KONFRONTACJE HISTORYCZNE
Prace Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk
POLSKA PIERWSZYCH PIASTÓW
Państwo. Społeczeństwo. Kultura
pod redakcją Tadeusza Manteuffla
pod redakcją Bogusława Leśnodorskiego
Wiedza Powszechna WARSZAWA 1974 wyd. III
Okładka obwoluta, wyklejka, karta tytułowa: Józef Czesław Bieniek
Tadeusz Manteuffel Polska wśród nowych państw Europy 5
Powstawanie państw europejskich w IX i X wieku 5
Dzieje polityczne Polski wczesnopiastowskiej 8
Stanisław Trawkowski Nad Wisłą i Odrą w VIII i IX wieku 17
Rodzina, ród, opole i plemię 24
Stanisław Trawkowski Narodziny państwa polskiego 32
Księstwa plemienne i państwa 32
Stanisław Trawkowski Monarchia Mieszka I i Bolesława Chrobrego 47
Debiut Polski na europejskiej scenie dziejów 47
Monarchia polska czy imperium słowiańskie? 52
Danuta Borawska Kryzys monarchii wczesnopiastowskiej 60
Tadeusz Lalik Odbudowa państwa i Kościoła w XI wieku 74
Tadeusz Lalik Społeczeństwo i państwo w drugiej połowie XI i pierwszej połowie XII wieku 83
Z zagadnień wczesnośredniowiecznej kultury polskiej 100
Danuta Borawska Piśmiennictwo i nauczanie 100
Tadeusz Lalik Sztuka a społeczeństwo 109
Stanisław Trawkowski Tradycje i recepcja 127
Źródła pisane dla wczesnopiastowskiego okresu dziejów Polski przedstawiają się ilościowo skromnie, a jakościowo większość z nich cechuje daleko posunięta zwięzłość, powodująca wśród historyków nieporozumienia lub zgoła pomyłki. Trudno się temu zresztą dziwić, rodzima bowiem twórczość historiograficzna rozpoczyna się dopiero w XII wieku, przynosząc obok lakonicznych zapisek Rocznika świętokrzyskiego dawnego pierwszą kronikę polską, choć nie przez Polaka pisaną. Autor jej, Gall Anonim, dobrze poinformowany o przeszłości przybranej ojczyzny, postanowił opisać dzieje panowania Bolesława Krzywoustego (do roku 1113). Okres wcześniejszy traktował jako wprowadzenie, mające stworzyć tło dla historii głównego bohatera kroniki.
Z Polską jako terenem akcji związane są dzieła hagiograficzne przez obcych pisane autorów, a poświęcone św. Wojciechowi, Pięciu Braciom czy Ottonowi z Bambergu. Zbliżona do nich w charakterze jest Kronika węgiersko-polska.
Liczne wzmianki o Polsce znajdujemy w Kronice Thietmara, biskupa w Merseburgu. Sporadycznie wspominają o Polsce również inne obce źródła historiograficzne, jak Widukind, Kosmas, Annalista Saxo, Roczniki Hildesheimskie, Kwedlinburskie, Altaheńskie większe, Hersfeldzkie, Powieść doroczna, czyli tzw. Nestor, wreszcie zapiski kupców i geografów arabskich: ibn Rusty, al Masudiego oraz Ibrahima ibn Jakuba. Źródeł dyplomatycznych zachowało się jeszcze mniej. Są nimi: dokument tzw. Dagome iudex, dokument praski 1086 roku, list dedykacyjny Matyldy szwabskiej do Mieszka II, list Grzegorza VII do Bolesława Szczodrego, list biskupa krakowskiego Lamberta do Wratysława króla czeskiego, jedyny zachowany w oryginale akt restytucji przez Władysława Hermana odzyskanych przezeń paramentów kościołowi bamberskiemu, wreszcie dwie bulle Innocentego II. Pewnych wiadomości o Polsce pierwszych Piastów dostarczają nam późniejsze falsyfikaty, a fragmenty często mylnych informacji możemy znaleźć w niewspomnianych tutaj pisanych źródłach zachodnich i wschodnich.
W przeciwieństwie do pisanych, licznie zachowały się źródła archeologiczne. Poszerzają one naszą znajomość kultury materialnej. Natomiast trudność ich interpretowania w odniesieniu do stosunków społecznych i religijnych sprawia, że mogą być wykorzystane jedynie w ograniczonym stopniu.
W tych warunkach, mimo ożywionej działalności historyków pracujących nad dziejami okresu wczesnopiastowskiego, wiele pozostało problemów niewyjaśnionych; te zaś, o których wiadomość przekazały źródła, są w różnoraki sposób tłumaczone, i to zarówno, jeśli chodzi o ich charakter, jak chronologię.
Książka niniejsza wyraża zatem poglądy autorów, którzy ją opracowali. Oparte są one na własnych badaniach i na literaturze przedmiotu. Stąd nie tylko niejednolitość stylu poszczególnych rozdziałów, ale nawet pewne różnice w przedstawianiu i ocenie opisanych faktów historycznych. Autorzy starali się w swoich wywodach ukazać całokształt dziejów wczesnopiastowskich na szerszym tle europejskim, wykraczając w miarę możliwości poza granice krajów sąsiadujących z Polską.
Najważniejsze pozycje bibliograficzne zostały podane we Wskazówkach bibliograficznych, zamieszczonych na końcu książki.
Tadeusz Manteuffel
Cytowany w Przedmowie do I wydania zasób źródeł pisanych nie uległ ostatnio zwiększeniu. Jednakże osiągnięcia dociekań hermeneutycznych sprawiły, że tekst wykładu naszego musiał ulec niewielkim retuszom. Wydawało nam się bowiem, iż obowiązkiem autorów jest wprowadzenie nawet tych drobnych zmian. W ten sposób Czytelnik może sobie uświadomić, że nauka historyczna nie stoi w miejscu i nawet tam, gdzie zasób dostępnych źródeł nie ulega zmianie, ich nowa interpretacja pozwala na odmienną ocenę znanych powszechnie zjawisk.
Ta nowa interpretacja nie zawsze wprawdzie zdoła się ostać. Skłania jednak badaczy do podejmowania dyskusji i z tej chociażby przyczyny jest zjawiskiem pozytywnym.
Tadeusz Manteuffel
Od drugiej połowy IX wieku obserwujemy w Europie nasilenie procesu wyodrębniania się nowych państw. Proces ten trwał przeszło sto lat, a jego wyniki nie wszędzie były jednakie. Obok bowiem państw, które okrzepły, zdobywając sobie silne podstawy istnienia, występowały inne, o charakterze efemeryd. Czasami kończyło się jedynie na uwidocznieniu partykularnych cech obszaru, który nigdy nie osiągnął pełnej niezależności.
Dążenie do jej uzyskania stało się w tym czasie tak powszechne, że musi nasuwać się pytanie, jakie to działały przyczyny sprzyjające temu procesowi. Czy posiadały wszędzie charakter identyczny, czy też może występowała tylko przypadkowa zbieżność rozmaitych czynników działających w jednym i tym samym czasie?
Otóż Europa IX i X wieku, jeśli pominiemy peryferie tego kontynentu, dałaby się podzielić pod kątem widzenia charakteru istniejących państw na dwie strefy. Zachód, obejmujący monarchie sukcesyjne Cesarstwa Karolińskiego, przeżywał podówczas silne procesy dezintegracyjne. Ich rezultatem było powstanie szeregu organizmów o charakterze pół- lub nawet całkowicie suwerennym. Natomiast w tym samym czasie na Wschodzie występował proces odwrotny, integracji, polegającej na łączeniu się w większe całości drobnych jednostek plemiennych.
Te przeciwstawne pozornie procesy posiadają, jak się wydaje, zbliżone przyczyny. A że w jednym przypadku spowodowały rozkład jednolitego Cesarstwa i zastąpienie go przez szereg państw i organizmów państwowych niższego rzędu, w drugim przyczyniły się do powstania państw wieloplemiennych, da się wyjaśnić warunkami lokalnymi.
Tak więc, jeśli chodzi o Cesarstwo Karolińskie, jego rozkład tłumaczy się osłabieniem władzy centralnej za następców Karola Wielkiego. Dopóki bowiem żył ten władca, Cesarstwo, mimo braku wspólnej bazy gospodarczej i zróżnicowania etnicznego, zachowywało swoją wewnętrzną spoistość. Postępujące wszelako po śmierci Karola Wielkiego spory dynastyczne, a w ich wyniku podziały terytorium państwowego, z drugiej zaś strony wzrastająca słabość potomków wielkiego cesarza sprzyjały rozwojowi partykularyzmu. Wszędzie jednak tam, gdzie występowało zagrożenie, przede wszystkim zewnętrzne, ludność skupiała się wokół najpotężniejszego z miejscowych możnych, będącego w stanie zagwarantować jej opiekę i obronę. W tych warunkach wspólnota etniczna przyczyniła się jedynie do nadania większej trwałości powstającym organizmom państwowym.
W przeciwieństwie do Cesarstwa Karolińskiego, na którego ziemiach stosunki etniczne były ustabilizowane, na wschód od jego granic sytuacja przedstawiała się odmiennie. Po wycofaniu się Germanów, okupujących przejściowo obszary na północ od Sudetów i Karpat, tamtejsi Słowianie odzyskali byt samodzielny. Część z nich przesunęła się nawet na południe w ślad za odpływającymi za Dunaj Germanami, zajmując opuszczone przez nich siedziby. Na tym to terenie ulegli oni ponownie ujarzmieniu, tym razem przez turskich Awarów.
Zachowane źródła nie wspominają o istnieniu w tym czasie jakiejkolwiek organizacji państwowej wśród Słowian. Biorąc pod uwagę ich ówczesne dzieje, można przyjąć, że znajdowali się oni jeszcze w stadium przedpaństwowym. Ten stan rzeczy nie mógł być jednak długotrwały. Konieczność oparcia się zagrożeniu zewnętrznemu sprzyjała powstawaniu prymitywnych państewek plemiennych. Formowanie się bowiem związków plemiennych nastąpiło znacznie później. Najwcześniej powstały one na pograniczu większych zorganizowanych państw, Bizancjum i monarchii Franków. Przyczyną zespalania się plemion w większe organizmy było tu przede wszystkim zagrożenie zewnętrzne.
Przykładem tego jest kształtowanie się państwowości chorwackiej. Plemiona chorwackie bowiem z chwilą załamania się na zajmowanym przez nie obszarze władztwa Awarów popadły w zależność od Bizancjum. Rywalizacja bizantyńsko-karolińska przesądziła z kolei o ich przejściu pod zwierzchnictwo Franków. Wówczas też zarysowały się pierwsze próby zjednoczenia drobnych plemion w większe związki. Stanowiły je Chorwacja Dalmatyńska oraz Chorwacja Panońska, zwana również Posawską. Władcy tej drugiej usiłowali bezskutecznie wyemancypować się spod zwierzchnictwa Franków. Dopiero, kiedy kres panowaniu frankijskiemu położyło przybycie do Panonii Węgrów, doszło w początkach X wieku w walce z tymi najeźdźcami do zjednoczenia obu Chorwacji w jedno państwo.
Podobnie przedstawiały się losy północnych sąsiadów Chorwacji Posawskiej – Morawian i Czechów. Rychło bowiem po usadowieniu się nad Morawą i w Kotlinie Czeskiej popadli jedni i drudzy w zależność od Awarów. Nie jest zresztą wykluczone, że końcowe fazy migracji obu wspomnianych plemion następowały już na obszarze znajdującym się pod zwierzchnictwem Awarów. Tak czy inaczej w wytworzonej na skutek tego sytuacji nie mogło być mowy o warunkach sprzyjających powstaniu słowiańskiej organizacji państwowej. Zaistniały one dopiero w wyniku zwycięstwa Słowian nad awarskimi ciemiężycielami. Dzięki talentom organizacyjnym i militarnym kupca frankijskiego Samona Słowianie tamtejsi wyzwolili się spod obcego jarzma i stworzyli państwo wieloplemienne. Jego władcą obwołali Samona. Potrafił on stawić zwycięsko czoła również Frankom, działającym w przymierzu z Alamanami i Longobardami. Państwo Samona jest największą i najlepiej znaną organizacją tego typu wśród Słowian VII wieku. Nie było ono jedyne. Fredegar wspomina również o księciu Walluku, który w tym samym czasie zjednoczył Słowian chorutańskich (tzn. późniejszej Karyntii).
Zarówno jedno, jak i drugie z tych państw zawdzięczało swój byt wybitnej indywidualności władców sprawujących rządy nad plemionami różnego pochodzenia. Gdy ich zabrakło, odżyły ruchy dezintegracyjne i Słowianie tamtejsi popadli w zależność od sąsiadów. Tak więc plemiona chorutańskie zostały ujarzmione przez Awarów, a po zniszczeniu ich państwa przez Karola Wielkiego znalazły się pod zwierzchnictwem bawarskim. Natomiast los licznych plemion wchodzących w skład państwa Samona nie był jednaki. Podczas gdy plemiona morawskie i czeskie zostały uzależnione przez Karolingów, plemiona polskie powróciły zapewne do dawnego stanu rozbicia plemiennego.
Zwierzchność bawarska, a potem przejściowo węgierska, okazała się na tyle silna, że efemeryczna państwowość Słowian chorutańskich nie zdołała się więcej odrodzić. Inaczej przedstawiała się sprawa na Morawach. Mimo zależności od Franków, jeden z tamtejszych książąt plemiennych, Mojmir, potrafił podporządkować sobie w początkach IX wieku sąsiedniego księcia Nitry, Pribinę. Wzrost podległego Mojmirowi obszaru nie zaważył początkowo na jego stosunku do państwa Franków Wschodnich. Dopiero następca Mojmira, Rościsław, wykorzystując sukcesy plemion czeskich w konflikcie z Ludwikiem Niemieckim (849), wyłamał się spod obcej zależności.
Ludwik Niemiecki, zaniepokojony postępami emancypacji Słowian, zaatakował w roku 855 Morawian, podczas gdy równocześnie Bawarowie wtargnęli do Czech. Obie wyprawy zakończyły się wszelako niepowodzeniem, a zwycięstwo odniesione przez Rościsława uniezależniło definitywnie Morawy od Państwa Franków Wschodnich. Dzięki temu Rościsław rozszerzył swe posiadłości na południowym wschodzie po Cisę, a przeprowadzona przezeń chrystianizacja kraju w obrządku słowiańskim przyczyniła się do silniejszego scementowania podległych mu plemion.
W przeciwieństwie do monarchii Samona Wielkie Morawy okazały się tworem trwalszym. Powiększone o posiadłości plemion czeskich, łużyckich i częściowo polskich, upadły jako jednolite państwo dopiero pod naporem Węgrów (906). Początki dezintegracji wystąpiły jednak już wcześniej na skutek wyłamania się w roku 895 plemion czeskich ze wspólnoty morawskiej.
Upadek Wielkich Moraw doprowadził do wtórnego rozdrobnienia plemiennego tej grupy słowiańskiej. Równocześnie poczęły się wyłaniać nowe ośrodki, wokół których skupiały się wyzwolone spod hegemonii morawskiej plemiona. Tak więc w Czechach rolę taką odegrała Praga Przemyślidów i zliczańskie Libice. Na północ od Karpat próbował być może uzyskać podobne znaczenie wiślański Kraków, który przed podbojem morawskim był niewątpliwie jednym z ośrodków skupiających plemiona polskie. Na skutek podboju morawskiego musiał jednak ustąpić pierwszeństwa północy z ośrodkiem polańskim w Gnieźnie.
Odmiennie ułożyły się losy Słowian połabskich. Serbowie łużyccy, którzy znaleźli się w swoim czasie w granicach państwa Samonowego, po jego rozpadnięciu się powrócili do samodzielnego bytu plemiennego, ulegając z kolei ekspansji karolińskiej. Wyzwoleni w końcu IX wieku przez Morawian, zostali włączeni w granice ich państwa. Kiedy zaś załamywało się ono pod uderzeniem Węgrów, popadli w zależność od Sasów. Być może, iż te zmienne losy uniemożliwiły im stworzenie trwałej ponadplemiennej organizacji państwowej, co ułatwiło Sasom usadowienie się na tym obszarze.
Proces podboju przebiegał o wiele wolniej i w sposób odmienny u ludów północnopołabskich. W drodze rozwojowej powstały tam bowiem dwa związki plemienne: Obodrzytów i Wieletów, zwanych też Lucicami. Jak sama nazwa wskazuje, nie były to jednolite państwa ponadplemienne, lecz raczej twory przypominające pod pewnym względem federację paru księstw. Te ostatnie zachowały nawet swoistą autonomię, uznając jedynie pierwszeństwo zwierzchniego księcia. Można się w tym stosunku dopatrzyć analogii do anglosaskiego bretwaldy, naczelnego księcia w rozbitym terytorialnie kraju. Brak scentralizowanej władzy i wymieranie poszczególnych dynastii książęcych przy równoczesnym wzroście nacisku ze strony margrabiów saskich spowodują w przyszłości wchłonięcie obu tych obszarów przez silniejszych sąsiadów z zachodu.
Zbliżony do polskiego był proces formowania się państwa ruskiego. W stosunku do sukcesyjnych monarchii Cesarstwa Karolińskiego, a również Bizancjum, plemiona ruskie znajdowały się na dalekim zapleczu. Nie oznaczało to jednak, by pozostały wolne od zagrożenia zewnętrznego. Czyhało ono zarówno od południa ze strony Chazarów i Pieczyngów, jak na północy – od normańskich Waregów. Konieczność przeciwstawienia się temu niebezpieczeństwu odegrała wielką rolę w procesie skupiania się plemion ruskich wokół ośrodka kijowskiego. Książę tamtejszy narzucił sąsiadom siłą swoje zwierzchnictwo. Nie zdołał jednak początkowo podporządkować sobie plemion odleglejszych.
Na wschodniej rubieży Rzeszy Niemieckiej jedynym państwem niesłowiańskim były w X wieku Węgry. Jego twórcy, ugrofińscy koczownicy, w swej wędrówce z zachodniej Syberii dotarli w stepy położone między Dunajem a Cisą. Nie zamierzali początkowo zatrzymywać się tam dłużej i po zniszczeniu jednolitego państwa wielkomorawskiego wzmogli swe wyprawy łupieskie na zachód oraz południe. Doprowadziły ich one z jednej strony do wybrzeża Atlantyku, z drugiej zaś pod mury Rzymu. O zaprzestaniu najazdów łupieskich i zamianie życia koczowniczego na osiadłe zadecydowała ostatecznie klęska na Polu Lechowym, poniesiona w roku 955. Odtąd można mówić o początkach państwowości węgierskiej. Oparła się ona z jednej strony na dorobku Słowian w tej dziedzinie, a więc przede wszystkim Chorwatów posawskich. Z drugiej zaś pewne urządzenia ustrojowe przejęli Węgrzy ze wzorów karolińskich. Przy tym, jak to się niekiedy zdarza w przypadku recepcji, przejęte wzory uniknęły tych zniekształceń, jakie stały się ich udziałem w peryferyjnych prowincjach dawnego Cesarstwa Karolińskiego.
Źródła pisane mówią o kraju Polan dopiero około roku 964. Ukazuje się on jednak przed naszymi oczyma jako w pełni ukształtowany organizm państwowy, pozostający pod rządami Mieszka. Dworska tradycja Piastów, przekazana przez dwunastowiecznego kronikarza, cofa nas o trzech poprzedników Mieszkowych, tzn. do początków dynastii, która miała objąć rządy po Popielu, pozbawionym tronu w dramatycznych okolicznościach. Podczas gdy tzw. Gall Anonim wyjaśniał w ten sposób początki państwa polańskiego, żywot Metodego, apostoła Moraw, mówił o państwie Wiślan i jego potężnym księciu, który uległ przemocy Świętopełka morawskiego. Wzmianki te, różnej zresztą wartości, pozwalają na wysnucie wniosku, że już na schyłku IX wieku dokonywały się na obszarze zajmowanym przez plemiona polskie jakieś procesy integracyjne. W ich rezultacie prymitywne organizacje plemienne były wchłaniane przez silniejszych sąsiadów. Możemy się tylko domyślać, kierując się obcymi analogiami, że oddziaływała tu zarówno potrzeba znalezienia oparcia przed zagrażającym niebezpieczeństwem zewnętrznym, jak ambicja wysuwających się na czoło przywódców plemiennych.
Procesy integracyjne nie były zresztą specyficzną cechą plemion polskich. Przeżywały je, jak widzieliśmy, również inne plemiona słowiańskie oraz sąsiadujące z nimi na zachodzie plemiona saskie. Te ostatnie po dezintegracji państwa Franków Wschodnich skupiły się wokół najmożniejszego z tamtejszych feudałów, który przyjął tytuł księcia saskiego. Sasi nie ograniczyli się do połączenia w jedną całość bliższych i dalszych współplemieńców, lecz rozpoczęli systematyczny podbój sąsiednich plemion słowiańskich. Były to początkowo plemiona serbołużyckie, a później z kolei wieleckie i obodrzyckie.
Uzyskanie przez książąt saskich korony królewskiej Niemiec, a niebawem w Rzymie – cesarskiej, zmieniło układ sił na wschodnim pograniczu Rzeszy. Po początkowym okresie ekspansji, który doprowadził do zhołdowania Czech, częściowego ujarzmienia Słowiańszczyzny połabskiej i zetknięcia się ze wzrastającym w siłę księstwem Polan, nastąpiło pewne zahamowanie parcia saskiego ku wschodowi oraz próba utrzymania tam dotychczasowego status quo. Za koniecznością wyboru przez Rzeszę takiej właśnie polityki przemawiało zaangażowanie znacznych jej sił na południu, we Włoszech. W okresie istniejącego nacisku ze strony Sasów nastąpiło zbliżenie zagrożonych przez nich Czechów i Wieletów. Byli oni podówczas sąsiadami, jako że Przemyślidzi czescy posiadali Śląsk, Wieleci zaś sięgali po ziemię lubuską, a ponieważ ta ostatnia stała się również celem ekspansji piastowskiej, sojusz czesko-wielecki nie tylko krzyżował plany Mieszkowe, ale też stwarzał potencjalne zagrożenie jego państwa.
Zapewne dla zneutralizowania tego niebezpieczeństwa Mieszko podjął w roku 965 rokowania z Przemyślidami. Nie znamy wprawdzie ich przebiegu, ale małżeństwo księcia piastowskiego z księżniczką czeską Dobrawą pozwala się domyślać ich pomyślnego zakończenia.
Tymczasem do granic poszerzonego o ziemię lubuską księstwa Polan dotarła ekspansja margrabiów saskich. Nie przejawiali oni wprawdzie podówczas wrogich zamiarów wobec Mieszka, ale warunkiem ułożenia pokojowych stosunków między sąsiadami musiała się stać chrystianizacja państwa piastowskiego. Nastręczała ona jednak pewne trudności. W przypadku bowiem misji przeprowadzonej przez duchowieństwo saskie nawrócone ziemie znalazłyby się w orbicie zależności nie tylko kościelnej, ale i politycznej od pobliskiej Saksonii. Misjonarzy należało więc szukać nie wśród bezpośrednich sąsiadów, lecz w kraju nie zainteresowanym w ekspansji na ziemie polańskie. Takim warunkom odpowiadała Bawaria. W zasięgu Ratyzbony, jednej z tamtejszych diecezji, znajdowały się zresztą sprzymierzone z Mieszkiem Czechy. A że poza tym Bawaria, rywalizująca z Saksonią, mogła w razie zagrożenia z tej strony stać się potencjalnym sprzymierzeńcem księcia Polan, hipoteza o przeprowadzeniu chrystianizacji państwa Mieszkowego w roku 966 pod auspicjami diecezji ratyzbońskiej wydaje się zupełnie prawdopodobna.
Przedmiotem specjalnego zainteresowania badaczy jest zależność kościelna nawróconego kraju Polan. Nie mógł on podlegać powstałej dopiero w roku 968 metropolii magdeburskiej, a też nic nie przemawia za tym, aby podobnie jak Ratyzbona był związany z metropolią salzburską. Przeważa więc pogląd upatrujący w państwie Mieszka teren działania biskupa misyjnego zależnego wprost od Rzymu. Za możliwością takiego układu stosunków zdają się przemawiać kontakty Mieszka ze Stolicą Apostolską, i to zarówno przed, jak i po nawróceniu. Można by się w nich dopatrywać zręcznego wykorzystania antagonizmu istniejącego między odrodzonym Cesarstwem Rzymsko-Niemieckim a Papiestwem. W interesie tego ostatniego mogło przecież leżeć zatamowanie wpływów kleru niemieckiego na wschodzie.
Stosunki Mieszka z sąsiednią Saksonią nie ułożyły się na dłuższą metę harmonijnie. Pierwsze zetknięcie z margrabią wschodnim Geronem zakończyło się wprawdzie uznaniem księcia Polan za przyjaciela i współpracownika cesarza, wiązało się to jednak z równoczesnym opłacaniem trybutu z bliżej nieznanego nam obszaru. Możliwe, że była nim świeżo opanowana ziemia lubuska, choć takie przypuszczenie nie jest bynajmniej jedyne.
Wzajemne stosunki „przyjaciół” cechowała głęboka nieufność. Kiedy więc Mieszko podjął zwycięską ofensywę ku ujściu Odry, margrabiowie sascy zaniepokojeni wzrostem jego potęgi usiłowali tej ekspansji przeciwstawić się zbrojnie. Niefortunna ich interwencja zakończyła się wszelako klęską, a zatarg ten sprowadził przeciwników w konsekwencji przed sąd cesarski. Okazana przez Ottona I stronniczość i wymuszenie na Mieszku oddania w ręce niemieckie syna Bolesława w charakterze zakładnika mogły zaważyć na dalszym stosunku księcia Polan do Sasów.
Kiedy więc po rychłym zgonie cesarza rządy przeszły w ręce jego syna Ottona II, Mieszko i jego sprzymierzeniec czeski Bolesław II znaleźli się w szeregach Henryka bawarskiego, pretendenta do korony niemieckiej. Można się domyślać, że obu książętom słowiańskim biorącym udział w niemieckiej wojnie domowej chodziło o osłabienie wzmagającego się zagrożenia ze strony Sasów. Jeśli rachuby takie istotnie żywili, kapitulacja Henryka bawarskiego przekreśliła je całkowicie. Bolesław II czeski został w rezultacie zmuszony do odnowienia przysięgi lennej, Mieszko natomiast, chociaż wyszedł obronną ręką powstrzymując najazd niemiecki na linii Odry, musiał walczyć z trudnościami na innych odcinkach granicznych. Kto wie, czy wyprawa wikingów na Wolin oraz zajęcie Grodów Czerwieńskich przez księcia kijowskiego nie pozostawały w jakimś związku z nieudaną interwencją polańską w niemieckie spory dynastyczne.
Dotychczasowe niepowodzenia nie powstrzymały obu książąt słowiańskich od ponownego wdania się w wojnę domową w Rzeszy po zgonie Ottona II. Teraz wszelako perspektywy Henryka bawarskiego, ubiegającego się raz jeszcze o koronę, przedstawiały się pomyślniej. Połabie bowiem ogarnięte było powstaniem, które obaliło tam rządy saskie, w samej zaś Saksonii pretendent mógł liczyć na spore grono zwolenników. Mimo to i tym razem Henryk musiał zrezygnować ze swych pretensji, a jego sojusznicy słowiańscy zostali zdani na własny los.
W tej sytuacji Mieszko zdecydował się na zmianę frontu i szukanie porozumienia z Sasami. Być może przemawiał za tym fakt, że Wieleci wyzwoleni spod saskiej zależności zaczęli znowu zagrażać jego państwu. Taki układ stosunków na północy musiał spowodować rozluźnienie przymierza polsko-czeskiego i odbudowanie na jego gruzach sojuszu czesko-wieleckiego.
Zapewne w tych okolicznościach doszło w roku 990 do wojny Mieszka z Czechami. Księcia polańskiego wspomagały w niej posiłki saskie, Czechów zaś wieleckie. Wojna zakończyła się ostatecznie sukcesem Mieszka, który opanował Śląsk, pozostający we władaniu Przemyślidów. Być może jednak zabór ten ograniczył się do późniejszego Dolnego Śląska.
Jest rzeczą prawdopodobną, że równocześnie w drodze kompromisu dynastycznego Chrobry, pierworodny syn Mieszka, a siostrzeniec Bolesława II czeskiego, otrzymał ziemię krakowską wraz z Opolszczyzną.
Zapewnienie pierworodnemu synowi samodzielnej dzielnicy skłoniło Mieszka do zatroszczenia się z kolei o uposażenie Ody i jej potomstwa w razie swego zgonu. Mieszko pragnął zagwarantować im posiadanie piastowskiego gniazda rodowego, czyli tzw. państwa gnieźnieńskiego, z jego późniejszymi nabytkami.
Najpewniejszą formę prawnego zagwarantowania nienaruszalności granic państwa stanowiło ofiarowanie go w darze Stolicy Apostolskiej i otrzymanie z powrotem w użytkowanie jako „ziemi św. Piotra”. Pociągało to za sobą wprawdzie opłatę roczną na rzecz Rzymu, ale stwarzało w zamian niejakie poczucie bezpieczeństwa, obszar taki bowiem korzystał z opieki Kościoła. Regest aktu omawianej darowizny zachował się w księgach kancelaryjnych kurii rzymskiej jako wpis jedenastowieczny i znany jest badaczom od pierwszych jego słów pod nazwą dokumentu „Dagome iudex”.
Rychły potem zgon Mieszka w roku 992 nie wywołał wprawdzie zagrożenia zewnętrznego, pociągnął jednak za sobą chwilowy podział państwa między pierworodnego syna Bolesława Chrobrego i jego nieletnich braci przyrodnich. Ten stan rzeczy nie utrzymał się długo. Bolesław bowiem wygnał z kraju macochę z jej potomstwem i przywrócił jedność państwu ojcowemu.
Przed młodym władcą otwierały się wspaniałe możliwości. W Niemczech rządy przechodziły w ręce dorastającego do lat sprawnych Ottona III. Ten zaś, będąc zainteresowany przede wszystkim sprawą korony cesarskiej i ekspansji na południu, pragnął utrzymać pokój na wschodnim pograniczu. Nie myślał więc o popieraniu wygnanej macochy Chrobrego, przeciwnie, szukał z nim porozumienia. Fragmentaryczne wzmianki kronikarzy niemieckich nie pozwalają na pełne rozeznanie się w procesie tego zbliżenia. Wiemy jedynie, że decyzja odbycia w roku 1000 pielgrzymki do grobu niefortunnego apostoła Prusów, Wojciecha, stała się dla cesarza pretekstem do odwiedzenia Gniezna. Wiemy również, że przy tej okazji nastąpiło ustanowienie metropolii gnieźnieńskiej. Utworzenie diecezji w Krakowie, Wrocławiu i Kołobrzegu miało niewątpliwie obok względów kościelnych również i polityczne. Chodziło zapewne o ściślejsze zespolenie z ośrodkiem władzy piastowskiej w Gnieźnie nowych (Śląsk, ziemia krakowska) bądź słabo związanych (Pomorze) nabytków terytorialnych.
Na tymże zjeździe nastąpiła dekoracja Chrobrego diademem przez cesarza. Nie była to oczywiście koronacja królewska, o którą Bolesław zabiegał, zresztą bezskutecznie. Prędzej można by w tym widzieć akt związany z Ottonową koncepcją oparcia Cesarstwa o cztery równorzędne obszary: Włochy, Niemcy, Burgundię i Słowiańszczyznę. Być może, iż omawiano również w Gnieźnie sprawę przyszłego małżeństwa Bolesławowego syna Mieszka z siostrzenicą cesarza, Rychezą.
Z tak rozumianą polityką Ottona III wiązał Chrobry wielkie nadzieje, toteż śmierć młodego cesarza potraktował jako prawdziwą katastrofę. Wśród potencjalnych następców zmarłego żaden nie był skłonny kontynuować jego polityki. Bolesław przeto, pragnąc przez dokonane fakty umocnić swoją pozycję wobec Niemiec, wykorzystał zamieszki bezkrólewia i zajął Milsko, Łużyce oraz częściowo Miśnię. Henryk bawarski, stryjeczny brat Ottona III, po usunięciu kontrkandydatów do korony, gotów był na razie pogodzić się z tym stanem rzeczy na wschodzie. Kiedy jednak Chrobry, wyzyskując wewnętrzne osłabienie Czech, podporządkował je sobie, Henryk zażądał od Bolesława złożenia hołdu z tej nowej zdobyczy. Odmowa z jego strony sprowokowała zbrojny odwet króla Niemiec. Wojna toczyła się z przerwami lat kilkanaście (do 1018). W jej wyniku Chrobry utracił Czechy, zatrzymał jednak Morawy ze Słowacją, Milsko i Łużyce.
Długoletnia wojna na zachodzie stała się przyczyną narastających trudności księstwa polskiego. Wprawdzie w czasie jednego z rozejmów w roku 1013 Chrobry mógł interweniować w Kijowie na rzecz swego zięcia, a przy tej okazji odzyskać Grody Czerwieńskie. Ale podczas wojny z Niemcami utracił zwierzchnictwo nad Pomorzem Zachodnim. Druga wyprawa ruska, podjęta w roku 1018, spowodowała na skutek dywersji czeskiej utratę Moraw. Wreszcie knowania czynników wrogo nastrojonych wobec polityki integracyjnej Piastów doprowadziły w roku 1022 do powstania. Zostało ono wprawdzie stłumione, ale zarzewie buntu tliło się nadal i wywołało nowy wybuch w roku śmierci Chrobrego, 1025.
W świetle powyższych trudności koronacja królewska Bolesława, dokonana po zgonie Henryka II i niezgodnej elekcji Konrada II, może być traktowana jako chęć podkreślenia niesłabnącego prestiżu dynastii piastowskiej, borykającej się w istocie rzeczy z poważnymi trudnościami. Możliwe, że szło wówczas także o utrwalenie pozycji młodszego syna Bolesławowego, Mieszka II.
Koronacja tego ostatniego, przeprowadzona bezpośrednio po zgonie ojca (zmarł 17 czerwca 1025), nie zapobiegła trudnościom wewnętrznym, a powiększyła zewnętrzne. Tak więc Konrad II, realizując program odzyskania utraconych prowincji wschodnich, zaatakował w roku 1029 Łużyce. Nie uzyskał jednak spodziewanego sukcesu i sprowokował w roku następnym wyprawę odwetową Mieszka na Marchię Wschodnią. Ale porozumienie niemiecko-ruskie, a w jego wyniku dywersja ze strony książąt Jarosława i Mścisława doprowadziły do utraty Bełza i zahamowania aktywności Mieszka na zachodzie. Rok 1031 przyniósł dalszy wzrost tych trudności. Atak ruski latem na Grody Czerwieńskie, jesienią zaś nowa wyprawa Konrada na Łużyce zmusiły Mieszka do pośpiesznego zawarcia ugody z Rzeszą za cenę oddania Łużyc i Milska oraz zwrócenia łupów i brańców uprowadzonych w wyprawie roku poprzedniego. W tej sytuacji wystąpienie Bezpryma, starszego brata Mieszkowego wydziedziczonego przez ojca, oraz połączone z tym zamieszki o charakterze antychrześcijańskim zmusiły króla do pośpiesznej ucieczki na terytorium Czech (listopad 1031 roku).
W czasie krótkich rządów Bezpryma opuściła Polskę Rycheza, uwożąc insygnia królewskie. Udała się na dwór Konrada. Możliwe, że czyniła tam zabiegi o zabezpieczenie następstwa dla swego syna, Kazimierza.
Tymczasem zamach, w którym maczali palce bracia Bezpryma, pozbawił go życia, a jego śmierć stworzyła możliwość odzyskania tronu przez Mieszka. Wracał jednak do kraju pozbawionego korony i podzielonego na dzielnice, przyznane przez króla niemieckiego młodszym Piastowicom. Powracającemu księciu udało się zlikwidować podziały, z czym się zresztą pogodził Konrad, przyjąwszy od Mieszka przysięgę lenną. Nie zdołał natomiast Mieszko przezwyciężyć opozycji i zginął w roku 1034, zamordowany przez własnego dworzanina. Jego śmierć stała się sygnałem dla nowego wystąpienia żywiołów pogańskich i antyfeudalnych. Zmusiło ono syna i następcę Mieszkowego, Kazimierza, do szukania schronienia na obczyźnie.
Zamęt, jaki zapanował w kraju, nie znajduje pełnego wyjaśnienia w źródłach. Pięciolecie po śmierci Mieszka II zostało więc wypełnione w znacznej mierze przez konstrukcje hipotetyczne. Do takich zaliczyć należy rzekome rządy Bolesława Zapomnianego, Mieszkowego syna z nieprawego łoża. Jego śmierć około roku 1039 miała stworzyć warunki do zaatakowania państwa Piastów przez Brzetysława czeskiego. Najazd ten, zakończony oderwaniem Śląska i ziemi krakowskiej z jej przyległościami, zaniepokoił nowego króla Niemiec, Henryka III. W obronie zachwianej równowagi podjął on parę wypraw interwencyjnych i zmusił w końcu do uległości Brzetysława, usiłującego wyemancypować się spod supremacji niemieckiej. Niezależnie zaś od tego udzielił wygnanemu Kazimierzowi pomocy, która umożliwiła mu powrót do kraju, zapewne już w końcu 1039 roku.
Sytuacja, jaką wygnaniec tam zastał, nie była pomyślna. Oto bowiem w tym czasie jeden z urzędników dworskich, Miecław, przechwycił władzę nad Mazowszem. Czy kryły się za tym szersze plany opanowania innych dzielnic i zastąpienia dynastii piastowskiej własną – pozostaje w sferze domysłów. W okresie minionego pięciolecia wyłamało się również spod zależności piastowskiej Pomorze Wschodnie gdzie objął rządy miejscowy dynasta Ziemomysł. W rezultacie Kazimierz po powrocie do kraju sprawował władzę nad dawnym obszarem polańskim, który uzyska z czasem miano Wielkopolski.
Z tym stanem rzeczy trudno się było Kazimierzowi pogodzić. Wprawdzie interwencja Henryka III zmusiła Brzetysława w roku 1041 do zwrotu zajętej ziemi krakowskiej, pozostała jednak nierozwiązana sprawa Śląska, Mazowsza i Pomorza, nie mówiąc o Grodach Czerwieńskich i ziemi przemyskiej. Wydaje się, że w tych warunkach pierwsze lata rządów musiały Kazimierzowi wypełnić starcia na pograniczu śląskim i pomorskim. Przemawiałby za tym arbitraż Henryka III, który w roku 1046 starał się załagodzić spory Kazimierza z Brzetysławem czeskim i Ziemomysłem pomorskim.
Natomiast odzyskanie Mazowsza odsunął Kazimierz na plan drugi. Zaważył tu być może fakt, że Miecław, pochłonięty sporem z Jarosławem ruskim o ziemie jaćwieskie, nie przeciwstawiał się rewindykacjom Kazimierza na południu i północy, zatarg zaś mazowiecko-ruski czynił Jarosława naturalnym sprzymierzeńcem księcia polskiego. Prawdopodobnie w roku 1043 doszło do zawarcia między nimi formalnego przymierza, umocnionego przez obustronne związki małżeńskie.
Rozprawę z Mazowszem przyniósł dopiero rok 1047, kiedy to połączone wojska Kazimierza i Jarosława rozgromiły armię Miecława, który poniósł śmierć na polu bitwy. Śpieszące mu z pomocą posiłki Ziemomysła pomorskiego zostały rozbite, co przesądziło o losach Pomorza Wschodniego, wracającego na blisko pół wieku pod zwierzchnictwo piastowskie.
Odniesione sukcesy pozwoliły Kazimierzowi na rozluźnienie dotychczasowej zależności od Niemiec. Przejawem tego była wyprawa (1050) przeciwko Brzetysławowi i odzyskanie Śląska, pozostawionego w swoim czasie księciu czeskiemu przez cesarza. Kazimierz, zagrożony z tej racji interwencją niemiecką, musiał jednak zobowiązać się do opłacania Czechom rocznej daniny z odzyskanej przez siebie ziemi (1054).
Zjednoczenie dzielnic wymykających się w początkach rządów Kazimierzowych spod jego władzy nie było równoznaczne z odbudową stosunków z czasów Bolesława Chrobrego. Ekspansja Polski na zachodzie została bowiem definitywnie zahamowana, sytuacja zaś wewnętrzna okazała się daleka od normalizacji. Zwłaszcza na odcinku kościelnym, wobec wstrząsów przeżywanych przez organizację metropolitalną, panował jeszcze wielki zamęt.
Szczodry, obejmujący rządy po zgonie ojca (28 listopada 1058) w wieku około lat 15, stanął w obliczu poważnych trudności. Wypływały one przede wszystkim stąd, że nie był jedynowładcą, dwaj bowiem jego bracia, Władysław Herman i Mieszko, posiadali własne dzielnice. W tych warunkach Bolesław odgrywał zaledwie rolę seniora. A chociaż po przedwczesnej śmierci Mieszka (1065) jego dzielnica przypadła zapewne seniorowi, to jednak nadal pozostał na placu Władysław Herman jako potencjalna ostoja wszelkiej opozycji przeciwko bratu.
Już Kazimierz, być może ze względu na konieczność przeciwstawienia się agresji czeskiej, przesunął swoją główną siedzibę do Krakowa. Ten stan rzeczy utrzymał w mocy Bolesław, dzięki czemu Kraków zaczął odgrywać przodującą rolę w państwie zarówno pod względem politycznym, jak nawet kościelnym.
Osłabienie Niemiec, rządzonych w czasie małoletniości Henryka IV przez regencję, pozwoliło Bolesławowi bez obawy interwencji ze strony Rzeszy przystąpić do nowego ułożenia stosunków z sąsiadami z południa. Polityka ta miała na celu osłabienie wpływów niemieckich na tym obszarze przez zwalczanie ich sprzymierzeńców i popieranie wrogów. Tak więc Bolesław odmówił Czechom dalszego uiszczania daniny ze Śląska, a na Węgrzech udzielił pomocy Beli, walczącemu o koronę z proniemiecko nastrojonym Andrzejem (1060). Aby zaś nie dopuścić do interwencji na rzecz tego ostatniego ze strony Wratysława czeskiego, podjął dywersyjną wyprawę na Morawy (1061). Zakończyła się ona wprawdzie pod Hradcem porażką Bolesława, ale nie powstrzymała go od dalszych wystąpień antyczeskich.
Z czeską kampanią Bolesława wiązano powszechnie utratę Pomorza Wschodniego (1060), prawdopodobnie tylko przejściową. Nie przeszkodziło to bowiem księciu polskiemu w kontynuowaniu dotychczasowej polityki. Tak więc po zgonie Beli współdziałał w osadzeniu na tronie węgierskim jego syna Gejzy, a po śmierci tego ostatniego – brata zmarłego króla, Władysława. W Czechach natomiast zwalczał wiernego wasala korony niemieckiej Wratysława, udzielając poparcia juniorowi Jaromirowi i podejmując kilkakrotnie wyprawy dywersyjne.
Henryk IV zdawał sobie sprawę z antyniemieckiego ostrza tych poczynań i w roku 1073 zdecydował się na interwencję zbrojną przeciwko Polsce. Nie doszła ona do skutku wobec buntu Sasów, którzy porwali za broń w obawie przed królem.
Zaostrzające się stosunki Henryka IV z papieżem Grzegorzem VII doprowadziły do rozbicia świata chrześcijańskiego na dwa obozy i odbiły się także na sytuacji Europy wschodniej. Tak więc podczas gdy Wratysław czeski pozostał wierny Henrykowi IV, Gejza węgierski i jego brat Władysław, jak również Bolesław Szczodry znaleźli się w obozie gregoriańskim. O Bolesławie wiadomo nawet, że brał czynny udział w niemieckiej wojnie domowej, i to zarówno w roku 1075, jak 1076. W rezultacie tego zbliżenia księcia polskiego do papiestwa nastąpiło uporządkowanie spraw kościelnych, wskrzeszenie metropolii gnieźnieńskiej i wreszcie koronacja królewska Bolesława, odbyta w dniu 25 grudnia 1076 roku.
Interwencję Szczodrego w sprawy ruskie natomiast spowodowały względy przede wszystkim rodzinne. Oto bowiem Izjasław, mąż Gertrudy, ciotki Bolesława, odzyskał w roku 1069 utracony tron kijowski dzięki polskiej pomocy. Zapłacić za nią musiał zwrotem Grodów Czerwieńskich. Kiedy jednak w roku 1073 ponownie wygnano go z Kijowa, Bolesław uchylił się od interwencji, zmuszając tym Izjasława do szukania oparcia w Niemczech. Dopiero zgon zaprzyjaźnionego z księciem polskim Światosława kijowskiego i wstawiennictwo papieża skłoniły Bolesława do ponownej interwencji na rzecz wygnańca (1077).
Obalenie Bolesława Szczodrego i jego ucieczka na Węgry w roku 1079 są pokryte przez źródła mgłą tajemnicy. Można się więc tylko domyślać współdziałania paru różnych czynników. Koronacja 1076 roku mogła niewątpliwie wzbudzić zaniepokojenie juniora Władysława Hermana, który poczuł się zagrożony w swych prawach. Zrozumiałe, że w tych warunkach skupiły się wokół niego wszystkie elementy opozycyjne. Ich nastroje wykorzystał obóz antygregoriański w Niemczech, nakłaniając w początkach 1079 roku opozycję polską do otwartego buntu. Skazanie na hańbiącą karę biskupa krakowskiego Stanisława jako uczestnika spisku zaostrzyło jedynie sytuację. Reszty dokonała zbrojna dywersja Wratysława czeskiego, podjęta równolegle z uderzeniem Henryka IV na Węgry, sprzymierzone z Bolesławem. Atakowany z jednej strony przez zbuntowaną opozycję, z drugiej przez Czechów, nie mógł się Szczodry oprzeć przemocy i opuścił Kraków, uchodząc na Węgry.
W rezultacie rządy w Polsce przeszły w ręce juniora, Władysława Hermana, który musiał pogodzić się z czeską okupacją Krakowa. Ponieważ swoje zwycięstwo zawdzięczał pośrednio pomocy Henryka IV, opowiedział się w sporze o inwestyturę po stronie króla niemieckiego. O nawiązanych przez Hermana sojuszach świadczy jego związek małżeński z Judytą, córką Wratysława czeskiego, zawarty na przełomie 1079 i 1080 roku. Śladu zaś przejścia do obozu antygregoriańskiego można się dopatrywać w nominacji nowego metropolity gnieźnieńskiego, Henryka, opata jednego z klasztorów bawarskich, emisariusza niemieckiego w przygotowaniu zamachu stanu z roku 1079.
Taki stan rzeczy utrzymał się do roku 1085. W roku następnym bowiem najazd węgierski pozbawił Wratysława Krakowa, dokąd został wprowadzony w charakterze udzielnego księcia przebywający na wygnaniu Mieszko, syn Szczodrego. Wracał on do kraju za formalną zgodą stryja, budząc niepokój zarówno jego, jak i dawnych wrogów ojcowych. Nic więc dziwnego, że w trzy lata później zginął otruty przez nieujawnionych w Kronice sprawców, a wraz z jego zgonem Kraków znalazł się w posiadaniu Hermana.
Ten ostatni tymczasem doczekał się syna Bolesława, zrodzonego w sierpniu 1086 roku ze związku z Judytą czeską. Po rychłej jej śmierci Herman poślubił wdowę po Salomonie węgierskim, a siostrę Henryka IV, Judytę salicką (1089), zacieśniając w ten sposób swoje więzy z Cesarstwem.
Śmierć Mieszka usunęła rywala stanowiącego potencjalne zagrożenie dla Hermanowego potomstwa. Sprawa jednak komplikowała się z tego względu, że Herman obok Bolesława miał również starszego syna Zbigniewa, zrodzonego zresztą ze związku pozadynastycznego. Zamiar skierowania go do stanu duchownego i osadzenia w jednym z klasztorów saskich zawiódł.
Wokół przybywającego do kraju Zbigniewa skupiła się opozycja walcząca z wszechwładnym palatynem Sieciechem. Sprowadziła ona syna książęcego na Śląsk, gdzie powitali go entuzjastycznie zarówno miejscowi możni, jak i wracający z Czech emigranci polityczni. Próba zdławienia buntu siłą nie powiodła się, Herman musiał więc pod naciskiem opozycji uznać Zbigniewa za prawowitego syna (1093) i pozostawić Śląsk w jego rękach. Wprawdzie Sieciech usiłował się temu przeciwstawić, rozpętał jednak tylko wojnę domową, która zakończyła się w roku 1097 dalszymi ustępstwami Hermana i wydzieleniem dzielnic obu synom. Ale zwierzchnictwo nad całym krajem zachował mimo to Herman, ulegający zresztą we wszystkim Sieciechowi. Taki stan rzeczy nie dał się długo utrzymać. Rychło też doszło do zaciętej walki synów książęcych z palatynem (1098-1100). Doprowadziła ona w końcu do ugody uwarunkowanej wygnaniem Sieciecha z kraju.
Władysław Herman, pochłonięty troską o utrzymanie władzy w swych rękach, mało zwracał uwagi na stosunki zewnętrzne. Stąd w nieznanych okolicznościach dopuścił do utraty Grodów Czerwieńskich i w nieudolny sposób próbował, zresztą bezskutecznie, odzyskać Pomorze Wschodnie, które w zamęcie wojny domowej ze Szczodrym wywalczyło sobie niezależność.
Zgon w czerwcu 1102 roku tego słabego księcia nie wniósł istotnych zmian w położeniu kraju. Pozostawał on podzielony między dwóch synów zmarłego, z których starszy – Zbigniew – usiłował odgrywać rolę księcia zwierzchniego. Nie było to jednak rzeczą łatwą wobec stanowiska zajętego przez Bolesława. Zwany już wówczas Krzywoustym, potrafił pozyskać poparcie zarówno niektórych sąsiadów, jak możnych krajowych. Jego związek małżeński z księżniczką ruską świadczy o współdziałaniu z Kijowem. Udało mu się poza tym w drodze przekupstwa przeciągnąć na swoją stronę grupę możnych. W tych warunkach narastał jego konflikt z bratem.
Do otwartego zerwania między nimi doszło na tle sprawy pomorskiej. Podczas gdy Zbigniew reprezentował na tym odcinku tendencję pojednawczą, Krzywousty dążył do złamania oporu przeciwnika w drodze nękających najazdów. Zawarcie przezeń z Kolomanem węgierskim sojuszu, wymierzonego przeciwko bratu, dopełniło miary. Mimo to Zbigniew próbował jeszcze kompromisu. Ale porozumienie zawarte w tym duchu zostało przez Bolesława natychmiast zerwane.
Atak Krzywoustego zaskoczył Zbigniewa, którego pozycja uległa ostatnio osłabieniu (1106). Pośrednictwo Jarosława wołyńskiego przerwało wprawdzie wojnę bratobójczą (1107), musiał jednak Zbigniew okupić pokój zrzeczeniem się na rzecz brata stanowiska księcia zwierzchniego i ograniczeniem swojej dzielnicy do Mazowsza, potraktowanego zresztą jako lenno uzyskane z rąk Krzywoustego. Z wymuszonymi ustępstwami trudno było pogodzić się na stałe starszemu bratu. Ze swej strony również i Krzywousty w zawartym układzie widział jedynie rozwiązanie tymczasowe i nosił się z myślą całkowitego usunięcia Zbigniewa.
Toteż w parę miesięcy później z inicjatywy Krzywoustego nastąpiło wznowienie działań wojennych. A że przewaga znajdowała się zdecydowanie po jego stronie, pokonany Zbigniew musiał uchodzić z kraju. Po przejściowym pobycie na Pomorzu schronił się ostatecznie w Niemczech, uzyskując ze strony Henryka V obietnicę pomocy. Do interwencji niemieckiej doszło w roku 1109. Ale wyprawa mimo wspierających ją posiłków czeskich utknęła na linii Odry, nie przynosząc najeźdźcom spodziewanego sukcesu.
Brak informacji źródłowych nie pozwala na wyjaśnienie motywów, którymi kierował się Krzywousty, kiedy w roku 1112 po zwycięskim odparciu interwentów zdecydował się na odwołanie Zbigniewa z wygnania. Można również snuć tylko domysły, czemu kazał niemal natychmiast uwięzić powracającego brata, a uwięzionego oślepić. Wprawdzie w ten sposób zakończył trwającą od zgonu ojca bratobójczą wojnę, nie położył jednak kresu fermentowi wywołanemu nią w kraju.
Stosunki zewnętrzne Polski układały się w tym czasie zarówno pod kątem widzenia zatargu Krzywoustego z bratem, jak zwalczania narastającego oporu możnych, w którym wziął udział nawet oddany dotąd księciu palatyn Skarbimir (1117). Nie można zapominać także o usiłowaniach Krzywoustego wyemancypowania się spod zależności niemieckiej, uznawanej bez zastrzeżeń przez Hermana. Tym się tłumaczą zatargi z Czechami, traktowanymi jako forpoczta Rzeszy. To również wyjaśnia współdziałanie z Węgrami, lecz jedynie tak długo, dopóki pozostawały w obozie antycesarskim. Tego rodzaju polityka narzucała konieczność unikania równoczesnej walki z sąsiadami wschodnimi. Stąd zabiegi księcia polskiego o pozyskanie życzliwości wspomagającej go Rusi.
Centralnym jednak punktem zainteresowań Krzywoustego była sprawa Pomorza. Kraj ten w części zachodniej blisko sto lat temu porzucił chrześcijaństwo i uniezależnił się od państwa Piastów. Wprawdzie część wschodnia utrzymała te związki dłużej, ale i ona za rządów Hermana wyemancypowała się definitywnie. A ponieważ Pomorze było poza tym ostoją wszelkiej irredenty w Polsce, zaś jego pogranicze terenem stałych niepokojów, ponieważ skądinąd zjednoczona Polska dążyła do oparcia swej granicy o Bałtyk, Krzywousty podjął walkę z północnym sąsiadem. W istocie rzeczy miał tam do czynienia nie z jednym państwem, lecz z paru organizmami państwowymi różnego typu, wielkości i znaczenia.
Długotrwałe walki, zakończone około roku 1122, oddały w ręce Krzywoustego zwierzchnictwo nad całym Pomorzem. O ile jednak część wschodnią udało mu się zaanektować całkowicie, o tyle zachodnia zachowała charakter odrębny jako księstwo rządzone pod polskim zwierzchnictwem, ale przez miejscowego dynastę.
Koniecznym warunkiem złamania separatyzmu w podporządkowanym sobie kraju było wykorzenienie utrzymującego się tam kultu pogańskiego. Włączenie nawróconego Pomorza w obręb metropolii gnieźnieńskiej stworzyłoby dodatkowe więzy łączące opanowane ziemie z państwem polskim. Podjęcie akcji misyjnej na tym terenie z ramienia Krzywoustego było tym ważniejsze, że zetknął się on już u ujścia Odry zarówno z rywalizacją obodrycko-saską, jak duńską.
Po nieudanej wyprawie biskupa Bernarda, nieznanego nam Hiszpana, zwrócił się Krzywousty z propozycją podjęcia tego zadania do biskupa Bambergu Ottona. Za wyborem wymienionego kandydata przemawiał jego długi pobyt na dworze Hermana i nabyta wówczas znajomość miejscowego języka. Projektowaną misją interesował się jednak z podobnych, co Krzywousty względów książę saski Lotar z Supplinburga. Istniejące rozdźwięki między nim a cesarzem Henrykiem V sprawiły wszelako, że ten ostatni nie sprzeciwił się wyprawie Ottona podjętej w ramach polskich planów politycznych.
Wyprawa misyjna roku 1124 nie zakończyła bynajmniej dzieła nawrócenia Pomorza Zachodniego. Niebawem też zaszła konieczność ponowienia jej w celu utrwalenia młodego chrześcijaństwa nad Bałtykiem. Doszło do wyprawy w roku 1128, lecz w zmienionych warunkach politycznych. Tymczasem bowiem zmarł Henryk V, a korona niemiecka przeszła do rąk księcia saskiego, Lotara z Supplinburga. Jako senior biskupa Bambergu zażądał od niego, by akcję swą prowadził z ramienia królewskiego i tylko na lewym brzegu Odry, a drogę odbył z ominięciem obszaru Polski.
Podczas gdy chrystianizacja Pomorza Zachodniego pociągała za sobą rozliczne trudności polityczne, działalność misyjna na Pomorzu Wschodnim została przeprowadzona przez duchowieństwo polskie, a nawrócony kraj znalazł się w obrębie diecezji kujawskiej.
Tymczasem jednak sprawa organizacji kościelnej nie tylko na Pomorzu Zachodnim, ale również w całej Polsce wchodziła w moment krytyczny. Oto bowiem ustosunkowany metropolita magdeburski, Norbert, wykorzystując swe wpływy na dworze Innocentego II, uzyskał odeń dwa przywileje. W pierwszym, z roku 1131, papież poddawał zwierzchnictwu Magdeburga diecezję poznańską. W drugim, z roku 1133, czynił to samo z pozostałymi biskupstwami polskimi. Przywileje te, przekreślające niezależność metropolii gnieźnieńskiej, wywołały ostre sprzeciwy kleru polskiego i po śmierci Norberta zostały przez kurię rzymską anulowane.
Z trudnościami natury kościelnej zbiegły się chyba nieprzypadkowo trudności polityczne. Niefortunne wmieszanie się Krzywoustego w węgierskie spory dynastyczne naraziło go na dywersyjny najazd Czechów, działających tym razem w przymierzu z Rusią. Wytworzona na skutek tego sytuacja zmusiła księcia polskiego do poddania się arbitrażowi cesarza Lotara. W jego wyniku Krzywousty musiał na zjeździe w Merseburgu złożyć cesarzowi hołd z Pomorza i nieopanowanej przez siebie Rugii, a nadto zobowiązać się do uiszczenia trybutu za 12 poprzednich lat.
Hołd merseburski był ciężkim ciosem dla prestiżu Krzywoustego, zmuszał go bowiem do ugody zarówno ze zwycięskim pretendentem do korony węgierskiej, jak i z popierającym tegoż księciem czeskim.
W tych warunkach nabrała specjalnego znaczenia sprawa takiego uregulowania następstwa tronu, które mogłoby uchronić kraj przed podobną wojną bratobójczą, do jakiej doszło po śmierci Hermana. Ustalił więc Krzywousty, że najstarszy z jego synów, Władysław, obok wyznaczonego mu dziedzicznie Śląska otrzyma dzielnicę senioracką, złożoną z ziemi krakowskiej, sieradzkiej, łęczyckiej, wschodniej Wielkopolski oraz części Kujaw. Dzielnica senioracka miała przechodzić do najstarszego z Piastowiców, stwarzając mu warunki do sprawowania zwierzchności nad młodszymi członkami dynastii. Z młodszych synów na razie tylko Bolesław Kędzierzawy i Mieszko uzyskali w charakterze apanaży Mazowsze i zachodnią Wielkopolskę. Co do Pomorza – zwierzchność nad nim została zastrzeżona dla seniora.
Powyższy statut, zatwierdzony na krótko przed śmiercią Krzywoustego w roku 1138, miał zapewnić krajowi spokój. W rzeczywistości stał się przyczyną poważnych wstrząsów.
W krajobrazie Europy wczesnośredniowiecznej dominowały lasy. Obejmowały one, szacując z grubsza, od 2/3 do 3/4 naszych ziem; a w zachodniej Europie od 1/2 do 2/3. Istotniejsza jednak była inna różnica: wielkości obszarów, w których krajobrazie przeważały pola i łąki. Na Zachodzie były to przestrzenie rozległe, niekiedy sięgające kilku tysięcy kilometrów kwadratowych, na naszych ziemiach nie przekraczały tysiąca. Koncentrowało się tu osadnictwo. Wzdłuż rzek i rzeczek, których sieć była daleko gęstsza niż obecnie, wkraczało ono na tereny leśne i skraje puszcz.
Lasy powodowały, że woda w przyrodzie krążyła powoli. Było to dla rozwoju gospodarczego środkowej Europy korzystne. W IV-XII wieku nastąpiła pewna kontynentalizacja klimatu, z czym wiązało się obniżenie lustra wody w rzekach i jeziorach oraz zmniejszenie zasięgu bagien i moczarów.
Ibrahim ibn Jakub, żydowski kupiec z muzułmańskiej Hiszpanii, który dotarł w połowie X wieku do Czechów i Wieletów, taką oto opinię zanotował o ówczesnym klimacie środkowej i środkowo-wschodniej Europy: „We wszystkich krajach Północy głód nie powstaje wskutek braku opadów i długotrwałej suszy, lecz jedynie z powodu częstych deszczów i nagromadzenia się wody gruntowej. Susza nie jest u nich zgubna.” Widać w tych słowach zainteresowanie zasadniczą odmiennością poznawanych przez Ibrahima krain środkowoeuropejskich w stosunku do świata muzułmańskiego.
Lasy mieszane, wielkie i małe, łagodziły uderzenia wichury; przeciwdziałały powstawaniu większych różnic między temperaturą dnia i nocy; stanowiły jednocześnie wielką rezerwę żywnościową, ułatwiającą przetrwanie lat nieurodzajów.
Podstawową masę pożywienia uzyskiwano w wyniku zabiegów rolniczych i hodowlanych. W VII-IX wieku nastąpiło upowszechnienie orki, znanej Słowianom już dawniej, lecz stosowanej z rzadka. Wśród Słowian bowiem w starożytności dominowało rolnictwo żarowe. Technika ta nie wymagała używania narzędzi ornych; ziarno rzucano w grubą warstwę popiołu, uzyskiwanego przez wypalenie kawałka lasu, a następnie zasypywano cieniutką warstewką piasku bądź ziemi, by mogło zakiełkować czerpiąc pożywienie z popiołu, bogatego w sole mineralne.
Znaczna liczebność polskich nazw miejscowych typu: Łazy, Łaziska, Żary, Żarki, Żdżary, wiąże się z wypalaniem lasu czy zarośli pod siew i ukazuje, że aż do XII wieku (jeszcze bowiem w tym stuleciu powstawały takie nazwy) rolnictwo żarowe odgrywało dość istotną rolę na terenach lesistych, stosunkowo słabiej zaludnionych, gdzie przemiany gospodarczo-społeczne miały znacznie powolniejsze tempo.
Orka radłem, nawet okutym i zaopatrzonym w krój, była trudna, na glebach zaś ciężkich prawie niemożliwa. Urodzajne, lecz bardzo ciężkie mady nadrzeczne wzięto pod uprawę dopiero w XII-XIII wieku, gdy stało się to technicznie możliwe dzięki zastosowaniu pługa koleśnego.
Żyzność gleb lżejszych, uprawianych we wcześniejszym średniowieczu, starano się zwiększyć przez wypalanie ściernisk oraz naniesionych na odłogi wysuszonych gałęzi i krzewów. Stąd pochodzi nazwa ugoru (tam, gdzie gora, gdzie gorzało). Popiół mieszał się z ziemią w czasie orki radłem.
Technika żarowa przynosiła w latach urodzaju najprawdopodobniej znacznie większe plony niż uprawa orna. Warstwa jednak popiołu wraz z siewem łatwo ulegała rozmyciu przez wiosenne burze i ulewy, a ziarno spływało wówczas do strug i rzek. Częste więc były klęski nieurodzaju przy uprawie żarowej. Wymagała ona też współpracy dużej grupy ludzkiej, gdy do prowadzenia uprawy ornej wystarczały siły jednej rodziny.
Rolnictwo orne zmniejszało ryzyko nieurodzaju, zwiększało samodzielność gospodarczą małych rodzin. Jego upowszechnienie związane było z wcześniejszym osłabieniem więzów rodowych, łączących rodziny, a jednocześnie stawało się czynnikiem dalszej indywidualizacji gospodarki rodzinnej.
Pola należące do poszczególnych gospodarstw rozrzucone były w kilku kawałkach. Utrudniało to oczywiście gospodarowanie, a więc widzieć w tym musimy przejaw świadomego, celowego wyboru pól pod uprawę, czy to na podstawie ich położenia (nasłonecznienie), czy też koloru i spoistości ziemi bądź gatunku chwastów, według czego określano wartość gleby.
Wyjałowieniu gruntów zapobiegano we wcześniejszym średniowieczu, wysiewając lub sadząc w kolejnych latach coraz to inne rośliny na tym samym kawałku ziemi, pozostawiając go następnie przez lat kilka odłogiem. Taki system gospodarowania nazywa się niekiedy trawopolnym bądź przemiennoodłogowym. Panował on we wcześniejszym średniowieczu w całej Europie na północ od Alp. Prowadził w sposób spontaniczny do powolnego wykształcenia się nieregularnej dwupolówki lub trójpolówki, czego zaczątki datowane są w Polsce bądź na IX-X, bądź na XI-XII wiek.
Polowo uprawiano we wcześniejszym średniowieczu wszystkie zboża oraz rośliny motylkowe (bób, groch, wykę, soczewicę). Z upraw ogrodowych na czoło wysuwały się na naszych ziemiach rzepa, cebula, marchew, chmiel, konopie, len.
Uprawa zbóż zdobyła dominujące znaczenie wśród innych sposobów uzyskiwania pożywienia przez ludy słowiańskie dopiero w początkach średniowiecza, choć metryka uprawy zbóż przez Słowian jest starożytna. Owa zwiększona rola upraw zbożowych widoczna jest w zmianach nazewniczych. Przede wszystkim w zaniku dawnej nazwy żyta, która brzmiała rża (stąd: rżysko). Nowa nazwa: żyto – to, co do życia służy – ukazuje średniowieczne już znaczenie tej rośliny w gospodarce zachodniosłowiańskiej.
Pożywienie zbożowe ceniono wysoko zapewne także i dlatego, że zapasy ziarna łatwo było ukryć w dołach, o bokach z wypalonej gliny bądź obudowanych dranicami. Tak przechowywanego ziarna nie potrafili odkryć najeźdźcy czy rozbójnicy; hodowane zwierzęta wpadały natomiast szybko w ich ręce.
Upowszechnienie orki przyczyniło się do zwiększenia troski o bydło, służące za siłę pociągową. Wypasano je wraz z końmi na nadrzecznych łęgach, lecz zapewne koszarowano też na odłogach, by bydlęcymi odchodami użyźniać glebę. Hodowla łączyła się tu z zabiegami rolniczymi, stanowiąc ważki element systemu przemiennoodłogowego. Wypas świń, owiec i nielicznych kóz w bukowinach i dąbrowach, prowadzący do niszczenia podszycia i runa leśnego, ułatwiał późniejszą ich trzebież czy wypalanie.
Zwierzęta hodowlane należały do ras prymitywnych, bardzo bliskich swym dzikim pobratymcom; ich plenność była niewielka, dawały mało mięsa i tłuszczu, krowy – niedużo mleka. Odznaczały się jednak wytrzymałością na głód i choroby. Chów drobiu dostarczał jaj, które wybierano też wiosną z gniazd dzikich kaczek i gęsi.
Ochronę zwierząt przed drapieżnikami w lasach i na pastwiskach powierzano dzieciom i wyrostkom wchodzącym w wiek produkcyjny. Jedynie w bogatszych gospodarstwach włodyczych przekazywano – być może – opiekę nad stadami specjalnym pastuchom, niewątpliwie niewolnym. Na noc zapędzano zwierzęta w ogrodzenia, zwane wągrodami. Zimą trzymano je pod dachem wspartym na kilku czy kilkunastu słupach, pomiędzy którymi zazwyczaj umieszczano plecionki zasłaniające od deszczu i śniegu, jak czyniono to jeszcze często w późniejszym średniowieczu. W uboższych gospodarstwach najcenniejszy inwentarz żywy – woły i krowy – chroniono przed mrozem zapewne w mieszkalnych chałupach.
Przygotowanie paszy na zimę było zadaniem, z którym w Europie na północ od Alp nie umiano sobie poradzić nie tylko wówczas, lecz aż po wiek XIX. Znaczną część zwierząt hodowlanych bito późną jesienią lub wczesną zimą, mięso solono, wędzono czy peklowano; spożywano je później przez kilka miesięcy. Pozostałe zwierzęta żywiono, czym się tylko dało, najbardziej dbając o robocze bydło, źrebne kobyły i cielne krowy, dla których przygotowywano zapasy siana.
Tradycyjna troska o zwierzęta, zwłaszcza o bydło, będące z dawien dawna miernikiem wartości, przynosiła na ogół pomyślne rezultaty. Kreśląc w początkach XII wieku pochwałę polskiej gospodarki zanotował przybysz z krajów romańskich, że kraj to, gdzie:
konie wytrwałe
woły dobre do orki
krowy mleczne
owce wełniste.
Lasy i pobrzeża puszcz stanowiły bez wątpienia tereny łowieckie osad leżących w ich pobliżu. Jedynie książę ze swymi druhami miał prawo polować na całym terytorium plemiennym. Ani z łowów gromadnych, ani z prawa do zakładania pułapek na zwierzynę nikt nie mógł być wyłączony. Niekiedy zapewne udział w łowach bywał nawet obowiązkiem, gdy polowano na złośliwego szkodnika. Naruszanie cudzych pułapek na zwierzęta, podobnie jak barci, karano surowo, na co wskazują późniejsze zwyczaje i dane porównawcze. Łowiectwo i bartnictwo przynosić więc musiały znaczne pożytki, jeśli zabezpieczano je okrutnymi karami. Były to pożytki nie tylko materialne: futra, skóry, mięso, miód. Przypisywano im też znaczenie magiczne: z kłów i pazurów robiono amulety; czaszki turze, końskie (dzikich tarpanów) czy niedźwiedzie kładziono w podwaliny domu, by zapewnić mu trwałość, a jego mieszkańcom siłę i zdrowie, by odpędzały złe duchy. Powstaje pytanie, czy kradzież z samołówki złapanego wielkiego drapieżnika nie była traktowana jako próba przywłaszczenia siły magicznej tkwiącej ponoć w owym drapieżniku.
Lasy i łęgi przynosiły i inne, na pozór tylko drobniejsze pożytki. Zbierano jagody, orzechy, kłącza, liście, kwiaty i owoce różnych roślin, używanych jako środki konserwujące, przyprawy, zioła lecznicze, a także jako surowce rzemieślnicze. Z początkiem lata zbierano poczwarki czerwca, zwane czerwiem (stąd i nazwa miesiąca), z których wyrabiano znakomity barwnik czerwony. Na łęgach zbierano zioła, a o porannej rosie mannę za pomocą przetaka.
Grzybów niekiedy się wystrzegano, jak zdawałby się na to wskazywać późniejszy obyczaj ludowy nieufnie i z pogardą je traktujący. Powodem była zapewne trudność odróżnienia jadalnych od trujących. Mieszkańcy polanek śródleśnych, lepiej znający życie lasu, cenili natomiast grzyby dość wysoko, nie tyle chyba ze względu na ich znaczną wartość odżywczą, co raczej z uwagi na smak, takich na przykład rydzów czy borowików. Inne zaś grzyby nazywano pogardliwie bedłkami, co w przenośni oznaczało lichotę.
Wczesną wiosną nacinano brzozy i wiśnie, by zebrać sok żywiczny, bogaty w witaminy i cukry, dość przyjemny w smaku, jakże potrzebny po zimie, podczas której pożywienie zawierało niewiele witamin.
Obcy przybysze i podróżnicy zwracali w X-XII wieku uwagę na obfitość ryb. Łowiono je uderzając w nie ościeniem, chwytając na wędkę, zastawiając lub ciągnąc sieci. Zalew Szczeciński i płytkie wody otwartego morza przy Uznamie i Wolinie zapewniały bezpieczeństwo wielkiego rybołówstwa; jego efekty stwarzały dużą bazę wyżywieniową, umożliwiały gwałtowny wzrost zaludnienia obu wysp i nadbrzeżnych ziem.
Pierwszy kronikarz polski, chwaląc kraj, który go przygarnął, zanotował, że charakteryzują go:
powietrze zdrowe
rola żyzna
lasy miodowe
woda rybna.
O półtora zaś wieku wcześniej Ibrahim ibn Jakub pisał o Polsce czasów Mieszka I: „obfituje w żywność [roślinną], mięso, miód i ryby”. Widać w owych przekazach pewną hierarchię sposobów zdobywania pożywienia, lecz żaden z nich nie stanowił marginesu niewartego wspomnienia; uzupełniały się one wzajemnie, zabezpieczając przed głodem w razie nieurodzaju czy pomoru.
Wydaje się, że wielkie głody we wcześniejszym średniowieczu na obszarach słowiańskich nie były częste. Dopiero od XII wieku prymitywne, ekstensywne sposoby zdobywania żywności nie mogły zapobiec skutkom kilkuletnich nieurodzajów i pokryć potrzeb konsumpcyjnych znacznie liczebniejszej niż w VIII stuleciu ludności.
Powszechność spożywania we wczesnym średniowieczu słowiańskim rozmaitego rodzaju polewek, warówek, bryi, krupników, kisieli (...) pozwalał na spożywanie go coraz częściej w postaci stałej: chleba, podpłomyków, prażma, czyli prażonego ziarna. Gryzienie prażma i jego żucie stanowiło zabieg nie tylko odżywczy; zapełniało godziny samotności, osłabiało nieco impulsywność reakcji psychicznych. Mąkę otrzymywano przez ścieranie ziarna na ręcznych żarnach obrotowych. Tę ciężką pracę wykonywały kobiety, do których należała cała troska o gospodarkę domową.
Wartość odżywcza mięsa i ryb przygotowywanych na zimę była znacznie zmniejszona w wyniku zabiegów konserwacyjnych nie zawsze udanie przeprowadzanych; zapasy niejednokrotnie ulegały nadpsuciu. Przyprawy: chrzan, czosnek, koper, nie tylko poprawiały smak jadła, lecz w pewnej mierze chroniły spożywających od zatrucia. Podobne efekty uzyskiwano przez gotowanie z przyprawami mięsa solonego (stąd nazwa rosołu, pierwotnie roz-sołu, potrawy roz-solonej) czy wędzonego.
Znaczna ilość przypraw i soli pobudzała pragnienie. Ugaszano je przede wszystkim wodą i kwaśnicą. Niewielkie ilości mleka zużywano przeważnie do wyrobu masła i sera; jako napój mleko było raczej lekarstwem; pito natomiast maślankę i serwatkę. Napojów wyskokowych: piwa i daleko cenniejszego miodu syconego, używano głównie podczas uroczystych uczt i biesiad.
Jaja pieczono na glinianych lub metalowych miseczkach, świeże mięso – na ruszcie. Z krwi zwierząt, czyli juchy, sporządzano pożywną juszycę. Unikano jedzenia mięsa zwierząt chorych. Niekiedy przykre doświadczenia prowadziły do daleko idących zakazów. Według informacji, z których korzystał al Bekri, zachodni Słowianie „unikają spożywania kurcząt, ponieważ te – jak mniemają – szkodzą im i potęgują chorobę czerwieni”. Jest to zbytnie chyba uogólnienie konkretnej wiadomości o zwyczaju i poglądzie raczej regionalnym.
Cytowany przekaz arabskiego geografa ukazuje wymownie dbałość wczesnośredniowiecznych Słowian o własne zdrowie. Nie ulega wątpliwości, że posiadali oni dużą znajomość praktyczną leczniczych i profilaktycznych wartości różnych ziół. Leczenie było jednak aktem magicznym, czego wyraźne ślady przetrwały do późniejszego średniowiecza. Toteż w przypadkach bardziej wyjątkowych bądź trudniejszych zwracano się do wróży, czarowników, wiedźm. Ich umiejętności nie należy lekceważyć. Nie mogły one jednak zapobiec zjawiskom wynikającym z samego trybu życia.
Częste porody przyspieszały proces starzenia się kobiet. Ukryty głód – niedobór cukrów, witamin, zwłaszcza zimą – uderzał przede wszystkim w dzieci, osłabiając ich organizm i zwiększając śmiertelność. Przeciętna wieku (prawdopodobieństwo długości życia dla noworodka) na pewno nie osiągała trzydziestu lat. Granica życia była oczywiście znacznie wyższa. Czterdzieści lat przekraczała stosunkowo nieliczna grupa ludzi o silnym i odpornym organizmie. Stąd też większość z nich osiągała sześćdziesiątkę w pełni sił fizycznych i umysłowych, a zdarzali się też krzepcy dziewięćdziesięcioletni starcy.
Z urządzeń higienicznych wspomnieć wypada łaźnię parową, z której Słowianie korzystali bardzo chętnie. Parę uzyskiwano przez polewanie rozgrzanych kamieni. Zdrowotne znaczenie łaźni jest dobrze znane współczesnej nam medycynie.
Myto się mydłem. Czy wyrabiano je z ługu i tłuszczu, czy też za mydło służył korzeń mydlnicy – trudno odpowiedzieć. Gęstymi grzebieniami rogowymi wyczesywano wszy, z którymi prowadzono upartą walkę, podobnie jak z wszelkiego rodzaju insektami domowymi, trując muchy wywarem z muchomorów, wykadzając chałupy, okadzając ludzi. Wszystkie te zabiegi jednak były mało skuteczne.
Choroby skórne należały do zjawisk nagminnych. Nic w tym dziwnego, przecież w ziemiankach czy drewnianych chałupach o powierzchni od 10 do 20 m2 nie tylko wspólnie mieszkało od 5 do 10 osób, lecz często w tych kurnych pomieszczeniach chronił się drób, a zimą niekiedy bydło. Gnój zmieszany z mierzwą zalega grubymi pokładami odkrywane przez archeologów relikty wczesnośredniowiecznych osad, także budynków mieszkalnych.
Głębokie ziemianki, półziemianki o ścianach z plecionek sporządzonych z wikliny i obrzuconych gliną bądź gliną z mierzwą, drewniane chałupy o konstrukcji słupowo-łątkowej bądź budowane na węgieł służyły przede wszystkim za schronienie w czas słoty i mrozu. Otwory pod dachem, którymi uchodził dym z otwartych palenisk, nieduże wycięcia w ścianach (o ich wielkości świadczy sama nazwa okna urobiona od słowa oko; okno było okiem domu) dawały niewiele światła tak, że praca w tych pomieszczeniach była niemożliwa. Pracowano na dworze, w czasie słoty pod okapem lub podcieniem.
Niewielkie, okrągłe ziemianki stanowiły zapewne sezonowe schronienia. Ich rolę pełniły też szałasy i namioty sporządzane ze skór. Mieszkalne i gospodarcze ziemianki, drewniane budynki, proste palisady-zagrody czy rowy z zasiekami, broniące przed dzikimi zwierzętami, wznosił każdy dla siebie. Wszyscy dorośli umieli posługiwać się siekierą, strugiem, ciesielską pałką; umieli obrobić kość czy róg, naostrzyć nóż na piaskowej osełce, zreperować proste narzędzia używane w gospodarce. Kobiety międliły len i konopie, by otrzymać włókno stosowne do wyrobu nici, prały wełnę i zgrzebały ją, przędły nici, tkały płótna i sukna na pionowych krosnach, których konstrukcja przesądzała o kształcie luźnych koszul, sukien o kształcie tuniki, płaszczy spinanych agrafami lub szpilami.
Mężczyźni nosili spodnie pod suknią (latem w zwykły dzień obywano się bez niej). Nazywano spodnie gaciami od gacenia, czyli osłaniania. Były one obcisłe, od łydek często owinięte onucami, które chroniły stopy, gdy zakładano skórzane obuwie typu kierpcy lub łapcie z łyka. Kobiety wdziewały na szeroką koszulę zapaskę ściągniętą w pasie, otwartą z przodu lub boku. Był to zwykły płat płótna lub sukna. Na plecy i ramiona narzucały drugi taki płat sukna, często dość barwnego.
W kobiecych rękach pozostawał wyrób koszy z wikliny, wyprawa futer używanych na czapki, kożuchy, zimowe spodnie, obuwie. Kobiety też ręcznie wylepiały z gliny mniej lub bardziej zgrabne naczynia, które wypalano w prymitywnych piecach. Natomiast gliniane naczynia toczone, a raczej obtaczane, produkowali mężczyźni.
Każde gospodarstwo dążyło do samowystarczalności. Zapewne zdarzało się, że ten lub ów z sąsiadów łatwiej opanował jakąś gałąź domowej produkcji rzemieślniczej, że jego wyroby były zgrabniejsze, trwalsze. Uzyskiwano je od niego w ramach wymiany darów. Daleko jednak od takich wzajemnych świadczeń sąsiedzkich, od współpracy sąsiedzkiej w ramach lokalnych grup społecznych, do uzawodowienia rzemiosł domowych, do właściwej wymiany, do produkcji towarowej. Zabiegi produkcyjne służyły przede wszystkim zaspokojeniu własnych potrzeb oraz zwiększaniu rezerw żywności. Służyły także zdobywaniu środków na zwyczajowe biesiady i uczty, umożliwiały gromadzenie coraz to większych zapasów płótna, które było najczęstszym darem, gdy chciało się coś uzyskać. W ten sposób możni ugruntowywali własną pozycję społeczną, uzyskując uznanie zarówno bogatych, jak i ubogich sąsiadów.
Płótno pełniło przy wymianie darów często rolę pieniądza, stąd to od nazwy płata płótna powstało słowo: płacić. Cieniutkie lniane kawałki płótna traciły niekiedy charakter użytkowy, stając się symbolem bogactwa. W połowie X wieku wspomniany już poprzednio Ibrahim ibn Jakub zanotował ze zdziwieniem, że w Czechach „wyrabia się też lekkie chusteczki o nader cienkiej tkaninie na kształt siatki, które do niczego nie są przydatne. Cena ich wynosi u nich zawsze 10 chustek za 1 kirat zdawkowy (srebrny denar). Za nie sprzedają i handlują między sobą. Posiadają ich całe naczynia. Stanowią one u nich majątek i miernik wartości”. Zjawisko to, trwające jeszcze w połowie X wieku, lecz powoli zanikające, wywodziło się z dawniejszych czasów, gdy nie posługiwano się srebrną monetą.
Własna gospodarka nie dostarczała jednak wszystkiego, co potrzebne było w codziennym życiu. Sól, narzędzia metalowe, broń uzyskiwano zazwyczaj od obcych, czy to z dalszej okolicy, czy zgoła od innego plemienia.
Warzenie soli to zabieg stosunkowo prosty, jego opanowanie nie wymagało specjalnej praktyki. Źródła słone występowały jednak na bardzo ograniczonym terytorium, choć szerzej niż obecnie. Obok wydajnych solanek kołobrzeskich do najlepszych należały słone źródła kujawskie i podkrakowskie. Nazwa Wieliczki powstała w wyniku skrócenia pierwotnej nazwy: Wielka Sól. Eksploatowano też źródła w okolicy Kłodawy i Łęczycy, a na południu w pobliżu Wiślicy.
Jaka była społeczna organizacja produkcji soli, nie wiemy. Najprawdopodobniej solanki nie stanowiły własności pojedynczych rodzin czy rodów, lecz wspólne, plemienne bogactwo, którego eksploatację regulowano w jakiś nieznany nam sposób. Trudno też stwierdzić, jak wyglądała wymiana soli między plemionami i jej dalsza dystrybucja. W późniejszych uprawnieniach księcia do wyłączności w zakresie produkcji soli i jej sprzedaży upatrywać można ślad wcześniejszego, ogólnoplemiennego zarządzania tą dziedziną działalności. Odparowując solankę, uzyskiwano warzoną sól, często w postaci wielkich kruszy. Ich podzielność, stosunkowa trwałość soli i znaczna jej wartość powodowały, że sól od dawna pełniła rolę środka wymiany, zarówno wielkiej między plemionami, jak zwłaszcza drobnej między poszczególnymi, blisko siebie mieszkającymi rodzinami. Nie zyskały jednak krusze solne tego znaczenia, co wspomniane poprzednio płaty płótna, choć ich rola jako środka drobnej wymiany trwała znacznie dłużej, aż po XIII wiek, gdy opłacano jeszcze niektóre kary sądowe w soli.
Kowalstwo, obejmujące wszelkie etapy uzyskiwania żelaza i produkcji przedmiotów żelaznych, stanowiło domenę wysoko wyspecjalizowanych fachowców. Rudy bagienne oraz łąkowe, z których uzyskiwano żelazo w piecach dymarkowych lub otwartych kotlinkach, występowały na całym obszarze naszych ziem. Wszędzie też między Odrą i Bugiem odkryto ślady wczesnośredniowiecznej produkcji hutniczej i kowalskiej. Są one jednak bardzo skromne, ilość ich wzrasta gwałtownie dopiero od X wieku. Zdawałoby się to wskazywać na niewielką skalę produkcji hutniczej w poprzednich stuleciach. Mogło to być wynikiem zarówno braku fachowców, którzy zapewne pilnie strzegli tajemnicy swych umiejętności, jak i niewielkiego zapotrzebowania na ich produkty.
Cechą bowiem charakterystyczną ówczesnej postawy gospodarczej była niechęć do pozbywania się przypadkowych nadwyżek ponad własne zapotrzebowanie. Starano się tedy jak najdłużej użytkować raz nabyte narzędzia żelazne, reperowano je wielokrotnie, aż do całkowitego zużycia czy zniszczenia. Do strzał używano nie tylko grotów żelaznych, lecz nadal także i kościanych. Na lekkich glebach stosowano niejednokrotnie nie okute drewniane radła czy sochy, choć od dawna znano pożytek zastosowania żelaznego kroju, radlicy bądź sosznika.
W warunkach stabilizacji stosunków politycznych i następującego po niej wzrostu gospodarczego, w VIII-IX wieku okazało się, że niewielka produkcja żelaza nie może zaspokoić wzrastających potrzeb. Wartość żelaza podniosła się. Gromadzono je, ceniono niekiedy wyżej niż szlachetne metale i wyroby z nich, zwłaszcza na Morawach, gdzie zagarnięcie olbrzymich zasobów złota i srebra, nagromadzonych poprzednio przez Awarów, spowodowało zapewne przejściowy upadek poglądu o wysokiej wartości szlachetnych kruszców. Żelazo odkuwano na Morawach w formie podobnej nieco do siekiery. Te odkuwki nie miały nawęglonych, hartowanych ostrzy, nie nadawały się do użytku. Nie był to jednak surowiec żelazny, jak wskazuje specjalny kształt omawianych odkuwek, ale rodzaj pieniądza, który chowano w komorach, zakopywano w ziemi. Liczne takie skarby znane są ze Słowacji i Moraw. W Polsce rozpoznano dotychczas jeden tylko taki skarb, odkryty w Zawadzie Lanckorońskiej. Trzeba jednak pamiętać, że znaczenie i funkcja tego rodzaju siekieropodobnych „grzywien” żelaznych zostały rozpoznane dopiero w ostatnich latach. Poprzednio owe do niczego nieprzydatne kawałki żelaza uchodziły uwagi badaczy, a odkryte ulegać mogły rozproszeniu i zniszczeniu.
Inaczej układały się stosunki na Pomorzu, zwłaszcza u ujścia Odry. Stąd znamy dziewiątowieczne skarby monet arabskich i ozdób srebrnych, ślad udziału pomorskich plemion nadodrzańskich w dalekosiężnej wymianie i piractwie na Bałtyku. Srebro wschodnioarabskie napływało do strefy nadbałtyckiej za pośrednictwem Skandynawów, którzy poprzez wielkie rzeki i przewłoki wschodniej Europy docierali do tursko-tatarskiego Bułgaru nad środkową Wołgą i chazarskiego Itilu, leżącego u jej ujścia do Morza Kaspijskiego.
Nadwołżańska stolica Chazarów stanowiła wielkie emporium międzynarodowej wymiany, do którego przybywali kupcy muzułmańscy, bizantyńscy, gruzińscy, armeńscy, skandynawscy Rusowie i wschodni Słowianie. Arabski geograf al Masudi zanotował w połowie IX wieku, że w Itilu było siedmiu sędziów: „dwu z nich dla muzułmanów, dwu dla Chazarów, którzy sądzą według prawa Tory [Chazarowie przyjęli mozaizm], dwu dla tamtejszych chrześcijan, którzy sądzą według Ewangelii, jeden dla Słowian, Rusów i innych pogan, on sądzi według prawa pogańskiego, to jest według rozumu”.
Z południowych wybrzeży Bałtyku wywożono bursztyn, futra, niewolników. Niewolników słowiańskich ceniono wysoko w całym świecie muzułmańskim. Tak wielka była ich rzesza w państwach arabskich, że nazwa Słowianie stała się w VIII-IX wieku w językach romańskich synonimem niewolnika, wypierając z łaciny rzymskie określenie: servus.
Na terenach zajętych przez ludy bałtyckie wywóz tamtejszych zasobów organizowali głównie Skandynawowie, którzy założyli dwie bogate faktorie: Truso, położone u ujścia Wisły (dzisiejsza odnoga zwana Nogatem) nad jeziorem Druzno, oraz drugą w pobliżu późniejszego Grobina, na ziemiach zajętych przez plemię Kurów. Na terenie pomorskim tego typu śladów działalności wikińskiej nie znajdujemy, choć wikingowie podejmowali łupieskie wyprawy na wybrzeża słowiańskie. Owe najazdy nie przeszkadzały jednak utrzymywaniu bardziej pokojowej wymiany.
Popyt na niewolników słowiańskich był bardzo duży, ich liczebność natomiast w poszczególnych krajach słowiańskich niewielka. Domyślać się można, że państewka graniczące z Bizancjum, monarchią frankijską, a także Słowianie nadmorscy wespół ze Skandynawami oraz wikingowie z Truso przy pomocy pruskiej organizowali wyprawy w głąb ziem słowiańskich w celu zdobycia niewolników. Podobnie działo się później w Afryce, gdzie Arabowie we współpracy z wczesnopaństwowymi organizacjami murzyńskimi wyprawiali się po niewolników w głąb Czarnego Lądu.
Pochodzące z IX wieku skarby odkryte u ujścia Odry i Wisły były chyba w większej mierze wynagrodzeniem za udział tamtejszej arystokracji plemiennej i wojów w łupieskiej eksploatacji plemion osiadłych na wielkich nizinach środkowej Polski niż zapłatą za wywożone przez wikingów bogactwa naturalne Pomorza i Prus. Nim doszło do tego, krainy te były zapewne same terenem wikińskiego rozboju. Powstaje też pytanie, czy w VIII stuleciu Awarowie, niezdolni po załamaniu się ich potęgi do wypraw na Bizancjum i zachodnią Europę, nie podejmowali wespół ze Słowianami panońskimi i morawskimi wypraw zdobywczych na południowe ziemie polskie.
Różnice rozwojowe między Pomorzem nadodrzańskim, środkową i południową Polską trudno byłoby wytłumaczyć tylko czynnikami wewnętrznymi. Wiązały się one także z większymi kontaktami ziem nadmorskich i południowych ze światem zewnętrznym. Umiejętność odpowiedzi na zagrożenie z zewnątrz zależała w dużej mierze od struktury plemiennych społeczeństw. Dysproporcja bowiem potencjałów militarnych między zagrożonymi plemionami a najeźdźcami nie była wielka, nie odgrywała istotniejszej roli.
Podstawowymi komórkami życia społecznego we wczesnym średniowieczu słowiańskim były rodzina i ród, łączący spokrewnione rodziny, wywodzące się od wspólnego przodka.
Istniały dwa typy rodziny. Małą tworzyli dorośli małżonkowie z dziećmi. Duża występowała czy to w postaci niedziału braterskiego, którego kierownictwo przypadało najstarszemu z braci, czy to rodziny, która pod władzą ojca-patriarchy gromadziła przy jednym ognisku i w jednej gospodarce siły dwóch, trzech pokoleń.
Władza ojca była nieograniczona i arbitralna nad wszystkimi członkami rodziny. Dorosły syn, którego wiek sprawny został publicznie uznany, jeśli nie chciał słuchać ojca, musiał odejść z rodzinnej gospodarki. Inaczej wyglądała sytuacja w przypadku niedziału rodzinnego: młodszy brat występując zeń, uzyskiwał przypadającą nań część ziemi i inwentarza. Musiał jednak opuścić dom przodków i zbudować sobie nowy.
Najczęściej zadowalano się jedną żoną, przede wszystkim ze względów gospodarczych. Biorąc żonę trzeba było bowiem ofiarować jej ojcu znaczny dar ślubny. Na wiele więc żon pozwolić mógł sobie tylko bogatszy włodyka czy książę. Nawet wówczas istniała – jak się wydaje – pewna hierarchia wśród żon. Jedna z nich pełniła rolę niejako głównej gospodyni, której w zakresie gospodarki domowej podlegały inne żony. Uprawnienia wszakże synów zrodzonych z głównej żony i pozostałych chyba się nie różniły.
Bogaty dar ślubny dla ojca przyszłej małżonki wywodził się najprawdopodobniej z dawnego zwyczaju kupowania żon. Stanowił jakby odszkodowanie za utratę nie tyle córki, ile jej rąk sposobnych do pracy.
Dzieci do postrzyżyn pozostawały pod opieką matki, przykładając się od najwcześniejszych lat do zajęć gospodarskich w miarę swych sił, czy to przez pilnowanie drobiu i hodowanych zwierząt, czy zbieranie suszu w pobliskich zagajnikach, bądź w inny sposób, podobnie jak działo się to do niedawna na naszej wsi. Postrzyżyny otwierały okres wdrażania do zajęć produkcyjnych i życia społecznego. Znaczna śmiertelność dzieci powodowała, że postrzyżyny były aktem o wielkim znaczeniu, gdyż dopiero one wprowadzały niejako do rodziny i rodu. Jednocześnie między postrzyganym a postrzygającym zawiązywał się stosunek symbolicznego pokrewieństwa, stąd też sam obrzęd rodzinny i religijny przeradzał się w akt o ogólniejszym znaczeniu społecznym, wiążąc sobą różne rodziny. O obrzędach inicjacyjnych, związanych czy to z przyjęciem do grona wojów, czy uznaniem wieku sprawnego, nic nie wiemy; niewątpliwie panowały w tym zakresie jakieś zwyczaje.
Jeśli wierzyć w poprawność przekazu Ibrahima ibn Jakuba z połowy X wieku, to w okresie dojrzewania istniała duża swoboda stosunków płciowych. Ustawała ona z chwilą zawarcia małżeństwa, a cudzołóstwo karano obcięciem narządów płciowych. Małżeństwo zawierano publicznie, uczestnicy poszczególnych etapów obrządków ślubnych stawali się zarazem świadkami ich prawomocności i ważności. Swadźba wiązała się z przekazaniem daru ślubnego. Do nowego domu przyszłą małżonkę odprowadzał brat bądź stryj. Łączyło się z tym zrzeczenie się praw ojca do córki, zawierające pierwiastek religijny. Przez małżeństwo bowiem kobieta wchodziła nie tylko do nowej rodziny, lecz i do nowego rodu, stawała się członkiem nowego dla niej kultowego związku rodowego. Niektórzy etnologowie skłonni są odnosić do tego czasu znane później przenoszenie nad progiem panny młodej przez przyszłego małżonka.
Powtarzany często pogląd o zabijaniu starców w razie głodu, co miało ułatwić przetrwanie innym członkom rodziny, wynikł z błędu erudycyjnego popełnionego jeszcze w XIX wieku, z mylnego odczytania przekazu źródłowego. Co prawda, począwszy od XVII aż po początek XIX wieku zjawiska takie występowały w folklorze, głównie na terenie ruskim, lecz wynikały z osłabienia więzi rodowej i rodzinnej. Jedynie w górskich rejonach południowej Słowiańszczyzny spotykamy w średniowieczu ślady obyczaju zabijania starców, nosi on jednak sakralne znamiona, ograniczony jest pod względem społecznym do przywódców lokalnych i regionalnych. Jest to ten sam obyczaj sakralnej ofiary zniedołężniałego wodza, jaki znały niektóre plemiona germańskie. Wśród Słowian występował tylko na obszarach, gdzie wodzowie wojskowi wysunęli się na czoło plemienia i stali się władcami tworzących się państewek. Poza tym głucho o tym obyczaju w innych stronach Słowiańszczyzny. Wręcz przeciwnie, Helmold w swej Kronice słowiańskiej wyraźnie akcentuje szacunek, jakim otaczali Słowianie zachodnio-północni sędziwych ojców; trudno wątpić, żeby było inaczej na terenie polskim.
Jeśli zabijano członków rodziny ze względów ekonomicznych czy sakralnych, to tylko niemowlęta. Według Żywotów Ottona, biskupa bamberskiego, zabijać miano na Pomorzu nowo narodzone córki, gdy było ich już dość w rodzinie. Obawiano się, że trudno będzie je wszystkie wydać za mąż, że staną się obciążeniem dla gospodarki braci. Czy tylko ten wzgląd decydował? Czy nie jest to interpretacja bawarskiego mnicha, który patrzył na stosunki zachodniopomorskie poprzez pryzmat stosunków w swej ojczyźnie, gdzie kwestia kobieca w XII wieku nabrała szczególnej ostrości? Czy rytualne zabicie noworodka nie było też związane z jego ułomnością i nie obejmowało także dzieci płci męskiej? Nie wiemy.
Do rodziny zaliczano niewolników, których nazywano otrokami, tak jak dzieci, i traktowano jak nieletnie dzieci. Surowość wobec otroków łączyła się z surowością wobec własnego potomstwa.
Stosunki wewnątrz rodzin włodyczych, a tym bardziej książęcych, ulegały szybciej przemianom czy raczej częstsze były wśród nich odstępstwa od normy podporządkowania, częściej dochodziło do wewnętrznych walk i niezgody, wywoływanych działalnością polityczną.
Ziemia użytkowana rolniczo oraz zagroda i wszelki inwentarz żywy i martwy stanowiły własność rodziny. Rodzinna gospodarka, niezależnie od wielkości, nazywała się źrebiem. Słowo to oznaczało los, używane było jednak metaforycznie dla określenia gospodarki, która przypadała w drodze losowania. Zwyczaj losowania przy podziale wspólnej gospodarki lub przy odchodzeniu od wspólnoty braterskiej jednego z jej członków występował jeszcze w późniejszym średniowieczu w obrębie warstwy rycerskiej; ograniczenia feudalne praw chłopskich zniweczyły wśród wieśniaków ten obyczaj.
O ile wydzielenie części majątku lub jego podział były zjawiskami częstymi, to dziedziczenie należało do zjawisk wyjątkowych, występowało dopiero wówczas, gdy wymarli wszyscy członkowie wspólnoty rodzinnej. Wówczas dopiero do objęcia gospodarki, do jej ewentualnego podziału mieli prawo ci członkowie rodziny, którzy odeszli poprzednio od wspólnoty. Dziedziczyło się tedy – jak sama nazwa wskazuje – nie ojcowiznę, lecz własność dziada; stąd majątek rodzinny nazywano też dziedziną, odróżniając od niej to, co przysporzono własną pracą, a czym swobodnie można było dysponować, gdyż do tej części majątku nikt z tytułu dziedzictwa nie mógł rościć sobie pretensji.
Prawo do dziedzictwa stanowiło podstawę ekonomiczną łączności rodzin wywodzących się od wspólnego przodka; jego kult tworzył religijną więź rodową. Wierzono, że zmarli nie przestawali być członkami rodu, pozostawali z nim w łączności, należało zapewnić im na dalsze życie wyposażenie, które spalano na stosie wraz z nieboszczykiem; w rodzinach włodyczych często zabijano z tej okazji jakiegoś sługę, by służył zmarłemu. Żony niejednokrotnie popełniały samobójstwo na stosie; niekiedy zabijano dziewkę służebną. Im bardziej zacierała się pamięć o odległym przodku, tym silniej jego miejsce w domowych wierzeniach zajmowali zmarli synowie czy wnukowie. Wielki zaś ród także w związku z tym rozpadał się na mniejsze rody.
Aby zapewnić bezpieczeństwo przed niespodziewanym napadem rozbójników czy wrażej drużyny, a także przed dzikimi zwierzętami, budynki mieszkalne i gospodarcze wznoszono na ostrowach, półostrowach bądź wzgórzach. Otaczano je rowami i prymitywnymi palisadami. Osady te grupowały po kilka zaprzyjaźnionych bądź spokrewnionych rodzin. Często jednak syn odrywający się od rodziny czy brat odchodzący z niedziału osiedlał się samotnie na skraju lasu lub nad źródełkiem. Mieszkający razem i w pobliżu pomagali sobie wzajemnie przy pilnych robotach polowych, w czasie łowów, w razie nieszczęścia, na przykład pożaru, po którym sąsiedzi pomagali przy odbudowie gospodarki.
Więź sąsiedzka, wyrażająca się przede wszystkim we współpracy, miała niewątpliwie też swój aspekt religijny. Cmentarze, użytkowane przez kilka osad, te same dęby lub te same źródła, u których składano ofiary, stanowiły wspólne świętości. Sąsiedzi byli uczestnikami i świadkami uroczystości rodzinnych: postrzyżyn, swadźby czy pokładzin. Więź sąsiedzka krzyżowała się też w sposób zgoła naturalny z więzią rodową.
Ci, którym powiodło się na łupieskiej wyprawie i którzy przyprowadzili z niej kilku brańców, ci, którzy potrafili utrzymać w swych rękach dawne skarby rodzinne, ci wreszcie, którzy pilniej przykładali się do gospodarki i mieli więcej szczęścia w jej prowadzeniu, potrafili źreby swe kilkakrotnie powiększyć bądź też dochować się znaczniejszych stad. Ci właśnie włodycy służyć mogli największą pomocą sąsiedzką, wybijali się tedy w życiu okolicy na plan pierwszy. Przewodzili też sąsiadom na wiecach opolnych i plemiennych, a niekiedy ich reprezentowali.
Krzyżowanie się więzi sąsiedzkiej i rodowej prowadziło do wytwarzania się wtórnego rodu hierarchicznego, któremu przewodzili włodycy wybijający się od kilku pokoleń wśród sąsiadów i krewniaków. Do rodów hierarchicznych wchodzono w drodze symbolicznej adopcji. Mimo tradycyjnych form, stanowiły one nowe zjawisko w życiu społecznym i podstawę politycznej roli włodyków w życiu opolnym i plemiennym.
W warunkach wzrostu zaludnienia, noszącego wyraźnie charakter eksplozji demograficznej, istnieć musiała znaczna mobilność społeczna. W VII-IX wieku zajmowano coraz to nowe obszary pod nowe skupiska osadnicze. Wiązało się z tym stałe rozrywanie się sąsiedzkich grup lokalnych, odchodzenie na nowe tereny części młodzieży wkraczającej w wiek produkcyjny, uznawanej za sprawną do udziału w życiu społecznym i politycznym, stale też powstawały i konsolidowały się nowe związki sąsiedzkie, niekiedy wywodzące się z grup rówieśniczych.
Nie wiemy, czy istniały zwyczaje określające sposób i warunki odchodzenia od grupy sąsiedzkiej, od rodziny. Tym bardziej nie wiemy, czy obyczaje takie były zrytualizowane, umocnione przejawami kultów rodzinno-rodowych bądź sankcją wspólnych świętości sąsiedzkich. Nie ulega jednak wątpliwości, że mamy tu do czynienia z postawą otwartą wobec życia poza daną grupą lokalną, choć w częściowym z nią związku, z poszanowaniem indywidualnych dążeń do polepszenia własnego losu, postawą więc przeciwną sztywnemu, skostniałemu tradycjonalizmowi.
W dość luźnej strukturze plemienia łatwo znajdowało się miejsce dla nowo powstających grup lokalnych. W interesie grup dominujących w życiu plemiennym – księcia i włodyków – nie leżało ograniczanie ani tworzenia się nowych zespołów osadniczych, ani ich wzrostu, ani ruchliwości poszczególnych rodzin czy osób.
Podstawowym czynnikiem stabilizującym ramy życia społecznego była organizacja opolna. Opola obejmowały od około 400 do około 900 km2.
Najwcześniejsze wiadomości o opolu pochodzą z XIII wieku. Są to czasy, gdy organizację opolną, od dawna podporządkowaną państwu, a w konsekwencji ograniczoną do czynności, które pozostawiło jej lub narzuciło państwo, rozbijał dodatkowo ruch immunitetowy. Brak więc informacji źródłowych o władzach opolnych jest w tym świetle zrozumiały; nie może być on podstawą negowania ich istnienia w okresie przedpaństwowym.
Charakter daniny opolnej występującej w XIII wieku – corocznie wół lub krowa z całego opola – ukazuje jej archaiczność; owa danina miała raczej symboliczne niż realne znaczenie dla gospodarki książęcej. Sądzić wypada, że był to początkowo dar na rzecz księcia i jego drużynników osiadłych w grodach. Do ich zadań należała ochrona przed wrogiem zewnętrznym, przewodzenie w boju, a więc walka w pierwszym szeregu.
Nie jest przypadkiem, że wśród dość licznych wzmianek o opolu, pochodzących z późniejszego średniowiecza, informacje o daninie opolnej znamy tylko z wczesnośredniowiecznego jądra państwa polskiego, z obszaru polańskiego. Istotnie, tego rodzaju niewielki dar opolny na rzecz księcia mógł być charakterystyczny tylko dla ziem macierzystych państwa. Na terenach podbijanych i siłą włączanych do tworzącego się państwa polańskiego daniny oraz wszelkie świadczenia narzucane podbitym państewkom musiały być znacznie większe i surowsze; poucza o tym także tradycja staroruska.
Jeśli między księciem gnieźnieńskim i opolami polańskimi zachodził tak luźny stosunek, to trudno wątpić w istnienie samodzielnej organizacji opolnej, w łonie której rozwiązywano wewnętrzne sprawy opolne. Faktyczne kierownictwo opolem spoczywało niewątpliwie w rękach lokalnych włodyków, starostów rodowych, starców mądrych życiowym doświadczeniem. Na wiecach opolnych rozpatrywano zapewne zatargi o użytkowanie łęgów i lasów między pobliskimi zespołami sąsiedzkimi. Wydawano wyroki w przypadku skarg o zabójstwo, poranienie bądź kradzież. Tu też wyznaczano nowe siedziby dla osadników odrywających się od grup sąsiedzkich, określano lasy, które mogli oni wytrzebić, by założyć gospodarkę. Wiece opolne łączono zapewne z uroczystościami kultowymi, związanymi z dorocznym cyklem zajęć gospodarskich. Stwarzały one okazję do wymiany rzadszych produktów. Wielkość opola umożliwiała wszystkim wzięcie udziału w głównych wiecach opolnych, gdyż odległość centralnie położonego tzw. czoła opolnego od skrajnie położonych osad nie przekraczała 5-6 godzin drogi pieszo.
Na wiecach ogólnoplemiennych, na których zapadały decyzje o najbardziej podstawowym znaczeniu: pokoju i wojnie, budowie grodów, przesiek w pogranicznych lasach, z rzadka tylko zbierali się wszyscy wolni, dorośli członkowie plemienia, Plemiona obejmowały bowiem niekiedy kilkanaście okręgów grodowo-opolnych, tak że przybycie na wiec mogło być często dość trudne, zwłaszcza dla uboższych opolników. Najliczniej zapewne gromadzono się wówczas, gdy wybierano nowego księcia.
Wielkość plemion między Odrą i Bugiem znamy dzięki zapisce geograficznej sporządzonej w połowie IX wieku w Bawarii, a uzupełnionej w końcu tego stulecia lub na początku następnego. W państwie wschodniofrankijskim, które uzależniło wówczas plemiona zamieszkałe w Kotlinie Czeskiej i walczyło z Morawami, zainteresowanie północnymi sąsiadami wrogów jest zupełnie zrozumiałe.
Znamy tylko niewiele nazw plemion osiadłych między Odrą i Bugiem. Nad ujściem Odry siedzieli Pyrzyczanie (lokalizowani na czarnoziemach pyrzyckich) i Wolinianie, zamieszkujący wyspę wolińską i wschodnie obrzeże Dziwny. Wymienionych przez bawarskiego pisarza Bużan wiąże się z Bugiem. Sporna natomiast jest identyfikacja Lędziców. Jedni badacze sądzą, że jest to dawniejsza nazwa późniejszych Polan gnieźnieńskich (nazwa Polan-Polaków zapisana jest po raz pierwszy w Żywocie św. Wojciecha, spisanym w roku 998-999). Inni uczeni poszukują Lędziców-Lędzian na Wyżynie Lubelskiej, a nawet nad górnym Bugiem i górnym Dniestrem. Za tą lokalizacją Lędzian na południowo-wschodnim skraju Słowiańszczyzny zachodniej przemawia w sposób rozstrzygający wiadomość bizantyńska, że Lędzianie w połowie X wieku płacili trybut książętom Rusi Kijowskiej.
Między Nysą Łużycką, Odrą i Górami Kocimi siedzieli Dziadoszanie, którzy mieli 20 grodów; wokół góry Ślęży – Ślężanie, mający 15 grodów. Opolanie – ich centrum stanowiło Opole nad Odrą – posiadali 20 grodów; Golęszyce – 5 grodów, Bieżuńczanie zaś, na pograniczu śląsko-łużyckim, mieli 2 grody. Podobna była chyba wielkość Trzebowian i Bobrzan (nad Bobrem), których nazwy zachowały się w znacznie późniejszym przekazie; ci siedzieli między Ślężanami i Dziadoszanami.
Inny typ bardzo luźnej organizacji reprezentują Wiślanie. Ich kraj nazywał się Wisły, od nazwy rzeki, jak Morawy od rzeki Morawa. Według opisu środkowej Europy, sporządzonego w ostatnich latach IX wieku przez anglosaskich geografów, którzy korzystali z informacji pochodzących z Bawarii, Wisleande – kraj Wisły – rozciągnął się od Moraw do Dacji, a więc na północ od Karpat, od źródeł Wisły do źródeł Sanu. Na tak wielkim obszarze mieszkało nie jedno plemię, lecz lud obejmujący kilka współpracujących z sobą plemion, posługujących się prawie identycznymi gwarami.
Śladem uznania dla wybitnych indywidualności wodzów, oczywiście na miarę ówczesnych stosunków, są wielkie kopce grzebalne, tzw. Kopiec Krakusa i Mogiła Wandy. Rozkopano tylko ten pierwszy. Jego datacja na VII stulecie jest nad wyraz wątpliwa. Podstawę tej opinii stanowi tylko jedna zapinka awarska znaleziona na dnie kopca, którego komora grobowa została najprawdopodobniej gdzieś w XIV wieku obrabowana i zniszczona. Nie wiemy jednak, jak długo taką zapinkę czy inną ozdobę awarską używano. W tych bowiem czasach, gdy nad Odrą i Wisłą panowała szara, skromna, jednostajna kultura materialna, ozdoby obce, nawet dość pospolite, mogły przez wiele dziesięcioleci przechodzić z rąk do rąk, bardzo cenione, troskliwie przechowywane, a z rzadka tylko używane. Nie jest więc wyłączone, że Kopiec Krakusa usypany został później, może w VIII wieku, może nawet na początku lub w połowie następnego stulecia.
Średnica Kopca Krakusa wynosi około 62 m, wysokość – 16 m, a jego objętość bliska 16000 m3. Podobna jest wielkość Mogiły Wandy. Czy nieco skromniejszy podsandomierski kurhan, zwany później Mons SalWe Regina, jest analogicznym kopcem, trudno odpowiedzieć.
Wysiłek wznoszenia tak monumentalnych pomników grobowych wynikać musiał z powszechnego uznania dla ludzi w ten sposób uczczonych po śmierci. Działalność ich wszakże nie doprowadziła do trwałego zjednoczenia plemion wiślańskich.
O stosunkach nad górną Wisłą w końcu IX wieku donosi fragment Żywota św. Metodego, spisanego na przełomie IX i X wieku:
„Miał on [Metody] dar proroczy i wiele spełniło się z jego przepowiedni, z których jedną lub dwie tu wymieńmy. Bardzo potężny książę pogański, siedzący w Wisłach [inne rękopisy podają: w Wiśle], złorzeczył chrześcijanom i szkody im czynił. Posławszy więc ku niemu, rzekł: Dobrze by było, synu, gdybyś ochrzcił się dobrowolnie na swojej ziemi, inaczej bowiem wzięty w niewolę, będziesz pod przymusem ochrzczony na cudzej ziemi. I wspomnisz mnie. I tak się stało”.
Potęga owego księcia została wyolbrzymiona w tym celu, by zapowiedź jego klęski zyskać mogła walor proroctwa. Cytowany przekaz nie upoważnia bynajmniej do twierdzenia, że rozległe obszary wiślańskie w ostatniej ćwierci IX wieku – gdy doszło do wojen morawsko-wiślańskich – podlegały władzy jednego księcia. Wręcz przeciwnie. Żywociarz nie pisze tu o księciu Wiślan, lecz o księciu siedzącym w Wisłach, a więc o jednym z książąt wiślańskich.
O innym księciu wiślańskim, działającym w tym samym czasie, dowiadujemy się dzięki informacji zawartej w traktacie O rządach państwem napisanym w połowie X wieku przez cesarza bizantyńskiego, Konstantyna Porfirogenetę. Według niego: „pokolenie prokonsula i patrycjusza Michała, syna Wyszewicza, księcia Zachlumian, przyszło od niechrzczeńców mieszkających nad Wisłą, zwaną Licyke, i osiadło nad rzeką, zwaną Zachlumą”.
Wysz więc, dziad Michała, księcia plemiennego u serbskich, południowych Zachlumian, przybył znad Wisły właśnie w początkach ostatniej ćwierci IX wieku. Domyślać się wypada, że Wysz uszedł z ojczystej ziemi czy to w wyniku klęski w walkach wewnętrznych, czy to ustępując przed naporem morawskim. W każdym razie nie był to ów książę wspomniany przez Żywot św. Metodego, który dostał się do niewoli morawskiej i uznał zapewne zwierzchnictwo Świętopełka morawskiego, czego poręką był chrzest owego księcia wiślańskiego.
Niewielkie plemiona z natury rzeczy reprezentowały bardziej tradycyjny typ organizacji społecznej niż plemiona wielkie. Wśród tych ostatnich rozbicie na różnorodne grupy społeczne, a zwłaszcza wysunięcie się włodyków i książąt na czoło plemienia, było w VIII-IX wieku daleko bardziej zaawansowane. W nazwie jednak, na przykład Golęszyców, odczytujemy zmiany, które nie ominęły i małych plemion.
Golęszyce zajmowali terytorium położone na wschód od Bramy Morawskiej, nad Opawą i jej dopływami. Kraj to był górzysty, w przeważającej mierze pokryty wielkimi lasami, gdzieniegdzie tylko rozświetlony polanami. Zaludnienie więc 5 golęszyckich okręgów grodowych – tyle ich podaje zapis Geografa bawarskiego – było znacznie rzadsze niż analogicznych opoli, na przykład ślężańskich, po większej części położonych na czarnoziemach dolnośląskich.
Nazwa Golęszyców urobiona jest od przezwiskowego imienia Golęsz, podobnie jak nazwa Dziadoszan-Dziadoszyców od imienia Dziadosz, a ruskich Radymiczów i Wiatyczów od imion: Radym-Radzim i Wiatko. Nazwy takie określają czy to potomków danej osoby, czy też ludzi od niej zależnych (na przykład Proboszczewice to ludzie należący do jakiegoś proboszcza; stąd takie nazwy wsi powstałe w XI-XIII wieku, zachowane do dziś). Ta oboczność znaczeniowa ukształtowała się na podstawie struktury rodzin i rodów: do rodziny należeli, jak wspominaliśmy, niewolni; do hierarchicznych rodów – zależni klienci.
Golęszyce więc to ludzie Golęsza. Tkwi w tej nazwie pamięć o roli organizatorskiej owego Golęsza, mniejsza o to, o ile wyolbrzymionej przez późniejsze legendy czy pieśni, recytowane być może podczas uroczystości plemiennych. Tego typu samookreślenie się ukazuje chyba dość wyraźnie, że w odczuciu społecznym w IX wieku dopuszczalna była możliwość wysunięcia się jednostki nie tylko na czoło plemienia, lecz w pewnej mierze ponad plemię. To odczucie wynikało zapewne z charakteru stosunków rodzinno-rodowych, leżących u podstaw struktury społecznej plemion zamieszkujących w VIII-IX stuleciu ziemie od Odry do Bugu.
Sporną sprawą jest data upowszechnienia się wśród Słowian nowej nazwy określającej naczelnika plemienia – terminu: książę, który brzmiał pierwotnie krceng. Zapożyczono go z jakiegoś dialektu germańskiego. Większość językoznawców skłonna jest datować tę pożyczkę na I-II wiek naszej ery. Część jednak germanistów dowodzi, że do przyswojenia tego określenia przez Słowian doszło dopiero w VII-VIII wieku na terenie naddunajskim lub nadłabskim. W językach bowiem wschodnich Germanów, z którymi Słowianie stykali się w pierwszych wiekach naszej ery, brak właśnie tego słowa. Badacz starożytności słowiańskich może do tego dorzucić inną obserwację: w zachodnich połaciach południowej Słowiańszczyzny określano władcę niekiedy słowem: wojewoda, akcentując jego funkcje wodzowskie. Pierwsza więc fala wojowniczych migracji słowiańskich bądź nie znała wyrazu krceng, bądź używała go na oznaczenie wielmoży-panów, czego późniejsze ślady w językach słowiańskich są wyraźne. Najprawdopodobniej też dopiero w VII-VIII wieku przejęli Słowianie od Germanów słowa: druh – drużba – drużyna z zachodniogermańskiego: truht. Obie te pożyczki szybko upowszechniły się wśród Słowian i ludów bałtyjskich (litewskie: kuingas, draugas). Natomiast termin karl – kral – król nie sięgnął już na wschodnią Słowiańszczyznę. Nazwa ta urobiona została na przełomie VIII i IX wieku na zachodzie Słowiańszczyzny od imienia Karola Wielkiego. To imię własne, wokół którego oplotły się elementy legendarne, baśniowe i może nawet magiczne, stało się w językach zachodniosłowiańskich nazwą pospolitą, określającą wielkiego władcę.
Zapożyczenie takich czy innych terminów z obcych języków nie jest jeszcze dowodem braku samej instytucji określanej przejmowaną nazwą. Stosunkowo szybka zmiana charakteru instytucji, powodująca powstanie poczucia nieadekwatności starego desygnatu, stanowi bowiem także podstawę przyswajania obcych nazw, zwłaszcza gdy niezbyt dokładnie znana ich treść umożliwia dość dowolną interpretację, przesunięcie akcentu znaczeniowego. W taki właśnie sposób imię Karola Wielkiego przekształciło się w określenie króla.
Nowy charakter roli naczelnika plemienia – księcia, wykształcający się na naszych ziemiach w VIII-IX wieku, znajdował realne oparcie w stałej drużynie. W dawniejszej przeszłości drużyny powstawały na okres przedsięwzięcia wojskowego, a po jego przeprowadzeniu rozpadały się. Stałość osobistego stosunku między księciem i jego drużyną, stosunku mającego w dużej mierze charakter patrymonialny, sprzeczna była z miejscem wolnego woja w organizacji rodzinno-rodowej, sąsiedzkiej, opolnej, plemiennej. Prowadzić to musiało do konfliktów między obowiązkami drużynnika wobec starosty rodowego i zgromadzenia opolnego a jego obowiązkami wobec księcia. Te konflikty nie zagrażały w sposób istotny tradycyjnej organizacji plemiennej, dopóki drużyna była nieliczna, dopóki księcia i plemię łączyły wyraźnie wspólne interesy.
Wczesnośredniowieczne ryty intronizacyjne, których ślady odczytujemy z późniejszych legend i ceremonii, ukazują dość jasno miejsce księcia w strukturze plemiennej IX wieku. Najważniejsze ślady elekcji i intronizacji książąt plemiennych zachowały się w legendach o początkach dynastii piastowskiej i przemyślidzkiej oraz w znanym ze średniowiecza obrzędzie intronizacyjnym książąt karynckich, w którego słowiańsko-chorutańskie pochodzenie nikt nie wątpi.
Legendy polska i czeska głoszą, że założyciele dynastii byli chłopami. W końcu XI wieku w monarszej komorze na Wyszehradzie przechowywano jeszcze łapcie, które należeć miały do legendarnego Przemysła. Obrzęd karyncki wymagał jeszcze w XIV wieku, by przyszły książę ubrany był w prosty, chłopski strój, choć otaczający go towarzysze nosili zbroje i szaty rycerskie. Co więcej, na kamiennym tronie karynckim siedział prosty chłop, on też kierował intronizacją, ustępując w końcowej fazie ceremonii swe miejsce nowemu księciu. Kamienny tron, używany podczas intronizacji, istniał też w Pradze.
Jest rzeczą znaną, że w uroczystym ceremoniale, zwłaszcza o charakterze choćby częściowo sakralnym, zachowywały się ryty bardzo tradycyjne, sposoby postępowania dawno wyszłe z użycia na co dzień. W podaniu gnieźnieńskim i praskim, w realiach intronizacji karynckiej odnajdujemy relikty czasów odległych, plemiennych, gdy książę, jak pisał anonimowy kronikarz polski o Popielu, „nie występował tak okazale, otoczony tylu rzędami towarzyszącej mu klienteli”, gdy w warunkach ogólnej niwelacji kultury materialnej ubiór księcia i ubiór zwykłego opolnika były bardzo podobne. Strój, używany tradycyjnie podczas intronizacji zapewne jeszcze w X wieku w Polsce i Czechach, a w Karyntii dowodnie jeszcze w XIV wieku, stał się najprawdopodobniej podstawą podania o chłopskiej genezie dynastii Piastów i Przemyślidów.
Chorutański ryt intronizacyjny, którego ślady odnajdujemy w podaniu czeskim i polskim, związany był z elekcją. Początkowo brało w niej udział całe plemię, czego transfiguracją stał się później chłop kierujący obrzędem, decydujący formalnie o objęciu tronu przez nowego księcia.
Jakże odmienne są: obyczaj germański wynoszenia wodza na tarczy i rozpatrywany słowiański – zajmowania kamiennego tronu. W rycie chorutańskim istotną rolę symboliczną odgrywały wół i kobyła, stojące po bokach tronu. Mamy tu do czynienia z różnicą między obyczajami społeczeństwa, któremu przewodzą wojowie, i społeczeństwa, w którym dominują rolnicy.
Ten pierwszy typ społeczności plemiennej reprezentowali też południowo-zachodni Słowianie, jak ukazuje to tamtejsza nazwa władcy: „wojewoda”. Podobny ślad dawnego zróżnicowania charakteru wzorów kulturalnych, którym hołdowały plemiona słowiańskie, upatrywać można w nazwie daniny składanej księciu na terenie obodrzyckim: „wojewodnicy”. W głębi Słowiańszczyzny niewielkie drużynki książęce w VIII i IX wieku nie pełniły funkcji wyodrębnionego aparatu władzy, zapewniały one tylko książętom mocniejszą pozycję wobec jego współzawodników spośród wielmoży i włodyków, wobec zgromadzenia plemiennego, któremu przewodzili włodycy i wielmoże. Czy terminy te w VIII-IX wieku były synonimami, czy też oznaczały one nieco różną pozycję – trudno orzec.
Konsolidacja organizacji plemiennej widoczna jest w źródłach archeologicznych odkrywanych między Odrą i Bugiem. Miejsce bardzo prymitywnych i skromnych palisadowych czy zasiekowych konstrukcji obronnych, pochodzących z VII-VIII wieku, zajęły silne umocnienia grodowe. Zmiana ta dokonała się, jak wynika z toczonych między archeologami dyskusji źródłoznawczych, w IX stuleciu, wcześniej na Pomorzu nadodrzańskim oraz na południu naszych ziem, nieco później w Polsce środkowej.
Były to grody jednoczłonowe, w równej mierze opolno-plemienne, jak książęce czy włodycze. W razie obcego najazdu służyły za schronienie dla mieszkańców całej okolicy. Kierownictwo obrony jednak spoczywało w rękach księcia i jego drużynników bądź włodyki i jego druhów, których siedziby mieściły się w obrębie umocnień grodowych. Dopiero w początkach X wieku zbudowane zostaną pierwsze grody dwuczłonowe, z wyodrębnionym, silnie umocnionym ośrodkiem władzy. Upatrywać w tym wypada zewnętrzny symptom jakże doniosłych zmian wewnętrznych: ukształtowania się państwa.
Kształt ustrojowy państwa, które powstać i okrzepnąć miało w X stuleciu, zależał przede wszystkim od tego, czy jako główny czynnik, rozbijający plemienny porządek, wysunie się włodyczy ród hierarchiczny, czy też książę. U ujścia Odry i nad górną Wisłą na czoło tworzącego się państwa wysunęli się w początkach X wieku włodycy. U Polan gnieźnieńskich zwyciężył książę.
W początkach X wieku nic jeszcze nie zapowiadało ani przyszłych granic średniowiecznych państw zachodniosłowiańskich, ani dominanty ich treści etnicznych. Rubieże puszcz i gór dzieliły całą Słowiańszczyznę na bardzo wiele kompleksów. Wielki pas puszcz środkowopolskich od Łysogór po Wzgórza Trzebnickie i Góry Kocie stanowił tak samo trudną do pokonania granicę naturalną, jak Karpaty i Sudety. Szlaki zaś komunikacyjno-osadnicze prowadzące z terytorium polańskiego i środkowej Polski wzdłuż Warty i Pilicy do ziemi Wiślan spełniały analogiczną rolę, co Brama Morawska i przełęcze karpackie czy sudeckie. Poza kilkoma ogromnymi puszczami, w których głąb człowiek nie przenikał, rozwijało się na polanach wśród lasów osadnictwo niewielkich plemion, czego ślady archeologiczne są dobrze znane.
Nie było jeszcze ostrych granic, oddzielających od siebie większe zespoły języków plemiennych, chociaż niektóre odmienności fonetyczne gwar sąsiadujących z sobą plemion stanowić mogły podłoże ułatwiające kształtowanie się poczucia obcości. Odróżnić wypada przy tym znaczenie językowe i społeczne odrębności gwarowych. Dla językoznawcy tzw. mazurzenie (wymowa cz, sz, ż jak c, s, z, na przykład czapka-capka) jest mniej ważkim wyznacznikiem podziałów gwarowych niż na przykład występowanie w niektórych językach połączeń ro, które w innych językach zachodniosłowiańskich wymawiało się i wymawia jako ra, na przykład polskie krowa, broda, w przeciwieństwie do czeskiego: kraWa, brada. Tymczasem pierwsza ze wspomnianych różnic fonetycznych wywoływała – jak dobrze o tym wiemy z czasów późniejszych – wzajemne przedrzeźnianie się mazurzących i niemazurzących grup, gdy druga nie stała się źródłem docinków.
Biorąc pod uwagę te odrębności fonetyczne gwar zachodniosłowiańskich, które raziły nieprzyzwyczajone ucho, a nie kierując się ich miejscem w systematyce językoznawczej, stwierdzić wypadnie, że gwary polańskie były zapewne bliższe czeskim i łużyckim niż wiślańskim bądź mazowieckim. Z drugiej zaś strony jest rzeczą znaną, że między gwarami wiślańskimi (małopolskimi) a słowackimi i morawskimi istniały i istnieją gwary o cechach przejściowych, występujące nad górną Odrą, nad Olzą, w Beskidzie Śląskim i Małym, w północnych Morawach i północno-zachodniej Słowacji.
W sytuacji etnicznej, politycznej, społeczno-gospodarczej i kulturalnej Europy środkowo-wschodniej, w skomplikowanym układzie zależności i tendencji rozwojowych, charakteryzujących dzieje tej części naszego kontynentu w X i w początkach XI wieku, poszukiwać wypada nie jednej przyczyny, lecz całego splotu przesłanek, które doprowadziły do narodzin państwa i zalążków narodu polskiego w jego średniowiecznych granicach.
Wszystkie wczesnośredniowieczne państwa europejskie powstawały w warunkach słabo zarysowanego rozwarstwienia klasowego. Na ziemiach dawnego imperium rzymskiego charakteryzowało ono najeźdźców, powołujących do życia nowe państwa o skomplikowanym charakterze etnicznym. Na terenach, które – jak m.in. dorzecza Odry i Wisły – nie wchodziły poprzednio w skład cesarstwa antycznego, w ogóle nie występowały silniejsze przeciwieństwa klasowe w czasach formowania się państw. Na tych właśnie terenach powstanie państw poprzedzone było wykształceniem się państewek czy księstw plemiennych.
Źródła oświetlające dzieje Sasów i ludów skandynawskich pozwalają przypuszczać, że w księstwach plemiennych współistniała władza książęca, oparta o stałą drużynę, oraz wiec ludowy, który powoływał księcia, decydował zarazem o innych najbardziej podstawowych sprawach publicznych: wojnie i pokoju. Powstawały też przejściowe lub bardziej trwałe związki księstw plemiennych. Bodźcem skłaniającym do współpracy były z reguły zjawiska polityczne: walka z obcym zagrożeniem bądź wspólna, grabieżcza eksploatacja sąsiedniego ludu.
Ekspansja tworzącego się w drugiej połowie IX stulecia państwa morawskiego w równej prawie mierze zagroziła wszystkim jego sąsiadom. Dopiero klęski poszczególnych plemion skłoniły je do współpracy. Stała się ona na przełomie IX i X wieku zalążkiem nowych organizacji państwowych, tak w Kotlinie Czeskiej, jak i nad górną Wisłą.
Na czoło związku plemion zachodnioczeskich, które w końcu IX wieku porwały się do walki ze zwierzchnością morawską, wysunął się książę praski. Upadek państwa morawskiego około 906 roku pozwolił księciu Wratysławowi (zmarł około 921 roku) na przekształcenie prymatu Pragi w jej zwierzchnictwo. Wratysław potrafił nie tylko usunąć kilku plemiennych naczelników plemion zachodnioczeskich, lecz rozszerzyć swe wpływy na Serbię połabską i związać się sojuszem z Wieletami. Jego młodszy syn, Bolesław Srogi, zamordowawszy swego brata Wacława w roku 929, zjednoczył całą zachodnią połać Kotliny Czeskiej. W kilka lat później książę libicki, który w początkach X wieku zdążył zapewnić sobie prymat nad wschodnią częścią terenów czeskich, uznał oficjalne zwierzchnictwo Pragi, lecz nadal występował dość samodzielnie. Przykład czeski ukazuje, jak w początkach X wieku formowała się organizacja państwowa na obszarach zależnych poprzednio od książąt morawskich. Upadek państwa morawskiego przyniósł samodzielność księstwom wiślańskim, lecz jednocześnie zagrożenie ze strony Węgrów, którzy chętnie posługiwali się drużynami słowiańskimi w wyprawach grabieżczych na zachodnią Europę.
Na przemiany wewnętrzne społeczeństw wiślańskich zdają się rzucać nieco światła dzieje wielkich tamtejszych grodów. Ich początki datowane są na IX wiek, lecz – o ile można sądzić na podstawie dotychczasowych skromnych badań grodziska w Naszowicach pod Starym Sączem i w Stradowie (12 km na zachód od Wiślicy) – zostały one rozbudowane dopiero w X wieku, stając się wieloczłonowymi założeniami; przekształciły się z grodów, będących miejscem schronienia w czasie walk wewnętrznych, w ośrodki życia politycznego i ekonomicznego. Związek księstw wiślańskich przeistoczył się w państwo oligarchiczne, w którym dawni książęta plemienni i najwięksi włodycy ujęli wspólnie władzę w swe ręce. Taka forma tworzącego się państwa ułatwiła powstanie uprzywilejowanych politycznie własności ziemskich, książęcych i włodyczych.
Kraków stał się głównym ośrodkiem związku wiślańskiego. W jego skład weszły zapewne Opolszczyzna oraz północne skraje państwa morawskiego, które nie popadły w zależność od Węgrów: ziemie nad górną Odrą i górne Poważe aż po Trenczyn. Samodzielność Wiślan szybko jednak została zagrożona. W pierwszej bowiem połowie X wieku książę gnieźnieński rozciągnął swą władzę nad środkową Polską, opierając granice swego państwa o Łysogóry i środkową Wisłę, a następnie wyzyskując osłabienie księstw lędziańskich, podbijanych przez Ruś Kijowską, podporządkował sobie terytorium między Wisłą i górnym Wieprzem. W tej sytuacji najpóźniej w początkach drugiej połowy X wieku kształtujące się oligarchiczne państwo wiślańskie uznało zwierzchność księcia praskiego, Bolesława Srogiego, zachowując niewątpliwie znaczny zakres samodzielności, przede wszystkim w sprawach wewnętrznych. Zależność od Czech na pewno nie powstrzymała rozwoju własności możnowładczej, raczej mu sprzyjała.
Drogi rozwojowe plemiennego księstwa gnieźnieńskiego Polan, które z czasem stało się jądrem Polski, były zgoła inne. Maleńkie to plemię potrafiło w ciągu życia trzech pokoleń podporządkować sobie rozległe obszary środkowego pasa ziem polskich od Odry po środkową Narew. Na obszarze tym istniały poprzednio, w IX wieku, plemiona silniejsze i bogatsze niż gnieźnieńscy Polanie. Do takich na pewno należało sąsiadujące z Polanami plemię, panujące nad urodzajnymi czarnoziemami kujawskimi i tamtejszymi wydajnymi solankami.
Jeśli mimo to właśnie Polanie podporządkować sobie potrafili nie tylko drobne księstwa plemienne, lecz także i silniejsze od siebie, to wątpić trzeba, by osiągnęli to środkami pokojowymi. Dotychczasowe badania archeologiczne grodzisk środkowego pasa ziem polskich ukazały interesujące zjawiska. Poza obszarem gnieźnieńskim nie odkryto tu dotąd żadnego grodu, który by egzystował nieprzerwanie od VIII po X wiek. Na wielu grodziskach odkryto warstwę spalenizny oddzielającej dwa okresy funkcjonowania grodu, przy czym spalenie tych grodów przypada na IX-X wiek. Część zniszczonych grodów nie została zresztą odbudowana, a ich funkcje przejęły grody nowo założone. Są to materialne ślady wojennej działalności Polan, podboju środkowopolskich plemion, likwidacji ich ośrodków grodowych i nowego urządzenia podbitych ziem.
Gnieźnieńskie akcje militarne podejmowali początkowo łącznie książę z jego drużyną i opola polańskie. Udział w łupach i trybutach narzucanych sąsiadom otrzymywali wszyscy, lecz w różnej proporcji. Książę zagarniał najwięcej. Grabieżcza działalność Polan wywoływać musiała odpór, powodować wojny, w których nie gardzono żadnym podstępem i okrucieństwem.
W czasie tych wojen zwycięski książę polański niszczył arystokrację plemienną sąsiednich księstewek, narzucał podbitym opolom i osadom stałe świadczenia, ściągane przez książęcych włodarzy i wojów osadzonych po grodach. Na pewno też część ludności przesiedlano na lesiste peryferie osadnicze i obracano w niewolnych. Chętnych do służby wojennej u zwycięskiego księcia osadzano na rubieżach tworzącego się państwa, powierzając im pierwszą linię obrony granic, włączając w szeregi wojów książęcych. Ich gospodarki nie były zapewne obciążone żadnymi innymi świadczeniami. Zależność osobista tych wojów od pana grodowego stać się jednak miała w przyszłości, w XI-XII wieku, niejednokrotnie powodem zepchnięcia ich w szeregi klasy chłopskiej. Bardziej uprzywilejowaną pozycję zyskiwali wojowie polańscy obejmujący gospodarstwa, z których wysiedlono dawnych ich właścicieli. Ci wojowie wychodzili także ze związków opolnych, lecz zyskiwali w ramach tworzącej się organizacji państwowej uprzywilejowane miejsce.
Militarno-patrymonialny charakter monarchii wczesnopiastowskiej w połowie X wieku uwidacznia się wyraźnie w opisie państwa Mieszka I, pochodzącym z roku 965-966: „pobierane przez niego opłaty w odważanym kruszcu idą na żołd dla jego mężów: co miesiąc przypada każdemu określona jego ilość. Ma on trzy tysiące pancernych podzielonych na oddziały, a setka ich znaczy tyle, co dziesięć secin innych. Daje on tym mężom odzież, konie, broń i wszystko, czego potrzebują. A gdy jednemu z nich urodzi się dziecko, każe mu wypłacać żołd od chwili urodzenia, czy jest dziewczyną, czy chłopcem. Gdy dorośnie, to mężczyznę żeni i wypłaca za niego dar ślubny ojcu dziewczyny, zaś dziewczynę wydaje za mąż i płaci dar ślubny jej ojcu”. (Informacja zapisana przez Ibrahima ibn Jakuba, znana z jedenastowiecznego dzieła geograficznego napisanego przez al Bekriego.)
W takim państwie nie było miejsca na ziemską własność możnowładczą. Istotnie też na jego obszarach nie odnajdujemy później wielkiej własności, której można by przypisać starą metrykę. Wręcz przeciwnie, jeśli źródła dwunastowieczne i z początków XIII stulecia pozwalają dokładniej określić charakter wielkiej własności ziemskiej na obszarach pierwotnego państwa polańskiego, to ukazują, że u jej podstaw leżą nadania monarchów państwa piastowskiego.
Grupę rządzącą w państwie polańskim w pierwszej połowie X wieku stanowili książę i jego dostojnicy, łączący w swych rękach dowództwo nad poszczególnymi oddziałami drużynniczymi z zarządem terytorium grodowym i gospodarką książęco-państwową na jego obszarze oraz z nadzorem nad świadczeniami ludności wolnej, pozostającej w związkach opolnych, podporządkowywanych państwu. Była to niejako kolektywna eksploatacja całego społeczeństwa przez kilkadziesiąt rodzin z rodziną książęcą na czele. W skład grupy rządzącej wchodzili zapewne nie tylko Polanie, lecz także i ci spośród książąt i arystokracji plemion środkowopolskich, którzy opowiedzieli się po stronie zwycięskiego księcia gnieźnieńskiego.
Stulecie pierwszych podbojów polańskich, od połowy IX po połowę X wieku, to stulecie zniszczeń, lecz także i odbudowy. Ówczesne zniszczenia dóbr materialnych i straty ludnościowe były na pewno bardziej brutalne i większe niż w czasach dawnych walk międzyplemiennych, lecz i odbudowa zyskała znacznie większy niż dawniej rozmach.
Zwycięskie państwo polańskie nie likwidowało opoli ani węższych związków osadniczo-sąsiedzkich, ale podporządkowywało je sobie. Opola traciły znaczenie polityczne, lecz opolnicy, jeśli przeżywszy podbój nie spadli do rzędu niewolnych i pozostali na swych dawnych gospodarstwach, zachowywali na pewno dawne zwyczaje, znaczną samodzielność w zakresie wewnętrznych spraw opolnych i sąsiedzkich. Obowiązani byli zresztą do solidarnej odpowiedzialności wobec państwa, w czym krył się element upadku znaczenia organizacji opolnej. Jedynym bowiem sposobem obrony przed ową wspólną odpowiedzialnością opola było wskazanie i wydanie winnych naruszenia interesów państwowych. Osłabiało to powoli spójność opola wobec włodarza, pana grodowego, księcia, co prowadziło w X-XI wieku do całkowitego przekształcenia opola w narzędzie władzy państwowej, do początkowo nikłego, lecz stale wzrastającego ograniczenia wolności opolników-dziedziców.
Największa degradacja – to oczywiście obrócenie w niewolę, co w małym tylko stopniu łagodził patrymonialny charakter niewoli oraz wzmożona ochrona niewolnych i ich gospodarki ze strony księcia. Zwiększona opieka państwa po pewnym czasie musiała jednak rozładowywać rozgoryczenie i poczucie frustracji społecznej, wywołane degradacją, wzmagać samodzielne inicjatywy gospodarcze, zwłaszcza drugiego pokolenia. Wynikający stąd wzrost uzyskanych dóbr konsumpcyjnych pozostawał w obrębie gospodarki niewolnej, umożliwiał niewolnym udział w okazjonalnej wymianie, w nabyciu lepszych narzędzi, niekiedy ozdób czy innych przedmiotów o charakterze na poły luksusowym.
Zniszczenia, przesiedlenia i degradacje godziły w istniejące struktury społeczne, powodowały przejściowe i krótkotrwałe obniżenie się poziomu kultury materialnej Polski środkowej, choć jednocześnie stopa życiowa polańskich zdobywców szybko wzrastała. Tworzące się państwo zapewniło jednak możliwości ponownej stabilizacji osadnictwa i rozwoju gospodarczego w znacznie większym stopniu niż poprzednie księstwa plemienne. Tak na przykład obronne osadnictwo na północnym pograniczu państwa polańskiego zamknęło drogę najazdom pomorskim i pruskim. Wolinianie zachodniopomorscy czy wikingowie z Truso nie mogli już zdobywać niewolników, musieli ich kupować. Było to zapewne główną przyczyną powolnego upadku Truso w X stuleciu.
Od przełomu IX i X wieku na tereny Wielkopolski i Kujaw poczyna napływać srebrny kruszec, przede wszystkim moneta arabska, czego materialnym śladem są skarby wczesnośredniowieczne. Ich analiza wykazała, że w pierwszej połowie X wieku srebro napływało do środkowego pasa ziem polskich głównie z Pomorza. Ważniejszy jest może inny wniosek wynikający z tej analizy: moneta arabska i srebrny kruszec pełniły już w pierwszej połowie X wieku rolę pieniądza kruszcowego, którym posługiwała się nie tylko grupa rządząca i jej drużynniczy aparat władzy, lecz także znaczna część wolnej ludności. Kruszcu srebrnego napływało zresztą więcej, niż potrzeba go było jako środka okazjonalnej wymiany w warunkach gospodarki naturalnej i autarkicznych tendencji gospodarki książęcej. Stąd też trafiał on do ziemi jako skarby włodyków i wojów, jako skarby rodzinne i rodowe. Największe jednak skarby, pochodzące w dużej mierze z łupów wojennych, nigdy nie trafiły do ziemi; chronione były po grodach w komorach księcia i jego możnych druhów.
Szczególną pozycję w państwie polańskim zajmowało Mazowsze. Tworzyło ono przed podbojem gnieźnieńskim znaczniejsze już księstwo plemienne, obejmujące rozległe obszary na północ i wschód od środkowej Wisły po puszcze zwane później Kurpiowską i Białą. Na lewym zaś brzegu Wisły należał do księstwa mazowieckiego obszar rozszerzający się począwszy od lasów na północ od ujścia Zgłowiączki do Wisły poprzez lasy między Ochnią i Studwią, Skierniewką i Rawką aż po wododział między Pilicą i Bzurą.
Pokonane przez Polan Mazowsze zachowało zapewne znaczny zakres wewnętrznej samodzielności, opłacany trybutem i obowiązkiem pomocy wojskowej wobec książąt gnieźnieńskich. Gwarancję wierności Mazowsza uzyskano chyba przez powołanie na dwór gnieźnieński dzieci księcia mazowieckiego i jego dostojników, jak bywało to w powszechnym wówczas zwyczaju, a może także przez wybudowanie grodu włocławskiego i obsadzenie go silną załogą polańską. Pamięć o zalążkach własnego, samodzielnego państwa stanowić miała jednak jedno ze źródeł separatyzmu mazowieckiego.
Na słabo zaludnionym lesistym Pomorzu Wschodnim trwały zapewne jeszcze w X wieku dawne formy bytu plemiennego. Pomorze Zachodnie pod względem językowym tworzyło jeden obszar z zaodrzańskimi – patrząc z Gniezna – plemionami wieleckimi. Co najmniej Wolinianie pozostawali w połowie X wieku w ścisłym kontakcie ze związkiem oligarchicznych wieleckich państewek plemiennych.
Szybki wzrost w X wieku ośrodków nadmorskich, przede wszystkim Wolina i Kołobrzegu, od końca zaś stulecia Szczecina, w niewielkim stopniu oddziaływał na ich zaplecze. Poza okolicami Pyrzyc przeważał dawny typ gospodarki ekstensywnej, w której często dominowało rolnictwo żarowe i eksploatacja bogactw leśnych. Rozwijające się grody nadmorskie czerpały wielkie korzyści ze skierowania swej działalności na morze, z rybołówstwa, korsarstwa, handlu, Kołobrzeg zaś także z eksploatacji solanek. Dogodne drogi wodne zapewniały mieszkańcom ziem wokół Zalewu Szczecińskiego zyski z pośrednictwa między strefą wielkiej wymiany na Bałtyku a dorzeczem Odry.
Zarówno wpływy wzorów wieleckich, jak i sytuacja gospodarcza sprzyjały kształceniu się na Pomorzu Zachodnim małych państewek, w których władza należała do nielicznej grupy wielmożów. Podstawę ich pozycji stanowiły wielkie skarby, gromadzone z pokolenia na pokolenie, oraz poparcie licznej klienteli, rekrutującej się tak z mieszkańców grodów, jak i okolicznych osad śródleśnych. Niezbyt odległe tradycje plemienno-rodowe, wpływ słowiańskiego słownictwa ujmującego od wieków wszelkie związki społeczne w kategoriach związków krwi, legły u podstaw stosunku między zachodniopomorskimi możnymi i ich klientelą. Poszukujący opieki możnych stawali się adoptowanymi członkami rodu, któremu przewodził wielmoża. Współzawodnictwo między wielmożami zmuszało niekiedy do zwoływania zgromadzeń ogółu wolnych, co umożliwiały niewielkie rozmiary państewek zachodniopomorskich.
Ani jednak zwoływanie jeszcze w początkach XII wieku zgromadzeń ludowych w znacznych zachodniopomorskich ośrodkach grodowych, ani brak rozwiniętego aparatu skarbowego i militarnego nie może przesłaniać wczesnopaństwowego charakteru terytorialnych organizacji zachodniopomorskich w X i XI wieku. We wczesnośredniowiecznej Europie, gdzie państwa powstawały z reguły w toku podboju zewnętrznego bądź zbrojnego jednoczenia pobratymczych plemion, gdzie więc typową formą wczesnego państwa była monarchia, państewka zachodniopomorskie należą do zjawisk dość osobliwych, ale bynajmniej nie wyjątkowych. Ten sam typ organizacji państwowej, choć w odmiennych wariantach, znajdujemy i gdzie indziej. Oligarchiczna demokracja i niedorozwój aparatu państwowego charakteryzowały bliski etnicznie i geograficznie Pomorzu Zachodniemu związek wielecki, lecz także – by pozostać w strefie Bałtyku – państewka szwedzkie, których początkową organizację znamy dzięki dziewiątowiecznym obserwacjom misjonarzy frankijskich.
Podobnie jak Pomorze Wschodnie, tak i dorzecze średniej Odry trwało w X wieku przy dawnych formach bytu społecznego. Zapisy pochodzące z drugiej połowy X stulecia ukazują, że na ziemiach tamtejszych trwały nadal mniejsze i większe organizacje plemienne, w dużej części znane z zapisu Geografa bawarskiego. Od dolnego Bobru po dolną Barycz rozciągały się dzierżawy Dziadoszan. Nad Bystrzycą, Ślężą, Oławą oraz Widawą panowali Ślężanie, których książę plemienny w połowie X wieku uznawał zwierzchność praskich Przemyślidów. Widomy znak tej zależności stanowiła zapewne czeska załoga w Niemczy. Położenie tego grodu w pobliżu kultowego centrum na górze Ślęży mogło ułatwiać Czechom kontrolę nad politycznymi aspektami ślężańskiego kultu pogańskiego.
Z kształtujących się w pierwszej połowie X wieku zachodniosłowiańskich organizmów państwowych rozwinęły się silniej tylko dwa: polański oraz czeski. Reprezentowały one dość podobne potencjały gospodarcze, polityczne, militarne. Wynik współzawodnictwa między nimi nie był jeszcze w połowie X wieku przesądzony.
Z punktu widzenia Gniezna i tamtejszej grupy rządzącej sytuacja międzynarodowa w początkach drugiej połowy X wieku kształtowała się niepomyślnie. Do przeszłości już należało względne odosobnienie z czasów przodków Mieszka I. Książęta kijowscy uzależnili Lędzian, którzy zachowując jeszcze samodzielność wewnętrzną, zmuszeni zostali w połowie X wieku do płacenia trybutu na rzecz Kijowa. Od państwa praskich Przemyślidów oddzielały Polan tylko puszcze, od Łysogór po Wzgórza Trzebnickie. Wreszcie margrabia saski Gero w roku 963 podbił Łużyce, rozszerzając strefę wpływów niemieckich po zbieg Nysy Łużyckiej i Odry. W następnych zaś latach Sasi zgłosili pretensję do terytorium Dziadoszan.
Nie było to tylko zetknięcie się różnych, ekspansywnych potęg politycznych, lecz także pogańskiego państwa Polan ze światem chrześcijańskim, którego ideologia nakazywała i sankcjonowała niszczenie pogan i zabór ich ziem. Ruś Kijowska nie była co prawda jeszcze państwem chrześcijańskim, choć księżna Olga przyjęła w Konstantynopolu chrzest. Ale właśnie w roku 959 Olga poczęła zabiegać w Niemczech o misję biskupią. Zmiana sytuacji przekreśliła jednak możliwości działania misji. Następca Olgi, jej syn Świętosław, niechętny był chrześcijaństwu. Próba księżnej stanowiła jednak groźne memento dla grupy rządzącej w Gnieźnie.
W tej niepomyślnej dla siebie sytuacji Mieszko i jego doradcy potrafili dostrzec okoliczność dla państwa polańskiego korzystną. Okazał się nią saski podbój Łużyc, traktowanych przez władcę praskiego jako strefa jego wpływów. Stwarzało to zagrożenie dotychczasowej znacznej samodzielności państwa czeskiego, którego pomocy od roku 955 zawdzięczały Niemcy szybkość upadku potęgi węgierskiej. Na tym tle udało się Mieszkowi nawiązać sojusz z Czechami. Jego rękojmia była jednostronna; stanowiło ją wydanie w roku 965 czeskiej księżniczki Dobrawki za Mieszka I. Czesi dali w ten sposób dowód swego uznania dla siły państwa polańskiego, które od lat obserwowali z Niemczy i Krakowa.
Rozpatrując w szerokiej perspektywie genezę sojuszu polsko-czeskiego i późniejszego chrztu Mieszka I w 966 roku, osiągamy właściwe wyjaśnienie tych wydarzeń. Skromna zapiska rocznikarska: „966. Książę Mieszko został ochrzczony” – stawia przed nami wiele pytań, na które odpowiedzi są wciąż bardzo różne, przy tym skutki chrztu księcia gnieźnieńskiego traktowane są jako przewidywane przezeń następstwa. Czy wolno jednak w rozmyślania Mieszkowe włączać naszą wiedzę o późniejszych wydarzeniach i procesach społecznych? Czy wolno naszą znajomość świata chrześcijańskiego w X wieku przypisywać Mieszkowi? Jest to na pewno błędem, trudno jednak w, pełni się od niego ustrzec.
Nie wystarczy znajomość kultury materialnej społeczeństwa polańskiego, coraz to pogłębiana dzięki badaniom wykopaliskowym, kultury słusznie nazwanej „szarą, jednostajną, bez cech wybitnych”. Nie wystarczy też hipotetyczna rekonstrukcja struktury społecznej i politycznej społeczeństw zamieszkujących w X wieku ziemie między Odrą i Bugiem. Były to struktury, jak starałem się uprawdopodobnić, dość rozmaite, z których pojedyncze elementy odnaleźć można w ówczesnej Europie zachodniej i środkowo-zachodniej. Dla zrozumienia chrztu władcy gnieźnieńskiego i jego zabiegów wokół stworzenia samodzielnej organizacji kościelnej konieczne jest także odtworzenie mentalności ówczesnych ludzi, rekonstrukcja ich kultury psychicznej, tradycyjnie nazywanej w sposób niezbyt precyzyjny duchową.
Ważkie przemiany społeczno-polityczne dokonujące się na naszych ziemiach w VIII-X wieku wiązały się ściśle ze zmianami w sferze przekonań, odczuć społecznych i ideologii, wyrażanych w dziełach i zachowaniu się ludzi, a jednocześnie stanowiących motywację i sankcje postępowania. W innym zgoła wymiarze chronologicznym, w znacznie powolniejszym tempie bardziej długofalowego rytmu rozwoju społecznego powstawały, powtarzały się, kumulowały inne zjawiska z zakresu psychiki społecznej: przekształcanie doświadczeń poznawczych w system wiedzy i wierzeń, w sposób patrzenia na przyrodę i społeczeństwo i w sposób ich rozumienia, który służyć mógł różnym ideologiom. Do tych przeistaczających się w powolniejszym rytmie zjawisk społecznych należał i należy język, przede wszystkim jego struktura, gdy tymczasem słownictwo bardziej jest wrażliwe na przemiany społeczne, polityczne, ideologiczne.
Zakres wiedzy i wierzeń – poznanie świata i sposób jego rozumienia – ograniczony był jego ustnym przekazywaniem. To samo dotyczyło zasobu umiejętności praktycznych, zarówno czysto technicznych, jak i umiejętności zachowywania się w różnych sytuacjach życiowych. Tu przekaz ustny wspierało wyrabianie nawyków.
Odmienny zakres zainteresowań różnych grup społecznych powodował, że rozporządzały one nieco odmiennymi zasobami wiedzy i wierzeń, przechowywanymi w zbiorowej pamięci tych grup. Odmienne też były nawyki postępowania przekazywane z pokolenia na pokolenie w poszczególnych grupach.
Stała kontrola starszych nad postępowaniem młodzieży odgrywała tym większą rolę, im mniejsza była grupa społeczna. Gwałtowny rozwój demograficzny, odrywanie się coraz to nowych grup przeciwdziałały kostnieniu wzorów postępowania, ułatwiały pojawianie się i utrwalanie modyfikacji. Nie należy zresztą sądzić, że odziedziczone po czasach plemiennych przekonania i wyobrażenia, normy i wzory tworzyły zwarty, wewnętrznie niesprzeczny system. Taki pogląd jest z gruntu fałszywy, choć przyjmowany często w sposób zazwyczaj nieświadomy. Był to w rzeczywistości system niespójny, jak niespójny jest i dziś światopogląd popularny oraz popularny system norm i wartości, choć i dziś, jak przed tysiącleciem, rzadka jest tego świadomość.
Podstawę rozszerzania zakresu poznania świata i modyfikacji tego poznania stanowiło doświadczenie życiowe poszczególnych grup, czasem chętnie przekazywane obcym, czasem zazdrośnie strzeżone. Empiryczną podstawę poszerzania wiedzy tworzyła przede wszystkim obserwacja, ale to, jak obserwowano, co dostrzegano, a tym bardziej jak tłumaczono zaobserwowane fakty i zależności, wynikało z istniejącego zasobu wiedzy i przekonań, ze sposobu patrzenia na świat, a w nie najmniejszej mierze także z fizjologicznych warunków obserwacji.
Majaczenia wywołane głodem, zmęczeniem, nadużyciem piwa czy miodu bądź po prostu marzenia senne traktowano jako wynik takiej samej obserwacji, jak obserwacja świata zewnętrznego. Majakom więc przypisywano ten sam realny byt co rzeczywistości zewnętrznej. Chętna wyobraźnia, karmiona od dzieciństwa opowiadaniami o duchach, boginkach, demonach i bogach, łatwo dostrzegała w mgle wznoszącej się o świcie nad dolinkami niejasne zarysy postaci tańczących, unoszących się w niebo lub zapadających w jezioro. Sprzyjało temu zmęczenie bądź chroniczne podrażnienie oczu wywoływane dymem snującym się po kurnych chatach lub ziemiankach. Sprzyjała temu chęć wejścia w kontakt z owymi pozaludzkimi siłami, które mogły – jak wierzono – człowiekowi pomóc, lecz mogły go też zniszczyć. Być może odgrywała tu niekiedy rolę chęć wyróżnienia się we własnej grupie, przydania sobie znaczenia.
Jednym z najważniejszych sposobów wyjaśniania zjawisk było posługiwanie się analogią: podobieństwo cech zewnętrznych traktowano jako podobieństwo istoty zjawiska. Przynosiło to – przyznać trzeba – w znacznym zakresie efekty pożyteczne, które stanowiły bardzo ważki dowód prawdziwości. Jeśli zaś wynik postępowania był negatywny, łatwo wynajdywano jakąś tego przyczynę uboczną, co pozwalało uznawać nadal słuszność samej zasady poznawania, rozumowania i wyjaśniania za pośrednictwem analogii. Zasady i dziś stosowanej, lecz w bardzo wąskich granicach.
Wynikiem wielowiekowej obserwacji i działalności praktycznej był znaczny zasób wiedzy, poszerzanej od czasu do czasu o przyswojenia osiągnięć obcych. Stanowiła ona podstawę gospodarki rolniczej, hodowlanej, eksploatacji bogactw leśnych, rzemiosł, prymitywnej higieny i zabiegów leczniczych. Inna rzecz, że wiedza ta, ściśle związana z tłumaczeniem zjawisk przyrodniczych i społecznych za pomocą mitu czy baśni, zawierała znaczne elementy magii. Przemieszanie elementów fantazji ludzkiej z praktyczną wiedzą przyrodniczą występować zresztą miało przez wiele następnych jeszcze stuleci, zwłaszcza – lecz nie tylko – w kulturze ludowej.
Nie umiano operować abstrakcją. Radzono sobie w ten sposób, że abstrakcjom przypisywano realne istnienie, co w metaforyce wyrażeń językowych przetrwało do dziś. Traktowanie abstrakcji jako realnego zjawiska prowadziło niekiedy do tego, że sama myśl o czymś stanowiła przesłankę wiarygodności realnego istnienia pomyślanej rzeczy.
Skojarzenia powstające w wyniku podobieństw fonetycznych stawały się podstawą przyrównania, wnioskowania, przypisywania różnym zgoła zjawiskom czy częściej wyobrażeniom wzajemnych związków. Słowo zyskiwało niejednokrotnie samoistną wartość i znaczenie, stawało się zaklęciem niezrozumiałe
mowy otaczającej człowieka ze wszystkich stron, miało charakter wróżby. Dobierano na przykład starannie imię, by stało się przepowiednią przyszłości. Na co dzień zadowalano się często przezwiskiem, jak gdyby starając się oszczędzić wróżebne imię. Możni władcy i książęta używali natomiast chyba stale prawdziwe imię, przydające dostojności.Zasób przecież nie tylko wiedzy praktycznej, lecz i umiejętności umysłowych był znaczny. Tak na przykład przy liczeniu posługiwano się zarówno jednostkami i dziesiątkami, jak i setkami oraz tysiącami. Dopiero dla zbiorów powyżej kilku czy kilkunastu tysięcy używano określeń: bez liku, ćma. Liczb nie odczuwano jako abstrakcji, wiązały się one zawsze z konkretnymi zbiorami realiów. Dodawanie i odejmowanie powyżej przysłowiowej liczby palców obu rąk sprawiało różne kłopoty, toteż posługiwano się w tym celu kamykami czy drewienkami: dla pamięci rzezano na deszczułkach bądź prętach liczby jednostek, dziesiątek, setek.
Rachuba czasu stwarzała nadzieję i pewność stałości cyklu przemian dziennych (dnia i nocy) oraz rocznych (wiosny, lata, jesieni, zimy). Obserwacja wegetacji roślinnej i zwierzęcej spowodowała liczenie na lata, lato bowiem było pełnią rozkwitu, gdy zima – zamarciem wegetacji. Ruch księżyca i pozorny ruch słońca stanowiły u wszystkich ludów, które nauczyły się liczyć, miernik upływu czasu, a zarazem zostały uznane za przyczyny cyklu zmian rozwojowych, zajmując istotne miejsce w wyobrażeniach o świecie i w zwyczajach religijnych.
Cykl zmian księżyca, czyli miesiąca, wyznaczał okres zwany tak samo: miesiącem. Dzielił się on na dość nierówne cztery części. Krótkimi były pełnia i zmiana, zwana inaczej pustką (gdyż księżyc nie świecił), długimi – czas pozornego wzrostu tarczy miesiąca, w tym okresie zwanego księżycem, czyli młodym księciem (określenie: nów jest późniejszego pochodzenia), oraz jej zanikania, który to czas zwano wiotechem, czyli wiotkim miesiącem. Rozumowanie za pośrednictwem analogii legło u podstaw przekonania, że wszystko, co rozpoczęto na nowiu, będzie rozwijać się pomyślnie, róść jak księżyc.
Społecznie ważkie było wyznaczanie pór roku, gdyż z cyklem wegetacyjnym łączyły się uroczystości kultowe rozpoczynające bądź zamykające poszczególne cykle prac rolnych, lecz mające i ogólniejsze znaczenie. Na pewno istnieć musiał w tym zakresie ściśle określony zwyczaj plemienny czy opolny. Religijne znaczenie ustalania pór roku powodować mogło, że zabiegiem tym kierowało jakieś kolegium doświadczonych starców, kierowników wybijających się rodów, a książę chyba ogłaszał tylko ich orzeczenie. Technicznie służyło do tego urządzenie dość proste: słup, zapewne rzeźbiony, wokół którego na kręgu wyznaczano za pomocą dużych kamieni bądź pali wbitych w ziemię kierunek cienia rzucanego przez wspomniany, centralny słup o wschodzie i zachodzie słońca w dniach przesileń i zrównania dnia z nocą, a więc miejsc na kręgu, z którym widziano w tych dniach wschodzącą lub zachodzącą tarczę słoneczną jak gdyby podzieloną na połówki przez zarys wspomnianego słupa. Relikty tego typu kręgu kultowego odkryto na Pomorzu Zachodnim, koło Trzebiatowa. Najtrudniejsza była oczywiście kilkuletnia, skrupulatna obserwacja, mająca zapewnić dokładne wyznaczenia wspomnianych miejsc. Prostsze, lecz mniej oddziaływające na wyobraźnię urządzenie polegało na wyznaczeniu krańca cienia rzucanego przez słup w południe we wspomnianych dniach dzielących rok słoneczny.
Dwie połowy dnia dzielono na trzy bądź na pięć pór: świt (zorza)-wschód-rano, południe, wieczór-zachód-zmierzch; noc dzielono tylko północą. Przybliżony podział dnia określał rytm pracy od świtu do wieczerzy, był zgoła wystarczający i dogodny w użyciu przez małe, lokalne społeczności, lecz okazywał się niekiedy zawodny, gdy w grę wchodziła współpraca rozproszonych grup, na przykład przy operacjach wojennych.
Pozorny obrót słońca ułatwiał orientację geograficzną; wyznaczenie stron świata sięgało zamierzchłej przeszłości indoeuropejskiej, lecz jego ścisłe określenie według zrównania dnia z nocą pozostawało zazwyczaj tajemnicą tych, którzy opiekowali się urządzeniem wyznaczającym podział pór roku. Horyzont geograficzny grup rolniczo-hodowlanych nie wykraczał poza strony dobrze znane, ścisłość wyznaczenia kierunków stron świata w ich życiu codziennym nie była potrzebna. Odgrywała ona natomiast istotną rolę przy pokonywaniu większych przestrzeni. Umiejętność dobrej orientacji, znajomość i pamięć fizjografii i geografii osadniczej różnych okolic stanowiły warunek sprawnej działalności wojskowej. Wyrobieniu tych umiejętności sprzyjała praktyka łowiecka, podejmowana także nocą, w wielkich lasach, zmuszając do orientacji według położenia gwiazd, układu występowania roślinności, biegu rzek i strumieni.
Zabijacy, spośród których rekrutowali się drużynnicy Mieszkowi, a na pewno nie brakło między nimi wychodźców z sąsiedzkich obszarów, nie przykładając się do gospodarki rolniczej, biorąc udział w książęcych łowach, ćwicząc się stale w rzemiośle wojennym, przemierzając w służbie księcia rozległe obszary polańskiego państwa, daleko lepiej niż członkowie opoli orientowali się w terenie, znali państwo polańskie, a niekiedy i sąsiednie krainy. Nie tylko sprawność wojacka, lecz także znajomości geograficzne drużynników Mieszkowych i ich dowódców stanowiły o sile militarnej gnieźnieńskiego księcia. Wiadomości o dalszych krajach czerpał on przede wszystkim od obcych kupców. Były one oczywiście niedokładne, często anegdotyczne, niekiedy mylne, lecz zawsze ułatwiające prowadzenie polityki zagranicznej, zaspokajające zaciekawienie dalekim światem.
Odmienności trybu życia i odmienności statusu społecznego grupy rządzącej, drużynników, zależnych wojów osadzonych na ziemi, wolnych opolników, niewolnej czeladzi i ratajów książęcych, przeciwieństwa między zwycięzcami i zwyciężonymi – cały splot odmienności społecznych, zwyczajowych, politycznych, językowych powodował, że współistniały obok siebie różne poczucia hierarchii, zależne od własnej tradycji danej grupy społecznej i jej aktualnego miejsca w organizacji państwowej.
Wolni opolnicy patrzyli zapewne z niejaką pogardą na drużynników, ponieważ podlegali oni patrymonialnej władzy monarchy, gdy opolnicy mieli własne, opolne i rodowe sądy, a tylko sprawy między opolem i księciem podlegały arbitralnemu wyrokowi władcy, co długo odczuwane być musiało jako uzurpacja, a dopiero z czasem zyskało walor obowiązującego zwyczaju. Jednocześnie owa pogarda dla drużynników była niejako próbą rekompensaty w sferze uczuć społecznych, rekompensaty w materialne powodzenie drużynników. Czytelne jest ono w opisie al Bekriego (cyt. poprzednio), może nieco zbyt optymistycznym.
Poczucie frustracji społecznej, ogarniające brańców wojennych i przesiedleńców spadających do pozycji niewolnych, znajdowało rozładowanie po pewnym czasie w tym, że ci niewolni otaczani byli wzmożoną opieką książęcą, jaką nie cieszyli się wolni. Kilka czy kilkanaście karier ludzi niewolnych, którzy dzięki osobistym zaletom zyskali pozycję włodarzy, komorników, a nawet wyższych dostojników, obrastało w środowisku niewolnych w elementy legendarne, łudząc mirażem awansu społecznego.
W polańskim państwie patrymonialno-militarnym, opartym na zależnej drużynie rekrutującej się głównie z różnych obieżyświatów lub ludzi wyrzuconych z siodła, kariery niewolnych nie raziły ani grupy rządzącej, ani szeregowych członków aparatu państwowego, drażnić mogły jedynie opolników. Inaczej miało być w sto lat później, gdy postępująca feudalizacja społeczeństwa doprowadziła do ukształtowania się jednolitego, polskiego możnowładztwa. Powierzanie przez Sieciecha w końcu XI wieku niższych i średnich stanowisk państwowych niewolnym i swym klientom odczute zostało jako naruszenie praw możnowładztwa, doprowadziło do buntu możnowładczego i walk domowych.
Ta różnolitość poglądów na hierarchię społeczną warstw i grup, typowa dla okresu podstawowych przekształceń strukturalnych, powstawała na styku aparatu państwowego z ogółem społeczeństwa. Nie obejmowała ona całokształtu barwnej, zmieniającej się mozaiki układu społecznego. Książę zajmował w tych poglądach miejsce jednakowo wysokie. I dlatego, że u niego szukano ochrony przed samowolą lokalnych dostojników, i dlatego, że był daleki, a więc łatwo postać jego ulegać mogła idealizacji, lecz także dlatego chyba, że dawne ryty intronizacyjne i tradycyjna szczodrobliwość w czasie uroczystości kultowych nadawać mu mogły w odczuciu szerszych mas niejakie właściwości charyzmatyczne, posiadania siły nadprzyrodzonej.
Tradycyjny cykl uroczystości rolniczo-hodowlanych o charakterze kultowym przetrwał w obyczaju ludowym aż do późniejszego średniowiecza, zyskując wówczas nieco cech przyswojonych z obyczaju napływowych kolonistów niemieckich. W X wieku obrzędy takie łączyły niewątpliwie jeszcze całość społeczeństwa, a książę czy też jego przedstawiciel zapewniał uczestnikom grodowych i opolnych uroczystości kultowych urozmaicony zestaw jadła i napojów, czego tradycja zachowała się w najdawniejszej kronice polskiej. Co więcej, święta w rodzinie monarchy bywały także okazją do wyprawiania uczt dla ludu, a nie tylko dla możnych druhów. Według legendy o początkach dynastii polskiej, ubogi rataj książęcy, Piast, postrzyżyny swego syna odkładał do czasu postrzyżyn syna książęcego, „bo kiedy indziej nie mógłby tego zrobić dla zbytniego ubóstwa”; najwyraźniej więc liczył, że skromny poczęstunek, który mógł ofiarować z tej okazji swym przyjaciołom, złączy się z ogólną ucztą dla wszystkich mieszkańców grodu i podgrodzia.
Inna rzecz, że skromność owego poczęstunku, który przygotować miał Piast na postrzyżyny syna, mierzyć trzeba miarą ówczesnych biesiad. Piast bowiem na ten cel miał przeznaczyć całego wieprzka i beczułkę piwa. Uroczystości kultowe, tak rodzinne, jak i ogólne, łączyły się zawsze z obżarstwem i pijatyką. Było to zewnętrzną oznaką bogactwa i obowiązkiem społecznym. Wiązał się z tym moment religijny. Na uczcie kultowej bowiem spożywano i pito to, co poprzednio ofiarowano bogom. Od wielkości zaś złożonej ofiary – wierzono – zależał stopień przyszłej przychylności bogów.
Ofiarę dla bogów czy demonów nazywano „żertwą”, a składali ją w imieniu grup lokalnych czy plemiennych żercy. Nazwy te pochodzą od czasownika żreć, który jednak nie ma nic wspólnego z żarciem, lecz znaczy tyle, co chwalić.
Inna nazwa ofiary to „treba” – trzeba. Wyrażał się w niej odwieczny pogląd, że ofiara dla bogów była rzeczą właściwą, potrzebną bogu i człowiekowi, że tak trzeba robić, by cieszyć się łaską boga, lecz także, by bóg był silny, by nie tylko chciał, lecz także mógł się opiekować człowiekiem, rodem, plemieniem.
Trzecia wreszcie słowiańska nazwa ofiary dla bóstw brzmiała „obiata”. Oznaczała ona to, co obiecano. Nazwa ta łączyła się bardziej z indywidualnym stosunkiem człowieka do bóstw niż ze stosunkiem rodu bądź plemienia do boga danej grupy. Obiecywano bowiem ofiary w razie niebezpieczeństwa osobistego, obiecywano je, prosząc czy żądając pomyślności osobistej. Jeśli wyszło się z niebezpieczeństwa, jeśli zamierzenie się udało, wówczas składano obiatę duchom opiekuńczym rodu bądź okolicy. Stosunek do boga plemiennego był inny. Nieprzypadkowo przecież składający ofiarę w imieniu ludu nazywał się żercą. Chwalił on wraz z całym ludem boga, oczekując za chwalbę nagrody dla ludu.
Na Połabszczyźnie, w wyniku rozbudowania kultów pogańskich, kapłani wyłączyli się w osobną grupę. Na naszych ziemiach nie ma żadnych śladów, by do tego doszło. Rola żerców przypadała raczej przywódcom rodów, najstarszym wiekiem. Niektórzy badacze domyślają się, że i książę pełnił niekiedy obowiązki żercy. Brak wyodrębnionej grupy kapłańskiej, mogącej z natury rzeczy stać się ośrodkiem oporu wobec zamysłów chrystianizacji kraju, ułatwiał zapewne Mieszkowi podjęcie decyzji w sprawie chrztu i następnie przeprowadzenie formalnego ochrzczenia kraju. Istniała natomiast spora masa wróżów, czarowników, którzy parali się też leczeniem, a nawet dokonywali udanych operacji, oraz wiedźm. Zazdrośnie strzegąc swych tajemnic, przekazywali je wybranym następcom, odznaczającym się zazwyczaj jakimś zachwianiem równowagi psychicznej, co dziwiło, budzić mogło wstręt, lecz na pewno zawsze budziło trwogę i lęk.
Cykl głównych uroczystości kultowych trudny jest do odtworzenia. Łączyły się one na pewno ze zmianami pór roku, a także z podstawowymi pracami gospodarczymi. Na pewno istniały jakieś uroczystości związane z pierwszym przebudzeniem się przyrody po śnie zimowym. Być może wówczas to dopuszczano dorastające dziewczyny do obrządków plemiennych, uznawano je za zdolne do małżeństwa. Zdawałby się na to wskazywać średniowieczny, a trwający jeszcze długo później zwyczaj liczenia wieku dziewczyny według wiosen, gdy wiek mężczyzny liczono według lat.
Po zakończeniu prac wiosennych, zapewne na nowiu, odbywało się święto zwane przez Długosza Stadem. Nazwa to dość wątpliwa, określać może w ogóle zbiegowisko ludzkie. Na pewno też czczono bogów w noc przesilenia, co przetrwało do dziś w postaci tzw. kupały. Do najbardziej uroczystych należało chyba święto plonów i obfitości. Po sprzątnięciu wszystkiego z pól i ogrodów najwięcej było czasu, a należało godnie wywdzięczyć się bogom za urodzaj bądź przebłagać ich w razie nieurodzaju.
Rozbudowane ryty święta plonów znamy z późniejszych czasów z Rugii. Według opisu kronikarza duńskiego uroczystości odbywały się w sposób następujący:
„Co roku po żniwach zmieszany tłum z całej tej wyspy obchodził uroczyste gody przed świątynią bóstwa Świętowita w Arkonie, złożywszy ofiarę z bydła na cześć religii... Gdy lud siedział przed wrotami świątyni, kapłan zaglądał bacznie do rogu, który tkwił w prawej ręce posągu Świętowita, badając, czy nie ubyło z wlanego tam płynu, wróżąc stąd o niedostatku w przyszłym roku, gdy zaś zauważył, że ze zwykłej miary obfitości nic nie ubyło, przepowiadał przyszły urodzaj roli. Wedle tej wróżby przestrzegał, by ze zbiorów hojnie bądź ostrożnie korzystali. Potem stary miód u stóp bałwana, niby ofiarę, wylewał, a w opróżniony róg nalewał nowy i przepijaniem udanym uczciwszy posąg żądał od niego w słowach uroczystych wszelkiego dobra dla siebie i ojczyzny, a dla ludu wzrostu majątku i zwycięstw. Gdy skończył, wysuszał prędko róg do ust przytknięty, napełniał go na nowo i wkładał w prawicę bałwana. Przysuwano wówczas do ofiarowania placek miodowy, okrągły, takiej wielkości, że niemal wzrostowi człowieka dorównywał. Ten kołacz stawiał kapłan między siebie i lud, i pytał, czy go widzą. Skoro odpowiadali, że widzą, życzył, by go na przyszły rok nie widzieli. Tą prośbą żądał nie zagłady dla siebie lub ludu, lecz obfitości przyszłych zbiorów. Następnie przemawiał do zebranego ludu imieniem bałwana; napominał lud, by szerzył cześć swego bóstwa przez pilne wykonywanie obrządków ofiarnych; przyrzekał im zwycięstwa na morzu i lądzie jako najpewniejszą nagrodę czci dla boga. Gdy tę uroczystość skończono, resztę dnia spędzano na wystawnym godowaniu...”
Na ziemiach polskich tego typu uroczystości, łączące całe plemię, występowały chyba rzadko. Znamy jedynie dwa miejsca kultowe ogólnoplemienne: Ślężę, której rolę poświadcza dobrze Thietmar, oraz Święty Krzyż. Częściej zapewne na uroczystości doroczne zbierała się ludność opola.
Posąg boga był w odczuciu wyznawców nie tylko jego wyobrażeniem, lecz w pewnej mierze samym bogiem. Pochodzące ze starożytności wielkie posągi granitowe na Ślęży czy tzw. baby kamienne zyskiwały wśród Słowian uznanie jako bóstwa tym łatwiej, im bardziej tajemnicza wydawała się ich geneza. Posąg ożywać miał w nocy, przebywać – zazwyczaj konno – rozległe obszary, badać pomyślność lub biedy własnego kraju. Tak w każdym razie wierzono na Połabszczyźnie. Bóg nie był więc w tym ujęciu wszechmocny, lecz moc jego była tylko zwielokrotnieniem sił ludzkich. W Szczecinie w początkach XI wieku czczono boga, którego zwano Trzygłowem. Identyfikując bowiem boga z jego posągiem, starano się zapewnić mu zewnętrzne atrybuty nadludzkiej wiedzy i siły. Trzy głowy, wieńczące jego posąg, pozwalały mu widzieć wszystko dookoła.
Czcząc niekiedy dawne posągi kamienne, rzeźbiono też własnych bogów z drewna. Najczęściej używano w tym celu dębiny, dąb bowiem łączył się z pojęciem mocy, co występowało u wszystkich prawie ludów indoeuropejskich. Często też pojedynczy dąb lub grupa kilku osobno rosnących dębów była miejscem składania ofiar. Wierzono bowiem, że w nich mieszkają duchy lub bóstwa. Posągi bóstw przedstawiano niekiedy naturalistycznie, częściej jednak w formie słupów, których boki pokrywano płaskorzeźbami figuralnymi, a które wieńczono przedstawieniem głowy lub kilku głów.
Różnica między tym, co uznawano za świętość, a tym, co służyło na użytek dnia powszedniego, znajdowała swój wyraz także w twórczości plastycznej. W ornamentyce przedmiotów codziennego użytku nie posługiwano się przedstawieniami figuralnymi, zadowalano się elementami geometrycznymi: linią falistą, zygzakowatą, kółkami itd. Naśladując zaś przejęte z zewnątrz wzory figuralne, przedstawiano je w sposób tak schematyczny, że nie znając wzoru, niepodobna było odgadnąć, co przedstawiała zeschematyzowana forma ornamentacyjna.
Sama nazwa „bóg” oznaczała zarówno boga w naszym pojęciu, jak i bogactwo, które uznawano za dar boga. Boga jako dawcę darów zwano niekiedy Dadźbogiem. Nazwa „bóg” pełniła rolę nazwy ogólnej, stosowanej powszechnie do wszystkich wielkich sił nadnaturalnych lub za nie uważanych. Posługując się nią, zwracano się do każdego boga. Z tego powodu ostała się i po chrystianizacji. Zaginęły natomiast nazwy poszczególnych bogów pogańskich, mazowieckich czy wiślańskich.
Imiona bóstw powtarzały się wśród różnych plemion słowiańskich. Tak na przykład zarówno Wieleci, jak i Ruś Kijowska czcili war. Jego atrybutem były słońce i ogień, siły w równej mierze pożyteczne, jak i niebezpieczne dla człowieka, zwłaszcza na ówczesnym etapie rozwoju kultury materialnej. Do ognia odnoszono się tedy z czcią i szacunkiem, na słońce się zaklinano.
Nazwa Swaroga, czego zdrobnieniem jest Swarożyc, nieobca była społeczeństwom zamieszkującym nasze ziemie, jak dowodzą tego nazwy miejscowe: Swarożyn na Pomorzu Wschodnim czy Swarzędz w Wielkopolsce. Za mało to jednak, by wnioskować z większą pewnością o kulcie Swaroga jako jednego z głównych bogów polańskich czy wschodniopomorskich. Nie ulega natomiast wątpliwości, że siły przyrody traktowano jako przejawy mocy różnych bogów i duchów. Bardzo więc jest prawdopodobne, że używano w całej Słowiańszczyźnie podobnych określeń dla duchów rządzących konkretnymi siłami. Jedno z plemion ruskich czciło bóstwo zwane Rgłą, w Wielkopolsce wczesnośredniowiecznej zaś odnajdujemy nazwę jeziora: Rgielsko – urobioną od tegoż imienia boskiego. Nazwa innego boga z bogów ruskich, Siemia, pobrzmiewa w imionach przodków Mieszka I: Siemowita, Siemomysła. Różne mogły być przyczyny, w wyniku których w jednych środowiskach bóstwu plemiennemu przydawano atrybuty związane z ogniem i słońcem, nazywano więc owego boga Swarożycem, w innych natomiast, szanując i czcząc tak słońce, jak ogień wybierano odmienne zjawisko jako cechy bóstwa plemiennego i nadawano mu inną nazwę.
Niekiedy nazwą boga mogło być słowo oznaczające abstrakcję odgrywającą istotną rolę w życiu społecznym. Tak na przykład jedno z niewielkich plemion obodrzyckich czciło bóstwo zwane – jak zapisał to niemiecki kronikarz – co chyba słusznie odczytano jako Prawo. Poświęcone mu stare dęby otoczone były parkanem. Przed nim – jak zanotował kronikarz, który brał udział w niszczeniu tego miejsca kultowego – „drugiego dnia każdego tygodnia lud tego kraju z kapłanem i księciem zwykli się zbierać na sądy”.
Identyfikacja boga i prawa występowała dość rzadko, lecz sakryfikacja sądu i wyroku była niewątpliwie zjawiskiem powszechnym. Dotyczyło to przede wszystkim sądów opolnych czy wyroków wydawanych na wiecach plemiennych. Książęta musieli dopiero zabiegać o stworzenie odpowiedniej scenerii dla swych sądów, o wytworzenie i ugruntowanie w świadomości społecznej przekonań nadających książęcemu wyrokowi sakralną sankcję. Proces ten przebiegał łatwiej, jeśli do księcia już w ramach organizacji plemiennej należało ogłaszanie wyroków, jeśli natomiast jego początkowe funkcje ograniczały się głównie do roli wodza, to upowszechnienie sądu książęcego było utrudnione.
Na Wawelu, jeszcze w XIII wieku, sąd monarszy odbywał się na wzgórku koło kolegiaty Michała Archanioła. W XIII wieku takie umieszczenie siedziska sędziowskiego służyło tylko wywyższeniu księcia ponad zgromadzonych. A jak było przedtem? Istnienie we wcześniejszym średniowieczu podobnego wzgórka na Hradczanach, siedzibie książąt praskich, zdaje się wskazywać, że mamy tu do czynienia z urządzeniem starym, znanym już chyba w księstwach plemiennych. Ów sztucznie usypany pagórek samą swą formą kojarzyć się w tych czasach musiał z kurhanami i kopcami. Czyżby w ten sposób chciano zapewnić wyrokom książęcym sankcję religijną?
Kurhany i kopce nie były tylko wyrazem czci dla zmarłych. Spełniać musiały także jakąś rolę w wierzeniach o życiu pozagrobowym. Nie wiemy co prawda nic o tej roli kurhanów, lecz możemy stwierdzić, że wierzenia w tym zakresie były dość rozmaite. W niektórych kurhanach znajdowano przepalone szczątki kości i resztki stosu pogrzebowego, inne nie kryły niczego w swym wnętrzu, żadnych kości czy resztek przedmiotów. Znane też są groby płaskie, cmentarzyska, na których urny ze szczątkami kości i stosu pogrzebowego chowano w piasek.
Najbardziej na pozór zagadkowe kurhany, nie zawierające szczątków spalonego kośćca, znajdują dość jasne wytłumaczenie, jeśli przypomnimy o zwyczaju panującym według kijowskiej Powieści dorocznej wśród wschodniosłowiańskiego plemienia Wiatyczów: „gdy kto umarł, wyprawiali mu tryznę, potem układali stos wielki, kładli umarłego na stos i spalali. Zebrawszy potem kości, układali je w naczynie małe i stawiali na słupie przy drogach. Tak robią i dziś Wiatycze”. U Słowian zachodnich rolę tego słupa spełniać mógł kurhan. Przypuszczenie to znajduje potwierdzenie archeologiczne. Na zboczu bowiem lub u podnóża takich pustych kurhanów znajdowano niekiedy resztki kości ludzkich i przedmiotów żelaznych, rozsypanych zapewne w wyniku zniszczenia urn stojących pierwotnie na kurhanach. W każdym razie wywyższenie spalonych szczątków czy to na słupie, czy na kurhanie było zabiegiem zasadniczo odmiennym od usypania kurhanu nad szczątkami spalonego nieboszczyka.
Palenie zmarłych należy do obrzędów powszechnie stosowanych przez Słowian. Zapewne też i na naszych ziemiach, podobnie jak na Rusi, ciałopalenie mężczyzny poprzedzano tryzną, tj. walką; był to zapewne taniec wojenny, którym sławiono czyny zmarłego. Tańce obrzędowe, czyli pląsy, stanowiły – jak się wydaje – nieodzowną część wszelkich uroczystości. Często pląsy te wykonywano w maskach. Po tryźnie następowała strawa, uczta, w której zmarły niejako uczestniczył.
Wspomniana już kilkakrotnie relacja al Bekriego o Słowianach donosi, że „głośno objawiają radość i cieszą się przy paleniu zmarłego, i twierdzą, że ich radość i głośne oznaki wesela [pochodzą] stąd, że pan jego zmiłował się nad nim. Żony zmarłego krają sobie ręce i twarze nożami, a gdy która z nich twierdzi, że go kocha... [popełnia samobójstwo], po czym zostaje spalona i łączy się ze swym mężem”. Thietmar natomiast zanotował, że w kraju Mieszka I przed jego chrztem „po pogrzebie każdego męża, którego palono na stosie, obcinano głowę jego żonie, i w ten sposób dzieliła ona jego los po śmierci”. Wyrażał się w tym los kobiety, podległej mężczyźnie, która podążała za nim, by służyć mu w życiu pozagrobowym. Patrymonialny charakter rodziny i rodu rzutował na pojęcia o życiu pozaziemskim.
Zmarli po spaleniu byli niejako cieniami, postaciami z dymu, które jednak żyły, mogły szkodzić lub pomagać. Czczono wszelako tylko dziadów. Ich krew trwała w członkach rodu i rodziny, stąd też dbać oni mieli o pomyślność rodu jak o własną. Dla nich jeszcze w XV wieku palono na rozstajach sągi drewna na przedwiośniu, by ogrzać dusze zmarzłe w czas zimy, przeciwko czemu grzmieli kaznodzieje. Na grobach wiosną i jesienią jeszcze w niedawnych czasach składano jadło, urządzano uczty. Ile w tym obyczaju przeżytków pogaństwa antycznego i germańskiego, przyniesionych wraz ze średniowieczną obyczajowością chrześcijańską, co pochodzi z pogaństwa słowiańskiego, trudno wyjaśnić. Wywodziły się te zwyczaje z tych samych poglądów, łatwo się więc ze sobą łączyły.
Zamążpójście wiązało się dla kobiety ze zmianą kultu przodka. Porzucała ona obrzędy własnej rodziny, oddawać musiała cześć przodkowi rodziny swego męża. Podobnie młody woj porzucał swą własną rodzinę, gdy wstępował do drużyny. Drużynnika nazywano otrokiem, czyli dzieckiem. Nie tylko dlatego, że podlegał patrymonialnej władzy księcia, że książę stawał w jego imieniu na sądowym wiecu, gdy został przez kogoś oskarżony, podobnie jak ojciec stawał w imieniu niedorosłego syna. Drużynnik był chyba otrokiem także i dlatego, że obowiązywało go uczestnictwo w kultach rodzinnych swego księcia.
Słowianin wierzył, że bóg obcego plemienia czy okolicy, duchy opiekuńcze dziadów obcego rodu lub moce żyjące w źródłach i dębach dalekiej strony są tak samo realne, jak jego własny bóg plemienny, bóstwo związku sąsiedzkiego, duch dziada własnego rodu. W strukturze wczesnośredniowiecznego pogaństwa słowiańskiego tkwiła możliwość porzucenia jednego boga dla drugiego.
Kierownicy życia politycznego traktowali odejście od własnego i uznanie obcego boga nie tylko za dopuszczalne, lecz za słuszne, jeśli to drugie bóstwo było silniejsze. W odczuciu grona rządzącego w Gnieźnie bóg zwycięskich Sasów i Czechów na pewno zaliczał się do bogów silnych. Ponieważ nie doszło jeszcze do starcia z imperium ottońskim, nie sądzono więc, jak na Połabszczyźnie, że „bóg Niemców” nie może sprzyjać Słowianom.
Chrzest Mieszka I i grona rządzącego w Gnieźnie, ich akceptacja świata chrześcijańskich wierzeń, wyrażająca się w zabiegach o chrystianizację kraju, którą rozpatrywać trzeba według ówczesnych pojęć, umożliwione były z drugiej strony charakterem popularnej, rycersko-możnowładczej kultury saskiej, bawarskiej czy czeskiej. Tę synkretyczną kulturę, przepojoną elementami wierzeń i przekonań, zwyczajów i rytów wywodzących się z pogaństwa antycznego, celtyckiego, germańskiego, w zewnętrznie tylko schrystianizowanych Czechach przenikały dawne obyczaje słowiańskie, na których trwałość narzekać miał jeszcze w początkach XII wieku dziekan praski, Kosmas. Sensualistyczne pojmowanie świata nadprzyrodzonego, przeciwko czemu występowali tylko nieliczni dobrze wykształceni teologowie, było na Zachodzie bardzo powszechne. Sensualizm ten odbiegał w niejednym od przekonań słowiańskich, lecz reprezentował przecież ten sam typ rozumienia mocy religijnych i sił nadprzyrodzonych, traktowanych jako zjawiska materialne.
Umiłowanie cudowności, nadzwyczajności, rozbudowane ryty inicjacyjne, tajemniczość nadprzyrodzonej mocy sakramentów i sakramentaliów, wśród nich namaszczenia królewskiego i błogosławieństwa dla księcia – oto ważkie elementy kulturowe w pełni odpowiadające psychice pogańskich Polan.
Niewątpliwie zachodnia Europa, a po części i środkowo-zachodnia, reprezentowała w X wieku znacznie wyższy etap rozwoju kulturalnego niż kraj Polan. Przy olbrzymiej rozpiętości stopnia rozwoju kulturalnego poszczególnych części naszego kontynentu, cała Europa reprezentowała jednak w połowie X wieku ten sam typ kultury. I tylko dlatego mogły ludy zamieszkujące środkową i wschodnią Europę wejść do dziedzictwa antyczno-chrześcijańskiego, co stało się źródłem przyśpieszeń rozwojowych.
Europa zachodnia IX-X wieku stanowiła peryferię wielkich cywilizacji owych czasów: bizantyńskiej i muzułmańskiej. Były to cywilizacje zurbanizowane. W miastach koncentrowała się różnorodna produkcja, wykazująca wysoki stopień opanowania najrozmaitszych technik rzemieślniczych. Kamienne budownictwo, śmiałe konstrukcje architektoniczne o zdumiewających do dziś proporcjonalnościach podziałów i dobrym oświetleniu wnętrz, powszechność użycia stali i innych metali w życiu codziennym, znaczny zakres znajomości pisma wśród średnich warstw miejskich – oto istotne cechy owych cywilizacji.
Cóż mogła przeciwstawić temu zachodnia Europa? Drewniane grody, ciemne, ciężkie świątynie, często zbudowane z kamienia wyłamanego z ruin rzymskich, niedostatek metalu, gospodarkę wiejską i naturalną, na marginesie której ledwo wegetowały w południowej Francji czy północnych Włoszech zmarniałe miasta i drobniutkie osady kupieckie przy głównych ośrodkach państwowych. Ostatnie z późnoantycznych szkół miejskich zamarły w VII-VIII wieku w kilku południowych ośrodkach biskupich. Karolińska reforma szkolnictwa objęła klasztory i katedry imperium, lecz w większości z nich w IX stuleciu krąg zainteresowań intelektualnych uległ szybko zawężeniu do spraw religijnych, do teologii, liturgii itd. Wysoki poziom nauczania i nauki w monastycznych ośrodkach iryjskich, szkockich i anglosaskich, twórczość piśmiennicza i inwencja artystyczna wyspiarzy zadziwiają, lecz nie mogą przesłonić wiejskiego trybu życia tamtych stron.
Zachodnia Europa rozszerzyła przecież w następnych stuleciach swe granice, szybko wykształcając krąg kultury europejskiej, która stała się na wiele wieków przodującą siłą rozwoju ludzkości. Przesłanki tego awansu kształtowały się we wcześniejszym średniowieczu, toteż spojrzenie na ówczesną Europę zachodnią jako na prymitywną peryferię wielkich kręgów cywilizacyjnych odkrywa tylko część prawdy o owym świecie. Europę wczesnośredniowieczną charakteryzował dynamizm rozwoju gospodarczego, przemian społecznych i kulturalnych; Bizancjum natomiast i kalifat wkroczyły w IX-X wieku w okres stabilizacji, a po części stagnacji życia społeczno-gospodarczego. Brakowało tam sił, które by mogły skutecznie i na stałe przeciwstawić się zagrożeniom zewnętrznym i walkom wewnętrznym.
Na przełomie VII i VIII stulecia rozpoczął się powolny wzrost gospodarczy wszystkich krain Europy. W środkowo-wschodniej Europie (poza wielkimi nizinami nad Morzem Czarnym i nad Dunajem) wyniki przemian kumulowały się, tempo rozwoju wzrastało. W zachodniej Europie natomiast rozwój został przejściowo zahamowany w IX i w początkach X wieku, przede wszystkim w rezultacie walk wewnętrznych i obcych najazdów: normańskich, a w pierwszej połowie X wieku także węgierskich. Te różnice szybkości przemian gospodarczych między zachodnią i środkowo-wschodnią Europą stanowiły podłoże przesunięć w układzie sił politycznych. Księstwo saskie wysunęło się w początkach X stulecia na czoło państwa wschodniofrankijskiego, przekształcającego się w królestwo niemieckie. Tworzące się w pierwszej połowie X wieku zachodniosłowiańskie państwa: czeskie i polskie, zdążyły okrzepnąć, nim w Niemczech przezwyciężono skutki poprzednich zniszczeń i obciążeń haraczami na rzecz Węgier. Ułatwiło to Polsce i Czechom debiut na europejskiej scenie dziejów.
Podbój Łużyc w 963 roku przez margrabiego Gerona zagroził tak Polsce, jak Czechom, co stworzyło naturalną przesłankę polsko-czeskiego porozumienia za cenę zerwania przez władcę praskiego dawnego jego sojuszu z Wieletami. Oficjalnym utwierdzeniem nowego przymierza był ślub gnieźnieńskiego władcy Mieszka I z czeską księżniczką Dobrawką, zanotowany w rocznikach polskich pod rokiem 965.
Według wczesnośredniowiecznych kronik Mieszko miał przyjąć chrzest w wyniku zabiegów żony. Tak pisał w początkach XI wieku biskup merseburski Thietmar, taką polską tradycję dworską zanotował w sto lat później pierwszy kronikarz polski. Nie wydaje się ona prawdopodobna. Ani ślubu z Dobrawką, ani chrztu nie należy rozpatrywać tylko jako prywatnych spraw księcia; były to akty polityczne, których doniosłość w pełni doceniano w Gnieźnie. Księżniczka czeska zresztą – jak zanotował to kronikarz czeski Kosmas – była starszą już kobietą; wątpić wolno, by jej przekwitłe wdzięki na tyle oczarowały męża, że z miłości do niej podejmował tak ważką decyzję chrztu. Później znacznie, gdy w Polsce władzę objął Bolesław Chrobry, podjęto próbę obrony dobrego imienia jego matki; małżeństwo jej z pogańskim księciem gnieźnieńskim przedstawiono jako ofiarę, która przynieść miała wspaniały dla chrześcijańskiego świata wynik: chrzest Mieszka I i Polski.
Chrzest Mieszka nie był więc nie przewidywanym z góry wynikiem nawiązania stosunków polsko-czeskich, odwrotnie, grupa rządząca w Gnieźnie traktowała zawarcie sojuszu z Pragą jako środek dalekosiężnej polityki, mającej zapewnić Polsce dogodne warunki wejścia w chrześcijański świat.
Dwa największe państwa zachodniosłowiańskie, związawszy się sojuszem, podjęły od razu w 965 roku jakieś zabiegi w Rzymie. Przeprowadzano je pod płaszczykiem pobożnej pielgrzymki księżniczki czeskiej, Mlady, wychowanki jednego z klasztorów bawarskich, późniejszej ksieni benedyktynek w Pradze. Sytuacja jednak w Rzymie uniemożliwiła – jak się okazało – jakiekolwiek osiągnięcia. Stolica Papiestwa była od 963 roku miejscem zaciekłych walk i ciągłych zmian na tronie św. Piotra. Po śmierci Leona VIII w marcu 965 roku nowego papieża Jana XIII obrano dopiero jesienią. Nie zdążył on nawet uporządkować najbliższych mu spraw włoskich, gdy pod koniec roku uwięziony został przez Piotra, prefekta Rzymu.
Czas jednak naglił. Szeroko zakrojone plany rozbudowy Kościoła saskiego i objęcia nim ziem słowiańskich za Łabą były powszechnie znane. Wiedziano też dobrze, że Otto I zabiega usilnie o szybką realizację tego projektu. Czechom szło o los Łużyc i Serbów nadłabskich, o utworzenie osobnego biskupstwa dla Czech, Polsce – o własną misję. Mieszko zdecydował się na przyjęcie chrztu nie czekając na wynik pertraktacji z Papiestwem.
Nie wiemy, gdzie odbył się chrzest Mieszka. Dogadzać może dumie narodowej myśl, że stało się to w Polsce, od dawna pogląd taki się zakorzenił. Nie opiera się on jednak na żadnych przesłankach źródłowych. Jeśli spojrzymy na miejsca chrztu innych władców pogańskich, którzy w tym czasie samodzielnie bądź pod przymusem włączali się w krąg cywilizacji zachodnioeuropejskiej lub bizantyńskiej, to wszystko przemawia raczej za tym, że chrzest Mieszka I odbył się w siedzibie któregoś z biskupstw niemieckich lub w Pradze, zapewne w połowie 966 roku.
Mieszko zdążył w tymże 966 roku ułożyć swe stosunki z Ottonem I, stając się – jak określił to współczesny kronikarz – „przyjacielem cesarza”. Wynikiem owego układu była decyzja władcy niemieckiego, korzystna dla wszystkich trzech zainteresowanych stron: cesarza, księcia czeskiego i polskiego. Wyzyskując niedawną śmierć margrabiego Gerona, Otto podzielił jego olbrzymią Marchię Wschodnią na cztery mniejsze. Ograniczał w ten sposób siły marchionów, wzmacniając własną pozycję w księstwie saskim. Także dla Pragi i Gniezna drobni margrabiowie nie byli już tacy groźni, jak poprzednio Gero.
Wiadomość o chrzcie Mieszka uaktywniła Wolinian; którzy korzystając z pomocy saskiego banity, krewniaka cesarskiego, Wichmana, uderzyli w roku następnym na państwo Mieszka. Ten, uprzedzony o zamysłach Wolinian, ściągnąwszy posiłki czeskie, rozgromił napastników. Wichman padł na polu walki.
Niedługo potem poselstwo Mieszkowe wyruszyło do Włoch, gdzie przebywał Otto, umacniając pozycję własną i oswobodzonego Jana XIII. Polacy potrafili obecnie uzyskać wyświęcenie dla Polski osobnego biskupa, ordynowanego w początkach 968 roku. Został nim Jordan, którego pochodzenie nie jest nam znane.
Według ówczesnych poglądów warunkiem wstępnym podjęcia akcji chrystianizacyjnej było zniszczenie pogańskich miejsc kultowych i pogańskich świętości, pozbawienie więc – jak wierzono – demonów i diabłów władzy nad krajem, który miał być schrystianizowany. Ten warunek niewątpliwie Mieszko spełnił. Utworzenie stałej terytorialnej organizacji kościelnej musiało być poprzedzone znacznymi postępami akcji chrystianizacyjnej, pojmowanej zresztą dość formalistycznie.
Wyświęcenia Jordana na biskupa nie można uznać za równoznaczne z utworzeniem polskiej organizacji kościelnej. Jordan był biskupem misyjnym, do jego zadań należało stworzenie podstawy przyszłej organizacji Kościoła w Polsce. Konsekrowany przez papieża (lub z jego polecenia), miał Jordan podlegać bezpośrednio Stolicy Apostolskiej, co uznać wypada za niewątpliwy sukces polskiego poselstwa. Mógł bowiem Jordan z równym powodzeniem zostać podporządkowany utworzonemu ostatecznie w tymże roku arcybiskupstwu magdeburskiemu. Precedens stanowiła przecież praktyka metropolitów hambursko-bremeńskich, wyznaczających i wyświęcających biskupów misyjnych dla Skandynawii.
Było to rozwiązanie korzystne też dla Ottona. Z Rzymu cesarz, władca nie tylko Niemiec, patrzył inaczej na wschodnią granicę imperium niż panowie sascy. Silne państwo polskie, jako człon Rzeczypospolitej Chrześcijańskiej, mogło stanowić nie tylko przeciwwagę dla wybujałych ambicji panów saskich. Stawało się ono przede wszystkim ważkim sprzymierzeńcem w likwidacji niebezpieczeństwa grożącego Niemcom ze strony północno-zachodniej Słowiańszczyzny. Co prawda od lat dziesięciu Obodrzyci godzili się z działalnością Kościoła hamburskiego, a Wieleci opłacali systematycznie trybut. Żywe pozostało jednak wspomnienie wielkiego powstania obodrzycko-wieleckiego z roku 955. W otoczeniu Ottona dobrze zaś pamiętano, że do wybuchu przyczyniły się bezpośrednio intrygi kuzyna Ottona, Wichmana, tego samego, który w 967 roku zginął wspomagając Wolinian w najeździe na Mieszka, „przyjaciela cesarza”. Nic tak wymownie nie ukazuje stanowiska Ottona wobec Mieszka, jak reakcja na uzyskaną od polskiego poselstwa wiadomość o klęsce Wolinian. Listem z Kapui, datowanym 18 stycznia 968 roku, zalecał cesarz wyzyskanie wynikłego stąd osłabienia związku wieleckiego i uderzenie nań. Panowie sascy nie podporządkowali się jednak temu zaleceniu, zwracając uwagę na niebezpieczeństwo walk z Danią. Czy nie obawiali się, że rozbicie Wieletów wzmocni cesarza i jego „przyjaciela” polskiego, oni sami zaś nie odniosą stąd żadnych korzyści?
Niewątpliwie wraz z władcą w roku 966 przyjęło chrzest grono jego najbliższych współpracowników: dowódców wojskowych i panów grodowych. Po przybyciu misji Jordana do Polski urządzano nad rzekami lub u wałów głównych grodów masowe chrzty drużynników oraz ściągniętych rozkazem książęcym mieszkańców podgrodzi i najbliższych okolic grodu.
W ówczesnej praktyce misji niejako państwowej nie było miejsca na jednostkowe przekonywanie, przedstawianie i tłumaczenie doktryny chrześcijańskiej. Starochrześcijański katechumenat – czas nauki zasad wiary i indywidualnego dojrzewania do przyjęcia chrztu – był zabiegiem zaniedbanym, sprowadzanym do wygłaszania przed chrztem kazań, które ukazywały wielkość, a więc i prawdziwość religii chrześcijańskiej oraz niemoc pogańskich bogów, wyraźnie ujawnioną w czasie niszczenia ich posągów, świętości plemiennych i opolnych. Bóstwa pogańskie identyfikowano zazwyczaj z diabłami, których kult prowadził do piekła, przedstawianego jako wieczne męczarnie. Czy w Polsce Mieszka I obowiązywały dawne postanowienia Karola Wielkiego, ograniczające czas nauczania do co najmniej dni siedmiu, najwyżej zaś czterdziestu? W praktyce polskiej stosowano raczej terminy najkrótsze; może wygłaszano dwa kazania w odstępie tygodniowym. Termin dłuższy dotyczył góry społecznej, podobnie jak w praktyce karolińskiej. Sakralna wartość chrztu zapewnić miała ostateczne zrozumienie przyjmowanej religii.
Zdaniem Thietmara, którego informacje o Polsce były bardzo dobre, Jordan „wielce się z nimi [Polakami] namozolił, nim ich – niezmordowany – słowem i czynem nie zachęcił do uprawy winnicy niebiańskiej”. Uprawa ta obejmowała niezbyt wielki zakres: udział w niedzielnej mszy, zachowywanie postów, obserwowanie kilku sakramentów, przede wszystkim chrztu. Niewiele większy był zakres zakazów dawnych praktyk: składania obiat, ciałopalenia zmarłych. W księcia szczególnie i w grono jego możnych panów uderzał zakaz sprzedaży niewolników-chrześcijan (a więc w ujęciu Kościoła każdego, kto był ochrzczony) w ręce niewiernych. Prowadziło to do ograniczenia jednego z ważkich źródeł napływu kruszcu, artykułów zbytku i luksusowych militariów, tak potrzebnych na dworze władcy.
Nie zwracał się Jordan, ani jego następcy, do wszystkich, lecz do grupy rządzącej. Ona to bowiem, zwłaszcza zaś władca, zapewnić miała zachowywanie przez społeczeństwo nakazanych rytów i przestrzeganie zakazów. Odpowiedzialność rządzących według koncepcji epoki sięgała aż po sprawy ostateczne; wizerunek dobrego władcy miał eschatologiczną głębię: jego osobisty los po śmierci uzależniony był od zapewnienia poddanym takich warunków, by mogli oni trafić po śmierci do nieba. Służyły temu przymus i terror fizyczny i finansowy: Thietmar zapisał, że za złamanie postu wybijano w Polsce zęby. Był to tylko jeden z przepisów systemu na pewno rozbudowywanego za Mieszka I i Chrobrego, a poniechanego w czasie odbudowy państwa za Kazimierza Odnowiciela, odbudowy, która opierała się – co najmniej częściowo – na innym wzorze kulturowym.
Zakres nakazów kościelnych wkraczał w tradycyjne zwyczaje rodzinne, przede wszystkim w dziedzinę obrzędów grzebalnych. Państwo, stojąc na straży tych nakazów, ingerować musiało w życie rodzinno-rodowe i opolne. Prowadziło to do rozszerzania zakresu sądownictwa książęcego, zwiększając jego rolę w życiu społecznym. Wywoływać musiało jednak znaczne opory.
Jeśli ogólnoplemienne kulty niezbyt jeszcze były rozwinięte i ich likwidacja nie natrafiła – jak sądzi się powszechnie – na większy opór, to sakralne i magiczne formy życia rodzinnego posiadały olbrzymią tradycję, stanowiły sankcję podstawowych więzów struktury społecznej, głęboko zakorzenioną w świadomości. Chrześcijaństwo nie niszczyło poczucia wspólnoty rodzinnej i rodowej, nadawało jej jednak odmienne formy, sankcjonowało ją i sakryfikowało przy pomocy innych zabiegów. Mieszkańcy grodów i tworzących się podgrodzi przyjmowali je dość łatwo. Nie tylko bowiem zerwali oni poprzednio tradycyjne więzy rodowo-rodzinne, lecz także przestali brać udział w obrzędach rodowych. W skali życia wiejskiego dawny obyczaj był trwalszy. Jeszcze w połowie XII wieku mieszkańcy osad śródleśnych spalali swych zmarłych na stosach, a spalone szczątki składali w urnach.
Istotnym czynnikiem określającym możliwość działania nielicznego kleru misyjnego była znajomość języka. W polskiej terminologii kościelnej niemałe są ślady przyswojeń ukazujących, że misjonarze posłużyli się gotowymi wzorami wykształconymi w arcybiskupstwie salzburskim, które miało starą tradycję misji wśród Słowian alpejskich i panońskich. Dorobkiem bawarsko-słowiańskim posłużyli się częściowo też Konstantyn i Metody, kształtując liturgię słowiańską. Kościół bawarski dbał nadal w IX i X wieku, by nauki moralne głoszono w języku zrozumiałym dla słuchaczy. Z klasztoru ratyzbońskiego pochodził późniejszy pierwszy biskup merseburski Bozo, który posługiwał się w swej pracy duszpasterskiej językiem słowiańskim. Znajomość narzeczy zachodniosłowiańskich wynosili duchowni bawarscy, turyngscy, a często i sascy z dzieciństwa, ze współżycia ze słowiańskimi sąsiadami. Nieco duchowieństwa rekrutowało się z tamtejszych słowiańskich rodów możnowładczych i rycerskich. W IX stuleciu wykupywano niekiedy niewolnych słowiańskich z rąk saskich bądź duńskich, a nawet słowiańskich wielmożów i wysyłano do klasztorów zachodniofrankijskich, by wykształcić ich na przyszłych misjonarzy.
Istniała więc w Niemczech kadra szczupła, lecz wychowana w większości w ośrodkach reformy kościelnej, z której wybrać można było duchownych mówiących mniej lub bardziej płynnie różnymi narzeczami zachodniosłowiańskimi. Domyślano się też, że Jordan pochodził ze słowiańskiej Dalmacji; z równym powodzeniem poszukiwać można by jego ojczyzny na innych terenach słowiańskich, czy to patriarchatu akwilejskiego, czy arcybiskupstwa salzburskiego. Domysły to – jak dotąd – niesprawdzalne. Natomiast ze znacznie większym stopniem pewności stwierdzić można, że zespół misyjny działający w Polsce Mieszka I nie pochodził z jednego ośrodka, lecz z kilku centrów, w których życie religijne biło żywszym tętnem, gdy duchowieństwo ówczesne było na ogół zeświecczone, dbało bardziej o interesy materialne własne i swych instytucji niż o dobro religii. Misja Jordana zresztą nie liczyła więcej niż trzy lub cztery dziesiątki kapłanów i kleryków.
Zewnętrznym wyrazem chrystianizacji była budowa kościołów. Wiemy dowodnie, że wzniósł je Mieszko w Poznaniu i Gnieźnie; na Ostrowie, obecnie zwanym Lednickim, kościół zbudować miała Dobrawka, jak głosi o tym wiarygodna, choć późniejsza tradycja. Nie wątpimy, że wzniesiono kościółki we wszystkich innych głównych grodach polańskich: Gieczu, Kaliszu, Lądzie, Kruszwicy, Włocławku.
Nie wszystkie z tych świątyń Mieszkowych zbudowano z kamienia, raczej tylko trzy: poznańską, gnieźnieńską i ostrowską. Ich budowa nie była możliwa bez sprowadzenia ekipy fachowców, którą ściągnięto chyba już w czasie organizowania misji przez Jordana. Budowle kamienne, nieznane dotąd nad Wartą i Wisłą, choć o rzucie stosunkowo prostym (a niewątpliwie cechowała je też prostota bryły), imponować musiały swą wielkością i niezwykłością tak członkom warstwy rządzącej, jak i szerszym rzeszom ludności. Śpiew kościelny ze swymi modulacjami i skokami melodycznymi bliższy był zapewne zapiewaniom słowiańskim niż zazwyczaj się sądzi. Pociągała też niewątpliwie, a w każdym razie ciekawiła wspaniałość strojów kapłańskich, naczyń kościelnych, ksiąg liturgicznych, których sprowadzenie znacznie obciążyło gospodarkę książęcą.
Osadzenie po dwóch lub trzech kleryków-kanoników z kapłanem na czele przy wznoszonych przez Mieszka kościółkach nie służyło tylko celom misyjnym. Książę zdobywał w ten sposób nowy element aparatu władzy. Niezależni wobec pana grodowego duchowni stanowili już przez swą obecność czynnik ograniczający ewentualne nadużycia czy samowolę, których na pewno nie brakowało. Duchowieństwo służyło swym doświadczeniem organizacyjnym tak w zakresie państwowym, jak i gospodarczym. Upatrując we władcy gwaranta własnej pomyślności i sukcesów Kościoła, duchowni dążyli do usprawnienia i modernizacji państwa.
Poważną trudność stworzyła śmierć biskupa Jordana w 984 roku. Zabiegi o uzyskanie nowego biskupa misyjnego postawiłyby pod znakiem zapytania propagowaną przez dwór polski tezę, że państwo gnieźnieńskie jest krajem w pełni chrześcijańskim. Utworzenie natomiast normalnego biskupstwa terytorialnego groziło jego podporządkowaniem arcybiskupowi magdeburskiemu. Nic dziwnego, że Mieszko zwlekał z rozwiązaniem tej sprawy. Oddziaływać tu mogły i inne względy.
Stosunki między duchowieństwem misyjnym a księciem były bardzo skomplikowane. Praktycznie zależało ono od księcia, lecz formalnie mu nie podlegało. Biskup misyjny działając w imieniu Papiestwa i Cesarstwa mógł utrudnić księciu polskiemu prowadzenie polityki, która byłaby sprzeczna z interesami cesarza. Stała kontrola postępowania książęcego przez biskupa mogła być Mieszkowi nie na rękę. Choćby z tego powodu, że na trwałość kultów pogańskich książę niejednokrotnie zapewne musiał patrzeć przez palce.
Warto tu przytoczyć informacje Thietmara o władcy węgierskim, Gejzie: „Kiedy przyjął chrzest, srożył się wielce wobec opornych poddanych, by utwierdzić nową wiarę, i Bożą płonąc miłością zmazał winę dawnych zbrodni. Kiedy jednak składał ofiary nie tylko Bogu wszechmogącemu, lecz także różnym fałszywym bożkom pogańskim, i kiedy przyganił mu to jego biskup, odrzekł mu, że jest dość bogaty i silny, by móc sobie na to pozwolić.” Zapewne i Mieszko często służył i starym, i nowym bogom, co łatwiej mógł czynić, gdy zabrakło biskupa.
Najprawdopodobniej po śmierci cesarzowej Teophano, która bardzo dbała o autorytet Cesarstwa, nawiązał Mieszko bezpośrednie stosunki ze Stolicą Apostolską. Papieżem był wówczas Jan XV, podobno bardzo wykształcony, na pewno zaś dbały o autorytet Papiestwa.
Zagadkowym śladem nawiązania i ustalenia bezpośrednich stosunków między Mieszkiem I i Janem XV jest pierwszy dokument polski, znany nam z późniejszego streszczenia zwanego od jego początkowych słów „Dagome iudex” – Dagome sędzia, jak tłumaczono zgodnie z klasycznym sposobem rozumienia terminu iudex. W X wieku jednak był to tytuł nadawany niejednokrotnie we Włoszech tamtejszym władcom niedużych zresztą księstw; tak na przykład władcę weneckiego zwano raz dux, raz iudex, co tłumaczyć należy więc: książę. Czyżby na dworze gnieźnieńskim jednym z doradców Mieszka był duchowny pochodzący z Italii, czyżby to on układał pismo Mieszkowe do papieża i użył określenia: iudex? Nie wiemy.
Niejasne nazwanie Mieszka imieniem Dagome tłumaczono rozmaicie: jako wynik pomyłki streszczającego dokument, jako drugie imię Mieszka, według jednych pogańskie (Dzigoma), według innych chrześcijańskie (skrót imienia: Dagobert). Tak czy inaczej nie ulega najmniejszej wątpliwości, że wystawcą dokumentu był Mieszko wraz z drugą żoną Odą i synami: Mieszkiem i Lambertem. Na przełomie 991 i 992 roku ofiarowali oni Stolicy Apostolskiej państwo gnieźnieńskie, oddali się więc w opiekę Papiestwa, zobowiązując się do opłacania określonej daniny.
Nie mógł oczywiście Mieszko liczyć na wygrywanie Papiestwa przeciwko Niemcom w sferze stosunków państwowych. Ofiarowanie Gniezna Papiestwu wymierzone było nie tyle przeciwko królowi niemieckiemu, ile przeciwko panom saskim i władcy czeskiemu. Miało ugruntować prestiż Mieszka wobec nich. Miało utrudnić ich intrygi przeciw Polsce.
Wiemy, że Mieszko podzielił swe państwo na działy przeznaczone dla poszczególnych synów. Może ofiarowanie Gniezna przez Mieszka wraz z Odą i ich nieletnich synków miało zapewnić im w przyszłości opiekę Papiestwa przeciwko Chrobremu, niewymienionemu w papieskim streszczeniu polskiego dokumentu? Może rzecz cała dotyczyła spraw kościelnych? Czy teren, którego świeckim zwierzchnikiem stawał się papież, mógł podlegać obcemu metropolicie? Czy nie powinien on należeć do kościelnej prowincji rzymskiej? Tego rodzaju biskupstwa, niezależne od pobliskiego metropolity, lecz wchodzące w skład prowincji rzymskiej, występowały od dawna na Półwyspie Apenińskim.
Jedno jest tylko pewne: istnienie kontaktów między Gnieznem i Rzymem w ostatnich latach panowania Mieszka I. Najprawdopodobniej z nimi związać wypada ponowne pojawienie się w państwie gnieźnieńskim biskupa. Był nim Unger, niewątpliwie Niemiec. Konsekrowany na biskupa już w roku 982, na dwa lata przed śmiercią Jordana, z niewiadomych przyczyn nie pełnił swych funkcji, został zaś opatem klasztoru w Membleben, fundacji ottońskiej. Jeszcze w 991 roku działał Unger w Niemczech zarządzając owym opactwem. W następnym roku opatem był już ktoś inny; najwyraźniej Unger został wysłany do Polski, by kierować tu sprawami kościelnymi.
Bolesław Chrobry zawładnął całością państwa piastowskiego po śmierci ojca niejako za jednym zamachem. Mieszko I zmarł bowiem 25 maja 992 roku, a już po dwóch co najwyżej miesiącach uznano w Niemczech Chrobrego za władcę całej Polski. Utrzymanie jedności państwa, wbrew testamentowi ojcowskiemu przewidującemu podział monarchii, na pewno nie było zadaniem łatwym. Co prawda Oda nie mogła liczyć na pomoc z Niemiec, gdyż jej krewniacy i powinowaci znajdowali się w niełasce i nie rozporządzali odpowiednimi siłami. Z drugiej strony – państwo Mieszka I składało się z części dość luźno z sobą związanych, lokalne tradycje polityczne i zrozumiałe dążenia do samodzielności nie sprzyjały centralizacji władzy w rękach Bolesława.
Doceniając w pełni talenty polityczne Chrobrego i jego współpracowników, starszych i bardziej odeń doświadczonych, musimy szukać podstawy ich powodzenia w aktualnej sytuacji politycznej. Jeśli ogół miejscowych książątek, wielmoży i dostojników zarówno w Gnieźnie, jak i w regionalnych ośrodkach, poparł zamach Chrobrego, jeśli opowiedział się za utrzymaniem jedności państwa i centralizacją władzy, to musiał upatrywać w tym rozwiązaniu gwarancję własnych korzyści, partykularnych i klasowych.
Centralizacja władzy łączyła się z utrzymaniem pokoju wewnętrznego przez coraz bardziej usprawniany aparat władzy książęcej. Był to powszechnie zrozumiały warunek pomyślnego rozwoju gospodarczego, który cechował całe panowanie Mieszka I. Opowiedzenie się po stronie Chrobrego zapewnić więc miało wielmożom istotne korzyści ekonomiczne tak w wyniku dalszego wzrostu ich własnej gospodarki dworskiej, jak też, i to przede wszystkim, poprzez udział w dochodach z gospodarki książęcej oraz w daninach, posługach, karach sądowych, w łupach wreszcie, które stanowiły niemałą pozycję.
Dążność do utrzymania jedności państwa wynikała zapewne też z jego zewnętrznego zagrożenia. Wiślanom i Mazowszanom potrzebna była pomoc wyćwiczonych drużyn gnieźnieńskich. W dziesięcioleciu bowiem poprzedzającym śmierć Mieszka I książę kijowski, Włodzimierz Światosławowicz, rozszerzył granice państwa ruskiego po źródła Wieprza i okolice Przemyśla. Jego wyprawy sięgały Jaćwieży. Wiosną 992 roku drużyny kijowskie znajdowały się na wschodnim pograniczu państwa piastowskiego, jak gdyby oczekując na możliwość wtargnięcia w głąb Polski. Polanom natomiast tylko centralizacja władzy zapewnić mogła pomoc innych regionów w walce z Wieletami, którzy zrzuciwszy w powstaniu 983 roku zwierzchnictwo niemieckie wytrwale bronili swej niepodległości, pomimo sasko-polskich wypraw na tereny wieleckie. W rocznikach niemieckich czytamy o odwetowych najazdach wieleckich na Sasów. Najprawdopodobniej wyprawy takie urządzali Wieleci także na obszary polańskie, nie miał tylko kto sporządzić o tym zapisków.
Dotknąć tu wypada pokrótce spraw pomorskich. W ostatnich naukowych i popularnych pracach przyjmuje się powszechnie, że Mieszko I podbił całe Pomorze od Wisły po Odrę. Hipoteza to kusząca, lecz dyskusyjna. Bardziej prawdopodobne jest, że ziemie pomorskie luźno tylko zależne były od Gniezna. Natomiast prawie nie ulega wątpliwości, że Mieszko rozbudował sieć polańskich grodów i gródków między Notecią i wzgórzami Pojezierza Pomorskiego. Zachodni kraniec tego systemu fortyfikacyjnego wyznaczała Cedynia, stanowiąca dogodny punkt wypadowy do najazdów na Wieletów i Wolinian. Czy Mieszko potrafił ten gród utrzymać po wybuchu w 983 roku wielkiego powstania wieleckiego, nie wiadomo.
Wydaje się, że dopiero Chrobry w pierwszych latach swego panowania pokusił się o umocnienie władzy polskiej nad wschodnim i środkowym Pomorzem. Olbrzymie puszcze i pustkowia oddzielające bardziej zagospodarowane obszary wokół Sławna, a przede wszystkim wokół Białogardu i Kołobrzegu, od dzierżaw gnieźnieńskich nie sprzyjały temu przedsięwzięciu. Jeśli Chrobry podjął trud zajęcia tych ziem i ich utrzymania, to przede wszystkim w tym celu, by oskrzydlić Pomorze nadodrzańskie. Samo utrzymywanie sprawnej komunikacji między centrum państwa a grodem gdańskim (którego powstanie datują archeologowie najogólniej na drugą połowę X wieku) oraz Kołobrzegiem wymagało znacznych wysiłków. Trzeba było zbudować groble, wymościć brody i stale dbać o te urządzenia komunikacyjne.
Przekształcanie prymitywnych księstw plemiennych w państwo to w pewnej mierze także stworzenie sieci komunikacyjnej umożliwiającej szybkie przerzucanie oddziałów wojskowych, utrzymywanie stałej łączności między administracyjnymi ośrodkami grodowymi a dworem książęcym, przemieszczanie rezerw: zbrojeniowych i żywnościowych. Drogi wodne, techniczne i ekonomicznie najkorzystniejsze, mogły tylko na niektórych odcinkach spełniać wymienione zadania.
Umacniając pozycję polską na wschodnim i środkowym Pomorzu, musiał Chrobry współpracować też z królem niemieckim Ottonem III. W roku 995 władca gnieźnieński poprowadził osobiście posiłki polskie na wielką wyprawę przeciw Obodrzycom i Wieletom. W wyprawie tej wzięły też udział oddziały czeskie, m.in. książę libicki Sobiebór ze swą drużyną. Skorzystał z tego książę praski Bolesław Pobożny. Niespodziewanie uderzył na Libice, zajął je, a braci Sobiebora wymordował, z wyjątkiem przebywających wówczas w Rzymie biskupa praskiego Wojciecha oraz przyszłego arcybiskupa gnieźnieńskiego Radzima-Gaudentego. Chociaż książęta libiccy byli krewniakami Ottona III, Niemcy nie podjęli żadnej interwencji w Czechach. Bolesław Pobożny musiał mieć znacznych na dworze niemieckim orędowników. Sobiebór znalazł schronienie nie w Niemczech, lecz w Polsce na dworze Chrobrego, gdzie przebywał też wówczas Włodziwój, członek dynastii przemyślidzkiej, zapewne młodszy brat Bolesława Pobożnego, a więc wuj Chrobrego, lub nieślubny syn księcia praskiego.
Chyba przypadek zrządził, że biskup Wojciech przybył do Polski, by odwiedzić brata. Nie było natomiast rzeczą przypadku, że Chrobry potrafił skłonić Wojciecha do podjęcia misji na terenie pruskim. Zapewniało to polskiemu władcy rozgłos jako opiekunowi Kościoła, ukazywało Polskę jako główny człon chrześcijańskiego świata na wschodzie Europy.
Umiejętnie też Chrobry wyzyskał rozgłos wokół śmierci Wojciecha, zabitego przez Prusów 23 kwietnia 997 roku. Świadek męczeństwa, Gaudenty, wysłany został wraz z polskimi posłami do Włoch, gdzie przebywał Otto III niedawno koronowany na cesarza. Polskie zabiegi widoczne są w sposobie przedstawienia ostatnich miesięcy życia Wojciecha w jego biografii spisanej w 998-999 roku w Rzymie. W Żywocie tym po raz pierwszy zanotowano nazwę Polaków; Bolesław wystąpił w tym utworze jako dux Polaniorum – książę Polaków. Jego rola jako przyjaciela męczennika została uwydatniona w utworze znacznie silniej, niż to miało miejsce w rzeczywistości: Polscy posłowie osiągnęli dzięki temu niemały sukces.
Na synodzie we Włoszech kreowano arcybiskupstwo gnieźnieńskie. Arcybiskupem został Gaudenty, niewątpliwie zgodnie z życzeniem Chrobrego. Kandydaturę brata świętego męczennika na projektowane arcybiskupstwo traktował on zapewne jako istotny argument przemawiający za powołaniem do życia polskiej metropolii.
W roku 1000 do grobu św. Wojciecha, którego zwłoki Chrobry wykupił od Prusów, przybył Otto III w pobożnej pielgrzymce. Uroczyście proklamowano w Gnieźnie utworzenie arcybiskupstwa; zostały mu podporządkowane biskupstwa w Krakowie, Wrocławiu i Kołobrzegu. Pozostałe tereny podlegać miały nadal Ungerowi, jako biskupowi polskiemu zależnemu bezpośrednio od Stolicy Apostolskiej, a siedzibę tego biskupstwa przeniesiono z Gniezna do Poznania. Jeszcze w XII wieku biskupów poznańskich zwano po prostu biskupami polskimi.
Nie ulega wątpliwości, że biskupstwa wrocławskie i kołobrzeskie utworzono dopiero w roku 1000. Wraz z biskupstwem krakowskim i poznańskim wyznaczały one granice Polski na zachodzie i południu. Czy biskupstwo krakowskie istniało już poprzednio? Nie wiadomo. W każdym razie jego początków nie można cofnąć wstecz poza osiemdziesiąte lata X stulecia. Raz po raz przedstawiane są co prawda hipotezy mające świadczyć, że od schyłku IX wieku Kraków bądź Wiślica były chrześcijańskie, że istniała tam jakoby osobna organizacja kościelna posługująca się liturgią słowiańską, co miało być ponoć kontynuacją morawskiej misji Metodego. Pomysły te zadziwiają śmiałością fantazji, nie są jednak oparte na żadnych przesłankach źródłowych.
Zjazd gnieźnieński postawił Polskę i jej władcę wśród pierwszych potęg europejskich: Otto III zgodnie z dawnym ceremoniałem bizantyńskim włożył własny diadem cesarski na skronie Chrobrego, przyjmując go w ten sposób do symbolicznie i mistycznie pojmowanej rodziny królów chrześcijańskiego cesarstwa, uznając go władcą suwerennym.
Polski książę nie uzyskał jednak korony, choć symbolika wspomnianego aktu gnieźnieńskiego była niejako zapowiedzią koronacji. W roku następnym utworzone zostało arcybiskupstwo ostrzyhomskie na Węgrzech, a tamtejszy władca, Stefan, otrzymał – podobnie jak Chrobry w roku 1000 – włócznię św. Maurycego, uważaną za świętą oznakę władzy. Stefanowi wysłano jednak z Rzymu także koronę, na którą próżno czekał polski Bolesław.
Kierownicy polityki cesarskiej liczyli się bowiem z realną sytuacją. Ich program nie znajdował uznania w Niemczech. Program ten nie był zresztą monolityczny. Dla jednych oznaczał powrót panowania Rzymu nad światem, dla innych wyrażał się w myśli o jednolitym cesarstwie chrześcijańskim, którego człony zachować miały wewnętrzną samodzielność, własne oblicze etniczne. W ewangeliarzu sporządzonym w 998-999 roku dla Ottona III umieszczono miniatury przedstawiające plastycznie tę koncepcję: cztery postacie kobiece w koronach na głowach składają hołd cesarzowi. Nad postaciami tymi znajdują się objaśniające napisy: Roma, Galia, Germania, SclaWinia. Myśl o takim zrównaniu Niemiec i Słowiańszczyzny zachodniej wywołała w Niemczech znaczne oburzenie. Niepowodzenia zaś militarne Ottona III we Włoszech i bunt Rzymian w 1001 roku spowodowały, że w Niemczech zaczęto knuć spiski przeciw cesarzowi. Nim jednak doszło do otwartego buntu, Otto zmarł 23 stycznia 1002 roku w wyniku zarazy, która wybuchła w jego obozie.
W Niemczech doszło do walk między pretendentami do tronu, z czego skorzystał Bolesław. A kiedy bliski mu Ekkehard, margrabia Miśni, został skrytobójczo zamordowany, uznał pretensje Henryka bawarskiego do korony niemieckiej, lecz dla wzmocnienia swej pozycji opanował marchię Ekkeharda.
Henryk, który w początku czerwca koronował się na króla Niemiec, na zjeździe w Merseburgu nadał co prawda Chrobremu Łużyce i kraj Milczan, lecz samą Miśnię – margrabiemu Guncelinowi, zaprzyjaźnionemu z polskim monarchą. Gdy Chrobry opuszczał dwór królewski, niespodziewanie napadli go niemieccy rycerze, co było niesłychanym pogwałceniem rycerskiego obyczaju. W obronie Chrobrego stanął towarzyszący mu margrabia północnobawarski Henryk ze Schweinfurtu oraz książę saski Bernard. Z trudem udało się im wyprowadzić Bolesława przez wyważoną bramę. „Bolesław przypuszczając, że stało się to wskutek złośliwie uplanowanej zdrady, bardzo to sobie wziął do serca i przypisywał wszystko niesłusznie królowi” – zapisał w swej Kronice Thietmar. Nie wspomniał jednak nic o tym, by sprawcy zajścia zostali ukarani. Przemawia to raczej za słusznością podejrzeń Chrobrego.
Od tego momentu rozpoczęła się wojna między Chrobrym i Henrykiem. Nie tu miejsce na jej dokładne przedstawianie. Wystarczy w skrócie zanotować najważniejsze fakty. Koniec 1002 i początek 1003 roku poświęcił Bolesław na intrygi w Niemczech, a przede wszystkim w Czechach. Posługując się Włodziwojem i Sobieborem doprowadził do tego, że w początku 1003 roku został powołany do Pragi na księcia. Już jednak jesienią 1004 roku utracił Bolesław Czechy, Milsko i Łużyce. W następnym roku wyprawa niemiecka dotarła prawie pod Poznań. Warunki zawartego wówczas pokoju były jednak dla Chrobrego dość pomyślne. Zrezygnował z tego, co utracił, zatrzymując w swych rękach Morawy.
W dwa lata później doszło do nowej wojny. Pokój zerwany został przez króla niemieckiego, lecz pod wyraźną presją Czechów, Wieletów oraz Wolinian. Posłowie Wolina oświadczyć mieli: „jeśli król [niemiecki] będzie nadal żyć z nim [Chrobrym] w pokoju i udzielać mu swej łaski, to nie może w żadnym razie liczyć na ich wierność” – tak zanotował Thietmar. Henryk podejmował więc wojnę w interesie czesko-wieleckim.
Ten drugi etap wojny polsko-niemieckiej ujawnił istotny jej sens. Był to dalszy ciąg zmagań rozpoczętych za czasów Mieszka. Zmagań o to, kto zjednoczy Słowiańszczyznę zachodnią: Czesi w sojuszu z Wieletami czy Polacy. Wojna skończyła się połowicznym sukcesem Chrobrego.
Współpraca Henryka z Wieletami wywołała wzburzenie w Niemczech. Było ono tym większe, że król niemiecki posłużył się swymi pogańskimi sprzymierzeńcami w wewnętrznych walkach na terenie Lotaryngii. Arcybiskup misyjny Bruno w liście do Henryka tak oto gromił niemieckiego władcę: „Czy jest to dobrze prześladować chrześcijanina, a utrzymywać przyjaźń z ludem pogańskim? Cóż to za zgoda Chrystusa z Beljalem, co za zrównanie światła z ciemnością? Jak mogą się ugadzać diabeł Swarożyc i wódz świętych, nasz Maurycy? Jakim czołem schodzą się razem święta włócznia i stanice pogańskie, karmione krwią ludzką?”
W Niemczech raz po raz wybuchały bunty przeciw królowi i walki między możnymi panami. Sasi niechętnie prowadzili wojnę z Bolesławem. W Czechach Jaromir został pozbawiony władzy przez swego brata Udalryka, który zerwał sojusz z Wieletami. Bolesław opanował Łużyce i Milsko, lecz utracił Pomorze kołobrzeskie, zapewne w wyniku działań Wolinian i Wieletów.
W takiej sytuacji doszło do zawarcia nowego pokoju w 1013 roku. Chrobry i jego syn, Mieszko, złożyli hołd Henrykowi, zatrzymując w swych rękach Milsko i Łużyce. Utwierdzeniem pokoju było małżeństwo Mieszka z Rychezą, siostrzenicą Ottona III. Stawiało to Piastów na równym poziomie z władcą Niemiec, z dynastią cesarską. W tej sytuacji hołd Bolesława i Mieszka stawał się sprawą niejako rodzinną. Obie strony nie zamierzały jednak dotrzymać warunków pokoju.
Nowa wojna, prowadzona wbrew woli Sasów, zakończyła się po kilku latach utrzymaniem istniejącego stanu. Obie strony były zbyt wyczerpane, by mogły osiągnąć wyraźniejszy sukces. Układ zawarty w Budziszynie w 1018 roku zapewnił na dwanaście lat pokój między Polską i Niemcami. Chrobry szybko potem utracił Morawy. Nie podjął już o nie walki.
Program zjednoczenia Słowiańszczyzny zachodniej okazał się nierealny. Ze zmagań wieloletnich nikt nie wyszedł zwycięzcą. Ustalał się ostatecznie porządek na przyszłość: Polska i Czechy znaleźć miały w nim własne, osobne miejsce.
Utrzymanie Łużyc i Milska było niewątpliwym sukcesem Chrobrego, choć opłaconym olbrzymim wysiłkiem. Wytrzymanie naporu niemiecko-czesko-wieleckiego w latach 1004-1018, intrygowanie w Niemczech, Włoszech, Danii, przekupywanie saskich panów i pozyskiwanie poparcia wśród mnichów w Reichenau czy eremitów włoskich, prowadzenie wielkiej polityki sięgającej z jednej strony Bizancjum i Rzymu, z drugiej Anglii i Szwecji możliwe było dzięki modernizacji aparatu państwowego rozpoczętej już przez Mieszka I, dzięki pomyślnemu rozwojowi ekonomicznemu ziem polskich, pozyskaniu przez Chrobrego grona oddanych współpracowników wśród ściąganego z różnych stron kleru.
W wielkiej przebudowie ram życia społecznego splatały się nierozłącznie własna inwencja z obcymi wzorami. Recepcja nie była nigdy zabiegiem mechanicznym, lecz wynikiem wyboru spośród różnych wzorów, zawsze była działaniem, nigdy zaś biernym poddawaniem się wpływom. Pojawiająca się niekiedy tendencja do wyprowadzenia niemal wszystkiego, co działo się w Polsce wczesnopiastowskiej, z rodzimych podstaw, jest fałszywa. Bardzo źle świadczyłoby to o kierownikach życia politycznego Polski wczesnopiastowskiej, gdyby nie umieli i nie chcieli skorzystać z dorobku cywilizacyjnego kultury zachodnioeuropejskiej i śródziemnomorskiej.
Niewątpliwie administracja państwa piastowskiego była kontynuacją podziałów na okręgi grodowe, podziałów istniejących już w księstwach plemiennych. Utworzenie równomiernej sieci grodów, a przede wszystkim uściślenie praw i obowiązków panów grodowych, stanowiło wynik celowej adaptacji wzorów ottońskiej reformy administracyjnej. W małym tylko stopniu udała się ona na terenie imperium niemieckiego, większe rezultaty przyniosła jej recepcja w krajach ościennych: we Flandrii, w Czechach, na Węgrzech i w Polsce. Każde jednak z tych rozwiązań administracji państwowej ma swoje cechy specyficzne, będące wynikiem twórczego przystosowania obcej organizacji do miejscowych warunków. Grody polskie na przykład były w dużej mierze elementem zarządu książęcej gospodarki.
Gospodarka monarsza, oparta o pracę niewolnych osadzonych na ziemi, powstała już w początkach X wieku. W końcu tego stulecia państwowa gospodarka książęca została przeorganizowana. Sięgnięto do wzorów zachodnich, głównie bawarskich i saskich, przydzielając poszczególnym grupom gospodarstw niewolnych ściśle określone obowiązki. Ślad tych osad, tzw. służebnych, przetrwał do dziś w nazwach miejscowych. Świniary opiekowali się trzodą książęcą, skotnicy – bydłem, kobylnicy – stadami zarodowymi, koniary – stadami koni, bobrownicy – żeremiami bobrowymi, drwale musieli wyrąbać określoną miesięcznie bądź rocznie liczbę drzew, kuchary i piekary powoływani byli kolejno na określony czas do pełnienia posług w grodzie, szczytniki dostarczali oznaczoną liczbę szczytów, czyli tarcz, szłomniki – szłomów, czyli hełmów, woźniki – wozów, sanniki – sań, korabniki – korabiów, grotniki – grotów, bartniki opiekowali się barciami książęcymi, a świępotniki – pasiekami, kobierniki tkali kobierce, złotnicy w warsztatach grodowych produkowali masowo proste ozdoby.
Blisko pięćdziesiąt kategorii różnorodnych służb zapewniało sprawne zaopatrzenie i obsługę grodów książęcych, a także dworu książęcego w czasie jego podróży i oddziałów drużyny w czasie wojskowych pochodów. Tak na przykład specjalną kategorię stanowili żerdniki opiekujący się namiotami; nazwę swą wzięli od żerdzi, na których wspierały się namioty.
Zgodnie z bawarskim wzorem niewolna ludność osad służebnych zyskała dziedziczne uprawnienia do użytkowanej ziemi. Określenie stałej wielkości obowiązków służebników wobec księcia, pewność, że z własnej gospodarki nie będą już ponosić innych świadczeń, sprzyjały wzrostowi ich inicjatywy gospodarczej, rozszerzaniu działalności produkcyjnej. Sprzyjał temu też okresowy pobyt w grodzie, w kuchniach czy warsztatach książęcych, udział w wyprawach drużyny – stąd też służebnicy posiadali szerszą znajomość świata niż wolni opolnicy, bardziej związani z wiejskimi, lokalnymi warunkami swego życia.
W grodach gromadzono efekty produkcji służebników. Stwarzano w ten sposób znaczne rezerwy, przede wszystkim militariów, które ulegały szybkiemu niszczeniu w czasie wojen. Grody były też miejscem przechowywania zapasów żywnościowych na wypadek klęski nieurodzaju. Zapasy te wydawano w razie potrzeby przede wszystkim wojom książęcym, mieszkańcom grodu, podgrodzia, osad służebnych. Gdy istniały ku temu możliwości, wspierano też wolnych opolników. Ich likwidacja nie leżała bowiem w interesie księcia.
Daniny i usługi wolnych osobiście wieśniaków stanowiły ważki element w organizacji państwa. Opolników powoływano też do pełnienia służby wojskowej. Zgodnie z dawnym obyczajem, chyba jeszcze plemiennym, pełnili oni stróżę w grodzie, brali udział w walkach obronnych. Według zachodnich wzorów powołani zostali zapewne przez Chrobrego do pełnienia służb pomocniczych w czasie wielkich wojen.
Wokół grodów powstawały już od początku X wieku osady podgrodowe, których mieszkańcy cieszyli się niewątpliwie specjalną opieką książęcą. W końcu X stulecia mieściły się tu karczmy, pełniące też rolę stałych miejsc sprzedaży wszelakiego rodzaju produktów. Na polach przed podgrodziami znajdowały się drewniane pomosty służące za ławy kupieckie; wiadomość tę w dość przypadkowy sposób zanotował Thietmar. Nie należy pierwszych podgrodzi polskich uznawać za ośrodki miejskie. Kilka karczem i kilku wyspecjalizowanych rzemieślników – oto obraz przeciętnego podgrodzia na przełomie X i XI wieku. Większe podgrodzia istniały tylko w głównych ośrodkach państwa: Gnieźnie, Poznaniu, a Krakowie, Wrocławiu, Kołobrzegu (utraconym w 1008-1009 roku), zapewne też w Sandomierzu, Przemyślu (w 1018 roku przyłączonym do Polski), gdzie dowodnie istniała gmina żydowska w początkach XI wieku, a także w Płocku.
Nad zabudową tych podgrodzi górowały kamienne katedry bądź kościoły zgromadzeń kanoników. Obok grodu i podgrodzia stały w tych ośrodkach obronne dwory wielmożów i dostojników państwowych. Do tych wczesnomiejskich ośrodków, centrów politycznych państwa, przybywali obcy kupcy.
Na Ostrowie Lednickim, w pobliżu maleńkiego kościółka wzniesionego ponoć przez Dobrawkę, zbudowany został w początkach panowania Chrobrego obszerny, kamienny, zapewne dwupiętrowy pałac połączony z kaplicą. Odkrycia na Wawelu ukazały, że w obrębie grodu istniały tutaj w początkach XI wieku co najmniej dwie kamienne budowle świeckie, na podgrodziu zaś katedra i dwa kościółki-rotundy. Domyślamy się istnienia jedenastowiecznych pałaców książęcych we Wrocławiu, Poznaniu i Gnieźnie. Zapewne za panowania Mieszka II poczęto stawiać kamienny dwór w obrębie grodu gieckiego.
Wznoszenie kamiennych pałaców przez Chrobrego nie było zwykłym naśladownictwem niemieckich wzorów. Budowle te przekonywać miały, że polski monarcha nie jest gorszy od władcy niemieckiego. Spełniały one też rolę wewnętrzną: wywyższały grupę rządzącą, umacniały jej autorytet w odczuciu szerszych mas.
Autorytet księcia kształtował się też w bezpośrednich stosunkach z wolnymi opolnikami. Główną do tego okazję stwarzało sądownictwo książęce. Nadal zapewne tylko książę miał prawo wyrokować w sporach między wolnymi opolnikami, o ile nie potrafili oni załatwić swych spraw w obrębie związków rodzinno-sąsiedzkich. Sądownictwo pana grodowego dotyczyło spraw ściganych przez państwo, naruszania więc państwowego ładu oraz sporów między ludnością niewolną bądź patrymonialnie zależną od księcia.
Jednolity system grodów i związanych z nimi osad służebnych w kraju polańskim, na Mazowszu, Śląsku i w krainie wiślańskiej ukazuje jeden z zabiegów służących związaniu z sobą różnych części monarchii. Udało się to przeprowadzić w zakresie niejako administracyjnym. Nie udało się natomiast Chrobremu przewalczyć separatyzmu wynikającego z odmienności struktur społecznych i tradycji politycznych głównych części monarchii.
W przybywających do Polski duchownych zyskiwał władca współpracowników o dużym doświadczeniu organizacyjnym i intelektualnym, posiadających dawne i dobrze ugruntowane kontakty z różnymi ośrodkami zachodnioeuropejskimi. O jednym z nich, opacie Tunim, niewątpliwie z pochodzenia Włochu (Tuni=Toni to włoskie zdrobnienie imienia Antoni), wspomina uszczypliwie Thietmar, że był to „mnich z powierzchowności, lecz chytra liszka z czynów swoich i za to przez swego pana tak lubiany”. Nieprzypadkowo w tym kontekście został Chrobry nazwany panem opata Tuniego. Zgodnie z postanowieniami zjazdu gnieźnieńskiego Chrobry zyskał prawo mianowania biskupów i opatów. O ile biskup misyjny był formalnie samodzielny, to Kościół polski utworzony w roku 1000 stał się podobnie jak w Niemczech częścią składową państwa. Nie przekreślało to oczywiście autonomii Kościoła w zakresie jego zadań religijnych.
Atrakcyjność nowej religii zyskiwała wśród wyższych warstw społecznych znaczne uznanie, wyrażające się także pierwszymi konwersjami zakonnymi i oddawaniem dzieci do tworzonych szkół katedralnych. Z rzadka była to atrakcyjność typu intelektualnego, choć nie można lekceważyć znaczenia eschatologicznych propozycji chrześcijaństwa, łatwiej rozładowujących poczucie frustracji społecznej niż słowiańskie wierzenia pogańskie. Z reguły uznanie dla Kościoła w początkach XI wieku wzbudzał wysoki poziom kultury materialnej i artystycznej, reprezentowany m.in. przez dzieła architektury i plastyki kościelnej, a przede wszystkim imponowała rola duchowieństwa w organizacji państwa.
Nie zawsze jednak stosunki między władcą i episkopatem układały się pomyślnie. Jeśli wierzyć wiadomości zapisanej w sto lat później, lecz opartej niewątpliwie na polskiej tradycji dworskiej, to arcybiskup Gaudenty rzucić miał z nieznanego powodu klątwę na Chrobrego. Sprawa ta zapewne nie dotyczyła polityki, lecz raczej postępowania władcy w jego życiu osobistym. Konflikt ten nawet w takim zakresie musiał mieć ogólniejsze znaczenie. Jest śladem trudności przekształcania się struktury społecznej i kulturalnej tworzącej się Polski.
Symbolicznym zamknięciem procesu powstawania Polski, a jednocześnie pierwszego etapu włączania się jej w krąg cywilizacji europejskiej, stała się koronacja Chrobrego w 1025 roku.
Mieszko I, wyznaczając w 992 roku działy swym synom, traktował państwo jak własność osobistą. Świadczy to wyraźnie o zerwaniu z dawną tradycją elekcji plemiennego księcia, której ślad zachował się w legendzie o chłopskim pochodzeniu dynastii piastowskiej. Testament Mieszka był jednak zrozumiały w kategoriach słowiańskiego prawa rodowo-rodzinnego. Stanowił on też niejako wyraz uznania odrębności poszczególnych części państwa piastowskiego, odrębności wywodzących się z tradycji księstw plemiennych.
Koronacja Chrobrego przekreślała obyczaj rodzinny i tradycję odrębności plemiennych. Kościelne namaszczenie i obdarzenie władcy koroną wywyższały go, zapewnić mu miały sakralną moc. Koronacja Chrobrego stwarzała z Polski królestwo. W Polsce znano wszakże jeden tylko wzór królestwa uświęconego sakrą, mianowicie niemiecki; według tego wzoru królestwo nie podlegało podziałom.
Koronacja Chrobrego była jego symbolicznym testamentem nakazującym utrzymanie jedności państwa polskiego. Przydawała monarchii polskiej – w odczuciu części wyższych warstw społecznych – sił sakralnych i magicznych. Sprzyjało to kształtowaniu się zaczątków poczucia narodowego w obrębie klasy rządzącej.
Przez zjednoczenie ziem polskich pod władzą Piastów, przez organizację aparatu rządzącego, który połączył poszczególne ośrodki terytorialne, oraz zaszczepienie chrześcijaństwa zostały położone fundamenty pod przyszłość narodu i kultury polskiej. Dalsze losy procesów integracyjnych wiązały się z trwałością i siłą organizacji piastowskiej. W jej ramach wzrastała idea wspólnoty polskiej, rodziła się symbioza tradycyjnych elementów kultury plemion polskich z nowymi wartościami przyniesionymi przez chrześcijaństwo, rozwijała się i różnicowała struktura społeczeństwa, umacniało bezpieczeństwo całości połączonych ziem.
Ciągłości państwa piastowskiego groziły podobne niebezpieczeństwa, z jakimi stykały się inne młode monarchie Europy środkowej i wschodniej. W sferze stosunków politycznych odnosiło się to do rywalizacji wojennych z „wielkimi mocarstwami” epoki: Królestwem Niemieckim i Cesarstwem Wschodnim. Zetknięcie się obu imperiów z burzliwą ekspansją sąsiednich państw słowiańskich niosło z sobą groźbę uzależnienia politycznego, jakie na przykład trwale cechowało stosunki niemiecko-czeskie, a czasowo niemiecko-polskie; mogło nawet prowadzić do upadku organizacji państwowej, jak to miało miejsce z Bułgarią, pokonaną i wcieloną do Bizancjum po z górą stuletniej ekspansji.
Długotrwałe wysiłki wojenne i postępujące za nimi wyniszczenia ludzkich oraz materialnych zasobów młodych ustrojów groziły kryzysem organizacji państwowych. Podobną groźbę niosły zaburzenia wewnętrzne, bunty ludności i reakcje pogańskie, które niejednokrotnie wstrząsały życiem od niedawna chrześcijańskich monarchii. Niestety dzieje konfliktów społecznych i walk religijnych tego okresu właściwie nie mają swej historii. Jednym z powodów tego zjawiska jest niewątpliwe ubóstwo materiałów źródłowych dla interesującej nas epoki. Część „winy” jednak przypisać należy także autorom najstarszych kronik, powstałych na przełomie XI i XII wieku. Gall Anonim, czeski Kosmas czy anonimowy autor Czynów Węgrów (Gesta Ungarorum) byli piewcami chwały własnego kręgu kulturalnego, rycerskich czynów budowniczych państw, ich zasług poniesionych w dziele umacniania wiary chrześcijańskiej, wreszcie sukcesów Kościoła w ogóle. Rzadko poświęcali oni uwagę sprawom odnoszącym się bezpośrednio do dziejów ogółu ludności. Czasem pod piórem oddanych dynastii kronikarzy wykwitały opowieści o opiece, jaką wielcy królowie otaczali poddanych. Były one nieodzowne dla zarysowania portretu idealnego władcy; zgodnie z wymaganiami feudalnej doktryny politycznej powinien on być opiekunem życia i mienia całej ludności.
Koncepcja Galla, który czasy Chrobrego przedstawił jako złoty wiek państwa, skłaniała go nie tylko do wydobycia z tradycji wszelkich pozytywów, ale także do tworzenia legend umacniających wizję władcy-patriarchy. W Kronice Galla zabrakło natomiast miejsca na zdarzenia, które ilustrowałyby postępujący wraz z rozwojem państwa wzrost obciążeń ludności. Tymczasem monarchie wczesnośredniowieczne mogły realizować swe zadania polityczne i organizacyjne poprzez bardzo intensywne wykorzystywanie sił produkcyjnych swych poddanych, co odbierało stosunkom wewnętrznym cechy sielanki. Dostojnicy i funkcjonariusze państwowi podporządkowywali planom gospodarczym i wojennym władcy ogół mieszkańców kraju. Pod zarządem i kontrolą systemu grodowego pozostawali zarówno wolni opolnicy, jak i ludność niewolna związana z gospodarstwem własnym księcia.
Szukając tła powstań ludowych, do jakich dochodziło w Polsce XI wieku, musimy zwrócić uwagę na konsekwencje postępującej eksploatacji ludności w miarę wzrastania wojennych i politycznych zadań monarchii.
W ciągu życia trzech pokoleń, od początku rządów Mieszka I do lat trzydziestych XI wieku, położenie podstawowej grupy demograficznej – wolnej ludności wieśniaczej – musiało ulec daleko idącym zmianom. Procesowi umacniania organizacji państwowej towarzyszyły stale nakazy i zarządzenia. Regulowały one świadczenia i daniny prawa książęcego, wprowadzały służebności należne podróżującemu po kraju władcy i jego urzędnikom, zastrzegały dla księcia atrakcyjne polowania i eksploatację bogactw naturalnych, obejmowały opłatami na rzecz skarbu wszelkie przejawy działalności gospodarczej. Przygotowania do obrony kraju, prowadzone intensywnie za Chrobrego w czasie wojen z Niemcami, a zapewne niezaniedbywane również i za Mieszka II, pociągały za sobą obowiązek udziału w pracach fortyfikacyjnych. Mogły one dawać się we znaki ludności równie dotkliwie, jak i sama konieczność uczestniczenia w wyprawach wojennych.
Systematyczna egzekucja świadczeń w warunkach gospodarstwa wczesnośredniowiecznego, które charakteryzowało się znacznymi wahaniami uzyskiwanych plonów, prowadziła do pogarszania się materialnej, a w ślad za nią i społecznej sytuacji ludności wolnej. Mieszkańcy opoli i osad w coraz mniejszym stopniu decydowali o sobie. Znajdowali się nieustannie w zasięgu ingerencji pana grodowego, poddanych mu zbrojnych drużynników oraz włodarzy, poborców, komorników i innych funkcjonariuszy książęcych. Mając wszelkie warunki do umocnienia własnej pozycji społecznej i majątkowej, członkowie aparatu administracyjnego mogli wykorzystywać swe nadrzędne stanowisko i nie cofali się przed popełnianiem nadużyć.
Uprzywilejowana sytuacja przedstawicieli władzy i sprawowane przez nich funkcje egzekucyjne wywoływały antagonistyczną w stosunku do nich postawę ludności.
Płaszczyzna wzajemnych tarć rozszerzała się wraz z rozwojem organizacji kościelnej. Jedenastowieczne ustawy synodalne, znane z terenu Węgier, pokazują, jak szeroki zakres obowiązków „policyjnych” spoczywał na funkcjonariuszach zarządu terytorialnego w związku z dopilnowywaniem spełniania przez ludność obowiązków religijnych. Wdrażanie ludności do wymagań Kościoła, na przykład do grzebania zmarłych na przeznaczonych do tego celu cmentarzyskach, nie zaś w gajach i lasach, czy uczęszczania do kościoła, musiało odbywać się zapewne na drodze stosowania przymusu. Bolesław Chrobry, za obowiązującym w Europie chrześcijańskiej wzorem Karola Wielkiego i jego królewskich następców, ciężkimi karami wspierał akcję misji wewnętrznej i bez litości, nie żałując represji, naginał tradycyjne obyczaje do wymagań nowej wiary. Szczupłe kadry duchowieństwa i oddalenie wielu siedzib od centrów grodowych, a zarazem kościelnych, w praktyce nie pozwalały na szerokie egzekwowanie wymaganych obowiązków. Ale nie było wątpliwości, jakie cele przyświecają władcy i jakie kary grożą opornym.
Powstaje pytanie, czy obok konfliktów między ludnością a przedstawicielami władzy nie mogły wywoływać zaburzeń ludowych dążenia możnych do zwiększania swego stanu posiadania w ramach rozwijającej się wielkiej własności. Brak danych o wzroście własności ziemskiej w Wielkopolsce w pierwszej połowie XI wieku i datowanie tego zjawiska na epokę późniejszą nie upoważnia na razie do snucia daleko idących wniosków, ale nie pozwala także z góry odrzucić podobnych przypuszczeń.
W jakim kierunku natomiast prowadzi istniejący materiał źródłowy?
Zanim to pytanie skierujemy do bardzo skąpych wiadomości o buntach ludności w Polsce, spróbujmy sięgnąć do analogicznych wydarzeń z terenu Rusi i Węgier. W latopisach ruskich spotykamy liczne wzmianki o buntach ludności wiejskiej i pospólstwa wielkich osad miejskich Kijowa i Nowogrodu. Powstania chłopskie w Ziemi Suzdalskiej w roku 1024, a także wypadki w Ziemi Rostowskiej i na Białoozierzu w latach 1060-1070 spowodowały klęski głodu. Ludzie „kupili” się często pod przewodnictwem pogańskich wieszczków. Wołchwy, bo tak ich nazywano, wskazywali chłopom domy zamożniejszych, gdzie było ukryte ziarno; rabowano je i zabijano właścicieli. Ofiarami rozbojów padały nieraz rodziny drużynników książęcych.
Prowincjonalne ruchawki łupieskie nie przedstawiały, jak się wydaje, większego niebezpieczeństwa dla pokoju wewnętrznego Rusi. Wojewodowie książęcy, na przykład Jan Wyszatycz, działający w latach 1060-1070 na Białoozierzu i w Ziemi Rostowskiej, likwidowali bunty bez większego trudu, karząc śmiercią ,podżegaczy” wołchwów.
Dużo groźniejszy charakter miały powstania pospólstwa miejskiego. Gdy w roku 1063 książę kijowski Izjasław poniósł klęskę w walce z Połowcami, ludność Kijowa, zebrana na wiecu, zaczęła się domagać od księcia oręża i koni celem prowadzenia dalszej walki. Książę odmówił. Wówczas ruszyło pospólstwo kijowskie, kierując się najpierw na dwór wojewody Kośniaczka. Powstanie kijowian nie wypaliło się na rabunku dworów możnych. Doprowadziło do daleko idących zmian politycznych. Ludność oswobodziła z więzienia brata panującego księcia – Wsiesława, który zasiadł na tronie kijowskim zajmując miejsce zbiegłego Izjasława.
W roku 1113 Kijów ponownie stał się terenem powstania. Bunt kijowian wybuchł po bezpotomnej śmierci księcia Świętopełka. Ludność napadała na dwory funkcjonariuszy zmarłego księcia-wojewody, tysiączników, a także „lepszych mężów”, a ci słali poselstwa do Włodzimierza Monomacha, błagając go o objęcie tronu i przywrócenie porządku.
Również Nowogród – drugie centrum polityczne i miejskie Rusi – był w XI wieku areną kilku buntów ludności. Powstanie w roku 1015 wybuchło na skutek okrucieństw i samowoli drużyny księcia Jarosława. Inne wstrząsy miały zdecydowany charakter ruchów pogańskich, w których rolę prowodyrów odgrywali wołchwy, jak widać wówczas jeszcze liczni i tolerowani na Rusi.
Czy zacytowane przykłady powstań ludowych na Rusi wyczerpują liczbę tego typu wstrząsów? Na pewno nie. Powstania w Kijowie i w Nowogrodzie miały większe szanse przejścia do historii ze względu na rezydujących tam kronikarzy duchownych. Uczeni radzieccy przypuszczają, że do powstań ludności mogło dochodzić także w kompleksach dóbr książęcych i kościelnych, zarządzanych poprzez rozbudowany aparat urzędników.
Wielka własność możnowładcza w XI wieku na Rusi dopiero kształtowała się. Bojarzy, dbając o przekazanie dzieciom swych włości w dobrym stanie, nie stosowali wyzysku na taką skalę, jak to miało miejsce w obrębie dworów książęcych zarządzanych przez urzędników.
Przykłady powstań ludowych na Rusi wskazują na istnienie zapalnego ogniska konfliktów wewnętrznych w stosunkach między ludnością a wojskowymi i cywilnymi urzędnikami książęcymi, jak również na żywotność pogaństwa i przywiązanie doń ludności. Dostrzegalni poprzez źródła wieszczkowie pogańscy odgrywali rolę sojuszników ludności. Przychodzili z własną interpretacją krytycznych wydarzeń państwowych, wskazywali możnych, których należy pozbawić życia, miejsca, gdzie są ukryte zapasy, wróżyli nadejście złych czasów i nadzwyczajnych wydarzeń. Bez trudu kierowali ostrze nienawiści za wszelkie niepowodzenia w stronę przedstawicieli władzy i hierarchii kościelnej.
Najbardziej zażarcie jednak broniło swego stanu posiadania pogaństwo węgierskie. W żadnym państwie Europy wschodniej, w którym ugruntowywało się chrześcijaństwo z woli i protekcji panującego, Kościół nie poniósł równie dotkliwych strat w wyniku wstrząsów pogańskich, jak właśnie tam.
Najlepiej znane, wielkie powstanie ludności Węgier wybuchło w roku 1046, w ostatniej fazie wieloletnich walk o tron węgierski między Piotrem Wenecjaninem a kolejnymi pretendentami do tronu i korony św. Stefana. Gdy na granicy Węgier stanęli przywołani przez przeciwników Piotra książęta z domu Arpadów: Andrzej, Bela i Lewenta, do obozu ich pospieszać zaczęli możni, przedstawiciele duchowieństwa i rycerstwa. Konflikt w obozie rządzącym wyzwolił siły ludu; zwróciły się one przeciw znienawidzonym urzędnikom Piotra. Czy zagłada spotkała tylko Niemców i Włochów, którymi otaczał się Piotr, nie jesteśmy pewni. Tak przedstawiają sprawę późniejsi kronikarze węgierscy, reprezentujący oczywiście tradycję zwycięskiego obozu feudalnego.
Na przebiegu powstania węgierskiego zaważyło przybycie do centrum kraju większych grup pogańskich ze wschodnich prowincji państwa. W ich ręce dostało się grono biskupów węgierskich, spieszących powitać młodych Arpadów. Fanatyczni poganie bestialsko pomordowali bezbronnych duchownych, szczególnie okrutnie męcząc Gerarda, biskupa Csanad, późniejszego świętego.
Poganie węgierscy w toku powstania występują jako siła polityczna. Przybywają oni do obozu Arpadów, żądając nie tylko tolerancji swego kultu, lecz nawet likwidacji religii chrześcijańskiej. Jeszcze w 1060 roku przed nowo obranym królem węgierskim Belą pojawią się przywódcy pogaństwa, domagając się praw i protekcji. Wystąpienie to podobno zakończyło się wyrokami śmierci dla śmiałków. Władza państwowa dekretem i karą łamała starą wiarę, czyniąc miejsce dla chrześcijaństwa.
Na zarysowany we wstępie problem stosunków wewnętrznych społeczeństw wczesnofeudalnych, w których grupa rządząca w ramach aparatu książęcego trzymała w ryzach całą ludność, przykłady powstań ruskich i węgierskich rzucają światło dosyć znamienne. Wskazują one na to, że w pewnych okolicznościach i w pewnych rejonach kraju zaostrzyły się konflikty, a wzrastające napięcie doprowadzało do wybuchu buntów, tłumionych przez organy administracji państwowej.
Jedno z pierwszych miejsc wśród przyczyn ruchów ludowych zajmują kryzysy ekonomiczne i związane z nimi klęski głodu. Gospodarka rolna we wczesnym średniowieczu przynosiła skromne plony, i na zachodzie Europy ludność często balansowała na granicy głodu. W sytuacji, gdy każdy kataklizm naturalny, jak nadmierna ilość opadów czy zbyt niskie temperatury w okresie wegetacji, zagrażał plonom, ludność rolnicza musiała niejednokrotnie stawać w obliczu nieurodzaju. Klęski te wyzwalały nie tylko chęć rabunku możniejszych, lecz także uczucie krzywdy w stosunku do przedstawicieli władzy, którzy reprezentując interesy księcia, państwa i swoje własne uosabiali cały system eksploatacji. Tak więc okresy głodu, wykorzystywane przez propagandę pogańską, dynamizowały konflikty społeczne. W tym samym kierunku działały oczywiście wszystkie inne przyczyny zagrażające podstawom bytu ludności, jak wojny i przygotowania do nich, zniszczenia warsztatów produkcyjnych czy branki i łupiestwo wojsk obcych.
Najodpowiedniejsze jednak momenty do powstań ludowych stwarzały okresy załamania władzy centralnej. Okazja nadchodziła wraz ze śmiercią władcy, zagrożeniem jego panowania, w związku z buntem możnych czy klęską wojenną. Wówczas fakt lub tylko możliwość upadku księcia wyzwalały nadzieję na zmiany, otwierały złudną zazwyczaj perspektywę, że koniec „starego” księcia oznacza kres znaczenia jego urzędników. Powstawała sytuacja sposobna do wyrównania rachunku krzywd.
Jeżeli siłą dynamiczną powstań i ruchów ludowych na Rusi oraz na Węgrzech było dążenie ludności do przeciwstawienia się uciskowi aparatu państwowego i chęć zniszczenia go, to ośrodków, z których wychodziły impulsy rewolucyjne, należy szukać wśród większych zgrupowań ludności wolnej, zachowującej więź terytorialną lub tylko organizacyjną.
Żywotność pogaństwa, wyrażająca się m. in. w działalności instytucjonalnych jego przedstawicieli, stwarzała dodatkowe zagrożenie ideologiczne ustroju feudalnego i Kościoła, gdy dochodziło do powstań.
Nowe podstawy kultury i państwowości polskiej, które w ciągu kilkudziesięciu lat kształtowały się w ramach monarchii wczesnopiastowskiej, również zagrożone były reakcją ze strony mas ludowych, podobnie jak to miało miejsce na Rusi czy na Węgrzech. Realne niebezpieczeństwo zawisło nad dorobkiem zdobyczy ustrojowych i kulturalnych wówczas, gdy rozpoczął się kryzys instytucji stojącej na straży tych wartości, czyli pierwszego państwa piastowskiego, i gdy doszło do jego załamania po śmierci Mieszka II, w roku 1034.
Następne sześciolecie – epoka właściwego kryzysu przedstawia się oczom historyka ze wszech miar zagadkowo. Niewyraźnie rysują się wypadki powstania ludowego, zupełnie niejasno wygląda sprawa tego surogatu organizacyjnego, jaki zastąpił monarchię pierwszych Piastów w latach 1034-1039.
Jeśli utrzymała się wówczas władza centralna w osobie księcia, który był kandydatem możnych na miejsce wypędzonego Kazimierza, to na pewno nie reprezentowała ona już znaczenia politycznego i szerokiego programu ideowego, jaki realizowali pierwsi Piastowie. Tym bardziej nie reprezentowali go możnowładcy lub jacyś książęta mniejszego kalibru, choć zdaniem niektórych uczonych mogli oni objąć władzę w poszczególnych prowincjach państwa po wypędzeniu Kazimierza.
Materiał źródłowy pozwala nam w zasadzie na zidentyfikowanie tylko kilku wydarzeń „kryzysowych”. Pierwszym było powstanie ludowe, które według Roczników Hildesheimskich wybuchło bezpośrednio po śmierci Mieszka II. Drugim z kolei – łupieski najazd czeski z roku 1039, niszczący główne stolice Wielkopolski. Następnie doszło do buntu Mazowszan i wystąpienia Miecława przeciw powracającemu do Polski Kazimierzowi. Organizacja państwowa jednak nie rozprzęgła się na skutek powstania ludowego. Załamała się dopiero na krótko po najeździe czeskim.
O wydarzeniach kryzysu piszemy tonem pełnym zastrzeżeń i wahań. Podyktowany on jest świadomością, że wiedza nasza w tym zakresie jest niezmiernie fragmentaryczna zarówno ze względu na bardzo szczupłą ilość przekazów źródłowych, jak i na niepewność co do ich ścisłości. Dzieje kryzysu historyk rekonstruuje na podstawie tradycji polskiej zapisanej dość późno, bo dopiero w wieku XII przez Galla Anonima. Źródła współczesne ograniczają się do bardzo lakonicznych zapisek roczników saskich i latopisów ruskich.
Sprawa ścisłości relacji Galla nie wydaje nam się oczywista. Kronika, poświęcona znakomitym czynom przodków Krzywoustego, jak każda opowieść historyczna tego czasu, łączyła zadania historyczne z ambicjami politycznymi i zamiarem oddziaływania „pedagogicznego” w stosunku do tej garstki ludzi Kościoła i kierowników nawy państwowej, którzy byli zdolni do poznania jej treści. Opowieść o dramatycznych losach państwa i Kościoła po wygnaniu Kazimierza została zakończona apostrofą:
„Klęska ta z tego powodu powszechnie dotknęła cały kraj, ponieważ Gaudenty, brat i następca św. Wojciecha, miał z nieznanej mi przyczyny rzucić nań klątwę. To, co powiedziałem o zniszczeniu Polski, niechaj wystarczy i niech posłuży tym ku poprawie, którzy przyrodzonym panom wiary nie dochowali.”
Odwołanie się kronikarza z przestrogami do czytelników – jak przypuszcza się dziś, do opozycji wobec Krzywoustego, kierowanej przez współczesnego mu arcybiskupa Marcina, stawia pod znakiem zapytania historyczną wartość przekazu Galla dotyczącego kryzysu. Czy słowa, w których kronikarz malował zniszczenia kraju rzekomo spowodowane klątwą Gaudentego, nie miały powstrzymać współczesnego Gallowi arcybiskupa przed rzuceniem klątwy? Czy w związku z tym kronikarz chciał nam wyjaśnić skomplikowaną rzeczywistość lat trzydziestych, czy też wolał pogłębić wrażenie chaosu i pominąć momenty nie nadające się do lekcji historycznej, jakiej zamierzał udzielić współczesnym (na przykład fakt panowania innego księcia po wygnaniu Kazimierza). Na pewno nie dbał o szczegółowość relacji. Pełen frazesów opis, istny krzyk grozy nad ówczesną bezsilnością Polski, nie pozwala niestety na odtworzenie wypadków. Biorąc pod uwagę to, że również obcy kronikarze, najczęściej duchowni, interesowali się przede wszystkim losami Kościoła w Polsce, zrozumiemy łatwiej, dlaczego tak trudno dać odpowiedź na zasadnicze pytanie o charakter i przebieg kryzysu pierwszej monarchii.
Przedstawienie problematyki kryzysu zacząć wypadnie od spraw załamania potęgi państwa Piastów, które nieco wyraźniej dostrzegamy poprzez lakoniczne wzmianki źródłowe. Wydaje się, że zanim przybrało ono rozmiary katastrofy politycznej w latach 1031-1032, już wcześniej doszło do osłabienia aparatu monarchii. Według opinii Galla Anonima „wiek złoty”, okres świetności państwa, zakończył się wraz ze śmiercią Bolesława Chrobrego: „Skoro tedy – mówi kronikarz – król Bolesław odszedł z tego świata, złoty wiek zmienił się w ołowiany, Polska, przedtem królowa, ukoronowana błyszczącym złotem i drogimi kamieniami, siedzi na popiołach odziana we wdowie szaty”. W tej i w innych uwagach kronikarza kryła się pamięć o wielkich sukcesach wojennych i zamożności wczesnej monarchii piastowskiej. Jednak swoista interpretacja genezy kryzysu, jaki zdaniem Galla nadszedł w momencie straty znakomitego władcy, nie wytrzymuje krytyki. Niektóre zjawiska historyczne zdają się wskazywać na to, że państwo polskie już u schyłku rządów Chrobrego; chociaż utrzymywało świetną pozycję na arenie międzynarodowej, nie reprezentowało dawnej siły.
Wojny prowadzone za panowania wielkiego króla przyniosły znaczne rozszerzenie granic państwa. Wybiegły one daleko poza etniczny obszar Polski, obejmując Morawy, Słowację, Łużyce i Grody Czerwieńskie. Jednocześnie nie obeszło się bez dotkliwych strat w związku z upadkiem władztwa polskiego na Pomorzu, gdzie leżał punkt ciężkości polskich zabiegów integracyjnych. Tymczasem nabytki Chrobrego nie miały szans na trwałe zjednoczenie z Polską, przede wszystkim ze względu na swą przynależność do obszaru państwowego potężnych sąsiadów. Przyszłość miała pokazać, że związek ich z Polską nie przetrwał dziesięciolecia od śmierci Chrobrego.
Proces rewindykacji zdobyczy polskich rozpoczął się już za życia wielkiego króla. Jak się wydaje, nie zdołał on obronić Moraw, utraconych przez Polskę w latach 1019-1020. Schyłek rządów Chrobrego, a następnie pierwsze lata panowania Mieszka II, cechował zanik wojennej i politycznej ekspansji Polski. Brak ruchliwości Polski na arenie międzynarodowej był tym dziwniejszy, że formująca się w Niemczech opozycja czyniła próby zbliżenia do Mieszka II.
Zapewne szereg względów dyktował Mieszkowi II politykę unikania zadrażnień z Cesarstwem. Koronacje polskie z roku 1025 – jak wiadomo – wzbudziły tam falę niezadowolenia z samodzielnych poczynań wschodniego sąsiada. Poza tym Mieszko walczył z trudnościami wewnętrznymi. Jego pozycję w kraju osłabiało wystąpienie z pretensjami do tronu najstarszego syna Chrobrego, Bezpryma, którego Mieszko wypędził na Ruś w pierwszych latach swego panowania. Wydaje się jednak, że decydującą rolę w zaniechaniu działań ofensywnych odegrał fakt osłabienia aparatu państwowego, spowodowany prawdopodobnie trudnościami dostosowania bazy produkcyjnej do wymagań rozległej ekspansji.
Wielka aktywność wojenna epoki Chrobrego nie mogła nie odbić się ujemnie na potencjale gospodarczym państwa, tym bardziej, że działania piętnastoletniej wojny z Niemcami (1002-1018) toczyły się przeważnie na ziemiach polskich i jak wszystkie akcje obronne musiały angażować znaczne siły ludzkie, przynosząc zniszczenia osadom i warsztatom produkcyjnym. Długoletnie wojny za panowania Chrobrego i ich konsekwencje ekonomiczne mogły wybitnie pogorszyć sytuację ludności i stworzyć podłoże do niezadowolenia. Ze względu na tę sytuację skłonni jesteśmy uznać za wiarogodne wiadomości Kosmasa i Powieści dorocznej, które pod rokiem 1022 i 1025 umiejscawiają wystąpienia ludności przeciw panom i przedstawicielom religii chrześcijańskiej w Polsce.
Bunt 1025 roku według źródła miał wybuchnąć bezpośrednio po śmierci Chrobrego. Jeżeli chociaż jedna z tych wiadomości odnosi się do konkretnego powstania z lat dwudziestych, mielibyśmy sygnał, że ludność polskich skupisk osadniczych protestowała czynnie przeciw rozwojowi stosunków wewnętrznych. Wzmianki o prześladowaniu chrześcijan prowadzą do interesujących wniosków o ożywieniu się działalności pogaństwa zagrożonego w swym stanie posiadania. Nie mamy podstawy, by wątpić w to, że objawy protestów czy buntu ludności tłumił aparat państwa piastowskiego. Przedstawiał on na pewno dostateczną siłę wojskową i autorytet władzy.
Tymczasem nadchodziły wydarzenia, które miały przynieść załamanie polskiej mocy wojennej i podważyć autorytet władzy Mieszka.
Potężni sąsiedzi Polski nie rezygnowali z ziem odebranych im przez Chrobrego. Królowie niemieccy nie zamierzali uznać koronacji słowiańskiego monarchy. Wojna rozpoczęta w roku 1029, prowadzona przez Niemcy i pozostającą z nimi w koalicji Ruś, doprowadziła do klęski sił polskich. Załamanie frontu wschodniego w roku 1031 okazało się katastrofalne dla państwa piastowskiego. Wojska ruskie wtargnęły na ziemie polskie, zapewne na Mazowsze, niszcząc kraj i uprowadzając ludność w niewolę. Wraz z wojskami ruskimi pojawił się książę Bezprym. Udało mu się zmusić do ucieczki pokonanego Mieszka i objąć tron polski. Łużyce oraz Grody Czerwieńskie były stracone. Korony polskie zostały oddane królowi niemieckiemu. Późniejszy powrót do Polski Mieszka II, już po rezygnacji z korony i uznaniu zwierzchnictwa Konrada II, objęcie władzy nad Polską wraz z dwoma innymi książętami, stwarzały nową sytuację polityczną.
Wydarzenia roku 1031-1032 były klęską programu realizowanego przez Bolesława Chrobrego. Wykazały niebezpieczeństwa kryjące się w ekspansji podejmowanej kosztem Niemiec i Rusi oraz dowiodły, jak wielkie istnieją trudności utrzymania niezależności i korony wbrew królestwu niemieckiemu. Sytuacja, w jakiej znalazł się Mieszko po hołdzie merseburskim, nie sprzyjała utrzymaniu dawnego autorytetu polskiego monarchy. Mieszko w odczuciu poddanych już nie był zwycięski, a także nie był niezależny oraz nie dysponował dawną siłą wojenną.
Wydaje się, że dalszy wewnętrzny kryzys państwowości polskiej należy traktować jako następstwo tej nowej sytuacji. Rozpoczynał się okres, w którym każdy z głównych członów społeczeństwa polskiego reprezentował inny program działania i starał się wykorzystać sytuację powstałą po roku 1031-1032 do realizacji swoich zamierzeń.
Zacznijmy od stanowiska dynastii. Według oficjalnej tradycji, zapisanej na dworze Bolesława Krzywoustego, w dobie kryzysu władzę w Polsce sprawowali jedynie Mieszko II i syn jego Kazimierz Odnowiciel. Stan naszej wiedzy nie upoważnia nas do przypisania każdemu z nich odrębnego programu działania. Przeciwnie, wydaje się, że reprezentowali oni bardzo zbliżoną postawę zarówno w polityce zewnętrznej, jak i co do dalszych dróg rozwoju państwa.
Klęski lat 1031-1032 nie osłabiły u obydwu władców dążenia do ugruntowania potęgi Polski, jakkolwiek musiały ograniczyć plany dalszej ekspansji. Rysem najbardziej znamiennym i godnym podziwu, jaki zaznacza się w postępowaniu ojca i syna, była niezłomna wola wyzwolenia się spod hegemonii królestwa niemieckiego, którego zwierzchnictwo ciążyło nad państwem polskim po zjeździe merseburskim.
Ostatnie lata rządów Mieszko II poświęcił walce o zjednoczenie państwa, wbrew i mimo woli Konrada II. Przedwczesna śmierć udaremniła mu realizację dalszych planów, nie zaprzepaściła jednak samej idei, przejętej przez Kazimierza Odnowiciela. Panowanie jego wskazuje, że traktował on swą początkową zależność od Niemiec jedynie jako chwilową konieczność, podyktowaną potrzebą walki o zjednoczenie państwa. Pod koniec panowania Kazimierz umocnił swe stanowisko wobec Niemiec. Bolesław Śmiały nie wahał się już sięgnąć po koronę królewską i współdziałać z wrogiem Henryka IV, papieżem Grzegorzem VII.
Dążenie do uniezależnienia się od Niemiec i do koronacji królewskich należy podkreślić jako bardzo ważny element programu piastowskiego. Istnieją bowiem obawy, że możni polscy, których samodzielność polityczna zdaje się zaznaczać po raz pierwszy w dobie kryzysu, przejawiali znacznie mniej entuzjazmu dla korony królewskiej, a być może nawet dla idei walki o niezawisłość za wszelką cenę.
I Mieszko II, i Kazimierz Odnowiciel nie ustępowali w wysiłkach o zjednoczenie państwa, podzielonego w roku 1032 z woli króla niemieckiego i rozdartego ponownie około roku 1039 buntem Mazowszan i wystąpieniem Miecława. Nieustępliwa postawa Kazimierza zapewne była ważnym elementem akcji o rewindykację Śląska i odzyskanie Pomorza. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że obaj władcy dążyli do utwierdzenia i rozszerzenia wpływów chrześcijaństwa i w sposób bezkompromisowy przeciwstawiali się naciskowi pogaństwa. Dążenie to, za które głośno chwalono Mieszka w rocznikach saskich, było cechą znamienną programu piastowskiego. Inne rysy działalności wewnętrznej naszych władców pozostają nieznane.
Możemy jedynie podejrzewać, że Mieszko II, który współuczestniczył niegdyś w rządach swego potężnego ojca, nie zajmował ustępliwego stanowiska wobec aspiracji możnych. Jego pozycję jednak osłabiał wygnany brat – rywal do tronu, na którego mogła liczyć opozycja. Czy podobna konkurencja nie zagrażała również następcy Mieszka – Kazimierzowi?
Utrzymanie się na tronie polskim tych potomków Chrobrego, którzy poprzez Mieszka II pochodzili od Kazimierza, sprawiło, że z kart najdawniejszej historii Piastów, czyli z Kroniki Galla Anonima, zniknęli realni i postulowani przeciwnicy tej linii panujących, a więc na przykład brat Mieszka II, Bezprym. Bezprym – jak wiemy – dobił się władzy w Polsce przy pomocy Rusi i zdążył okazać swą uległość wobec żądań niemieckiego cesarza.
Kronikarz nasz nie ujawnił też sprawy drugiego małżeństwa Mieszka II ze Słowianką, poprzedzonego rozwodem z Rychezą. Odbiło się ono nad Renem cierpkim komentarzem o konkubinie Mieszka. Zapisana u Kadłubka wiadomość o tym, że macocha Kazimierza dążyła do pozbycia się pasierba, aby zapewnić tron swemu synowi, i szereg innych pośrednich danych, przede wszystkim oddanie Kazimierza w dzieciństwie do klasztoru, zdają się wskazywać na to, że Kazimierz posiadał rywala do tronu. W literaturze historycznej zwą go Bolesławem Zapomnianym. Jakkolwiek hipoteza ta nie cieszy się popularnością w nauce, sądzimy, że panowanie innego Piastowica po wygnaniu Kazimierza jest postulatem sytuacji historycznej. Czyż książę nie był nieodzownym zwierzchnikiem aparatu państwowego, niezbędnym czynnikiem równowagi wewnętrznej, reprezentantem państwa na zewnątrz i autorytetem dla ludności? Trudno sobie wyobrazić, by możni nie dostrzegali oporu ludności i lekceważyli niebezpieczeństwo, jakie groziło systemowi rządów feudalnych pozbawionemu władcy.
Załamanie władzy Mieszka II w roku 1031 i rozpoczynające się od tego momentu zamieszanie w obozie rządzącym musiało oddziałać na postawę ludności. Dochodziły do niej reperkusje walk o tron w postaci częstych zmian na wyższych szczeblach aparatu władzy, który najpierw Bezprym krwawo oczyścił ze zwolenników brata, a następnie Mieszko II wzmacniał swoimi ludźmi.
Śmierć Mieszka i krótkotrwałe rządy Kazimierza, wypędzonego rychło po śmierci ojca, dopełniły miary chaosu w aparacie państwowym. Wybuch powstania ludowego w tak znamiennym momencie stwarzał pewną szansę uzyskania sukcesów przez powracającego do kraju Kazimierza. Ze słów Galla trudno jednak wnosić o historycznych konkretach powstania. Mówi kronikarz: „Albowiem niewolnicy powstali na panów, wyzwoleńcy przeciw szlachetnie urodzonym, sami się do rządów wynosząc, a jednych z nich na odwrót w służbie dla siebie zatrzymawszy, innych pozabijawszy... rozdrapali dostojeństwa... Nadto jeszcze, porzucając wiarę katolicką – czego nie możemy wypowiedzieć bez płaczu i lamentu – rozpoczęli bunt przeciw biskupom i księżom Boga; niektórych z nich, jakoby godniejszą śmiercią, mieczem zgładzili, a innych jakoby godnych lichszej śmierci, ukamienowali.”
Wobec braku w źródłach elementów czasu, przestrzeni, a także określenia przyczyn powstania, wszelkie wnioski oprzeć trzeba o dane pośrednie. Zdają się one sugerować, że powstanie wybuchło w centralnej dzielnicy państwa, zwanej później Wielkopolską. Za ustaleniem tym przemawia historyczne prawdopodobieństwo.
Monarchii piastowskiej za panowania Chrobrego i Mieszka II nie można traktować jako monolitu ustrojowego. Przeciwnie, wydaje się, że jeszcze było za wcześnie na zniwelowanie różnic wewnętrznych i tych, jakie wynikały z okoliczności podboju czy zjednoczenia. Sytuację ludności ośrodka gnieźnieńskiego można w tym układzie uznać za szczególnie trudną.
Wielkopolska była centrum organizacyjnym państwa już za rządów Mieszka. Dzielnica, która służyła Mieszkowi I za podstawę do akcji zjednoczeniowej i ekspansji w stronę Pomorza, również za Chrobrego spełniała rolę kluczową. Jak wiemy, rycerstwo z grodów Wielkopolski i Kujaw stanowiło w dalszym ciągu trzon armii polskiej za panowania Bolesława Chrobrego. W związku z powyższym ziemie wielkopolskie musiały być szczególnie intensywnie wykorzystywane jako baza organizacyjna dla potrzeb wojska, co znalazło swój wyraz w bardzo gęstym nasyceniu ich grodami i ośrodkami służebnymi. Obserwacje powyższe każą uznać stare gniazdo dynastii za ziemię, na której ludność podlegała ujarzmieniu na rzecz państwa wcześniej i w znacznie większym stopniu niż w innych dzielnicach. Rzutowało to na powolny proces tworzenia się wielkiej własności. Jeszcze w XII wieku dzielnica ta reprezentuje wysoki potencjał ludności zależnej od księcia i instytucji kościelnych. W ten sposób dochodzimy do wniosku, że powstanie ludowe, które wybuchło w Wielkopolsce wśród tamtejszej ludności wolnej, a objęło – być może – także mieszkańców osad służebnych, wynikło prawdopodobnie z dążenia do przeciwstawienia się uciskowi aparatu państwowego w momencie, gdy jego rozprzężenie ujawniło się w całej pełni.
Czy powstanie ludowe było jedynie aktem protestu przeciw konkretnym urzędnikom, czy też miało na celu powrót do stosunków przedpaństwowych, nie wiemy. Nie ulega jednak wątpliwości, że powstańcy głosili hasła obalenia religii chrześcijańskiej i nie wahali się pozbawiać życia tych duchownych, którzy wpadli w ich ręce. Powstanie ludowe w roku 1034, wraz z wcześniejszymi wystąpieniami w roku 1022 i 1025, stanowi poważny dowód żywotności pogaństwa, którego nie zdołała złamać działalność ustawodawcza księcia ani zabiegi jego aparatu.
Zadania misyjne przekraczały absolutnie możliwości szczupłej garstki obcego duchowieństwa. Zaspokajało ono zaledwie potrzeby religijne możnych i członków aparatu państwowego, a co najwyżej oddziaływało także na ludność skupisk grodowych. Akcja przysposobienia szerokich rzesz ludności do nowej wiary obejmowała przede wszystkim zabiegi formalne, które likwidowały kult pogański i miały być wstępem do przyjęcia nowej wiary. Palono więc i topiono bałwany, święcono i egzorcyzmowano miejsca kultu pogańskiego.
Zakres wymagań religijnych chrześcijaństwa wczesnopaństwowego w stosunku do ludności wiejskiej, mieszkającej na ogół daleko od miejsc kultu, nie mógł sięgać poza żądanie chrztu i pochówku na miejscu poświęconym. Nakazy moralne etyki chrześcijańskiej były za Chrobrego stopniowo wprowadzane i obwarowywane sankcjami karnymi. Zasady i praktyki nowej wiary, poznawane w atmosferze przymusu i kar cielesnych, okazywały się niezmiernie trudne do przyjęcia, tym bardziej że ludzie nie byli w stanie wyzwolić się ze sfery obrzędowości pogańskiej, o czym świadczą liczne znaleziska archeologiczne. Potrzeba kultu, obrzędu i obyczaju, której nowa wiara nie mogła zaspokoić na ówczesnym etapie, stwarzała zapotrzebowanie na wieszczków pogańskich, ukrywanych zapewne przed prześladowaniami władcy.
Przykłady z dziejów misji chrześcijańskiej na innych terenach pogańskich, na przykład na Rusi czy Pomorzu Zachodnim, pozwalają przypuszczać, że ludność niejednokrotnie przyjmowała nowego boga chrześcijańskiego do panteonu pogańskiego w dowód uznania jego mocy. Jeżeli również w Polsce istniało podobne nastawienie, to zostało ono narażone na szwank w roku 1031. Klęski strony polskiej wykazywały dobitnie, że obcy bóg niemiecki sprzyjał wrogom Polski i nie był w stanie zapobiec katastrofie tych, którzy go czcili.
Według Galla w powstaniu ludowym w Polsce zginęło wielu duchownych, a nawet biskupów. Opinii tej nie możemy sprawdzić i jakkolwiek trudno dostrzec, by restaurowany za Odnowiciela Kościół polski starał się o jakieś kanonizacje męczenników za wiarę, nie możemy lekceważyć samej tradycji. Wydaje się jednak, że ewentualne ofiary w ludziach wyczerpują liczbę strat Kościoła polskiego w roku 1034.
Kolejne dotkliwe straty miał on ponieść w czasie najazdu czeskiego w roku 1039. To, że w kościołach Poznania i Gniezna przetrwały relikwie św. Wojciecha i Pięciu Braci Męczenników, a także dzwony i ozdoby kościelne, stanowi ważne świadectwo, iż powstańcy nie zdołali opanować głównych centrów władzy państwowej. Jak wszystkie tego typu ruchy, powstanie wyładowało się w krwawych ekscesach i zostało zapewne uśmierzone przez zorganizowaną akcję aparatu państwowego.
Możni, a raczej wielmoże polscy, w pierwszej połowie XI wieku przedstawiają się nam jeszcze jako siła anonimowa zarówno co do swej liczebności, jak i znaczenia. Przypisujemy im jednak szereg poczynań na zasadzie uznanych prawidłowości rozwoju historycznego, a także ze względu na kierowniczą rolę w państwie, która rysuje się w źródłach przełomu XI i XII wieku. Przypuszczamy, że dochody z rolniczej eksploatacji ziemi nie stanowiły podstawy gospodarstwa możnych, aczkolwiek już wówczas rozwijała się wielka własność, intensywniej zapewne na lessowych ziemiach Polski południowej.
Ta grupa możnych państwa wczesnopiastowskiego, która wyszła zwycięsko z tarć wewnętrznych, jakie towarzyszyły tworzeniu i konsolidacji państwa ogólnopolskiego, znalazła się w ścisłym otoczeniu monarchy i objęła kierownictwo aparatu państwowego. Możni urzędnicy i możni dowódcy wojskowi czerpali korzyści z zysków skarbu państwowego. Decydowało to o ich znakomitej pozycji materialnej i dalszych możliwościach bogacenia się poprzez udział w handlu dalekosiężnym czy rozwijaniu własnej gospodarki hodowlanej bądź rolniczej. Sytuacja ta jednak z góry przesądzała o ich antagonistycznym stosunku do ludności, która widziała w możnych grupę eksploatującą jej pracę.
Pełna inicjatywy polityka zagraniczna Bolesława Chrobrego, podobnie jak dzieje prowadzonych przezeń wojen, wskazują na znaczną koncentrację władzy w ręku króla, który podporządkował sobie aparat zarządu państwem.
Porażka koncepcji politycznych Chrobrego i załamanie monarchii w roku 1031 ujawniły ferment w obozie możnowładczym. Znaczne rozejście się koncepcji politycznych władcy i możnych, na co rzucają światło przewroty w latach 1031-1034, zdaje się nie ulegać wątpliwości. Dużo trudniej jest określić przedmiot tej rywalizacji. Niektórzy historycy skłonni są mniemać, że możni reprezentowali tendencje decentralistyczne i zmierzali do ograniczenia, a nawet likwidacji władzy centralnej. Wypędzenie księcia Kazimierza według tej koncepcji było wyrazem dążenia możnych do uzyskania zwierzchniej władzy na poszczególnych terytoriach. Dla sytuacji podobnej nie znajdujemy analogii ani w dziejach Polski, ani w historii jej sąsiadów.
Historia państw średniowiecznych obfituje w konflikty; ofiarami ich padali książęta, zastępowani jednak natychmiast przez innych dynastów. Historia Rusi dostarcza przykładów, które świadczą, że możni wszelkimi siłami starali się nie dopuścić do bezkrólewia. Gdy Jarosław Mądry po klęsce poniesionej w walce z Chrobrym nad Bugiem w roku 1018 chciał opuścić Nowogród i podążyć do Szwecji, Nowogrodzianie porąbali już przygotowane łodzie i sami wyrazili gotowość do opodatkowania się w celu prowadzenia dalszej wojny, by w ten sposób zatrzymać księcia w kraju. W innym przypadku widzimy, jak możni kijowscy starają się skłonić Włodzimierza Monomacha do objęcia tronu po śmierci Świętopełka w roku 1113. Wydaje się, że stale wówczas aktualna obawa przed buntami ludności, a także groźba najazdu z zewnątrz skutecznie paraliżowały anarchiczne poczynania możnych.
Przy obecnym stanie wiedzy o stosunkach polskich trudno jest wskazać na podłoże tarć między władcą a ugrupowaniami możnych. Jak się wydaje, wiązało się to z rywalizacją o władzę poszczególnych grup możnowładczych. Pewne uwagi natomiast nasuwają się w związku z wyraźną niechęcią możnych do takiej polityki zagranicznej władców, która miała na celu realizację idei uniwersalnych i europejskich oraz przyczyniała się do wzmocnienia autorytetu panującego. Z podobną opozycją spotykali się władcy karolińscy i królowie niemieccy, szczególnie gdy pozostawiając sprawy własnego państwa zajmowali się interesami Cesarstwa. W tym negatywnym ustosunkowaniu tkwiła niechęć do eksploatacji sił społeczeństwa na cele nie przynoszące doraźnych efektów poza wzmocnieniem pozycji panującego na zewnątrz.
W Polsce kamieniem niezgody między Piastami a możnymi wydaje się korona królewska, a być może także stosunek do królestwa niemieckiego i obawy przed prowokowaniem jego władców. Krótkotrwałość obydwu epok królewskich w historii państwa polskiego XI wieku, z których pierwsza zakończyła się po 6 latach (1025-1031), a druga już po trzech (1076-1079), posiada w związku z tym znamienną wymowę. Długotrwała, ekspansywna polityka zagraniczna, jakiej hołdowali pierwsi Piastowie, nie mogła być korzystna dla państwa na dłuższą metę, nie tylko dlatego, że powodowała niszczące wojny odwetowe. Konsekwencją jej było także podporządkowanie struktury gospodarczej państwa celom wojennym, co służyło eksploatacji sił ekonomicznych, ale nie pomagało ich rozwojowi. Tak więc na tle starań o zmianę modelu państwa mógł się wzmóc konflikt między władcą a możnymi.
Powstaje pytanie, czy możnych w państwie, które jako wspólna organizacja polityczna terytoriów północnych i południowych egzystowało na dobre dopiero od panowania Chrobrego, można traktować jako grupę jednolitą i przypisywać jej członkom identyczne tendencje? Spojrzenie na państwo wczesnopiastowskie przez pryzmat historii zjednoczenia, dokonanego z inicjatywy Piastów, i możnych ziem północnopolskich, każe przyjąć dominującą rolę Wielkopolan w zarządzie państwa do 1039 roku.
Za panowania Chrobrego, gdy ośrodki dyspozycyjne monarchii znajdowały się w Gnieźnie i w Poznaniu, a w Gnieźnie właśnie zlokalizowano siedzibę metropolii kościelnej, gdy także w dalszym ciągu w grodach wielkopolskich stacjonowała główna siła zbrojna Bolesława, było niemożliwością, by Wielkopolanie nie posiadali uprzywilejowanego stanowiska w aparacie państwa. Gdy w roku 1039 Czesi zdobyli i zniszczyli Giecz, Poznań i Gniezno, możni wielkopolscy musieli się pożegnać z dotychczasowym znaczeniem.
W związku z powrotem do kraju księcia Kazimierza zwykliśmy mówić o przeniesieniu stolicy państwa do Krakowa. Czy na ten fakt nie powinno się patrzeć jako na powstanie nowego centrum zarządu państwem? Od tej pory Małopolanie mieli tworzyć aparat państwa i sprawować władzę w Polsce, co wydaje się dostatecznie widoczne w materiale źródłowym od końca XI wieku. W ten sposób, wyprzedzając o kilka lat wypadki, możemy stwierdzić, że przesilenie w obozie możnowładczym, jakie zaistniało w roku 1039, dowodzi, że możni z Polski południowej byli gotowi do przejęcia roli grupy kierującej państwem, a być może świadczy także o wcześniej rozwijającej się rywalizacji o władzę w państwie między poszczególnymi grupami możnych.
Zarówno Mazowsze, jak Śląsk i Małopolska przed rokiem 1039 tworzyły peryferie polityczne państwa wczesnopolskiego. Lata kryzysu miały pokazać, że ani na Mazowszu, ani w Małopolsce nie wygasły ambicje polityczne i dążenia do władzy.
Czy na tle rywalizacji grup możnych o władzę w państwie nie ujawniły się już wcześniej oznaki konfliktu wewnętrznego? Brak źródeł nie pozwala na przedstawienie konkretnych faktów, niemniej jednak zarysowują, się możliwości postawienia hipotezy w tej sprawie. Wszelkie zabiegi możnowładców danej prowincji o zwiększenie swych wpływów i narzucenie polityce państwowej celów bliskich interesom tego ośrodka, w warunkach ustrojowych Polski wczesnopiastowskiej, mogły się rozwijać najłatwiej jedną drogą. Drogę tę stanowiło zbliżenie się do księcia i zjednanie go dla własnych planów. Można przypuszczać, że więzy Kazimierza Odnowiciela z Krakowem były starszej daty niż te, które śledzimy od roku 1039.
Według opinii niektórych uczonych Kazimierz przebywał w Krakowie w dzieciństwie, jeszcze za panowania Mieszka II, tam bowiem oddany był do klasztoru. Kazimierz nie został mnichem ani duchownym, lecz po paru latach opuścił klasztor. Więź z Krakowem i tamtejszym środowiskiem została już wtedy nawiązana. Gdy w roku 1034 umarł Mieszko II, a Kazimierz objął władzę, jego kandydatura mogła już wówczas cieszyć się poparciem możnych krakowskich. Nasuwa się przypuszczenie, że przeciwnicy Kazimierza rekrutowali się z Wielkopolski. Czy już wtedy w Poznaniu i Gnieźnie obawiano się związków księcia z Polską południową? Nie wiemy, ale hipoteza taka nie wydaje się nam wykluczona.
Wygnanie księcia Kazimierza, a następnie wydarzenia powstania ludowego wstrząsnęły państwem wczesnopiastowskim, osłabiły je zapewne, lecz nie doprowadziły do upadku. Władza, która umocniła się tymczasem, czuwała nad porządkiem w kraju, funkcjonował aparat państwowy, kontynuowała swą działalność organizacja kościelna. Brak było jedynie zaangażowania Polski na szerszej arenie politycznej.
Mimo że szczęk oręża nie ustawał w pobliżu granic państwa, toczyły się bowiem walki niemiecko-lutyckie, a książę kijowski Jarosław wyprawiał się na północnych sąsiadów Polski, Jaćwingów, nie słychać nic w źródłach o działaniach polskiej siły wojennej, nie da się też dostrzec jakiejkolwiek akcji dyplomatycznej. Okoliczności najazdu czeskiego wskazują na ówczesne osłabienie wojskowego potencjału państwa.
W lecie 1039 roku Śląsk i północne ziemie polskie dosięgła niespodziewana i niszcząca inwazja czeska. Gdy po zajęciu Śląska Czesi dotarli do słynnych ze swej obronności grodów wielkopolskich, zastali je nieprzygotowane do obrony i pozbawione rycerstwa. Zaskoczone nagłym atakiem, polskie siły wojskowe wycofały się prawdopodobnie za Wisłę. W tych okolicznościach padły bez walki nie zdobyte dotąd twierdze Mieszka I i Bolesława Chrobrego: Poznań i Gniezno, których konstrukcje obronne zdawały się zabezpieczać je przed każdym atakiem.
Przed Czechami otworzyły się wrota polskich skarbców kościelnych, hojnie obdarzanych przez pierwszych Piastów. Zasoby najstarszych kościołów, swego rodzaju pierwsze muzea sztuki w Polsce, dostały się w ręce Czechów. Obecny przy boku księcia Brzetysława biskup praski Sewer zabezpieczył cenne relikwie arcybiskupstwa gnieźnieńskiego, ciało św. Wojciecha i zwłoki Pięciu Braci Męczenników. Miały one od tej pory dodawać blasku katedrze praskiej. Przez kilkadziesiąt lat wznoszone świątynie chrześcijańskie, pałace książęce, których odnajdywane dziś fragmenty budzą podziw dla artyzmu ich wykonania, legły w gruzach. Czesi burzyli je i palili, pragnąc zniszczyć na zawsze podstawy potęgi północnego sąsiada.
Zniszczenia najazdu czeskiego nie ograniczyły się do rabunku dóbr materialnych. Zwyczajem praktykowanym w średniowieczu najeźdźcy zorganizowali brankę ludności ziem wielkopolskich, uprowadzając ją w niewolę. Niekiedy, jak w Gieczu, ludność poddawała się dobrowolnie najeźdźcy i zostawała przez niego przesiedlona do Czech. Po raz pierwszy w historii państwa piastowskiego ludność ziem wielkopolskich okazała się bezbronna wobec obcej przemocy. Po ogołoceniu Polski z bogactw i ludzi Czesi obsadzili swymi załogami Śląsk. Wśród ziem państwa piastowskiego jedynie Mazowsze, gdzie schroniło się rycerstwo polskie, mogło stworzyć podstawy dla odbudowy państwa polskiego.
Po powrocie księcia Kazimierza, który już w końcu 1039 roku stanął u granic Polski, okazało się, że na Mazowszu zdołał się wykształcić nowy ośrodek władzy. Uzyskał on poparcie ludności mazowieckiej i wypowiedział wojnę restytucji Piastów. Kazimierz, uznany i witany w zniszczonej Wielkopolsce, musiał na razie zrezygnować z rozciągnięcia swego panowania na Śląsk zajęty przez Czechów i na Mazowsze, gdzie władzę zwierzchnią objął dawny cześnik dworu Mieszka II – Miecław.
Rozpoczęła się ośmioletnia wojna o ponowne włączenie Mazowsza do państwa Piastów. Pociągnęła ona za sobą powstanie nowego układu sojuszów w tej części Europy. Mazowszu sprzymierzonemu z Pomorzem i popieranemu przez Czechów, Kazimierz zdołał przeciwstawić ścisłą współpracę z Rusią i dyplomatyczne poparcie Cesarstwa.
Historiografia średniowieczna od Galla po Długosza, a więc w epoce, gdy stała na usługach dworów książęcych, z upodobaniem rozwijała jeden wątek wojny o Mazowsze: sprawę powstania ambitnego wielmoży Miecława przeciw prawemu księciu, buntu zakończonego upadkiem uzurpatora. Tymczasem wydarzenia tzw. buntu Miecława posiadały znacznie bogatszą warstwę treści historycznych. Objęcie przez niego władzy na Mazowszu wiązało się z historią nieznanych lat 1034-1039. Miecław należał do tego obozu możnych, który po śmierci Mieszka II przeciwstawił się Kazimierzowi, popierając – jak się wydaje – innego Piastowica. Najazd Brzetysława doszedł do skutku w momencie, gdy w ośrodku wielkopolskim zabrakło już osoby władcy. Wówczas to główna rola wodza i przywódcy politycznego przypadła Miecławowi, ale dopiero wtedy, gdy możni wielkopolscy i rycerstwo wycofujące się z rejonu objętego najazdem znaleźli się na Mazowszu.
Możliwość dalszego przeciwstawienia się powracającemu Kazimierzowi i walki o władzę w całym państwie zależała od postawy ludności Mazowsza. Zażarty opór, jaki Mazowszanie stawili siłom Kazimierza, daje świadectwo w dążeniu do wyzwolenia się spod władzy Piastów. Równocześnie jednak rzuca on światło na duże trudności wcześniejszej konsolidacji tego terytorium w ramach monarchii wczesnopiastowskiej.
Mniemanie o istnieniu niezależnego ośrodka politycznego na Mazowszu w czasach przedpiastowskich, podobnie jak przypuszczenie o późniejszym włączeniu Mazowsza do państwa Piastów jedynie na zasadzie zależności trybutarnej, wydaje się bardzo prawdopodobne. Popiera je fakt wczesnego wyodrębnienia się wspólnej nazwy Mazowszan dla mieszkańców rozległych terenów dorzecza środkowej Wisły, Wkry i Narwi, poświadczony w najstarszej kronice ruskiej, Powieści dorocznej. Wzmacnia – gorąca obrona Mazowsza w czasach Miecława. Trudno wątpić, by na zarysowujący się w XI wieku separatyzm mazowiecki nie oddziaływała tradycja dawnej niezależności.
O odrębnościach kulturalnych Mazowsza nauka nasza jeszcze niewiele potrafi powiedzieć. Dostrzega się je w materiale archeologicznym, chociażby w postaci panującego na Mazowszu w XI i XII wieku charakterystycznego obrzędu grzebalnego, tzw. grobów z obstawą kamienną, które jedynie sporadycznie występują na pozostałych obszarach państwa. Wydaje się w każdym razie, że ludność Mazowsza na tle innych grup osadniczych Polski w XI wieku reprezentowała element najmniej schrystianizowany. Jest rzeczą charakterystyczną, że nawet tak gorliwy protektor misji, jakim był Bolesław Chrobry, nie zdecydował się na założenie tam biskupstwa, jakkolwiek centralny gród Mazowsza, Płock, posiadał kościół grodowy już w pierwszej połowie XI wieku. Nie służyły umocnieniu chrześcijaństwa czasy Miecława, który musiał zabiegać o poparcie ludności. Tymczasem odgórne wprowadzanie nakazów religii mogło grozić oporem. Od świata chrześcijańskiego i możliwości misji odcinała Miecława wojna z Kazimierzem i przymierze z pogańskimi Pomorzanami.
Ruchliwy i niezależny żywioł mazowiecki musiał zrezygnować z zachowania własnej odrębności i własnego państwa, uginając się pod przewagą sił polsko-ruskich. Ludność okupiła klęskę stratami w zabitych i jeńcach, oddanych zapewne sprzymierzonej z Kazimierzem Rusi, możni utratą dóbr i posiadłości. Powiększyły one wydatnie domenę książęcą i stan posiadania zwycięskich Małopolan. Klęska ta wszakże utorowała drogę zjednoczeniu państwa polskiego, któremu groziło rozbicie, i ujednoliceniu jego oblicza narodowego i kulturalnego.
Podsumowując stwierdzić wypadnie, że kryzys pierwszej monarchii piastowskiej ukazał trudności konsolidacji państwa, które, wziąwszy na siebie wielkie zadania wewnętrzne, jednocześnie wkroczyło na drogę rozległej ekspansji wojennej.
Nie wszystkie procesy, które doprowadziły do załamania monarchii, rysują się przejrzyście w źródłach. Można się zastanawiać, czy ówczesny rozwój sił wytwórczych zaspokajał wymagania dynamicznej ekspansji wojennej. Ze znacznym prawdopodobieństwem domyślamy się istnienia ogniska zapalnego w konfliktach między aparatem państwowym a ludnością, szczególnie obciążoną świadczeniami w wielkopolskim ośrodku państwowym. Krytyczne wydarzenia lat trzydziestych zdają się świadczyć o niespoistości wewnętrznej pierwszego państwa; odśrodkowe tendencje Mazowszan, a także dążenia do udziału we władzy silnej grupy możnowładczej ziem południowych, mogły już wcześniej państwo to rozsadzać.
Nowa monarchia, odbudowana przez Kazimierza Odnowiciela przy wybitnym udziale możnych małopolskich i sił czerpanych z obu głównych prowincji państwa, była kontynuacją pierwszej monarchii tak w zakresie jej programu ogólnopolskiego, jak i w dążeniu do oparcia się o zachodnie wzory kulturalne. Nową cechę państwa Kazimierza stanowiło przesunięcie ośrodka dyspozycyjnego do Krakowa, gdzie miał pozostać na najbliższe pięć wieków. Drugie państwo piastowskie, rezygnując z ekspansji poza własny obszar etniczny, skupiło swe siły na konsolidacji wewnętrznej i wzmocnieniu podstaw gospodarczych. Akcja ta przyniosła wyniki w wieku następnym, kiedy państwo było w stanie podjąć wieloletnie zabiegi wojenne ukoronowane zdobyciem Pomorza.
„Więcej miał król Bolesław [Chrobry] pancernych rycerzy, niż ma za naszych czasów cała Polska tarczowników, za Bolesława tylu prawie było w Polsce tarczowników, ilu za naszych czasów znajduje się w ogóle ludzi wszelakiego rodu” – stwierdzał anonimowy autor w początkach XII wieku w Kronice opisującej „pamiętne i sławne czyny Bolesława” Krzywoustego.
„Za czasów Bolesława [Chrobrego] wszyscy rycerze i damy dworskie zamiast sukien lnianych lub wełnianych nosiły płaszcze z delikatnych tkanin, a futer nawet kosztownych, choćby były nowe, nie noszono na jego dworze bez podszycia kosztowną tkaniną i bez złotogłowiu. Złoto bowiem za jego czasów było rozpowszechnione u wszystkich jak srebro, srebro zaś było tanie jak słoma.”
Wspomnienia o rządach Bolesława Chrobrego na kartach Kroniki nabierają cech złotego wieku, a jego postać staje się portretem idealnego władcy. Lecz czy wszystko kłaść można jedynie na karb legendy?
Opowieść o bogactwie dworu Chrobrego znajdujemy w opisie zjazdu gnieźnieńskiego z roku 1000, o którego wspaniałości opowiadano już Thietmarowi. Bolesław Krzywousty w czasie pokutnej pielgrzymki do Gniezna, po zamordowaniu brata przyrodniego, księcia Zbigniewa, ufundował w roku 1113 złoty relikwiarz św. Wojciecha o wadze 80 grzywien, co skrupulatnie zanotował kronikarz. Brzetysław natomiast w czasie znanej wyprawy do Wielkopolski zabrał z katedry gnieźnieńskiej trzy tablice złote z grobu św. Wojciecha. Na krawędzi jednej z nich wyryty był napis: „300 funtów złota waży to dzieło”. Z tejże katedry zrabowany został także krucyfiks złoty o potrójnym ciężarze ciała fundatora księcia Mieszka.
Wymowna to różnica skali fundacji z czasów pierwszych Piastów i Bolesława Krzywoustego. Władca ten upamiętnił się zwycięską wojną z Henrykiem V (1109) i skutecznie przeprowadzonym podbojem Pomorza. Daremnie jednak szukalibyśmy w źródłach obcych informacji o jego sile zbrojnej podobnych do opisu drużyny Mieszka I scharakteryzowanej już około roku 965 przez Ibrahima ibn Jakuba.
Tradycja odmienności państwa pierwszych Piastów od Polski na przełomie XI i XII wieku, choć podniesiona do rangi legendy dynastycznej, nie była pozbawiona realnego tła.
Okres rządów Bolesława Chrobrego dzieli zaledwie lat kilkanaście od powrotu z wygnania jego wnuka Kazimierza w roku 1039 i ogromna różnica skali możliwości obydwu władców, którzy stanęli wobec realizacji odmiennych zadań. Bolesławowi Chrobremu przyświecała idea stworzenia państwa słowiańskiego obejmującego tereny znacznie przekraczające obszar określany mianem etnicznie polskiego. Kazimierz Odnowiciel przez cały okres rządów po powrocie z wygnania toczył walki o ponowne zjednoczenie państwa polskiego. Sukcesy jego nie były łatwe i uzyskane zostały z obcą pomocą. To proste zestawienie warunków, w jakich przyszło działać twórcom monarchii wczesnopiastowskiej: Mieszkowi I i Bolesławowi Chrobremu oraz nie mniej wybitnemu ich następcy, wyjaśnia przyczyny, dla których szukać musieli oni różnych rozwiązań problemów ustrojowych i politycznych.
Gdy Mieszko I dysponował 3 000 wojów drużyny, której każda setka miała równać się 10 setkom innych wojów, Kazimierz wracał do kraju z obcą pomocą, użyczoną przez Henryka III. Była ona niemała, liczyła 500 rycerzy, o czym wspomina Gall w początkach XII wieku.
Powrót nie należał do triumfalnych, władca najpierw zajął nieznany z imienia gród na pograniczu kraju, skąd rozszerzał swój stan posiadania. W sytuacji, gdy Czesi dzierżyli Śląsk i być może Małopolskę, a zachodnie kresy Wielkopolski penetrowali Pomorzanie, nawet powrót okazywał się rzeczą niełatwą. Grodem na pograniczu był zapewne Głogów lub Krosno Odrzańskie. Obca pomoc zbrojna nie mogła długo pozostawać w kraju. Utrzymanie jej było uciążliwe, tym bardziej, że skarbiec książęcy został rozgrabiony, a walki wewnątrz prowadziły do dalszego wyniszczania wcześniej już zdewastowanych ziem. Organizacja własnej siły zbrojnej, która mogłaby przejąć ciężar walk z Czechami i Mazowszanami, stawała się więc nakazem chwili.
Duże znaczenie miał rychły ślub Kazimierza z córką Jarosława Mądrego, Dobroniegą. Wniosła mu ona w posagu duże bogactwa i scementowała długotrwały sojusz z Rusią, ważny dla umocnienia pozycji wewnątrz kraju.
Gdy Mieszko prowadził zwycięskie podboje z ośrodków polańsko-kujawskich, Kazimierz zastał zniszczone Gniezno i Poznań, opustoszałe sąsiednie grody, a zwłaszcza Giecz i jego okolicę. Ludność tamtejsza dobrowolnie poddała się Brzetysławowi czeskiemu i została przezeń przesiedlona nie tylko w okolice górnej Berounki na południowy zachód od Pragi, o czym wspomina Kosmas, lecz także w inne rejony Czech. Jej śladem są zachowane do dziś nazwy wsi Hedezane.
Ci, którzy się nie poddawali, narażeni byli na grabież, sprzedaż w niewolę lub śmierć. Nic dziwnego, że z terenów szczególnie zagrożonych pożogą zbiegano na spokojniejsze obszary, a zwłaszcza na Mazowsze, posiadające przedpiastowskie tradycje odrębności państwowej. W warunkach walk wewnętrznych i niszczycielskiego najazdu Brzetysława separatyzm mazowiecki doprowadził do faktycznego uniezależnienia tej części kraju.
Odpadnięcie Pomorza i oderwanie się Mazowsza spowodowały szczególnie trudną sytuację w spustoszonej Wielkopolsce. Napady pomorskie, z łatwością przenikające przez puszcze nadnoteckie w głąb kraju, powiększały zniszczenie dzielnicy. Z Pomorzanami współdziałali Mazowszanie, penetrujący poprzez Wisłę sąsiednie tereny kujawskie, a nawet wielkopolskie.
Kazimierz nie mógł rozpoczynać reorganizacji państwa z polańsko-piastowskich ośrodków Wielkopolski, lecz oprzeć się musiał na mniej zniszczonych i z natury bogatszych terenach krakowsko-sandomierskich. Sąsiadowały one z zaprzyjaźnioną Rusią, co w trudnej sytuacji polityczno-militarnej było także atutem nie do pogardzenia.
Wobec odcięcia dostępu do szlaków bałtyckich przez Pomorzan i Mazowszan, kontakty handlowe zniszczonych ośrodków wielkopolskich miały ograniczone perspektywy rozwoju. Znacznie lepsza pod tym względem była sytuacja Krakowa, mimo wrogich stosunków Kazimierza z Brzetysławem. Szlak handlowy z Kijowa poprzez Kraków i Pragę do grodów niemieckich, poświadczony już przez Ibrahima, posiadał na tyle ważne znaczenie, że zatargi czesko-polskie nie były w stanie sparaliżować go na dłuższy czas. Nie przypadkiem z denarów czeskich najliczniej reprezentowana w znaleziskach polskich jest moneta Brzetysława, podobnie zresztą jak i współczesne emisje władców węgierskich. Denary królów węgierskich świadczą o znaczeniu szlaków prowadzących poprzez przełęcze karpackie. Wreszcie nie bez znaczenia pozostawała droga wiodąca z Krakowa przez Wrocław, Budziszyn i Miśnię do Saksonii.
Okolice Krakowa obok rejonu Wrocławia należały do najżyźniejszych i najgęściej w ówczesnej Polsce zasiedlonych, a znaczenie ich podkreślały bogactwa naturalne, wśród których na pierwszy plan wydobyć należy saliny, eksploatowane dowodnie w XI wieku. Również wczesną jedenastowieczną metrykę ma powierzchniowa eksploatacja srebra na terenie kasztelanii bytomskiej, należącej podówczas do Krakowskiego. Okolice Bytomia nie stanowiły zapewne pod tym względem wyjątku. Rudy srebra, a być może także ołowiu, występujące na obszarze Jury Krakowsko-Częstochowskiej, przyciągały uwagę poszukiwaczy, potęgowaną zapotrzebowaniem na rzadkie w tej części Europy metale. O atrakcyjności złóż ołowiu, mniej częstych niż srebra, decydowało duże zapotrzebowanie na wyroby z tego metalu zarówno do celów budownictwa monumentalnego (krycie dachów), jak też do wytwarzania drobnych przedmiotów użytkowych i ozdobnych, odkrywanych podczas badań wykopaliskowych m.in. na terenie Krakowa (XI-XII wiek).
Wprawdzie początków eksploatacji złóż ołowiu w rejonie Olkusza nie możemy dziś bliżej określić, poświadczenia źródłowe sięgają jedynie trzeciego dziesięciolecia XIII wieku, lecz późne ich wystąpienie tłumaczyć należy szczególnie w tym przypadku przestrzeganym regalium górniczym. Wydobywanie rud wspomnianych minerałów bowiem, co najmniej od czasu powstania monarchii wczesnopiastowskiej; zastrzeżone było dla panujących.
Bogate osadnictwo rolnicze na żyznych glebach, złoża mineralne, rozwój wielkiego handlu, wszystko to przemawiało za wyborem tych ziem przez wracającego z wygnania władcę, którego skarbiec świecił pustkami. Osadzenie dworu w Krakowie ułatwiało kontrolę nad miejscowymi regaliami i wzrostem eksploatacji górniczej, tym bardziej, że książę mógł sięgnąć do pomocy obcych specjalistów, a zwłaszcza górników saskich. Nic jednak nie wiemy o wykorzystaniu tej ewentualności.
Zarówno miejscowe zasoby, jak też prowadzące przez Kraków szlaki wielkiego handlu umożliwiały uzyskanie stosunkowo wyższych dochodów w pieniądzu i atrakcyjnych towarów niż w innych dzielnicach kraju. A potrzeby pod tym względem były ogromne. Odbudowa organizacji kościelnej, wojny, daniny, a zwłaszcza trybut ze Śląska świadczony w ostatnich latach panowania na rzecz Czech w wysokości rocznej grzywien srebra i 30 grzywien złota, wymagały stałej troski o zapełnienie skrzyń skarbca książęcego.
Trudno się dziwić, że Kazimierz nie podjął próby wybicia choćby krótkich emisji własnej monety denarowej. Sytuacja zniszczonego kraju, dysponującego niewielkimi możliwościami wydobycia srebra, uniemożliwiała naśladownictwo dziada – Bolesława Chrobrego i ojca – Mieszka II, którzy monety tego rodzaju wybijali. Tak więc w warunkach odbudowy państwowości za Kazimierza Odnowiciela wzrósł dystans dzielący Polskę od jej południowych sąsiadów, Czech i Węgier, dysponujących poważnym wydobyciem srebra i rozwijających bez przeszkód mennictwo denarowe, które na terenie Czech już wcześniej ograniczyło bardzo poważnie rolę monety obcej.
W Krakowie znalazł Odnowiciel środowisko odmienne od tego, które skupiało się w grodach wielkopolskich za czasów pierwszych Piastów. Liczniejsi tu byli możni i większą rolę odgrywała własność ziemska. Ich przedstawiciele znaleźli się na kierowniczych stanowiskach w państwie Kazimierza po roku 1039. Oni też brali czynny udział w walkach z Czechami i Mazowszanami.
Środowisko możnych krakowskich sprzyjało przebudowie państwa na nowych zasadach. Pozycja ich uległa znacznemu wzmocnieniu, gdyż godności dworskie stały się dla nich bardziej dostępne niż dla przedstawicieli innych dzielnic, a zwłaszcza Wielkopolan. Pacyfikacja Mazowszan po roku 1047 sprzyjała ekspansji Krakowian.
Nie przypadkiem spotykamy na Mazowszu przedstawicieli możnych rodzin małopolskich: Awdańców, Toporczyków, rodziny komesa Wojsława, wychowawcy Bolesława Krzywoustego. Kazimierz po pokonaniu Mazowszan starał się bowiem obsadzić kluczowe stanowiska na tym terenie swymi ludźmi. Naturalnie ekspansja Małopolan na Mazowszu zapoczątkowana przez Odnowiciela trwała w drugiej połowie XI stulecia i była nie tylko jego zasługą. Można nawet przypuszczać, że większą rolę w tym względzie odegrała polityka jego następców: Bolesława Śmiałego, a zwłaszcza Władysława Hermana, który w Płocku posiadał swą rezydencję. Związki Hermana z Mazowszem wskazują, że był on już za czasów Śmiałego zwierzchnikiem tej dzielnicy, podległym bratu, zapewne nie pierwszym przedstawicielem dynastii rezydującym na stałe w Płocku. Sytuacja Mazowsza w Polsce XI wieku przypomina położenie Moraw w obrębie państwa Przemyślidów. Jak dla dynastii czeskiej separatyzm morawski, tak dla Piastów ówczesnych separatyzm mazowiecki stanowił jeden z głównych problemów polityki wewnętrznej doby przeddzielnicowej.
Wprawdzie Czechy były krajem mniejszym od Polski, a Morawy bardziej geograficznie wydzielone niż Mazowsze, lecz dzielnica ta w dziejach jedenastowiecznego państwa polskiego miała szczególnie duże znaczenie. Decydowały o tym zarówno względy polityczne, jak gospodarcze. Mazowsze wraz z przylegającą doń ziemią chełmińską graniczyło z ziemiami pomorskimi i pruskimi. Kraj był wówczas gęsto zasiedlony i dobrze zagospodarowany.
Zacofanie Mazowsza stanowi tradycyjny już dziś problem historiografii polskiej. Kazimierz Tymieniecki nazywał krainę tę „polską Australią” i szukał na jej terenie w XV wieku odbicia procesów społecznych pierwszych wieków istnienia państwowości polskiej. W rzeczywistości obraz ten wydaje się zbyt uproszczony. Zacofanie Mazowsza powstało dopiero w czasach późniejszych.
Za mało zwraca się uwagi na znaczenie dewastacji tej krainy przez Prusów w XII i początkach XIII wieku. Już w XI stuleciu wyprawy Kazimierza Odnowiciela i Jarosława Mądrego na Miecława przyczyniły się zapewne do poważnych zniszczeń tej dzielnicy. Ponowne włączenie jej w obręb państwa piastowskiego bynajmniej nie oznaczało poprawy sytuacji. Czasy rządów Władysława Hermana i Bolesława Krzywoustego to okres zaciętych walk z Pomorzanami, którzy łatwo docierali na obszary ziemi chełmińskiej i Mazowsza, zdobyli nawet i zniszczyli Płock. Wszystko to musiało się przyczynić do stopniowego osłabienia gospodarczej i politycznej roli tej dzielnicy w obrębie państwa polskiego.
Polska nawet w pierwszych latach po powrocie Kazimierza Odnowiciela była państwem rozległym, obejmującym ziemie nad Wartą, Pilicą i Wisłą. Przyłączenie Mazowsza i Śląska zwiększyło znacznie jej terytorium i umocniło pozycję władcy.
Kazimierz do końca swych rządów (1058 rok) nie miał możliwości prowadzenia ekspansywnej polityki w stylu Mieszka I i Bolesława Chrobrego, która mogłaby zapewnić organizację i utrzymanie licznej drużyny. Z konieczności szukać więc musiał innych rozwiązań, mógł wykorzystać zasoby ludzkie i naturalne mniej zniszczonych części kraju. W tej sytuacji większego znaczenia nabrało organizowanie siły zbrojnej w oparciu o nadania ziemi przekazywanej czasowo lub też dziedzicznie w zamian za służbę zbrojną.
Wspomniani wielokrotnie przez Galla milites gregarii – szeregowi rycerze, odróżniani są wyraźnie od możnych. Nie należy ich też identyfikować z pospolitym ruszeniem ludności wiejskiej, powoływanej do zadań natury wojskowej rzadko i na ograniczonym terenie. Milites gregarii byli osadnikami zobowiązanymi do posług wojskowych. W ich skład wchodzili zarówno mieszkańcy osad wiejskich, jak też mieszkańcy większych podgrodzi o charakterze wczesnomiejskim w głównych ośrodkach państwa.
Stanowisko społeczne owych wojów było zbliżone do sytuacji służebnych, posiadających duże znaczenie w organizacji gospodarki dworskiej państwa. Milites gregarii w życiu codziennym wykonywali różne zawody. Obok rolników spotykamy wśród nich rzemieślników, a także niezbyt zamożnych kupców. Wyodrębniał ich jednak obowiązek służby zbrojnej, sprzyjający powstaniu specjalnych uprawnień tej grupy, objętych później, w XIII wieku, wspólną nazwą prawa rycerskiego.
Owi szeregowi rycerze w stuleciu XI i w początkach XII należeli jednak do niższych warstw społeczeństwa. Anonimowy kronikarz celem podkreślenia szczodrobliwości Kazimierza Odnowiciela notuje wiadomość, że władca ten jednemu z nich w nagrodę za ocalenie życia podczas decydującej bitwy z Mazowszanami (1047 rok) nadał gród. Wydarzenie to, zapewne autentyczne, było, jak można sądzić z opowieści kronikarza, czymś wyjątkowym. W ten sposób ubogi rycerz przeszedł do grona możnych, a władca zyskał oddanego człowieka w swym otoczeniu. Nie znamy nazwy owego grodu ani nie wiemy, gdzie on się znajdował. Możemy się tylko domyślać, że leżał na Mazowszu, przyłączonym przez Kazimierza właśnie po owej bitwie.
Wynoszenie ludzi niższego stanu było znaną powszechnie polityką władców, którzy w ten sposób tworzyli oddanych sobie stronników. Wiadomość o wspomnianym nadaniu zanotował kronikarz jako akt hojności Kazimierza. W pamięci potomnych jednak hojność cechowała jego następcę Bolesława, któremu równocześnie przypisano wybujałe ambicje. Obydwa te przymioty były nie tylko odbiciem charakteru władcy, lecz także zmienionych warunków. Kazimierz przez wiele lat rządów w trudnej sytuacji przeprowadzał zjednoczenie państwa i jego reorganizację. Warunki nie sprzyjały ani zbytniej hojności, ani rozwinięciu szerszych planów politycznych. Bolesław otrzymał kraj zjednoczony i uporządkowany. Skarb nie świecił już pustką, a państwo dysponowało znacznym potencjałem militarnym. Bolesław był hojny, bo umożliwiała mu to zmieniona sytuacja, zaś hojność stała się narzędziem jego ambicji. Jednała mu oddanych stronników i zwolenników ekspansywnej polityki, umożliwiającej wzmocnienie książęcej drużyny i ograniczenie wpływów możnych. Tu też należy szukać źródeł konfliktów wewnętrznych, które miały doprowadzić do katastrofy.
Tradycja przyznała zasługi organizowania państwa Kazimierzowi. W rzeczywistości jednak działalność ojca kontynuował Bolesław. Najpełniej widać to na przykładzie odbudowy i umacniania organizacji kościelnej, nadwątlonej poważnie zamieszkami wewnętrznymi lat trzydziestych. Powstanie ludowe o charakterze antyfeudalnym i antychrześcijańskim oraz wypadki polityczne tego okresu, a zwłaszcza najazd Brzetysława, dotknęły nie tylko Wielkopolskę, lecz także inne dzielnice.
Za czasów panowania czeskiego na Śląsku (w latach 1039-1050) biskupstwo wrocławskie uległo likwidacji. Katalogi biskupów wrocławskich nie posiadają tradycji wcześniejszej niż połowa XI wieku. Rozpoczynają się od biskupa Hieronima, który był pierwszym biskupem śląskim Odnowiciela. Na ogół upadek biskupstwa wrocławskiego w latach trzydziestych bywa łączony z ruchami pogańskimi. Można jednak patrzeć na te sprawy nieco inaczej. Znany dokument biskupstwa praskiego z roku 1086, wystawiony przez Henryka IV, podaje opis granic diecezji praskiej obejmujący plemiona śląskie wraz z Dziadoszanami oraz Kraków. Wyraźne to świadectwo nieuznawania diecezji polskich przez biskupów praskich.
Późnośredniowieczna tradycja biskupów wrocławskich mówi, że rezydowali oni w okresie przed restytucją siedziby wrocławskiej w Smogorzewie koło Namysłowa i w Ryczynie. O ile przyjmiemy wiarygodność tej tradycji, to świadczy ona, że powrót biskupów do Wrocławia utrudniała nie reakcja pogańska, lecz panowanie czeskie. Smogorzew, położony w nadgranicznych lasach śląskich na wschód od Wrocławia, był nie tyle miejscem ich ukrycia przed reakcją pogańską, co osiedlem znajdującym się pod władzą Kazimierza Odnowiciela, który toczył walki z Czechami. Ryczyn to strategicznie ważny gród kasztelański, również położony na wschodnim brzegu Odry. Jego zajęcie mogło stanowić etap odzyskiwania Śląska przez Kazimierza, który w ten sposób przerywał Czechom komunikację z Wrocławiem szlakami nadodrzańskimi. Sprawa biskupstwa wrocławskiego za Kazimierza plastycznie ukazuje, jak dużą wagę miała rekonstrukcja organizacji kościelnej w ówczesnej Polsce.
Kościół w Polsce XI wieku był ściśle związany z państwem. Dostojnicy duchowni, a zwłaszcza biskupi, obejmowali swe stanowiska desygnowani przez władców i należeli do grona najwyższych dygnitarzy państwowych. Podział kraju na diecezje usprawniał zarząd polityczny. Jednocześnie słabo ugruntowana jeszcze organizacja kościelna korzystała z opieki panujących i ich aparatu. Uposażenie jej pochodziło z nadań monarszych, wśród których szczególne znaczenie posiadały dziesięciny i dziewięciny z dochodów grodowych.
Duchowni skupieni w ważniejszych grodach państwa, a także prezbiterzy obsługujący kościoły w mniejszych grodach kasztelańskich często uciekali się do opieki panów grodowych i ich funkcjonariuszy. Potrzeba owej opieki była tym większa, że wśród ówczesnych prezbiterów znajdowało się wielu cudzoziemców słabo znających język i miejscowe obyczaje. Utrudniało im to pracę i niejednokrotnie stać się mogło przyczyną zatargów lub zadrażnień. Funkcjonariusze państwowi czuwali, by ludność słabo jeszcze schrystianizowanego kraju nie stroniła od obrzędów kościelnych, zbierała się na msze niedzielne, odprawiane w kościołach wznoszonych pod wałami grodów książęcych czy w nielicznych ośrodkach większych włości monarszych.
Już Thietmar mówi o drakońskich karach stosowanych przez Chrobrego wobec nieprzestrzegających uciążliwych postów. Podobne sankcje wobec negliżujących nakazy kościelne nie były zapewne rzadkością i w połowie XI wieku. Znamy je zresztą dobrze z innych krajów, których wczesne dzieje są lepiej opisane w źródłach niż historia Polski, m. in. Sasów w IX wieku czy też Czechów i Węgrów w XI i początkach XII wieku. Ówczesny Kościół przywiązywał szczególną wagę do strony obrzędowej, podobnie zresztą jak społeczeństwo świeckie. O powodzeniu przedsięwzięć państwowych i kościelnych decydowało niejednokrotnie umiejętne wyreżyserowanie publicznych wystąpień z okazji świąt, przybycia władcy, budowy nowego grodu, konsekracji kościoła czy zjazdów politycznych o skali międzynarodowej. W tych wszystkich sprawach profanum było ściśle splecione z sacrum, jak to plastycznie ukazuje zjazd gnieźnieński z roku 1000. Wprawdzie Anonim Gall w początku XII wieku oburza się na praktyki, w których strona świecka niejednokrotnie przytłumiała w opinii współczesnych znaczenie obrzędów sakralnych, na przykład konsekracji kościoła. Ale był on duchownym i pochodził ze starej Europy chrześcijańskiej, w której podobne panowały obyczaje. Duchowni przy grodach państwowych służyli dygnitarzom i ich funkcjonariuszom radą i pomocą zarówno w dni świąteczne, jak i w codziennej praktyce.
W drugiej połowie XI wieku największe znaczenie posiadały stare diecezje, sięgające początkami roku 1000, w Gnieźnie, Poznaniu, Krakowie i Wrocławiu. Z dwóch nowszych: kruszwickiej i płockiej, początki pierwszej przypisała późniejsza tradycja Mieszkowi II. Kruszwica była jednym z ośrodków polańsko-kujawskich odgrywających dużą rolę w państwie pierwszych Piastów. Tradycja ta więc, być może, jest echem rzeczywistych wydarzeń. Biskupstwo płockie powstało najpóźniej za czasów Bolesława Śmiałego.
Diecezje polskie tworzyły prowincję kościelną podległą arcybiskupom gnieźnieńskim. Istnienie odrębnej prowincji kościelnej było w ówczesnych warunkach faktem o dużym znaczeniu politycznym, gwarantowało niezależność organizacji kościelnej od arcybiskupstwa znajdującego się na terenie innego kraju. Arcybiskupstwo gnieźnieńskie było jednak zagrożone pretensjami saskiego arcybiskupstwa w Magdeburgu, utworzonego przez Ottona I Wielkiego w roku 968. Odżyły one za czasów Bolesława Krzywoustego, gdy arcybiskupem magdeburskim został Norbert – postać wybitna, twórca zakonu premonstratensów. Uzyskał on od papieża Innocentego II w roku 1133 bullę poddającą Kościół polski w zależność od Magdeburga. Nie wpłynęła ona jednak na zmianę sytuacji, gdyż niebawem po hołdzie merseburskim Bolesława Krzywoustego (1136 rok) straciła praktyczne znaczenie. Powstaje pytanie, czy w okresie zamętu po najeździe Brzetysława Magdeburg nie skorzystał z osłabienia Polski, starając się rozszerzyć swe wpływy na jej terytorium. Brak jednak śladów źródłowych akcji arcybiskupstwa saskiego, zmierzających w tym kierunku w okresie powrotu Kazimierza Odnowiciela do kraju. Co więcej, oburzenie na Brzetysława z powodu złupienia kościołów polskich, a zwłaszcza katedry gnieźnieńskiej, wykorzystane przez środowisko cesarskie jako atut przeciwko władcy czeskiemu, zdaje się zaprzeczać tej ewentualności.
Kościół polski posiadał większą niezależność od Kościoła czeskiego. W ówczesnym państwie Przemyślidów istniały tylko dwa biskupstwa: praskie i ołomunieckie, to drugie przejściowo w XI wieku zlikwidowane. Podlegały one niemieckim arcybiskupom Moguncji. Władcy czescy starali się wyciągnąć korzyści z tego faktu w okresie walk z Polską. W sumie jednak brak odrębnego arcybiskupstwa powiększał ich zależność od królestwa niemieckiego, tym bardziej, że arcybiskupi byli uprawnieni do koronowania władców. Najkorzystniejszą sytuację z nowych państw Europy środkowej posiadały Węgry, na terenie których istniały dwie archidiecezje; siedzibą jednej z nich był stołeczny Ostrzyhom nad Dunajem.
Po przeniesieniu dworu książęcego do Krakowa arcybiskupie Gniezno znalazło się w innej dzielnicy niż stolica państwa. Sytuacja ta sprzyjała wzrostowi znaczenia biskupów krakowskich, zarządzających najrozleglejszą w kraju diecezją. Nic dziwnego, że akcję reorganizacji Kościoła podjęto przede wszystkim w Krakowie za rządów Kazimierza Odnowiciela. Główną jej sprężyną stał się biskup krakowski Aaron. Korzystając z osłabienia zniszczonego Gniezna, starał się on o przejęcie funkcji arcybiskupich przez Kraków lub utworzenie drugiej metropolii w Małopolsce. Działania te nie zostały uwieńczone powodzeniem, Aaron jednak otrzymał paliusz, oznakę godności arcybiskupiej, przyznawaną wybitnym biskupom w okresie wakansu na stolicy arcybiskupiej, której podlegała dana diecezja. Aaron pochodził z Kolonii lub Leodium i był związany z lotaryńsko-cesarskim kręgiem reformy Kościoła. Według późniejszej tradycji benedyktyńskiej miał on być opatem w Tyńcu. Jako współpracownik Kazimierza Odnowiciela (zmarł w 1059 roku) odegrał dużą rolę w odbudowie państwa.
Właściwy rozwój fundacji benedyktyńskich przypada na okres rządów Bolesława Śmiałego i Władysława Hermana. Jest rzeczą znamienną, że żadne z istniejących lub powstałych w tym czasie opactw benedyktyńskich nie posiada tradycji sięgających czasów monarchii pierwszych Piastów. Wymowne to świadectwo głębokości wstrząsu, który przeżył Kościół polski w latach trzydziestych XI wieku.
Rola benedyktynów w Polsce przeddzielnicowej wiązała się ze słabością miejscowego kleru świeckiego. Do zniszczonego niedawnymi wydarzeniami kraju, w którym istniały jeszcze ślady gwałtownych wystąpień antychrześcijańskich, łatwiej można było skierować mnichów niż przedstawicieli kleru świeckiego, z których niejeden wahał się na pewno przed podjęciem decyzji udania się do odległego i pełnego niebezpieczeństw państwa. Stąd też reorganizacja Kościoła podjęta przez Kazimierza i realizowana następnie za czasów Śmiałego przeprowadzona była z myślą o wyposażeniu każdej diecezji w opactwo benedyktyńskie. I tak biskupstwo krakowskie otrzymało opactwo w pobliskim Tyńcu. Mnichów sprowadził zapewne Aaron, zmarły już za czasów Bolesława Śmiałego. W diecezji poznańskiej zostało ufundowane opactwo w Lubiniu, na Mazowszu podobną rolę spełniało opactwo św. Wojciecha, założone w XI wieku w książęcym grodzie w Płocku. Nie było ono jedynym opactwem grodowym. Również we Wrocławiu istniała grodowa „abbatia Sancti Martini”, której uposażenie przeszło następnie do posiadłości miejscowego biskupstwa. Były to jednak już czasy, gdy istniało nowe opactwo benedyktyńskie na podwrocławskim Ołbinie. Podobnie arcybiskupi gnieźnieńscy otrzymali uposażenie opactwa Panny Marii, znajdującego się według słów bulli z roku 1136 „in castello Lancicie”. Fundacja łęczycka zapewne nie nabrała większego znaczenia, ale jej umieszczenie w głównym grodzie środkowopolskim świadczy o wyraźnym dążeniu do realizacji planu uzupełnienia słabego kleru diecezjalnego mnichami. Znamienne, że na tzw. południowym Mazowszu powstała zależna od opactwa lubińskiego prepozytura w Jeżowie. Południowe Mazowsze bowiem należało do diecezji poznańskiej i tworzyło odrębny okręg terytorialny znany w XIII wieku pod nazwą archidiakonatu czerskiego.
Szczególna rola przypadła opactwu benedyktyńskiemu w Mogilnie. W roku 1064 została konsekrowana nowa katedra w Gnieźnie, w 1065 Bolesław Śmiały ufundował klasztor benedyktyński w Mogilnie. Zbieg dat konsekracji katedry i fundacji opactwa świadczy o planowej akcji mającej na celu podniesienie znaczenia siedziby arcybiskupiej w organizacji państwa. Nie przypadkiem opactwo w Mogilnie otrzymało bogate uposażenie na terenie Mazowsza, przede wszystkim nadania z monarszych dochodów grodowych oraz przepraw przez główne rzeki. Wśród owych dochodów przekazanych mnichom mogileńskim w formie dziewięciny wymienione zostało na pierwszym miejscu targowe.
Również w państwie Przemyślidów dochody z targów na Morawach nadał Brzetysław fundowanemu po najeździe na Polskę zgromadzeniu kanoników w Stara Boleslav, na północ od Pragi. Nie należy zapominać, że Brzetysław był pierwszym władcą zjednoczonych ostatecznie z Czechami po ciężkich walkach Moraw. Nadania na rzecz kanoników bolesławskich mają więc wiele cech podobnych do uposażenia mogileńskiego na Mazowszu. Celem ich było jednoczenie świeżo uzależnionych ziem we wspólny organizm polityczny. Umiejętnie prowadzona polityka kościelna przyczyniała się do utrwalania jedności państwa, tym bardziej, że w nowych fundacjach osiadali ludzie ściśle z władcą i jego dworem związani.
Doskonale widzimy to na przykładzie innej fundacji czeskiej – opactwa benedyktyńskiego założonego w Opatowicach nad górną Łabą (koło Hradec Kralove) przez Wratysława II. Pierwszym opatem został kapelan książęcy, a mnisi otrzymali rozległe uposażenie na Morawach. Szczególne znaczenie miała dziewięcina targowa pobierana z grodów morawskich. Jedną z posiadanych przez mnichów wsi (Opatovice), znajdującą się w okolicy Brna, specjalnie przeznaczono na utrzymanie mnichów udających się na Morawy celem egzekwowania targowego.
Targi tygodniowe odbywane przy grodach kasztelańskich, a także w innych ważniejszych miejscach Polski, Czech i Moraw ówczesnych były miejscami periodycznych zebrań ludności. Tu ogłaszano rozporządzenia pana grodowego. Tu w dni targowe odbywały się roki sądowe. Ludność miejscowa na targach mogła uzyskać wiadomości o ważnych wydarzeniach, z trudem tylko docierające do zapadłych wsi. Tu można było spotkać cudzoziemca, nierzadko obcego kupca, którego strój i mowa długo pozostawały w pamięci miejscowych, budząc liczne komentarze.
Targi ówczesne to nie tylko miejsce wymiany i handlu, lecz także miejsce spotkań towarzyskich. Tu można było się zabawić w wesołej kompanii przy skopku piwa, rzadziej miodu, przy dźwiękach piszczałek, liry czy harfy towarzyszących nieraz opowieściom wędrownych pieśniarzy. A nie brakło wśród nich wysłanników politycznych, urabiających nastroje nieprzychylne dla panującego władcy i jego urzędników, co łatwo mogło być wykorzystane podczas licznych w tym czasie zamieszek wewnętrznych. Dzień targowy często, zwłaszcza w pierwszej połowie XI wieku w Czechach, a nieco dłużej zapewne w Polsce, był dniem świątecznym, przypadał najczęściej w niedzielę. W ten sposób miejscowy prezbiter czy przybywający misjonarze uzyskiwali audytorium dla wygłoszenia kazania o podstawowych prawdach wiary chrześcijańskiej.
Wykorzystywanie dnia targowego do celów akcji misyjnej to obyczaj dobrze znany w tej części Europy co najmniej od schyłku X wieku i praktykowany jeszcze w pierwszej połowie XII stulecia przy akcji nawracania Pomorza i Połabia. Praktyka ta, odbiegająca od zasad stosowanych przez Kościół w tych częściach Europy, w których chrześcijaństwo było od dawna ugruntowane, świadczy o umiejętności przystosowywania się duchowieństwa do miejscowych warunków.
Mnisi benedyktyńskiego Mogilna czy Opatowic, podobnie jak kanonicy ze Stara Boleslav, mogli z racji pobierania targowego dotrzeć do ludności Moraw i Mazowsza, a prowadząc akcję misyjną kontrolować jej nastroje. Dostarczali w ten sposób panującym cennych informacji, które nie zawsze mógł lub chciał przekazać miejscowy pan grodowy. Były one tym cenniejsze, że w warunkach zapoczątkowanej dopiero urbanizacji targi tego typu odbywały się zarówno przy głównych ośrodkach grodowo-miejskich, jak też przy małych grodach kasztelańskich. Mnisi mogileńscy na Mazowszu mogli działać tym łatwiej, że dysponowali nie tylko kilku wsiami, lecz także kościołami w głównych ośrodkach grodowo-miejskich: Włocławku i Płocku oraz położonym na północ od Płocka Bielsku. Nie przypadkiem też władca nadał im prawo pobierania cła na przeprawach wiślanych oddzielających Mazowsze od innych dzielnic kraju, a ponadto prawo poboru cła na przeprawie w Wiznie, przy szlaku prowadzącym z Mazowsza do Jaćwieży, i w paru innych miejscach.
Rola Mogilna na Mazowszu wskazuje na znaczenie Gniezna, starego ośrodka piastowskiego, w polityce wewnętrznej Śmiałego. Arcybiskupstwo gnieźnieńskie za czasów Bolesława Śmiałego obejmowało nie tylko wschodnią część Wielkopolski, lecz także ziemie środkowopolskie, sięgając aż po krakowski gród kasztelański w Małogoszczy. W ten sposób archidiecezja dochodziła swymi granicami górnego biegu Nidy, odległego zaledwie o około 70 km od Krakowa. Zakreślenie jej granic w ostatecznej formie było dziełem Bolesława Śmiałego i miało zbliżyć arcybiskupa do stołecznego Krakowa. Temu samemu celowi służyć miało uposażenie arcybiskupów gnieźnieńskich na terenach krakowsko-sandomierskich. W skład jego wchodził gród solecki nad środkową Wisłą, Manina wraz z sąsiednimi osadami leżąca na głębokich lessach w środkowej części Wyżyny Sandomierskiej, salina pod Krakowem, w Babicy, rudnicy zamieszkujący nad podkrakowską rzeczką Przeginią oraz wsie na terenie kasztelanii małogoskiej. Arcybiskupia wieś w kasztelanii wiślickiej o znamiennej nazwie Królewice, a więc ludzie królewscy – nie książęcy, przekazana została przez Śmiałego w ostatnich latach panowania po jego koronacji gnieźnieńskiej w roku 1076.
Nadania na rzecz arcybiskupstwa na terenie diecezji krakowskiej nie mogły być życzliwie widziane przez jej biskupa, którym w tym czasie był dobrze znany z naszych dziejów Stanisław. Znamienne jest, że w legendzie o biskupie Stanisławie duże znaczenie posiada cud wskrzeszenia Piotrowina, który uzasadnić miał prawa biskupów krakowskich do miejscowości tej nazwy, położonej w bezpośrednim sąsiedztwie arcybiskupiego Solca. Biskupi krakowscy w przeciwieństwie do arcybiskupów nic nie posiadali nad środkową Wisłą. A był to rejon niewątpliwie ważny zarówno pod względem strategicznym, jak i gospodarczym.
Koronacja gnieźnieńska Śmiałego podnosiła nie tylko znaczenie władcy, lecz także rolę arcybiskupów. Piastowie wywodzili się wprawdzie z Wielkopolski i właściwą ich siedzibą było Gniezno, o czym wyraźnie mówi Gall w początkach XII wieku. W Gnieźnie też zapewne znajdował się ich tron kamienny, analogiczny do stolca kamiennego Przemyślidów na Hradzie praskim, którego próżno by szukać w Krakowie. Ale obrzęd posadzenia na kamiennym stolcu, związany z objęciem władzy przez przedstawiciela dynastii, nie miał charakteru kościelnego.
Odmienny charakter miała koronacja, której elementy sakralne uwypuklały rolę episkopatu, a zwłaszcza jego zwierzchnika, arcybiskupa, jako koronatora. Koronacja Śmiałego, zrealizowana z poparciem papieskim w dobie ostrych walk między Grzegorzem VII i Henrykiem IV, odbiła się szerokim echem w Niemczech. Informacje o jej wspaniałości nabierały cech legendy, skoro zanotowano, że udział w niej wzięło 12 biskupów, a więc liczba dwukrotnie przewyższająca ówczesny stan episkopatu polskiego. Była krokiem manifestującym znaczenie Polski w stosunkach międzynarodowych niezależność jej od królestwa niemieckiego.
W stosunkach wewnętrznych przysporzyła niemałych trudności, m. in. zaostrzyła istniejące już dawniej konflikty między Krakowskiem a Wielkopolską. Wzmocniła też opozycję przeciw Śmiałemu nie nad Wartą i Gopłem, lecz w pobliżu pałacu królewskiego na Wawelu. W tej sytuacji rozdźwięki powstawały i pogłębiały się z różnych przyczyn, zwłaszcza, że sprzyjał im zarządzający Mazowszem Władysław Herman. Na jego płockim dworze spotykamy przecież także licznych krakowian, którzy chętnie widzieli juniora jako nowego, mniej przedsiębiorczego i stanowczego władcę. Ostateczną przyczyną konfliktu według tradycji zapisanych w sto kilkadziesiąt lat później przez innego krakowskiego biskupa, mistrza Wincentego syna Kadłuba, stąd powszechnie Kadłubkiem zwanego, stać się miała ekspansywna polityka władcy na terenie Rusi, odrywająca możnych od ich żon i rodzin.
Opowieść ta, przyozdobiona barwnymi szczegółami anegdoty znamiennej dla powieści rycerskiej, uzasadnić miała słuszność przestróg mądrego biskupa zwracającego się do zapalczywego władcy. Być może horyzonty polityki Śmiałego, sięgające Kijowa, przekraczały zakres zainteresowań możnych krakowskich, do których należał biskup Stanisław. Sukcesy ekspansywnej polityki władcy zwiększały przecież jego przewagę nad możnymi. W tych warunkach łatwo było o wybuch konfliktu, w którego wyniku zabity został biskup krakowski.
W Stanisławie, występującym przeciwko związanemu z obozem papieskim władcy, upatruje się często zwolennika starych prądów w Kościele. Lecz brak jest dostatecznych przesłanek źródłowych pozwalających mniemanie to ugruntować. Zresztą wystarczało w zupełności konfliktów wewnętrznych w państwie, by nadać zatargowi z roku 1079 pełną dramatyzmu formę. W ostatecznym rachunku przyniósł on wzmocnienie roli możnych w okresie słabych rządów Władysława Hermana.
Źródła ze schyłkowego okresu XI i z początków XII wieku notują imiona możnych. Wyjątkowo tylko, na przykład w wypadku palatyna Sieciecha, wymieniają posiadane przez nich urzędy państwowe. Powierzchowna ich lektura mogłaby doprowadzić do wniosku, że pełnienie funkcji państwowych nie miało większego znaczenia dla społecznej i gospodarczej pozycji ówczesnej arystokracji w społeczeństwie polskim. Rzeczywistość była jednak odmienna.
W początkach XIII wieku, gdy skryptorzy dokumentów zaczęli częściej wymieniać urzędy piastowane przez dostojnych zazwyczaj świadków, znaczenie funkcji państwowych dla ich posiadaczy uległo poważnemu ograniczeniu. Dwie były przyczyny tego zjawiska: szybki rozwój własności ziemskiej w XII wieku oraz osłabienie aparatu państwowego i zmniejszanie się jego dochodów w okresie Polski dzielnicowej.
W XI stuleciu i w początkowych dziesięcioleciach XII wieku własna gospodarka możnych była słabo rozwinięta, a urzędy państwowe przynosiły wyższe dochody, i to tym cenniejsze, że większość ich nie pochodziła z gospodarki rolniczej, lecz z rozbudowanego systemu regaliów i monopoli zarządzanych przez dygnitarzy państwowych, zarówno o charakterze ogólnopolskim, jak też lokalnym. Urzędy lokalne, choć nie tak ważne dla wyznaczania polityki księcia i kraju, były liczniejsze i miały duże znaczenie także dla najwyższych kręgów ówczesnego społeczeństwa.
Ustrój ówczesnej Polski posiadał wiele cech zbliżonych do ustroju innych państw Europy środkowej powstałych w X wieku: monarchii węgierskich Arpadów, a zwłaszcza czeskich Przemyślidów. Podstawowe znaczenie we wszystkich tych krajach miała organizacja terytorialno-grodowa.
Podział na okręgi zarządzane przez dygnitarzy pełniących funkcje wojskowe, skarbowe i skarbowo-gospodarcze nie był w ówczesnej Europie zjawiskiem nowym. Znamy je dobrze z państwa Franków w IX wieku, ale rozwój immunitetu, wielkiej własności ziemskiej i kształtujących się w X wieku władztw terytorialnych bardzo ograniczył jego znaczenie.
Inaczej ukształtowała się sytuacja w nowych państwach Europy środkowej. W X-XI wieku rola wielkiej własności ziemskiej na ich terenie była jeszcze ograniczona, a immunitet niewykształcony. Tworzyły się natomiast w tym czasie regalia i monopole, czyniące z różnych dziedzin życia gospodarczego środki fiskalnej polityki państwa: regalium targowe wraz z uzupełniającym je regalium taberny (karczmy), którego nikłe ślady zaledwie możemy wytropić w państwie karolińskim, są klasycznym tego przykładem. Należały do nich także cła i myta, następnie uprawnienia mennicze oraz kopalniane władców, a zwłaszcza kopalnictwo szlachetnych i półszlachetnych metali oraz soli, uprawnienia łowieckie, w Polsce szczególnie regalium bobrowe. Wszystko to znajdowało się pod kontrolą panujących i miało przynosić zyski obracane na potrzeby władców, drużyny i pozostałych agend aparatu państwowego.
Ingerencja ówczesnych państw w różnorodne przejawy życia gospodarczego była tym silniejsza, że aparat książęcy znajdował oparcie w gospodarce dworskiej. Rzesze służebnych ministeriałów, zarówno rzemieślników, jak też służby hodowlanej, łowieckiej, dworskiej, stanowiły znaczną część ludności w jedenastowiecznych Czechach, na Węgrzech i w Polsce. Ale arbitralność owego systemu miała granice wyznaczone przez sprawność ówczesnego aparatu egzekucji różnego typu służebności, świadczeń i opłat. Znaczenia zaś tego czynnika nie należy lekceważyć, zwłaszcza w dziejach Polski, która przeżyła w XI wieku niejeden wstrząs.
Rola grodów i organizacji grodowo-terytorialnej w tak przedstawionej strukturze państwa miała znaczenie bez mała podstawowe. Wyjątek stanowiły nieliczne dziedziny zarządzane centralnie, jak na przykład kopalnictwo, wydobycie soli i jej rozprowadzenie oraz moneta we wcześniejszym okresie. Inne pozostawały w sferze kompetencji pana grodowego i jego funkcjonariuszy. Jeszcze w XII wieku Otto, biskup z Freisingen, charakteryzując ustrój Węgier, wydobył na plan pierwszy budzącą zdziwienie przedstawicieli Zachodu monopoliczną pozycję władcy oraz rolę podziału państwa na okręgi grodowe – komitaty, który to podział w Niemczech od dawna już miał ograniczone znaczenie. Obserwacje wybitnego pisarza odnieść można także do ówczesnych Czech i Polski.
Na czele okręgu grodowego stał pan grodowy, na Węgrzech zwany ishpanem – żupanem. W królestwie Arpadów nosił on tytuł komesa, a okręg grodowy – jak wspomniano – nazywał się komitatem. W Polsce i Czechach w XII wieku rozpowszechnił się łaciński tytuł kasztelana, który powstał na Zachodzie na przełomie X i XI wieku, więc w warunkach rozwoju władz terytorialnych. Klasycznym krajem o ustroju kasztelańskim było jedenastowieczne hrabstwo (comitatus) Flandrii.
Powstaje pytanie, gdzie należy szukać przyczyny recepcji z Zachodu dwóch odmiennych wzorów organizacji grodowej. Węgry od czasów króla Stefana były królestwem. Natomiast władcy Czech i Polski najczęściej nosili tytuł książęcy. Jedenastowieczne dzieje obydwu krajów pokazują nam tylko próby uzyskania korony, podejmowane przez wybitniejszych panujących, uwieńczone niejednokrotnie powodzeniem. Być może w fakcie tym należy szukać przyczyn rozpowszechniania się tytułu kasztelańskiego w obydwu krajach zachodniosłowiańskich.
Początki organizacji grodowej były dawniejsze od recepcji pojęć i wzorów zachodnich, które przyczyniły się jednak do zreformowania organizacji grodowej i ostatecznego ustalenia kompetencji jej zwierzchników. Zresztą funkcje węgierskich komesów oraz zachodnio-słowiańskich kasztelanów nie różniły się zbytnio.
W Polsce zastępcą kasztelana był wojski. Duże znaczenie uzyskał też sędzia kasztelana, sądzący w jego zastępstwie sprawy miejscowej ludności. Do sądu kasztelańskiego należały wszelkiego typu sprawy kryminalne. W przypadku, gdy przestępca nie został ujawniony lub zbiegł, stosowano powszechnie zasadę odpowiedzialności zbiorowej związku sąsiedzkiego, zwanego w Polsce opolem, w Czechach osadą. Organizację sąsiedzką znano też szeroko na Rusi, gdzie zwano ją wierwią.
Pan grodowy pełnił funkcję dowódcy wojskowego swojego okręgu. Sądził też sprawy miejscowego rycerstwa. Nie posiadał jednak kompetencji w sprawach o własność dziedziczną. Te leżały w gestii sądu panującego.
Spod jurysdykcji panów grodowych wyłamywali się możni posiadający dobra na terenie wielu okręgów grodowych i przebywający częściej na dworze monarszym niż panowie grodowi, zwłaszcza grodów nadgranicznych. Panujący sprawował władzę w trakcie licznych objazdów państwa. W przypadku przybycia na teren danego grodu stawał się najwyższym sędzią, do którego kompetencji należało rozstrzyganie wszelkich spraw. Objazdy te były koniecznością w warunkach ówczesnej administracji. Książę w czasie pobytu konsumował wraz ze swym licznym dworem zasoby zgromadzone w grodach i po dworach możnych. Obowiązek dawania stanu – goszczenia panującego i jego urzędników – obejmował ludność całego kraju. Należał on do szczególnie uciążliwych w tych rejonach, przez które prowadziły najbardziej uczęszczane trasy przejazdów władców i ich dygnitarzy. Na uciążliwość tę uskarża się Gall, wskazując, że Chrobry – bohater legendy dynastycznej – dbał o nieobciążanie stanem ludności wiejskiej.
W grodach znajdowały się magazyny żywności i potrzebnych wyrobów rzemieślniczych, wytwarzanych przez służebnych rzemieślników (odzież, broń). Zarządzali nimi włodarze lub komornicy. Duże znaczenie podczas uczt posiadały napoje: piwo, miód sycony, a także rzadko spotykane w Polsce wino. Troszczyli się o nie piwniczy, występujący nawet w małych grodach (Żarnów). W Czechach i na Węgrzech istniały poza grodami dwory stanowiące ośrodki gospodarki wiejskiej. W Polsce przeddzielnicowej funkcję takich dworów zazwyczaj pełniły grody monarsze nie będące ośrodkami kasztelanii, na przykład Łagów Sandomierski, który już w XI wieku przeszedł na własność kościoła Panny Marii w Zawichoście.
W Polsce w drugiej połowie XI wieku i za czasów Bolesława Krzywoustego istniało ponad 100 grodów państwowych W każdym z nich znajdował się kościół obsługiwany przez prezbitera, zwanego w średniowieczu popem. W ważniejszych grodach, takich jak Zawichost czy Wiślica, przy kościołach istniały zgromadzenia kanoników tworzone pod koniec XI i w XII wieku. Kanonicy reprezentowali wyższy poziom od kleru świeckiego. Było wśród nich wielu cudzoziemców. Do ich obowiązków należało służenie radą i pomocą miejscowym panom grodowym, także w zakresie funkcji administracyjnych.
W przypadku, gdy w ośrodku grodowym istniał tylko jeden kościół, z reguły był lokowany na podgrodziu, celem ułatwienia dostępu doń miejscowej ludności. Grody kasztelańskie posiadały targi tygodniowe. Na terenie większych kasztelanii znajdowały się także inne miejscowości targowe o mniejszym znaczeniu.
Przeciętnie jeden okręg kasztelański obejmował na przełomie XI i XII wieku około 2500 km2 powierzchni. Większość tego terytorium zajmowały lasy. Poszczególne okręgi grodowe były zazwyczaj oddzielone od siebie pasami zwartych lasów, puszcz i bagien. Terenów tych nie strzeżono w równym stopniu, jak zasiedlonych okolic wokół samych grodów. W granicach osadnictwa należącego do poszczególnych okręgów grodowych, później zwanych kasztelaniami, istniały brony, zawady, słupie (stołpy) kontrolowane przez stróżę podległą panom grodowym. Słabo zasiedlone tereny między okręgami grodowymi o gorszych warunkach bezpieczeństwa, analogiczne do serbskich obszarów między żupami, spotykamy naturalnie tam, gdzie lasy były większe, a okręgi grodowe rozleglejsze, na przykład w Polsce środkowej.
W sumie nie będziemy dalecy od prawdy, jeżeli przyjmiemy; że obszary osadnictwa podległe poszczególnym grodom nie przekraczały 1000 km2 powierzchni, a z rzadka tylko, w najludniejszych rejonach Małopolski, Śląska czy Kujaw, sięgały 1500 km2 pow. i więcej. Najludniejsze i największe kasztelanie podlegały głównym grodom w państwie (Kraków, Wrocław, Gniezno, Kruszwica).
Rozległe podgrodzia, ośrodki wczesnomiejskie, zamieszkiwała ludność o zróżnicowanej strukturze zawodowej. Spotykamy wśród niej rzemieślników i kupców. Tu też istniały kolonie obcych przybyszów, podległych bezpośrednio władzy księcia i jego dworu. Należeli do nich Żydzi. O obecności na podgrodziach innych cudzoziemców brak wiadomości źródłowych, co wskazuje na mniejsze ich znaczenie.
W głównych ośrodkach państwa będących jednocześnie siedzibami biskupstw i dworów możnych znaczny odsetek ludności już na przełomie XI i XII wieku stanowiło duchowieństwo. Szczegółowe, jeszcze nie opublikowane obliczenia pozwalają stwierdzić, że na przykład w Płocku za Władysława Hermana i Krzywoustego kler liczył co najmniej 80 osób, w Krakowie i Wrocławiu niewątpliwie więcej.
Arabski geograf al Idrisi, pracujący na dworze Rogera II Sycylijskiego; charakteryzuje Polskę jako kraj, do którego przybywają mędrcy z różnych krajów europejskich. Mędrcy ci, uczeni i studiujący wiedzę, zamieszkiwali w miastach, których wygląd uznał al Idrisi za stosowne scharakteryzować. Jako szczególną ich cechę podkreśla pisarz ciasną zabudowę.
Wiadomość ta znajduje potwierdzenie w wykopaliskach archeologicznych w Gnieźnie, Opolu, Gdańsku, Wrocławiu i innych ważniejszych ośrodkach o charakterze miejskim. Domostwa niewielkie, o rozmiarach rzadko przekraczających 3-4 m w kwadracie, wznoszono z bali lub dranic „na zrąb”. Wąskie uliczki między nimi, moszczone drewnem w celu uniknięcia błota, zapewniały niezbędną komunikację. Targowiska znajdowały się poza obwarowaniami. Wokół podgrodzia powstawały osiedla i dwory zakładane przez możnych.
Zaludnienie największych nawet ośrodków grodowo-miejskich było – jak na dzisiejsze warunki – niewielkie. Wahało się w granicach od kilkuset (500-800) mieszkańców do półtora tysiąca. Jedynie w Krakowie, Gnieźnie, Wrocławiu i ośrodkach zachodniopomorskich sięgało paru tysięcy. Największym miastem zachodniosłowiańskim była Praga czeska, odgrywająca dużą rolę w handlu europejskim. Liczba ośrodków o charakterze grodowo-miejskim w Polsce ówczesnej nie przekraczała 20. Wszystkie one były jednocześnie ośrodkami organizacji terytorialno-grodowej. Jak więc widzimy, cztery piąte grodów pełniących funkcję ośrodków administracyjnych, zwanych od drugiej połowy wieku kasztelańskimi, nie posiadało podgrodzi o charakterze wczesnomiejskim. Rola małych ośrodków grodowych jest porównywalna najwyżej z funkcją późniejszych miasteczek o charakterze usługowo-rolniczym, których rytm życia wyznaczał targ tygodniowy.
Zaludnienie Polski XI wieku jest szacowane w przybliżeniu na około milion mieszkańców. Szacunek ten ma naturalnie charakter orientacyjny i wyznacza tylko rząd wielkości. Pozwala nam jednak na stwierdzenie, że ludność o charakterze miejskim, zamieszkująca wspomniane ośrodki grodowo-miejskie, stanowiła nieznaczny odsetek ogółu mieszkańców, około 3%. Pamiętać przy tym należy, że znaczna jej część zajmowała się rolnictwem.
Przyjmując za przeciętną gęstość zaludnienia kraju około 5 osób na kilometr kwadratowy, możemy oszacować, że średnio od 10 do 15 tysięcy osób zamieszkiwało na terenie okręgu grodowego (kasztelańskiego). Wyjątkowo osiągało jednak 20-25 tysięcy, na przykład w rozległych i ludnych okręgach najważniejszych grodów: Krakowa, Wrocławia czy Gniezna. Także stosunkowo niewielka była liczba grodów, którym podlegał teren zamieszkany przez parę tysięcy ludzi, na przykład w środkowej Polsce Tarnów. Przyjmując około 6 osób na jedną rodzinę rolniczą, stwierdzić można, że terytorium mniejszych kasztelanii zamieszkiwało tysiąc, rzadko mniej rodzin (gospodarstw). W kasztelaniach średniej wielkości było około 2 tysięcy gospodarstw, w największych zaś liczba ich sięgała 4 tysięcy.
Dane te, otrzymane na podstawie szacunku, możemy zweryfikować za pomocą źródła. Anonim Gall, charakteryzując siły zbrojne Bolesława Chrobrego, powiada, że było wówczas tylu prawie zbrojnych, ilu za rządów Bolesława Krzywoustego znajduje się ludzi wszelakiego stanu. Podaje przy tym, że z Giecza wyprowadzał Chrobry 300 pancernych i 2000 tarczowników, a więc liczbę zbliżoną do naszego szacunku gospodarstw – głów rodzin przeciętnej kasztelanii, z Włocławka zaś, który był grodem znaczniejszym w początkach XII wieku, 800 pancernych i 2000 tarczowników. W sumie blisko 3000. Największe grody Wielkopolski miały wystawiać: Poznań 1300 pancernych i 4000 tarczowników, Gniezno 1500 pancernych oraz 5000 tarczowników. A zatem liczby przekraczające nawet przeprowadzony wyżej szacunek. Obydwa grody należały jednak do największych w państwie osad o charakterze miejskim.
O rozmieszczeniu grodów państwowych decydowały dwa czynniki: gęstość zaludnienia i względy strategiczne. Zagęszczenie grodów obserwujemy więc na terenach o większej liczbie zaludnienia oraz w rejonach ważnych ze względu na obronność państwa, na przykład na zagrożonych pograniczach, w Wielkopolsce nad Notecią, wzdłuż głównych rzek; a zwłaszcza Wisły w Małopolsce i na Mazowszu. Panowie głównych grodów dążyli do podporządkowania sobie obszarów sąsiednich, stąd nie zawsze tereny najgęściej zasiedlone miały zagęszczenie okręgów grodowych. I tak na przykład w wyniku likwidacji grodów w Żninie i Łęknie powstał już u progu okresu dzielnicowego duży okręg grodowy (kasztelański) Gniezna. Podobna była zapewne geneza rozległego okręgu grodowego Krakowa, obejmującego większość obszarów zasiedlonych późniejszego księstwa krakowskiego.
Przeciętna odległość między grodami o charakterze ośrodków administracyjnych wynosiła na terenach zamieszkanych około 30-40 km w linii prostej. Odległości powyżej 50 km w terenie pozbawionym wyraźniejszych przeszkód naturalnych zaliczyć należy w warunkach Polski XI-XII wieku do dużych. Niemal z reguły można mieć w takich wypadkach pewność, że osadnictwo podlegając, sąsiadującym z sobą grodom przedzielały większe tereny leśne. Wyjątkowo natomiast sąsiadowały grody w odległości mniejszej niż 20 km. Takie bliskie sąsiedztwo prawie zawsze wywołane było specyficznymi warunkami.
I tak na przykład w Wielkopolsce Ostrów Lednicki od Gniezna dzieli zaledwie 15 km, ale gród na Ostrowie wraz z pałacem był podgnieźnieńską rezydencją Piastów, występującą w legendzie dynastycznej, zaś w XI wieku został siedzibą pana grodowego. Jeszcze mniej, bo kilka zaledwie kilometrów dzieliło Chełmno – główny gród ziemi chełmińskiej – od pomorskiego Świecia. Ale każdy z tych grodów posiadał zaplecze osadnicze na przeciwnym brzegu Wisły, która na tym odcinku stanowiła granicę między Pomorzem Wschodnim i ziemią chełmińską. Podobnie bliskie sąsiedztwo czeskiego Kłodzka i śląskiego Barda wywołane było znaczeniem granicznego przejścia przez Góry Bardzkie, łączącego Czechy z Niemczą i Wrocławiem. Prowadził tędy szlak handlowy wykorzystywany przez wyprawy wojenne.
Szczególnie liczne były grody państwowe na Mazowszu płockim, na północ od Wisły między Drwęcą i Narwią. Wykaz ich, znany z falsyfikatu fundacji opactwa mogileńskiego dokonanej przez Bolesława Śmiałego w roku 1065, pozwala stwierdzić istnienie na tym terenie około 17 grodów. Odległości między nimi były nieznaczne. Wahały się między dwudziestu paru a kilkunastoma kilometrami w linii prostej, z rzadka tylko przekraczając 30 km. Duża ich liczba wiązała się z gęstym zaludnieniem Mazowsza, podkreślanym przez Anonima.
Warto tu zwrócić uwagę, że także południowe Morawy, znacznie gęściej zaludnione od północnej, lesistej części tej krainy, posiadały szczególnie liczne grody o charakterze kasztelańskim, niespotykane w innych częściach państwa Przemyślidów. Być może w obydwu wypadkach był to wynik świadomie przeprowadzonej rozbudowy ośrodków administracyjno-grodowych zarówno przez Przemyślidów, jak i Piastów w XI wieku. Duża liczba grodów miała zapewnić stabilizację ich władzy i przełamać ostatecznie separatyzm miejscowej ludności.
Polska była krajem rozległym, znacznie większym od państwa czeskich Przemyślidów, które składało się z dwóch członów o nierównym potencjale ludnościowym i gospodarczym – Czech i Moraw. Dominacja Czechów w tym układzie była zapewniona. Inaczej w Polsce. Żadna z dzielnic naszego kraju nie posiadała w odbudowanej przez Kazimierza Odnowiciela monarchii tak wyraźnej supremacji nad pozostałymi, mimo wzrostu politycznego znaczenia ośrodka krakowskiego.
W tej sytuacji zarząd państwem, oparty o liczne okręgi grodowe, nie mógł być dostatecznie sprawny. Nic więc dziwnego, że w Polsce XI wieku powstał podział kraju na wyższe okręgi – prowincje, zarządzane przez dostojników zwanych komesami prowincji. Anonim Gall informuje nas, że komesom tym przysługiwał tytuł książęcy: księcia lub wojewody. Komesom prowincjonalnym podlegały istniejące na ich terenie okręgi grodowe.
Liczba prowincji w XI i początkach XII wieku ulegała zapewne zmianom, a funkcje komesów sprawowali młodsi członkowie dynastii rządzący poszczególnymi dzielnicami, na przykład Władysław Herman za czasów Bolesława Śmiałego dzierżył Mazowsze.
W okresie, gdy krajem bezpośrednio rządził władca, jak to miało miejsce za Bolesława Krzywoustego, istniało w Polsce około 7 prowincji, nierównej zresztą wielkości. Południowa Polska była podzielona między prowincje wrocławską, krakowską i sandomierską. Na terenie ziem środkowopolskich istniała prowincja z siedzibą w Łęczycy. Osobną prowincję z siedzibą w Płocku tworzyło Mazowsze. W Wielkopolsce istniała prowincja gnieźnieńska. Czy Poznańskie stanowiło osobną prowincję, trudno powiedzieć. Pewne jest natomiast, że niewielkie Kujawy podlegały osobnemu komesowi rezydującemu w Kruszwicy. Większość grodów prowincjonalnych była jednocześnie siedzibami biskupstw. W Łęczycy i Sandomierzu, pozbawionych siedzib biskupich, powstały dwie największe w Polsce kolegiaty. Zgodność ta nie jest przypadkowa, jeżeli zważymy, że organizacja kościelna w tym czasie uzupełniała organizację administracyjną państwa.
Panowie grodowi oraz komesowie prowincji byli dygnitarzami wyznaczanymi centralnie, przez panującego i najważniejszego w państwie dostojnika: palatyna-wojewodę. Nie pełnili oni swych funkcji dożywotnio i przenoszono ich na różne stanowiska. Komes prowincji był zwierzchnikiem sił zbrojnych swojego okręgu. W czasie działań wojennych prowincja tworzyła jednostkę organizacyjną siły zbrojnej o charakterze zbliżonym do staroruskich pułków wystawianych przez główne ośrodki grodowo-miejskie i księstwa, tzw. wołosti.
Zarząd państwem należał do panującego i jego dworu. Naczelne stanowisko na dworze, podobnie jak w Czechach, zajmował palatyn-wojewoda, zwany też princeps militae. Pełnił on funkcję głównodowodzącego, do niego należało też zastępowanie panującego. Polityką zagraniczną państwa kierował kanclerz. Stanowisko to było obsadzane przez osoby duchowne, które często uzyskiwały później biskupstwa. Duże znaczenie posiadali wychowawcy młodych książąt, a zwłaszcza następców tronu, na przykład komes Wojsław.
Siedzibą dworu odnowionej monarchii był Kraków. Posiadał on specjalnych ministeriałów służebnych, zamieszkałych w okolicach stołecznego grodu. Od czasów Władysława Hermana wzrosło też znaczenie Płocka jako rezydencji władcy i jego dworu.
System służebno-dworski przeżywał okres pełnego rozwoju w warunkach polskich w XI wieku. Przemiany XII stulecia przyniosły znaczne ograniczenie roli ministeriałów-rzemieślników w wyniku rozwoju gospodarki towarowo-pieniężnej. Z dochodów gospodarki dworskiej pochodzą najstarsze dziesięciny, wyznaczane przez panujących arcybiskupom z grodów na terenie archidiecezji gnieźnieńskiej. Obejmowały one zboże, miód i żelazo, a więc produkty o podstawowym znaczeniu. Zboże pochodziło z daniny ludności rolniczej, zwanej osepem, a także od ratajów książęcych. Daniny w miodzie były w owym czasie równie powszechnym świadczeniem ludności wiejskiej, jak w zbożu. Żelazo posiadało duże znaczenie dla gospodarki zarówno panujących, jak też możnych i instytucji kościelnych. Z grodów pobierali arcybiskupi także dziesięcinę w łupieżach kunich i lisich. Brak natomiast wzmianek o futerkach bobrowych, które stanowiły regalium już w XI wieku. Osobno wymieniona została dziesięcina od wieprzy, najbardziej rozpowszechnionego zwierzęcia hodowanego w stanie półdzikim przez ogół ludności kraju na terenach leśnych. Pobieranie tego świadczenia przez grody książęce wskazuje, że w warunkach ówczesnych ukształtowała się już zasada praw książęcych do terenów leśnych.
Wymowny jest brak wzmianek o opłatach od koni i bydła, które w większej ilości były hodowane przez gospodarkę książęcą i możnych. Dziesięciną natomiast objęte zostały kary sądowe, pobierane najczęściej w pieniądzu i bydle. Widocznie dochody grodowe z tego tytułu miały duże znaczenie w Polsce przeddzielnicowej. Dziesięcinę z kar pobierały także inne biskupstwa, na przykład włocławskie, fundowane przez Bolesława Krzywoustego. Arcybiskupi gnieźnieńscy partycypowali także w dochodach z cła i z tabern-karczem, które w owych czasach były nie tylko miejscami konsumpcji i wyszynku, lecz także sprzedaży różnych towarów. Osobną pozycję stanowiła wreszcie dziesięcina targowa, pobierana przez arcybiskupów tylko z grodów środkowopolskich.
Jeżeli zwrócimy uwagę, że futerka w owym czasie, a także w dobie dzielnicowej, spełniały funkcję pieniężnego środka obiegowego, to okaże się, iż poza trzema podstawowymi produktami wymienionymi na początku: zbożem, miodem i żelazem, dochody wchodzące w skład owych dziesięcin grodowych miały charakter pieniężny lub przedmiotów uważanych za pieniądz, mówiąc ogólniej – wartościowych i łatwo zbywalnych. Wreszcie tak miód, jak i żelazo były w Polsce w XI wieku dobrem poszukiwanym. Stanowiły przedmiot eksportu: miód na zachód, żelazo w kierunku ziem pruskich.
Lista owych dziesięcin nie obejmuje wszystkich produktów gromadzonych i magazynowanych w grodach państwowych. Pokazuje wyraźnie, że dochody z gospodarki dworskiej, której ośrodkami były grody państwowe, mogły się stać dobrami rynkowymi o dużym znaczeniu dla ówczesnej ekonomiki. Występuje też wśród nich pieniądz. Nie przypadkiem opactwo mogileńskie miało prawo pobierać dziewiąty denar z grodów mazowieckich. Dochody w denarach posiadali kanonicy sandomierscy za czasów Bolesława Krzywoustego.
Całością tych dochodów, od których instytucje kościelne pobierały dziewięciny i dziesięciny, zarządzali panowie grodowi i podlegli im urzędnicy. Z tego tytułu pobierali ich część jako swe uposażenie. W ten sposób otrzymywali cenne i poszukiwane produkty oraz pieniądz.
Niemałe znaczenie posiadało też prawo do korzystania ze świadczeń ludności na rzecz państwa, prawo przysługujące dygnitarzom zarówno na terenie zarządzanych przez nich okręgów, jak też poza ich granicami. Najważniejsze było prawo korzystania ze stanu na terenie całego państwa. Pan grodowy na obszarze zarządzanego przez siebie okręgu mógł wreszcie wykorzystywać swą władzę, narzucając ludności zwiększone ciężary i robocizny obracane na własny użytek. Granica między tym, co książęce, a co dygnitarskie, była płynna i łatwo ulegała zatarciu w momentach osłabienia władzy państwowej.
Duża liczba urzędów na terenie rozległego kraju umożliwiała wzrost znaczenia możnowładztwa, które na przełomie XI i XII wieku uzyskało wpływy na politykę państwa. Dochody z grodów państwowych i innych dygnitarstw możni obracali na rozwój własnego majątku ziemskiego. W ten sposób dominująca rola panującego i jego gospodarki dworskiej ulegała stopniowemu ograniczeniu.
Jest rzeczą znamienną, że w Polsce, będącej krajem gospodarczo słabiej rozwiniętym i uboższym od Czech, istniała warstwa możnych dysponujących środkami nie mniejszymi od nobilów czeskich. Chodzi tu naturalnie o najwybitniejszych przedstawicieli możnowładztwa, takich jak Sieciech, Piotr Włostowic, Skarbimir i inni Awdańce.
Jak liczna mogła być owa grupa? Odpowiedź na to pytanie możemy znaleźć jedynie poprzez zestawienie liczby najważniejszych urzędów istniejących w ówczesnej Polsce. W grę wchodzi co najmniej setka okręgów grodowych o charakterze kasztelańskim, ponadto kilku komesów prowincji i kilka lub kilkanaście urzędów dworskich. Ogólnie ujmując, liczba ważnych urzędów państwowych nie przekraczała 120-125. Większość ich to stanowiska panów grodowych, o niejednakowym zresztą znaczeniu. Mamy tu jeszcze jeden dowód dużej roli organizacji terytorialno-grodowej w ówczesnym państwie. Jest ona niedoceniana przez wielu historyków.
Rachunek uzupełnić możemy urzędami kościelnymi. Najważniejsze z nich piastowali biskupi, których pozycja społeczna przerastała znacznie pozycję panów grodowych, a także niejednego komesa prowincji. Biskupów było sześciu, a po utworzeniu przez Bolesława Krzywoustego nowych diecezji we Włocławku, na miejsce wcześniejszej kruszwickiej, i w Lubuszu – siedmiu. Jeżeli uwzględnimy opatów paru najważniejszych klasztorów, otrzymamy ogólną liczbę niewiele przekraczającą 10. Dodać można jeszcze najważniejsze dygnitarstwa katedralne: prepozytów i dziekanów w starych biskupstwach – razem około 10. W rezultacie otrzymamy wynik w granicach do 25. W sumie więc było w Polsce przeddzielnicowej około 150 dygnitarstw świeckich i kościelnych.
Liczba rodzin możnych była naturalnie znacznie mniejsza, gdyż ważniejsze rody zajmowały po kilka stanowisk w państwie. Część dygnitarstw, niewyłącznie kościelnych, piastowali cudzoziemcy, ściślej związani z panującym i jego dworem.
Wreszcie należy pamiętać, że wiele grodów państwowych, zwłaszcza mniej lukratywnych, a ważnych strategicznie, położonych na granicach państwa, obsadzał panujący ludźmi pochodzącymi ze średnich warstw rycerskich, niezwiązanych z możnowładztwem. Osiągnięcie przez nich stanowisk panów grodowych było najczęściej szczytem kariery i nie powodowało większego wzrostu znaczenia ich rodzin.
Jak więc widzimy, dostojnicy i wyżsi urzędnicy w państwie należeli do trzech co najmniej grup społecznych: właściwego możnowładztwa, rodzin mniej zamożnych oraz cudzoziemców.
Z ogólnej liczby 150 wyższych urzędów możemy wyodrębnić zespół stanowisk o kluczowym znaczeniu. Będą to najważniejsze urzędy dworskie, biskupi, komesowie prowincji i pewna trudna do bliższego określenia liczba panów grodowych o szczególnym znaczeniu, przede wszystkim tych, których podgrodzia nabrały cech ośrodków grodowo-miejskich w interesującej nas epoce. W rezultacie razem z centralnymi dygnitarstwami, komesami prowincji i biskupami otrzymamy zespół w granicach od dwudziestu paru do trzydziestu kilku ludzi.
Powstaje pytanie, czy tworzyli oni ściślejszą elitę rządzącą? I tak, i nie. Nie wszyscy należeli do rady książęcej, której niezbyt liczny skład dobierał panujący zależnie od swej woli i możliwości. Sama przynależność do rady też o niczym nie decydowała. Nie zawsze też piastowanie wybitnego stanowiska łączyło się z wpływami na politykę. Decydowały bowiem powiązania rodzinno-rodowe oraz układ sił politycznych. Nie należy zapominać, że najważniejsze rodziny możnych rywalizowały z sobą o wpływy i władzę.
Ze źródeł poznajemy tylko najwybitniejszych przedstawicieli kilku rodzin możnowładczych, a więc Sieciecha (Toporczycy), Skarbimira i Michała (Awdańcy), Piotra Włostowica (Łabędzie). Do mniej wpływowych, ale także ważnych należały rody Gryfitów, Pałuków i Odrowążów oraz rodzina komesa Wojsława. Większość z nich związana była z prowincją krakowską lub z niej się wywodziła, zwłaszcza Toporczycy, Awdańcy, Gryfici, Odrowąże. Świadczy to wyraźnie o znaczeniu Krakowa i możnowładztwa krakowskiego w Polsce przeddzielnicowej. Na dobrą sprawę ze znanych nam najwybitniejszych rodzin tej epoki z Krakowem nie byli związani bliżej Pałucy i Łabędzie. Tych sześć do siedmiu rodzin stanowiło trzon ówczesnego możnowładztwa. Lista ich jest zapewne niekompletna i można by ją poszerzyć, niewiele jednak powyżej dziesięciu.
Między grupą możnych a szeregowym rycerstwem i niższymi warstwami społeczeństwa istniała dość liczna warstwa pośrednia, która zajmowała niższe urzędy. Związek jej z aparatem władzy nie był tak ścisły jak możnowładztwa. Część tylko wybierała karierę urzędniczą lub kościelną. Dla wielu urzędy i funkcje państwowe były trudno dostępne, dla innych nie stanowiły dostatecznej atrakcji. Środowisko to bowiem bardziej zajmowało się gospodarką rolniczą we własnych dworach. Stanowiło element mniej mobilny i bardziej przywiązany do tradycji. Niejeden wybierał też karierę na dworze pana świeckiego lub biskupa.
W sumie liczba funkcji o charakterze państwowym sprawowanych przez przedstawicieli tej grupy była znaczna. Największą jej część stanowiły urzędy związane z organizacją terytorialno-grodową. Wojscy, sędziowie kasztelańscy, włodarze, piwniczy, w sumie paruset. Dodajmy do tego funkcje w otoczeniu komesów prowincji, a także niższe stanowiska na dworze książęcym i w drużynie panującego. Nie popełnimy zbytniej przesady, jeżeli oszacujemy ogólną ich liczbę, na 400-500. Posiadacze tych urzędów i funkcji stanowili dolne warstwy grupy rządzącej krajem.
Jeżeli dodamy do nich średnie i niższe beneficja kościelne, to dojdziemy do wniosku, że całość aparatu władzy państwowej i kościelnej w Polsce przeddzielnicowej nie przekraczała liczby tysiąca osób, zapewne była od niej znacznie mniejsza.
Powstaje pytanie, czy jest to mało, czy dużo? Większość tych dygnitarzy, urzędników, funkcjonariuszy posiadała kilkuosobowe rodziny. W praktyce więc można przyjąć, że stanowili oni grupę pięciu tysięcy osób, a więc w granicach 0,5% ogółu ludności kraju. Była to grupa utrzymująca się całkowicie lub częściowo przynajmniej z danin, świadczeń niższych warstw społeczeństwa. Co więcej, w szacunku tym nie zostali uwzględnieni członkowie stałej drużyny książęcej i trudna do bliższego określenia część średniego rycerstwa, nie pełniąca funkcji o charakterze państwowym. Procent ten jest więc minimalny, znacznie odbiegający od rzeczywistości.
Podobnych obliczeń dla innych krajów współczesnej Europy nie znam. Trudno zatem odpowiedzieć na pytanie, w jakiej mierze scharakteryzowana wyżej grupa urzędnicza naszego kraju stanowiła specyfikę, w jakiej zaś odpowiadała w ogóle stosunkom panującym współcześnie. Szczególnie instruktywne byłyby porównania z Czechami i Węgrami.
Druga połowa XI i pierwsza XII stulecia to okres rozwoju wielkiej własności ziemskiej, zwłaszcza posiadłości możnych i instytucji kościelnych. Między osadnikiem, wolnym dziedzicem a księciem i jego urzędnikiem stawał pan, który często sam sprawował funkcje państwowe. Zależność od niego długo pozostawała jednak w sferze stosunków faktycznych. Zerwanie bezpośredniej zależności dziedziców od władcy kształtowało się powoli i nastąpiło dopiero w okresie podziałów dzielnicowych.
W interesie władców leżało jak najdłuższe jej utrzymanie. Dlatego też zarezerwowali dla siebie rozstrzyganie spraw o dziedzictwo zarówno rycerstwa, ludności wolnej, jak też tych dziedziców, którzy popadli w zależność od panów. Opieka książęca w tych sprawach na terenie rozległego państwa okazywała się często iluzoryczna. Ale wspomagał ją obyczaj, w myśl którego osadnik, uprawiający dany grunt dłużej niż przez jedno lub dwa pokolenia, nabywał doń prawo dziedzicznego posiadania. Sprzyjało to stabilizacji ludności wiejskiej.
Przybysz z dalekich nawet stron, osiadający jako wolny gość (hospes) na nowej ziemi, którą sam wykarczował i uprawiał, nabywał jednocześnie prawa do użytkowania terenów nierolniczych: łąk, pastwisk, gajów i wód, obejmowanych wspólną nazwą użytków. Ale do tychże użytków posiadali prawa także jego sąsiedzi. Stąd znaczenie sąsiedztwa dla struktury ówczesnego społeczeństwa. Więź sąsiedzka obok więzi krwi była podstawowym elementem regulującym zasady współżycia ówczesnych rolników. Ponieważ nie ograniczała się do kontaktów o charakterze towarzyskim i okazjonalnej pomocy, lecz dotyczyła najistotniejszych spraw gospodarki, nabrała cech instytucjonalnych. Najpełniejszy wyraz znalazła w organizacji opolnej. Związek opolny swą genezą wyprzedza czasy powstania monarchii wczesnopiastowskiej. Przetrwał też epokę burz i wstrząsów związanych z kształtowaniem i umacnianiem się państwa polskiego. Patrząc nań z dużej perspektywy, można dostrzec wiele podobieństw między związkami opolnymi a późnośredniowieczną gminą wiejską. Stąd też obydwie organizacje historiografia XIX wieku często myliła z sobą, utożsamiając je lub wywodząc genezę drugiej ze zmodyfikowanych funkcji pierwszej. Badacze z początków XX wieku, dostrzegając pomyłki poprzedników, stali się hiperkrytyczni. Podkreślając odrębność późnośredniowiecznej gminy poddańczej od wczesnośredniowiecznego związku sąsiedzkiego, kwestionowali jego znaczenie lub nawet istnienie.
W nowych krajach Europy środkowej, a zwłaszcza w Polsce i Czechach, odrębność gminy wiejskiej i związku sąsiedzkiego jest szczególnie wyraźna. Co więcej, można nawet zauważyć prawidłowość: im dłużej znaczenie posiadała organizacja sąsiedzka, tym później powstawała gmina wiejska i tym słabszą miała organizację wewnętrzną i autonomię.
W Czechach ślady organizacji sąsiedzkiej, zwanej osadą, są słabsze w porównaniu z Polską. Gmina wiejska posiadała większe znaczenie w organizacji wsi czeskiej niż w dziejach wsi polskiej. Najogólniej wynika to z szybszego rozwoju społeczeństwa czeskiego. Przykład ten pokazuje nam wyraźnie, że te same procesy rozwojowe, zachodzące w różnym czasie, nie mają charakteru identycznego, nawet jeżeli różnica czasowa jest niewielka, jak w przypadku Czech i Polski w skali nieprzekraczającej stulecia.
Organizacja sąsiedzka posiadała długo znaczenie dla niższych warstw społeczeństwa, nie tylko dla ludności chłopskiej, lecz także dla rycerzy, którzy gospodarowali w swych dworach wykorzystując pracę czeladzi niewolnej, półwolnych najemników, a także pobierając świadczenia od słabszych gospodarczo wolnych osadników popadających w zależność ekonomiczną. Natomiast możni przebywający częściej w otoczeniu książęcym i w grodach państwowych, którymi zarządzali, rychło stracili kontakt z organizacją sąsiedzką. Decydowała o tym inna sfera interesów, a także odmienny od ludności rolniczej styl życia.
Patrząc na pozycję społeczną możnych od strony związków sąsiedzkich, zauważymy, że więź sąsiedzka w ich przypadku miała ograniczone znaczenie. Większą rolę odgrywały w ich życiu związki krwi. Umiejętnie dobrany ożenek czy wydanie za mąż siostry lub córki mogły przyczynić się do wzmocnienia pozycji majątkowej, do nawiązania węzłów pokrewieństwa z wpływową rodziną. Stąd też szczególnie możni akcentowali znaczenie związków krwi. Widzimy więc, jak zależnie od pozycji społecznej, a także aktywności poszczególnych jednostek, zmieniała się rola jednej z dwóch podstawowych więzi ówczesnego społeczeństwa.
W przeciwieństwie do możnych ludność zamieszkująca ich posiadłości na równi z innymi osadnikami wiejskimi pozostawała w związkach opolnych. Umożliwiał to prymitywny stan organizacji wielkiej własności ziemskiej. Grunty dworskie, bezpośrednio uprawiane na rachunek ówczesnych wielkich właścicieli, były nieduże, posiadłości ich niemal z reguły nieodgraniczone od terenów należących do innych właścicieli lub dziedziców. Zwyczaj wytyczania granic, połączony z wydawaniem zakazów użytkowania przez sąsiadów lasów, łąk, wód czy pastwisk znajdujących się w ich obrębie, dopiero w XII wieku zyskiwał znaczenie.
Inaczej działo się w sąsiednich Czechach, gdzie rozgraniczenie własności ziemskiej miało dużo dawniejszą metrykę. W XII wieku obok osad o wyznaczonych granicach powstawały tam już okręgi leśne, stanowiące odrębne od wsi jednostki gospodarcze. Przy końcu XI stulecia i w wieku XII do ujazdów leśnych w państwie Przemyślidów należały niwy. Były one traktowane jako integralna część okręgów leśnych. Mamy tu całkowite odwrócenie sytuacji w porównaniu z ówczesną i nawet późniejszą Polską. W naszym kraju bowiem do czasów późnego średniowiecza lasy i gaje traktowano z reguły jako użytki należące do gruntów ornych, uprawianych przez wolnych i ludność niewolną.
W czasach przeddzielnicowych nie rozróżniano jeszcze własności podzielonej, tak charakterystycznej dla stosunków rozwiniętego feudalizmu i poddańczej gminy wiejskiej. O ile w okresie późniejszym, od XII wieku poczynając, chłop miał tylko niższe prawa własności ziemi, pan zaś występował jako zwierzchni posiadacz całości gruntów uprawnych i użytków, to w Polsce wczesnopiastowskiej prawo niewolnego osadnika do dziedziczonego przezeń żrebia formalnie uznawano za równe z dziedzicznym prawem wielkiego właściciela do całości majątku. Rozstrzyganie zaś wszelkich spraw o dziedzictwo należało do kompetencji sądu książęcego.
Obok dziedziców i wolnych osadników, którzy nie posiadali jeszcze praw dziedzicznych do uprawianej przez siebie ziemi, dużą rolę odgrywali niewolnicy. Część z nich była zatrudniona jako czeladź niewolna. Innych osadzano na ziemi. Tych ostatnich spotykamy przeważnie w majątku książęcym, w dobrach biskupich i opackich, a także we włościach największych możnowładców.
Ich pochodzenie było niejednakowe. Spotykamy wśród nich dawnych jeńców wojennych i brańców. Osobną grupę tworzyli skazańcy, a także ci, którzy stracili swą wolność na skutek niewypłacalności. Między obydwiema ostatnimi kategoriami granica była płynna, gdyż stosowanie drakońskich kar o charakterze pieniężnym stawiało wielu skazańców w sytuacji niewypłacalnych dłużników. Dłużnicy mogli odzyskać wolność, o ile nie zostali zaprzedani w niewolę do innego kraju. Ale warunek powrotu do stanu swobodnego stanowiła regulacja wierzytelności, najczęściej niemożliwa. Pozostawało wówczas zbiegostwo. Zbiegły niewolnik czy też braniec mógł w innej części kraju lub u innego pana znaleźć korzystniejsze warunki, nawet stać się wolnym osadnikiem. Przyjmowano go chętnie, gdyż na terenie całego państwa istniały duże możliwości kolonizacyjne, a ilość osadników i czeladzi decydowała o wielkości posiadanego majątku przez możnych, rycerzy lub nawet bogatszych dziedziców.
Aby zapobiec zbiegostwu, brańców osadzano razem w osadach, które uzyskiwały nazwy od ich pochodzenia etnicznego. W ten sposób powstały Pomorzany, Płowce (od Połowców), Pieczonogi (od Pieczyngów), Morawiany. Nie brak nawet wśród nich Mazowszan czy Ślężan, zapewne w niemałej części pochodzących z czasów odbudowy państwowości przez Kazimierza Odnowiciela.
Niewolników natomiast organizowano w setki. Zarządzali nimi setnicy. W uposażeniu opactw benedyktyńskich fundowanych w XI wieku spotykamy setki niewolników, nadane przez panujących (Lubin, Mogilno, opactwo łęczyckie). W obrębie setek byli oni zapewne podzieleni na dziesiątki. Stąd też – jak można przypuszczać – pochodzą dziesiętnicy, licznie jeszcze występujący jako ludność książęca w Polsce pierwszej połowy XIII wieku. Niewolników osadzano również na zwartych terytoriach. I tak na przykład arcybiskup gnieźnieński posiadał pole, zwane Dębsko, w kasztelanii kaliskiej z niewolnikami i ich osadami.
Prymitywna forma organizacji własności ziemskiej owych czasów stwarzała niewolnikom osadzonym na ziemi perspektywę poprawy losu, być może przez nich samych niedostrzeganą. Sytuacja ich bowiem była odmienna od statusu ludności zwanej mancipia, występującej licznie na terenach niemieckich w X-XI wieku. Mancipia to także niewolnicy osadzeni na ziemi, ale nie posiadający praw własności budynków, które zamieszkiwali i użytkowali. Odmiennie działo się w Polsce XI-XII wieku. Budynki wznoszone przez niewolników, podobnie jak przez innych osadników w dobrach wielkiej własności, nie interesowały pana. Budulca znajdowało się pod dostatkiem na terenie całego kraju. Także pracy niezbędnej do ich wznoszenia nie cenili zbyt wysoko wielcy właściciele. Wykonywali ją sami chłopi w dobrze rozumianym interesie własnym.
Jednocześnie tradycja, że uprawiający ziemię z pokolenia na pokolenie pozostaje w tym samym miejscu, dominowała przez całą omawianą epokę. A któż dłużej może tę ziemię uprawiać, jeśli nie niewolnik? Tradycja zasiedzenia zaczęła działać na jego korzyść, i to w tym samym okresie, w którym osobiście wolni osadnicy w wyniku tegoż samego zasiedzenia w dobrach ziemskich tracili prawo ich opuszczenia. .Jest to odbiciem rozwoju wielkiej własności ziemskiej w drugiej połowie XI i w początkach XII wieku. W konsekwencji przemian także dziedzice zaczęli tracić prawo opuszczenia użytkowanej ziemi. Stąd krok zaledwie do zrównania stanu niewolnych dziedziców z sytuacją niewolników osadzonych na ziemi.
I znów w ostatecznym rachunku okazało się, że pan w owych czasach był bardziej zainteresowany w przytwierdzeniu osadników do swej własności niż w ograniczeniu zwyczajowego prawa dziedziczenia.
Duże możliwości kolonizacyjne stały na przeszkodzie powstaniu zjawiska głodu ziemi. Jeszcze w znanej ustawie trzebnickiej z roku 1204 wielkość gospodarki chłopskiej określana jest nie rozmiarami areału, lecz ilością posiadanego sprzężaju. A czasy to o stulecie odległe od omawianej przez nas epoki. Co więcej, okolice Trzebnicy należały do żyźniejszych i lepiej zagospodarowanych. Pan nie rozmierzał ani w tych czasach, ani wcześniej gruntu, tzw. źrebia, uprawianego przez chłopa. O jego wielkości i rozmieszczeniu decydował w najlepszym razie opolny związek sąsiedzki.
Niewolnicy osadzeni na roli, podobnie jak opolnicy, posiadali prawo do użytków, bez których nie mogliby gospodarować. I to zbliżało ich również do sytuacji niewolnych dziedziców. Proces likwidacji niewolników osadzonych na ziemi jako odrębnej kategorii społecznej był więc jednym ze zjawisk rozwoju wielkiej własności ziemskiej. Zapoczątkowany jeszcze w okresie przeddzielnicowym, zakończony został w ciągu XIII wieku.
Niewolnikami była znaczna część ministeriałów służebnych, związanych z grodami monarszymi. W sąsiednich Czechach w połowie XI wieku służebni mieli jeszcze status niewolników, lecz później sytuacja ich uległa poprawie.
Także w Polsce w początkach XIII wieku służebni są niemal z reguły dziedzicami, z wyjątkiem tych naturalnie, których nie stać na utrzymanie własnego sprzężaju. Ich sytuacja staje się podobna do położenia komorników zmuszonych do szukania pracy najemnej u bogatszych rycerzy, a nawet zamożnych dziedziców, znajdujących się w dobrach wielkiej własności ziemskiej. Brak sprzężaju i uprawianej ziemi nie zwalniał ich od służebności grodowych.
Likwidacja niewolników osadzonych na ziemi w Czechach nastąpiła wcześniej niż w Polsce. Dłużej zachowali oni znaczenie w średniowiecznej Chorwacji. Stanowili w XI wieku obok villonów, zwanych libertini, podstawową kategorię ludności wiejskiej, zamieszkałej w dobrach silnie już w tym czasie rozwiniętej wielkiej własności ziemskiej. Po zajęciu kraju przez Węgrów w XII wieku nastąpiła ewolucja sytuacji społecznej obydwu tych kategorii, a w jej wyniku zlały się one w jedną warstwę, przy czym ograniczone zostały prawa villonów do opuszczania ziemi pańskiej. W sąsiedniej Słowenii społeczeństwo było słabiej zróżnicowane. Proces likwidacji niewolników osadzonych na ziemi wystąpił znacznie później, dopiero w XIV wieku.
W obydwu tych krajach ewolucja społeczna niewolników przypominała znane nam już przemiany społeczeństwa polskiego. W dotychczasowej historiografii nie zwracano zbytniej uwagi na śledzenie podobieństw w przemianach ludności wiejskiej nowych krajów Europy środkowo-wschodniej. Także odczytanie różnic w procesach kształtowania się klasy chłopskiej między krajami Europy środkowo-wschodniej i zachodniej zostało zaledwie rozpoczęte. Sprawa ta ma podstawowe znaczenie dla poznania rozwoju nowych krajów i ich miejsca w Europie średniowiecznej.
Bez pogłębienia wiedzy o przemianach sytuacji społecznej ludności wiejskiej w tym czasie poznanie rozwoju wielkiej własności ziemskiej i jej organizacji będzie nadal powierzchowne. Źródła z XI-XII wieku niewiele bowiem mówiąc bezpośrednio na ten temat, notują nazwy miejscowości posiadanych przez wielmożów i rycerstwo. Ale na dobrą sprawę w większości wypadków nie wiemy, co nazwy te kryją w sobie i jak wielkie były osady. W wielu wypadkach nie wiemy nawet, czy nazwa wymieniona w dokumencie oznaczała przynależność do danego właściciela całej miejscowości czy tylko nieznacznej jej części. Wzmianki o ludności je zamieszkującej i o posiadanych przez możnych dworach lub stadach należą do wyjątkowych. Niemal z reguły nie dotyczą też całości majątku, lecz jego części przekazanej przez możnego na rzecz instytucji kościelnych, klasztorów lub biskupstw. Jak wielka to była część całości majątku i jakie posiadała znaczenie dla gospodarki jej właściciela? Na to pytanie trudno odpowiedzieć badając posiadłości poszczególnych jednostek czy wybitniejszych rodzin. Dopiero uwzględnienie szerszego materiału z terenów całego kraju lub nawet z paru krajów o zbliżonych stosunkach społecznych pozwala sformułować ogólny pogląd o rozmiarach posiadłości ziemskich XI-XII wieku i o ich rozwoju.
Zarówno w Polsce, jak w Czechach i na Węgrzech w drugiej połowie XI wieku i w początkach następnego stulecia największymi po księciu posiadaczami byli biskupi, dysponujący niemal z reguły pokaźniejszym majątkiem niż najwybitniejsi możni. Arcybiskupi gnieźnieńscy pod koniec rządów Bolesława Krzywoustego posiadali poza omawianymi już dziesięcinami z dochodów grodowych na terenie archidiecezji obszerne dobra ziemskie. W ich skład wchodziły dwa duże i zwarte kompleksy majątkowe. Jeden z nich rozmieszczony był wzdłuż jezior na północ od Gniezna, w okolicach Gąsawy i Żnina, drugi stanowiło Łowickie. W sumie w dobrach arcybiskupich, liczących przeszło półtorasta wsi, znajdowało się znacznie powyżej tysiąca gospodarstw chłopskich. Podstawową kategorię ludności stanowili dziedzice, w bulli z roku 1136 zwani possessores, a więc posiadaczami. Niewolnicy tworzyli grupę znacznie mniej liczną. Znamienne, że nie było ich w dobrach żnińskich. Posiadłości te w ogromnej większości pochodziły z nadań książęcych. Wielka własność owych czasów nie miała jeszcze karczem-tabern. Arcybiskupi posiadali tylko dwie w Zwierszowie pod Bytomiem, zamieszkanym przez kopaczy srebra. Do arcybiskupów nie należały komory celne, choć, jak wiemy, czerpali dochody z tabern i ceł książęcych. Również targi zupełnie wyjątkowo znajdowały się w rękach wielkich właścicieli ziemskich. Arcybiskupi rościli sobie prawa tylko do jednego targu w prowincji żnińskiej. Ludność dóbr wielkiej własności uczęszczała z reguły na targi ogólne, znajdujące się pod kontrolą pana grodowego i jego sędziego, którzy strzegli porządku i miru targowego.
Oprócz arcybiskupów szczególnie rozległe dobra posiadali biskupi krakowscy, wrocławscy i płoccy. Już w drugiej połowie czy w końcu XI wieku instytucje kościelne otrzymywały od władców grody wraz z pobliskimi osadami rolniczymi. Krzywousty nadawał instytucjom kościelnym grody stanowiące ośrodki kasztelańskie (Wolbórz dla biskupstwa włocławskiego). Podobne grody spotykamy w uposażeniu biskupów krakowskich, wrocławskich i płockich. Nadanie grodu nie oznaczało przekazania całości dóbr i ludności książęcej znajdującej się na terenie danej kasztelanii. Książę zachowywał początkowo swych urzędników zarządzających okręgiem grodowym i posiadłościami pozostającymi w jego ręku. W grodzie milickim, należącym już w pierwszej połowie XI wieku do katedry wrocławskiej, kasztelan książęcy istniał jeszcze, w połowie XIII wieku.
Grody przekazywano nie tylko instytucjom kościelnym, lecz także możnym. Od Krzywoustego gród skrzyński otrzymał komes Piotr. Znaczna część posiadłości możnych pochodziła z nadań książęcych. Dużą rolę odgrywały nadania czasowe o charakterze beneficjalnym. Część z nich pozostawała w rękach możnych, inne jednak – wraz z dobrami rodowymi – wracały do rąk książęcych w drodze konfiskat.
Od czasów Bolesława Śmiałego możni występowali wraz z księciem jako współfundatorzy opactw benedyktyńskich. Dysponowali więc już w ostatnich dziesięcioleciach XI wieku znacznymi dobrami ziemskimi i posiadali niemałe dochody. W sumie jednak majątek nawet najwybitniejszych z nich nie przekraczał paru dziesiątków wsi i osad.
Za czasów Bolesława Krzywoustego komes Wojsław ufundował benedyktyńskie opactwo na Łyścu – Świętym Krzyżu w Sandomierskim. Łysiec we wcześniejszym okresie był zapewne pogańskim miejscem kultowym, analogicznym jak podwrocławska Ślęża. Na Ślęży Piotr Włostowic, lub może nawet jego ojciec Włost, założył klasztor kanoników regularnych. Później tenże Piotr ufundował na podwrocławskim Ołbinie potężne opactwo benedyktyńskie. Wielkie fundacje kościelne ówczesnych możnowładców świadczą o wzroście ich wpływów w ostatnich dziesięcioleciach poprzedzających dobę podziałów państwa po zgonie Bolesława Krzywoustego.
Wraz ze wzrostem pozycji majątkowej i wpływów politycznych rozwijały się w tym czasie międzynarodowe kontakty możnowładztwa. Palatyn Piotr Włostowic był ożeniony z ruską księżniczką Marią i posiadał rozgałęzione stosunki w Europie zachodniej. Wzmianki o nim spotykamy m. in. w necrologium opactwa w St. Gilles w Prowansji. Kontakty z St. Gilles, znanym ośrodkiem kultu św. Idziego, nawiązał już Władysław Herman. Wzmiankę o śmierci Piotra Włostowica zanotowały także Roczniki Magdeburskie. Na jego dworze przebywali cudzoziemcy, m. in. rycerz Roger, który otrzymał odeń wieś na Śląsku, nazwaną później Rożerowem.
Możni na przełomie XI i XII wieku coraz liczniej zaczynali używać imion chrześcijańskich. Trzy z nich należały do szczególnie popularnych: Michał, Piotr i Jan. Zestaw ten nie jest przypadkowy. Archanioł Michał to patron rycerski, a jego kult upowszechniał się w tym czasie w Europie szeroko. Kult Piotra – księcia apostołów i klucznika bram niebieskich – już za czasów ottońskich nabrał znaczenia państwowego. Wezwanie św. Piotra spotykamy w katedrze poznańskiej i licznych kościołach grodowych Polski XI-XII wieku. Być może także pochodzenia chrześcijańskiego jest imię, Sieciecha – od Cethecus, poza Polską zresztą występujące wyjątkowo.
Sporadycznie natomiast spotykamy imiona chrześcijańskie wśród ludności zależnej. Obszerne jej spisy w bulli gnieźnieńskiej i w falsyfikacie mogileńskim z roku 1065 z ledwością wymieniają jakiegoś Stefana i Michała czy Piotra, zagubionych wśród licznych imion słowiańskich. Podobnie i w początkach XIII wieku w obszernym spisie ludności zamieszkałej w dobrach klasztoru trzebnickiego (1204 rok) imiona chrześcijańskie pojawiają się wyjątkowo.
Środowisko wiejskie było z natury bardziej tradycyjne niż możnych czy mieszkańców głównych podgrodzi. W ogólnym rachunku najbardziej tradycyjny element stanowili wolni dziedzice; zachowujący niezależność od dóbr możnowładczych bądź kościelnych. Najbardziej podatny na wpływy kultury chrześcijańskiej był krąg dynastii piastowskiej i jej dworu.
Wraz z rozwojem kontaktów zaczęła z Zachodu przenikać na dwory możnych kultura rycerska. Już Gall Anonim opisywał pasowanie Bolesława Krzywoustego na rycerza w katedrze płockiej. Wraz z księciem pasowani zostali zapewne młodzi przedstawiciele możnowładztwa z jego otoczenia, a zwłaszcza z grona członków młodszej drużyny, której przewodził Piastowic. Drużyna ta, składająca się z kwiatu młodzieży wybitniejszych rodów, zaprawiała się wraz z Bolesławem w rzemiośle rycerskim. Pasowanie na rycerza w Polsce pierwszej połowy XII wieku nie było czymś wyjątkowym, skoro Bolesław Kędzierzawy, przebywając w Łucku jako sojusznik księcia włodzimierskiego Izjasława w roku 1149, pasował na rycerzy licznych synów bojarskich.
Możni z przełomu XI i XII wieku interesowali się nauką swych dzieci, korzystając z usług młodych i rzutkich duchownych, nauczających na ich dworach. Biografowie Ottona bamberskiego podkreślają, że bawiąc jako młody kleryk w Polsce nauczał dzieci możnych i wywiózł z sobą znaczne bogactwa. Ułatwiły mu one zapewne późniejszą karierę.
W otoczeniu możnych i książąt tych czasów nierzadko rozlegała się obca mowa i brzmiała pieśń rycerska skandowana przy dźwiękach liry czy harfy w czasie licznych uczt. Bohaterami jej stawali się nie tylko obcy herosi i rycerze, lecz także miejscowi możni, a zwłaszcza osnuta w późniejszych czasach legendą postać Piotra Włostowica. Zachowały się nawet fragmenty napisanego współcześnie poematu o jego bohaterskich czynach. Autorem był Maurus, jeden z licznych cudzoziemców przebywających w otoczeniu wielmoży śląskiego, stąd też poemat ów nosi nazwę Pieśni Maura (Carmen Mauri).
Pieśń sławiła nie tylko czyny możnych, lecz także władców, zarówno żyjących, jak też zmarłych. W czasach, gdy zamiast pisma tradycję przekazywało żywe słowo, pieśń o wybitnych władcach zachowywała i utrwalała pamięć o ich czynach, sławiła dawność dynastii.
Recytowano pieśni nie tylko na dworach możnych, lecz także na podgrodziach czy targach. W tabernach, przy skopku piwa lub miodu i dźwiękach instrumentów szczególnie łatwo zapadały w pamięć, budziły sprzeczne nieraz nastroje. Stąd też niejedna z tabern stawała się widownią bójki czy walki, a słowa pieśniarza nabierały smaku krwi. Pieśń nie przyszła do Polski wraz z kulturą rycerską. Była dawniejsza, sięgała czasów pogańskich. Do jej chrystianizacji przyczynił się obyczaj rycerski, tak przyjmowany z Zachodu, jak własny, nowo kształtowany.
Przełom XI i XII wieku to czasy, gdy po pamiętnej mowie papieża Urbana II rzesza rycerstwa zachodniego ruszyła na wojnę świętą. Świętą stawała się każda niemal wojna. Obyczaj owych czasów, nakazujący odprawianie nabożeństw przed bitwą, rozpowszechniony był również w Polsce, a jego opis znajdujemy w Kronice Galla. Po przemowie Krzywoustego „zaczęto odprawianie mszy generalnej po wszystkich stanowiskach, biskupi opowiadali słowo boże swym parafianom i cały lud utwierdził się i pokrzepił przyjęciem komunii świętej. Dokonawszy tych obrzędów wojsko utartym zwyczajem wyszło. ze swych stanowisk w sprawionych do boju szykach.”
Pieśń rycerska stawała się środkiem oddziaływania nowej jeszcze mimo wszystko wiary, wpajała ją bardziej udatnie niż prymitywna niejednokrotnie nauka niedzielna cudzoziemskich prezbiterów, wygłaszana często łamaną polszczyzną. W tym klimacie powstała znana polska pieśń rycerska Bogurodzica. Jej datowanie rozpala zresztą wciąż nowe spory. Pieśń owych czasów sławiła jednak przede wszystkim męstwo i czyny wojenne, które stawały się probierzem wartości jej bohaterów.
Bolesławie, Bolesławie, ty przesławny książę panie,
Ziemi swojej umiesz bronić wprost niezmordowanie!
Sam nie sypiasz i nam także snu nie dasz ni chwili,
Ani we dnie, ani w nocy, ni w rannej godzinie!
Cóż by to było, gdybyś wszystkie siły swe zgromadził,
Nigdy by ci cesarz w polu bronią nie poradził!
Godny jesteś i królewskiej, i cesarskiej władzy,
Gdy z twą garstką tłumy wrogów tak trzymasz na wodzy.
Tak śpiewać mieli rycerze Henryka V w czasie wyprawy na Polskę pamiętnego roku 1109. Obojętne zresztą dla nas, czy tak śpiewali. Interesujące jest natomiast, że słowa te zapisał Gall w swojej Kronice.
Pieśń ówczesna często była inspirowana przez władców lub możnych, których czyny miała popularyzować, stając się narzędziem propagandy, bardziej skutecznej niż wytworne strofy łacińskich utworów, dla wąskich jedynie kręgów dostępne.
Szukano bohaterów ówczesnych nie tylko w tradycji chrześcijańskiej, sięgano i dalej, do antyku. Herosi świata starożytnego odżywali razem z prądami narastającego renesansu XII wieku, przybierając postać współczesnych możnych o imionach takich jak Hektor, którego śmierć zanotował najstarszy polski rocznik pod rokiem 1121. Nieco później, w XII wieku, zrównywano naszego Jaksę z Ajaksem. Ów Hektor musiał być postacią bardzo wybitną, skoro znalazł się w otoczeniu książąt i biskupów Polski przeddzielnicowej, wśród szczupłych o nich notatek. Imię to otrzymał jeszcze u schyłku XI wieku, gdyż zginął w roku 1121 jako człowiek dojrzały i znany.
Już więc za czasów Władysława Hermana na dworach najwybitniejszych możnych słuchano opowieści o wielkich czynach starożytnych i starano się naśladować ich wzory. A chwila była po temu sposobna. Słaby książę, wyniesiony na tron przez możnych, w dewocji szukał rozwiązania problemów wymagających odważnych decyzji. Do końca życia czuł się lepiej w Płocku niż w odległym od Mazowsza Krakowie, gdzie w komnatach pałacu straszyły duchy brata, biskupa i bratanka.
Najbardziej przykre było świeże wspomnienie bratanka, którego przybycie do Krakowa wymógł w roku 1086 król węgierski. Mieszko, syn Bolesława Śmiałego – bo o nim tu mowa – popierany przez króla węgierskiego, stawał się niebezpieczny dla gnuśnego Hermana. Przybył, poprzedzony sławą ostatnich lat życia ojca, którego pokuta niebawem miała stać się przyczyną pierwszego na dobrą sprawę kultu w dynastii piastowskiej: Bolesława Pokutnika.
I tu znów Hermanowi pomogli możni. Oni to bowiem poczuli się zagrożeni perspektywą rządów syna wygnanego króla, tym bardziej, że Mieszko Bolesławowic, tradycyjnym już obyczajem ożeniony z księżniczką ruską, mógł znaleźć poparcie polityczne u wschodniego sąsiada. O jego śmierci mówią, „że pewni rywale, obawiając się, by krzywdy ojca nie pomścił, zgubili trucizną chłopaka wielkich zdolności, niektórzy zaś, którzy z nim pili, zaledwie uszli niebezpieczeństwa śmierci”. Wrogi Hermanowi obóz niedwuznacznie musiał go obwiniać o współudział w zabójstwie, w ten sposób został on jeszcze bardziej uzależniony od swych zauszników. Pamięci o tej zbrodni nie zdołała wymazać hojność Hermana na rzecz Kościoła, a zwłaszcza katedry krakowskiej, gdzie pogrzebano zwłoki Mieszka.
Trudności Hermana sprzyjały wzrostowi wpływów najwybitniejszego jego dygnitarza, palatyna Sieciecha. Palatyn był faktycznym zastępcą panującego. Prowadził niejednokrotnie w jego imieniu ważne sprawy państwowe. Powstała sytuacja, w której Sieciech zaczął przejmować uprawnienia władcy, stając się najważniejszą osobą w państwie. Mianował on dygnitarzy zarządzających grodami i obsadzał wiele stanowisk ludźmi miernymi, tworząc z nich oddanych sobie stronników. Dla zamanifestowania swej pozycji sięgnął do środka dotychczas przez możnych nie wykorzystywanego. Była nim moneta nosząca imię palatyna. W Krakowie i w Płocku, dwu najważniejszych ośrodkach państwa, rozbudował swe rezydencje. Nieopodal Wawelu wzniósł kościół romański pod wezwaniem św. Andrzeja, jego kamienną sylwetę możemy do dziś oglądać w perspektywie ulicy Grodzkiej. W kościele osadził zgromadzenie kanoników, którzy uświetniali jego miejscowy dwór.
Kanonicy należeli do bardziej wykształconych wśród ówczesnego duchowieństwa. Służyli palatynowi radą i pomocą jako kapelani. Wybór miejsca na rezydencję i związaną z nią fundację kościelną nie był przypadkowy. W jej pobliżu prowadził bowiem główny szlak komunikacyjny ówczesnego Krakowa, od przepraw wiślanych i grodu monarszego w kierunku późniejszego miasta lokacyjnego.
Drugie zgromadzenie kanoników założył Sieciech nie opodal grodu płockiego, na brzegu Wisły w późniejszym Radziwiu. I tu ufundowany przezeń kościół pod wezwaniem św. Benedykta związany był z jego dworem znajdującym się przy przeprawie wiślanej, przez którą prowadził szlak komunikacyjny łączący Płock z innymi dzielnicami kraju. Wzrost potęgi Sieciecha był na tyle znaczny i szybki, że zaniepokoił innych możnowładców. Tu też należy szukać źródeł jako niepowodzeń, zakończonych wygnaniem z kraju.
Krzywousty, podobnie jak Herman, początki swej kariery zawdzięczał możnym. Znalazł on poparcie w środowisku krakowskim. Najwybitniejszym jego przedstawicielem okazał się Skarbimir. I ten również został niebawem palatynem.
Syn Hermana był jednostką wybitną. W tych warunkach dojść musiało do konfliktu zakończonego otwartym buntem palatyna i jego odejściem (1117 rok). Nie jest rzeczą przypadku, że w okresie po katastrofie Skarbimira zostały przeprowadzone reformy Krzywoustego, zmierzające do usprawnienia zarządu wstrząsanym konfliktami państwem. Ich realizacja ułatwiła rzutkiemu władcy sukcesy militarno-polityczne, a przede wszystkim podbój Pomorza. Do niedawna znaliśmy owe reformy jedynie przez pryzmat reorganizacji Kościoła z lat dwudziestych, zakończonej ufundowaniem biskupstw we Włocławku i Lubuszu, mających podporządkować Pomorze polskiej organizacji kościelnej. Dziś możemy stwierdzić, że jednocześnie z tymi zmianami przeprowadził Krzywousty reformę podziałów terytorialno-grodowych, zmierzającą do usprawnienia aparatu państwa na najbardziej zagrożonych kresach północnych i zachodnich. Zasługą Krzywoustego jest stworzenie marchii, nie znanych dotychczas w administracji Polski. Siedzibą jednej z nich został wschodniopomorski Gdańsk, drugą utworzył książę w Głogowie. O kluczowym znaczeniu tego grodu na granicy zachodniej przekonał się kilkakrotnie w okresie wcześniejszym, a zwłaszcza podczas pamiętnej wojny z Henrykiem V w roku 1109.
Trzecią marchią został zapewne Lubusz, położony na zachodnim brzegu Odry, kontrolujący zarówno szlaki w kierunku Brandenburgii, jak też rejon w dół Odry, nad której zalewem istniały znane ośrodki grodowo-miejskie zachodniego Pomorza. Marchie, podobnie jak prowincje, zależały bezpośrednio od księcia i jego dworu. Henryka, margrabiego głogowskiego, spotykamy na zjeździe cesarskim w Merseburgu w roku 1134, gdzie jako poseł polski prowadził pertraktacje z Lotarem III. Rozmowy te miały szczególne dla państwa znaczenie; doprowadziły do zjazdu merseburskiego w następnym roku i hołdu złożonego przez Krzywoustego cesarzowi.
Ocena tego wydarzenia bywa różna. Najczęściej w naszej historiografii niekorzystna dla Krzywoustego. W rzeczywistości nie wracał on z Merseburga z pustymi rękami. Za cenę uznania zwierzchności cesarskiej uzyskał nie tylko akceptację podboju Pomorza, lecz także zgodę na dalszą ekspansję na terenach zaodrzańskich, zakreśloną szeroko i z rozmachem, skoro objęta nią została także Rugia. Wybitne stanowisko Ranów wśród plemion zachodniosłowiańskich w owej dobie wskazuje, że cesarz skłaniał się do tego, by ciężar walki z pogańskimi plemionami Połabia przejął polski władca. Hołd merseburski dowodzi, że Krzywousty w tych dalekosiężnych planach mógł liczyć nie tylko na swobodę działania, lecz także na pomoc cesarską. Hołd bowiem złożony z Rugii przez Krzywoustego oznaczał uznanie praw księcia piastowskiego do tego terenu. Gdy Bolesław po zakończonych pertraktacjach udał się do Magdeburga, cesarz nakazał witać księcia polskiego z ceremoniałem należnym jedynie królowi niemieckiemu, co notuje zgorszony miejscowy rocznikarz arcybiskupi.
Rychła śmierć Bolesława w 1138 roku udaremniła realizację planów jego ekspansji na tereny zaodrzańskie. Nie tylko to zresztą. Konflikty wewnętrzne, przytłumione indywidualnością wybitnego księcia, w niedługi czas po jego śmierci wystąpić miały ze zdwojoną siłą. Reformy państwa na nic się nie zdały, gdy Władysław Wygnaniec stanął wobec koalicji braci przyrodnich, popieranych przez znaczny odłam możnych.
Niewątpliwie siłą rozrywającą jedność państwa, z trudem utrzymaną w tak rozległych granicach, byli możni. Ale przypisywanie im chęci świadomego podziału kraju na dzielnice należy traktować jako grube uproszczenie. Zainteresowanie ich bowiem koncentrowało się przede wszystkim na zdobyciu kluczowych stanowisk w państwie. Prowadziło to do powstawania zwalczających się wzajemnie ugrupowań. Program podziałów państwa był w tych warunkach kompromisem, wypadkową gry sił zwalczających się obozów. Doszły one do głosu w sytuacji, w której ani senior, ani juniorzy nie mogli od razu odnieść zdecydowanego zwycięstwa. Zresztą ocalenie jedności państwa na dalszych lat kilkanaście zależało od szybkiego zwycięstwa jednostki, a nie obozu współpracujących z sobą juniorów. Ci bowiem okazali się za słabi na prowadzenie ekspansywnej polityki wzorem ojca, a tylko ekspansja dawała gwarancję w ówczesnych warunkach społeczno-gospodarczych utrzymania jedności tak rozległego i zróżnicowanego kraju.
Słabość juniorów wynikała ze zmienionej sytuacji społecznej, w której rozwój wielkiej własności ziemskiej i gospodarki towarowo-pieniężnej rozsadzał od wewnątrz stary system państwa, oparty na organizacji grodowo-dworskiej. Osłabienie aparatu państwa, jednoczesne ze wzrostem potęgi możnych, prowadzić musiało do utrwalenia się podziału terytorium między członków dynastii. Ale potrzeba było dalszych lat kilkudziesięciu, by te podziały doprowadziły u schyłku XII wieku do wyraźnego zarysowania się programu księstw dzielnicowych w wyniku upadku władzy książąt-seniorów.
Kultura Polski pogańskiej rozwijała się bez znajomości pisma. Po przyjęciu chrześcijaństwa sytuacja zmieniła się tylko w bardzo niewielkim stopniu. W dalszym ciągu twórczość oddająca przeżycia osobiste i zbiorowe, które normalnie stoją u kolebki literatury pięknej, wyrażała się jedynie w słowach. Cała tzw. literatura ludowa, pieśni miłosne, liryczne czy towarzyskie, pieśni epickie sławiące dawnych wodzów i wojów nie weszły do skarbnicy kulturalnej, ponieważ nie zostały uwiecznione słowem pisanym.
Rąbek tajemnicy uchyla się nam tylko nieznacznie w odniesieniu do charakteru najstarszych pieśni kościelnych. Pierwsi duchowni chrześcijańscy zaznajamiali nowo ochrzczony dwór i lud z modlitwą i śpiewem w języku słowiańskim. O wnuku pierwszego historycznego władcy, królu Mieszku II, wiedziała lotaryńska Matylda, że chwalił Boga we własnym języku, a także po łacinie i po grecku. Znajomość modlitwy greckiej odnosić się mogła do śpiewu Kyrie eleison, który przyjął się ówcześnie w całym Kościele na zachodzie Europy. Z Kroniki Thietmara wiemy, z jak wielkim mozołem nauczał Serbów tych słów ich misjonarz Bozo. W Polsce śpiew ten znano na pewno już około tysiącznego roku.
Sprawa okazuje się ważna ze względu na początki naszej rodzimej literatury. Wezwanie litanijne Kyrie eleison wzbogacono, podkładając pod jego melodię polskie słowa. Było to tzw. tropowanie. Tą drogą powstawały najstarsze pieśni i tu kryje się, zdaniem badaczy, prehistoria Bogurodzicy, której metryka historyczna sięga zapewne XIII wieku. Łacina, przyniesiona do Polski przez duchownych z Zachodu, aż do XIV wieku miała pełnić rolę jedynie języka literackiego. Począwszy od X wieku w wąskim kręgu Kościoła i dworu zaczynają się pojawiać bardzo nieliczne zabytki piśmiennictwa łacińskiego na ziemiach polskich. Wiązało się ono przede wszystkim z rozwojem dziejopisarstwa na dworze książęcym, a także z potrzebami kultu religijnego w ośrodkach organizacji kościelnej. Ponieważ nie zachowały się pomniki rodzimej twórczości literackiej pochodzące z epoki wczesnopiastowskiej, należy sądzić, że nadal wyrażała się ona w utworach mówionych i pieśniach.
Początkowo powolny rozwój literatury w Polsce mógł wynikać ze stosunkowo późnego przystosowywania alfabetu łacińskiego do potrzeb języka polskiego, które rozpoczęło się na szerszą skalę w wieku XIII i XIV. Gdy nad Wartą i Wisłą ujrzano pierwszych księży chrześcijańskich i pojawiły się pierwsze liturgiczne księgi łacińskie, piśmiennictwo dawno okrzepłych krajów Europy zachodniej miało już za sobą tradycje i liczną kadrę wykształconych duchownych. Obok religijnej i świeckiej literatury w języku łacińskim, już od wieku IX zaczęły się tam pojawiać pierwsze utwory literatury romańskiej i germańskiej.
Słowianie południowi i wschodni, którzy znacznie wcześniej zetknęli się z cywilizacją śródziemnomorską i zachodnioeuropejską, mogli też odpowiednio wcześniej wykształcić własne piśmiennictwo. Wówczas, gdy do ziem polskich, obwarowanych od południa masywem Karpat i Sudetów, a oddzielonych od Zachodu licznymi plemionami słowiańskimi zamieszkałymi w dorzeczu Łaby i Soławy, docierały bardzo osłabione impulsy z ośrodków cywilizacyjnych, kultura Półwyspu Bałkańskiego rozwijała się w orbicie hellenizujących wpływów Bizancjum. Jednym z następstw tego oddziaływania było wykształcenie alfabetów słowiańskich częściowo na bazie alfabetu greckiego.
Misjonarze Moraw, Cyryl-Konstanty i Metody, zanieśli tam opracowany przez Cyryla-Konstantego nowy alfabet – głagolicę, dzięki któremu udostępniono Morawianom słowiańskie przekłady tekstów ewangelicznych. Po upadku Moraw głagolica pozostała alfabetem Chorwacji. W Bułgarii i Macedonii od końca IX wieku Kościół i dwór posługiwał się cyrylicą. Dzięki cyrylicy język starobułgarski, znany jako cerkiewno-słowiański, znalazł znakomite warunki rozwoju i recepcji, co przyczyniło się w poważnym stopniu do szybkich postępów misji chrześcijańskich u południowych Słowian. Ruś zetknęła się z alfabetem cyrylickim na długo przed oficjalnym przyjęciem chrześcijaństwa. Chrzest Włodzimierza w Chersonie otworzył szeroko wrota wpływom bizantyńskim, a jednocześnie językowi cerkiewno-słowiańskiemu, przyjętemu za pośrednictwem Kościoła bułgarskiego. Język ten, bliski i dobrze zrozumiały na Rusi, stał się od razu łatwym narzędziem misji i zapanował w liturgii.
Zdumiewającym zjawiskiem na tle wczesnośredniowiecznej kultury europejskiej jest fakt spontanicznej adaptacji alfabetu cyrylickiego przez język ruski. W ciągu wieku XI na Rusi upowszechniło się pismo nie tylko w feudalnych kręgach Kościoła i dworu. Niezmiernie szybko stał się językiem innych warstw; posługiwali się nim mieszkańcy grodów – kupcy, rzemieślnicy i administracja. Wykopaliska w Nowogrodzie Wielkim pozwoliły wydobyć i odczytać kilkaset zapisek i listów na korze brzozowej, datowanych od XI do XV wieku. Są one świadectwem wczesnego upowszechnienia oświaty na Rusi. Dowodzą istnienia szkół dla świeckich, które nie ograniczały nauki do Biblii i Psałterza, lecz wprowadzały młodzież w arkana pisma rodzimego i początków arytmetyki.
Poziom oświaty w państwach zachodniej Europy, które dopiero dojrzewały do późniejszego rozwoju kultury, trudno było porównywać z osiągnięciami Bizancjum i rejonu jego oddziaływania. Na zachodzie Europy początki systematycznego nauczania datują się od Karola Wielkiego. On to spowodował w roku 789 uchwałę synodu w Akwizgranie nakazującą utrzymanie przy klasztorach i katedrach szkół łacińskich kształtujących przyszłych kleryków.
Program kształcenia duchownych realizowano z różnym skutkiem w ciągu następnych trzech wieków w zachodniej Europie, ale nigdzie poza dworem Karola Wielkiego i Włochami systematyczne nauczanie nie objęło świeckich. Przyjmując chrześcijaństwo z Zachodu, Polska wchodziła w obręb świata, gdzie wykształcenie tworzyło głęboki przedział między świeckimi a klerem. Epoka, w której duchowny był człowiekiem wykształconym, a człowiek świecki ignorantem, pozostawiła ślady w przeciwstawieniu terminologicznym: kleryk – duchowny i wykształcony oraz laik – świecki, ignorant.
W środowisku możnowładczym, które najwcześniej się schrystianizowało, o tym, czy syn będzie w przyszłości duchownym czy świeckim, decydowali rodzice w bardzo wczesnym dzieciństwie. Desygnacja do stanu duchownego oznaczała oddanie do szkoły klasztornej lub biskupiej i odsunięcie od dziedziczenia. Synowie zaś przeznaczeni do stanu świeckiego pozostawali w domu, zajmując się – o ile wiek na to pozwalał – polowaniem i ćwiczeniami rycerskimi.
Analogiczny schemat wychowawczy obowiązywał na dworach książęcych i królewskich. Tylko wyjątkowi władcy, na przykład cesarz Otton II i jego syn Otton III, posiadali umiejętność czytania i pisania. Inni byli jej z reguły pozbawieni na korzyść zajęć rycerskich.
Nieco odmiennie przedstawiała się sprawa wykształcenia kobiet. Córki dynastów i możnych prawie zawsze oddawano do klasztoru i często po zdobyciu przez nie umiejętności szkolnych wydawano za mąż. Dzięki temu widok światłej żony obok niepiśmiennego księcia lub wielmoży nie należał do rzadkich we wczesnym średniowieczu (Adelajda, żona Ottona I, Gertruda, żona Izjasława kijowskiego, Judyta, żona Brzetysława czeskiego).
Na tle tak zarysowanego schematu wychowawczego jest oczywiste, że pierwsze szkoły, które powstały w Polsce, zapewne od zarania organizacji kościelnej, były wyłącznie szkołami „zawodowymi”, przysposabiającymi przyszłych duchownych do zadań ich stanu. Dzieje znanych nam misji wskazują na to, że od początku zabiegały one o stworzenie ośrodka kształcenia duchownych pochodzących z danego kraju. Arcybiskup hamburski Ansgar rozpoczął pracę misyjną od założenia szkoły misyjnej dla chłopców duńskich i słowiańskich. Apostołowie Moraw, Konstanty i Metody, również dążyli do skupiania wokół siebie słowiańskich uczniów. Po paru latach gromadka Konstantego, jak wiemy z jego Żywota, liczyła 50 uczniów.
Czy pierwszym biskupom w Polsce, Jordanowi i Ungerowi, udało się zgromadzić większą grupę adeptów trudnej szkoły języka łacińskiego, nie wiemy. Nie możemy jednak wątpić, że w tym czasie powstały pierwsze ośrodki nauczania w Polsce i że nie brakowało im chętnych kandydatów. Dzieje włoskich eremitów, którzy przybyli do Polski za panowania Chrobrego, wskazują na to, że mimo surowej reguły potrafili sobie zjednać polskich nowicjuszy.
W zasadzie każda instytucja kościelna – czy to diecezja, czy klasztor – mogła prowadzić naukę, o ile rozporządzała po temu odpowiednimi siłami. Powstanie w roku 1000 pierwszych katedr biskupich było zapewne momentem inicjującym organizację stałych szkół katedralnych. Rezultaty kształcenia przedstawicieli miejscowego społeczeństwa widzimy w postaci pojawiających się coraz częściej od roku 1027 słowiańskich imion reprezentantów episkopatu, takich jak: Bossuta, Suła, Stanisław. Możemy przypuszczać, że pochodzili z kręgów możnowładztwa, reprezentujących elementy najbardziej świadome wśród zwolenników nowej religii.
W jednej z krajowych szkół, zapewne w Krakowie, przygotowywał się do stanu duchownego syn Mieszka II – Kazimierz, który w nadziei na objęcie tronu zerwał z karierą duchowną. W Krakowie również uczył się książę Zbigniew, przeznaczony przez ojca do stanu duchownego.
Szczupłe kadry kleru polskiego, obciążonego znacznymi zadaniami kościelnymi i państwowymi, nie mogły podołać wszystkim obowiązkom. Dlatego niezmiernie życzliwie witano w Polsce wykształconych duchownych z Zachodu, którzy mogli zdobyć tu nawet znaczne dobra w zamian za nauczanie. Funkcje nauczycielskie miał pełnić w Polsce u schyłku XI wieku Otto z Bambergu, późniejszy biskupi apostoł Pomorza. Jakkolwiek czasem przypisuje się mu prowadzenie szkoły dworskiej przeznaczonej dla synów możnych, sądzimy, że nauczał w jednej ze szkół katedralnych dla przyszłych duchownych, być może również w Krakowie.
Nauka w szkole katedralnej lub klasztornej w średniowieczu obejmowała najpierw wiadomości wstępne: alfabet i słownictwo łacińskie. Już zawczasu nakazywano dziecku uczyć się pacierzy i psalmów, na razie niezrozumiałych. Potem dopiero można było rozpocząć studia nad sztukami wyzwolonymi, tzw. artes liberales, w ramach trivium i quadrivium. Trzy główne dyscypliny trivium: gramatyka, dialektyka i retoryka, miały dać znajomość łaciny, logiki i pracy kancelaryjnej. Dopiero po tym uczniowie zgłębiali wyższe nauki kwadrywialne, w które wchodziła już arytmetyka, muzyka, geometria i astronomia. Pamięciowy system, połączony z wielką surowością profesorów i hojnym używaniem rózeg, czynił naukę w szkole zajęciem nad wyraz trudnym i nużącym.
Czy szkoły w Polsce w XI i XII wieku realizowały pełny program trivium, a tym bardziej quadrivium, można wątpić. Zależało to zapewne każdorazowo od przygotowania nauczyciela, który na zachodzie Europy nosił tytuł magister scholarum.
Zasadniczą rolę w kształceniu odgrywał istniejący księgozbiór – biblioteka, służący potrzebom szkoły i celom liturgicznym. Księgi łacińskie, przede wszystkim ściśle kościelne, ale także i świeckie, zjawiają się w Polsce wraz z pierwszymi duchownymi. W interesującej nas epoce biblioteki katedr biskupich i klasztorów polskich zapełniały wyłącznie wytwory zachodnich skryptoriów, często o bardzo wysokim poziomie sztuki iluminatorskiej i zdobniczej. Musimy sobie zdawać sprawę, że księgi te, reprezentujące kulturę kręgów, w jakich powstały, służyły w Polsce potrzebom kultu religijnego i pełniły doniosłą rolę narzędzi nauki i oświaty.
Jedną z niekwestionowanych zasług uczonych średniowiecza dla kultury humanistycznej ludzkości było uratowanie od zagłady, przechowanie i przepisywanie dzieł autorów klasycznych. Mimo że średniowieczna łacina odbiegała w swej składni, pisowni i słownictwie od łaciny Cesarstwa Rzymskiego, w szkołach średniowiecznych, także i w Polsce, w dalszym ciągu ćwiczono umysły uczniów na autorach klasycznych.
Dzięki temu, że zachował się inwentarz ksiąg biblioteki kapituły krakowskiej z roku 1110, sporządzony na polecenie biskupa Maura, możemy sprawdzić poziom i zakres studiów w tamtejszej szkole katedralnej. Znajdujemy tam podręczniki gramatyki łacińskiej, utwory takich poetów rzymskich, jak Owidiusz, Terencjusz, Persjusz i Stacjusz, oraz poematy znakomitych pisarzy chrześcijańskich: Boecjusza i Arratora. Wskazują one na to, że nauka pierwszej ze sztuk wyzwolonych, gramatyki, w której zakres wchodziło czytanie, objaśnianie i tłumaczenie dzieł poetyckich, reprezentować mogła w Krakowie istotnie wysoki poziom.
Pozostałe dyscypliny trivium – retoryka i dialektyka – wymagały lektury prozaików i stylistów. Tych brakowało w bibliotece krakowskiej, jeśli nie liczyć jakiegoś dziełka Salustiusza, no i klasycznego podręcznika zbioru wszelkich wiadomości naukowych, Etymologii Izydora z Sewilli. To ostatnie dzieło mogło też służyć do nauki niektórych przedmiotów należących do quadrivium, nie wychodziło jednak poza zakres wstępny.
Dział literatury teologicznej krakowskiej biblioteki kapitulnej nie przedstawiał się bogato. Kulturę prawniczą reprezentowały nie oczekiwane w naszym rejonie geograficznym księgi prawa longobardzkiego, przywiezione zapewne przez przybysza z północnych Włoch, a także nie wymieniony w inwentarzu zbiór dekretałów papieskich, tzw. Tripartita.
Księgi liturgiczne dominowały w każdej bibliotece kościelnej, pełniąc zasadniczą rolę w praktyce kultu religijnego. W archiwach kościelnych do dziś dochowało się 5 kodeksów rękopiśmiennych, które ze względu na starożytną metrykę swego pisma można uważać za zabytki z czasów pierwszej misji. Przetrwały one w Polsce burzliwe lata kryzysu. Monograficzne ich opracowanie – w przyszłości być może – pozwoli określić, z jakich ośrodków przybyły do Polski.
Dużo korzystniej przedstawia się sprawa z nieco późniejszymi zabytkami tego typu. Niektóre kodeksy, datowane jednoznacznie na drugą połowę XI lub początek XII wieku, noszą charakterystyczne cechy skryptoriów, z których wyszły, wyznaczając tym samym drogi wpływów kultury zachodniej przenikających do Polski. Pisany srebrem na tle purpurowym i ozdobiony pięknymi inicjałami Sakramentarz tyniecki, uznany za wybitne dzieło szkoły kolońskiej, dostał się do Polski po 1060 roku. Obecność jego w Krakowie świadczyła o tym, że nadal kontynuowano tam związki z Kolonią nawiązane przez biskupa Aarona, który w latach czterdziestych XI wieku przybył do państwa Kazimierza z nadreńskiej ojczyzny jego matki. Liczne księgi liturgiczne, pochodzące z południowych Niemiec, ale także z Czech, wyodrębniają schyłek XI wieku jako epokę ściślejszych związków Kościoła polskiego z podległymi Henrykowi IV klasztorami i katedrami, głównie niemieckimi.
Obok Złotego kodeksu pułtuskiego, którego kapitalne pismo i miniatury wskazują na pokrewieństwo ze szkołą czeską, i podobnego w stylu Złotego ewangeliarza gnieźnieńskiego, wchodzą tu w grę zabytki zdradzające swe pochodzenie ze szkoły ratyzbońskiej: Benedykcjonał katedry krakowskiej i Ewangeliarz emeramski Henryka V. Inne księgi z tej epoki wskazują na to, że powstały w kręgu wpływów St. Gallen, jednego z najstarszych opactw benedyktyńskich Niemiec południowych.
Powrót do ściślejszych kontaktów Kościoła polskiego z Rzymem, uwidoczniony wizytacjami legatów papieskich, zaznaczył się bardzo wyraźnym importem kodeksów pochodzenia francuskiego, wśród których poczesne miejsce zajmuje już wspomniana Tripartita Iwona z Chartres z dołączoną do niej Regułą akwizgrańską. Dowód kontaktów z francuskim Laon stanowią Listy Apostolskie, zawierające głosy słynnego teologa Anzelma z Laon. Księgi liturgiczne służące potrzebom Kościoła polskiego najczęściej przetrwały do naszych czasów w swej formie oryginalnej.
Niejednokrotnie bywało inaczej. Obce kodeksy, nie tracąc nic z roli, w jakiej przybyły do naszego kraju, rozpoczynały „drugie życie” w służbie budzących się nowych potrzeb kulturalnych. Po prostu rozrastały się, wzbogacając o zapiski miejscowe. I tak na przykład w krakowskim kodeksie, zawierającym zbiór prawa kanonicznego, spisano w roku 1110 inwentarz skarbca i biblioteki kapituły krakowskiej. Do Psałterza arcybiskupa trewirskiego Egberta (zmarłego w 993 roku), pochodzącego zapewne ze słynnej szkoły pisarskiej i iluminatorskiej w Reichenau, dołączone zostały w XI wieku modlitwy księżniczki polskiej, córki Mieszka II – Gertrudy, i kalendarz, w którym przechowało się parę zapisek dotyczących Polski. Miniatury w stylu bizantyńskim, wyobrażające Gertrudę i syna jej Jaropełka korzących się przed św. Piotrem, uzupełniają zabytek, na którym wycisnęła piętno długa peregrynacja między Jeziorem Bodeńskim, Krakowem i Kijowem.
W jedynym przypadku, gdy chodzi o kodeksy jedenastowieczne, fakt przeznaczenia księgi dla Polski inspirował jej zawartość. Księżniczka szwabska Matylda ofiarowała Mieszkowi II kodeks, dziś zaginiony, ozdobiony miniaturą przedstawiającą moment wręczenia księgi królowi polskiemu przez nią samą. Dołączony list dedykacyjny sławił cnoty i podnosił zasługi Mieszka dla chrześcijaństwa. Znawcy przypuszczają, że darem Matyldy była księga tzw. Pseudoalkuina de officiis – encyklopedia kościelna, która m. in. zawierała wykład liturgii mszalnej francuskiego autora Remigiusza z Auxerre. Według tego wzoru odprawiana być mogła msza na dworze piastowskim.
Dynamiczny rozwój polskiej organizacji państwowej w X wieku sprawiał, że duchowieństwu w Polsce trudno było ograniczyć się do obowiązków religijnych i wychowawczych. Udział władców Polski w polityce europejskiej wymagał usług tej garstki ludzi wykształconych, którzy biegle władali łaciną – międzynarodowym językiem średniowiecza – posiadali znajomość zachodnich form życia politycznego i obowiązującego protokołu dyplomatycznego. Zapewne biskup lub kapelan książęcy brał udział w poselstwie Mieszka I, wiozącym do Rzymu akt poddania państwa pod opiekę Stolicy Apostolskiej, słynny dokument „Dagome iudex”.
Za panowania Bolesława Chrobrego udział duchowieństwa w obowiązkach dyplomatycznych zwiększył się wydatnie w związku z rozwojem polityki polskiej i wyjątkowym na tle wieku XI rozszerzeniem kontaktów zagranicznych Chrobrego. Sytuacja ta wymagała pośrednictwa doświadczonej kadry doradców, których znajdował książę, jak wiemy, w osobie opata Tuniego lub biskupa kołobrzeskiego Reinberna. Na ich barkach spoczywało prowadzenie odpowiedzialnych misji i pertraktacji na dworach sąsiednich władców. Bywało, że padali oni ofiarami zmian sytuacji politycznej, tracąc wolność, a nawet życie w służbie władcy Polski.
Zetknięcie się polskiej organizacji państwowej z gotowymi wzorami życia politycznego Europy oddziałało na przyjęcie i stosowanie form porozumienia i poświadczenia czynności prawnych, jakimi były listy i dokumenty. Nie zachowały się najstarsze dokumenty polskie poza znanym z późniejszego regestu „Dagome iudex”. Dysponujemy jednak licznymi śladami źródłowymi świadczącymi o tym, że dwór piastowski w X i XI wieku prowadził ożywioną korespondencję dyplomatyczną. Podobnie jak królowie francuski i niemiecki – książę polski miał na swym dworze grono kapelanów, których obowiązki nie wyczerpywały się na funkcjach religijnych. Ci wybijający się zdolnościami i wykształceniem duchowni, obcy i miejscowi, spełniali różnorodne zadania dyplomatyczne i administracyjne. Oni też najczęściej zajmowali się redagowaniem i sporządzaniem korespondencji i dokumentów. W działalności kancelaryjnej najbardziej odpowiedzialna rola przypadała kanclerzowi, którym był jeden z biskupów wybrany przez księcia. Wiemy, że urząd taki istniał już na dworze Krzywoustego, a zapewne także wcześniej, o czym z braku odpowiednich źródeł nie możemy się przekonać. Dochowana do dziś majestatyczna pieczęć Władysława Hermana przywieszona do dokumentu sporządzonego dla kościoła bamberskiego stanowi jeden z wcześniejszych śladów działalności kancelarii piastowskiej.
Charakterystyczny brak dokumentów książęcych z XI-XII wieku nie jest zjawiskiem wyjątkowym na tle ówczesnej praktyki europejskiej. Również i na zachodzie Europy przeważa w tym czasie dokument spisany przez odbiorcę dbałego o zabezpieczenie swego stanu posiadania. Z przykładów bawarskich i czeskich wiemy, że instytucje kościelne rejestrowały swe nabytki i dochody w formie zapisek tworzących niejednokrotnie pokaźne księgi. Biskupstwa i klasztory prowadziły inwentarze swych dochodów. Ślady ich dają się wyodrębnić w późniejszych dokumentach i bullach poświadczeniowych. Nieliczną jeszcze w pierwszej połowie XII wieku grupę autentycznych dokumentów polskich otwiera, znany z późniejszego odpisu, akt biskupa Maura dla kościoła w Pacanowie.
Szukając pierwszych przejawów wyodrębnienia i krystalizowania się rodzimego życia kulturalnego w państwie wczesnopiastowskim, sięgamy przede wszystkim do najstarszych zachowanych zabytków twórczości historycznej i artystycznej. Wydaje się, że w oparciu o istniejące już studia poszukiwania te można rozszerzyć, zwracając uwagę na przykład na proces wykształcania się w praktyce politycznej dworu polskiego nowych idei i wzorów postępowania, zgodnych z pojęciami kultywowanymi na Zachodzie.
Słowiańskie państwo Mieszka znane było w kręgu najbliższych sąsiadów, przede wszystkim w Saksonii i Czechach, ze względu na swój wybitny potencjał militarny i wynikające z tego perspektywy związków politycznych i wojskowych. Określenia dux Mesco (książę Mieszko) nierzadko pojawiało się w rocznikach saskich. Dla reszty Europy chrześcijańskiej Polska w wieku X była terenem o nie sprecyzowanym obliczu politycznym, a imię jej księcia w najlepszym wypadku kojarzyło się ze Słowiańszczyzną. Jednakże w południowych Niemczech, ściśle w Augsburgu, nie wahano się nazwać go dux Wandalorum, zgodnie z zamierzchłym określeniem historyków rzymskich, które stosowano nieraz do Słowian.
Zamieszanie terminologiczne w sprawie tytulatury księcia Polski, obserwowane w X wieku, świadczy najlepiej o tym, że w życiu kręgów kulturalnych Europy nowy partner świata chrześcijańskiego nie posiadał jeszcze przynależnego sobie miejsca. Dopiero epoka Chrobrego wprowadzi przełom w traktowaniu Polski przez świat zachodni. Powstanie silnych nowych więzów między państwem Piastów a Europą chrześcijańską łączyło się z całokształtem wystąpień Chrobrego na przełomie X i XI wieku. Zjednały mu one nie tylko opinię władcy chrześcijańskiego, ale przedstawiły także jako najpoważniejszy na wschodzie czynnik zainaugurowanej przez Ottona III polityki rozbudowy Cesarstwa.
Swą europejską sławę Bolesław Chrobry zawdzięczał opiece, jaką otoczył jedną z najwybitniejszych postaci tej epoki, św. Wojciecha, i dzieło misji pruskiej, następnie wspaniałej oprawie zjazdu gnieźnieńskiego i zadzierzgniętym wówczas więzom przyjaźni z Ottonem III. Na wydarzenia te trzeba spojrzeć przez pryzmat wykształcenia się na dworze polskim zrozumienia nowych potrzeb i okazanej gotowości do podjęcia zadań z tytułu przynależności do świata chrześcijańskiego. Trwałym świadectwem uznania tej roli Chrobrego, a przede wszystkim znajomości jego państwa, miał się okazać powstały w Rzymie pierwszy Żywot św. Wojciecha, szczególnie jego redakcja ottońska. Polskie kręgi kościelne na przełomie X i XI wieku reprezentowane były przez żywioł obcy, zapewne nie dość przygotowany do podjęcia dzieł historycznych czy hagiograficznych zdolnych przekazać pamięć przełomowych wydarzeń czasów Chrobrego.
Zadanie to w pewnym stopniu spełnia pisarska działalność Brunona z Kwerfurtu, który na ziemi polskiej znalazł warunki dla swej twórczości hagiograficznej i politycznej, zanim nie podzielił losu św. Wojciecha jako misjonarz Jaćwingów. Bruno z Kwerfurtu, autor drugiego Żywota św. Wojciecha, po przybyciu do Polski w roku 1007 napisał jeszcze jeden utwór hagiograficzny, poświęcony zamordowanym w Polsce eremitom – Pięciu Braciom, a następnie głośny „list otwarty” do Henryka II. Pisma znakomitego Sasa i przyjaciela Ottona III odegrały doniosłą rolę w propagandzie zamierzeń chrystianizacyjnych władcy Polski. Moralne poparcie udzielone przez Brunona Chrobremu było tym cenniejsze, że kierowało się wprost przeciw agresywnej polityce króla niemieckiego.
Tymczasem długotrwały konflikt polsko-niemiecki wzmógł antypolskie nastroje w Cesarstwie. Wyraziło się to w niechętnym Chrobremu nastawieniu biskupa merseburskiego Thietmara, autora głośnej Kroniki, którą niewątpliwie uznać trzeba za najbogatsze przedstawienie dziejów Niemiec na przełomie X i XI wieku. Wrogie Polsce nastroje i insynuacje szerzyły w dalszym ciągu roczniki saskie, gdy do Niemiec dotarła wiadomość o koronacji Chrobrego i Mieszka II.
Inne zabytki piśmiennictwa niemieckiego, jak wspomniany list Matyldy szwabskiej, sławiący chrześcijańskie dzieła Chrobrego i Mieszka, wskazują na to, że epitety nieprzychylne władcom Polski, którymi szermowały koła rządzące królestwem niemieckim, nie były w stanie zniszczyć pozycji, jaką zasługami dla chrześcijaństwa zdobyli sobie pierwsi Piastowie w opinii Zachodu.
Wydarzeniom z czasów panowania Chrobrego trzeba przyznać wybitną rolę oddziaływania, z jednej strony na tworzenie się opinii o Polsce we współczesnym mu świecie, z drugiej – na powstanie świetnej tradycji narodowej przeszłości w dziejopisarstwie średniowiecznym. Na terenie polskiego piśmiennictwa historycznego wątek legendy o św. Wojciechu będzie odgrywał rolę stosunkowo nikłą, gdy tymczasem pamięć o rozległych podbojach Bolesława, a przede wszystkim o jego królewskiej koronie, wejdzie trwale do tradycji historycznej i odegra ze wszech miar pozytywną rolę w procesie tworzenia się świadomości narodowej i odbudowie królestwa polskiego.
Zalążki rodzimej twórczości dziejopisarskiej w X i XI wieku przedstawiały się skromnie. Ograniczały się do zapisek rocznikarskich prowadzonych przez duchownych bądź na piastowskim dworze książęcym, bądź w głównych ośrodkach organizacji kościelnej.
Rocznikarstwo średniowieczne wynikło z potrzeby upamiętnienia ważnych bieżących wydarzeń kościelnych i dynastycznych. Lakoniczne zapiski prowadzono na tablicach paschalnych, obecnych w każdym ośrodku kościelnym w związku z potrzebnymi dla kultu religijnego obliczeniami ruchomej daty Wielkanocy, dokonywanymi zazwyczaj na okres kilkudziesięciu lat. Tablice paschalne pokryte zapiskami rocznikarskimi z terenu Niemiec dotarły wraz z pierwszą misją do Polski. Tu zaczęły się zapełniać wiadomościami miejscowymi. Dzięki temu znamy dziś daty chrztu Mieszka i jego małżeństwa z Dąbrówką, urodzin Bolesława Chrobrego, a także wielu innych wydarzeń z X wieku.
W XI wieku na dworze Kazimierza Odnowiciela powstał zwój rocznikarski, który objął większość wcześniejszych zapisek. Powstanie tej kompilacji, przypisywanej jednemu z pierwszych biskupów polskiego pochodzenia – Sule, świadczy o tym, że idea i potrzeba utrwalenia własnej tradycji państwowej rozwijała się w krakowskim środowisku dworskim. Zapiski i roczniki z X i XI wieku nie dotarły do nas w formie oryginalnej, lecz w ramach późniejszych kompilacji, na podstawie których z wielkim mozołem rekonstruuje się ich formę pierwotną. Najstarszym rocznikiem polskim „z epoki” jest Rocznik świętokrzyski dawny, powstały w Krakowie w czasach Bolesława Krzywoustego.
Dużo bardziej ograniczoną rolę historyczną pełniło inne źródło pochodzenia liturgicznego, kalendarz. Kalendarze jako nieodzowna część mszału lub brewiarza zawierały chronologiczny poczet świąt ruchomych i stałych. Dzięki temu, że na wolnych miejscach pod ścisłymi datami notowano zgony przedstawicieli dynastii i Kościoła, zachowały się ciekawe, choć suche na ogół daty i informacje. Kalendarz kapituły krakowskiej, dochowany w swej trzynastowiecznej kopii, pozwala nam ustalić wiele takich konkretów chronologicznych poczynając od czasów Bolesława Śmiałego.
Zapiski rocznikarskie i kalendarzowe nie były w stanie oczywiście ani zaspokoić zainteresowania przeszłością, ani dać wyrazu pamięci, która żyła w różnych formach tradycji ustnej. Znalazła ona dopiero, wprawdzie częściowe, ujęcie w dziele obcego duchownego, który przebywał w Polsce i w drugim dziesięcioleciu XII wieku świetnym piórem skreślił pierwszą historię książąt polskich.
Dzieło historyczne, niezależnie od tego, czy była to kronika, gesta świeckie czy biografia znakomitych władców lub żywoty świętych, nie powstawało z tych pobudek poznawczych, jakie kierują dzisiaj badaczem i pisarzem historycznym. Klasycy myśli i erudycji średniowiecznej Beda i Izydor z Sewilli kładli nacisk na pragmatyczne zadania historii i literatury, wówczas jeszcze nierozdzielonych siostrzyc. One miały propagować wzory do naśladowania, zalecać i potępiać, objaśniać, ale też i uczyć. Dlatego z kart historii średniowiecznej częściej przemawiały postacie schematyczne, wzorowi władcy czy godni naśladowania mężowie duchowni, więcej również znajdowano tam anegdot, moralitetów lub haseł politycznych niż faktów i wiarygodnej tradycji.
Powstanie państw narodowych Europy środkowej i wschodniej w IX-X wieku i towarzyszący im rozwój społeczny, polityczny i ideologiczny powoływał do życia dziejopisarstwo krajowe. W formie kronik, gestów książęcych zaczęło się ono krzewić na dworach monarszych lub w ściśle powiązanych z nimi rezydencjach biskupich. Te pierwsze pomniki pamięci narodowej ratowały fragmenty starych legend, czasem uzupełniając je pomysłowymi uczonym wywodem, rekonstruowały najchlubniejsze wyczyny przodków panującego, rejestrowały bieżące wydarzenia. Anegdotom i relacjom historycznym nieustannie towarzyszył bardziej lub mniej dyskretny komentarz. Zalecając lub ganiąc, wykładał on zasady aktualnej racji stanu, rozwijał narodową świadomość, budował wzorce postępowania.
W interesującej nas epoce XI-XII wieku w sąsiadujących z Polską krajach ten typ historiografii dworskiej reprezentują: Kronika biskupa merseburskiego Thietmara, biografia cesarza Konrada II pióra Wipona, ruski pomnik latopisarstwa Powieść doroczna, Kronika Czechów biskupa praskiego Kosmasa, a także pierwsza kronika książąt polskich.
Anonimowy autor pierwszej Kroniki – Gall Anonim – pisał swe dzieło na dworze Krzywoustego i czynom księcia poświęcił lwią część tego utworu. Nie zabrakło w nim miejsca na wcześniejsze dzieje dynastii, rozpoczęte cyklem legend gnieźnieńskich, i na wymienienie czterech pogańskich przodków Mieszka. Bardzo szeroko uwzględnił autor dzieje panowania Chrobrego, zapewne nie tylko ze względu na żywą pamięć czynów pierwszego króla.
Dzieło Galla, tak jak wszystkie średniowieczne biografie i gesta, pełniło rolę literatury politycznej. Pokazanie czynów bohatera Kroniki, Krzywoustego, jako kontynuacji rządów Chrobrego, najpopularniejszej zapewne postaci ówczesnej twórczości epickiej, służyło znakomicie panegirycznym i polemicznym zamierzeniom autora. Wiele już powiedziano o publicystycznych akcentach Kroniki, którą szczególnie wyraźnie przenikały echa konfliktu między Bolesławem i Zbigniewem, zakończonego uwięzieniem i śmiercią Zbigniewa.
Zapewne niejedna z tez bronionych przez kronikarza o zacności Piastów czy o specjalnej protekcji, jaką Opatrzność miała otaczać Krzywoustego, była wyrazem tendencyjnego nastawienia oddanego księciu autora. Bogactwo treści historycznych i znajomość stosunków polskich w połączeniu z trafną charakterystyką polskiej ideologii politycznej, w której na pierwszy plan wybijało się umiłowanie starodawnej wolności Polski, czyni z dzieła Anonima skarbnicę wiedzy o Polsce wczesnopiastowskiej.
Kronika Galla dawała również świadectwo związków ideowych Polski z ówczesną Europą chrześcijańską. Gdy biografia św. Wojciecha i dzieło św. Brunona z Kwerfurtu tworzyły Chrobremu opinię wybitnego władcy chrześcijańskiego, który szerzył dzieło misji, Kronika Galla lansowała program polskiej wojny świętej przeciw pogańskiemu Pomorzu. Skupiając wiele uwagi na ciężkich i nieustępliwych walkach z Pomorzanami, nadużywając może typowej frazeologii krucjatowej, kronikarz zdawał się tłumaczyć nieobecność Polski w pierwszej wyprawie krzyżowej. Zdaniem autora, a może także oddanych księciu przedstawicieli episkopatu, książę polski także prowadził dzieło walki z niewiernymi i pod takimi hasłami, jakie przyświecały krzyżowcom.
Gall Anonim spodziewał się, że jego dzieło będzie czytane na dworze książęcym i podziwiane przez ówczesną elitę kulturalną. I zapewne tak było.
Piękna forma wykładu i dyscyplina pisarska autora sprawiła, że ta pierwsza historia miała jednocześnie cechy epickiego poematu, który zaciekawia, bawi i wzrusza, niczym wyborne dzieło literatury pięknej. Żadna z późniejszych kronik średniowiecznych nie została napisana z równym talentem i nie błysnęła podobnym kunsztem pisarskim, jak dzieło tajemniczego i anonimowego kronikarza Krzywoustego.
Polska średniowieczna należała do krajów budownictwa drewnianego. Obfitość lasów na terenie całego niemal państwa stwarzała dogodne warunki do wykorzystania drewna jako materiału konstrukcyjnego. Było ono łatwe w obróbce i lepiej zabezpieczało przed mrozami niż mury kamienne. Wznieść chatę zrębową lub budynek o ścianach plecionkowych oblepionych gliną potrafił niemal każdy mieszkaniec osad na polanach leśnych, jak też na falistych wzgórzach lessowych koło Wrocławia, Krakowa, Sandomierza. Umiejętność ta była znana w równym stopniu uboższemu wojowi, szeregowemu rycerzowi, jak jego parobkowi bądź osadnikowi zależnemu od księcia, Kościoła lub wielmoży. Posiadali ją także mieszkańcy większych podgrodzi.
Pierwsze budowle murowane na naszych ziemiach wzniesiono w X wieku. Były to rezydencje książęce i kościoły. Przez cały omawiany okres nie uległ zmianie krąg ich posiadaczy i użytkowników. Pozostali nimi władcy i instytucje kościelne. Rozszerzył się jednak krąg ich fundatorów. Początkowo, zwłaszcza za czasów pierwszej monarchii piastowskiej, byli nimi Mieszko I, Bolesław Chrobry i Mieszko II. Zasługi tego ostatniego jako budowniczego kościołów podnosi w swym liście Matylda szwabska, znano je więc szerzej, przynajmniej wśród przedstawicieli wybitnych rodzin kręgu nadreńskiego. Z tych stron pochodził zapewne niejeden murator lub rzeźbiarz zatrudniony w Gnieźnie, Poznaniu czy Krakowie. Najczęściej jednak przybywali oni z bliższej Saksonii. Od schyłku XI wieku w roli fundatorów budowli kościelnych coraz częściej występowali możni.
Liczbę najstarszych zabytków murowanych z X, XI i XII wieku pomnaża każdy niemal sezon prac wykopaliskowych. Intensywne badania archeologiczno-architektoniczne ukazują relikty interesujących nas budowli jako elementy większych założeń drewnianych czy też drewniano-ziemnych.
Wznoszenie reprezentacyjnych w ówczesnych warunkach obiektów murowanych połączone było ze znacznymi kosztami. Natomiast grody i warowne podgrodzia oraz inne obwałowania z X-XI wieku, a także częściowo z czasów późniejszych, nie wymagały nakładów pieniężnych.
Konstrukcje drewniano-ziemne w interesującej nas epoce budowano rękami ogółu mieszkańców kraju. Dominujące znaczenie miała praca przymusowa, a wykwalifikowany rzemieślnik, przede wszystkim cieśla, zupełnie sporadycznie mógł występować jako siła najemna, tym bardziej, że wśród osad służebnych owych czasów spotykamy liczne osiedla cieślów książęcych. Byli oni obowiązani do kierowania skomplikowanymi pracami związanymi z budową lub reperacją drewniano-ziemnych obwałowań licznych w tym czasie grodów.
Do wznoszenia umocnień zużywano ogromne masy drewna z obfitujących jeszcze w dęby lasów i gajów. Nic więc dziwnego, że najstarsze fazy konstrukcji drewnianych budowano z wybitnym udziałem dębiny, której rola jednak w ciągu XI wieku uległa ograniczeniu na korzyść mniej trwałych, ale szybciej rosnących gatunków drzew, m. in. brzozy, używanej często jako materiał do wypełniania wnętrza wałów, a zwłaszcza moszczenia ulic i dziedzińców.
Budowa jednego, bynajmniej nie największego grodu na Ostrowie Lednickim pochłonęła około 40 000 m3 pni. Większe ilości były potrzebne do umacniania Gniezna, Poznania, Wrocławia czy nawet Giecza. Także wznoszenie licznych mniejszych grodów, stołpów i osieków przyczyniało się do intensywnego niszczenia drzewostanu. Drewno było materiałem nietrwałym i mimo oblepiania gliną łatwo ulegało gniciu, a w suchych okresach pożogom. Stąd też konieczność częstych remontów, a także rozbudowy istniejących już fortyfikacji.
Gdy późną jesienią ustawały prace w polu, ziemię ścinał mróz i pokrywał śnieg, lasy w wielu okolicach rozbrzmiewały stukiem toporów, trzaskiem łamanych przez walące się pnie gałęzi. Zimowa pora ułatwiała budowę i remont wałów, zwłaszcza wokół grodów leżących wśród licznych bagien i moczarów, trudno dostępnych latem.
Budowa i remont ważniejszych grodów w państwie bywały połączone ze zjazdami możnych; doglądali oni pracy swych ludzi, obradowali, ucztowali lub też wyprawiali się na łowy do tych lasów, z których wyrąb drzew nie przepłoszył jeszcze zwierzyny. Gdy prace kończono, a gwar obozowisk cichł, stróża grodowa nowo wzniesionej warowni pozostawała w okolicy ogłodzonej przez stan i rekwizycje włodarzy książęcych.
Inaczej wyglądało wznoszenie budowli kamiennych. Nieliczny zazwyczaj zespół kamieniarzy stosunkowo wolno przygotowywał ciosy, szybciej prace postępowały przy łamaniu kamieni na podłużne, nieobrobione bryły, z których wznoszono najstarsze preromańskie jeszcze budynki: słynną rotundę Panny Marii (później Feliksa i Adaukta) na Wawelu, a także nie mniej znany zespół pałacowy na Ostrowie Lednickim pod Gnieznem. Postęp budowy hamowany był także powolnym procesem wysychania zaprawy wapiennej, powodując z konieczności rozkładanie większych inwestycji na szereg lat. Jedynie zastosowanie mało wówczas rozpowszechnionej u nas zaprawy gipsowej mogło w radykalny sposób przyspieszyć krzepnięcie murów. Nie pozbawiony jest więc wymowy fakt jej użycia przy budowie rezydencji na Ostrowie Lednickim.
Wznoszeniu budowli murowanych nie towarzyszyły podobne zjazdy jak budowie czy rekonstrukcji grodów drewniano-ziemnych. Przy długotrwałych robotach na placu budowy zatrudniano mniejszy zastęp ludzi, ale znaczniejszą ich część stanowili fachowcy wykonujący swą pracę zawodowo. Nie znaczy to, by zbędna była pomoc pracy niewykwalifikowanej przy wydobyciu, a przede wszystkim zwózce kamienia, którego brakowało w dostatecznej ilości na niżu środkowoeuropejskim, a także w Polsce środkowej i północnej. Wykorzystywano w tym celu głazy narzutowe, zbierane mozolnie po polach i na wzgórzach morenowych. Był to jednak zazwyczaj granit, szczególnie trudny w obróbce i bardzo opornie poddający się ciosom dłuta rzeźbiarza. Dlatego poszukiwano złóż kamienia bardziej miękkiego, zwłaszcza często spotykanych w pasie wyżyn środkowopolskich wapieni. Łom wapienny stanowił niezbędne tworzywo najbardziej wówczas rozpowszechnionej zaprawy.
Do przewozu służyły rzeki Wisła i Warta, a zimą korzystano z sanny, lecz w ograniczonym stopniu, gdyż większe bloki podczas mrozów pękały łatwiej niż w ciepłych porach roku. Drogą wodną można było dowieźć wapień nie tylko do Czerwińska lub Płocka, lecz także ciągnąć tratwy lub łodzie w górę pod leniwy prąd Bzury do Łęczycy. Nie wszędzie jednak dowóz był równie łatwy. Możliwości wykorzystania szlaków wodnych ulegały ograniczeniu w przypadku inwestycji budowlanych w Gnieźnie, na Ostrowie Lednickim czy w Mogilnie. Dlatego też często stosowano do wystroju sztuczny kamień. Ślady jego użycia spotykamy już w rezydencji na Ostrowie Lednickim i w katedrze gnieźnieńskiej.
Bardziej uprzywilejowane były ośrodki grodowo-miejskie południowej Polski, a zwłaszcza Kraków i Wiślica, w których sąsiedztwie znajdowały się złoża kamienia łatwego do obróbki. Ale i w tym przypadku niemałą przeszkodę stanowiły skomplikowane stosunki własnościowe, szczególnie w rejonie głównych ośrodków grodowo-miejskich. Rozwój wielkiej własności możnych i instytucji kościelnych w XI i XII wieku utrudniał inicjatywy budowlane, podejmowane przez książąt u progu doby dzielnicowej.
Wynalezienie kamienia nadającego się do budowy, wyznaczenie miejsca kamieniołomu, a także kierownictwo jego eksploatacji wymagało nadzoru obcego rzemieślnika. Praca cudzoziemskiego specjalisty okazywała się niezbędna w przypadku ostatecznego przygotowania budulca: kamienia, zaprawy, jak również właściwej działalności muratorskiej, przyozdobienia dziełami rzeźby lub malarstwa.
Szczególnie kosztowne było ostateczne wyposażenie budowli sakralnych; przybory liturgiczne i księgi, często bogato zdobione dziełami sztuki iluminatorskiej z użyciem złota i drogich barwników, stanowiły niemałą część wydatków związanych z działaniem instytucji kościelnych. Wszystko to wymagało opłaty w srebrze, złocie lub w dobrach, które mogły być uznane za ekwiwalent pieniądza kruszcowego, przede wszystkim zaś w futrach, a zwłaszcza cenionych i poszukiwanych na Zachodzie futerkach bobrowych, stanowiących już w XI wieku przedmiot ścisłego regalium monarszego.
Nie bez znaczenia były też koszty materiałów: ołów na pokrycie dachów, użyty już dowodnie w przypadku rotundy na Ostrowie Lednickim, narzędzia żelazne i żelazo do celów konstrukcyjnych, farby, szkło, by wymienić ważniejsze pozycje. Władcy mogli uzyskać znaczną część tych materiałów z gospodarki dworskiej lub podległego im kopalnictwa ołowiu (Olkusz). Możliwości prywatnych fundatorów, działających od schyłku XI wieku, były jednak bez porównania mniejsze zarówno w zakresie zabezpieczenia siły roboczej do prac niewykwalifikowanych, jak też dostarczenia odpowiednich surowców z własnych dóbr.
Inwestycje budowlane były niezwykle kosztowne także w warunkach zachodniej Europy. Budowa kościoła i klasztoru pochłaniała wiele dziesiątek tysięcy grzywien srebra. Wprawdzie w Polsce ulegały redukcji wydatki na pracę niewykwalifikowaną, wzrastało jednak niepomiernie wynagrodzenie cudzoziemskich rzemieślników, których szczególnie poszukiwano w odległym i świeżo dopiero schrystianizowanym kraju.
Podjęcie dalekiej i pełnej niebezpieczeństw podróży z Lombardii czy Nadrenii, a nawet ze znacznie bliższej nam Saksonii, następowało w wyniku obietnicy sowitszego niż na Zachodzie wynagrodzenia w poszukiwanym i cenionym wówczas srebrze. Większą część zarobionych sum wywozili muratorzy, rzeźbiarze, malarze, powodując wzrost odpływu kruszcu z niezbyt zasobnego w szlachetne metale kraju.
Co więcej, nie możemy zapominać, że w Polsce X, XI i w znacznej mierze XII wieku siła nabywcza srebra była większa niż na Zachodzie. W sumie koszty wzniesienia budowli murowanych w Polsce X-XI stulecia wynosiły więcej niż realizacja analogicznych założeń na zachodzie Europy, a zwłaszcza w krajach posiadających wielowiekową tradycję budownictwa murowanego, takich jak północne Włochy czy południowa Francja.
W znacznie lepszej sytuacji byli nasi południowi sąsiedzi, Czesi i Węgrzy, których kraje znajdowały się bliżej terenów o rozwiniętym budownictwie murowanym – Włoch i Bawarii. Wczesna eksploatacja szlachetnych metali, zwłaszcza srebra, a w Czechach także złota, dostarczała poszukiwanych na Zachodzie środków płatniczych. Nie koniec na tym. W górzystych Czechach łatwiej było o kamień podatny do obróbki niż na niżu środkowopolskim, a nawet w okolicach Wrocławia. Tradycje budownictwa murowanego na południe od łuku Karpat i Sudetów sięgają IX wieku: kościołów w ośrodkach wielkomorawskich, m. in. w Mikulczycach i Starym Mieście, budownictwa w Zalawar nad Balatonem i bazyliki św. Jerzego na Hradzie w Pradze, by wymienić ważniejsze przykłady.
W początkach drugiej połowy X wieku Ibrahim ibn Jakub scharakteryzował znaną mu z autopsji Pragę jako miasto wzniesione z kamienia i wapna. Podobnie jak pisarze epok późniejszych określał w ten sposób nie zabudowę mieszkalną, która była drewniana, lecz wały oblicowane od zewnątrz ścianą kamienną. Identycznie były umacniane wały innych grodów czeskich, m. in. w Stara Kourim.
Obyczaj takiego fortyfikowania grodów spotykamy także na południu Śląska, na przykład w Niemczy, lecz Niemcza przez czas dłuższy w X wieku znajdowała się pod władzą książąt czeskich. Na terenie innych ziem Polski piastowskiej drewniano-ziemne ściany grodów nie były licowane kamieniem, ale oblepiane gliną. W najważniejszych zaś ośrodkach, takich jak Gniezno czy Poznań, drewniano-ziemne konstrukcje stały na szerokich kamiennych ławach.
Budowle kamienne wznoszone w Polsce X-XI wieku w obrębie i w sąsiedztwie dużych założeń drewniano-ziemnych wyglądają skromnie, i pod względem rozmiarów, i programu artystycznego, choć nie brak wśród nich dzieła dużej klasy, o niewielkich zresztą rozmiarach, pytanie – czy w pełni zrealizowanego. Mamy tu na myśli pozostałości pierwszej katedry na Wawelu, tzw. kościoła św. Gereona. Była to budowla bazylikowa z nawą poprzeczną, tzw. transeptem, i kryptą pod apsydą wschodnią. W nielicznych zachowanych fragmentach rzeźbionych o motywach plecionkowych (trzony kolumn, kapitele, płyta z ołtarza stanowiąca zapewne antepedium) doszukiwano się związków zarówno ze sztuką nadreńską, jak i włoską czy południowofrancuską. Pełniejszego ich potwierdzenia nie sposób uzyskać.
Z innych budowli romańskich i preromańskich, sięgających schyłku X i pierwszej połowy XI wieku, zachowało się jeszcze mniej elementów zdobionych, które mogłyby powiedzieć coś bliższego o pochodzeniu rzeźbiarzy i programie ideowo-artystycznym przyozdobionych przez nich świątyń. Mimo to znane relikty pozwalają stwierdzić istnienie programu architektury murowanej, realizowanego przez władców polskich u schyłku X i w XI stuleciu.
Największymi, od dawna już częściowo rozpoznanymi obiektami były katedry. Budowa ich i częste w X-XII wieku przebudowy pociągnęły za sobą niemałe wydatki – jak na możliwości kraju o słabo rozwiniętej gospodarce towarowo-pieniężnej, którego władza polityczna przechodziła w ciągu XI wieku kilka poważnych wstrząsów.
Szczególnie znamienne pod tym względem są losy katedry w Gnieźnie, siedzibie polskiego arcybiskupstwa. Już przed rokiem 1000 istniał tu kościół kamienny, miejsce spoczynku ciała św. Wojciecha. Zwłoki świętego znajdować się miały według słów Żywota „w bazylice, którą Mieszko, mąż dobrej pamięci, Bogu wystawił”. Fundacja przyczyniła się zapewne do upiększenia, jeżeli nie rozbudowy tego kościoła, w którym Otto III ufundował ołtarz poświęcony słowiańskiemu męczennikowi. Katedra spłonęła już w roku 1018, co było wydarzeniem na tyle znacznym, że zanotował je biskup merseburski Thietmar w swej Kronice, podając datę dzienną (26 kwietnia). Niebawem po odbudowie została splądrowana i zniszczona podczas znanej rejzy Brzetysława I czeskiego na Wielkopolskę w roku 1039. O ponownej konsekracji katedry spotykamy wiadomość z czasów Bolesława Śmiałego (1064).Wreszcie w roku 1097 za rządów Władysława Hermana miała miejsce dedykacja wspomniana przez Galla. Tyle wydarzeń w ciągu stulecia, a każde z nich kryje w sobie znaczne inwestycje budowlane i wyposażeniowe!
Wiadomości o katedrze gnieźnieńskiej są liczniejsze niż o innych świątyniach tych czasów, gdyż kościół gnieźnieński był główną budowlą sakralną w państwie, stanowił legitymację jego nowej chrystianizacji i zasług na tym polu położonych przez pierwszych Piastów. Nie przypadkiem tu właśnie nagromadzono i wystawiono do publicznej kontemplacji największe skarby. Szczególną uwagę przybyszów zwracał szczerozłoty krucyfiks potrójnej wagi ciała księcia-fundatora, Mieszka. Również trumna ze zwłokami św. Wojciecha uzyskała godną oprawę w postaci trzech płyt złotych, bogato drogimi kamieniami przyozdobionych. Katedra gnieźnieńska była salą recepcyjną, w której przyjmowano ważne osobistości i później, za czasów Bolesława Krzywoustego. Tu przybył biskup bamberski Otton, udając się w pierwszą podróż misyjną na Pomorze. W jej murach składał trybut uzależniony przez Bolesława Krzywoustego książę zachodniopomorski Warcisław.
Była to budowla bazylikowa o długości ponad 40 m i dość znacznej szerokości około 24 m. Jednoprzęsłowe prezbiterium zakończono dużą apsydą, podobnie apsydami zostały zamknięte nawy boczne. Z wystroju wnętrza zachowało się niewiele, przede wszystkim ślady barwionej, wzorzystej posadzki ceramicznej, naśladującej w glinie bogate kompozycje mozaikowe. Być może została ona położona już w pierwszej katedrze za czasów Bolesława Chrobrego. Mimo że świątynia gnieźnieńska stała się miejscem spoczynku męczennika, brak śladów krypty. Również trójnawową bazyliką o zbliżonych rozmiarach była katedra poznańska.
Ze źródeł pisanych dowiadujemy się o istnieniu palatium w Krakowie za czasów Bolesława Śmiałego. Z pozostałości materialnych znamy dziś kilka innych założeń o charakterze rezydencjonalnym.
Spójrzmy na te zabytki nieco dokładniej. Najbardziej interesujące są dziś pozostałości pałacu na Ostrowie Lednickim. Składał się on z podłużnego budynku jedno- lub nawet dwupiętrowego o wymiarach przyziemia około 31,6 x 14,25 m. Do szczytowej wschodniej ściany przylegała kaplica o założeniu centralnym w formie krzyża greckiego o średnicy około 11 m. We wschodniej części kaplicy znajdowała się apsyda ołtarzowa. W środku zaś cztery filary o rzucie ćwiartek koła, wskazujące na znaczną wysokość centralnej części kościoła, zwieńczonego być może latarnią.
Ślady założeń pałacowych podobnego typu spotykamy w paru innych miejscach, przede wszystkim na zamku w Przemyślu. Tu, przy identycznych niemal wymiarach rzutu rezydencji, kaplica miała znacznie prostszy program jednoapsydowej rotundy. Ponieważ budynek nie był zorientowany według stron świata, apsyda została umieszczona niesymetrycznie względem całego założenia.
Stosunkowo najściślej według stron świata zorientowano założenie rezydencji w Gieczu. I ona też posiadała identyczne niemal wymiary. W tym przypadku wszakże zachował się jedynie zarys fundamentów budowli z nieobrobionych kamieni. Być może budowę jej zapoczątkowano tylko i rychło zarzucono, na przykład wskutek najazdu Brzetysława w roku 1039. Miejsce rotundy zostało wytknięte kolistym zarysem fundamentów. Brak w tym rysunku zaznaczenia apsydy, która mogła być płyciej fundamentowana lub też zarysowana jedynie w grubości muru.
Ślady takiego rozwiązania spotykamy w niedawno odkrytych pozostałościach rotundy w Wiślicy. Posiada ona zapewne aż 8 apsyd wykonanych w grubości muru zewnętrznego. Również i w tym przypadku obok rotundy spotykamy od zachodu słabo jeszcze rozpoznane pozostałości podłużnej budowli, prawdopodobnie rezydencjonalnej. W przeciwieństwie do założeń poprzednich, budynek ten nie był wznoszony jednocześnie z rotundą i stał od niej w pewnej odległości. W jej pobliżu; bardziej na południe, odkryto ostatnio pozostałości drugiej rotundy i innego budynku murowanego znacznej wielkości. Zespół rezydencjonalny w Wiślicy usytuowany był w kulminacji wyspy zajętej przez miasto; teren ten i w późnym średniowieczu stanowił własność królewską, zwaną po łacinie regia. Na tym terenie znajdowało się zresztą więcej budynków murowanych, których relikty zostaną zbadane w najbliższych latach.
Bardziej skomplikowanie przedstawia się sytuacja w Płocku. Wprawdzie i tu badania lat ostatnich doprowadziły do odkrycia śladów jednoapsydowej rotundy na wzgórzu zamkowym, lecz pozostałości budynku uważanego za romańską rezydencję książęcą są znacznie od niej oddalone i, co ważniejsze, przedzielone kościołem z XI wieku, należącym do benedyktyńskiego opactwa św. Wojciecha na grodzie płockim.
Opublikowany niedawno najstarszy inwentarz zamku płockiego z roku 1498 pozwala stwierdzić, że zabudowania miejscowej rezydencji książęcej wzniesione zostały od strony Wisły w pobliżu muru zamkowego, który powstał na miejscu wcześniejszego wału drewniano-ziemnego. Opisy inwentarzy z XV-XVI wieku pozwalają mniemać, że tu właśnie znajdowały się pomieszczenia pałacu Władysława Hermana i Bolesława Krzywoustego.
Zabudowania zamku płockiego, zrujnowane w połowie XVII wieku, nie zostały już odbudowane. Nurt Wisły, podmywający wysokie zbocza wzgórza zamkowego, przyczynił się zapewne w niemałym stopniu do likwidacji pozostałości budynków. Wydaje się, że w Płocku, a także w Krakowie na Wawelu, murowane zabudowania rezydencji książęcej w XI wieku były liczniejsze, niż znane nam obecnie ich relikty.
Cechą charakterystyczną lepiej dziś znanych założeń pałacowych jest ich usytuowanie w południowej (Ostrów, Giecz) lub południowo-zachodniej (Przemyśl) części zespołu grodowego. Również w południowo-zachodniej części właściwego grodu znajduje się rotunda Panny Marii na Wawelu, stanowiąca redukcję znanego kościoła św. Wita w Pradze. W rotundzie tej upatrywano ostatnio pozostałości kaplicy pałacowej. Sytuacja omawianych rezydencji zdaje się domysł ten popierać. Na znaczenie tej części Wawelu wskazuje ostatnie odkrycie pozostałości innej rotundy, usytuowanej zresztą w dość dziwnym miejscu: depresji wzgórza w rejonie na południe od kościoła św. Michała.
Murowane rezydencje Piastów doby przeddzielnicowej wznoszono w grodach stołecznych (Kraków, Płock), lecz i w mniejszych ośrodkach nie będących siedzibami prowincji w XI i początkach XII stulecia, ale wielkością i funkcją przewyższających zwykłe grody kasztelańskie (Wiślica, rozpoczęta budowa w Gieczu). Nie zabrakło wśród nich też warowni o charakterze podstołecznej rezydencji (Ostrów Lednicki). Jeżeli pominiemy Przemyśl, gdzie polskie pochodzenie miejscowego pałacu może budzić wątpliwości, to i tak okaże się, że znamy dziś co najmniej 5 założeń z X, XI i początków XII stulecia. Ostrożnie formułując, można wysunąć przypuszczenie, że stanowią one około połowy obiektów tego typu budowanych w Polsce przeddzielnicowej. Poza wymienionymi murowane rezydencje znajdowały się zapewne w Gnieźnie, Poznaniu, Wrocławiu, Sandomierzu i być może w paru innych mniejszych grodach (Łęczyca?).
Rezydencje z rotundami, których pozostałości spotykamy w kręgu polańskim (Ostrów, Giecz), genetycznie wywodziły się z obszernego pałacu Karola Wielkiego w Akwizgranie, posiadającego znaną kaplicę o założeniu centralnym. Założenia podobne, lecz o większej skali, wznosili wówczas władcy niemieccy, m. in. zachowany do dziś pałac w Goslarze, znanym ośrodku górnictwa kruszcowego, wybudował Henryk II, prowadzący długotrwałe wojny z Bolesławem Chrobrym. Lecz władcy z dynastii saskiej czy salickiej dysponowali bez porównania większymi środkami i liczniejszą kadrą rzemieślników niż pierwsi Piastowie. Redukcja programu budowli wznoszonych przez naszych władców nie może więc budzić zdziwienia.
Bardziej pouczające byłoby porównanie rezydencji piastowskich ze współczesnymi im budowlami sakralnymi, przede wszystkim zaś z najstarszymi katedrami. Wbrew oczekiwaniom na tym tle pałace naszych władców z XI wieku nie ukazują się ani małe, ani skromne. Rezydencje piastowskie wraz z kaplicami tworzącymi organiczną całość niewiele tylko ustępują wielkością ówczesnym kościołom katedralnym, służącym ludności zamieszkującej podgrodzia i liczne osady o charakterze wiejskim w ich sąsiedztwie. Katedra wprawdzie w przeciwieństwie do pałacu tworzyła jedno wnętrze o przestrzeni zorganizowanej przez filary i kolumny. Musiała więc wywierać duże wrażenie na wkraczających do niej ludziach, nieprzyzwyczajonych do równie obszernych pomieszczeń i co ważniejsze, niestykających się na co dzień z architekturą kamienną. Pałac składał się z mniejszych wnętrz, wśród których nie zabrakło jednak sali tak obszernej, by władca mógł przyjąć publicznie obcego posła czy rycerza, a także udzielić posłuchania swemu wojowi w sposób skromny lub okazały, o ile wymagała tego potrzeba chwili. Znajdowały się w murach rezydencji sale na tyle obszerne, by w razie potrzeby można było postawić stoły do uczty przysposobione, do których zasiadali biesiadnicy tym żywiej, im dłużej trwały modły poranne w dworskiej kaplicy, odprawiane w dni świąteczne w sposób uroczysty i nie dla wszystkich zrozumiały.
Na Ostrowie Lednickim przyjmował Ottona III Bolesław Chrobry w roku 1000. Mury rezydencji Bolesława musiały się wydać młodemu cesarzowi niezbyt okazałe, duże jednak wrażenie pozostawiło otoczenie. Wyspa jeziora położonego wśród łagodnych, lesistych wzgórz, na której znajdował się gród otoczony wyniosłymi wałami. Na nich stała drużyna Chrobrowa, ciekawie wyglądająca przybycia licznego cudzoziemskiego orszaku, który jak wąż długi i krasny barwami sukien, okryć końskich, bogatych rzędów, połyskujących z dala złocistymi i srebrzystymi szłomami, kolczugami, z wolna zbliżał się ku brzegom jeziora. Osiągnął wreszcie skraj długiego pomostu prowadzącego na wyspę, rozciągnął się jeszcze więcej i uporządkował, łącząc przez chwilę wielobarwną wstęgą obydwa brzegi. Przybyszów bardziej niż barwność przyjęcia uderzała egzotyka miejsca, stwarzająca nastrój ostatniego, pieszego już etapu pielgrzymki prowadzącej do grobu Wojciecha Sławnikowica w Gnieźnie.
Niezbyt odległe były czasy, gdy w tym samym grodzie przebywali pogańscy jeszcze książęta polańscy. Do dawniejszych nieco prowadziła dynastyczna legenda, wyznaczająca tu właśnie miejsce zgonu Popiela – ostatniego przedpiastowskiego władcy Polan. Budowa pałacu na Ostrowie Lednickim nawiązywała więc do dawniejszych tradycji miejsca dobrze utrwalonego w pamięci współczesnych.
W porównaniu z rezydencją monarszą niezwykle skromny wydaje się kościółek wzniesiony na majdanie grodu ostrowskiego. Był on zapewne przeznaczony dla potrzeb podrzędniejszych wojów, stróży i czeladzi. Dla nich bowiem niedostępna pozostawała kaplica pałacowa. Kontrast to nieprzypadkowy. Podkreśla on jakże dobitnie pozycję władcy, który jako jedyny poza nowym Bogiem zamieszkiwał we wzniesionych przez cudzoziemców murowanych komnatach.
Większość kościołów budowlanych w XI wieku, głównie w grodach państwowych i ośrodkach znaczniejszych włości, była drewniana. Zwano je powszechnie przez całe średniowiecze cerkwiami w odróżnieniu od murowanych, dla których najpóźniej w XII stuleciu upowszechniła się nazwa kościół, zapewne kasztel-castellum, a więc gród-zamek. Świątynię drewnianą można było postawić łatwo i szybko, a przede wszystkim taniej niż kamienną, te trzy niewątpliwie ważne zalety liczyły się w kraju, którego chrystianizację przeprowadzili władcy odgórnie.
Wznoszenie drewnianych kościołów w ówczesnej Polsce nie należało do zjawisk wyjątkowych w tej epoce. W Bawarii X wieku, chrystianizowanej już od paru wieków i znacznie bogatszej, według opinii współczesnych także przeważać miały drewniane świątynie. Bardziej zastanawiający jest brak pozostałości założeń klasztornych z doby pierwszych Piastów. Czyżby mnisi za rządów Bolesława Chrobrego zamieszkiwali w drewnianych klasztorach, a modły swe odprawiali w drewnianych cerkwiach? Może brak kontynuacji tych wczesnych zgromadzeń sprawę tę tłumaczy.
Tak czy inaczej, jest to wymowne świadectwo, że w Kościele polskim za pierwszych Piastów dominujące znaczenie posiadały katedry, nie opactwa. Program zaś architektury murowanej w tym okresie obejmował przede wszystkim katedry, pałace i kaplice zamkowe. Inne kościoły murowane, pojawiające się sporadycznie przeważnie w głównych ośrodkach, miały niewielkie rozmiary i w małym stopniu tylko obraz ten wzbogacały, jak na przykład pierwszy kościół w Trzemesznie z kryptą o figuralnej posadzce ceramicznej. Wszystko to świadczy o wyraźnej koncentracji wysiłku inwestycyjnego naszych władców u schyłku X i w XI wieku na wyposażeniu w obiekty architektury murowanej głównych ośrodków państwa i najważniejszych instytucji; należały do nich biskupstwa i rezydencje książęce. Program więc nie był tak jednostronnie kościelny, jak by to mogło wynikać z patrzenia na te sprawy przez pryzmat zabytków z epoki późniejszej, głównie z XII wieku. Obejmował architekturę sakralną i świecką w sposób świadczący o dążności do zachowania proporcji między nimi.
Wzorowanie pałaców pierwszych Piastów na rezydencjach władców niemieckich dowodzi świadomego sięgania do obcych wzorów ustrojowych przy budowie i umacnianiu organizacji państwa, którego obszerne terytorium zostało scalone w okresie lat kilkudziesięciu.
W końcowych dziesięcioleciach XI oraz na przełomie XI i XII wieku obraz ten ulegnie wyraźnym zmianom. Nowym elementem jest pojawienie się najstarszej znanej obecnie architektury opactw benedyktyńskich. Ściślej rzecz biorąc, możemy dziś powiedzieć coś więcej o trzech opactwach: tynieckim, mogileńskim i św. Wojciecha w grodzie płockim. Mimo że wszystkie były fundacjami książęcymi, pozostałości architektoniczne każdego z nich mają odmienny charakter. Najwięcej wiemy dziś o benedyktynach tynieckich, którzy na przełomie XI i XII wieku stali się nie tylko posiadaczami trójnawowego kościoła bazylikowego, lecz także budynku klasztornego wraz z wirydarzem, najstarszego znanego obecnie w naszym kraju. Był on otoczony otwartym krużgankiem arkadowym, po którym pozostały podmurówki i pięknie zdobione głowice kolumienek, przeważnie o motywach geometrycznych i roślinnych.
Mnisi mogileńscy posiadali świątynię wzorowaną na architekturze niemieckiej, z wysoką, rozbudowaną i masywną częścią zachodnią, tzw. Westwerkiem. Pod nim znajdowała się krypta zachodnia, kwadratowa, wsparta na jednym filarze, posiadająca wiele analogii w kościołach niemieckich, m. in. w Kolonii. Pod prezbiterium znajdowała się druga krypta, poważnie w czasach późniejszych przebudowana. Mimo zachowania bogatego programu architektonicznego, kościół mogileński miał skromne rozmiary. Korpus nawowy zapewne od razu był pomyślany jako trójnawowy o szerokości nawy głównej około 6 m i naw bocznych po 3 m.
Jeszcze skromniejsze są pozostałości po pierwotnym kościele św. Wojciecha benedyktynów płockich. Odkryty podczas wykopalisk zarys fundamentów i negatywów po fundamentach pozwala stwierdzić, że wschodnia część kościoła była zakończona treflowym układem trzech apsyd o formie bizantyńskiego trójliścia (trikonchosu), część zachodnia jest niestety o wiele słabiej czytelna. Korpus nawowy o szerokości ponad 10 m krył w sobie pozostałości po apsydach wcześniejszych kaplic o mniejszych rozmiarach, wzniesionych na tym samym miejscu.
Cech omawianych pozostałości architektonicznych wszystkich trzech opactw jest daleko posunięta redukcja rozmiarów budowli, która nie pozwala ich porównywać nie tylko z wielkimi starymi klasztorami zachodnimi, lecz także z fundacjami średniej klasy. Mimo stosunkowo bogatego uposażenia i dużej roli zarówno opactwo tynieckie, jak też mogileńskie posiadały zabudowania odpowiadające skalą prowincjonalnym opactwom zachodnioeuropejskim.
O ile zaś pozostałości odkryte w kolegiacie łęczyckiej można łączyć ze wzmianką o opactwie Panny Marii w Łęczycy z roku 1136, to w śladzie tych zabudowań dopatrywać się należy nie tyle opactwa, ile raczej mniejszej placówki (celi) benedyktyńskiej.
W tym samym mniej więcej czasie, gdy mnisi benedyktyńscy w Mogilnie, Lubiniu czy Tyńcu przystępowali do wznoszenia swych klasztornych kościołów, na Wawelu rozpoczęto budowę nowej katedry krakowskiej św. Wacława. Późniejsza tradycja historyczna połączyła ją z imieniem władcy-juniora Władysława Hermana. Stąd niejednokrotnie w pracach historyków czy historyków sztuki spotkać można wzmianki o katedrze Hermanowej na Wawelu. Ale czy Herman był jej właściwym inicjatorem? Pewności nie mamy. Zwłaszcza, że imię Bolesława Śmiałego na skutek zgładzenia biskupa Stanisława nie cieszyło się popularnością w środowisku katedralnym. Budowę kontynuował Bolesław Krzywousty. Uroczysta konsekracja katedry nastąpiła dopiero po jego śmierci, za Władysława Wygnańca. Dokonał jej, przeniesiony przez tegoż księcia z Wrocławia do Krakowa, biskup Robert w okresie krótkich rządów małopolską diecezją (1142-1143). Nie znaczy to, by w chwili konsekracji budowa była całkowicie skończona.
Tak samo budowa katedry płockiej, konsekrowanej przez znanego biskupa Aleksandra, który w Magdeburgu zamówił do niej bogato zdobione drzwi brązowe, rozpoczęta została w czasach Polski przeddzielnicowej, zapewne jeszcze w XI wieku.
Nowa katedra wawelska była okazałą bazyliką dwuchórową, której korpus od zachodu flankowały dwie wieże dostawione do narożników naw bocznych. Wieża południowa zachowana jest do dziś do wysokości 16 m ponad poziom pierwotny i stanowi dolną część tzw. Wieży Srebrnych Dzwonów. Z wieży północnej przetrwała tylko częściowo dolna kondygnacja. Katedra była od zachodu zakończona obszerną apsydą o promieniu wewnętrznym około 4 m. Rozwiązanie części wschodniej nie jest dziś dokładnie znane. Pod chórem zachodnim wybudowano obszerną kryptę w kształcie prostokąta o wymiarach 1,15 x 10,5, zakończoną apsydą o promieniu 1,5 m. Krypta ta, pod wezwaniem św. Leonarda, stanowi najwcześniejsze wnętrze romańskie o bogatszym programie, zachowane do dziś w stanie stosunkowo mało zmienionym. Przecinają ją dwa szeregi kolumn o głowicach czworobocznych, tzw. kostkowych, dzieląc przestrzeń na trzy nawy i cztery przęsła. Zachodnia para kolumn posiada bazy z czterema łapkami, tzw. szponami, wskazujące na powstanie krypty u schyłku XI, a być może nawet w początkach XII wieku. Pośrodku krypty pochowany został biskup Maur, zmarły w roku 1118.
Najlepiej zachowaną fundacją książęcą z pierwszej połowy XII stulecia jest obszerna bazylika kolegiaty kruszwickiej pod wezwaniem świętych Piotra (i Pawła), położona po przeciwnej niż miasto stronie jeziora Gopła. Jest to jedyny dziś świadek dużych fundacji książęcych. Wnętrze kościoła, a także wygląd zewnętrzny (z wyjątkiem fasady zachodniej) oddaje piękno fundacji monarszych doby przeddzielnicowej. Na szczególną uwagę zasługuje monumentalne rozwiązanie pięcioapsydowe wschodniej części kościoła. Apsyda główna stanowi zakończenie prezbiterium. Do bocznych ścian prezbiterium dobudowano dwa pomieszczenia na ołtarze tak ciasno, że przylegają bezpośrednio do apsyd wzniesionych na osi naw bocznych, ścinając nieco ich krzywizny. Obydwa pomieszczenia ołtarzowe są wyposażone w mniejsze apsydy rozczłonkowujące wschodnią część kościoła, nad którą dominują wyniosłe ściany transeptu i prezbiterium.
Fasada miała niegdyś dwie wieże, ale już w XVI wieku wzniesiono na ich miejscu jedną wieżę na osi kościoła, deformując w ten sposób jego bryłę. Zachowały się jednak dolne partie obydwóch wież wraz ze starymi sklepieniami. Sklepiony był także transept. Natomiast zasadniczy korpus nawowy został przykryty stropem drewnianym, wspartym na kamiennych filarach. Cechą charakterystyczną budowli jest duża liczba portali: trzech w ścianie południowej i dwóch w północnej oraz skromny charakter dekoracji rzeźbiarskiej wykonanej podobnie jak ciosowe mury kościoła w twardym granicie. Tylko jeden z tympanonów w portalu w południowej ścianie transeptu posiada wykuty krzyż, inne pozostawiono zapewne puste. Portale są flankowane pojedynczymi parami kolumienek.
O benedyktynach w Kruszwicy jednak, wbrew sugestiom literatury, brak wyraźniejszych wzmianek. Natomiast w roku 1185 wspomniane jest monasterium kanonickie, którego prepozyta Berona z 5 kapelanami poznajemy już 40 lat wcześniej. Później, w XIII wieku, była tu kolegiata mająca wyjątkowe uprawnienia, wskazujące, że kościół ten mógł być katedrą biskupstwa kruszwickiego, którego efemeryczny żywot przypadł na początki XII stulecia. Wydaje się więc w sumie, że kościół ten był planowany na świątynię kanoników, którzy stanowić mieli monasterium biskupa kruszwickiego.
Upadek znaczenia Kruszwicy i ograniczona rola miejscowej kolegiaty pozwoliły przetrwać opisanej świątyni bez większych zmian przez następne stulecia. Wszędzie bowiem tam, gdzie kościoły pełniły rolę znanych katedr lub świątyń bogatych opactw, wzrastające potrzeby i zmienna moda czasów późniejszych prowadziły do przebudowy lub całkowitego zniszczenia romańskich świątyń, które ustąpić musiały budowlom gotyckim i barokowym. Dlatego też, gdy najbardziej znane budowle romańskie w głównych ośrodkach państwa poznajemy dziś na podstawie mozolnie wydobywanych i z trudem odczytywanych reliktów, to dalekie od gwaru wydarzeń historycznych okolice, małe miasteczka czy nieledwie wsie kryją dziś zabytki stanowiące dla nieprzygotowanego przybysza zaskoczenie. W ciszy ich otoczenia łatwiej też przenieść się myślą do czasów zamierzchłych i dostrzec w ich słabo oświetlonych murach tchnienie epoki odległej i na tyle odmiennej, że nawet wyobraźnia od wielu lat poznającego ją historyka natrafia na przeszkody, które jakże często wydają się dlań nieprzezwyciężone. Czy słusznie?
Jednym z miejsc takich jest wyniosłe wzgórze z twardego piaskowca na północnym brzegu Pilicy, nieopodal Inowłodza, dające szeroki wgląd w okolicę po obydwóch brzegach rzeki. Na jego kulminacji wzniesiony został z miejscowego kamienia kościół św. Idziego, którego budowę łączy tradycja poparta uczonymi wywodami historyków architektury i sztuki z osobą Władysława Hermana. Imię tego władcy zachowała zresztą nazwa miejscowości.
Kościół znajdował się w XIX wieku w stanie ruiny stosunkowo dobrze zachowanej. Rekonstrukcja przeprowadzona w okresie międzywojennym usunęła ślady późniejszych przeróbek i mimo pewnych uchybień zachowała cechy charakterystyczne budowli jednoprzestrzennej, od wschodu zakończonej dużą apsydą wyprowadzoną bezpośrednio z murów nawy. Od strony zachodniej znajdowała się wyniosła wieża cylindryczna, w dolnych partiach częściowo wtopiona w mury kościoła, posiadające na górnym piętrze duże okna podzielone kolumienkami ustawionymi na osi muru, tworzącymi tzw. przeźrocza. W dolnej partii wieży znajdowała się empora – rodzaj balkonu. Na emporze zasiadali dostojni goście, nierzadko zapewne sam książę fundator, który zatrzymywał się tu w czasie podróży z Płocka do Krakowa. Stąd też zrozumiała dbałość o oblicowanie murów starannie obrobionymi ciosami, a przede wszystkim widoczna precyzja wykonania elementów konstrukcyjnych i zdobniczych.
Na przełomie XI i XII wieku pojawiają się coraz liczniej murowane kościoły w mniejszych ośrodkach grodowych. Z tej epoki pochodzi kościółek Ścięcia św. Jana Chrzciciela w Siewierzu, którego skromne wnętrze przyozdobione było romańskim malowidłem, do dziś częściowo zachowanym. W zachodniej części wznosiła się empora wsparta na dwóch kolumnach. W początkach XII wieku wybudowano kościół św. Wojciecha w Rudzie Wieluńskiej, wówczas znanym grodzie kasztelańskim; o konsekracji tego kościoła wspomina Gall. Choć stał się później kolegiackim, był niewielką budowlą. Również skromny, jednoprzestrzenny plan posiada kościół św. Idziego w Krobi. Świątynie wymienione to nie jedyne zresztą przykłady powstawania w tym czasie prowincjonalnej architektury murowanej. Wiele ówczesnych kościołów obsługiwali często w paroosobowych zespołach kanonicy, którzy w czasach późniejszych ulegli likwidacji bądź też stali się współplebanami. W nielicznych tylko przypadkach kanonicy ci dali początek późniejszym kolegiatom kształtującym się w XII i w początkach XIII wieku.
Wraz z pojawieniem się murowanych kościołów w ośrodkach lokalnych spotykamy w naszym kraju pierwsze fundacje ściśle możnowładcze. Do najstarszych z nich, jak już była o tym mowa, należy opactwo benedyktyńskie w Lubiniu, powstałe jeszcze w XI wieku. Ale w fundacji możnego rodu Awdańców współdziałali władcy, podobnie jak w późniejszym nieco założeniu opactwa na Łyścu przez komesa Wojsława brał udział Bolesław Krzywousty. Książęta też zapewne wzięli na siebie niemałą część ciężarów związanych z zagospodarowaniem się mnichów i budową przez nich kościołów z klasztorami.
Pierwszą ściśle możnowładczą, zachowaną do dziś fundacją jest kościół św. Andrzeja w Krakowie, wzniesiony u schyłku XI wieku przez palatyna Sieciecha, zapewne w jego dworze mieszczącym się w pobliżu wzgórza wawelskiego na tzw. Okole. Stanowi on ciekawy przykład redukcji bogatego programu trójnawowej bazyliki z transeptem i rozbudowaną częścią zachodnią. Od wschodu kościół posiadał rozwiązanie trójapsydowe, z którego pozostała dziś tylko apsyda główna, zamykająca jednoprzęsłowe prezbiterium. Właściwy korpus nawowy wraz z transeptem składał się zaledwie z dwóch przęseł, przy czym szerokość nawy głównej wynosiła 4,8 m, naw bocznych zaledwie 2 m. W partii międzywieżowej znajdowała się empora. Empory również wzniesione zostały nad nawami bocznymi i nawą poprzeczną, niewykraczającą poza zasięg murów korpusu nawowego. W ten sposób transept był bardziej widoczny w bryle kościoła niż w jego wnętrzu. W rezultacie empory zacieśniały niewielkie wnętrze, wywołujące wrażenie niemal centralnego założenia, o nieproporcjonalnie dużej wysokości.
Na zewnątrz dominującym akcentem kościoła jest wyniosły Westwerk, flankowany smukłymi ośmiobocznymi wieżami o dwóch kondygnacjach okien. Nadają one charakterystycznej sylwetce kościoła piętno elegancji, dobrze widocznej z daleka. Masyw wyniosłej partii międzywieżowej rozbity został od góry przez szerokie okno o trzech arkadach romańskich, utworzonych przez dwie rozmieszczone pośrodku kolumny. Wytworne to przeźrocze wieńczy niejako masywną ścianę fasady zachodniej, zbudowaną z ciosów wapiennych. Co ważniejsze, stanowi też świadomie pomyślany łącznik wiążący w jedną całość otwory okienne zgrupowane na obydwu wieżach. Przy czym patrząc od zachodu dostrzegamy, że nieprzypadkowo okna niższej kondygnacji wież są węższe nieco i jednodzielne. Stanowią one bowiem element wiążący podwójne okna (biforia) górnej kondygnacji z przeźroczem szczytowej partii Westwerku umieszczonym najniżej i będącym jakby podstawą całej kompozycji.
Ozdobą wschodniej części kościoła jest starannie opracowany fryz arkadowy wieńczący szczytową ścianę budowli, boczne mury prezbiterium i schodzący nieco niżej na krzywiznę apsydy. Patrząc z dala na zwartą sylwetkę kościoła, możemy dostrzec, że mimo bardzo posuniętej redukcji skali programu bazylikowego stanowi ona dobrze skomponowaną całość. Wzniesienie tej budowli jest wymownym świadectwem ambicji i możliwości człowieka znanego z naszych dziejów, zajmującego przez czas dłuższy najwyższe po księciu stanowisko. Mimo szerokich uprawnień i niemałych dochodów nie stać go było widocznie na względnie szybkie wzniesienie w Krakowie większego kościoła, który świadczyłby o jego pozycji społecznej i potędze. Ambicje w tym przypadku wyraźnie przerastały możliwości, stąd dążność do zawarcia bogatego programu architektonicznego w małej budowli. Wzoru jej szukać należy na ziemiach dolnoniemieckich. Rozpowszechnił się on w Niemczech w XI wieku zapewne nie bez wpływów architektury północnowłoskiej. W XI stuleciu podobne części zachodnie otrzymywały stare, dobrze znane świątynie, na przykład kościół opactwa benedyktynów w Nowej Korbei nad Wezerą. W Goslarze, ważnym ośrodku górniczym królów niemieckich, rozwijającym się w XI wieku, powstało ich parę.
Zapewne zresztą kościół św. Andrzeja nie był jedyną inwestycją budowlaną realizowaną w tym czasie przez ambitnego palatyna. Nieopodal grodu płockiego, w którym Władysław Herman szczególnie lubił przebywać, założył Sieciech inne zgromadzenie kanoników przy kościele św. Benedykta na Radziwiu. Wątpliwe jest, by świątynia ta, stanowiąca równocześnie zapewne kaplicę jego rezydencji, była tylko drewnianą cerkiewką. Mimo ograniczonych środków kościół św. Andrzeja został przecież wzniesiony starannie, z dużą dbałością o precyzyjne opracowanie detalu architektonicznego wykutego w piaskowcu. Świadczą o tym kolumienki dzielące otwory okienne zwieńczone prostymi głowicami kostkowymi. Widzimy też ślady świadomego operowania dwoma rodzajami kamienia: białym wapieniem i żelazistym, czerwonawym piaskowcem sieprawskim oraz brunatnym dobczyckim.
We wnętrzu kościoła warstwy ciosów piaskowcowych odcinają się wyraźnie od partii murowanych z wapienia, tworząc poziome pasy o charakterze dekoracyjnym. Ciosy piaskowcowe obrabiane są na ogół staranniej. Często spotykamy na nich nacięcia dłutem, tworzące wzór jodełkowy. Większość posiada krawędź obwiedzioną pasmem gęstszych nacięć o szerokości około 3 cm.
Najbardziej charakterystyczną cechą wnętrza są empory z trzech stron, okalające dwa przęsła nawy głównej. Środkową z nich, naprzeciw apsydy ołtarzowej, zajmował w dni uroczyste sam palatyn wraz ze swą najbliższą rodziną czy szczególnie cenionymi gośćmi. W bocznych gromadzili się jego dworzanie i klienci-chlebojedźcy. Często wśród nich występowali także mniej ważni goście krajowi lub cudzoziemscy, przybyli na krótszy lub dłuższy pobyt do jego rezydencji. Wszyscy oni, o ile rzeczywiście należeli do uprzywilejowanego kręgu, winni znaleźć miejsce na emporach i z góry spoglądać na duchownych sprawujących przypadające na dane święto kościelne obrzędy. Dla miejscowych kanoników, którzy w liczbie kilku rezydowali stale na Sieciechowym dworze i odprawiali swe modły w kościele, dość było miejsca w stosunkowo rozległym prezbiterium, szerszym nawet nieznacznie od głównej nawy. Mogli tu się także pomieścić inni kapelani, którzy stale przebywali w otoczeniu Sieciecha nie będąc kanonikami św. Andrzeja. Ubrani w kosztowne szaty liturgiczne, mieniące się w dzień uroczysty złotem, srebrem czy drogimi kamieniami, a także kolorowym haftem, w migotliwym blasku świec woskowych, napełniali kolorami niewielkie wnętrze, rozbrzmiewające głośnym śpiewem psalmów i sekwencji.
Zgrupowani na emporach dostojnicy nie dostrzegali nawet nieproporcjonalnej wysokości kościoła widocznej z dołu nawy, którą zajmował gmin czeladzi i prostych wojów strzegących rozległego dworzyszcza Sieciechowego. Zresztą ludzie ówcześni byli w większym stopniu niż my dzisiaj przyzwyczajeni do wyniosłych założeń centralnych, może więc dostrzegali w wysokości świątyni jej zaletę, a nie mankament.
Największe wrażenie kościół Sieciechowy sprawiał jednak nie wewnątrz, lecz z zewnątrz, i to przede wszystkim z dalszej odległości. Dominował wyraźnie nad całą dość gęsto zabudowaną i ruchliwą przestrzenią między Wawelem a rejonem kościoła św. Wojciecha na dzisiejszym Rynku Głównym. Był widoczny zresztą ze znacznie większych nawet odległości. Dolne jego partie, otoczone zabudową i słomianymi lub trzcinowymi strzechami dachów, nad którymi wraz z poranną mgłą rozsnuwały się dymy domowych ognisk, nie były widoczne. Zakrywały je zresztą przed okiem ciekawych obwałowania i częstokół Sieciechowego dworu. Górne dopiero partie budynku, te właśnie przyozdobione wieżami, bielały z daleka przyciągając oczy tak miejscowych, jak przyjezdnych kupców, wojów, ciągnących do grodu rycerzy, kmieci czy służebnych. Tylko stosunkowo niewielka ich część przekraczała bramę rezydencji Sieciecha, reszta znała kościół z dwuwieżowej sylwety dobrze dziś widocznej w perspektywie ulicy Grodzkiej.
Również Skarbimir, palatyn Bolesława Krzywoustego, któremu wiele uwagi poświęcił w swej Kronice Anonim, wybudował kościół murowany. Jednak nie w Krakowie, lecz w Skalbmierzu. Osadził przy nim kanoników, pełniących zapewne funkcje kapelanów. W momencie buntu palatyna i jego oślepienia w roku 1117 podstawowa działalność budowlana była już zapewne zakończona. Jak można przypuszczać, kościół skalbmierski jest więc współczesny krypcie św. Leonarda na Wawelu i nieco późniejszy od kolegiaty św. Andrzeja. Rozbudowa gotycka zatarła jego pierwotny wygląd, tworząc z wcześniejszego kościoła obszerne prezbiterium dzisiejszej świątyni, flankowane dwoma wieżami, które znalazły się w narożach między korpusem nawowym i prezbiterium.
Zachowane po dziś pozostałości pozwalają stwierdzić, że fundacja palatyna Skarbimira nie dorównywała wielkością kościołowi Sieciecha. Gdy całkowita zewnętrzna długość kościoła św. Andrzeja sięga niemal 25 m, to kościół w Skalbmierzu był o kilka metrów krótszy. Brak też śladów transeptu. Fasadę zachodnią rozszerzały dwie wieże dostawione do korpusu budowli, nadając jej cechy bardziej monumentalne. W rezultacie tego zabiegu fasada zachodnia kościoła św. Jana Chrzciciela w Skalbmierzu mierzyła około 18,5 m i była szersza od kolegiaty Sieciecha o przeszło 4 m. Jednak korpus kościoła miał znacznie skromniejsze rozmiary. Szerokość jego wnętrza wynosiła około 7 m. Był to więc przypuszczalnie kościół o jednej szerokiej nawie, której rozpiętość przewyższała rozmiary naw głównych współczesnych polskich budowli bazylikowych. Rozwiązanie jednonawowe nadawało więc wnętrzu kościoła cech monumentalnych i świadczyło o rezygnacji – być może świadomej – z programu bazylikowego, zrealizowanego przez Sieciecha u św. Andrzeja w Krakowie. Wszystko to jednak na razie pozostaje w sferze domysłów, wymagających weryfikacji w drodze badań architektonicznych. Natomiast dzięki nie opublikowanym jeszcze wynikom poszukiwań wiemy dziś, że w zachodniej, dwuwieżowej części kościoła znajdowała się empora wsparta na jednej lub dwu kolumnach. Schody prowadzące na nią zostały umieszczone w grubości muru południowego nawy. Niestety, w wyniku rozbudowy gotyckiej nie znamy dziś rozwiązania fasady zachodniej, która flankowana przez dwie czworoboczne wieże z podwójnymi oknami nadawała bryle cech monumentalnych.
Obydwa kościoły scharakteryzowane wyżej zostały wybudowane przez wojewodów o ambicjach sięgających dalej niż niemała zresztą władza wynikająca ze sprawowania głównego urzędu w państwie. Stanowią więc, jak należy sądzić, godną reprezentację fundacji możnowładczych ze schyłku XI i początków XII wieku. W ich świetle inicjatywa budowlana ówczesnego możnowładztwa pozostawała wyraźnie na drugim planie w stosunku do działalności książęcej na tym polu. Lecz najbliższe dziesięciolecia przynieść miały zmianę sytuacji.
Wiek XII, a zwłaszcza późniejszy jego okres, przynosi załamanie skali i liczby dużych założeń grodowych, tak charakterystycznych dla pierwszej monarchii piastowskiej. Różnicowanie się społeczeństwa oraz rozwój gospodarki towarowo-pieniężnej ograniczyły możliwości pociągania ludności do budowy i reperacji wielkich grodów. Stały wyrąb drewna w rejonie większych ośrodków na potrzeby ludności i naprawę umocnień przetrzebił bliższe lasy, utrudniając nowe inwestycje budowlane, zwłaszcza w grodach położonych z dala od głównych rzek: Wisły, Odry i Warty.
Inicjatywa budowlana w tym czasie w coraz to większym stopniu przechodziła w ręce możnych i instytucji kościelnych. Budowa i wykańczanie nowych katedr prowadzono przy wzrastającym udziale biskupów i kanoników, których pozycja majątkowa uległa wyraźnemu wzmocnieniu u schyłku XI i w XII stuleciu. Także w odczuciu współczesnych świątynie biskupie w Płocku czy we Wrocławiu nie są dziełem książąt, lecz biskupów, których społeczny autorytet wzrasta wraz z osłabieniem znaczenia synów Bolesława Krzywoustego. Kolegiata łęczycka zostaje uposażona przez arcybiskupów, którzy stali się właścicielami posiadłości efemerycznego opactwa w Łęczycy.
Do najbardziej znanych fundacji tej doby należały jednak śląskie klasztory założone przez komesa Piotra Włostowica, legendarną postać późniejszego eposu rycerskiego w Polsce. Obydwa klasztory: benedyktyński na wrocławskim Ołbinie oraz kanoników regularnych na Ślęży, założono jeszcze za życia Bolesława Krzywoustego. Właściwym fundatorem kanoników był zapewne ojciec Piotra komes Włost. Obydwie budowy zostały też rozpoczęte za życia Bolesława Krzywoustego. Skalą i programem wystroju przewyższały poważnie dotychczasowe fundacje możnowładcze, świadcząc jakże wymownie o nieprzeciętnych ambicjach i możliwościach palatyna Piotra.
Budowa klasztoru kanoników regularnych na Ślęży nie została ukończona, samo zgromadzenie przeniosło się około połowy XII wieku na wrocławską wyspę Piasek. Na górze pozostały jednak mury rozpoczętej budowli. Jej ozdobie służyć miały rzeźby wykute w granicie. Rzeźby te cechuje różny stan zachowania i niejednakowy stopień wykończenia. Większość ich stanowią monumentalne lwy, zachowane dziś w liczbie siedmiu, wtórnie użyte przy budowie późnoromańskich kościołów w okolicach Ślęży. Wśród rzeźb ślężańskich została także odkryta pełnoplastyczna postać smoka skrzydlatego czy gryfa. Lwy ślężańskie stanowić miały zapewne ozdoby założeń portalowych budowanego kościoła kanoników i są – jak mniemają współcześni badacze – jednym z wcześniejszych świadectw wpływów włoskiej architektury i rzeźby w Polsce. Biorąc pod uwagę liczbę i wielkość lwów, kanonicy pragnęli wznieść dużą budowlę, być może zaopatrzoną w cztery ozdobne portale: trzy w fasadzie zachodniej i jeden w bocznej ścianie. O ile domysł ten jest słuszny, to kościół ślężański miał należeć do największych i najokazalszych z doby romańskiej w Polsce. Nie jest wykluczone, że jego rozmach stał się jedną z przyczyn poniechania dzieła wykonywanego przez południowych mistrzów w ostrym bądź co bądź klimacie Ślęży.
Surowe mury romańskich budowli, okryte szarym nalotem, podobnie jak zabytki archeologiczne przekazały nam prawdę o czasach pierwszych Piastów, uboższą o jeden z głównych elementów rzeczywistości, którym były barwy. Ciosowe mury szarzeją, butwiejące bale drewna nabierają ciemnobrunatnego koloru. Nawet srebro naszyjników, kabłączków skroniowych, kolczyków czy monet okrywa się patyną. Trzeba zabiegów, by wydobyte z błotnistej warstwy kulturowej wełniane pasiaki zagrały pełnią barw, cieszących oczy naszych przodków...
Świat ówczesny, którego materialne relikty z trudem dziś rozpoznajemy, odbierali oni inaczej niż my. O kościele ciosowym, najczęściej wapiennym, mówili tak często, że jest to biały kościół, aż określenie stawało się nazwą miejscowości. Później ich potomkowie spostrzegli, iż pierwsze ceglane budowle mają kolor rudo-czerwony. Stąd też powstały nazwy „Czerwony Kościół”, „Czerwony Klasztor”, notujące nowy element barwy w krajobrazie.
Czy rzeczywiście nowy? Przecież od dawna już w językach Słowian pokłady minerałów służących do wytopu żelaza zwane były rudą od rdzawego koloru barwiącego ziemię i koryta licznych strumyków. Stąd jakże liczne miejscowości o nazwie Ruda, wśród których nie zabrakło nawet grodu kasztelańskiego, a także kategorii ludności służebnej wytapiającej żelazo – rudników i pochodnej od nich nazwy miejscowej: Rudniki.
W ciemnych lasach iglastych strugi i rzeczki nabierały czarnego, nieprzejrzystego koloru, stąd liczne Czarne, a także Czarne Wody, Czarne Wisły i Czarne Dunajce. Przeciwstawiano im biały spieniony kolor strumieni i rzek płynących po rozświetlonych zboczach, między falistymi, rozsłonecznionymi wzgórzami, których nurt rozbijał się i pienił na progach skalnych i licznych kamieniach.
Najwięcej jednak było zieleni. Zarówno na łąkach, jak też w gajach, a także w wielu lasach liściastych. Bujna zieleń drzew, krzewów i bylin podchodziła do siedzib ludzkich, ogarniała je, wdzierając się na podwórza, wspinając wieloma gatunkami mchów na strome ściany wałów i bardziej pochyłe strzechy domostw. Dlatego też współcześni stosunkowo słabo dostrzegali kolor zieleni, chyba że stawała się ona enklawą w obcym otoczeniu, na przykład wewnątrz murów klasztornych w postaci małego ogródka zwanego wirydarzem od zielonego koloru.
Nieliczne ślady fresków romańskich, zachowane w starszych budowlach, wskazują podobnie jak i znane nam dziś elementy rzeźby, że obok kompozycji geometrycznych, najbardziej rozpowszechnionymi motywami ówczesnych malowideł i dzieł kamieniarza-artysty były ornamenty roślinne. Liście roślin europejskich i egzotycznych znalazły się nie tylko w nielicznych w tej dobie wirydarzach klasztornych, lecz także na murach budowli, przyozdabiając portale i wnętrza. Na dobrą sprawę zdobnictwo to nabrało znaczenia – jak można sądzić z zachowanych reliktów – dopiero w pierwszej połowie XII wieku, pojawiając się częściej nie tylko w paru głównych ośrodkach państwa, lecz także w pewnej liczbie mniejszych miejscowości. Nic dziwnego, że dopiero w XII wieku obserwujemy przejmowanie romańskich ornamentów plecionkowych bądź roślinnych przez warsztaty co lepszych rzemieślników zdobiących nimi wyroby z metalu (żelaza), rogu, kości czy drewna.
Motywy te wprawdzie spotykamy już wcześniej, ale na przedmiotach o charakterze dość wyjątkowym i elitarnym, takich jak głownie mieczy czy zdobiony grot oszczepu z Łubówka w Wielkopolsce. Mogły więc być równie dobrze importami lub też wytworami obcego rzemieślnika sprowadzonego do Polski przez pierwszych Piastów i pracującego na potrzeby księcia oraz jego najbliższego otoczenia. A były one niemałe i tylko część ich zaspokajała praca miejscowych służebnych ministeriałów czy obcych fachowców, wśród których odrębną grupę stanowili romańscy winiarze, zakładający winnice na południowo-zachodnich osłoniętych stokach wzgórz i tarasów w pobliżu głównych grodów państwa. Najczęściej jednak uciekano się do zakupu wyrobów zbytku sprowadzanych do głównych grodów przez karawany obcych kupców, otoczonych specjalną opieką władców, która nie zawsze jednak była w stanie zapewnić im dostateczne bezpieczeństwo przed rozbojem.
Niemałą też liczbę kosztownych szat i innych przedmiotów zbytku przywoziły zaślubiane przez Piastów księżniczki i hrabianki. Ich córki z kolei, wydawane za mąż za granicę, opuszczały kraj wioząc z sobą godną oprawę. Nie zabrakło jej także tym Piastównom, których niemały przecież zastęp osiadł w znanych opactwach niemieckich. W ten sposób, jak też poprzez nadania, znaczna część szat, futer, czy też kosztowności książęcych trafiała w ręce polskich bądź obcych instytucji kościelnych, zasilając ich skarbce, przyczyniając się do wzbogacenia wyposażenia świątyń i monasterów. Zapobiegliwi mnisi czy kanonicy niejednokrotnie sprzedawali nadawane im precjoza lub przetapiali je, obracając uzyskane w ten sposób sumy na własne utrzymanie lub też inwestycje budowlane. Dlatego też zawartość skrzyń pałacowych zmieniała się, a różne przedmioty odbywały wędrówki po Europie, zgoła zadziwiające jak na czasy, w których najszybszym środkiem lokomocji był koń, z trudem ciągnący wóz ładowny po źle utrzymanych drogach, poprzez liczne brody i przeprawy, przy których niejednokrotnie zamiast celników czyhali rabusie.
Dzięki tym wędrówkom rzeczy kosztownych i gustownych wiemy dziś więcej o wystroju rezydencji książęcych; surowe ściany zdobione tylko skromnym elementem dekoracyjnym, przede wszystkim gzymsem lub fryzem, przystrojone były kolorowymi, barwnymi tkaninami, tzw. oponami (od opinania na ścianie). Ze ścian reprezentacyjnych komnat spoglądały lwy wyhaftowane na barwnej tkaninie, gdzie indziej przytłumiony w mroku purpurowy kolor opony zdobił wytworny haft białych liści. Wiele tkanin ówczesnych nosiło piętno świadomych poszukiwań kolorystycznych, jak chociażby czarna kapa zdobna białymi wyhaftowanymi wołami, wysłana przez Bolesława Krzywoustego do dalekiego Zwiefalten.
Lubowano się przede wszystkim w złotogłowiu i hafcie złotym. Istniały przy tym różne sposoby zdobienia, charakterystyczne dla różnych kręgów kulturalnych i środowisk. Dla mnicha z Zwiefalten jeden ze sposobów haftu w złote gwiazdy nabrał cech obyczaju polskiego.
Tkaniny haftowane srebrem i złotem, przystrojone niejednokrotnie szlachetnymi i półszlachetnymi kamieniami, nabierały szczególnej plastyki w mrocznych wnętrzach rezydencji oświetlonych przez niewielkie okna, jakże często zwrócone na północną stronę i zamykane okiennicami, mającymi dać osłonę przed mrokiem czy chłodem. Do wnętrz tych słońce zaglądało rzadko. Wizyta jego budziła czasem drzemiące na ścianach lwy, gryfy i inne fantastyczne zwierzęta, poruszała rośliny, jakby tchnieniem niewidocznego wiatru.
A naprawdę świat ten ożywał wieczorem i to w dnie uroczyste, gdy zapalano umocowane przy ścianach lichtarze, a na stoły biesiadne wnoszono brązowe kandelabry, jarzące się blaskiem woskowych świec. Wtedy dopiero biesiadnicy dostrzegali żywe barwy strzyżonych kobierców tkanych przez służebnych kobierników, których powinność zachowała w nazwie do dziś wieś leżąca pod Sandomierzem. Jak opony zdobiły ściany, tak kobierce przysłaniały posadzki, wykonane zazwyczaj z surowej zaprawy.
Zimą od murów i pozbawionych izolacji posadzek ciągnął chłód i gorsza odeń wilgoć. Kobierce wówczas okazywały się nie tylko ozdobą, lecz także osłoną, zbyt wątłą zazwyczaj. Rzucano wtedy na ziemię futra, którymi nierzadko w mroźne dnie owijali się dostojni mieszkańcy palacjów. Migotliwy blask szczap płonących na kominie dostarczał bowiem ciepła tylko w bliższym otoczeniu paleniska. W jego świetle sylwetki zwierząt i roślin rozmieszczone na ścianach stawały się szczególnie ruchliwe i drapieżne, zwłaszcza wtedy, gdy wyjący za ścianami wiatr przypominał niemal namacalnie o krążących poza murami demonach. Jakże łatwo dostrzec wtedy ich obecność w mrocznym kącie sali, a zwłaszcza w sąsiednich, nieoświetlonych pomieszczeniach. Pod tym względem mieszkańcy pałacu nie różnią się zbytnio od swej czeladzi, bogatych kupców i rzemieślników zamieszkałych na podgrodziach czy wieśniaków trapionych przeciwnościami losu i wyzyskiem książęcych włodarzy. Trzeba więc szukać osłony przeciwko mocy złych duchów. Dają ją amulety noszone jeszcze za czasów pogańskich, także i później, najczęściej na piersiach, zawieszone w specjalnych woreczkach. Ubożsi mieszkańcy woreczki te robią sobie z tkaniny lub skóry, możni nabywają srebrne kapturki zdobione najczęściej misternym wzorem wschodnim.
W XI, a częściej w XII wieku, obok amuletów pojawiają się symbole nowej wiary, w Gdańsku na przykład małe bursztynowe krzyżyki. Możni nierzadko zawieszają sobie relikwiarzyki, których zawartość szczególnie dobrze odpędza demony. Dlatego też relikwie spotykamy w tym czasie nie tylko na ołtarzach kościelnych czy w skarbcach katedr lub klasztorów. Możni i rodziny książęce sprowadzają je chętnie, przede wszystkim z Zachodu, płacąc w zamian niemałe często sumy. Na Zachodzie w tym czasie relikwie służą podobnym celom, a duże zapotrzebowanie społeczne powoduje rozwój handlu nimi, niechętnie zresztą widziany przez kręgi reformy kościelnej.
Wszystko to sprzyjało tworzeniu zbiorów relikwii nie tylko w wybitnych instytucjach kościelnych, lecz także na dworach możnych, przy czym szczególnym wzięciem cieszyły się szczątki najwybitniejszych świętych, im większe, tym cenniejsze. Żona Bolesława Krzywoustego, hrabianka Bergu Salomea, ofiarowała klasztorowi w Zwiefalten między innymi precjozami także dziewięćdziesiąt relikwii. Wśród nich na pierwszym miejscu została wymieniona ręka św. Szczepana Męczennika ze skórą, mięśniami, paznokciami, ale bez jednego palca. Po niej dopiero wymieniono inne czcigodne szczątki, których listę otwiera znaczna część Krzyża Św. i najwyraźniej według hierarchii uporządkowane: ząb św. Jana Chrzciciela, ząb św. Pankracego, ząb św. Cecylii. Realizm ówczesnych ludzi pozwolił umieścić obok nich relikwie Krwi Pańskiej i mleka Matki Boskiej, jednak na niespodziewanie dalekich miejscach. Czyżby ślad krytycyzmu?
Niemałą część ówczesnych kosztowności tworzyły różnego typu skrzyneczki, puzderka z drogich kruszców lub kości słoniowej, służące za relikwiarze. Posiadano je na dworze panującego, jak też w katedrach biskupich, w opactwach i w najwybitniejszych rodzinach możnowładczych. Wiele relikwiarzy wykonywano w formie krucyfiksów, zarówno małych, zwanych pektorałami, w Polsce ówczesnej dość często spotykanych zazwyczaj pochodzenia ruskiego, jak też dużych, służących do wystawiania świętych szczątków na widok publiczny. Krucyfiksy, niejednokrotnie sporządzane ze złota, noszono podczas uroczystych procesji.
Jednym ze sposobów pokazywania relikwii było umieszczanie ich w zawieszanych u sklepienia kościelnego relikwiarzach. Do tego celu wykorzystywano w początkach XII wieku strusie jaja, wymienione wśród innych precjozów w spisie skarbca wawelskiej katedry, sporządzonym w roku 1110 z okazji objęcia diecezji przez biskupa Maura, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli ówczesnego episkopatu polskiego.
Wykaz ten daje dosyć wszechstronną orientację o wyposażeniu jednej z głównych katedr ówczesnej Polski, charakteryzuje także księgozbiór miejscowej biblioteki. Niemałą pomocą w jego odczytaniu jest wcześniejszy zaledwie o 9 lat spis skarbca katedralnego z roku 1101. Dowiadujemy się zeń, że kap, stanowiących kosztowne okrycia liturgiczne w czasie uroczystych obrzędów, było 24, tyle ile prebend kanonickich uposażył nieco wcześniej Władysław Herman. Również w spisie z roku 1110 liczba ich prawie nie uległa zmianie, bo wynosiła 25, być może została policzona kapa prepozyta kapituły. Kielichów było mniej, bo tylko 18, lecz nie wszyscy kanonicy mieli święcenia prezbitera i mogli odprawiać mszę. Co więcej, nie czynili tego jednocześnie ani codziennie. Przeważały kielichy srebrne, pozłacane, jednakże wzrastała liczba złotych, wymowny znak powiększającego się w tym czasie bogactwa katedry. Niemało było też relikwiarzy, 27. Osiem z nich przyozdabiały kosztowne sukienki ze złotogłowia. Wymieniono także inne srebrne i złote przedmioty oraz szaty liturgiczne.
Obszerniejszy wykaz z roku 1110 notuje m. in. koronę złotą i dwie wiszące korony srebrne, zapewne umieszczone we wnętrzu nawy bazyliki katedralnej. Być może zostały one nadane przez któregoś z przedstawicieli panującej dynastii. Czyżby Władysława Hermana?
W obydwu inwentarzach wymieniono prócz kosztowności księgi zawierające zbiory modlitw, tzw. plenaria, bynajmniej jednak nie ze względu na piękny zapewne rękopis, lecz kosztowną oprawę kruszcową. O ile w roku 1101 spotykamy tylko trzy plenaria, to w 9 lat później już pięć, przy czym dwa z nich mają oprawy złote; co więcej, w najbliższych latach otrzymała katedra z prywatnego nadania nowe plenarium.
Za czasów przedsiębiorczego biskupa Maura, w latach 1110-1118, powiększał się nadal zasób szat liturgicznych, m. in. w drodze nadań czynionych przez znanych nam dobrze komesów Bolesława Krzywoustego. Spotykamy wśród nich Wojsława, który przekazał dwa komplety szat kapłańskich, zapewne pięknych i przyozdobionych złotogłowiem, jedwabiem czy perłami, bo innych nie godziło się nadawać wychowawcy młodego księcia i fundatorowi opactwa benedyktyńskiego na Łyścu (Świętym Krzyżu). Jeden komplet szat kapłańskich przekazał Michał Awdaniec, należący do grona najczcigodniejszych dobrodziejów opactwa benedyktynów w Lubiniu. Podobne szaty przekazali także inni komesi, mniej znani, Milej i Czcibór.
Gdzie one powstawały? W znacznej mierze stanowiły dzieło pracowitych rąk żon możnowładców i ich dwórek zamieszkujących nieznane nam bliżej rezydencje pańskie. Naturalny jedwab, drogie kamienie, perły, a także zapewne złote nici, były obcego pochodzenia, przywożono je z dalekich okolic na ładownych korabiach czy skrzypiących wozach, ale dopiero w kraju nabierały kształtu artystycznej kompozycji.
O ostatecznym ich wyglądzie decydowały więc nie tylko wzory recypowane zarówno z Zachodu, jak ze Wschodu i Południa, lecz także miejscowe upodobania. Dlatego też nie sposób odrzucić dziś zdanie zwiefalteńskiego mnicha Bertholda mówiącego o charakterystycznym ponoć dla ówczesnej Polski upodobaniu do zdobienia motywem wyszywanych gwiazd złotych. Naturalnie nie był to motyw w kraju szeroko znany, lecz raczej maniera rozpowszechniona na kilkunastu czy może najwyżej kilkudziesięciu dworach książęcych i możnowładczych.
Sztuka hafciarska nie była obca także szerszym warstwom rzemieślników i kupców zamieszkujących na polskich podgrodziach w XI stuleciu. Świadczą o tym choćby liczne egzemplarze ówczesnego obuwia, haftowanego przeważnie barwną nicią wełnianą, odkrywane w Opolu, Gdańsku, na grodzie we Wrocławiu. Liczba tych znalezisk w XII wieku ulega wyraźnemu pomnożeniu, a jego spiczasty kształt zaokrągla się, co jest wyraźnym świadectwem upowszechnienia mody romańskiej.
W sumie około 20% znanych dziś egzemplarzy obuwia posiada ślady zdobienia. W większych grodach obok nici kolorowych, a także barwionych pasków skóry, do przyozdabiania używano w XII wieku nici srebrnej (Gdańsk), a także złotych blaszek i łusek, którymi były przetykane buty odkryte na podgrodziu wrocławskim.
Jak wiemy dowodnie ze źródeł późniejszych (XIII wiek), kobierce i opony często służyły do przyozdabiania chat bogatszych wojów. Wolno więc mniemać, że o stulecie czy półtora wcześniej występowały one w siedzibach możnych komesów, przyozdabiając drewniane z zasady ściany ich rezydencji.
W gospodarstwie domowym, zarówno ubogich jak i bogatych, dominowały w XI wieku nadal naczynia gliniane, w zwiększającej się jednak liczbie i coraz sprawniej obtoczone na kole garncarskim. Rozwój ich ornamentacji w tym czasie świadczy o wzrastających potrzebach estetycznych nabywców, coraz liczniej zakupujących garnki, misy czy kubki na targach w ważniejszych grodach i w małych ośrodkach położonych z dala od głównych szlaków komunikacyjnych. Opowiadania o wielkich przyjęciach i ucztach na dworze książęcym wspominają o naczyniach srebrnych lub nawet złotych.
W inwentarzach ówczesnych spotykamy liczniejsze wzmianki o srebrnych i złotych szkatułkach bądź relikwiarzach niż o naczyniach wyrabianych z kruszcu. Z jednym wszakże wyjątkiem: srebrnych dzbanków i dzbanuszków. Z materiałów archeologicznych znamy natomiast misy brązowe bogato ornamentowane, często motywami sztuki wschodniej, noszące sentencjonalne inskrypcje łacińskie nieraz w zbarbaryzowanej i mało zrozumiałej formie.
Wśród zamożniejszych warstw upowszechniają się z wolna w XI wieku naczynia bednarskie, precyzyjnie wyrabiane z rzadkich i cennych gatunków drewna, takich jak na przykład cis, używany przeważnie do wyrobu mniejszych naczyń. Posiadały one żelazne okucia, zwłaszcza występujące wśród drewnianych wiaderek, niejednokrotnie zdobionych. Cienkie metalowe pałąki, także niejednokrotnie zdobione, są świadectwem umiejętności ówczesnych kowali.
Wyroby te, precyzyjnie wykonane przez miejscowych rzemieślników, były cenne. Świadczą o tym często spotykane ślady ich napraw, a także stosunkowo małe rozpowszechnienie w najbogatszych nawet grodach.
Wiek XII i tu przynosi wyraźną zmianę, wyrażającą się w dużym upowszechnieniu wyrobów bednarskich wśród mieszkańców podgrodzi. Coraz rzadziej spotykamy też ślady używania do nich drewna cisowego. Dominujące znaczenie uzyskują klepki z drzew iglastych. Naczynia drewniane okazywały się w codziennym użyciu na ogół bardziej trwałe od glinianych. Te ostatnie w XII wieku coraz to bardziej tracą elementy zdobnicze. Widome to ślady wzrostu zamożności mieszkańców ważniejszych podgrodzi i zwiększających się ich potrzeb konsumpcyjnych. Rozwój gospodarki towarowo-pieniężnej i pogłębiająca się specjalizacja pracy przynosi więc korzyści nie tylko możnym, lecz także szerszym warstwom społeczeństwa. W znacznie mniejszym stopniu stały się one jednak udziałem ludności wiejskiej, zależnych chłopów, jak też zamieszkałych z dala od głównych ośrodków wolnych dziedziców.
U progu doby dzielnicowej wzrasta nie tylko zróżnicowanie między kulturą możnych a średnich warstw społeczeństwa, lecz także między obyczajami i upodobaniami mieszkańców głównych ośrodków miejskich i tradycyjnymi nawykami rolników uprawiających niwy położone na polanach leśnych i w odległych zakątkach kraju. Awans gospodarczy i kulturalny nie następuje równomiernie. Przeciwnie, pogłębia zarysowujące się już wcześniej różnice zarówno społeczne, jak regionalne.
Kamienne kościoły i drewniane cerkwie stanowiły u schyłku panowania Bolesława Krzywoustego istotny i dość powszechny element krajobrazu polskiego. Pola i łęgi zajmowały w nim znacznie szersze niż w IX wieku przestrzenie. Nieliczne wczesnomiejskie skupiska osadnicze potrafiły wzbudzić uznanie obcego kupca ciągnącego z karawaną z zachodniej Europy na Ruś, wieści o nich docierały pod błękitne niebo Sycylii. Al Idrisi, geograf arabski pozostający na służbie tamtejszego władcy, w opisaniu świata sporządzonym w latach 1145-1150 na podstawie specjalnie zbieranych informacji, taką oto zanotował opinię swych informatorów o Polsce: „Miasta jej są kwitnące i o licznej ludności”, o Krakowie zaś dodał, że jest „miastem pięknym i wielkim, o wielu domach i mieszkańcach, targach, winnicach i ogrodach”.
Nadal przecież puszcze i lasy przeważały nad przestrzeniami otwartymi. Kilka większych i parę dziesiątków małych wczesnomiejskich zespołów osadniczych, gdzie dominowały grody książęce i dwory możnowładcze nad rozciągającymi się wokół nich osiedlami rzemieślniczo-kupieckimi, nie skupiało więcej niż 2-3% ludności Polski. Kraj pozostawał wiejski i leśny. Stare ryty praktyk magicznych czy ofiarnych powtarzano nadal, niekiedy nawet w bezpośrednim pobliżu kościołów.
Tak na przykład w odkopanej na grodzisku łęczyckim dwunastowiecznej studni odnaleziono drewniane figurki phallusa – męskiego członka. Na jednej z nich kilkunastoma cięciami noża zaznaczono twarz, przedstawioną w sposób uproszczony, lecz wyrazistą do dziś. Poniżej zarysowano prostymi liniami łańcuchy zwisające z ramion, a między nimi krzyż. Nie jest to ślad swawolnych zabaw wojaków grodowych ani potajemnej zniewagi jakiegoś wpływowego duchownego, który rezydował w odległym o kilkadziesiąt kroków opactwie. Znaleziska te są śladami rytów tradycyjnych, których celem najbardziej pierwotnym było symboliczne zapłodnienie ziemi, by przynosiła obfite plony. We wczesnym średniowieczu obrzędy te, wykonywane przez grupy rodzinno-rodowe, sąsiedzkie czy też rówieśnicze służyć miały także zapewnieniu pomyślności tej grupie. Jeśli łęczycki snycerz połączył symbol pogański i chrześcijański, to w odczuciu odprawiających nad łęczycką studnią starożytny zabieg magiczny połączenia to nie budziło wrażenia sprzeczności.
Od nowego, tworzącego się w X-XII wieku świata społeczeństwa klasowego, organizacji państwowej, religii uniwersalnej, wiodły wstecz wielorakie powiązania z dawnymi światami społeczeństw plemiennych, z ich partykularyzmem ideologicznym i religijnym. Powiązania te bynajmniej nie zostały zerwane w czasie wielkiej przemiany: wyodrębnienia się rządzących i rządzonych w przeciwstawne sobie klasy, zjednoczenia drobnych plemion w wielkie państwo, wejścia formującej się Polski w krąg cywilizacji europejskiej. Dawne obyczaje i dawne wierzenia nagle nie zanikły. Zniszczono jedynie ich najważniejsze zewnętrzne oznaki: połamano kamienne, drewniane słupy i posągi, nieraz wrzucano je w wodę bądź w bagno. Szczęśliwym trafem odkrywa się je na dnach jezior i rzek, by otoczone opieką ukazywały nam w muzeach swą prymitywną piękność, ułatwiały rekonstrukcję przeszłości, której ślady są nieliczne i niejasne.
Wierzenia religijne, zabiegi magiczne, opowieści baśniowe czasów pogańskich i plemiennych przenikały całokształt niemałej ówczesnej wiedzy praktycznej i stanowiły moralną sankcję norm życia społecznego. Były to treści tak silnie zakorzenione, że nie mogło być mowy o ich gwałtownym wyrugowaniu. Zrytualizowane chrześcijaństwo X-XI wieku zadowalało się niszczeniem zewnętrznych oznak kultu pogańskiego, wprowadzaniem zakazów i nakazów dotyczących mszy i postów, budową kościołów po grodach i przy nowo tworzonych targach.
Już jednak w końcu XI wieku, nie bez współudziału nowych środowisk kościelnych, a przede wszystkim pod wpływem powstania ludowego lat trzydziestych, poczęto na dawnych miejscach kultowych i świętych, które ludność okoliczna otaczała wciąż opieką, wznosić kościoły, by przyciągać do nich zwolenników dawnej wiary. M. in. wzniesiono klasztory na Ślęży i Łyścu. Prowadziło to powoli do łączenia się obrzędów pogańskich i chrześcijańskich w jedną niezbyt spójną całość. Tak na przykład opat świętokrzyski skarżył się jeszcze w XIV wieku, że noc Zielonych Świątek obchodzono pod murami klasztoru z ogniami, śpiewami i pląsami, w czym od dawna dostrzeżono przeżytki wiosennych uroczystości pogańskich, odprawianych niewątpliwie na tej górze w VIII-X wieku.
Przemiany społeczne i kulturalne X-XI stulecia nie dotknęły ani struktury rodziny, która po czasy nowożytne zachować miała taki sam charakter, jaki cechował ją w początkach średniowiecza, ani podstawowych przejawów kultury materialnej: rolniczo-hodowlanych, łowieckich czy rzemiosł domowych. Trwać więc musiały nadal zabiegi magiczne związane z codziennymi zajęciami produkcyjnymi, trwać musiały obyczaje, które sankcjonowały i sakryfikowały strukturę rodzinną.
Nie sposób było się wyrzec pogańskich przodków, pamięć o nich powoli zanikała. W obrębie panującej dynastii umiano w początkach XII wieku wyliczyć imiona przodków jeszcze z IX stulecia, aż trzech pogańskich pokoleń poprzedzających Mieszka I. W każdej zaś rodzinie trwała pamięć co najmniej o imieniu pradziada. Tylko ci, którzy zerwali z rodziną, by wyzwolić się spod władzy ojca, chętnie zapominali imion przodków, bo nie mogli ani nie musieli składać im ofiar z końcem jesieni czy z nastaniem wiosny. Jeszcze w XIV i XV wieku gromili kaznodzieje swych słuchaczy, aby „nie palili ognisk-gromadek, gorejących ku pamięci dusz ich bliskich... Mówią – wyjaśniał kaznodzieja – że dusze przybywają do tego ognia i się przy nim ogrzewają”. Ogniska takie gorzały w XII wieku w całym kraju, a światło ich rzucało odblask na katedry, opactwa, pałace monarsze.
Zachowywanie obyczaju przodków powszechnie pochwalano. O przedwcześnie zmarłym młodzieńczym Mieszku, synu Bolesława Śmiałego, z pochwałą pisze pierwszy polski kronikarz: „młodzieniaszek gołowąsy a piękny, tak obyczajnie się prowadził i tak rozumnie, tak przestrzegał starego obyczaju przodków, że cały kraj z dziwnym afektem upodobał go sobie. Lecz wrogi pomyślności śmiertelników los w boleść zamienił wesele i podciął nadzieję pokładaną w jego zacności, w kwiecie wieku. Mówią bowiem, że pewni rywale, obawiając się, by krzywdy ojca nie pomścił, zgubili trucizną chłopaka wielkich zdolności; niektórzy zaś, którzy z nim pili, zaledwie uszli niebezpieczeństwa śmierci.” Więzy zresztą rodzinne i rytualne, ich umocnienie oraz uświęcenie, tak wywodzące się z zamierzchłej przeszłości pogańskiej, jak i nowe, przekazywane przez Kościół, bywały zbyt słabe, by powstrzymać chęć panowania, ambicje osobiste. Jeśli należąc do grupy kierowniczej nie okazywało się tej ambicji, to traciło się szacunek członków własnego środowiska społecznego, często zaś poważanie szerszego ogółu.
Szacunek dla dawnego obyczaju przodków nie przeszkadzał jednak, by przejmować z Zachodu coraz to nowe zwyczaje, jak choćby pasowanie rycerskie, o czym pisał tu T. Lalik. Szybko też nowe przyswojenia obyczajowe traktowano jak dawne i własne, nie wahając się nazywać owej dość pstrej mieszaniny dawnych tradycji z najnowszymi zapożyczeniami zwyczajem rodzimym, polskim. Tak też odczuwali go obcy, wykazywać więc musiał cechy swoiste, wyróżniające, głównie w sferze trybu życia dworskiego i możnowładczego, o którym posiadamy niejakie informacje.
Formy obowiązujące na polskich dworach różniły się od tych, jakie w XI czy początkach XII wieku występowały u sąsiadów. O królu węgierskim Władysławie Świętym, który jako siostrzeniec Kazimierza Odnowiciela spędził dzieciństwo i młodość na polskim dworze, mówiono ówcześnie, że „ten Władysław od dzieciństwa chowany był w Polsce i stał się niejako Polakiem pod względem obyczajów i życia”.
Opis romańskich kościołów ukazał już, że ich ukształtowanie służyło niejednokrotnie wywyższeniu monarchy i możnowładców. Rozszerzało się też na pewno pole penetracji Kościoła niekiedy w daleką głuszę wiejską gdzie wznoszono kościółki prymitywne bądź drewniane cerkiewki. O jednej z nich, stojącej w Spicymierzu i stanowiącej własność arcybiskupów gnieźnieńskich, posiadamy dość dobrą, choć zupełnie przypadkową informację.
Gdy około 1108 roku przebywał w niej przejazdem lub w związku z kościelną wizytacją arcybiskup Marcin, napadli na kościółek spicymierski Pomorzanie. „Wtedy zaś arcybiskup, ksiądz i archidiakon, zatrwożeni, zmuszeni byli już zwątpić w życie doczesne. Jaką bowiem znaleźć radę, co czynić, dokąd uciekać? Broni żadnej, służba nieliczna, wróg w bramie.” W słowach kronikarza widać plastycznie osamotnienie kościółka wśród z rzadka rozsianych wiejskich zagród, szerokich błoni nadwarciańskich i gajów, którymi Pomorzanie podeszli pod sam prawie kościółek otoczony niewielką palisadą.
Jaki zakres wykształcenia reprezentowali księża osadzeni przy owych kościółkach, co wynieśli ze szkół katedralnych lub szkół przy większych kanoniach? Czym żyli i o czym pouczali swych sąsiadów-rycerzy i opolników, służebnych ministeriałów i książęcych włodarzy, nie tylko w niedzielę, w kościele, lecz w codziennej rozmowie, często w tabernie przy piwie lub miodzie?
Obcy przybysz, wysoce wykształcony stylista i autor pierwszej Kroniki polskiej, z wyrozumiałością pisał o „pewnej jeszcze prostocie wiary” w kraju, który go przygarnął. Owa „prostota wiary” cechowała na pewno olbrzymią większość duchowieństwa w Polsce początków XII wieku. Kapelanowi książęcemu niezbyt wypadało pisać o nieuctwie, braku znajomości przepisów kościelnych poza najbardziej podstawowymi. Legat papieski Walo, wielce zasłużony dla początków przebudowy organizacyjnej Kościoła polskiego w zaraniu XII wieku zmuszony był przecież „dwóch biskupów złożyć z godności, przy czym nie pomogła ani prośba, ani zapłata”, jak o tym współcześnie zanotowano z rozbrajającą szczerością. Domyślamy się, że jednym z tych biskupów był Czesław, biskup krakowski, którego imię niedwuznacznie ukazuje jego polskie pochodzenie.
Ci polscy biskupi i opaci często lepiej umieli władać mieczem niż odprawiać mszę. Nie było to jednak niczym szczególnym w ówczesnym świecie, nawet w krajach od wielu wieków już chrześcijańskich. Nic więc dziwnego, że nie tylko tolerowali, lecz niekiedy i sami chętnie patrzyli na dawne obyczaje i ryty pogańskie, także w swym życiu rodzinnym. Wielu z nich bowiem miało żony i dzieci. Przy stole rodzinnym modlitwa mieszała się wtedy z nawykowymi ruchami, które odegnać miały złe moce.
Przyczyniało się do tego ówczesne traktowanie bóstw i duchów pogańskich jak mocy realnie istniejących, będących dla olbrzymiej większości duchowieństwa po prostu diabłami. Dla ich ujarzmienia liturgia chrześcijańska znała rozmaite zabiegi. Pierwszy i jedyny biskup kołobrzeski kazał wielkie kamienie namaścić świętymi olejami, a następnie wrzucić je w morze, by wyrwać morskie otchłanie spod władzy bóstw pogańskich, które uważał za demony. Duchowni odprawiali modły przed pojedynkami sądowymi, próbami ognia i wody, mającymi ukazać winę oskarżonego lub jej brak.
Zwracaliśmy już w początkowej partii tej książki uwagę, że kultura pogańskiej Polski Mieszka I przedstawiała ten sam typ wzorów postępowania i postaw społecznych, który dominował wówczas w zachodniej Europie, choć formy kulturowe, zakres praktycznej wiedzy i sposób jej religijnej interpretacji były różne.
Stało się to zasadniczą podstawą wejścia Polski w krąg cywilizacji zachodnioeuropejskiej, pozwoliło na przyswojenie zachodnioeuropejskich technik produkcyjnych, zwyczajów konsumpcyjnych, obyczajów społecznych, na ich zjednoczenie się z rodzimą tradycją kulturalną, przekształcaną pod wpływem zmian w strukturze społecznej i modelu ekonomiki naszego kraju.
Ów uwarunkowany przemianami społecznymi i gospodarczymi proces łączenia się elementów różnych kręgów kulturowych i przenikania wzajemnego różnych postaw życiowych prowadził w XI i XII wieku do kształtowania się pierwocin polskiej kultury. Jej istotną cechą był synkretyzm – spojenie zjawisk różnego pochodzenia w całość o chwiejnej równowadze wewnętrznej między sprzecznymi normami i tendencjami rozwojowymi. W ramach monarchii wczesnopiastowskiej nie został jednak w pełni osiągnięty ów najwyższy stopień przyswojenia obcych wzorów, jakim jest zastosowanie ich we własnej twórczości artystycznej.
Pierwsze nieśmiałe tego próby to wprowadzenie na przełomie XI i XII wieku motywów romańskiej sztuki monumentalnej w zdobnictwie przedmiotów użytkowych. Dopiero jednak od połowy XII stulecia rozwinąć się miała szerzej własna twórczość artystyczna i historiograficzna o wyraźnej tendencji politycznej, korzystająca już w pełni z arsenału sposobów, techniki i symboli przyswojonych, by wyrazić w nich własne treści ideologiczne i estetyczne, poglądy i upodobania indywidualne oraz środowisk, do których polscy twórcy należeli.
Wysiłek sześciu pokoleń: od Mieszka I po Bolesława Krzywoustego, położył podwaliny pod tę twórczość polską drugiej połowy XII wieku; jej ukoronowaniem na przełomie XII i XIII stulecia stać się miała Kronika Kadłubka, dzieło wielkiej erudycji, świadczące o dobrym opanowaniu stylistyki dwunastowiecznej, lecz przede wszystkim wynik przemyśleń autora, wyraz jego dążności politycznych i osiągnięć naukowych wyrastających z zainteresowań środowisk polskiego duchowieństwa i możnowładztwa schyłku XII stulecia.
Zapewne wrastanie Polski w nowy świat tworzącej się Europy dokonywało się z wyraźnym marnotrawstwem sił i środków. Lecz rozrzutność ta cechowała cały ówczesny krąg zachodnioeuropejski. Przyniosła zaś ona – także w Polsce – efekty dziś jeszcze wyczuwalne.
Zgodnie z życzeniem Czytelników wskazówki bibliograficzne uległy rozbudowaniu. Nie stanowią one jednak pełnej bibliografii omawianego przedmiotu. Postęp bowiem badań historycznych na przestrzeni ostatniego półwiecza sprawił, że nie wszystkie nawet nazwiska wybitnych historyków zostały uwzględnione. Ich prace świadczące o ciekawych niejednokrotnie pomysłach zaliczyć dziś wypada do dziejów historiografii, nie są natomiast zupełnie lub w niewielkim stopniu przydatne dla zrozumienia omawianego w niniejszej pracy procesu dziejowego.
Czyniąc zadość postulatom Czytelników, podaną niżej bibliografię przedstawiamy w układzie rzeczowym. Rozpoczynamy od przeglądu wydawnictw źródłowych, których teksty w językach oryginału figurują w poniższych publikacjach: Monumenta Poloniae Historica – Pomniki dziejów Polski, 6 tomów, Lwów 1864 i nn., reedycja fototypiczna, Warszawa 1960-196l. Seria II tegoż wydawnictwa ukazuje się od roku 1946 początkowo nakładem Polskiej Akademii Umiejętności, potem Instytutu Historii PAN. W obu tych seriach przeważają źródła opisowe. Natomiast przegląd źródeł aktowych wraz z dotyczącą ich bibliografią znajdzie Czytelnik w książce Zofii Kozłowskiej-Budkowej Repertorium polskich dokumentów doby piastowskiej, t. 1, do końca XII wieku, Kraków 1937. Zestawienie zabytków architektonicznych podaje Zygmunt Świechowski, Budownictwo romańskie w Polsce – Katalog zabytków, Wrocław 1963, a znanych nam okazów współczesnych monet Marian Gumowski, Corpus numorum Poloniae, t. 1, Monety X i XI wieku, Kraków 1939 oraz Stanisław Suchodolski, Monety polskie X/XI w. (Mieszko I i Bolesław Chrobry), „Wiadomości Numizmatyczne” 1967, z. 2/3.
Użyteczne dla większości Czytelników będą tłumaczenia na język polski tekstów źródłowych, a mianowicie:
Anonim tzw. Gall, Kronika polska, tłum. R. Głodzkiego, Kraków 1923, n. M. Pleai, Wrocław 1966.
Piśmiennictwo czasów Bolesława Chrobrego, wyd. K. Abgarowicz i J. Karwasińska, Warszawa 1965.
Relacja Ibrahima ibn Jakuba z podróży do krajów słowiańskich w przekazie al Bekriego, wyd. T. Kowalskiego, Kraków, 1946.
Kronika Thietmara, tłum. M. Z. Jedlickiego, Poznań 1958,
Żywoty Konstantyna i Metodego, wyd. T. Lehr-Spławińskiego, 1969.
Kosmasa Kronika Czechów, tłum. M, Wojciechowskiej, Warszawa 1968.
Powieść minionych lat, tłum. Fr. Sielickiego, Wrocław 1968.
Helmolda Kronika słowiańska, tłum. J. Papłońskiego, Warszawa 1862.
Tadeusz Lewicki, Polska i kraje sąsiednie w świetle „Księgi Rogera” geografia arabskiego XII w., t. I, Kraków 1945.
Najdawniejsze zabytki języka polskiego, opr. W. Taszycki, Wrocław 1951.
Zagadnienia ogólne dotyczące omawianej epoki znajdują odbicie w wymienionych niżej publikacjach:
Tadeusz Manteuffel, Średniowiecze, Warszawa 1968.
Benedykt Zientara, Powszechna historia średniowiecza Warszawa 1970.
Historia Polski, t. I, cz. I, pod redakcją H. Łowmiańskiego, Warszawa 1957, wyd. Instytut Historii PAN.
Materiały sesji PAN poświęconej początkom państwa polskiego opublikowane w „Kwartalniku Historycznym” 1960, z. 4.
Początki Państwa Polskiego. Księga Tysiąclecia, 2 tomy, Poznań 1962.
Henryk Łowmiański, Początki Polski (zwłaszcza tomy III-V), Warszawa 1963 nn.
Słownik starożytności słowiańskich (w trakcie publikacji), Wrocław-Warszawa-Kraków t. 1 i nn.
Polski Słownik Biograficzny (w trakcie publikacji), Kraków 1935 i nn.
Oswald Balzer, Genealogia Piastów, Kraków 1896.
Gerard Labuda, Początki państwa polskiego w historiografii polskiej i niemieckiej, w: Stosunki polsko-niemieckie w historiografii, cz. I, pod red. J. Krasuskiego, G. Labudy, A. W. Walczaka, Poznań 1974.
Dzieje polityczne przeważają w opracowaniach niżej wymienionych autorów:
Janusz Bieniak, Państwo Miecława, Warszawa 1963.
Danuta Borawska, Kryzys monarchii wczesnopiastowskiej w latach trzydziestych XI wieku, Warszawa 1984.
Andrzej Feliks Grabski, Bolesław Chrobry, Warszawa 1964.
Roman Grodecki, Zbigniew książę polski w: Studia staropolskie. Księga pamiątkowa ku czci Aleksandra Brucknera, Kraków 1927.
Tadeusz Grudziński, Bolesław Szczodry. Toruń 1953.
Stanisław Kętrzyński, Polska X-XI wieku Warszawa 1961.
Gerard Labuda, Studia nad początkami Państwa Polskiego, Poznań 1946.
Karol Maleczyński, Bolesław III Krzywousty, Wrocław 1946.
Tadeusz Manteuffel, Jeszcze w sprawie regestu „Dagome iudex” w: Księdze ku czci Kazimierza Tymienieckiego, Poznań 1970.
Stanisław Trawkowski, Jak powstawała Polska, wyd. V, Warszawa 1989.
Tadeusz Wojciechowski, Szkice historyczne XI wieku, wyd. IV, Warszawa 1974.
Zygmunt Wojciechowski, Polska nad Wisłą i Odrą X wieku, Katowice 1939.
Historię państwa i prawa oraz dzieje gospodarcze i społeczne znajdzie Czytelnik omówione w poniższych pracach:
Stanisław Arnold, Z dziejów średniowiecza, Warszawa 1968.
Karol Buczek, Książęca ludność służebna w Polsce wczesnofeudalnej, Wrocław 1958.
Juliusz Bardach, U podstaw polskiej państwowości, „Państwo i Prawo”, nr 4/5.
Juliusz Bardach, Historia państwa i prawa, tom I, do połowy XV w., wyd. 11, Warszawa 1964.
Karol Buczek, Ziemie polskie przed tysiącem lat. Zarys geograficzno-historyczny, Wrocław-Kraków 1980.
Roman Grodecki. Polska Piastowska, Warszawa 1989.
Ryszard Kiersnowski, Początki pieniądza polskiego, Warszawa 1962.
Tadeusz Lalik, Organizacja grodowo-prowincjonalna w Polsce XI i początków XII wieku. Studia z dziejów osadnictwa t. V, Wrocław 1967,
Tadeusz Lalik, Radło i źreb, w: „Z polskich studiów slawistycznych”, seria III Historia, Warszawa 1968.
Zofia Podwińska, Technika uprawy roli w Polsce średniowiecznej, Wrocław 1962.
Zofia Podwińska, Zmiany form osadnictwa miejskiego na ziemiach polskich we wcześniejszym średniowieczu, Wrocław 1971.
Michał Sczaniecki, Nadania ziemi na rzecz rycerzy w Polsce do końca XIII wieku, p#ig# 1938.
Stanisław Smolka, Mieszko Stary i jego wiek t. II, Warszawa 1959.
Stanisław Suchodolski, Mennictwo polskie w XI i XII wieku, Wrocław 1973.
Stanisław Trawkowski, Geneza regionu kaliskiego, w „Studia z dziejów Kalisza”, t. III, 1962.
Kazimierz Tymieniecki, Społeczeństwo Słowian Lechickich (Ród i plemię), Lwów 1928.
Kazimierz Tymieniecki, Pisma zebrane, Warszawa 1956.
Zygmunt Wojciechowski, Państwo polskie w wiekach średnich. Dzieje ustroju, wyd. II, Poznań lg#g.
Historią kultury zajmują się:
Aleksander Bruckner, Dzieje kultury polskiej, t. I, wyd. 11, Warszawa 1958.
Zofia Budlflowa, Początki polskiego rocznikarstwa, „Studia Źródłoznawcze” II, 1958.
Aleksander Gieysztor, Podstawy społeczne i treści ideowe kultury z wcześniejszego średniowiecza polskiego, w: IX Powszechny Zjazd Historyków Polskich, Historia kultury średniowiecznej w Polsce, II, Warszawa 1964.
Marian Friedberg, Kultura polska a niemiecka, 2 tomy, Poznań 1946.
Gerard Labuda, Święty Wojciech w literaturze i legendzie średniowiecznej, w: Św. Wojciech 997-1947, Gniezno 1947.
Witold Hensel, Polska przed tysiącem lat, Wrocław 1960.
Tadeusz Lalik, Uwagi o finansowaniu, budownictwa murowanego w Polsce do początku XIII w., „Kwartalnik Historii Kultury Materialnej”, t. XV, 1967.
Marian Plezia, Wejście Polski w orbitę kultury łacińskiej, „Meander” t. XV, 1960.
Pochodzenie polskiego języka literackiego, „Studia Staropolskie”, t. III, pod red. K. Budzyka, Wrocław 1956.
Sztuka polska przedromańska i romańska do schyłku XIII wieku, pod red. M. Walickiego, Warszawa 1971 (przedstawienia syntetyczne pióra A. Gieysztora, M. Walickiego, J. Zachwatowicza; opisy ważniejszych dzieł, 1263 ich fot. i 123 ryc.; bibliografia obejmująca 2864 pozycje).
Adam Vetulani, Krakowska biblioteka katedralna w świetle swego inwentarza z roku 1110, „Slavia Antiqua”, t. IV, 1953.
Dziejom wierzeń religijnych i Kościoła są poświęcone poniżej wymienione prace:
Włodzimierz Antoniewicz, Religia dawnych Słowian, w: Religie świata, Warszawa 1957.
Aleksander Bruckner, Mitologia polska. Studium porównawcze, Warszawa 1924.
Jerzy Dowiat, Chrzest Polski, wyd. VI, Warszawa 1969.
Jerzy Dowiat, Historia Kościoła katolickiego w Polsce (do połowy XV w.), Warszawa 1968.
Jerzy Dowiat, Pogański obraz świata a przyczyny chrystianizacji Słowian, w: Wieki średnie... Prace ofiarowane T. Manteufflowi, Warszawa 1962.
Kościół w Polsce, t. I: Średniowiecze, pod red. J. Kłoczowskiego, Kraków 1966.
Stanisław Urbańczyk, Religia pogańskich Słowian, Kraków 1947.
Jerzy Zathey, Z dziejów kultu św. Idziego w Polsce, „Życie i Myśl”, t. II, 1951