła krtani — zaczęła się rozlewać po całym moim ciele chłodna niemota. Dzigumo z pewnością wyssałby ze mnie całą krew, ale w tym momencie niania głośno zachrapała. Pająk na chwilę rozwarł szczęki, ja się ocknęłam i głośno zapłakałam. „Co, miałaś zły sen?” — spytała niania ochrypłym głosem. W tej samej chwili mnich skurczył się, zamienił w czarną kulę i gwałtownie wzleciał do sufitu. Sekundę potem została z niego tylko plamka, ale i ona przekształciła się w cień… Byłam zbyt mała, by w zrozumiały sposób opowiedzieć rodzicom, co się ze mną stało. Uznali, że zachorowałam na malarię i to z tego powodu moje ciało przestało rosnąć. Ale ja wiedziałam: to Dzigumo wyssał ze mnie soki żywotne.
Emi rozpłakała się, co najwyraźniej należało do rytuału opowiadania. W każdym razie ani Satoko, ani wielebny Soogen nie zaczęli jej pocieszać. Płakała Emi bardzo wytwornie, zakrywając twarz wzorzystym rękawem, a potem delikatnie wysiąkała nosek w papierową chusteczkę.
Wielebny uśmiechnął się dobrodusznie i powiedział:
— Nie ma złego bez dobrego. Za to my mamy szczęście już tyle lat okazywać ci gościnność, córko moja. Pani Terada ze sługami i pokojówkami mieszka w osobnym domu na terenie klasztoru — wyjaśnił Soogen wicekonsulowi. — I jesteśmy temu radzi z całego serca.
Emi zerknęła zza rękawa na dyplomatę i zrozumiała, że jej historia nie zrobiła na nim zbyt wielkiego wrażenia. Oczy kobiety–laleczki zabłysły gniewnie i odpowiedziała przeorowi brutalnie:
— Ja myślę! Przecież tatuś płaci za mnie klasztorowi niemałe pieniądze! Byłem go nie kłuła w oczy swoim kalectwem!
I w tym momencie rozszlochała się naprawdę, głośno i ze złością.
Soogen wcale się nie obraził.
— Skąd mamy wiedzieć, co jest kalectwem? — powiedział pojednawczo. — Najbrzydszy ze śmiertelnych bywa przepiękny w oczach Buddy, a najpierwsza z piękności może wydawać Mu się wstrętną zgnilizną.
Ta głęboka myśl nie pocieszyła jednak Emi, która rozryczała się jeszcze bardziej.
Nachyliwszy się ku Satoko, asesor kolegialny zapytał półgłosem:
— To znaczy, że pani nie widziała, jak wszystko się stało? Tak głębokie było omdlenie?
— Kiedy znaleźliśmy Satoko–san, uznaliśmy, że nie żyje — odpowiedział za wdowę wielebny. — Serce biło powoli, ledwie dosłyszalnie. Lekarzowi udało się przywrócić ją do życia tylko za cenę wielogodzinnych wysiłków, za pomocą chińskich igiełek i przypalania moksą. Do tego czasu ciało nieszczęsnego Meitana już dawno zostało zabrane. Zaiste smutny zgon dla sprawiedliwego.
— A wszystko dlatego, że mnie nie posłuchano — pociągnęła nosem Emi. — Co wam mówiłam, kiedy koło pawilonu znaleziono kupę?
— P–przepraszam? — zdziwił się Erast Pietrowicz.
— Niezręcznie mi mówić przy stole o takich rzeczach… — Satoko przepraszająco spojrzała na dyplomatę. — Ale na tydzień przed śmiercią, z rana, mąż znalazł na progu swojej celi dużą stertę nieczystości.
— Łajna — wyjaśnił krótko przeor Fandorinowi, który ze zdziwieniem podniósł brwi. — Solidną kupę. Człowiek by tyle nie nawalił, nawet gdyby zjadł cały worek ryżu z sosem sojowym.
— A Dzigumo potrafi! — błysnęła oczami Emi. — Wygląda jak pająk, a łajno ma ludzkie, bo to przerodzeniec. Od razu powiedziałam wtedy do Satoko–san: „To nie przypadek, strzeżcie się. Jakiś nieczysty duch dobiera się do pani małżonka”. Powiedziałam tak, czy nie?
— Tak, to prawda — powiedziała cicho Satoko. — A ja tylko się roześmiałam. Nigdy sobie tego nie wybaczę. Ale świętej pamięci małżonek nie wierzył w nieczystą siłę i mnie tego zakazywał…
— To dlatego, że był gaidzinem, chociaż jednocześnie świętym eremitą — odparła Emi. — Duszę miał nie—japońską. Za nic by nie dostąpił oświecenia, i do kresu życia dreptałby na ósmym stopniu.
Po tej nietaktownej uwadze nastąpiła długa pauza. Wielebny Soogen zmarszczył czoło, ale i tak nie przypomniał sobie żadnego choć trochę ratującego sytuację aforyzmu. Nowicjusz wciągnął głowę w ramiona. Satoko po prostu opuściła wzrok.
— W–wielebny, a czy mógłbym popatrzeć na miejsce, gdzie umarł Meitan? — spytał Erast Pietrowicz.
— Oczywiście. Zaprowadzi pana Araki. — Przeor wskazał ruchem głowy nowicjusza. — Wszystko pokaże i opowie. W dodatku to właśnie on pierwszy znalazł Meitana.
Asesor kolegialny i jego przewodnik przeszli przez posypany białym piaskiem dziedziniec, minęli trójpromienną pagodę i znaleźli się w ogrodzie klasztornym, wspaniale obszernym i cienistym.
— Dawniej sad był jeszcze większy, ale musieliśmy połowę oddać pod cmentarz zamorskich barbarzyńców — powiedział Araki, po czym zarumienił się i poprawił. — To znaczy, chciałem powiedzieć, dla panów cudzoziemców.
— A gdzie była cela Meitana?
— Za studnią, o, w tych zaroślach — pokazał mniszek. — Ale po tym, co się stało, ojciec Soogen odprawił obrzęd oczyszczenia: spalił pawilon dokumentnie, żeby odegnać od niedobrego miejsca złe duchy.
— Spalił? — zachmurzył się wicekonsul. — No, opowiadaj. Tylko to, co widziałeś na własne oczy. I proszę niczego nie opuszczać, ż–żadnych szczegółów.
Araki kiwnął głową i ze skupieniem zmarszczył czoło.
— No więc tak. Obudziłem się o świcie i wyszedłem za potrzebą. Za małą potrzebą. Ja zawsze o czwartej po północy budzę się i wychodzę za małą potrzebą, nawet jeśli poprzedniego dnia wypiłem tylko jedną filiżankę herbaty. Tak już urządzony jest mój pęcherz moczowy. On zapewne…
— Szczegółowo, ale nie do tego stopnia — przerwał mu Fandorin. — A więc obudziłeś się o czwartej. Gdzie się znajduje twoja sypialnia?
— Młodsi bracia śpią o tam — pokazał Araki długi, parterowy budynek. — Mamy w kącie korytarza ustronne miejsce, ale o świcie zawsze chodzę wysikać się do sadu — tam panuje taki cudowny, przedświtalny mrok, pachną rośliny i już zaczynają śpiewać ptaki…
— R–rozumiem. Dalej.
— Nocą budziłem się kilka razy, bo gdzieś blisko wyły i warczały psy. A kiedy wyszedłem do sadu, zobaczyłem, że o tam, koło rowu ściekowego, zebrała się cała sfora bezdomnych psów. Właziły jeden na drugiego, hałasowały. Nigdy przedtem coś takiego się nie zdarzało. Podszedłem, żeby je przegonić.
— Czy w rowie coś było? — zapytał szybko dyplomata.
— Nie wiem… Nie przyglądałem się. Ale raczej nic nie było, bobym zauważył.
— Dobrze. P–proszę dalej.
— Zamachnąłem się na psy swoim geta. Zdaje się, że prawym — dodał Araki, widocznie przypomniawszy sobie o szczegółach. — Wie pan, jokohamskie psy podwórzowe są dość tchórzliwe, nietrudno je przepędzić. Ale te były dziwne. Nie uciekły, tylko rzuciły się na mnie, warcząc i szczekając, tak że przestraszyłem się nie na żarty i zacząłem uciekać — w kierunku celi Meitana. Psy zostały z tyłu, ja się zatrzymałem koło pawilonu, żeby się wysapać, i nagle zauważyłem coś dziwnego. Eremita siedział w beczce z wodą. Wiedziałem, że w niedzielne wieczory ojciec Meitan przyjmuje furo w sadzie, obok swojej celi. Rozkoszuje się ciepłem, czystością, terkotaniem cykad… Ale przecież nie aż do świtu! Głowa Meitana była odrzucona do tyłu i uznałem, że śpi. Zapewne zmorzyła go gorąca woda. Ale gdzie jego oku–san? Przecież nie mogła pójść sobie. Podszedłem bliżej i zawołałem ojca Meitana. Potem z szacunkiem trąciłem go w ramię. Skóra była zupełnie zimna, a woda w beczce wręcz lodowata.
— Jesteś pewien?
— Tak, nawet szybko cofnąłem rękę. Robiło się już jasno i zauważyłem, że Meitan jest biały. Tak biali nie bywają nawet gaidzini! I jeszcze zobaczyłem na jego szyi dwie czerwone kropki, o tu… — Nowicjusz wzdrygnął się i z obawą rozejrzał na boki. — Zrobiło mi się nieswojo. Cofnąłem się i potknąłem o oku–san. Leżała w wysokiej trawie ubrana w czarne kimono, dlatego nie od razu ją zauważyłem. Ale wtedy zacząłem krzyczeć, pobiegłem do budynku braci i wszystkich poderwałem na nogi… Dopiero potem mi wyjaśniono, że na Meitana napadł pająk–przerodzeniec i wyssał z niego całą krew. Lekarz powiedział, że Dzigumo nie zostawił w żyłach nieboszczyka ani kropelki.
— Ani jednej? Więc to tak… A gdzie jest b–beczka, w której siedział Meitan? Chciałbym na nią popatrzeć.
Nowicjusz zdziwił się:
— Jak to gdzie? Ojciec przełożony oczywiście kazał ją spalić. Czy można było zostawić w świątyni taki nieczysty przedmiot?
— Miejsce przestępstwa zadeptane, poszlaki zniszczone, świadków nie ma — wymamrotał wicekonsul po rosyjsku i westchnął.
Araki postękał trochę i wreszcie powiedział nieśmiało:
— Jeśli będzie pan łaskaw wysłuchać mojej niegodnej opinii, to ojciec Meitan sam był sobie winien. Kto widział, żeby gaidzin umyślił sobie zostać buddą? Nic dziwnego, że Dzigumo się na niego rozgniewał. Pan zresztą też wie za dużo jak na cudzoziemca — nawet jak medytować przed wyobrażeniem Lotosu. Lepiej, żeby pan stąd poszedł, i to im szybciej, tym lepiej. Dzigumo gdzieś tu jest, on wszystko widzi, wszystko słyszy…
— D–dziękuję za dobrą radę — powiedział Fandorin z lekkim ukłonem.
Poszedł na pogorzelisko, pokręcił się po polanie. W zadumie wymamrotał na głos, znowu po rosyjsku:
— Co za dziwny los. Urodzić się w Petersburgu, ukończyć Szkołę Prawoznawstwa, dosłużyć się rangi radcy kolegialnego, a potem zostać Meitanem i nakarmić swoją krwią japońskiego wampira…
Wicekonsul przykucnął, podłubał w ziemi. To samo zrobił przy rowie ściekowym, ale tam spędził więcej czasu, jakieś trzy minuty. Pokiwał głową, wstał.
— No, dobrze. Teraz do w–wielebnego.
Na progu domu przeora dreptał drągal, którego ramiona służyły Emi Teradzie za środek transportu. Wicekonsul przypomniał sobie, jak bezceremonialnie kaleka obchodzi się ze swoim sługą. Słów na niego nie traciła: jeśli trzeba było skręcić w lewo, ciągnęła go za jedno ucho, jeśli w prawo — za drugie, kiedy chciała się zatrzymać — niecierpliwie waliła go wachlarzem po czaszce. Chłopisko znosiło takie obchodzenie się z nim najpokorniej. Kiedy pieczołowicie sadowił swoją panią w mieszkaniu Soogena, przez nieuwagę za mocno ścisnął ją swoimi łapskami. Maleńka złośnica natychmiast wpiła mu się w napięstek drobnymi, ostrymi ząbkami, i to do krwi. Ale sługa bez skargi zniósł karę i jeszcze rozsypał się w przeprosinach.
Nowicjusz Araki wszedł po schodach, a Fandorin zatrzymał się koło sługi.
— Jak się nazywasz?
— Kenkiti — grubym i donośnym basem odpowiedział siłacz.
Był o kilka cali wyższy od Erasta Pietrowicza, czyli jak na tubylca wyjątkowo wysoki. Pierś jak beczka, potężne barki, a ręce długości sporego dyszla. Spod niskiego czoła na gaidzina sennie spoglądały podpuchnięte oczka.
— Pewnie ci bardzo dużo płacą za twoją nielekką służbę? — spytał Fandorin, z ciekawością przyglądając się olbrzymowi.
— Dostaję dach, wikt i dziesięć senów na tydzień — obojętnie zawarczał pytany.
— Tak mało? Przy swojej posturze mógłbyś znaleźć o wiele lepiej płatną s–służbę!
Sługa milczał.
— Pewnie przywykłeś do swojej pani? Przywiązałeś się? — nie odstępował zaintrygowany wicekonsul.
— Czego?
— Mówię, że ty pewnie bardzo kochasz swoją p–panią?
Kenkiti zdziwił się szczerze:
— A jak jej nie kochać? Ona jest taka… piękna. Jest jak kukiełka hina–ningyoo, którą stawia się na ołtarzu w Święto Dziewczynek.
Zaprawdę — chacun a son goût*, pomyślał Erast Pietrowicz, wchodząc na schody.
— Ojcze wielebny, łaskawe panie, obejrzałem miejsce z–zbrodni i teraz wiem, jak zdjąć z klasztoru przekleństwo — oznajmił asesor kolegialny prosto od progu. — Zrobię to tej nocy.
Wielebny Soogen zachłysnął się „diabelskim wrzątkiem” i głośno rozkaszlał. Emi ze strachem zamachała rękawami, a Satoko żywo odwróciła się do przybysza.
Dyplomata obrzucił całą trójkę wesołym, pewnym siebie spojrzeniem i usiadł na macie.
— Zadanie nie z tych n–najtrudniejszych — rzucił, i sięgnął po dzbanuszek. — Pozwolisz, wielebny ojcze?
— Tak, tak, oczywiście. Przepraszam!
Przeor sam nalał gościowi sake, przy czym niezbyt udatnie: na stolik wylało się kilka kropel.
— Czy dobrze słyszeliśmy? Ma pan zamiar wygnać z klasztoru Dzigumo?
— Nie wygnać, lecz s–schwytać. I zapewniam, że to nie będzie takie trudne — uśmiechnął się zagadkowo Erast Pietrowicz. — Jak wiadomo, przerodzeńce mają dwoistą naturę — widma i człowieka. I właśnie na człowieka zapoluję.
Troje pozostałych popatrzyło na siebie. Soogen stęknął i delikatnie zauważył:
— Panie urzędniku ósmej rangi, słyszeliśmy o pańskich wybitnych zdolnościach… Wiem, że otrzymał pan order za wyjaśnienie morderstwa dokonanego na ministrze Okubo. Wiadomo także, że nasz rząd niejednokrotnie zwracał się do pana o radę w nader zawikłanych sprawach, ale… Ale w tym wypadku mamy do czynienia z materią zupełnie innego rodzaju. Tu nie pomogą panu ani zdobycze techniki, ani pański niezwykły umysł. Nie mamy przecież do czynienia ze spiskowcem ani z mordercą, tylko z Dzigumo.
Ostatnie słowo wielebny wymówił zupełnie cicho, takim złowieszczym szeptem, że maleńkiej Emi ze strachu zadrżał podbródek.
— Skoro zabił, to jest zabójcą — obojętnie wzruszył ramionami Fandorin. — A zabójcy zostawić bez kary nie można. To podrywa fundamenty społeczeństwa, prawda, świętobliwy ojcze?
Przeor westchnął i podniósł oczy do sufitu:
— Jacy wy, ludzie Zachodu, jesteście ograniczeni! Wierzycie tylko w to, co można ujrzeć oczami i dotknąć rękoma. Właśnie to zgubi waszą cywilizację. Błagam pana, Fandorin–san, niech pan nie żartuje z nieczystą siłą. Nie ma pan po temu ani dostatecznej wiedzy, ani odpowiedniej broni. Zginie pan i tym samym ściągnie na naszą świątynię jeszcze większe nieszczęścia!
I w tym momencie Satoko powiedziała cicho:
— Niepotrzebnie tracisz czas, wielebny ojcze. Ja znam pana urzędnika ósmej rangi. Skoro coś postanowił, to nie odstąpi. Dziś w nocy Dzigumo poniesie karę za śmierć mojego męża.
O wiele mniej optymizmu wykazał zwierzchnik Erasta Pietrowicza, dowiedziawszy się o zamiarze swego pomocnika.
— Możliwe są trzy wyniki — powiedział z niezadowoleniem konsul. — Spowodujesz skandal dyplomatyczny na gruncie obrazy miejscowych wierzeń. Wplączesz się w kryminalną sprawę i oberwiesz nożem. Nic ci się nie uda i tylko wystawisz siebie, a za jednym zamachem Cesarstwo Rosyjskie, na pośmiewisko przed całym settlementem. Żaden z tych trzech wariantów mi się nie podoba.
— Jest jeszcze cz–czwarty. Schwytam mordercę.
— Czyli trzy do jednego? — upewnił się Weber, zapalony gracz na wyścigach. — Dobrze. Trzysta do stu? Tylko stawkę wnieś z góry. Na wypadek, gdybyś nie wrócił.
Erast Pietrowicz położył na stole sto srebrnych meksykańskich dolarów, konsul — trzysta. Zakład przypieczętowano uściskiem ręki i Fandorin wyszedł szykować się do nocnej eskapady.
Zastanowiwszy się, doszedł do wniosku, że idąc na spotkanie z japońskim wampirem, korzystniej będzie ubrać się tutejszą modą. Asesor kolegialny miał w swej garderobie dwa japońskie stroje: białe kimono z wyszywanymi herbami (dar pewnego księcia krwi za konsultację w pewnej delikatnej sprawie) i czarne, obcisłe przebranie, jakie noszą sinobi, mistrzowie z klanu zawodowych zbirów. W tym kostiumie, do tego jeszcze osłoniwszy twarz czarną maską, jest się w ciemności prawie niewidzialnym.
Po krótkim wahaniu Erast Pietrowicz wybrał białe kimono.
Na swoją wyprawę wyruszył godzinę przed północą. Przeszedł po Bandzie, głównej esplanadzie settlementu, minął most Yatobasi i znalazł się na wzgórzu, na którym wznosił się klasztor Pomnażania Dobra.
Pora była późna i nikogo znajomego Erast Pietrowicz nie spotkał — inaczej musiałby się tłumaczyć z dziwnego stroju.
Minąwszy bramę buddyjskiej świątyni, wicekonsul wspiął się nieco wyżej, tam gdzie zaczynał się Cmentarz Cudzoziemski. Furtka była zamknięta, ale dyplomaty to nie powstrzymało. Zasunął za pas poły swego długiego przebrania i z małpią zręcznością przelazł przez ogrodzenie.
Przez dwadzieścia lat swego istnienia cmentarz się rozrósł — razem z settlementem. Trudno było uwierzyć, że nie tak dawno ten kawałek gruntu należał do klasztoru sekty Singon — nic „pogańskiego” tu nie pozostało. Światło księżyca, sącząc się przez listowie, kładło się plamami na marmurowych krzyżach, żeliwnych ogrodzeniach, kamiennych figurkach aniołów. Trafiały się również krzyże prawosławne, naoczne potwierdzenie rosyjskiej obecności na Oceanie Spokojnym.
Erast Pietrowicz szedł kamienną ścieżką, głośno stukając sandałami, do tego pogwizdując japońską piosenkę. Na jego śnieżnobiałym kimonie iskrzyły się srebrne wyszycia herbów.
Nagle zauważył, że nad niektórymi mogiłami jaśnieje jednakowy srebrzysty poblask. Przyjrzał się — i mimo woli zadrżał.
Nad ramieniem krzyża połyskiwała pajęczyna, w której centrum kołysało się ogromne czarne pajęczysko. Erast Pietrowicz powiedział do siebie: „Spokojnie, to japoński długonogi pająk, Heteropoda venatoria, właśnie jest pora jego nocnych łowów”. Potrząsnął głową i poszedł dalej, pogwizdując głośniej niż przedtem.
Z tyłu rozległ się niezupełnie zrozumiały dźwięk: jakieś szuranie na zmianę ze stukiem. Odgłosy przybliżały się szybko, ale asesor kolegialny jakby ich nie słyszał. Zatrzymał się przy bambusowym ogrodzeniu, za którym zaczynała się tubylcza część cmentarza. Przeciągnął się beztrosko.
— Małpo wredna! — zasyczał po angielsku przerywany z wściekłości głos. — Ja ci pokażę, jak deptać poświęconą ziemię!
I na plecy dyplomaty już spadało uderzenie ciężkiej kuli, ale Erast Pietrowicz tak chyżo odskoczył w bok, że zaostrzony, okuty żelazem koniec ledwie musnął jedwabne kimono.
— Bezczelne, japońskie gadziny! — ryknął jednonogi stróż cmentarny. — Nie dość, że psujecie powietrze pogańskimi dymami i niepokoicie nieboszczyków swoim diabelskim wyciem! Ośmieliłeś się zakłócić nocny spokój chrześcijańskich dusz! Zapłacisz mi za to!
Wygłaszając tę tyradę, Silvester nadal nacierał na naruszyciela nocnego spokoju, wymachując swoją przerażającą bronią. Wicekonsul bez trudu unikał uderzeń, cofając się coraz głębiej w gęsty cień drzew.
— Ach, to ty tak?! — rozwścieczył się półszalony kaleka. — Zakopię pod płotem jak psa!
Rzucił w przeciwnika kulą, i to tak zręcznie, że Fandorin ledwie zdołał przysiąść — inaczej żelazne ostrze przebiłoby mu pierś. Kula ze świstem przecięła powietrze i z chrzęstem wbiła się w pień drzewa.
Ale Silvesterowi i tego było za mało.
Rozległ się dźwięczny szczęk i w dłoni stróża błysnęło długie ostrze nawahy. Wydawało się, że naprawdę miał zamiar zrealizować swój krwiożerczy zamiar.
A tymczasem asesor kolegialny cofać się nie miał gdzie: plecami opierał się o drzewo, z prawej miał płot, z lewej — kolczaste krzewy.
Erast Pietrowicz jednak nawet nie myślał się cofać. Przeciwnie, zrobił krok do przodu i postąpił z inwalidą nie po dżentelmeńsku: z prawego rękawa kimona wysunął się cienki stalowy łańcuszek z haczykiem na końcu, owinął się wokół drewnianego szczudła, zastępującego Silvesterowi nogę, szarpnięcie — i stróż gruchnął na plecy. Fandorin nastąpił na rękę ściskającą nóż, a drugą nogą zadał niedoszłemu mordercy trzy–cztery niezbyt mocne, ale dokładnie odmierzone ciosy, które wywarły jak najbardziej dobroczynny skutek: złośliwy kaleka przestał rzygać przekleństwami i, jak pisze się w starych powieściach, nadzwyczaj złagodniał.
— Drogi przyjacielu — powiedział mu dobrotliwie Erast Pietrowicz — mam do pana kilka p–pytań.
Dziesięć minut potem nad bambusowym ogrodzeniem przeleciała biała, srebrzyście połyskująca postać — to wicekonsul machnął przez barierę, dzielącą cmentarz na dwie połowy, i znalazł się na ziemi klasztornej.
Tam zachował się w sposób mało zrozumiały, a nawet intrygujący.
Tak jak przedtem, wcale się nie kryjąc i jakby specjalnie poruszając się po co bardziej oświetlonych księżycem miejscach, Erast Pietrowicz udał się prosto do studni i zmierzył odległość dzielącą klasztorne ujęcie wody od pogorzeliska, które pozostało na miejscu celi Meitana.
Następnie dokładnie tak samo zmierzył odległość od pawilonu do rowu ściekowego i przy nim się zatrzymał: pogrzebał patykiem w ziemi i nie wiadomo po co — nasypał jej trochę do woreczka. Z zadowoleniem sam do siebie kiwnął głową.
Potem wrócił na miejsce, gdzie Dzigumo uśmiercił swoją nieszczęsną ofiarę, ale żadnych działań tam nie podejmował, tylko po prostu usiadł na trawie i zaczął na coś czekać, od czasu do czasu spoglądając na kieszonkowy zegarek.
Przeszło pięć minut, dziesięć, dwadzieścia. Minęła północ, oznajmiwszy o sobie głuchymi uderzeniami dzwonu kościelnego, dochodzącymi tu z odległego krańca Cmentarza Cudzoziemskiego.
Na polanie nie działo się absolutnie nic. Oprócz, bodajże, jednego: wicekonsula najwyraźniej zaczynał morzyć sen. Kilka razy ziewnął, zasłaniając usta dłonią. Głowa opuściła mu się na pierś. Erast Pietrowicz wzdrygnął się, przetarł oczy, ale minutę potem znów głowa mu opadła, zapewne senność stawała się nieodparta. Podbródek znów dotknął piersi i więcej już się nie uniósł. Oddech asesora kolegialnego stał się głęboki i równy.
Gdzieś na drzewie głośno zahuczał nocny ptak, ale Fandorin się nie ocknął. Nie przebudził go również żuczek, który podjął ryzykowną wspinaczkę z kołnierza kimona na męski podbródek Erasta Pietrowicza, a stąd na jego policzek i wysokie czoło.
Wystarczyło jednak, by w pobliskich zaroślach coś zachrzęściło, wcale nie głośno, i wicekonsul natychmiast się przebudził. Zerwał się i kilku żwawymi skokami przemierzył odległość, dzielącą go od krzaków. Rozsunął gałęzie i zamarł.
Na sęku starej sękatej jabłoni wisiała pleciona torba, a w niej, kołysząc się z lekka, siedziała Emi Terada i patrzyła na asesora kolegialnego szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami.
Ten złowrogi widok sprawił, że Fandorin, człowiek nie ze strachliwych, wzdrygnął się.
— Pani?! — zawołał. — Pani?!
Maleństwo nie odpowiedziało, tylko gniewnie wyszczerzyło białe ząbki.
Asesor kolegialny zrobił krok do przodu i wyciągnął rękę, żeby zdjąć koszyk z gałęzi, ale nie zdążył — z góry spadł mu na głowę cios potwornej siły i Erast Pietrowicz bez zmysłów padł na trawę.
Ocknął się od ćmiącego bólu w ciemieniu, ale ból ten był jednocześnie jakoś przyjemny. Nim otworzył oczy, Fandorin spróbował zorientować się w naturze tego dziwnego uczucia — i zorientował się. Ból łagodziły i kompensowały dwie okoliczności: chłód i ciepło. Przy czym zimno otaczało samo źródło bólu, pozbawiając go ostrości, ciepło zaś ciągnęło od dołu, od potylicy i szyi.
I dopiero w następnej chwili, rozlepiwszy ciężkie powieki, asesor kolegialny zrozumiał, że leży na trawie, tu, gdzie upadł. Jego głowa spoczywa na kolanach siedzącej Satoko i jest obwiązana wilgotną, chłodną tkaniną. Wicekonsul ostrożnie dotknął palcami ciemienia, znalazł tam solidnego guza i wreszcie wszystko sobie przypomniał.
„Co się ze mną stało?” — chciał zapytać, ale wdowa po Meitanie pierwsza przerwała milczenie.
— Nie mogłam spać. Znowu. Co nocy nie mogę zasnąć, wciąż ciągnie mnie do tego przeklętego miejsca. Przyszłam. Zobaczyłam na trawie coś białego. Najpierw pomyślałam, że to wrócił mąż. Ale to był pan. Co się z panem stało? Czy napadł pana Dzigumo?
Zrozumiawszy, że Satoko na jego pytanie nie odpowie, Erast Pietrowicz usiadł, a potem wstał. Powoli przychodził do siebie. Stłuczenie, ale wstrząsu chyba nie ma, postawił sam sobie diagnozę i o guzie więcej nie myślał. Czerep dyplomata miał mocny.
Asesor kolegialny podszedł do jabłoni, na której przedtem wisiała Emi Terada, uważnie obejrzał sęk, ale żadnych śladów nie znalazł. Gałąź była mocna, pokryta grubą korą. Ani zadraśnięcia, ani pomiętych liści.
— Przewiązała mi pani głowę… — powiedział, wróciwszy do Satoko. — Jakie to dziwne…
— Co jest dziwne?
— „wszystko. Tu wszystko jest dziwne. Rozumie się, nie ma żadnego diabelstwa, ale wszystko jest jakoś bardzo po japońsku…
— Żadnego diabelstwa? — spytała znowu Satoko.
Fandorin usiadł na trawie naprzeciw niej i zaczął mówić do niej tonem zwierzenia, jak do dobrej znajomej, którą wdowa po byłym współpracowniku, ściśle biorąc, rzeczywiście była.
— Psy przy rowie ściekowym. To raz. Lodowata woda w beczce. To dwa.
— Co to znaczy? — z napięciem zmarszczyła brwi Satoko.
— Nowicjusza Arakiego zdziwiło niezwykłe zachowanie się b–bezpańskich psów, które zgromadziły się przy rowie ściekowym i były bardzo wzburzone. Od razu nabrałem podejrzenia, że zlano tutaj krew zabitego. Jestem pewien, że analiza gleby to potwierdzi. — Erast Pietrowicz wydostał z szerokiego rękawa malutki woreczek. — Jeśli tak, to znaczy, że żadnego Dzigumo nie było. I drugie: Araki powiedział, że woda w beczce była lodowata. Wyszedł do sadu o świcie, to znaczy mniej więcej cztery godziny po śmierci Meitana. Przez ten czas woda nie ostygłaby do tego stopnia. A już w żadnym razie nie stałaby się lodowata — mamy lato, noce są ciepłe. Ktoś wypuścił z Meitana całą krew, potem wyczerpał zmętniałą wodę i wylał ją do rowu ściekowego, a zamiast niej nalał ze studni świeżej, zimnej wody. Musiałem tylko ustalić, kto to zrobił.
— Ten, kto uderzył pana w ciemię? — Satoko pokazała na przewiązaną głowę wicekonsula. — Ale przecież pan nie widział tego człowieka.
— Nie widziałem — wzruszył ramionami Fandorin — ale nie trudno się domyślić. Na tym, o, drzewie, w czymś podobnym do kołyski, wisiała pani Terada. Byłem zbyt oszołomiony tym o–osobliwym widokiem, inaczej na pewno zdałbym sobie sprawę, że jej wierny tragarz Kenkiti musi być gdzieś niedaleko. W dodatku tylko on mógł mi zadać cios od góry, przecież to chłopisko jest wyższe ode mnie.
— Terada–san?! — wykrzyknęła Satoko. — A więc to ona zgładziła mojego męża?
— Ależ skąd. Malutka Emi jest po prostu zbyt ciekawa. Usłyszawszy, że tej nocy mam zamiar urządzić polowanie na Dzigumo, zajęła zawczasu wygodne miejsce na b–balkonie. A Kentiki rzucił się na mnie, bo myślał, że chcę zrobić krzywdę jego ukochanej pani. Nie, Terada–san nie ma z tym nic wspólnego. Chociaż jest to panienka wyjątkowo nieprzyjemna. Zepsuta, kapryśna, złośliwa, a i patrzeć na nią to, prawdę mówiąc, wątpliwa przyjemność. Nie rozumiem, dlaczego pani się z nią przyjaźni?
— Powiem panu — powiedziała Satoko, opuściwszy głowę. — Kiedy widzę Terada–san, robi mi się lżej… Moja Akiko przestaje mi się wydawać najbardziej nieszczęśliwą istotą na świecie… Ale jeśli to nie była Terada–san, to kto?
— To właśnie starałem się wyjaśnić. W tym celu trzeba było p–przesłuchać dozorcę Cmentarza Cudzoziemskiego. Jego stróżówka znajduje się zaraz za ogrodzeniem. Sądząc z obrzmiałej twarzy i nerwowego tiku, ten osobnik z pewnością cierpi na bezsenność. W dodatku, jak zrozumiałem z naszego krótkiego dialogu, mister Silvester żywi niezdrowe zainteresowanie dla sąsiedniej posesji. Charakter ten człowiek ma trudny, wątpliwe, by zechciał odpowiadać na moje pytania, dlatego byłem zmuszony urządzić maleńką demonstrację. Właściwie to nawet p–prowokację. Nie będę pani nudził szczegółami, są nieistotne. Najważniejsze, że stróż w pełni zaspokoił moją ciekawość. Moje przypuszczenia się potwierdziły. Tak, to on tydzień temu wywalił na ganek celi Meitana wiadro nieczystości. Silvester to człowiek na wpół obłąkany. Ten były marynarz ma jedną obsesję — wygnać z cmentarnego wzgórza „bałwochwalców”. Trzynaście lat temu, podczas zaburzeń, napadła na niego banda roninów. Uratował się tylko dzięki temu, że zdołał wdrapać się na dach po rynnie, ale ostra klinga odcięła mu nogę. Od tej pory wściekle nienawidzi Japończyków i ich „pogańskiej” religii.
— Ach, wszystko rozumiem! — Satoko zasłoniła usta palcami. — Mój mąż był dla tego człowieka zdrajcą. Najpierw stróż spróbował przepędzić go z sadu, a kiedy to się nie udało — zabił, wykorzystawszy japońską legendę! Myślał, że mnisi się przestraszą i klasztor opustoszeje! Stróżowi łatwo było udawać przerodzeńca! Wystarczyło osłonić się razem z głową czarnym habitem, a z góry umocować pleciony tengai. To przezeń przeświecał księżyc! A posuwał się tak dziwnie dlatego, że ma drewnianą nogę!
Fandorin wysłuchał wdowy i pokiwał głową:
— Nie zgadza się. Skąd niedouczony marynarz miałby znać japońskie legendy? On nawet języka nie raczył się wyuczyć. Nie, Silvester nie jest zabójcą. Ale tak jak przypuszczałem — widział zabójcę, i to nawet dwa razy. Dręczyła go bezsenność i kilka razy wychodził ze stróżówki, żeby wypalić fajkę, a morderca potrzebował niemało czasu dla wykonania swojego p–planu. W dodatku, jak pani pamięta, noc była tak samo księżycowa jak dziś.
— Kogo zobaczył? — spytała cicho Satoko, nie podnosząc wzroku.
— Panią — tak samo cicho odpowiedział Fandorin. — Kogóż by innego? Najpierw Silvester zobaczył kobietę w czarnym kimonie noszącą wiadra do rowu ściekowego. A kiedy wyszedł drugi raz, niedługo przed świtem, nosiła wodę ze studni do pawilonu. Wiedziałem, że Meitana mogła zabić tylko pani. Ale potrzebne było potwierdzenie.
— Wiedział pan? — powtórzyła Satoko, nadal nie patrząc na młodego człowieka. — Skąd?
— Ja nie wierzę w w–widma i pani historia o bezgłowym mnichu mnie nie przekonała. To raz. Pani bardzo łatwo było zrealizować swój zamiar: najpierw napoić męża nasennym naparem z ziół, domieszanym do sake, później przekłuć mu arterię, a potem pozostawało tylko zmienić wodę w beczce. Kiedy przechwalałem się przed przeorem, że „przerodzeńca” złowię jeszcze tej nocy, moje słowa były przeznaczone dla pani. Powinna była pani wiedzieć, że nie rzucam słów na wiatr, i jeśli mówię z taką pewnością, to znaczy, że wykryłem jakieś poszlaki. Nie wątpiłem, że pani z całą pewnością przyjdzie do sadu, żeby zobaczyć, co robię… Byłem przygotowany na spotkanie, ale zbiła mnie z tropu Emi. To ona przecież podsunęła pani myśl, żeby przedstawić zabójstwo jako napaść Dzigumo, kiedy po incydencie z nieczystościami zaczęła krzyczeć o niebezpieczeństwie, grożącym Meitanowi?
Odpowiedzi nie było. Przedziałek na opuszczonej głowie Satoko wydawał się nienaturalnie biały. Fandorin nawet pochylił się, żeby przyjrzeć mu się dokładniej i zobaczył, że włosy są farbowane — u korzonków były całkiem siwe.
— Ale dwie rzeczy są wciąż dla mnie z–zagadką — mówił dalej wicekonsul po chwili milczenia. — Dlaczego pani mnie nie zabiła, kiedy leżałem ogłuszony i bezbronny? Mogła pani bez trudu zainscenizować napaść Dzigumo. I drugie: dlaczego zgładziła pani swego męża?
Wiedząc, jaki twardy charakter mają kobiety pokroju Satoko, Erast Pietrowicz znów nie oczekiwał odpowiedzi. I pomylił się.
— Nie zabiłam pana, bo nie wyrządził mi pan nic złego, po prostu spełniał pan obowiązek wobec zmarłego przyjaciela — odezwała się wdowa zdławionym głosem. Mówiła z początku powoli, zacinając się, potem coraz szybciej i szybciej. — Nie, nieprawda… Chciałam przebić panu gardło szpilką do włosów. Podniosłam już rękę. Ale nie potrafiłam. Nie miałam w sobie nienawiści… Okazałam się za słaba i płacić za to wypadnie mojej dziewczynce. Mimo wszystko nie zdołałam jej obronić.
— Nie rozumiem pani — zachmurzył się Fandorin. — Co tu ma do rzeczy Akiko?
— On chciał nas rozłączyć. — Satoko gwałtownym ruchem podniosła głowę. Jej oczy płonęły suchym zaciekłym blaskiem. — Powiedział mi: „Nie ma po co jej tutaj trzymać. W Hongkongu jest przytułek dla kalekich dzieci. Wyślemy ją tam i nie będzie więcej stać między nami. Nie zostanę buddą, zrozumiałem to. Wrócę do ciebie i spróbujemy żyć na nowo”. Błagałam go, żeby się ulitował, płakałam, ale on był nieprzejednany. „Nic nie rozumiesz — powiedział. — Tak będzie lepiej dla wszystkich. Za tydzień przybywa statek z Hongkongu, a na nim — zakonnica z przytułku”. Zrozumiałam, że człowiek, który chciał zostać buddą, ale nie zdołał, staje się diabłem. Moja Akiko nikomu na całym bożym świecie nie jest potrzebna, tylko mnie. Jest skazana. Wśród obcych ludzi zmarnieje. I wtedy powiedziałam sobie, że powinnam zabić Meitana. Ale zabić tak, żeby nikt mnie nie oskarżył, inaczej odbiorą mi moją dziewczynkę… Zrobiłam to, co chciałam zrobić, i upadłam, straciłam przytomność i z pewnością bym umarła, ale zręczny lekarz przywrócił mnie do życia. Wszystko na darmo. Nie starczyło mi sił, żeby wbić panu w gardło żelazną szpilę, a teraz wsadzą mnie do więzienia, a moja córka przepadnie w przytułku…
— No jak tam, Erast, złapałeś Pająka Śmierci? — spytał konsul Weber, kiedy spotkał się ze swoim zastępcą przy table d’hôte (obaj dyplomaci byli kawalerami i zazwyczaj jadali śniadanie w Grand Hotelu, w pobliżu konsulatu).
Z lekka przybladły po nieprzespanej nocy Fandorin uśmiechnął się z zawstydzeniem:
— Niestety, Karolku. Miałeś rację: na darmo sterczałem na tym diabelnym cmentarzu całą noc. Tylko się zbłaźniłem.
— A więc sto dolarów dla mnie. Na przyszłość będziesz słuchał rad zwierzchników — odrzekł konsul, ekspediując do ust kęs rostbefu.
Cmentarz Greenwood
(Nowy Jork)
Are you ok, czyli śmierć optymistyczna
Nie byłem pewien, czy to jest odpowiedni cmentarz. Niby stary, jeden z tych, które mają już wszystko za sobą, ale niepokoiły mnie dwie okoliczności.
Po pierwsze, same rozmiary. Czy to możliwe, żeby obok Manhattanu, gdzie ziemia jest, najdelikatniej mówiąc, nietania, zachowała się historyczna nekropola o powierzchni jakichś dziesięciu moskiewskich Kremli?
Po drugie, solidnie mnie przestraszył rzeczowy ton strony internetowej z reklamowym hasłem: „Kupujcie miejsca zawczasu, po obecnych cenach. To korzystna inwestycja. Ilekolwiek masz lat, warto zatroszczyć się o miejsce wiecznego spoczynku już teraz”.
Przyjadę tam i zobaczę kolejkę katafalków — pomyślałem. A wtedy nie pozostanie mi nic innego jak zawrócić i odjechać — pisałem już przecież, że czynne fabryki śmierci mnie nie ciekawią, jestem taphofilem, nie nekrofilem.
Początek budził jednak nadzieję: żaden taksówkarz o Greenwoodzie w życiu nie słyszał, wyruszyć na poszukiwania zgodził się dopiero czwarty, który potem długo błądził po niczym niewyróżniających się uliczkach za tunelem brooklińskim.
A kiedy zobaczyłem przedziwną gotycką bramę i zieleniejące za nimi lesiste wzgórza, w powietrzu wyraźnie zapachniało Zatrzymanym Czasem — aromatem, od którego puls zaczyna mi bić szybciej.
Katafalków nie zobaczyłem — ani jednego. Zwiedzających też nie, co i nie dziwota: wyobraźcie sobie miasto liczące sześćset tysięcy mieszkańców, którzy wszyscy siedzą po domach, a odwiedza ich mało kto, bo ci, co ich znali, dawno pomarli.
Malownicze stawy, zagajniki, parowy, łagodne wzniesienia. Gdzieniegdzie trafiają się kolorowe papużki — kilka lat temu uciekły z lotniska Kennedy’ego i tutaj, na swobodzie, rozmnożyły się.
Prawdziwe Elizjum, rajski ogród.
Właśnie tak Greenwood zaprojektowano. W czasach, kiedy powstał, w językach europejskich pojawiło się nowe słowo — cemetery, cimetiere, cimitiero, wywodzące się od wytwornego greckiego koimeterion, czyli „miejsce snu”. Do dziewiętnastego wieku człowiek Zachodu widział w śmierci straszliwy próg, za którym czekają go tylko mogilne robaki i zapłata za grzechy. Żeby było mniej strasznie, należało się kłaść do ziemi jak najbliżej ścian kościoła. Wielkich cmentarzy nie było — tylko maleńkie cmentarzyki, przytulone do licznych świątyń.
Ale nadszedł wiek Oświecenia. Narodziło się pojęcie sanitariów — medycy zaczęli mówić, że miasto nie może stać na trupach, że martwych trzeba koniecznie chować dalej od dzielnic mieszkalnych, żeby gnilne miazmaty nie przenikały do podziemnych zasobów wody. Niedługo później wszedł w modę romantyzm, który po raz pierwszy od czasów starożytnych przypomniał dobremu towarzystwu, że śmierć jest nie tylko straszna, ale i piękna. Powstała swego rodzaju kamienna poezja nagrobków, której języka człowiek współczesny bez tłumacza nie zrozumie. Człowiekowi XIX wieku pomniki na grobach mówiły o wiele więcej niż nam. Wizerunek róży oznaczał, że tu jest pochowana panna lub młoda kobieta. Ścięta kolumna — młody mężczyzna, którego pragnieniom nie było sądzone się spełnić. Dwie kolumny — para małżeńska, której nawet śmierć nie zdołała rozłączyć. Jagnię — niewinne dziecko. Motyl oznaczał wczesną młodość. Snop kłosów — spokojny zgon w podeszłym wieku, kiedy człowiek odchodzi jak kłos do snopa. Wszystkie te metafory są oczywiście smutne, ale bądź co bądź smutek to uczucie z zupełnie innego rejestru niż zwierzęcy strach przed śmiercią.
W świadomość ludzką wmontowany jest antydepresyjny mechanizm, który pomaga przezwyciężać strach przed nieuchronnym końcem. W Średniowieczu tę rolę pełniła głęboka, nie znająca wątpliwości wiara w Żywot Wieczny. Kiedy zaś człowiek zaczął się mądrzyć, szukać dowodów na istnienie Boga (których, rzecz jasna, nie znalazł, bo wierze dowody nie są potrzebne), ukształtowała się nowa koncepcja — śmierci jako powrotu na łono przyrody. Mimo tysięcy krzyży, prawdziwej religijności na Greenwood się nie wyczuwa. Po prostu w nowej, eleganckiej dzielnicy, zwącej się Afterlife*, do której przenosi się nieboszczyk, przyjęło się ozdabiać domy chrześcijańskimi atrybutami, tam „tak się nosi”.
Właśnie w połowie XIX stulecia narodził się ten stosunek do śmierci, o którym półtora wieku później Lew Łosiew napisze:
Trumna od wewnątrz to tu rodzaj materaca,
i dla tutejszej średniej klasy,
śmierć to coś jakby piękny sen.
Greenwood od początku projektowano jako park, do którego ludzie będą przyjeżdżać nie tyle z żałobnej potrzeby, ile po prostu przejść się, pospacerować, popiknikować na trawie. I przy okazji przekonać się, że nic takiego okropnie strasznego w śmierci nie ma. O, proszę, jakie miłe miejsce, a widok — wspaniały.
Do Manhattanu jest stąd zaledwie trzy mile, a komunikacja była wygodna: cztery linie promów przez East River, omnibusy, powozy do wynajęcia, dorożki. Cmentarz stał się szybko niezwykle popularnym miejscem przechadzek. W sześćdziesiątych latach XIX wieku jego zarośla i aleje odwiedzało pół miliona ludzi rocznie. Sąsiedztwo mauzoleów, grobowców, krzyży mogilnych nie psuto spacerowiczom nastroju ani apetytu, nie przeszkadzało flirtować i weselić się. Atmosferę zabawy mógł, co prawda, z lekka popsuć orszak pogrzebowy, ale na widok żałobnego karawanu wesołe towarzystwo przenosiło się po prostu nieco dalej, bo miejsca, na szczęście nie brakowało.
W tamtych czasach Greenwood wyglądał jeszcze bardziej elegancko i był bardziej wypielęgnowany niż dziś. Marmury i brązy nie zdążyły wyblaknąć od deszczów i śniegów, groby były obwiedzione wymyślnymi kutymi ogrodzeniami (prawie wszystkie przetopiono w latach ostatniej wojny), na środku każdego z czterech basenów biła fontanna. We wszystkich książkach i artykułach na temat historii cmentarza przytacza się cytat z gazety „New York Times” z roku 1966: „Marzeniem każdego nowojorczyka jest mieszkać przy Piątej Alei, spacerować w Central Parku i być pochowanym na Greenwood”.
Założony w roku 1838 brookliński park–nekropola już po kilku latach zaczął przynosić dochód, co w wypadku nowych cmentarzy zdarza się rzadko.
Taktyka założycieli była standardowa: zrobić kampanię promocyjną wokół „gwiazd”, a za gwiazdami pociągnie masowy klient. Zwyciężywszy w niezwykle zaciekłej walce konkurencyjnej, Greenwood zdobył najbardziej pożądanego z ówczesnych nowojorskich nieboszczyków — gubernatora De Witta Clintona. Trofeum było, co prawda, nie pierwszej świeżości: wielki człowiek zmarł ćwierć wieku wcześniej, ale trumnę wyjęto z poprzedniego grobu i z wielką pompą przeniesiono na nowe miejsce. Publicity była na cały kraj i dalej biznes poszedł jak po maśle.
Powodzenie było takie, że w różnych miastach kraju zaczęły się pojawiać własne nekroparki o tej samej nazwie — „Zielony Las”.
Cmentarz wszedł w okres rozkwitu, stał się, można powiedzieć, głównym cmentarzem kraju, i to na długo, na całych sto lat, na przeciąg tego właśnie stulecia, podczas którego, na dobrą sprawę, ukształtowała się superefektywna formuła chemiczna o nazwie „Stany Zjednoczone Ameryki”.
Na Greenwood znajdujemy wszystkie jej wyjściowe ingrediencje.
Pierwszą z cmentarnych „gwiazd”, która osiedliła się tu jeszcze przed gubernatorem Clintonem, została przedstawicielka rdzennej ludności Ameryki — córka indiańskiego wodza Do–Hum–Me, główna gwiazda sezonu towarzyskiego 1843 roku. Biedactwo przeziębiło się i zmarło, a odprowadzał ją w ostatnią drogę warkot bębnów i wycie jej wspótplemieńców. Chcieli wywieźć nieboszczkę w ojczyste prerie, ale właściciele Greenwood ni to uprosili, ni to przekupili czerwonoskórych i cmentarz zafundował sobie swoją pierwszą znakomitość. Jej nagrobek z białego kamienia wykuł Robert Launitz, najpłodniejszy z miejscowych rzeźbiarzy (urodzony, nawiasem mówiąc, w Petersburgu).
Następną, chronologicznie biorąc, generację Amerykanów reprezentuje William Poole (1821–1855), potomek pierwszych imigrantów i przywódca ksenofobicznej partii (a ściślej mówiąc — szajki) Rodowitych Amerykanów (Native Americans). Ta malownicza postać niedawno zyskała światowy rozgłos dzięki hollywoodzkiemu hitowi Gangi Nowego Jorku. Bili — Rzeźnik był słynnym zabijaką, doskonałym nożownikiem i zaciekłym wrogiem irlandzkich imigrantów, za co dostał od jednego z nich kulę w serce. Ku zdumieniu lekarzy olbrzym walczył o życie całe dwa tygodnie i wyzionął ducha ze słowami: „Umieram jako prawdziwy Amerykanin”.
Następni przesiedleńcy, którzy w przeciwieństwie do pierwszych przypłynęli do Ameryki nie dobrowolnie, tylko skuci łańcuchami, w dawnych czasach mogli się znaleźć na Greenwood tylko w drodze wyjątku, ale na szczęście obecnych opiekunów cmentarza jest tutaj pochowana nadzwyczaj poprawna politycznie znakomitość: Susan Smith McKinney–Steward (1846–1918), pierwsza czarna kobieta lekarz miasta Nowego Jorku.
Najważniejsze wydarzenie historii Ameryki XIX wieku, wojna secesyjna, zbiegło się ze złotym wiekiem Greenwood i ozdobiło go mnóstwem pomników, płaskorzeźb i bohaterskich epitafiów. Generałowie obu walczących armii są tu reprezentowani w tak niezliczonej obfitości, że nawet powstał miejscowy zabytek: mogiła Elizabeth Hamilton. Dama ta była zamężna od razu za dwoma wybitnymi wodzami wojsk Północy i spoczywa między obu swoimi małżonkami, w jednakowej odległości od jednego i drugiego.
Nekropola sprawia wrażenie wystawy osiągnięć gospodarki amerykańskiej: co rusz natrafia się tu na znakomite nazwiska, które dziś kojarzą się nie z żywymi ludźmi, lecz z firmowymi nazwami i znakami. Ale na Greenwood możemy się przekonać, że oni wszyscy, ci ludzie, którzy przyczynili się do wielkości Ameryki, rzeczywiście istnieli: człowiek–telegraf Morse, człowiek–tubka Colgate, człowiek–maszyna do pisania Underwood, człowiek–fortepian Steinway, człowiek–gumka Fraser, człowiek–ozdóbka Tiffany.
Jakie jeszcze klisze składają się na Amerykę?
Show–biznes? Sport? Adwokatura? Mafie?
Te klasyczne odmiany Homini Americani są tu reprezentowane, co się zowie, w pełnym asortymencie. Nie będę wyliczał wszystkich greenwoodzkich „gwiazd”, wystarczy, jeśli podam po jednym nazwisku z każdej kategorii. O takich ludziach ma się ochotę pisać krzykliwym językiem nagłówków gazetowych, które towarzyszyły im za życia.
A więc show–biznes:
Kobieta, którą prześladowały nieszczęścia
Kate Claxton (1852–1924) była najsławniejszą aktorką swojej epoki, amerykańską Jermołową. Jej życie osobiste składało się z nieustającego ciągu dramatów: syn popełnił samobójstwo, mąż w tajemnicy przed nią ożenił się z inną aktorką, ale reputację kobiety przyciągającej nieszczęścia Kate zaskarbiła sobie jeszcze wcześniej, we wczesnej młodości. Była na scenie Teatru Brooklińskiego, kiedy wybuchł tam straszliwy pożar, który pochłonął 278 ofiar śmiertelnych. Sama aktorka uratowała się cudem, silnie poparzona i omal nie popadłszy w obłęd. Wkrótce potem spalił się hotel, w którym zatrzymała się, będąc na występach gościnnych, i od tej pory przesądni i małoduszni ludzie zaczęli unikać spektakli z jej udziałem.
Sportowcy:
Zerwał gwint
Pierwsza gwiazda baseballu, Jim Creighton (1841–1862), był znany jako „człowiek–śruba”.
To on wynalazł podcięte podanie, a odbijając piłkę, „zakręcał” ją w tak niewyobrażalny sposób, że wszyscy się zdumiewali. Pewnego razu w chwili uderzenia rozległ się dziwny trzask, jakby pękł jakiś rzemień. Piłka została odbita wspaniale, Jim obiegł pełny krąg po boisku i nagle padł martwy: okazało się, że rozerwał sobie pęcherz moczowy.
Adwokaci:
Fatalny przypadek
Ameryka to kraj, który stworzyli (i bodaj kiedyś zgubią) adwokaci. To ich niepodzielne władztwo. Na Greenwood pochowany jest wielki i straszny William Howe (1821–1900), najbardziej wirtuozerski ze wszystkich sądowo–procesowych krasomówców i kruczkotwórców. Specjalizował się w „szczególnie ciężkich” przypadkach, przy czym był na stałym utrzymaniu nowojorskich złodziei i rabusiów. W toku swej kariery adwokackiej William miał okazję bronić sześciuset pięćdziesięciu morderców. Jego przemówienia były skomponowane wedle wszystkich zasad sztuki dramatycznej, a szczególnie dobrze wychodziły panu mecenasowi skąpe, męskie łzy. Arcydziełem jego sztuki oratorskiej była mowa, którą przekonał sędziów przysięgłych, że oskarżona oddała sześć strzałów z rzędu „czysto przypadkowo”.
Gangsterzy:
Golić się należy w domu
Włoch o ujmującym nazwisku Anastasia (1903–1957) był bossem słynnego syndykatu „Murder Incorporated”, który mordował na zamówienie i wypełnił ogółem około 500 „kontraktów”. Przy czym przez całą swoją karierę Alberto Anastasia dat się schwytać na gorącym uczynku tylko jeden raz. Przesiedział półtora roku w celi śmierci, ale potem adwokaci doprowadzili do rewizji sprawy i podczas powtórnego procesu okazało się, że czterech kluczowych świadków oskarżenia zaginęło bez wieści… Zgubił Anastasię zwyczaj golenia się u fryzjera. Właśnie tam, w fotelu, z namydlonymi policzkami, podziurawili go kulami kilerzy nasłani przez podstępnego Vita Genovese.
Niezależnie od całej osobliwości swoich biografii tych czworo greenwoodzian niewątpliwie należy do kategorii „przypadków typowych”. Wśród lokatorów cmentarza są jednak i tacy, których losy porażają wyobraźnię dlatego, że coś takiego się po prostu nie zdarza.
Najbardziej ze wszystkiego chciałem popatrzeć na grób najsłynniejszej (dokładniej — najbardziej skandalicznej) kobiety XIX wieku Loli Montez (1821–1861). Wiedziałem, gdzie leży kwatera, i znałem numer jej grobu, ale w końcu go nie znalazłem. Nie zdziwiło mnie to za bardzo — w głębi duszy podejrzewałem, że żadnej Loli Montez naprawdę nie było, że wymyślili ją dziennikarze i beletryści. Niedługie życie tej klasycznej femme fatale jest zbyt teatralne, jest w nim za wiele tragicznych miłości i wielkich kochanków, niewiarygodnych wzlotów i straszliwych upadków. W istocie, czy to możliwe, żeby zwykła irlandzka dziewczyna przez kilka lat zdążyła być ukochaną Liszta, Balzaka, Dumasa–ojca, Mikołaja I, gwiazdą tańca erotycznego, faworytką króla Bawarii Ludwika (i władczynią jego kraju), baronową i hrabiną, spirytystką, przyczyną jednej rewolucji, kilku procesów sądowych i mnóstwa pojedynków? Paliła cygara, spacerowała z białą papugą na ramieniu, z łatwością zmieniała kraje, kontynenty, poddaństwa. Jej ulubionym powiedzonkiem było: „Jeśli Lola czegoś chce, to idzie i bierze”. Swą skandaliczną karierę zakończyła około trzydziestki. Musiała opuścić Stary Świat, w Nowym sukcesu nie odniosła i umarła, opuszczona przez wszystkich, ledwie dożywszy czterdziestu lat. Nic dziwnego, że nie znalazłem jej grobu. Jak się potem wyjaśniło, na kamieniu figuruje nie efektowne „Lola Montez” ani nie arystokratyczne „hrabina von Landsfeld”, tylko banalne nazwisko, z którym kobieta wamp przyszła na świat: Eliza Gilbert.
Jeszcze jedna zagadka Greenwood, niepokojąca wyobraźnię współczesnych, to Molly Fencher (1846—1916). W wieku dwudziestu lat, wskutek nieszczęśliwego wypadku, który obecnie zaliczono by do kategorii drogowych, została całkowicie sparaliżowana i popadła w śpiączkę. Następne pół stulecia, do samej śmierci, spędziła w łóżku, bez świadomości, ale jednocześnie szeptem odpowiadała na pytania. Widziała, co się dzieje za drzwiami jej pokoju, umiała przeczytać zapieczętowany list, przepowiadała pożary i inne katastrofy. Jedni nazywali ją szarlatanką, inni mówili, że miss Fencher zawisła między światem żywych a światem martwych i dlatego objawia się jej więcej niż zwykłym ludziom. Mnie podoba się bardziej ta druga hipoteza.
Jak każdy szanujący się cmentarz Greenwood kryje w swych annałach pewną liczbę rozdzierających serce historii na temat „Miłość i Śmierć”. Tragedie tego rodzaju mają w sobie jakiś konserwant, sprawiający, że nie podlegają władzy czasu. Dramat przerwanej miłości jednakowo przejmuje i współczesnych, i potomków. Może dlatego, że wszystko, co naprawdę smutne, jest piękne?
Biedny Teodor Roosevelt. 14 lutego 1884 roku spadł na niego straszliwy cios. Tragiczny zbieg okoliczności sprawił, że jednego i tego samego dnia stracił najpierw żonę, a kilka godzin później również matkę. „Światło zgasło. Moje życie skończyło się” — zapisał w swoim dzienniku. Tak właśnie się stało. Potem Roosevelt był policjantem, żołnierzem, ministrem, najmłodszym w dziejach USA prezydentem, ale nigdy już nie wymówił imienia swojej pierwszej żony, bo ona pozostała w tym pierwszym, zakończonym życiu.
Najbardziej znana z greenwoodzkich tragedii miłosnych jest nie po amerykańsku romantyczna. Do gotyckiego pomnika Charlotte Candy (1828–1845) jeszcze teraz prowadzi się wycieczki, a w XIX wieku przychodziły tutaj prawdziwe pielgrzymki. Córka byłego oficera napoleońskiego zginęła w dniu swoich siedemnastych urodzin: poniosły konie, które przestraszyły się huku pioruna, kareta przewróciła się. Niepocieszony ojciec wydał cały swój majątek na pomnik. Fatalna liczba 17, która zgubiła dziewczynę, jest obecna wszędzie: obelisk ma 17 stóp wysokości, krypta pod nim jest głęboka na 17 stóp, na kamiennej tarczy widnieje 17 róż. A nieco dalej, na niepoświęconej ziemi, stoi skromny nagrobek narzeczonego Charlotte, Charles’a, który równo rok później zastrzelił się u niej w domu. Historia jest piękna, ale jakaś nieamerykańska. Bardziej by pasowała do paryskiego Père–Lachaise. Wiadomo, Francuzi.
Na mnie osobiście o wiele większe wrażenie zrobiła naiwna płaskorzeźba na pomniku Jane Griffith (1819–1857). Nic romantycznego: zwykła kobieta zmarła na zawał serca. Rzeźbiarz uwiecznił chwilę jej pożegnania z mężem. Jeszcze stoją na stopniach swojego przytulnego domu. On odjeżdża w jakichś codziennych sprawach (w rogu widać oczekujący omnibus), Jane wyszła go odprowadzić. Widziałem wiele żałobnych aniołów i wzruszających epitafiów, ale nie znam niczego bardziej przejmującego niż ten pomnik nieodwracalnie utraconego szczęścia.
Cmentarz to cmentarz, miejsce bólu, jakkolwiek by się go drapowało w zarośla i dąbrowy. Mocne nerwy musieli mieć piknikujący, jeśli sąsiedztwo nagrobka Jane Griffith nie psuło im apetytu. A nawiasem — nowojorczycy XIX stulecia nie bali się nawet własnych grobów. Bogaty człowiek, William Neeblaw (1789–1875), wybudował sobie mauzoleum jeszcze za życia, założył wokół niego sad, wykopał staw, napuścił do niego karpi i przez wiele lat urządzał przy miejscu swojego przyszłego wiecznego spoczynku garden parties. I nie było to dziwactwo, lecz dość rozpowszechniona praktyka. Niejaki kapitan Corregia (1826–1910) postawił sobie na zawczasu kupionym grobie pomnik z karraryjskiego marmuru: przyszły nieboszczyk jest wyobrażony na stojąco, w czapce, z sekstansem w ręku. Rzeźbę wykonano pół wieku przed śmiercią żeglarza, toteż do dnia pogrzebu zdążyła się pokryć szlachetną patyną.
Właśnie takie są prawdziwe greenwoodzkie pochówki: solidne, opłacone nie w chwili konieczności, ale zawczasu, po specjalnej cenie — korzystne inwestycje w przyszłość. Na cmentarzu, rzecz jasna, są również klienci Nagłej Śmierci — ofiary wojen, katastrof, nieszczęśliwych wypadków i przestępstw, ale wyraźną przewagę ma nie burzliwa, lecz spokojna śmierć, nie róża ani ścięta kolumna, lecz kłos zmierzający do snopa.
Greenwood to terytorium zaplanowanej śmierci, pierwsza jaskółka sławetnego positive thinking*, tego amerykańskiego optymizmu, który tak irytuje cudzoziemców. Dla mieszkańców Nowego Świata jest bardzo ważne, żeby wszystko było u nich tip–top — nawet jeśli sprawa przybiera kiepski obrót. To egzystencjalne założenie jest utrwalone również na poziomie idiomatyki. Ileż razy widzieliśmy w hollywoodzkich filmach, jak jeden bohater pochyla się nad drugim (ciężko poranionym i połamanym) i pyta Are you okay?, chociaż nawet ślepy widzi, że ten w żaden sposób nie może być okay i po naszemu należałoby zawołać: „Boże, to straszne! Co te dranie z tobą zrobiły!” Ale pierwszy nie będzie lamentować, a drugi mężnie odpowie I’m fine. Bo obaj są prawdziwymi Amerykanami, obaj myślą pozytywnie. Niektórych, wiem o tym, od tej pozytywności aż skręca, ale mnie ona się raczej podoba. Nie kwękać, nie domagać się litości, nie narzucać innym swoich problemów. Czy to źle? To chyba nawet ładnie. I’m fine, mówi umierający bohater i żegnamy się z nim.
Optymiści pozaprzeszłego wieku, przechadzający się i urządzający pikniki pomiędzy grobami, byli nosicielami prawdziwie amerykańskiego, pionierskiego ducha. Próbowali zagospodarować włości Śmierci dokładnie tak, jak zagospodarowywali przestrzenie Dzikiego Zachodu: zbudowali tam wygodne drogi i domy, martwą pustkę uczynili zdatną, a nawet wygodną do mieszkania. Ci przekonani po—zytywiści próbowali cywilizować nie tylko swój świat, ale i negatywistyczne posiadłości Śmierci. Czemu mamy Jej się bać, pytają jakby wspaniałe mauzolea i powściągliwe pomniki. Uczciwie żyliśmy, uczciwie pracowaliśmy i mamy prawo liczyć na odpowiednią odpłatę. Nie może być, żeby Przyszłe Życie nas rozczarowało, to by była unfair play*.
Are you o’kay? — pyta poprzez wody East River sylwetka Manhattanu, którego wieżowce, straciwszy dwóch swoich towarzyszy, skupiły się ramię w ramię, tak że teraz u nich znów wszystko w zupełnym porządku.
I’m fine — odpowiada cmentarz Greenwood. Wszystko będzie all right.
Unless
Actually wszystko zaczęło się już w piątek wieczorem. Misz powiedział do żony:
— Darling, umówiłem apojtment na jutro. No wiesz. W Greenwood. Mówiłem ci.
Dorothy nie chciała się spierać, tylko skrzywiła się z lekka. Jak na współczesną kobietę żywiła jakieś dziwne uprzedzenie do wszystkiego, co dotyczyło życia po życiu i jego organizacji.
— Jak chcesz, Misz, to twoja decyzja — powiedziała Dorothy i na tym skończyła.
W ogóle to on na imię miał Misza, a koledzy i znajomi nazywali go Michael, ale raz, jeszcze w pierwszym roku ich małżeńskiego życia, Dorothy usłyszała, jak klient mówi: Mish, no tso ty takee yestesh. Za tso ya tchi, Mish, baksy platse… Słów, oczywiście, nie zrozumiała, ale imię jej się spodobało. Tak to mąż Dorothy u siebie w domu i w rodzinie zamienił się z Miszy w Misza.
Był absolutnie szczęśliwym człowiekiem, takim, jakich w Ameryce, według badań public opinion, jest 38 procent plus 44 procent po prostu szczęśliwych. Ale w wypadku Misza nie była to danina na rzecz narodowego optymizmu. Był rzeczywiście szczęśliwy. Niezawodną oznaką prawdziwego szczęścia jest to, że człowiek popada w naprawdę zły nastrój z powodu złej pogody. Albo dlatego, że jedzie sobie samochodem i nagle dzwoni mobajl, a zapomniało się go wyjąć z kieszeni marynarki i kręci się człowiek w sejfy–belts, a na wierzchu ma jeszcze płaszcz, a mobajl dzwoni i dzwoni, i nagle przestaje, i takie głupstwo psuje człowiekowi humor na całe dwie godziny. Bo nic gorszego od złej pogody i nieodebranego telefonu już się w jego życiu nie zdarza.
Tak właśnie żyło się Miszowi.
Rodzice wywieźli go z Leningradu do Ameryki, kiedy był w najwłaściwszym po temu wieku: rosyjskiego już nie zapomniał, a angielski opanował tak jak ojczysty, toteż stał się w pełni dwujęzyczny. Ukończył law school, wprawdzie nie z tych najszykowniejszych, ale do jego specjalizacji Harvard nie był potrzebny.
W swojej firmie Misz był wysoko wykwalifikowanym specjalistą o bardzo wąskim profilu. Załatwiał zielone karty obywatelom Wspólnoty Niepodległych Państw. Żadnych trudnych przypadków, żadnych uciekinierów i nielegalnych naruszycieli granicy — tylko dobrze sytuowani dżentelmeni, pragnący zabezpieczyć się na wypadek nieprzyjemności w ojczyźnie albo mieć drugi dom w Kalifornii czy na Florydzie. Klienci Misza mieszkali w Moskwie, Kijowie albo w jakimś Chanty–Mansijsku, w Nowym Jorku pojawiali się często, ale nie na długo, a kiedy tu wpadali, zatrzymywali się w najlepszych numerach bardzo drogich hoteli. Usługi lojera opłacali bez targowania się i dawali solidne bonusy za szybkość działania.
Wszyscy koledzy, nawet absolwenci Harvardu, zazdrościli Miszowi. Misz był wysoko ceniony przez zwierzchników i zarabiał siedemdziesiąt pięć procent powyżej średniego dochodu normalnego dla prawnika w tym wieku i z takim bekgraundem — i to bez konieczności zagłębiania się w cudze dramaty życiowe, bez wysysania krwi z klientów i bez kłopotów procesowych.
Misz miał doskonały dom w New Jersey, na brzegu Hudsonu, już prawie spłacony, i uroczego synka o rosyjsko–amerykańskim imieniu Colin. Za dwa lata planowali sprawić sobie córkę, ale nie urodzić jej, tylko adoptować, bo pojawienie się Colina zbyt wiele kosztowało z punktu widzenia formy fizycznej Dorothy. Małżonkowie na razie nie umówili się, skąd konkretnie wziąć dziecko. Żona wolała Haiti, gdzie można znaleźć miłą kolorową dziewczyneczkę, nie całkiem czarną, tylko koloru kawy ze śmietanką. To by było nowocześnie i w ogóle słusznie, z każdego punktu widzenia. Misz nie przeczył, że nowocześnie i słusznie, ale miał ochotę na blondyneczkę. Pewien moskiewski klient obiecał pomóc przy adopcji, przepchnąć bez mitręgi, ale żonie Misz na razie tego nie powiedział, trzymał ten atut w rękawie do decydującej rozmowy.
Misz wierzył, że życie trzeba planować. I w swoim obecnym, według współczesnych pojęć zupełnie jeszcze młodym wieku, zaplanował własną przyszłość we wszystkich szczegółach, sporządził nawet coś w rodzaju tablicy chronologicznej.
Tablica wyglądała tak:
W roku 2006 adoptować maleństwo w wieku 10–12 miesięcy. To będzie idealna różnica wieku z Colinem, tak twierdzą specjaliści. Wtedy starszy brat nie będzie krzywdził siostrzyczki, tylko jej bronił, co jest pożyteczne dla obojga dzieci.
W roku 2008 dom będzie całkowicie spłacony, czyli wtedy już można wziąć morgydż na penthaus gdzieś na wschodnich siedemdziesiątych z widokiem na Central Park.
W 2010 ostatecznie przenieść się na Manhattan, a dom w New Jersey przekwalifikować na kantry–haus.
Mniej więcej w 2015 Misza powinni zrobić młodszym partnerem w firmie.
W 2020 — starszym, a jeśli go nie mianują, to otworzy własną firmę.
W 2024 przedterminowo spłacić penthaus, sprzedać nieruchomość w New Jersey (która według obliczeń Misza do tego czasu podrożeje w cenach realnych o 300–350 procent) i zacząć rozglądać się za dobrym estejtem na życie po ritajermencie. Nad morzem. Może w Europie, jeśli ona się do tego czasu ostatecznie nie spaskudzi. Albo na Nowej Zelandii — analitycy uważają, że w drugiej połowie XXI wieku właśnie tam będzie właściwe miejsce, by żyć spokojnie.
Na rok 2035 Misz zaplanował ritajerment. Żeby jeszcze starczyło sił i zdrowia na to, by pożyć sobie dla własnej przyjemności, we własnym estejcie, pojeździć po świecie, pograć w golfa.
Dokładnemu prognozowaniu nie poddawała się tylko chwila odejścia na tamten świat. Prawdopodobnie powinno to nastąpić jakoś tak nie wcześniej niż w 2045 roku i raczej nie później niż w 2060. Wydarzenie niewątpliwie smutne, ale nieuchronne, więc lepiej przygotować się na nie zawczasu. Misz przestudiował rynek i doszedł do wniosku, że optymalny wariant to cmentarz Greenwood, który obecnie nieco wyszedł z mody, ale do połowy stulecia prawie na pewno będzie na topie jako miejsce na ostatnią przystań. Można nie wątpić, że ziemia tam będzie na wagę złota, a obecnie działkę pod rodzinny grobowiec można dostać za raptem 4999 dolarów.
Jednym słowem, żeby krótko przedstawić długą historię, w sobotę rano Misz usiadł za kierownicą swojego nowiutkiego kabrioletu bi–em–dablju i ruszył przez Verrazano Bridge do Brooklynu.
Rokowania z menadżerem poszły doskonale, Miszowi udało się uzyskać porządny upust i opszyn na wybór dowolnego z trzech wolnych miejsc w obrębie uzgodnionych widełek cenowych. Menadżer radził wziąć ziemię w kwaterze 49, gdzie niedawno przeprowadzono renowację krajobrazową i posadzono osiemdziesiąt wiązów — za pięćdziesiąt lat akurat wejdą w dobry wiek. Ale Misz przywykł dokonywać swych wyborów samodzielnie, bez podpowiadania, pojechał więc obejrzeć. Z przewodnika zrezygnował, wziął ze sobą tylko plan cmentarza.
Kwatera 18, najbliższa bramy, nie spodobała mu się. Za to czterdziesta dziewiąta od razu przypadła mu do serca. Misz już postanowił, że weźmie tę nieruchomość, ale z wrodzonej skrupulatności albo, jeśli użyć zabawnego rosyjskiego idiomu — dlya ochistki sovesti — pojechał mimo wszystko do oddalonej kwatery 26.
Powoli sunął swym kabrioletem po alejach, sprawdzał drogę według mapy. Wokół nie było żywego ducha. Niebo pociemniało, powiało wilgocią i z góry zaczął siąpić deszczyk. Robił się z każdą sekundą gęstszy. Póki bi–em–dablju podnosił dach, krople zapryskały Miszowi okulary i zmoczyły mu włosy, od czego nastrój pieszczocha losu od razu się popsuł.
Nagle, tuż przy alejce, zobaczył kobietę. Przystojną, w eleganckim spodniumie, w kapeluszu z woalką. Nie zwracając uwagi na deszcz, stała przy jednym z nagrobków. Potem pochyliła się z gracją i Misz zauważył, że kobieta trzyma w ręku bukiet liliowych kwiatów, których nazwy nie znał, jako że nie posiadał żadnej wiedzy botanicznej.
Nieznajoma oddzieliła od bukietu jeden kwiatek, starannie ułożyła go na mogiłę, wyprostowała się i wyszła w alejkę.
Właśnie w tym momencie zrównał się z nią Misz w swoim osłoniętym już od deszczu kabriolecie.
Zgodnie z wymogami uprzejmości Misz przyhamował i powiedział:
— Przemoknie pani na wskroś. Proszę wsiąść, podwiozę panią. Muszę jechać do kwatery 26, a potem podrzucę panią do bramy.
— Do dwudziestej szóstej? — upewniła się. — A ja do dwudziestej piątej, to obok. Proszę mnie tam wysadzić, a do bramy nie muszę.
Mówiła z lekkim akcentem, ale trudno było zorientować się od razu jakim. W Nowym Jorku jest tyle najrozmaitszych akcentów. Takiego, z przydechem i ze wznoszącą się przy końcu zdania intonacją, Misz dotąd nie słyszał.
Ruszyli. Zgodnie z zasadami uprzejmości kobieta powinna była szczebiotać bez wytchnienia, dziękując Miszowi za jego troskliwość. Milczała jednak. Misz popatrzył na nią spod oka. Stylowa sztuka. Z tych, co to wysoko się cenią. Nowy Jork jest pełen przedstawicielek tego gatunku biologicznego. Przywykła, że mężczyźni się na nią gapią. Ale Misz przekroczył już wiek seksualnej ekspansji, nikt prócz Dorothy nie był mu potrzebny. Zaczął patrzeć przed siebie, na drogę.
Jednak dziwnie było jechać i milczeć.
— Widziałem, stała pani przy grobie… — powiedział na wpół pytająco, tak żeby mogła po prostu skinąć głową, gdyby nie miała ochoty odpowiadać.
Jej odpowiedź była pełniejsza, niż się spodziewał:
— Tak, tam jest pochowany człowiek, którego kochałam.
Powiedziała to spokojnym, nawet roztargnionym tonem. Misz znów zerknął na swoją pasażerkę. Siedziała półodwrócona, patrzyła w okno.
— Mam tutaj wielu drogich ludzi — ciągnęła dalej i westchnęła: ze smutkiem, ale znowu nie tak bardzo. Tak mówi się o tych, co zmarli dawno i ból zdążył się już stępić. — Odwiedzam ich codziennie.
Codziennie, ładna historia. To wyjaśniało, czemu położyła tylko jeden kwiatek, inaczej, jak mawiała nieboszczka babcia, deneg ne napasyoshsya.
Rozległo się metaliczne pstryknięcie — to kobieta zapaliła cienkie cygarko ze złotą obrączką.
— Pani wybaczy — szybko powiedział Misz. — Moja żona i syn nie lubią, kiedy w samochodzie pachnie tytoniem. Muszę panią prosić…
Opuścił szybę z jej strony.
Kobieta jednak nie wyrzuciła cygaretki, tylko przeciwnie, wypuściła strugę korzennego dymu i odwróciła głowę w kierunku Misza. Jej oczy zza woalki błysnęły rozbawieniem.
— A jeśli za to zapłacę? — roześmiała się. — Nie pieniędzmi, powróżę panu z ręki.
I zrobiła coś dosyć dziwnego: nie czekając na pozwolenie, zdjęła z kierownicy jego prawą rękę. Palce miała bardzo gorące, czuło się to nawet przez rękawiczkę.
Wyszarpnąć rękę byłoby nieuprzejmie, dlatego Misz nie próbował tego zrobić. Do tego, szczerze mówiąc, zmieszał się — kontakt cielesny bez przyzwolenia był w jego środowisku rzadkością.
— Przeżyje pan jeszcze czterdzieści dziewięć lat… Tak, czterdzieści dziewięć… — Kobieta mówiła powoli, od czasu do czasu pociągając cygarko. Dziwne tylko, że patrzyła przy tym nie na dłoń Misza, tylko w jego oczy.
Misz przytaknął — ta liczba zgadzała się mniej więcej z jego wyliczeniami.
— Pochowają pana na Greenwood…
Znowu przytaknął. Ta dedukcja mu nie zaimponowała. Jeśli spotyka się człowieka na cmentarzu, to rozsądek każe przypuszczać, że ma tu rodzinny grobowiec lub coś w tym rodzaju. W każdym razie jest to domysł o wysokim stopniu prawdopodobieństwa.
— …W kwaterze czterdziestej dziewiątej, mojej ulubionej — powiedziała kobieta i Misz musiał chwycić kierownicę obu rękoma: maszyna szarpnęła się w bok, taka była jego mimowolna reakcja.
— Skąd pani wie?! — zawołał. Pasażerka znów ujęła jego dłoń i teraz spojrzała na nią.
— Tu tak jest napisane… Tak, w czterdziestej dziewiątej, żadnych wątpliwości. I to, że za 49 lat, też jest niewątpliwe… Unless*… — W tym momencie wzdrygnęła się i rozejrzała w koło. — Ach, to już dwudziesta piąta! Proszę się zatrzymać!
Misz odruchowo nacisnął hamulec a ona wysiadła. Nie pożegnała się, nie podziękowała. Szła w kierunku samotnie stojącego marmurowego obelisku, idąc, oddzielała kwiatek od swojego bukietu.
— Co unless? — spytał Misz, wychyliwszy się z samochodu, ale niezbyt głośno, bo na cmentarzu głośno mówić nie wypada.
Kobieta nie usłyszała.
Misz wzruszył ramionami i pojechał dalej.
Deszcz ustał. W samochodzie pachniało cygarem i liliowymi kwiatami — zapach był przyjemny, ale jakiś nerwowy.
Jak należało oczekiwać, wariant z kwaterą dwudziestą szóstą okazał się nic nie wart, żadnego porównania z czterdziestą dziewiątą, wobec czego Misz wrócił do kancelarii cmentarnej i podpisał wstępną umowę.
Wróciwszy do domu, opowiedział o tym żonie, ta skinęła głową i zaczęła mówić o czym innym.
A w niedzielę rano, nieoczekiwanie dla samego siebie, Misz odezwał się:
— Wiesz, Dorothy, myślę, że pojadę tam jeszcze raz, popatrzę. — I zażartował: — Tak czy inaczej, obojgu nam wypadnie pokutować tam do Dnia Sądu, a to jest superdługoterminowy inwestment.
Znalazłszy się na wczorajszej alei, Misz zmniejszył szybkość do pięciu mil. Kręcił głową, wypatrywał swej niedawnej pasażerki. Zrobił jedno kółko, drugie. Już uznał, że jej słowa o codziennym odwiedzaniu cmentarza były przesadzone, ale w tym momencie zobaczył znajomą subtelną sylwetkę: kapelusz z woalką, spodnium — nie taki jak wczoraj, ale nie mniej elegancki. Dziś miała aksamitny, wyszywany cekinami woreczek.
Stała koło wąskiego pomnika z opuszczoną głową. Na dźwięk przystającej maszyny nie odwróciła się.
Misz wysiadł, podszedł.
Pomnik był niezwykły — nie było ani nazwiska nieboszczyka, ani dat. Na ciemnoczerwonym marmurze widniał tylko wizerunek kostki do gry, zwróconej szóstką w stronę widza, przy czym pięć kropek było czarnych i tylko jedna — biała.
Misz był tak zdziwiony dizajnem obelisku, że zapytał nie o to, o co chciał spytać:
— Kto to?
(A chciał zapytać: „Co znaczyło pani wczorajsze unłess?” Po to właśnie przyjechał na cmentarz).
Kobieta odwróciła się. Nie okazała żadnych objawów zdziwienia.
— O, to był świetny mężczyzna. Bardzo go kochałam. Prawdziwy, urodzony donżuan.
— Był hazardzistą? — Misz patrzył na kość do gry. — Na co umarł?
— Otruł się deserem.
Misz nie zrozumiał sensu odpowiedzi. Zapewne była to jakaś metafora lub przejaw czarnego humoru. Na wszelki wypadek powiedział:
— Pokój jego duszy.
— Wątpię, czy ta dusza zaznała spokoju — powiedziała kobieta z zadumą. — Ten, kto żyje na świecie, by kruszyć serca, nie znajdzie spokoju. Ta namiętność jest silniejsza od śmierci. O, to był prawdziwy mistrz, tylko po prostu ja się okazałam dla niego za twardym orzechem. — I dodała: — Ech, spotkać by go znowu…
Od rozmarzenia, które dało się słyszeć w jej głosie, Misz poczuł coś w rodzaju zazdrości — uczucia, którego nie doznał od czasów hajskula.
— Na trzynastą, do stawu — powiedziała kobieta, bez zaproszenia wsiadając do samochodu.
Jej władczy ton był dziwny. Jeszcze dziwniejsze było to, że Misz potulnie jej posłuchał.
Aleja prowadziła w górę, na wzgórze. Zza koron drzew wyjrzały najeżone wieżowce Manhattanu.
— Pan mieszka w którymś z tych wysokich domów? — spytała kobieta.
— Nie, ale pracuję w jednym z nich. Mój ofis mieści się na czterdziestym pierwszym piętrze.
— A jest tam balkon?
— Dla palących. Czasami wychodzę tam, żeby popatrzeć z góry na miasto.
— I ani razu nie miał pan ochoty tak bez żadnej przyczyny, po prostu wziąć i machnąć przez poręcz?
— Boże, po co?! — zdumiał się Misz.
Pasażerka popatrzyła na niego, z lekka przechyliwszy głowę:
— Wszystkim mężczyznom, jeśli są mężczyznami, niekiedy się tego zachciewa. I pan też miał na to ochotę, widzę to. Inaczej nie wsiadłabym do pańskiego samochodu.
Misz wzruszył ramionami, nie chciał ciągnąć dalej tej bezsensownej rozmowy. I nagle przypomniał sobie. Było to trzy lata temu, jeszcze przed urodzeniem Colina. Sprawili sobie z Dorothy święto — wykupili trzydniowy kruiz po Morzu Karaibskim. Żona była w łazience, robiła się na bóstwo przed kolacją. Misz stał na pokładzie widokowym, patrzył na złociste, przedwieczorne morze. Było mu cudownie. Ale nagle popatrzył w dół i do bólu w stawach wczepił się w poręcz — tak strasznie zachciało mu się przerzucić przez nią swoje ciało, przelecieć w powietrzu z dwunastego pokładu, a potem na płask uderzyć o wodę. Nie tyle zachciało mu się, ile wyobraził sobie, jak to zrobi. Dorothy wyjdzie z łazienki, a jego nie ma. Pomyśli, że jest na pokładzie. Ale na pokładzie go nie będzie. Jego już w ogóle nigdzie nie będzie. I jego zniknięcie dla wszystkich pozostanie zagadką. Na zawsze. Taka dzika fantazja zrodziła się w umyśle Misza pod wpływem morskiego powietrza i dwóch poobiednich koktajli.
Ale skąd mogła o tym wiedzieć kobieta w woalce? Nawet on sam o tej przelotnej pokusie samobójczej już dawno zapomniał.
— Tutaj. Proszę się zatrzymać — nakazała. Mogiła była bardzo stara, z zatartymi literami i przechylonym na bok krzyżem. Miała sto lat, albo i więcej.
Misz nie umiał się powstrzymać i spytał:
— A kogo pani ma tutaj?
— Wspaniały młodzieniec. Bardzo go kochałam. Wyzwał na pojedynek jednego zabijakę, który odezwał się o mnie bez szacunku. Biedny chłopiec, zupełnie nie umiał strzelać. Lepiej by było, gdybym to ja poszła zamiast niego na pojedynek. Trafiam w srebrną dolarówkę z dwudziestu kroków.
I położyła na kamieniu liliowy kwiatek.
Dopiero teraz Miszowi przejaśniło się w głowie: przecież to jest kobieta umysłowo chora, nie ulega to żadnej wątpliwości. A on, dureń, ushi razvesil.
— Przepraszam — powiedział Misz, cofając się — ale na mnie już czas.
I poszedł do swojego bi–em–dablju, co w danej sytuacji było jedynie słusznym wyborem. Wtedy ona spytała:
— Jak to, nie chce pan się dowiedzieć, co znaczy unless?
Misz popełnił trzy błędy. Po pierwsze — wyraźnie wzdrygnął się (no, to jeszcze pół biedy); po drugie — zatrzymał się (duży błąd!); po trzecie — odwrócił się (a to już był błąd nie do naprawienia!).
Bo nie tylko odwrócił się, ale i popatrzył na kobietę, a akurat w tej chwili zza obłoków wyjrzało słońce i czarne włosy wariatki zapłonęły złotym blaskiem, oczy błysnęły pod woalką, wargi wilgotno zalśniły.
Z drzewa, łopocząc skrzydłami, sfrunęła pstrokata papuga i siadła kobiecie na ramieniu. Na ten widok Misz z początku pomyślał, że on także stracił rozum, ale od razu przypomniał sobie, że czytał w gazecie o greenwoodzkich papugach. Coś o przypadkiem otwartej klatce z ptactwem z Ameryki Południowej.
Słońce już całkiem wyszło zza chmur i zaświeciło mu prosto w oczy. Misz musiał je zmrużyć. Teraz nie widział kobiety z papugą na ramieniu, za to wyraźniej, jak na displeju, ujrzał swoją wspaniałą, idealnie zaplanowaną przyszłość: penthaus z oknem na całą ścianę, kołyszący się na falach własny jacht, pole golfowe, półmrok ostatniego, alzheimerowskiego dziesięciolecia, nieuchronnego przy mocnym sercu (mocnym dzięki bezcholesterolowej diecie). I zrobiło mu się tak duszno, że pora była przyjąć antydepresyjną pastylkę albo, jak mówiła babcia, hot v omut golovoy.
Kobieta skinęła głową:
— Właśnie tak wszystko będzie. A za czterdzieści dziewięć lat — tutaj, na Greenwood. Unless… Chyba że zrobi pan teraz krok mnie naprzeciw. Jeden krok.
Trzeba przyznać, że nie wyciągnęła do niego ręki, nie uśmiechnęła się zachęcająco — o nie. Po prostu stała i wyczekująco patrzyła.
Misz zrobił ten krok sam.
A ona ni to zapytała, ni to podpowiedziała:
— Pan pewnie chciałby mnie pocałować?
I on zrozumiał, że tak, tak, że właśnie tego chce najbardziej na świecie.
— Na mój pocałunek trzeba zasłużyć.
Wyciągnęła z torebki rewolwer — niklowany i ozdobiony inkrustacją, ale z szeroką, straszną lufą. Od razu było widać, że to nie damska zabawka, lecz narzędzie śmierci.
Przestraszyć się Misz nie zdążył, bo kobieta od razu obróciła broń rękojeścią w jego stronę. Odrzuciła bębenek i Misz zobaczył, że tkwi w nim tylko jeden pocisk, pozostałe pięć gniazd jest pustych. Zatrzasnęła znowu, pokręciła, przystawiła do skroni. Papuga trąciła dziobem błyszczącą lufę.
— Cena pocałunku — powiedziała kobieta, podając rewolwer Miszowi. — Bez tego nie ma mowy. Muszę się przekonać, że pan nie jest tchórzem.
How kitschy*, przemknęło mu przez głowę. Adwokat rosyjskiego pochodzenia gra w rosyjską ruletkę. I co to takiego, pocałunek? Zetknięcie się mięśni wargowych, któremu towarzyszy nasilona praca gruczołów ślinowych i napływ krwi w okolice genitaliów. Dla takiego głupstwa ryzykować życie?
Kobieta umiała czytać myśli, to pewne. Powiedziała:
— O, pan nie wie, co to jest prawdziwy pocałunek. Oblizała wargi koniuszkiem języka, a one nagle zrobiły się tak szkarłatne, że aż zabolało od ich widoku.
— Niech pan spojrzy, to przecież zupełne głupstwo.
Przystawiła lufę do swojej skroni i nim Misz zdążył ją chwycić za rękę — spuściła kurek.
Rozległ się dźwięczny, wcale nie nieprzyjemny szczęk.
Papuga zerwała się z ramienia kobiety i przeleciała na gałązkę.
Ona uśmiechała się, patrząc na Misza.
Co za piekło, błysnęło mu w głowie, pięć szans przeciwko jednej. I w ogóle można się założyć, że rewolwer jest atrapą.
Wyrwał jej broń, przekręcił bębenek i jak najszybciej, żeby nie włączyły się racjonalne regulatory, nacisnął spust.
— Brawo — powiedziała kobieta. — Bez zmrużenia oczu. Zazwyczaj mrużą.
Nastąpił pocałunek — jeśli to można było nazwać pocałunkiem. Misz nie miał pojęcia, że bywają takie pocałunki. Świat jakby się przekręcił, i to dosłownie: zielona trawa i krzyże nagle znalazły się nad głową Misza, niebo w dole, on zaś stał wprost na obłoku, który sprężynował mu pod nogami.
Dopóki dochodził do siebie — chwytał ustami powietrze, otwierał i zamykał oczy i tak dalej, kobieta zręcznie podmalowała wargi.
— To był aperitif — powiedziała, chowając lusterko. — Dalej będzie zakąska. Cena podwójna. — Palce z polakierowanymi na purpurowo paznokciami zręcznie włożyły do gniazda nabój, już drugi. — Ma pan ochotę? Potem zaproponuję panu zupę. Cena — trzy naboje, ale obiecuję panu, że niczego smaczniejszego pan nie próbował. Potem pieczyste. M–m–m! — Przewróciła oczami. Dalej mówiła gorącym szeptem. — A na koniec najdroższe danie, ale i najsmaczniejsze — deser. Pięć naboi. Dlaczego pan tak pobladł? Nie ma czego się bać, przecież może pan zawsze zatrzymać się przed końcem uczty.
Misza chowano w zamkniętej trumnie. Chociaż kosmetolog z salonu pogrzebowego bardzo się starał, nie sposób było nadać przyzwoitego wyglądu człowiekowi, który kulą zerwał sobie pół czaszki. Mimo gorszącego charakteru śmierci (a może właśnie z jego powodu) ludzi przyszło wielu.
— Nic nie rozumiem — powiedział prezes firmy prawniczej, ściskając rękę wdowy, na której twarzy zastygł (zapewne teraz już do końca życia) roztargniony półuśmiech. — Nie było żadnych powodów, absolutnie żadnych… Ekspertyza ustaliła, że przed wystrzałem kręcił bębenek rewolweru. Z sześciu gniazd puste było tylko jedno. Nawet dla rosyjskiej ruletki to za wiele.
Pogrzeb był, jak się patrzy. Pewien były klient nieboszczyka przysłał nawet samolotem z Nieftiejuganska sadzonki sosny syberyjskiej. Wiązy w kwaterze 49 były całkiem małe — wiele czasu minie, nim wyrosną, a północna sosna w brooklińskim klimacie wyciąga się szybko.
Wzruszającym rosyjskim zwyczajem każdy z obecnych rzucił na wieko trumny garsteczkę przesianego białego piasku, przygotowanego przez cmentarny menadżment w specjalnych srebrnych wiaderkach.
Jako ostatnia do wykopanego dołu podeszła kobieta w czarnej woalce. Nikt z obecnych jej nie znał, ale niektórzy z mężczyzn już dawno nie spuszczali z niej wzroku.
Rzuciła na wzgórek białego piasku garść czarnej ziemi i położyła na skraju mogiły liliowy fiołek.
Cmentarz żydowski na Górze Oliwnej
(Jerozolima)
Umar–szmumar, czyli śmierć niestraszna
Czy to nie dziwne? Dopiero teraz, kiedy ta książka zbliża się do końca, zaczynam rozumieć, po co mi było potrzebne to pisanie o cmentarzach i nieboszczykach. To znaczy — dawniej czułem, że trzeba, ale nie rozumiałem, po co — po prostu ciągnęło mnie do tego tematu i koniec. A pewnego słonecznego dnia, stojąc na niewysokiej górze i patrząc na zwieńczone muzułmańskim złotem żydowskie miasto, nagle zmarszczyłem czoło i zdałem sobie sprawę, o co tu chodzi.
Właściwie nie ma w tym nic Bóg wie jak nieoczekiwanego: okazuje się, że myszkowałem po starych cmentarzach dlatego, że doszedłem do wieku, kiedy człowiek chciałby się rozeznać w naturze śmierci. Nie, to niezupełnie tak. W naturze tajemnicy rozeznać się nie można, bo dlatego właśnie jest tajemnicą, że nie ma żadnej natury. Lepiej powiedzieć tak: chciałem zrozumieć, czym jest strach przed śmiercią. I może dzięki temu raz na zawsze się od niego uwolnić. Albo przynajmniej uzyskać nadzieję, że jest to w zasadzie możliwe. Mniej więcej tak.
Ale po porządku.
A więc stoisz, człowieku, na zachodnim zboczu Góry Oliwnej, zwróconym ku Wzgórzu Świątynnemu. Miasto Jerozolima przyciąga wzrok i wcale nie masz ochoty oglądać cmentarza, dla którego jechałeś za siedem gór i siedem mórz. Cmentarz bardzo ci się nie podoba. I zresztą wcale nie ma się podobać. Nie ma tu czego oglądać, trudno wyobrazić sobie widok bardziej nudny i pozbawiony życia niż ta sucha ziemia, stosy śmieci i płaskie kamienie.
Nie odchodzisz jednak, bo ci przykro — za długo tu wędrowałeś — a do tego zaczynasz czuć, że w tym prochu i pyle ukryty jest jakiś message, skierowany osobiście do ciebie. Przez jakiś czas próbujesz go rozszyfrować. Myślisz sobie:—ten cmentarz przypomina czymś Kamienny Ogród w świątyni Ryuuandzi w Kioto, gdzie jakkolwiek byś usiadł, widać czternaście kamieni, a piętnasty jest zawsze w martwym polu. A więc w czym tu jest, jak mówią, „gwóźdź”? W nieprzenikalności Niebytu? A może w samym zestawieniu słów „martwe pole”?
Nie, chyba nie o to idzie.
Jeszcze trochę łamiesz sobie głowę, potem zapominasz o message’u i po prostu rozglądasz się wokoło, przypominając sobie wszystko, co przed przyjazdem przeczytałeś o tym miejscu. I wtedy, po jakimś czasie, przestajesz myśleć o przeszłości, a zaczynasz myśleć o przyszłości.
Oczywiście nie od razu, nie od razu.
A więc…
Pod względem koncentracji świętych miejsc Góra Oliwna może konkurować z położonym naprzeciw niej Wzgórzem Świątynnym. Chrześcijanie czczą ją ze względu na Ogród Getsemani, na Grób Marii Panny, a przede wszystkim dlatego, że ze szczytu tego wzgórza Jezus wzniósł się do nieba. Dla żydów wyżej wymienione świętości nic nie znaczą, ale za to tutaj, nad Doliną Jozafata, leżą grobowce proroków i główny cmentarz żydowski: o tym, by spocząć w jego ziemi, marzy każdy pobożny żyd.
Najstarsza część najsłynniejszej na świecie nekropoli mieści się na dole, w rozpadlinie, po której płynie niezbyt przekonująca rzeczka Cedron (ja jej w ogóle nie widziałem, mówią, że ona to pojawia się, to znika). Tam stoją szeregiem kamienne mauzolea, z których każde ma swojego mitycznego lokatora i odpowiednio się nazywa.
Oto najsłynniejsze z nich.
W grobie ze stożkowatym dachem pochowany jest jakoby królewicz Absalom, który wyróżniał się tak niezwykłą włochatością, że wystrzygał z siebie przez rok owłosienia na „dwieście szekli królewskiej wagi”. I powstał Absalom na ojca swego, króla Dawida, i był rozbity w boju, i zginął, zaczepiwszy swoją unikalną koafiurą o sęk. W przewodniku napisano, że w dawnych czasach żydowscy i arabscy mieszkańcy Jerozolimy na znak potępienia dla wyrodnego syna wrzucali do środka grobowca kamienie, ale bezdenna mogiła nigdy się nie zapełniła.
Prawdę mówiąc, nic się tu nie zgadza. W Biblii powiedziano: „I wzięli Absaloma, i wrzucili go w lesie do głębokiej rozpadliny, i narzucili nad nim ogromny stos kamieni”. Grobowiec wcale jednak nie znajduje się w lesie i podobnie jak pozostałe mauzolea najwyraźniej zbudowany został w późniejszych czasach, toteż królewicz tutaj pochowany być nie może. I kamieni żydzi też tu nie wrzucali — te starożytne grobowce gmina sefardyjska wykorzystywała do uroczystego grzebania zniszczonych świętych ksiąg.
W Palestynie nie można być jednak zbyt dociekliwym i nieufnym wobec tradycyjnych wierzeń, bo w przeciwnym razie można wyzbyć się wiary we wszystko, co święte. Chrześcijańska topografia sakralna została wymyślona w większości w okresie wczesnobizantyjskim, żydowska — kilka wieków wcześniej. Ale koniec końców, czy to takie ważne, gdzie się znajdowała Golgota i Getsemani, kto gdzie jest pochowany? Najistotniejsze jest to, że wiele pokoleń wierzyło w autentyczność tych atrybutów Historii Bożej, a szczera wiara, jeśli jest bardzo głęboka i trwa przez tyle wieków, ma zdolność nie tylko akumulowania energii duchowej, ale i przybierania materialnej postaci.
Patrzymy na przykład na czerwonawe plamy, którymi upstrzone są ściany sześciennego grobowca proroka Zachariasza, i wierzymy, że to rzeczywiście zaschła krew mieszkańców Jerozolimy, wymordowanych przez Babilończyków, bo sumienie nie pozwala nam podawać w wątpliwość legendy liczącej dwa tysiące lat. Niegodziwy Joasz, król Judei, kazał ukamienować proroka, ale w chwili śmierci Zachariasz przepowiedział współplemieńcom groźną zemstę, która w zapowiedzianym czasie się dokonała.
Rozumie się, że żaden Zachariasz w grobie jego imienia nie jest pochowany, podobnie jak król Jozafat w sąsiednim grobowcu Jozafata. Wszystkie te nazwy ponadawano stosunkowo niedawno, w Średniowieczu. Dla kogo wznoszono mauzolea — nie wiadomo. Za niewątpliwie ustalone można uważać tylko pochodzenie grobowca Jakuba, nad którego doryckimi kolumnami w połowie XIX wieku rozszyfrowano na wpół zatarty napis głoszący, że grób należy do kapłańskiego rodu Hazir.
Byłem na cmentarzu dwa razy, w odstępie pół roku. Za pierwszym razem szedłem od dołu do góry, od starożytnych mauzoleów do zwykłych grobów, położonych amfi—teatralnie. Ten porządek zwiedzania jest logiczny i chronologiczny, ale błędny. Słynne grobowce nie mają nic wspólnego z duchem i sensem nekropoli. Wprowadzają zwiedzającego w błąd, kierują jego percepcję w zupełnie niewłaściwą stronę. Po nich, patrząc na właściwy cmentarz, czuje się tylko nudę i rozczarowanie, a i wspinanie się po dość stromym stoku, w upale, nie nastraja filozoficznie. Tamtym razem nic z tego cmentarza nie zrozumiałem. Pierwsze odwiedziny były nieudane i postanowiłem ich nie liczyć.
Znalazłszy się znów na Górze Oliwnej, wziąłem swój błąd pod uwagę i świadomie poruszałem się z góry na dół. Na kamienne czapy lipnych Absalomów i Zachariaszów starałem się w ogóle nie patrzeć, na Jerozolimę też się zbytnio nie gapiłem.
W swej górnej części cmentarz przypomina wykopaliska jakiegoś starożytnego miasta, z którego zostały tylko kontury ścian i fundamentów, pokryte liszajami czasu. Wokół — kamienne odłamki, kawałki płyt, zwykłe kupy tłucznia, nieopodal szwendają się koślawe, rzeczowe, bezdomne psy.
Słyszałem, oczywiście, że groby zostały sprofanowane przez Arabów, kiedy Góra Oliwna okazała się poza jurysdykcją nowo utworzonego państwa izraelskiego. Część płyt po prostu rozłupano, inne wykorzystano do pokrycia jo—dańskich dróg. Jednak nawet do głowy mi nie przyszło, że przez czas, jaki minął od roku 1967, nikt nie zatroszczył się o uprzątnięcie śladów klęski.
Pierwsze wrażenie było dziwne: stoję pośród pohańbionych żydowskich ruin; w górze — dachy arabskiej wsi Siluam, w dole panorama Jerozolimy z oślepiająco błyszczącą w słońcu kopułą meczetu Omara. Więc to jest właśnie to wytęsknione miejsce, o którym jako o miejscu swego wiecznego spoczynku marzą prawdziwi pobożni żydzi?
Żydzi różnych krajów przez całe życie zbierali pieniądze, żeby na stare lata „wspiąć się” do Jerozolimy i tutaj umrzeć. Judejskim obyczajem martwych grzebie się prędko, nikt się nad nimi nie rozwodzi, dlatego umierać trzeba w pobliżu wybranego cmentarza, zza morza nikt by ciała nie wiózł, a już w żadnym wypadku w epoce przedlotniczej.
Żyd przyjeżdżał do Wiecznego Miasta, kupował u władz tureckich prawo wybrania działki — im bliżej do „Zachariasza”, tym było drożej, a jeszcze bardzo ważne było, by mogiła znajdowała się „w cieniu Świątyni”, to znaczy, żeby o zachodzie pokrywał ją cień Góry Świątynnej. Wreszcie przybysz dożywał swego czasu (zazwyczaj nie trwało to długo — ciężki klimat robił swoje), umierał i członkowie bractwa pogrzebowego „Hewra Kadisza” tegoż dnia albo najpóźniej następnego zakopywali szczęśliwca w świętej ziemi.
Wiara żydowska utrzymuje mniej określone stosunki ze śmiercią niż chrześcijaństwo, islam albo buddyzm. Księgi religijne nie mówią, co będzie Potem. Ma się wrażenie, że żydów to nie za bardzo interesuje. Żałoba to gatunek nie—żydowski. Tu nie tylko szybko chowa się zmarłych, ale i nie wystawia się swego smutku na pokaz. Wydało mi się, że cmentarz nie jest przeznaczony dla wspominek i szlochów. To zresztą zrozumiałe: gdyby naród Izraela długo i namiętnie opłakiwał swoich zmarłych, to przy jego historii na nic innego nie starczyłoby mu ani czasu, ani sił. Dla płaczu przeznaczone są inne miejsca i inna przyczyna: smucić się należy na przeciwległym wzgórzu, przy Ścianie Płaczu, i nie z powodu zmarłych, tylko z powodu zburzenia Świątyni.
Mnie zaś zmarli zajmowali o wiele bardziej niż zburzona Świątynia. W końcu odwróciłem się do Jerozolimy plecami, żeby mnie nie rozpraszała. I dobrze zrobiłem. Kiedy w polu widzenia zostały tylko niewysokie, niemal nie różniące się od siebie nagrobki, zdołałem sobie wyobrazić Górę Oliwną z całą jej niewidzialną dla oka zawartością: milion szkieletów leżących ciasno, w wielu warstwach; pod nimi starożytne, jaskiniowe pochówki (jest ich tu zapewne bardzo dużo); a jeszcze niżej, w samej głębi góry, te sławetne podziemne przejścia, w których sąsiedztwie wierzący Żydzi koniecznie chcieli spocząć, na co oszczędzali pieniądze przez całe życie. Powiedziano w Księdze Joela: „Zgromadzę wszystkie narody, sprowadzę je do Doliny Jozafata i tam odprawię nad nimi sąd…” W Straszny Dzień przez ciasne i ciemne galerie Góry Oliwnej zmarli z całego świata będą schodzić tu, w dolinę. A potem Pan stanie na szczycie, gdzieś koło obecnego kościoła Wniebowstąpienia, i góra się otworzy, i powstaną miriady zmarłych, i dokona się sąd nad wszystkimi ludźmi.
Cmentarze, które wybrałem do swojej książki, łączy jedna wspólna cecha, bardzo dla mnie istotna: na nich albo w ogóle nie ma nowych grobów, albo stanowią one znikomy procent ogólnej liczby pochówków. Przedmiotem mojego badania nie są krwawiące rany, lecz stare blizny; nie ból po stracie, lecz śmierć pokryta patyną czasu i przez to już nie pachnąca rozkładem. Wchodziłem w bramy cmentarne nie po to, by współczuć i przerażać się, tylko żeby zrozumieć to, czego nie rozumiałem przedtem. Zdarzało się kilka razy, że stary cmentarz, wedle wszelkich oznak jakby w pełni odpowiadający moim celom, odstraszał mnie żałobnymi wieńcami na mogiłach albo żałobną postacią przy świeżo usypanym wzgórku — i odchodziłem pośpiesznie, wiedząc, że to miejsce nie nada się dla mnie, bo tam wszystko zabije ostry zapach tragedii i strachu.
Tak więc Góra Oliwna to jedyny wyjątek. Nie jest to zabytek kulturalno—historyczny, tylko całkiem czynny uczestnik izraelskiego gospodarstwa rytualno—komunalnego (czy jak tam się to nazywa). Udział nowych pochówków jest stosunkowo wysoki, ale — rzecz osobliwa — mój wrażliwy nos nie wychwycił w powietrzu żadnych odstraszających aromatów.
Tutaj nie boją się śmierci — zrozumiałem nagle. I nie dlatego, że przyszła zbyt dawno, jak na Starym Dońskim czy na Highgate, tylko po prostu nie boją się i koniec.
Może to kwestia pewności siebie? Kiedy inne narody będą ciągnąć tutaj ciasnymi podziemnymi labiryntami, tutejsi nieboszczycy już zajęli wszystkie najlepsze miejsca, rozsiedli się, by tak rzec, na samym parterze.
Nie, pewność siebie chyba nie ma tu nic do rzeczy. Tak można by powiedzieć raczej o Cmentarzu Nowodiewiczym, na który trafić uchodziło za godne uwieńczenie radzieckiej nomenklaturowej kariery. Tam wszystko jest na pokaz: i błękitne świerki, i ogromne pomniki, i półmetrowe złote litery, i sprzęt bojowy na marszałkowskich sarkofagach.
A na Górze Oliwnej pretensjonalności nie ma nawet śladu. Żadnych rzeźbiarskich upiększeń. Po grobie nie sposób poznać, czy ten, kogo tu pochowano, był biedny czy bogaty, sławny czy nieznany. Brakuje nieodmiennych bordiur z drzew i krzewów, wszędzie tylko goła ziemia i kamienie, biblijny „proch i pył”. I wcale nie dlatego, by ziemia była tu nieurodzajna — wokół zieleni jest, ile kto chce, ale cała — za ogrodzeniem. To znaczy, że pustynność i zaniedbanie są świadome, celowe.
Cmentarz jest słabo przystosowany do odwiedzania całymi rodzinami — w czarnych garniturach i surowych sukniach, jak w Japonii, z kwiatami i winem, jak we Włoszech, albo z papierowymi bukiecikami i wódką jak w Rosji. Inne nekropole istnieją po to, by żywi jak najdłużej nie zapominali o swoich zmarłych i częściej przychodzili do nich na groby. Inne, ale nie ta. Nawet w jej dolnej części, utrzymywanej we względnym porządku, prawie nie ma alejek, ławeczek zaś nie zauważyłem w ogóle. Kamienne nagrobki najwyraźniej nie są obliczone na wieczność — za pięćdziesiąt, najwyżej sto lat wrosną w ziemię albo rozsypią się na kawałki. Jeszcze wcześniej zatrą się niegłęboko wyryte litery. No i niech będzie, to nieważne. Ważne, że leżysz właśnie tu, że zająłeś miejsce przy samej bramie i kiedy zacznie się Wstępowanie, będziesz jednym z pierwszych.
Tutejszym nieboszczykom nie zależy na takich drobiazgach jak uwaga ze strony krewnych i potomków, są zajęci poważną pracą: leżą i czekają.
Zrozumiałem: ten cmentarz to nic innego, tylko ogromna poczekalnia. Miejsce oczekiwania spokojnego i pewnego. Dlaczego pewnego? No, przecież dlatego, że leżą tu żydzi mający poczucie dobrze przeżytego życia. Przecież jeśli człowiek ma powody, by bać się Sądu Bożego, to czy starałby się zająć miejsce w pierwszych szeregach? Nieboszczycy z Góry Oliwnej nie mają czego żałować ani czego się bać.
I kiedy to zrozumiałem, poczułem najpierw zazdrość. A potem przestałem myśleć o przeszłości i zacząłem myśleć o przyszłości, kiedy wszystkie cmentarze staną się podobne do tego. Nie z wyglądu (uchowaj Boże), ale z sensu i nastroju.
Stanie się to wtedy, kiedy ludzkość spełni największe swoje marzenie, nawet jeśli ludzie, którzy przyczynili się do jego spełnienia, mieli na celu coś zupełnie innego.
Największe marzenie ludzkości to wyzbyć się strachu przed śmiercią, a wraz z nim wszystkich innych strachów. Nie znaczy to — w ogóle znieść śmierć, tylko uniemożliwić śmierć niespodziewaną, nieprzewidywalną i przedwczesną, tę, która spada na człowieka, zanim jeszcze nasycił się życiem i dopełnił swego przeznaczenia. Podporządkować sobie śmierć — to właśnie jest w ostatecznym rachunku naczelny bodziec nauki, postępu i myśli społecznej.
Załóżmy, że cel został osiągnięty. Człowiekowi nie zagraża więcej śmierć ani od choroby (wszystkie niedomagania przezwyciężono), ani od przemocy (wojen ani przestępczości już nie ma), ani od katastrof żywiołowych (przewidywanych i unieszkodliwianych zawczasu), ani od nieszczęśliwych wypadków (już nie wiem, jakiego rodzaju). Kiedy śmierć przestanie budzić lęk i być traktowana jako zło, można będzie uważać, że ludzkość pomyślnie zakończyła swoją drogę i wróciła do Edenu.
Każdy sam będzie decydował, czy może już ma dość, czy nie czas udać się na spoczynek, na Górę Oliwną, bo wypełnił się życiem, jak kłos ziarnem, i znużył się nim. Taka śmierć nie będzie ani przeciwna naturze, ani tragiczna i okaże się, że rację miał król Salomon, który powiedział: „Dzień śmierci jest lepszy od dnia narodzin”.
Jeśli dobrze rozumiem sens religii żydowskiej, o to w niej właśnie idzie: żyć jak można najdłużej i żyć według reguł (to znaczy właściwie), żeby potem umrzeć z uczuciem głębokiego zadowolenia. I spokojnie leżeć sobie w mogile z widokiem na Górę Świątynną, bez lęku oczekując na Sąd, może dla innych straszny, ale na pewno nie dla nas.
Happy End
— Posłuchaj, co piszą w „Wiadomościach Naukowych” — powiedział Bardzo Stary Pisarz. Żona Bardzo Starego Pisarza dawno już nie widziała go takim ożywionym. Od kiedy zakończył swoją ostatnią, sto pięćdziesiątą książkę i oznajmił, że więcej pisać nie będzie — że niby „wewnętrzny atrament się skończył”.
— Nie, tylko posłuchaj! Japończycy zakończyli badanie psychofizjologicznych aspektów sindziuu — no, wiesz, podwójnego samobójstwa zakochanych. Przeanalizowali świadectwa pisemne i kroniki, otworzyli stare miejsca pochówku…
— Jakie znowu miejsca pochówku? — przerwała mu żona, która już domyśliła się, dokąd mąż zmierza. Przez sto dwa lata wspólnego życia nauczyła się, chwała Bogu, rozumieć go w pół słowa i nawet w ogóle bez słów, a poza tym ostatnimi czasy Bardzo Stary Pisarz mówił tylko o jednym. — Jakie u Japończyków mogą być miejsca pochówku, kiedy są buddystami i zawsze palili swoich nieboszczyków?
— Ty ucz mnie o Japonii, encyklopedystko — przerwał jej mąż. — Do XX wieku kremowano tam tylko duchownych i nieboszczyków z zamożnych rodzin, wszystkich innych grzebano w ziemi. W końcu epoki Meiji, jeśli mnie pamięć nie myli, udział kremacji wynosił zaledwie 29,8 procent.
Pamięć, oczywiście, nie myliła Bardzo Starego Pisarza — po kursie nooregeneracji pracowała lepiej niż w młodości. Kurację przeszedł czternaście lat temu, ale wciąż nie mógł się tym nacieszyć, bez końca popisywał się cyframi i wszelkiego rodzaju datami, cytatami. To samo było pół wieku temu, kiedy implantowano mu śnieżnobiałe zęby: z radości tak się rozuśmiechał, że w mig dorobił się dwóch bardzo głębokich zmarszczek prowadzących od nosa do warg i stał się podobny do orangutana. Trzeba było te brzydkie bruzdy usuwać.
— Lepiej słuchaj, nie przerywaj. Kroniki i ekshumacje to jedno. Najważniejsze jest co innego: Japończycy dokładnie zbadali świadectwa i psychogramy niedoszłych samobójców, tych, którzy przeszedłszy stadium śmierci klinicznej, zostali przywróceni do życia. Wszystkie te dane były przechowywane od początku stulecia, kiedy to uczeni po raz pierwszy na serio zainteresowali się przemianami świadomości poza granicą biologicznego końca życia. Pamiętasz, w dwudziestych było to uważane za najmodniejszy kierunek nauki?
— Nie, w dwudziestych wszyscy spierali się o prawa dotyczące klonowania, omal się wzajemnie nie pozabijali. — Żona Bardzo Starego Pisarza poprawiła przed lustrem swoje loki i skierowała wzrok w lewą połowę trema, sprawdzając, czy nie obwisa podbródek. Nie, ani tyciu. Co to znaczy dobra klinika. — Pamiętasz tych oszołomów? Omal cię nie rozszarpali. Boże, jakie to było straszne!
— Jakie to było cudowne — westchnął mąż. — Pomyśleć tylko — były czasy, kiedy ludzie stawali się wrogami z powodu różnic w poglądach. Ale ty mi znowu przerywasz. Przecież nie mówiłem o polityce, tylko o medycy– nie. W dwudziestych wszyscy nagle zapragnęli nie religijnych, tylko naukowych wiadomości o pośmiertnym istnieniu. Pamiętasz, ile było artykułów, książek, filmów!
— Tak, pamiętam, pamiętam. A potem wpakowali się w ten cały tunel, w jaśniejące za nim światło — i ani kroku dalej.
Regeneracja regeneracją, ale od starości nigdzie się nie ucieknie, przeszło jej przez myśl. Cały czas powtarzamy jedno i to samo, opowiadamy sobie wzajemnie rzeczy, które doskonale znamy oboje. On ma rację: wszystko już było.
— Tak, tak. — Bardzo Stary Pisarz chodził podniecony po pokoju. — Wiarygodne wiadomości na tym się skończyły, potem były już tylko hipotezy, tak że trzeba się było wycofać. Nauka też ma swoje granice. Ale wiesz, co stwierdził profesor Sinigami, badając materiały z lat dwudziestych? Okazuje się, że w czasie sindziuu dusza wznosiła się w czarnym tunelu nie sama. We dwójkę! Rozumiesz? We dwójkę! Historycy twierdzą, że średniowieczni Japończycy to wiedzieli. Dlatego właśnie praktykowali podwójne samobójstwa. Wierzyli, że przy jednoczesnej śmierci dwojga bardzo bliskich sobie ludzi, „zespolonych dusz”, będą oni razem również po przeobrażeniu. To właśnie był sens wszystkich tych samobójstw w Sonedzaki i na Wyspie Niebiańskich Sieci, a wcale nie ucieczka od życiowej beznadziejności! Uczeni lat dwudziestych nie interesowali się szczególnie podwójnymi samobójstwami, interesowało ich pośmiertne doświadczenie w ogóle. Do świadectw uczestników sindziuu, w których wspominali oni o „wspólnym locie”, nie przywiązywali znaczenia, składali je na karb halucynogennych aberracji. A profesor Sinigami wyodrębnił same tylko sindziuu, zestawił dane, przeanalizował. Doświadczenie pośmiertnego współ—odczuwania zaobserwowano w 37 procentach wypadków!
Żona Bardzo Starego Pisarza wzięła konewkę i zaczęła podlewać kwiaty, udając, że jego słowa nie robią na niej żadnego wrażenia.
— No i po co mi to opowiadasz? Czy to nie wszystko jedno, co tam współodczuwali twoi pólszaleni Japończycy?
A przecież sama wiedziała, że to nie jest wszystko jedno. Wspólny lot?
— A poza tym, co to jest 37 procent? — powiedziała sucho. — Raptem jedna trzecia. A my dwoje weźmiemy i nie współodczujemy, trafimy do pozostałych dwóch trzecich. To przecież nie ruletka — gość postawił nie na to pole, co trzeba, i do diabła z nim!
Bardzo Stary Pisarz odezwał się układnie, aksamitnym głosem:
— Ale weź pod uwagę, że w początkach stulecia samobójcami byli ludzie młodzi, najwyżej gdzieś koło siódmego krzyżyka. Co to za wiek? A poza tym namiętność to jednak nie miłość. I już tym bardziej nie sto dwa lata wspólnego życia. My oboje już dawno przekształciliśmy się w syjamskich bliźniaków, żaden tunel nas nie rozdzieli… No, przecież mi obiecywałaś, dawałaś słowo! Na Nowy Rok, pamiętasz?
— Mało tam obiecywałam — odwróciła się żona, uważnie oglądając listki trzykrotki: zdaje się, że zaczęła wysychać. — Napoiłeś starą kobietę szampanem, zamruczałeś jej w ucho. I zresztą nie pamiętam, żebym słowo dawała.
— No, jak to! Mówiłaś: „Tylko doczekamy, aż w sadzie rozkwitną irysy, i wtedy już można”. Okwitły twoje irysy. Niezbyt się z nich ucieszyłaś. Powiedziałaś: „Posadzić zamiast nich orchidee, czy jak?” A potem przypomniałaś sobie, że orchidee już miałaś, jeszcze przed epoką kaktusów. Wszystko już było, dziewczynko. Wszystko. Jak Boga kocham, wstyd żyć na świecie, kiedy wszystko wydarza się już dziesiąty raz. A tam, po drugiej stronie — światło. Ono nie może się już nas doczekać, ja to czuję, ach, jak ja to czuję! Polecimy tam razem i we dwoje nam nie będzie strasznie.
— Ale przecież nauka w końcu nie ustaliła, co to za światło jest tam po drugiej stronie tunelu. A może to coś strasznego? — powiedziała żona Bardzo Starego Pisarza, zaczynając się poddawać dlatego, że zawsze się poddawała, kiedy on mówił z nią tym głosem — w końcu przez sto dwa lata niczego się nie nauczyła, stara idiotka.
— Co może być strasznego w promienistym świetle? Pamiętasz przecież, jak naoczni świadkowie, ludzie, którzy stamtąd wrócili, opisują zachwyt, który ogarnął całą ich istotę? A poza tym — w wyblakłych oczach Bardzo Starego Pisarza zabłysły iskierki, których ona nie widziała już od wielu, wielu lat — straszne, to przecież takie ciekawe! Ani tobie, ani mnie od tylu lat już nie przydarzyło się nic strasznego! Wyobrażasz sobie, trafiamy oboje do jaśniejącego pałacu, a groźny głos jak nie wrzaśnie: „Aha, gołąbeczki, teraz wy mi za wszystko odpowiecie!”
Zachichotał swoim kaszlącym śmiechem — i wszystko zepsuł.
— A niech cię z twoimi głupimi rozmowami — przerwała rozmowę żona. — Lepiej byś szczeniaczki nakarmił. Rozmnożyłeś zwierzaki, a teraz się wymigujesz.
I Bardzo Stary Pisarz udał się do psiarni — z wyraźną niechęcią. A przecież kiedyś mógł się krzątać przy psach po kilka godzin z rzędu, nie można było go się dowołać. Ile było radości, kiedy rodziły się nowe szczeniaki…
Jego żona wyszła na werandę z książką. Wpół do czwartej, dopiero wpół do czwartej. Dni zrobiły się nieskończenie długie, bo teraz wystarczyło jej trzy godziny snu, a zajęć nie miała w ogóle żadnych, oprócz tych nieobowiązkowych, które wymyśla sobie sama. Wszystkie rzeczy dawno zrobione, wszystkie cele osiągnięte. Dzieci? Śmiesznie powiedzieć — „dzieci”. Przekroczyły setkę. Dla niej była to kiedyś potwornie trudna granica psychologiczna, ale one są z innego pokolenia, im wszystko jedno. Co innego wnuki, one są bardziej podobne do niej i męża. Czy to nie dziwne, że o wnuki człowiek troszczy się o wiele więcej niż kiedyś o własne dzieci? Na prawnuków już pary nie starczy. Tym bardziej na praprawnuków. A już co się tyczy praprapra…
W tym miejscu Żona Bardzo Starego Pisarza pogubiła się, zaplątawszy się w przedrostkach. A może „pra” to nie przedrostek? Ach, wszystko jedno.
Otworzyła książkę, Nicolasa Nickleby. Pewnie już tysięczny raz. Już od niepamiętnych czasów nie czytała nowej literatury, tylko odczytywała na nowo starą. Nie dlatego, żeby pogrążyć się w życiu dobrze znanych bohaterów, tylko żeby wskrzesić dawne wrażenia. Ale i ta przyjemność się przejadła, wyschła, chociaż książki nauczono się teraz wydawać zupełnie jak za czasów jej dzieciństwa: w płóciennej oprawie, z displayem, naśladującym na oko, a nawet w dotyku kartkę papieru.
Kap, kap!
Rozległ się dźwięczny, krystaliczny dźwięk.
Podniosła z roztargnieniem głowę. Pod rynną stała szeroka miedziana waza, pływały w niej płatki. Raz, już nie przypomni sobie ile lat temu, zobaczyła coś takiego w pewnej japońskiej świątyni: sadownicy nie wymiatali tam opadłych liści sakury, tylko zbierali je i wsypywali do napełnionych wodą kadzi. Ona u siebie w sadzie robiła to samo. Dawniej dlatego, że wydawało jej się to ładne, ostatnimi laty po prostu z przyzwyczajenia. No, zwykła woda, ale pływają w niej różnokolorowe łatki.
Powiększyła czcionkę, pstryknęła guziczkiem, przewróciła stronicę.
Kap!
Nocą spadł deszczyk, z rynny od czasu do czasu kapały zapóźnione krople. Waza napełniła się po sam brzeg, lecz woda nie przelała się — wezbrała, wypięła się niczym połyskująca kopuła, ale nie ściekała. Dokładnie tak samo zakrzywiał się na horyzoncie ocean, kiedy pierwszy raz płynęli dookoła świata. A dźwięk kropli to też coś bardzo znajomego. Ach tak, schronili się przed deszczem w porzuconej cerkwi pod Pskowem. Skończyła się benzyna, wyszli się przejść i nagle — krótka ulewa. Śmieszne, zapomniane słowo — „benzyna”… Ale nie, nie, to było w Wenecji, w dziewięćdziesiątym drugim. Ciekł kran w łazience, ale to nie było dokuczliwe, bo
byli młodzi, bo byli pierwszy raz w Wenecji. Ona budziła się za każdym razem, kiedy z łazienki dochodził cichy dźwięk kropli, i znowu zasypiała szczęśliwa.
Kap!
Z brzegu wazy po nierównej czerwonawej powierzchni spłynął kapryśną linią cienki strumyczek.
I jakoś spokojnie, miękko, pomyślało jej się: cóż, chyba czas, naprawdę czas.
1999–2004