Swarup Vikas Kto wygra miliard

VIKAS SWARUP

KTO WYGRA MILIARD?

Moim rodzicom

Winodowi i Indrze Swarupom

oraz memu zmarłemu dziadkowi

Shri Jagadishowi Swarupowi

PROLOG

Z


ostałem aresztowany. Za to, że wygrałem teleturniej. Przyszli po mnie późną nocą, kiedy spały już nawet bezpańskie psy. Wyważyli drzwi, skuli mnie kajdankami i zaprowadzili do cze­kającego dżipa z migającym czerwonym kogutem.

Nie było żadnych głośnych protestów. Z chaty nie wyjrzał ani je­den z mieszkańców. Gdy mnie aresztowano, zahukała tylko stara so­wa siedząca na gałęzi tamaryndowca.

W Dharavi aresztowania są czymś tak powszednim jak kieszon­kowcy w miejskiej kolejce. Nie ma dnia, by policjanci nie zabrali na posterunek jakiegoś nieszczęśnika. Czasem muszą używać siły, kiedy aresztowani drą się wniebogłosy i wierzgają. Inni spokojnie przyj­mują swój los. Jak gdyby się spodziewali, może nawet czekali na po­licję. Dla nich przyjazd dżipa z czerwonym kogutem to chwila wiel­kiej ulgi.

Myśląc o tym z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że może powinienem drzeć się wniebogłosy i wierzgać. Wykrzyczeć swoją niewinność, zrobić awanturę, poruszyć sumienia sąsiadów. Chociaż pewnie nic bym tym nie wskórał. Gdyby nawet udało mi się obudzić jakichś sąsiadów, nikt nie kiwnąłby palcem w mojej obro­nie. Oglądaliby widowisko zaczerwienionymi od snu oczami, skwi­towaliby wydarzenie jakimś banałem w rodzaju „No i przyszła kolej na następnego", a potem, ziewając, wróciliby do łóżek. Moje znik­nięcie z największego slumsu Azji w niczym nie zmieniłoby ich ży­cia. Rankiem znów będzie ta sama kolejka po wodę, a potem co­dzienna szamotanina, byle tylko zdążyć na pociąg o wpół do ósmej.

Nikt nie zadałby sobie trudu, by spróbować ustalić, dlaczego mnie aresztowano. Zresztą gdy dwaj policjanci wpakowali się do mojej chatki, ja też nie zastanawiałem się nad przyczyną najścia. Kie-

7

dy człowiek istnieje „nielegalnie", gdy żyje na skraju nędzy w miej­skiej dżungli, gdzie walczy o każdy centymetr przestrzeni dla siebie i nawet do kibla musi stać w kolejce, aresztowanie staje się czymś nieuniknionym. Człowiek przywyka do myśli, że pewnego dnia zo­baczy nakaz z wypisanym na nim swoim nazwiskiem i wsiądzie do dżipa z migającym czerwonym kogutem.

Niektórzy powiedzą pewnie, że się doigrałem, bo zachciało mi się bawić w teleturniej. Pogrożą mi palcem i przypomną o przestro­gach starszych mieszkańców Dharavi, którzy powtarzają, że nie wol­no przekraczać linii oddzielającej bogatych od biednych. Zresztą po co kelner bez grosza przy duszy miałby brać udział w teleturnieju sprawdzającym wiedzę? Mózg nie jest organem, którego wolno nam używać. Mamy używać tylko rąk i nóg.

Gdyby tylko mogłi zobaczyć, jak odpowiadałem na te wszystkie py­tania. Po swoim występie może zyskałbym w ich oczach trochę uzna­nia. Szkoda, że programu jeszcze nie pokazano w telewizji. Ale już krą­ży plotka, że coś wygrałem. Niby na loterii. Gdy dowiedzieli się o tym inni kelnerzy, postanowili wydać przyjęcie w restauracji na moją cześć. Śpiewaliśmy, tańczyliśmy i piliśmy do późnej nocy. Po raz pierwszy nie jadłem na kolację nieświeżych dań od Ramziego. Zamówiliśmy biryani z kurczaka i kebaby seekh z pięciogwiazdkowego hotelu przy Marinę Drive. Trzęsący się ze starości barman zaoferował mi rękę swojej cór­ki. Nawet zrzędliwy zwykle szef uśmiechał się do mnie pobłażliwie i wreszcie postanowił wypłacić mi zaległą pensję. Tego wieczoru nie nazywał mnie parszywym draniem. Ani wściekłym psem.

Teraz słyszę od Godbole'a jeszcze gorsze wyzwiska. Siedzę po tu-recku w celi o rozmiarach trzy na dwa metry, z zardzewiałymi me­talowymi drzwiami i kwadratowym okratowanym okienkiem, przez które wpada słońce. W snopie światła widać unoszący się w powie­trzu kurz. W areszcie panuje wilgotny skwar. Nad spleśniałą resztką przejrzałego owocu mango, który leży rozgnieciony na kamiennej posadzce, brzęczą muchy. Na moją nogę wspina się z mozołem smutny karaluch. Zaczynam być głodny. Burczy mi w brzuchu.

Mówią mi, że niedługo znów zostanę zabrany do sali przesłu­chań, gdzie będą mnie męczyć już drugi raz od aresztowania. Po nie­skończenie długim oczekiwaniu zjawia się moja eskorta. To inspek­tor Godbole we własnej osobie.

Godbole nie jest zbyt stary - ma czterdzieści kilka lat. Łysieje, a w jego okrągłej twarzy uwagę zwracają podkręcone wąsy. Chodzi ciężkim krokiem, kołysząc wydatnym brzuchem wystającym znad paska spodni khaki.

8

- Cholerne muchy - klnie, próbując trzepnąć jedną, która krąży
wokół jego twarzy. Chybia.

Inspektor Godbole nie jest dziś w dobrym humorze. Dokuczają mu muchy. Męczy go upał. Na jego czole lśnią strużki potu. Inspek­tor ociera je rękawem koszuli. Przede wszystkim jednak irytuje go moje imię i nazwisko.

- Ram Mohammad Thomas - co to za bezsens? Skąd ta religijna
mieszanka? Matka nie mogła się zdecydować, kto jest twoim ojcem?

- słyszę. Nie pierwszy raz.

Puszczam obelgę mimo uszu. Już się uodporniłem.

Przed salą przesłuchań prężą się na baczność dwaj policjanci

- znak, że w środku jest ktoś ważny. Rano żuli paan i opowiadali
sobie sprośne dowcipy. Godbole dosłownie wpycha mnie do po­
mieszczenia, gdzie pod ścienną tablicą, na której wywieszono listę
wszystkich porwań i morderstw, jakie popełniono w ciągu całego
roku, stoi dwóch mężczyzn. Poznaję jednego z nich. Tego z długimi
włosami jak u kobiety - albo gwiazdy rocka - który podczas nagra­
nia teleturnieju przekazywał prezenterowi instrukcje przez mikro­
fon. Drugiego mężczyzny, białego i zupełnie łysego, nigdy nie wi­
działem. Ma na sobie jasnofioletowy garnitur i jaskrawopomarań-
czowy krawat. W taki okropny upał tylko biały mógł się ubrać
w garnitur i krawat. Jego strój przywodzi mi na myśl pułkownika
Taylora.

Wentylator pod sufitem wiruje na pełnych obrotach, ale i tak ma się wrażenie, jakby w pozbawionej okien sali nie było powietrza. Żar bije z bielonych ścian i zastyga uwięziony pod niskim drewnia­nym sufitem. Długa cienka belka dzieli pomieszczenie na dwie rów­ne części. Umeblowanie sali składa się z ustawionego pośrodku odrapanego stołu i trzech krzeseł. Tuż nad stołem z drewnianej bel­ki zwisa lampa z metalowym kloszem.

Godbole przedstawia mnie białemu tonem konferansjera cyr­kowego, który zapowiada pojawienie się na arenie jego ulubione­go lwa.

- Oto Ram Mohammad Thomas.

Biały osusza czoło chustką i patrzy na mnie, jak gdybym był mał­pą jakiegoś nieznanego gatunku.

- A więc to jest nasz słynny zwycięzca! Muszę przyznać, że wy­
gląda na trochę starszego, niż sądziłem.

Próbuję odgadnąć, skąd pochodzi, po jego akcencie. Brzmi w nim ten sam nosowy ton, jaki słyszałem u tłoczących się w Agrże bogatych turystów z dalekich miast, takich jak Baltimore i Boston.

9

Amerykanin sadowi się na krześle. Ma ciemnoniebieskie oczy i różowy nos. Zielonkawe żyłki na jego czole wyglądają jak cieniut­kie gałęzie.

- Witam - mówi do mnie. - Nazywam się Neil Johnson. Repre­
zentuję NewAge Telemedia, firmę, która udziela licencji na teletur­
niej. To jest Billy Nanda, producent.

Milczę. Małpy nie mówią. Zwłaszcza po angielsku. Amerykanin zwraca się do Nandy.

Powietrze przeszywa ryk zbliżającej się syreny. Do sali wpada po­licjant i szepcze coś do Godbole'a. Inspektor wybiega i po chwili wraca w towarzystwie niskiego korpulentnego mężczyzny ubranego w policyjny mundur oficera wysokiej rangi. Godbole posyła Johnso­nowi promienny uśmiech, ukazując żółte zęby.

- Panie Johnson, przyjechał sahib komisarz.
Johnson wstaje.

- Dziękuję, że pan przyjechał, komisarzu. Poznał pan już chyba
Billy'ego.

Komisarz kiwa głową.

-KWM?

10

- Był uczestnikiem piętnastego odcinka w zeszłym tygodniu.
-I?

Johnson milknie.

- Czy ja i Billy możemy z panem porozmawiać na osobności?

Komisarz daje Godbole'owi znak, by wyszedł. Inspektor spoglą­da na mnie spode łba i opuszcza salę przesłuchań. Ja zostaję, ale nikt nie zwraca na mnie uwagi. Jestem tylko kelnerem. A kelnerzy nie znają angielskiego.

w rzucie kostką. Musimy się trzymać scenariusza. A zgodnie z przy­jętym przez nas scenariuszem główna wygrana miała paść po co naj­mniej ośmiu miesiącach, kiedy inwestycje zwrócą się dzięki zyskom z reklam. Ale nasze plany pokrzyżował ten Thomas. Komisarz kiwa głową.

Nanda podchodzi do mnie, przeczesując palcami bujne włosy. Zwraca się do mnie w hindi.

- Panie Ramie Mohammadzie Thomas, jeżeli istotnie jest pan na
tyle błyskotliwy, by wygrać nasz teleturniej, bylibyśmy wdzięczni,
gdyby zechciał pan to udowodnić, startując w jeszcze jednym krót­
kim quizie. Zadam panu kilka prostych pytań. Prawie każda prze­
ciętnie inteligentna osoba potrafi na nie odpowiedzieć. - Sadza mnie
na krześle, - Jest pan gotów? Oto pytanie numer jeden. Jak nazywa
się waluta obowiązująca we Francji? Do wyboru ma pan cztery od­
powiedzi: a) dolar, b) funt, c) euro, d) frank.

Milczę. Nagle otwarta dłoń komisarza wystrzela w kierunku mo­jej twarzy i mocno uderza mnie w policzek.

- Głuchy jesteś, draniu? Odpowiadaj albo złamię ci szczękę -
grozi.

Nanda podskakuje jak obłąkany - albo gwiazda rocka.

12

Nanda zwraca się do komisarza, przechodząc na angielski.

Głód z żołądka przeniósł się do gardła, wywołując zawroty gło­wy. Zginam się wpół i kaszlę.

Johnson, łysy Amerykanin, mierzy mnie ostrym spojrzeniem.

Komisarzowi nagle przychodzi coś do głowy.

- Sądzi pan, że wszczepiono mu do mózgu jakiś układ pamięci?
Johnson wzdycha.

- Chyba naoglądał się pan za dużo filmów science fiction, panie
komisarzu. Nie wiem, co to jest, ale musi nam pan pomóc to zna­
leźć. Nie wiemy, kim był jego wspólnik. Nie wiemy, jakiego systemu
sygnałów używali. Ale jestem stuprocentowo pewien, że chłopak
jest kanciarzem. Musi nam pan pomóc to udowodnić.

13

- Nie myślał pan o tym, żeby go przekupić? - sugeruje z nadzie­
ją w głosie komisarz. - Przypuszczam, że chłopak nawet nie wie, ile
miliard ma zer, i wystarczy wcisnąć mu kilka tysięcy rupii, żeby był
zachwycony.

Mam ochotę wydłubać komisarzowi oczy. Fakt, przed teleturnie­jem nie wiedziałem, ile jest wart miliard. Ale to już historia. Teraz wiem. I jestem gotów zrobić wszystko, żeby zdobyć swoją nagrodę. Ze wszystkimi dziewięcioma zerami.

OdpowiSdź Johnsona dodaje mi otuchy.

- Tego nie możemy zrobić - mówi. - Mógłby nam grozić proces.
Widzi pan, albo chłopak jest prawdziwym zwycięzcą, albo zwykłym
oszustem. Dlatego albo dostanie miliard, albo wyląduje za kratkami.
Trzeciej drogi nie ma. Musi mi pan pomóc wsadzić go za kratki.
Gdyby pan Michajłow musiał w tym momencie wybulić miliard, do­
stałby ataku serca.

Komisarz patrzy Johnsonowi prosto w oczy.

- Rozumiem, na czym polega pański kłopot - cedzi. - Ale jaki ja
mam w tym interes?

Jak na komendę Johnson ujmuje go za ramię i odciąga na bok. Rozmawiają półgłosem. Udaje mi się pochwycić zaledwie dwa słowa: „Dziesięć procent". Komisarz jest wyraźnie przejęty tym, co usłyszał.

- Zgoda, panie Johnson. Sprawa załatwiona. Poproszę Godbo-
le'a.

Zostaje wezwany inspektor.

- Godbole, co udało ci się z niego wyciągnąć? - pyta komisarz.
Godbole posyła mi złowrogie spojrzenie.

Komisarz patrzy pytająco na Johnsona i Nandę.

- Co panowie na to?

Nanda energicznie kręci głową, potrząsając długimi włosami.

- Nie ma mowy. Żadne tortury nie wchodzą w grę. Pogłoska
o aresztowaniu dotarła już do prasy. Jeżeli się dowiedzą, że źle go
traktowano, koniec z nami. Mam już wystarczająco dużo kłopotów,
żeby się jeszcze martwić, czy jakaś cholerna organizacja broniąca
praw człowieka nie pozwie mnie do sądu.

14

Komisarz klepie go w ramię.

- Billy, zaczynasz mówić jak Amerykanie. Nie martw się. God-
bole to zawodowiec. Na ciele chłopaka nie będzie żadnego śladu.

Czuję, jakby mój żołądek zmieniał się w balon wypełniony żół­cią. Mam ochotę zwymiotować. Komisarz szykuje się do wyjścia.

Usiłuję sobie przypomnieć, kto zamordował Mahatmę Gandhie­go, który podobno tuż przed śmiercią powiedział „Och, Ram". Do­brze to pamiętam, bo zawołałem wtedy „To moje imię!". Ale ojciec Timothy wyjaśnił mi spokojnie, że to imię hinduskiego boga, który został skazany na wygnanie i spędził czternaście lat w dżungli.

Tymczasem wraca Godbole, odprowadziwszy komisarza i dwóch mężczyzn. Sapiąc ciężko, zatrzaskuje za sobą drzwi do sali przesłu­chań. Pstryka palcami.

- No dobra, skurwysynu, rozbieraj się!

Każdy por mojego ciała przeszywa ostry, pulsujący ból. Ręce mam przywiązane grubym sznurem do drewnianej belki. Belka znajduje się trzy metry nad podłogą, więc nogi dyndają mi w po­wietrzu i mam wrażenie, jak gdyby odrywały mi się stopy i ręce. Je­stem zupełnie nagi. Żebra sterczą mi jak u głodujących afrykań­skich dzieci.

Godbole dręczy mnie już od ponad godziny, ale wcale nie zamie­rza kończyć. Co mniej więcej pół godziny zmienia narzędzie tortur. Najpierw wepchnął mi w odbyt drewniany kołek. Natarty sproszko­waną chili. Czułem się tak, jakby tyłek przebiło mi rozpalone do bia­łości ostrze. Zakrztusiłem się, z bólu tracąc oddech. Potem włożył mi głowę do wiadra z wodą i trzymał tam, aż mi się zdawało, że za­raz mi wybuchną płuca. Potem łapałem powietrze, parskając wodą. O mały włos się nie utopiłem.

Teraz Godbole trzyma w ręku drut pod napięciem, niby zimny ogień na święto Diwali. Tańczy wokół mnie jak pijany bokser i na­gle rzuca się w moją stronę. Dźga gołym przewodem podeszwę mo-

15

jej lewej stopy. Prąd wstrząsa moim ciałem jak parząca trucizna. Wpadam w gwałtowne konwulsje. Godbole wrzeszczy:

- Gnoju, nie masz mi jeszcze ochoty powiedzieć, jaki numer wy­
ciąłeś w tym programie? Kto ci zdradził odpowiedzi? Gadaj, a zaraz
przestanę cię torturować. Dostaniesz coś ciepłego i pysznego do je­
dzenia. Może nawet będziesz mógł iść do domu.

Dom wydaje się jednak bardzo odległym miejscem. A na myśl o ciepłym posiłku chce mi się wymiotować. Kiedy człowiek długo nic nie je, głód łagodnieje i znika, pozostawiając tylko tępy ból w pustym żołądku.

Zaczyna mnie ogarniać pierwsza fala mdłości. Powoli tracę przy­tomność. Przez gęstą mgłę dostrzegam wysoką kobietę z długimi czarnymi włosami. Wyje wiatr, rozwiewając jej kruczoczarne włosy, które zasłaniają jej twarz przed moimi oczami. Kobieta ma na sobie białe sari z cieniutkiej tkaniny, które łopocze i faluje jak latawiec. Otwiera ramiona i woła:

Godbole znów trzyma w dłoni pióro. Czarne z błyszczącą złotą stalówką. Na czubku lśni kropla niebieskiego atramentu.

- Podpisz zeznanie - rozkazuje inspektor.

Zeznanie jest dość proste. „Ja, Ram Mohammad Thomas, oświad­czam, że 10 lipca brałem udział w teleturnieju «Kto wygra miliard?». Przyznaję się, że oszukiwałem. Nie znałem odpowiedzi na wszystkie pytania. Niniejszym zrzekam się roszczeń do głównej wygranej i ja­kichkolwiek innych nagród. Proszę o wybaczenie. Składam to oświad­czenie z własnej woli, będąc w pełni świadomym swojego czynu i nie ulegając niczyjej presji. Podpis: Ram Mohammad Thomas".

Wiem, że złożenie przeze mnie podpisu na zeznaniu jest tylko kwestią czasu. Długo tego już nie wytrzymam. Zawsze nam po­wtarzano, żeby nie szukać zwady z policją. Biedacy z ulicy tacy jak ja są na szarym końcu łańcucha pokarmowego. Wyżej od nas stoją drobni przestępcy w rodzaju kieszonkowców. Nad nimi są szantażyści i lichwiarze. Potem szefowie gangów. Wyżej wielkie firmy. Ale nad wszystkimi góruje policja. Tylko ona ma instru­menty prawdziwej władzy. I nikt jej nie kontroluje. Kto może być policją policji? Dlatego podpiszę zeznanie. Jeszcze dziesięć, mo-

16

że piętnaście razów. Jeszcze pięć, może sześć wstrząsów elek­trycznych.

Nieoczekiwanie słyszę jakieś zamieszanie pod drzwiami. Krzyki policjantów. Podniesione głosy. Drzwi dygoczą i otwierają się z hu­kiem. Do sali wpada młoda kobieta. Jest szczupła i niewysoka. Ma ładne zęby i ślicznie sklepione brwi. Pośrodku jej czoła widnieje du­ża niebieska bindi. Strój kobiety składa się z białego salwar kameez, niebieskiego szala dupatta i skórzanych sandałków. Jej długie czarne włosy są rozpuszczone. Na ramieniu ma zawieszoną brązową toreb­kę. Przybyła wydaje się pewna siebie i pełna godnośck

Godbole jest tak wytrącony z równowagi, że dotyka przewodem własnej dłoni i wydaje okrzyk bólu. Już ma chwycić intruza za koł­nierz, gdy uświadamia sobie, że to kobieta.

Godbole wygląda na osłupiałego. Do tego stopnia, że nie zauwa­ża, że jestem tak samo osłupiały. Nigdy w życiu nie widziałem tej ko­biety. Nie stać mnie na taksówkę. Nie byłoby mnie stać na adwokata.

Jestem pod wrażeniem. Nie wiedziałem, że adwokaci mają taką władzę nad policją. Trzeba będzie zrewidować pojęcia o łańcuchu pokarmowym.

Nie wiem, kiedy Godbole wrócił, co powiedział adwokatce ani co ona mu powiedziała, bo tracę przytomność. Z bólu, głodu i szczęścia.

17

Siedzę na skórzanej kanapie z kubkiem parującej herbaty w dło­niach. Prostokątne biurko przykrywają rozrzucone papiery. Stoi na nich szklany przycisk i czerwona lampa stołowa. Ściany pokoju są pomalowane na ciemnoróżowo. Na półkach stoją rzędami grube czarne książki ze złotymi literami na grzbietach. Na ścianach wiszą oprawione dyplomy i certyfikaty. W kącie pokoju stoi doniczka z rozrastającą się na boki miesiącznicą.

Wraca Smita, niosąc talerz i szklankę. Czuję zapach jedzenia.

- Na pewno jesteś głodny, więc przyniosłam ci czapati z warzy­
wami i colę. Tylko tyle znalazłam w lodówce.

Chwytam ją za rękę, która jest ciepła i wilgotna.

- Dziękuję - mówię. Wciąż nie wiem, jak się dostała na posteru­
nek policji ani po co. Powiedziała mi tylko, że przeczytała o moim
aresztowaniu w gazetach i jak najszybciej przyjechała. Teraz jestem
w jej domu w Bandrze. Nie pytam jej, kiedy mnie tu przyprowadzi­
ła ani dlaczego. W obliczu cudu nie zadaje się pytań.

Zaczynam jeść. Zjadam wszystkie czapati. Pałaszuję warzywa do ostatniego kawałeczka. Wypijam całą colę. Jem, aż oczy wychodzą mi na wierzch.

Jest już późny wieczór. Najadłem się i zdrzemnąłem. Wciąż jest przy mnie Smita, ale teraz siedzę na przykrytym niebieską narzu­tą dużym łóżku w jej sypialni. Pokój wygląda inaczej niż sypialnia mojej byłej pracodawczyni, gwiazdy filmowej Neelimy Kumari. Zamiast wielkich luster i nagród filmowych na półkach, jest tu dużo książek i duży brązowy pluszowy miś ze szklanymi oczami. Ale tak jak u Neelimy stoi tu telewizor Sony i nawet odtwarzacz DVD.

Smita siedzi obok mnie na skraju łóżka, trzymając w palcach pu­dełko z płytą.

Budzą się we mnie pierwsze wątpliwości. To chyba zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Czyżby kobieta została podstawiona przez łysego Johnsona, żeby wyciągnąć ze mnie dowody mojej wi­ny? Czy mogę jej zaufać?

18

Czas podjąć decyzję. Wyciągam swoją zaufaną jednorupiową mo­netę. Jeśli wypadnie orzeł, będę z nią współpracował. Reszka - dzię­kuję. Rzucam monetę. Orzeł.

-I?

Wyraz niedowierzania na twarzy Smity mówi wszystko. Wybu­cham z żalu i gniewu.

19

odpowiedzi. I założę się, że gdyby jakiś teleturniej poprowadził bie­dak, bogaci nie umieliby odpowiedzieć na ani jedno pytanie. Nie wiem, jaka waluta obowiązuje we Francji, ale mogę pani powie­dzieć, ile jest winien miejscowemu lichwiarzowi Shalini Tai. Nie wiem, jak się nazywał człowiek, który jako pierwszy stanął na Księ­życu, ale mogę powiedzieć, kto pierwszy w Dharavi wyprodukował nielegalną płytę DVD. Potrafiłaby pani odpowiedzieć na te pytania w moim teleturnieju?

- Być może.
Smita kiwa głową.

Głęboko nabieram powietrza.

- Dobrze, obiecuję. Ale gdzie księga, na którą mam przysiąc?
Bhagawadgita, Koran, Biblia, wszystko jedno.

- Nie potrzebuję księgi. Ja jestem twoim świadkiem. A ty moim.
Smita wyjmuje z pudełka błyszczącą płytę i wsuwa do odtwarzacza.

ŚMIERĆ BOHATERA

R


ozległ się trzeci dzwonek. Za chwilę ma się unieść kurtyna z fio­letowego aksamitu. Światła stopniowo przygasają, aż zostają tyl­ko napisy WYJŚCIE palące się w ciemnościach na czerwono jak węg­lowy żar. Sprzedawcy prażonej kukurydzy i napojów zaczynają wy­chodzić. Salim i ja zasiadamy w fotelach.

Po pierwsze, musi pani wiedzieć, że Salim jest moim najlepszym przyjacielem. Po drugie, jest zwariowany na punkcie filmów hindi. Ale nie wszystkich. Tylko tych, w których gra Armaan Ali.

Ludzie mówią, że najpierw był Amitabh Bachchan. Potem Shah-rukh Khan. Teraz jest Armaan Ali. Największy bohater kina akcji. In­dyjski grecki bóg. Idol milionów.

Salim uwielbia Armaana. A dokładniej mówiąc, czci Arma-ana. Jego klitka w chawl* to sanktuarium, wyklejone plakatami przedstawiającymi bohatera w przeróżnych pozach. Armaan w skórzanej kurtce. Armaan na motocyklu. Armaan bez koszuli, obnażający owłosiony tors. Armaan z pistoletem. Armaan na ko­niu. Armaan w basenie otoczony wianuszkiem pięknych dziew­cząt.

Zajmujemy miejsca A21 i A22 w pierwszym rzędzie pierwszego balkonu w kinie Regal w Bandrze. Tak naprawdę nie powinniśmy tu siedzieć. Na biletach, które mam w kieszeni, nie jest napisane „PIERWSZY BALKON, 150 RUPII", ale „PARTER, 25 RUPII". Bi­leter był dziś jednak w dobrym humorze i potraktował nas łaskawie. Powiedział, żebyśmy szli na balkon, bo parter jest praktycznie pusty.

* Chawl - czynszowy budynek dla niezamożnych lokatorów. Na każdym piętrze znaj­duje się od dziesięciu do dwudziestu mieszkań składających się zwykle z jednego pokoju z kuchnią (toalety są wspólne dla mieszkańców piętra) (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

21

Nawet na balkonie jest niewielu widzów. Poza Salimem i mną siedzi tu najwyżej dwadzieścia kilka osób.

Kiedy chodzimy z Salimem do kina, zwykle zajmujemy miejsca na parterze z przodu. Dzięki temu możemy gwizdać i buczeć. Salim uważa, że jak się siedzi niedaleko od ekranu, jest się bliżej akcji. Mó­wi, że może się wychylić i prawie dotknąć Armaana. Może policzyć żyły na bicepsach Armaana albo zobaczyć białka orzechowozielo-nych oczu Armaana, delikatny zarost pokrywający dołek na pod­bródku Armaana, niewielki czarny pieprzyk na rzeźbionym nosie Armaana.

Ja raczej nie przepadam za Armaanem Alim. Wydaje mi się, że w każdym filmie gra tak samo. Ale też lubię siedzieć w pierwszych rzędach, jak najbliżej ogromnego ekranu. Piersi bohaterki wygląda­ją stąd bardziej zmysłowo.

Zasłona już się uniosła i ekran rozbłyska. Najpierw oglądamy re­klamy. Cztery prywatnych firm i jedną rządową. Słuchamy, jak zo­stać prymusem w szkole i mistrzem krykieta, jedząc na śniadanie piątki kukurydziane, jak jeździć szybkimi samochodami i zdobywać przepiękne dziewczyny, używając wody Spice Cologne („Tego zapa­chu używa Armaan!" - woła Salim). Jak dostać awans i mieć śnież­nobiałe ubrania, używając mydła Roma. Jak żyć po królewsku, pijąc whisky Red & White. I jak umrzeć na raka płuc, paląc papierosy.

Po reklamach następuje krótka przerwa, podczas której zmienia się szpule. Kaszlemy i chrząkamy. Potem na szerokim ekranie ukazuje się certyfikat cenzury. Dowiadujemy się z niego, że film jest dozwolony dla dzieci w towarzystwie dorosłych, ma siedemnaście szpul i długość 4639,15 metra. Certyfikat jest podpisany przez niejaką panią M. Kane, przewodniczącą Urzędu Cenzury. Salim często mnie pytał o tę panią. Szczerze zazdrości jej pracy. Pani Kane może jako pierwsza oglądać fil­my z Armaanem, zanim zobaczy je ktokolwiek inny.

Pojawiają się napisy początkowe. Salim zna wszystkie osoby z ekipy filmowej. Wie, kto był kostiumerem, kto fryzjerem, kto cha-rakteryzatorem. Zna nazwiska kierownika produkcji, dyrektora fi­nansowego, operatora dźwięku i wszystkich asystentów. Nie mówi za dobrze po angielsku, ale umie czytać nazwiska, nawet napisane bardzo drobną czcionką. Widział ten film już osiem razy i za każdym razem zapamiętuje nowe nazwisko. Kiedy się jednak widzi skupienie na jego twarzy, można pomyśleć, że Salim ogląda seans premierowy, na który bilety można było dostać tylko na czarnym rynku.

Po dwóch minutach Armaan Ali ma swoje wielkie wejście - wy­skakuje z niebiesko-białego helikoptera. Oczy Salima jaśnieją. Na je-

22

go twarzy widzę ten sam wyraz niewinnego zachwytu, jaki miał wte­dy, gdy pierwszy raz zobaczył Armaana. We własnej osobie.

Salim wbiega do pokoju i rzuca się twarzą na łóżko. Patrzę na niego zaniepokojony.

Słowo po słowie wydobywam ze zdyszanego Salima całą opo­wieść. Jak zauważył Armaana Alego podczas jednego z codziennych kursów w Ghatkopar. Gwiazdor wysiadał z mercedesa benza i wcho­dził do pięciogwiazdkowego hotelu. Salim jechał autobusem do klienta, któremu wiózł tiffin w pojemniku - ostatni lunch, jaki miał dostarczyć. W chwili, gdy ujrzał Armaana, wyskoczył z jadącego po­jazdu, o mały wfos nie wpadając pod koła. maruti, i popędził w stro­nę aktora, który właśnie przechodził przez obrotowe drzwi. Zatrzy­mał go rosły portier, nie pozwalając Salimowi wejść do hotelu.

Myślę sobie, jak to dobrze mieć tak nieskomplikowane pragnie­nia jak uściśnięcie dłoni gwiazdy filmowej.

Tymczasem na ekranie ta dłoń trzyma pistolet i mierzy z niego do trzech policjantów. Armaan gra gangstera. Ale gangstera o dobrym sercu. Łupi bogaczy i rozdaje pieniądze biednym. Między napadami zakochuje się w bohaterce filmu, Priyi Kapoor, obiecującej aktorce, śpiewa sześć piosenek i spełnia pragnienie ukochanej matki, zabiera­jąc ją na pielgrzymkę do świątyni Yaishno Devi. Tak przynajmniej wygląda fabuła do przerwy.

23

Pojawienie się Priyi Kapoor na ekranie witają gwizdy z parteru. To wysoka i urodziwa aktorka, która kilka lat wcześniej zdobyła ty­tuł Miss Świata. Ma posągowe ciało klasycznej piękności: ciężkie piersi i szczupła talia. Jest ostatnio moją ulubioną aktorką. W tym filmie często się dąsa, a komikowi co chwila powtarza: „Zamknij się". Śmiejemy się.

Gazety rozpisują się na temat zerwania Armaana i Urvashi, które nastąpiło po płomiennym, trwającym dziewięć miesięcy romansie. Krążą pogłoski, że Armaan jest zupełnie załamany. Że przestał jeść i pić. Że być może myśli o samobójstwie. Urvashi Randhawa wróci­ła do kariery modelki.

"Widzę, jak Salim płacze. Ma zaczerwienione oczy mokre od łez. Cały dzień nic nie jadł. Zdjęcie Armaana i Urvashi oprawione w ramkę w kształcie serca, na którą wydał połowę swojej nędznej pensji, leży na podłodze roztrzaskane w drobne kawałeczki.

- I w czym by to pomogło? Urvashi i tak nie wróci do Armaana.
Nagle Salim unosi głowę.

- Myślisz, że mógłbym z nią porozmawiać? Może umiałbym ją
przekonać, żeby wróciła do Armaana. Powiedziałbym jej, że to był
wielki błąd. Że Armaan jest bardzo smutny i skruszony.

Kręcę głową. Nie chcę, żeby Salim włóczył się po Mumbaju, szu­kając Urvashi Randhawy.

Wychodzi i kupuje dużą butelkę kleju Fevicol, a potem zabiera się do sklejania kawałków rozbitej ramki w kształcie serca. Ślęczy nad tym cały tydzień, aż wreszcie serce jest całe, a jedynym śladem po katastrofie jest sieć czarnych linii w miejscach, gdzie rozbiło się szkło.

24

Salim owija zdjęcie w ramce w szmatkę i wysyła na domowy ad­res Armaana Alego. Nie wiem, czy przesyłka dotarła na miejsce, czy nie. Czy uszkodzili ją na poczcie, czy roztrzaskali ją ochroniarze, czy może rozbiła ją sekretarka Armaana. Ważne, że Salim wierzy, że je­go bohater dostał prezent, który pomógł mu uleczyć rany. Armaan doszedł do siebie i znów zaczął grać w przebojach kinowych takich jak ten. Który ja oglądam pierwszy raz, a Salim dziewiąty.

Z ekranu płynie nabożna pieśń. Armaan i jego matka wspinają się do świątyni Yaishno Devi.

-Ja bym poprosił, żeby Armaan i Urvashi wrócili do siebie -oświadcza bez namysłu.

Na ekranie pojawia się duży czerwony napis PRZERWA.

Salim i ja wstajemy, żeby rozprostować nogi i ręce. U sprzedaw­cy roznoszącego jedzenie kupujemy sobie dwie rozmiękłe samosy. Chłopak z napojami smętnie patrzy na puste fotele. Dzisiaj niewiele zarobi. Postanawiamy iść do toalety. Są tam ładne białe kafelki, rzę­dy pisuarów i czyste umywalki. Obaj mamy swoje stałe miejsca. Sa­lim zawsze idzie do kabiny z brzegu po prawej, ja zawsze podchodzę do pojedynczego pisuaru przy ścianie z lewej. Opróżniam pęcherz, czytając graffiti na ścianie. ZERŻNIJ MNIE... TINU TU SZCZAŁ... SHEENA TO KURWA... PRrYANKA KOCHAM CIĘ.

Priyanka? Pomstuję w duchu na autora graffiti, który zbezcześcił ostatni napis. Ślinię palce i próbuję usunąć dodatkowe litery, ale na­pisano je niezmywalnym flamastrem i ani myślą zniknąć. Wreszcie udaje mi się je zdrapać paznokciami, przywracając graffiti pierwot­ną formę, w jakiej cztery miesiące temu je sporządziłem: PRIYA KO­CHAM CIĘ.

Rozlega się drugi dzwonek. Koniec przerwy. Zaraz zaczną wy­świetlać drugą część filmu. Salim zdążył mi już streścić fabułę. Ar­maan i Priya będą teraz śpiewać w Szwajcarii, a potem Priyę zamor-

25

duje wrogi gang. Armaan w zemście pozabija setki bandytów, zde­maskuje skorumpowanych polityków, a na końcu umrze śmiercią bohatera.

Wracamy na miejsca A21 i A22. W sali znów zapada ciemność. Nagle na balkon wchodzi jakiś wysoki mężczyzna i siada obok Sali-ma na fotelu numer A20. Ma do wyboru dwieście wolnych miejsc, ale wybiera A20. Nie można zobaczyć jego twarzy, ale udaje mi się zauważyć, że to starszy człowiek z gęstą i długą brodą. Ubrany chy­ba w pathani.

Ciekawi mnie ten człowiek. Dlaczego ogląda film dopiero od po­łowy? Czy zapłacił tylko za pół biletu? Salim w ogóle się tym nie przejmuje. Wyciąga szyję, wyczekując na scenę miłosną między Ar-maanem i Priyą, która zaraz ma nastąpić.

Armaan przyjechał do Szwajcarii rzekomo w poszukiwaniu łącz­nika, ale w rzeczywistości po to, żeby romansować z Priyą i zaśpie­wać piosenkę, w której towarzyszy mu dwadzieścia białych tancerek ubranych w tradycyjne stroje, trochę kuse jak na zimny, górzysty kraj. Po piosence i tańcu Armaan siedzi w pokoju hotelowym, gdzie w kominku trzaska ogień.

Priya bierze kąpiel. Słychać szum wody, a Priya nuci jakąś melo­dię. Po chwili widzimy ją w wannie. Mydli sobie nogi i plecy. Uno­si pokrytą pianą nogę i spłukuje ją strumieniem z prysznica. Mamy nadzieję, że woda zaraz zmyje pianę z jej bujnego biustu, ale czeka nas rozczarowanie.

Wreszcie Priya wyłania się z łazienki okryta tylko różowym ręcz­nikiem. Kruczoczarne włosy lśniące od wilgoci spływają jej na ra­miona. Jej nogi są gładko wydepilowane. Armaan bierze ją w ramio­na i obsypuje jej twarz pocałunkami. Przesuwa usta w zagłębienie jej szyi. Rozlega się cicha romantyczna muzyka. Priya rozpina guziki koszuli Armaana, który wolno ją zsuwa, ukazując męską pierś. Po­stacie kochanków spowija złoty blask padający z kominka. Priya ci­cho pojękuje. Przegina się do tyłu, pozwalając Armaanowi pieścić swoją szyję. Jego dłoń sięga do tyłu i szarpie ręcznik. Różowa tkani­na opada. Przez moment widać kuszący fragment uda i pleców, ale ani kawałeczka piersi. Salim sądzi, że tu właśnie cenzura coś wycię­ła. Dlatego tak zazdrości pani Kane.

Armaan zamyka Priyę w objęciach. Jej pierś faluje w przyspieszo­nym oddechu, na czole perlą się krople potu. Z parteru słychać okrzyki i gwizdy. Starszy mężczyzna obok Salima porusza się niespo­kojnie i zakłada nogę na nogę. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że dotyka ręką krocza.

26

- Staruszek koło ciebie zaczyna się napalać - szepczę do Salima.
Ale on nie zwraca uwagi ani na staruszka, ani na mnie. Gapi się
w splecione ciała poruszające się w rytm muzyki w tle. Kamera pa­
noramuje plecy Armaana i robi zbliżenie kominka, gdzie żółtozłote
płomienie z coraz większą pasją liżą trzaskające polana.

Podobny ogień płonie w naszej kuchni, kiedy wchodzę do domu, tylko że zamiast drewnem Salim pali w piecu papierem.

Zauważam, że Salim drze jakieś czasopismo.

Łapię egzemplarz, który jeszcze nie trafił w płomienie. Na okład­ce jest zdjęcie Armaana z wielkim nagłówkiem: „NAGA PRAWDA O TYM CZŁOWIEKU".

Salim jest siny z wściekłości. A ja wiem dlaczego. Nie cierpi ge­jów. Według niego nie ma większej zniewagi, niż rzucić na jego ido­la choćby cień podejrzeń o homoseksualizm.

Ja też słyszałem o zboczeńcach i o tym, co robią niewinnym chłopcom. W ciemnych korytarzach. W publicznych toaletach. W miejskich ogrodach. W domach dla nieletnich.

27

Na szczęście w następnym numerze „Starburst" wycofuje wszystkie zarzuty. Dzięki czemu młody dabbawallah* nie zostaje podpalaczem.

Tymczasem robi się coraz bardziej gorąco, ale poza ekranem, na miejscu A20. Starszy mężczyzna przysuwa się bliżej Salima. Jego no­ga od niechcenia muska nogę Salima. Za pierwszym razem Salim są­dzi, że to jego własna wina. Za drugim dochodzi do wniosku, że to przypadek. Za trzecim jest już przekonany, że to celowe.

Zaczyna się scena walki i Salim z przejęciem śledzi akcję. Arma-an wszedł do kryjówki złoczyńcy i rozpętało się piekło. Bohater sprawia lanie przeciwnikom, używając wszelkich ciosów i chwytów - boksu, karate, kung fu.

Ręce staruszka też nie próżnują. Mężczyzna przyciska łokieć do wspólnego oparcia i opuszcza przedramię, stykając je lekko z ręką sąsiada. Salim prawie tego nie zauważa. Jest zupełnie pochłonięty fabułą, która zbliża się do punktu kulminacyjnego.

Za chwilę ma się rozegrać najbardziej znana scena filmu. Ta, w której Armaan Ali zabija wszystkich bandytów, a potem umiera. Jego podkoszulek jest przesiąknięty krwią. W całym ciele ma rany od kul. Jego spodnie pokrywa kurz i brud. Armaan czołga się w stro­nę matki, która właśnie zjawiła się na miejscu walki.

Salim płacze. Pochyla się naprzód i mówi przejmującym głosem:

- Mamo, mam nadzieję, że byłem dobrym synem. Nie płacz po
mnie. Pamiętaj, lepiej umrzeć szlachetną śmiercią, niż żyć życiem
tchórza.

Armaan z głową na kolanach matki powtarza za Salimem:

- Mamo, mam nadzieję, że byłem dobrym synem. Nie płacz po
mnie. Pamiętaj, lepiej umrzeć szlachetną śmiercią, niż żyć życiem
tchórza.

Matka szlocha, tuląc do siebie jego pokrwawioną głowę. Jej łzy spływają na jego twarz. Armaan Ali ściska jej dłoń, a jego ciałem wstrząsają konwulsje.

Na moje kolana też płyną łzy. Widzę inną matkę, która czule ca­łuje w czoło swoje dziecko. Wkłada je potem do kosza z ubraniami, którymi okrywa niemowlę. W tle huczy wiatr. I wyją syreny. Policja

* Mumbajski roznosiciel lunchów (tiffin).

28

jak zwykle przyjechała za późno. Dopiero wtedy, gdy bohater zrobił wszystko za nią. Policja nie może mu już pomóc.

Widzę, że lewa ręka brodatego mężczyzny zmieniła położenie. Spoczywa teraz na kolanie Salima. Salim jest tak pochłonięty sceną śmierci, że nie zdaje sobie z tego sprawy. Staruszek nabiera odwagi. Pociera dłonią dżinsy Salima. I gdy Armaan wydaje ostatnie tchnienie, mężczyzna napiera coraz mocniej, prawie ściskając krocze Salima.

- Ty cholerny skurwysynu! - wybucha Salim. - Ohydny zboczeńcu!
Zabiję cię! - wrzeszczy i uderza mężczyznę w twarz. Bardzo mocno.

Mężczyzna pospiesznie zabiera rękę i próbuje wstać z fotela. Za­nim jednak zdążył się podnieść, Salim stara się go zatrzymać. Nie udaje mu się złapać go za kołnierz, ale chwyta staruszka za brodę. Gdy za nią pociąga, broda zostaje mu w ręku. Mężczyzna ze zduszo­nym krzykiem zrywa się na nogi i rzuca się do wyjścia, które jest ja­kieś pięć metrów od nas.

W tym momencie w kinie wysiada światło i włącza się generator. Ekran gaśnie, a w sali rozbłyskują oślepiające światła awaryjne. Męż­czyzna zostaje zaskoczony jak jeleń w świetle samochodowych re­flektorów. Niepewnie obraca się na pięcie.

Nagle prąd włącza się z powrotem. To była tylko chwilowa prze­rwa. Na ekranie znów pojawia się film, lampy awaryjne gasną. Męż­czyzna biegnie w stronę czerwonego napisu WYJŚCIE, wpada za czarne zasłony, z trzaskiem otwiera drzwi i znika.

Ale w tym ułamku sekundy Salimowi i mnie udało się dostrzec błysk orzechowozielonych oczu. Rzeźbiony nos. Dołek w podbródku.

Kiedy ukazują się napisy końcowe, Salim trzyma w ręku garść splątanych siwych włosów pachnących lekko wodą kolońską i kle­jem do charakteryzacji. Tym razem nie widzi nazwisk szefa reklamy i kierownika public relations, oświetleniowców i asystentów opera­tora kamery, reżysera układów walk i operatora kamery. Płacze.

Armaan Ali, jego bohater, nie żyje.

Smita przygląda mi się sceptycznie.

- Zdajesz sobie sprawę z wagi tego, co mi właśnie opowiedziałeś?
-Co?

- Jeśli ten incydent wyjdzie na jaw, może zniszczyć Armaana Ale-
go, skończyć jego karierę filmową. Oczywiście pod warunkiem, że
powiedziałeś prawdę.

29

Smita kiwa głową i naciska na pilocie klawisz odtwarzania.

Światła w studiu przygasają. Ledwie widzę publiczność skupioną w kręgu wokół mnie. Jeden reflektor punktowy oświetla środek, gdzie siedzę na skórzanym obrotowym krześle naprzeciwko Prema Kumara. Oddziela nas od siebie półokrągły stolik. Przed sobą mam duży ekran, na którym będą wyświetlane pytania. W studiu zapala się napis CISZA.

- Kamery poszły, trzy, dwa, jeden, start.

Rozlega się sygnał programu i studio wypełnia grzmiący głos Pre­ma Kumara:

- Witam państwa ponownie. Przekonamy się, kto dziś przejdzie
do historii, zdobywając najwyższą na świecie nagrodę, jaką kiedy­
kolwiek oferowano w teleturnieju. Tak, panie i panowie, przekonaj­
my się Kto Wygra Miliard!

Napis w studiu zmienia się na „BRAWA". Publiczność zaczyna klaskać. Słychać też kilka okrzyków i gwizdów. Sygnał programu przycicha. Prem Kumar mówi:

- Dziś jest z nami troje szczęśliwców, których wylosował nasz
komputer. Zawodnik numer trzy to Kapil Chowdhary z Maldy
w Bengalu Zachodnim. Zawodnikiem numer dwa jest profesor Ha-
ri Parikh z Ahmedabadu, ale jako pierwszy grę rozpocznie osiemna­
stoletni Ram Mohammad Thomas stąd, z Mumbaju. Panie i pano­
wie, proszę, powitajcie go brawami.

Wszyscy klaszczą. Kiedy brawa milkną, Prem Kumar zwraca się do mnie:


30

-Nie.

Prem Kumar patrzy na mnie spode łba. Wyłamuję się ze scenariu­sza. W trakcie „pogawędki" mam „czuć klimat" i być zabawny. Po­winienem powiedzieć, że kupię restaurację albo samolot, albo wio­skę. Powinienem powiedzieć, że urządzę wielkie przyjęcie. Ożenię się z Miss Indii. Pojadę do Timbuktu.

W tle rozbrzmiewa melodia potęgująca napięcie, na którą nało­żono odgłos tykania bomby zegarowej.

- Odpowiedź D. „Zdrada" - mówię.

- Jest pan absolutnie, w stu procentach pewien, że chodzi o tę
odpowiedź?

-Tak.

Słychać crescendo bębnów. Na ekranie rozbłyskuje właściwa od­powiedź.

- Absolutnie, w stu procentach poprawnie! Wygrał pan tysiąc rupii!
Wrócimy po krótkiej przerwie na reklamy - oświadcza Prem Kumar.

Świetlny napis w studiu zmienia się na „BRAWA". Publiczność klaszcze. Prem Kumar się uśmiecha. Ja nie.

31

BRZEMIĘ KSIĘDZA

eżeli kiedykolwiek podróżowała pani do Delhi pociągiem, musia-il ła pani zahaczyć o Paharganj. Najprawdopodobniej przyjechała pani na brudny i gwarny dworzec Paharganj. Po wyjściu ze stacji prawie na pewno poszła pani w lewo w stronę Connaught Place, mi-jijąc zatłoczone targowisko, w którego pobliżu turyści mogą znaleźć liedrogie hoteliki i tanie prostytutki. Gdyby jednak skręciła pani i prawo, przeszła obok sklepu Mother Dairy i szpitala ginekolo­gicznego J.J., zobaczyłaby pani czerwony budynek z dużym białym kzyżem. To kościół Marii Panny. Tam się urodziłem osiemnaście lat temu w Boże Narodzenie. Ściślej mówiąc, tam podrzucono mnie r zimną noc dwudziestego piątego grudnia. Zostałem ukryty w du-ifm koszu, który wystawiły siostry, by ludzie wkładali tam stare ibrania. Kto i dlaczego mnie zostawił, nie wiem do dziś. Podejrze­nia zawsze kierowały się w stronę oddziału położniczego w szpitalu ),J. Być może tam się urodziłem, a moja matka z sobie tylko znanych powodów musiała mnie porzucić.

Często wyobrażałem sobie tę scenę. Wysoka i zgrabna młoda ko­meta ubrana w białe sari wychodzi po północy ze szpitala, trzyma­ne w ramionach dziecko. Wyje wiatr i rozwiewa długie czarne wło­sy kobiety, które przysłaniają rysy jej twarzy. Pod jej stopami szelesz-czą liście. Wiruje pył. Niebo przecina błyskawica. Kobieta zdecydo­wanym krokiem idzie w stronę kościoła, tuląc dziecko do piersi. Sta­je przed drzwiami i stuka w nie metalową kołatką. Ale wiatr huczy lak głośno, że zagłusza pukanie. Pozostało niewiele czasu. Zalewa­jąc się łzami, kobieta obsypuje pocałunkami twarzyczkę dziecka. Po­tem kładzie je w koszu, poprawiając stare ubrania, by było mu wy-jodnie. Ostatni raz spogląda na dziecko, odwraca wzrok i oddalając iię biegiem od kamery, znika w mroku nocy...

32

Siostry od Marii Panny prowadziły sierociniec i agencję adopcyj­ną. Razem z grupką innych osieroconych niemowląt przeznaczono mnie do adopcji. "Wszystkie dzieci znalazły nowe domy, ale po mnie nikt się nie zgłosił. Potencjalni rodzice patrzyli na mnie, a potem wy­mieniali znaczące spojrzenia. Niedostrzegalnie kręcili głowami i za­raz przechodzili do następnej kołyski. Nie wiem dlaczego. Może miałem za ciemną skórę. Może byłem zbyt brzydki. Za często mia­łem kolki. Może nie uśmiechałem się jak cherubinek albo za bardzo gruchałem. Tak więc pozostałem w sierocińcu przez dwa lata. O dzi­wo, siostry nie pomyślały, żeby nadać mi jakieś imię. Nazywały mnie po prostu Dzieckiem - dzieckiem, którego nikt nie chciał.

Wreszcie adoptowała mnie Philomena Thomas i jej mąż, Domi­nie Thomas. Pochodzili z Nagercoil w Tamilnadu, ale mieszkali w Delhi. Pani Thomas sprzątała w kościele św. Józefa, a jej mąż pra­cował jako ogrodnik. Ponieważ przekroczyli już czterdziestkę i nie mieli własnych dzieci, ojciec Timothy Francis, proboszcz parafii, na­mawiał ich do adopcji, żeby wypełnić pustkę w życiu. Skierował ich nawet do Sierocińca Marii Panny. Pan Thomas pewnie ledwie rzucił na mnie okiem i zaraz przeszedł do następnego dziecka, ale Philo­mena Thomas dokonała wyboru, gdy tylko mnie ujrzała. Idealnie pasowałem do jej ciemnej skóry!

Przez dwa miesiące Thomasowie zbierali dokumenty potrzebne do adopcji, ale trzy dni po tym, jak mnie do siebie zabrali i nie zdą­żyli nawet ochrzcić, pan Thomas dowiedział się, że żona już wypeł­niła pustkę w swoim życiu. I to nie mną, ale muzułmaninem, nieja­kim Mastanem Sheikhem, który był miejscowym damskim krawcem specjalizującym się w szyciu krótkich spódniczek. Pani Philomena Thomas porzuciła starego męża i nowo adoptowane dziecko i ucie­kła z krawcem, podobno do Bhopalu. Miejsce jej pobytu do dziś po­zostaje nieustalone.

Odkrywszy ten fakt, pan Thomas wpadł we wściekłość. Zawlókł mnie razem z kołyską do domu księdza i tam zostawił.

- To dziecko jest źródłem wszystkich nieszczęść w moim życiu. Zmusił mnie ksiądz, żebym je adoptował, więc niech sam ksiądz zdecyduje, co z nim zrobić.

I zanim ojciec Timothy zdążył powiedzieć „Amen", Dominie Thomas wymaszerował z kościoła. Ostatni raz widziano go, jak ku­pował bilet kolejowy do Bhopalu. Miał przy sobie strzelbę. I tak chcąc nie chcąc, ojciec Timothy stał się za mnie odpowiedzialny. Karmił mnie, dał mi dach nad głową i nazwał Joseph Michael Tho­mas. Ceremonia chrztu się nie odbyła. Ksiądz nie przechylił mi gło-

33

wy nad chrzcielnicą. Nie skropiono mnie święconą wodą. Nie owi­nięto białą chustą. Nie zapalono żadnej świecy. Ale zostałem Jose­phem Michaelem Thomasem. Na sześć dni.

Siódmego dnia u ojca Timothy'ego zjawili się dwaj mężczyźni. Grubszy był ubrany w kurtę i pyjamę, a chudy i brodaty miał na so­bie sherwani.

-Jakie imię nadał ksiądz chłopcu?

- Joseph Michael Thomas.


-Zastanówmy się... chyba wystarczy, jeśli ksiądz da mu imię hinduskie. Może Ram, tak jak jeden z naszych ulubionych bogów? - podsunął pan Sharma.

34

Pan Hidayatullah cicho odchrząknął.

- Wybaczy pan, panie Sharma, ale czy jednego zła nie zastąpimy
w ten sposób innym? Jaki mamy dowód, że chłopiec urodził się ja­
ko hindus? Mógł być muzułmaninem. Czemu nie dać mu na imię
Mohammad?

Przez następne pół godziny panowie Sharma i Hidayatullah dys­kutowali nad zaletami imion Ram i Mohammad. Wreszcie ojciec Ti-mothy dał za wygraną.

- Jeżeli zmiana imienia ma mnie obronić przed gniewem tłumu,
zrobię to. Powiedzmy, że przyjmę obie sugestie i chłopiec będzie się
nazywał Ram Mohammad Thomas? Wszyscy powinni być zadowo­
leni.

Na szczęście dla mnie nie przyszedł z nimi pan Singh.

Ojciec Timothy był wysoki, biały i dawno już wszedł w wiek średni. Miał duży dom przy kościele i wielki ogród pełen drzew owocowych. Przez następnych sześć lat był moim ojcem, matką, mi­strzem, nauczycielem i księdzem w jednej osobie. Jeśli jakiś okres w swoim życiu mogę nazwać szczęśliwym, to na pewno był to czas spędzony z ojcem Timothym.

Ojciec Timothy pochodził z północy Anglii, z miasta York, ale już od wielu lat mieszkał w Indiach. Dzięki niemu nauczyłem się czytać i mówić poprawną brytyjską angielszczyzną. Nauczył mnie klasycz­nych baśni i wierszyków dla dzieci. Okropnie fałszując, śpiewałem „Twinkle Twinkle Little Star" i „Baa Baa Black Sheep", dostarczając ojcu Timothy'emu, jak przypuszczam, odrobiny rozrywki i wy­tchnienia od kapłańskich obowiązków.

Mieszkając przy kościele, czułem się częścią znacznie większej ro­dziny. Poza ojcem Timothym w domu był jego wierny służący Jo­seph, a pani Gonzalves, służąca, też mieszkała niedaleko. W okolicy bawiła się cała gromada chłopaków z sąsiedztwa - dzieci hydrauli­ków, szewców, zamiataczy i pomywaczy - którzy bez skrępowania używali kościelnego dziedzińca do gry w krykieta i piłkę nożną. Oj­ciec Timothy opowiadał mi o życiu Jezusa, o Adamie i Ewie, a po­zostali członkowie dużej rodziny uczyli mnie podstaw innych religii. Poznałem Mahabharatę i Koran. Dowiedziałem się o ucieczce Pro­roka z Mekki do Medyny i o spaleniu Lanki. Mojemu dorastaniu to­warzyszyły historie o Betlejem i Ajodhji, o świętym Piotrze i Hadż-dżu.

Nie chcę przez to powiedzieć, że byłem szczególnie religijnym dzieckiem. Nie różniłem się od innych dzieci, które mają trzy głów-

35

ne zajęcia: jedzenie, spanie i zabawa. Spędziłem niejedno popołu­dnie z rówieśnikami z sąsiedztwa, łapiąc motyle i strasząc ptaki w ogrodzie ojca Timothy'ego. Kiedy stary sługa Joseph odkurzał w salonie bibeloty, wykradałem się z domu, i kryjąc się przed czuj­nym okiem ogrodnika, próbowałem zrywać dojrzałe owoce mango. Kiedy mnie przyłapał, obrzucałem go obelgami w hindi. W zapamię­taniu tańczyłem w monsunowym deszczu, usiłowałem łowić małe rybki w mętnych kałużach, a później kaszlałem i kichałem ku zmar­twieniu ojca Timothy'ego. Grałem w piłkę z dziećmi z podwórka, wracałem posiniaczony i poobijany i całą noc płakałem.

Ojciec Timothy prowadził aktywne życie. Codziennie rano odby­wał przechadzkę, grał w golfa, koszykówkę i tenisa, pochłaniał książkę za książką i trzy razy w roku wyjeżdżał na urlop do swojej sędziwej matki w Anglii. Był także wirtuozem skrzypiec. Wieczora­mi siadywał w ogrodzie skąpanym w blasku księżyca i grał najsmut­niejsze melodie na świecie. A gdy nocą padało w porze monsunowej, zdawało mi się, że to niebo płacze, słuchając jego rzewnej muzyki.

Lubiłem chodzić do kościoła. Był to stary budynek z witrażowy­mi oknami i efektownym drewnianym dachem wzniesiony w 1878 roku. W środku znajdował się pięknie rzeźbiony ołtarz. Nad nim wi­siał wielki krucyfiks z Chrystusem i literami INRI. Figury przedsta­wiały Dziewicę z Dzieciątkiem w koronach i wielu innych świętych. Ławki były zrobione z drewna tekowego, ale wypełniały się tylko w niedziele. Ojciec Timothy wygłaszał z ambony długie kazania, podczas których zwykle drzemałem, a budziłem się, gdy rozdzielił już między wiernych opłatek i wino. Lubiłem też bardzo słuchać or­ganów i chóru. Pokochałem wielkanocne pisanki i choinki na Boże Narodzenie, które zjawiały się niestety tylko raz do roku, a także ko­ścielne śluby, które odbywały się przez cały czas. Czekałem, aż ojciec Timothy powie: „Może pan już pocałować pannę młodą". Zawsze pierwszy rzucałem garść konfetti.

Charakter moich stosunków z ojcem Timothym nigdy nie został jasno określony. Nigdy nie dano mi do zrozumienia, czy jestem słu­żącym, czy synem, pasożytem czy pupilem. Tak więc przez kilka pierwszych lat życia towarzyszyła mi błoga iluzja, że ojciec Timothy jest moim prawdziwym ojcem. Stopniowo jednak zacząłem sobie zdawać sprawę, że coś jest nie tak. Przede wszystkim każdy, kto przychodził na mszę w niedzielny poranek, zwracał się do niego „oj­cze". Intrygowało mnie, że jest ojcem tak wielu osób, i że mam tylu braci i tyle sióstr, o wiele ode mnie starszych. Zachodziłem w gło-

36

wc, dlaczego nie jestem biały, skoro on jest. Kiedy pewnego dnia o to spytałem, piękny świat fantazji, w jakim dotychczas żyłem, legł w gruzach. Ojciec Timothy wyjaśnił mi jak najdelikatniej, że jestem sierotą pozostawionym przez matkę w koszu na ubrania przed Sie­rocińcem Marii Panny i dlatego nie jestem biały, mimo że on ma ja­sną skórę. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem różnicę między oj­cem a „ojcem". A w nocy płakałem, po raz pierwszy nie z powodu fizycznego bólu.

Kiedy uświadomiłem sobie, że z ojcem Timothym nie łączy mnie żadna więź biologiczna i mieszkam w kościele tylko dzięki jego do­broci, postanowiłem mu się za to odwdzięczyć, przynajmniej w czę­ści. Zacząłem pomagać przy różnych drobnych pracach domowych, na przykład wyciągałem pranie z kosza na bieliznę i wkładałem do pralki. Siedziałem przed szybką, przyglądałem się wirującemu bęb­nowi i nie mogłem się nadziwić, jakie czary sprawiają, że ubrania są potem tak czyste. Raz nawet wpakowałem do pralki parę zakurzo­nych książek. Zmywałem naczynia w kuchennym zlewie. Tłukłem wytworną porcelanę. Kroiłem warzywa. Nieraz o mały włos nie uciąłem sobie palca.

Ojciec Timothy zapoznał mnie z wieloma swoimi parafianami. Poznałem starą panią Benedict, która bez względu na pogodę su­miennie przychodziła co dzień na mszę, dopóki pewnego dnia nie pośliznęła się na chodniku i nie zmarła na zapalenie płuc. Byłem na ślubie Jessiki, która tak głośno płakała, że jej ojciec dostał zawału serca. Kiedyś zabrano mnie na podwieczorek do domu pułkownika Waugha, australijskiego attache wojskowego w Delhi, który rozma­wiał z ojcem Timothym w języku brzmiącym jak zupełnie obca mo­wa. Wybrałem się na ryby z panem Lawrence'em, któremu nic nie udało się złapać, a w drodze powrotnej kupił na straganie wielkiego pstrąga, żeby oszukać żonę.

Wszyscy ludzie, których poznałem, nie mogli się nachwalić ojca Timothy'ego. Mówili, że to najlepszy ksiądz, jakiego kiedykolwiek miała diecezja. Widziałem, jak pociesza pogrążonych w żałobie, jak zajmuje się chorymi, jak pożycza pieniądze potrzebującym i jak dzie­li się posiłkiem nawet z trędowatymi. Dla każdego parafianina za­wsze miał uśmiech, potrafił znaleźć sposób na każdy kłopot i odpo­wiedni cytat z Biblii na każdą okazję - narodziny, chrzest, bierzmo­wanie, pierwszą komunię, ślub i śmierć.

Jest niedziela i kościół wypełnili ludzie, którzy przyszli na mszę. Ale dziś ojciec Timothy nie stoi pod ołtarzem sam. Towarzyszy mu

37

jakiś mężczyzna również ubrany w sutannę i z białą koloratką na szyi. Wygląda raczej na boksera niż księdza. Ojciec Timothy przed­stawia go:

- Z radością powitajmy ojca Johna Little'a, który został wikariu­
szem w kościele św. Józefa. Ojciec John, jak widzicie, jest dużo ode
mnie młodszy, ale choć został wyświęcony przed zaledwie trzema la­
ty, ma już bogate doświadczenie. Jestem pewien, że znacznie łatwiej
ode mnie znajdzie wspólny język z naszymi młodszymi wiernymi,
którzy, jak świetnie wiem, za moimi plecami mówią o mnie „stary
piernik".

Wierni chichoczą.

Tego wieczoru ojciec Timothy zaprasza ojca Johna na kolację. Podawać do stołu ma Joseph, ale chcąc się przypodobać ojcu Timo-thy'emu, ochoczo łapię ciężką wazę z zupą i chwiejnym krokiem ru­szam z kuchni do jadalni. Jak można się spodziewać po niezdarnym siedmiolatku, zamiast postawić wazę na stole, oblewam zupą ojca Johna. Młody ksiądz zrywa się z krzesła i pierwsze słowa, jakie sły­szę z jego ust, brzmią: „Niech to wszyscy diabli!". Ojciec Timothy unosi brew, ale się nie odzywa.

Trzy dni później ojciec Timothy wyjeżdża do Anglii, pozostawia­jąc kościół i mnie w rękach ojca Johna. Spotykam go dwa dni póź­niej na schodach kościoła.

- Dobry wieczór, ojcze - mówię uprzejmie.

Ojciec John obrzuca mnie pogardliwym spojrzeniem.

- To ty jesteś tym tępym sierotą, który oblał mnie zupą! Lepiej
bądź grzeczny podczas nieobecności ojca Timothy'ego. Będę cię bar­
dzo uważnie obserwował.

Joseph posłał mnie do pokoju ojca Johna, żebym mu zaniósł szklankę mleka. Ojciec John ogląda film w telewizji i zaprasza mnie do środka.

- Wejdź, Thomas. Chcesz obejrzeć ze mną film?

Patrzę na ekran. To film angielski - chyba o księżach, bo widzę mężczyznę w czarnej sutannie rozmawiającego z drugim ubranym w białą sutannę. Cieszę się, że ojciec John lubi dobre religijne filmy. Ale na widok następnej sceny ciarki przechodzą mi po grzbiecie, bo występuje w niej dziewczynka w moim wieku, która siedzi na łóżku. Nie wygląda na normalną dziewczynkę, bo ma dziwną minę, a jej oczy biegają po całym pokoju. Wchodzi ksiądz w czarnej sutannie, trzymając w ręku krzyż. Celuje nim w dziewczynkę, a ona zaczyna mówić najobrzydliwsze rzeczy, jakie w życiu słyszałem, i to ochry-

38

płym głosem dorosłego mężczyzny. Zatykam palcami uszy, bo ojciec Timothy mnie uczył, żeby nie słuchać takich brzydkich słów. Nagle dziewczynka milknie. Wybucha śmiechem, jakby zwariowała. Potem otwiera usta, z których jak z ogrodowego węża tryska strumień ja­kiejś okropnej zielonej mazi, opryskując księdza. Mam ochotę zwy­miotować. Nie mogę na to patrzeć i uciekam do swojego pokoju. Słyszę, jak ojciec John śmieje się do rozpuku.

- Wracaj, tępy sieroto, to tylko film! - woła za mną.
Tej nocy mam niedobre sny.

Trzy dni później idę z Josephem na zakupy. Kupujemy mięso, jaj­ka, warzywa i mąkę. Gdy późnym wieczorem wracamy do kościoła, słyszę za sobą silnik motocykla. Zanim zdążyłem się obejrzeć, moto­cyklista już jest przy nas. Trzepie mnie w głowę i z rykiem odjeżdża, wzbijając obłok kurzu. Widzę go tylko od tyłu. Mężczyzna jest moc­no zbudowany i ma na sobie skórzaną kurtkę i obcisłe czarne spod­nie, a na tylnym siodełku siedzi drugi, podobnie ubrany. Zastana­wiam się, kim jest motocyklista i dlaczego stuknął mnie w głowę. Nie przychodzi mi na myśl, że to mógł być ojciec John. Jestem w końcu tylko tępym sierotą.

Tydzień później przynoszę ojcu Johnowi korespondencję, ale właśnie bierze kąpiel.

- Zostaw pocztę na stole - krzyczy z łazienki.

Już mam wyjść, gdy nagle zauważam, że coś wystaje spod mate­raca. Przyglądam się uważniej. To czasopismo. Wyciągam je. I znaj­duję upchany tam cały plik. Nie są zbyt grube, ale mają ładne błysz­czące okładki. Ich tytuły brzmią dziwnie: „Gay Paradę", „Out" i „Gay Power". Mimo to mężczyźni na okładkach wcale nie wyglą­dają na zadowolonych i wesołych*. Wszyscy są mocno owłosieni i nadzy. Szybko wsuwam czasopisma z powrotem pod materac. Ru­szam do drzwi, kiedy z łazienki wyłania się ojciec John. Ma na so­bie tylko ręcznik na biodrach. Jego pierś okrywają dziwne wzory zrobione czarnym tuszem, a na rękach ma wymalowane węże.

- Co tu jeszcze robisz? - pyta mnie ostro. - Spieprzaj!

Nie wiem, dlaczego ojciec John ma wszystkie te dziwne rysunki na ciele ani dlaczego trzyma pod łóżkiem te dziwne czasopisma. Je­stem tylko tępym sierotą.

* Słowo gay, będące powszechnie przyjętym określeniem homoseksualisty, nosi rów­nież znaczenie „wesoty, radosny, beztroski", choć obecnie w tym znaczeniu uznane jest już za przestarzałe.

39

Często widzę, jak wieczorami wchodzą do kościoła młodzi ludzie o dziwnym wyglądzie i zmierzają do pokoju ojca Johna. Do ojca Ti-mothy'ego też przychodzili goście, czasem o bardzo późnej porze, ale nigdy nie przyjeżdżali motocyklami, nie byli ubrani w skórzane kurtki i nie nosili na szyjach grubych metalowych łańcuchów. Pew­nego razu postanawiam iść za jednym z gości do pokoju ojca Johna. Mężczyzna puka i wchodzi, a ojciec John zamyka drzwi. Zaglądam przez dziurkę od klucza. Wiem, że to bardzo brzydko, ale zżera mnie ciekawość. Widzę ojca Johna i młodego człowieka w skórze siedzą­cych na łóżku. Ojciec John otwiera szufladę i wyciąga plastikową to­rebkę z jakimś białym proszkiem. Wysypuje proszek na grzbiet swo­jej dłoni, formując z niego cienką kreskę. Potem sypie taką samą porcję na dłoń towarzysza. Obaj pochylają twarze nad proszkiem i głęboko wciągają. Biały proszek znika w ich nosach. Ojciec John śmieje się jak tamta szalona dziewczynka z filmu. Jego gość mówi:

- Świetny towar! Za dobry dla księdza. A w ogóle po co się pa­
kowałeś w ten cholerny kościół?

Ojciec John znowu się śmieje.

- Podoba mi się to ubranie - odpowiada i wstaje z łóżka. - Chodź
- mówi do przyjaciela i wyciąga rękę. Szybko zmykam spod drzwi.

Nie wiem, dlaczego ojciec John wciąga nosem talk. Ale przecież jestem tylko tępym sierotą.

Ojciec Timothy wreszcie wraca z urlopu w Anglii, a ja bardzo się cieszę na jego widok. Domyślam się, że usłyszał wiele skarg na ojca Johna, bo po dwóch dniach od jego powrotu z gabinetu dobiegają odgłosy kłótni. Ojciec John ze złością wybiega z pokoju.

Minęła Wielkanoc. Zjedzono wszystkie pisanki. Słyszę, jak pani Gonzalves, służąca, chichocze.

Nie rozumiem. Co złego może być w tym, że ojciec John był w kościele z mężczyzną? Ojciec Timothy ciągle jest w kościele z mężczyznami. Na przykład wtedy, gdy ich spowiada.

Dzisiaj pierwszy raz jestem przy konfesjonale.

- Słucham, synu, co masz mi do powiedzenia? - pyta ojciec Ti­
mothy.

40

- To ja, ojcze.

Ojciec Timothy omal nie spada z krzesła.

Tego wieczoru w gabinecie dochodzi do strasznej kłótni między księżmi. Podsłuchuję pod drzwiami. Z pokoju dobiegają głośne krzyki. Na koniec ojciec Timothy grozi, że złoży skargę na ojca Joh­na u biskupa.

- Jesteś księdzem - mówi. - A ksiądz musi dźwigać ciężkie brze­
mię. Jeżeli tego nie potrafisz, wracaj do seminarium.

Tego ranka zjawił się w kościele angielski turysta przejeżdżający przez Delhi, a kiedy ojciec Timothy dowiedział się, że też pochodzi z Yorku, przyprowadził go do domu i pozwolił mu zostać u nas przez kilka dni. Przedstawia mi Anglika.

- łan, poznaj Thomasa, który z nami mieszka. Thomas, to jest
łan. Wiesz, że też pochodzi z Yorku? Zawsze mnie wypytujesz o mia­
sto mojej matki; teraz możesz jego zapytać.

Polubiłem lana. Ma piętnaście albo szesnaście lat, jasną skórę, niebieskie oczy i złote włosy. Pokazuje mi zdjęcia z Yorku. Widzę wielką katedrę.

41

łan waha się przez chwilę.

Trzy dni później ojciec Timothy zaprasza ojca Johna na kolację z łanem. Jedzą i rozmawiają do późna, a ojciec Timothy zaczyna na­wet grać na skrzypcach. Ojciec John wychodzi krótko po północy, ale ojciec Timothy i łan dalej gawędzą. Leżę w łóżku, słuchając śmie­chów dochodzących zza otwartego okna. Nie mogę zasnąć.

Jest księżycowa noc i wieje silny wiatr. Rosnące przy kościele drze­wa eukaliptusowe kołyszą się, szeleszcząc liśćmi. Czuję, że muszę iść do toalety, i wstaję. Idąc do łazienki, dostrzegam światło w pokoju oj­ca Johna. I słyszę jakieś odgłosy. Na palcach podchodzę do drzwi. Są zamknięte, więc zaglądam przez dziurkę od klucza. To, co widzę, wzbudza we mnie lęk. łan stoi nad stołem zgięty wpół, a ojciec John pochyla się nad nim. Ma spuszczone spodnie od piżamy. Nie mam po­jęcia, co się dzieje. Być może jestem tępym sierotą, ale wiem, że coś jest nie tak. Pędzę do ojca Timothy'ego, który głęboko śpi.

Posłusznie opuszczam pokój, jeszcze bardziej zdezorientowany niż przedtem.

Nazajutrz rano budzą mnie dwa wystrzały - dobiegają jeden po drugim od strony kościoła. Natychmiast wyczuwam, że coś się sta­ło. Biegnę do kościoła i widzę scenę, która wstrząsa mną do głębi.

42

Ojciec Timothy leży w kałuży krwi przed ołtarzem, tuż pod figurą ukrzyżowanego Jezusa Chrystusa. Ma na sobie sutannę i wygląda, jak gdyby przed chwilą klęczał pogrążony w modlitwie. Dwa kroki od niego leży ciało ojca Johna zbryzgane krwią. Ma roztrzaskaną głowę, a do ławek przylepiły się kawałeczki jego mózgu. Jest ubra­ny w skórę. Widać ciemne rysunki węży na jego rękach. Prawa dłoń zaciska się na strzelbie.

Na ten widok czuję, jak uchodzi mi z płuc powietrze. Zaczynam krzyczeć. Wydaję przenikliwy wrzask, który jak pocisk rozdziera ci­szę poranka. Płoszy wrony siedzące na eukaliptusach. Słysząc mój krzyk, Joseph odkurzający ozdoby w salonie zastyga w pól ruchu i zaczyna nasłuchiwać. Mój wrzask każe pani Gonzalves szybko skończyć prysznic. I budzi lana, który biegiem wpada do kościoła.

Pochylam się nad ojcem Timothym, zawodząc z rozpaczy, jaką może odczuwać tylko ośmiolatek, który stracił w życiu wszystko, łan siada obok mnie. Spogląda na nieruchome ciało ojca Timo­thy'ego i też zaczyna płakać. Trzymamy się za ręce i płaczemy przez prawie trzy godziny, nie przestając nawet wtedy, gdy przyjeżdża po­licyjny dżip z migającym czerwonym kogutem, nawet gdy zjawia się ambulans z lekarzem w białym kitlu, nawet gdy zanoszą ciała do am­bulansu, nawet gdy Joseph i pani Gonzalves zabierają nas do domu i starają się pocieszać, jak umieją.

Później, dużo później, łan pyta:

Na twarzy Smity maluje się smutek.

43

Nadal trwa przerwa na reklamy.

Prem Kumar pochyla się w moją stronę i szepcze:

- Powiem panu, jakie będzie następne pytanie. Spytam, co ozna­
cza skrót FBI. Słyszał pan o tej instytucji, prawda?

- Nie. - Przecząco kręcę głową.
Krzywi się.

- Wiedziałem. Proszę posłuchać, chcemy, żeby wygrał pan trochę
więcej niż tysiąc. Mogę zmienić pytanie na inne. Proszę szybko po­
wiedzieć, czy zna pan jakiekolwiek skróty?

Zastanawiam się przez chwilę.

Kończą się reklamy. Znów rozlega się sygnał programu. Prem Kumar odwraca się do mnie.

- Jest pan absolutnie, w stu procentach pewien?
-Tak.

Słychać crescendo bębnów. Rozbłyskuje właściwa odpowiedź.

BRATERSKIE SŁOWO

P


rzed podjęciem decyzji dokładnie sobie wszystko przemyśl. Odłóż coś na wypadek sytuacji awaryjnej. Odrobinę radości wniosą no­wi sąsiedzi. W domu mogą się zdarzyć niewielkie kłopoty, ale pora­dzisz sobie z nimi szybko i we właściwy sposób. Nie udzielaj mądrych rad, jeśli cię o to nie poproszą.

Tak brzmiał zamieszczony w „Maharashtra Times" horoskop na dziś dla Koziorożców urodzonych, tak jak ja, w ostatnim tygodniu grudnia.

Nie czytam „Maharashtra Times". Właściwie nie czytam żadnych gazet. Od czasu do czasu jednak podbieram jakąś z kosza na śmieci pana Barve'a. Dobrze się nimi rozpala pod kuchnią i czasem, gdy nie mam nic lepszego do roboty, dla zabicia czasu kartkuję jakąś gazetę, zanim zmieni się w popiół.

Nie wierzę w horoskopy. Gdybym wierzył, to zgodnie z przepo­wiednią pandita Ramashankara Shastriego powinienem już nie żyć. Ale w dzisiejszym horoskopie tkwi ziarno prawdy. Rzeczywiście do pokoju obok wprowadzają się nowi sąsiedzi i faktycznie mam małe kłopoty domowe.

Właśnie wróciliśmy z popołudniowego seansu w kinie Regal i Sa-lim szaleje z wściekłości. Zdziera wszystkie plakaty z Armaanem Alim, które przez prawie trzy lata zdobiły ściany naszego pokoiku. Plakat z Armaanem ubranym w skórzaną kurtkę został podarty na strzępy. Armaan na motocyklu został zmasakrowany nożem. Arma-an bez koszuli, obnażający owłosioną pierś, leży w koszu. Armaan z pistoletem został potargany na drobniutkie kawałeczki, a Armaan na koniu skończył w płomieniach. Bez plakatów nasz pokój z dwo­ma łóżkami wydaje się jeszcze bardziej pusty niż wcześniej i nic już nie zasłania plam grzyba na bielonych ścianach.

45

Mimo ostrzeżenia w horoskopie, nie mogę się powstrzymać od udzielenia Salimowi mądrej rady.

- No i widzisz, że dziesięć miesięcy temu miałem rację, kiedy próbowałeś ratować związek Armaana i Urvashi. Powiedziałem ci, żebyś nie wtykał nosa w nie swoje sprawy ani nie przejmował się cu­dzymi kłopotami. Zapamiętaj to sobie na przyszłość.

Salim przyjmuje moje słowa z ponurą miną, depcząc plakat z Ar-maanem otoczonym wianuszkiem pięknych dziewcząt w basenie.

Słyszę kroki i głosy w korytarzu. Chyba wreszcie zjawili się nowi lokatorzy, którzy mają zająć pokój obok naszego. Cieszę się na to. Zawsze dobrze jest poznawać nowych ludzi. Mam nadzieję, że nowi lokatorzy mają synów w moim wieku. Putul i Dhyanesh są dobrymi kumplami, ale rodzice rzadko pozwalają im do mnie przychodzić w niedzielę, jedynym dniu, w którym nie muszę iść do pracy. Ajay, który lubi się popisywać, działa mi na nerwy. Nabijał się ze mnie przed całym domem, kiedy mu powiedziałem, że zacząłem praco­wać w odlewni. Wiem, że praca w odlewni nie jest w połowie tak ciekawa jak praca u gwiazdy filmowej, ale przynajmniej lepsza niż siedzenie na ulicy.

Po swoim pobycie u aktorki Neelimy Kumari prawie zapomnia­łem, jak wygląda życie w chawl. Domy składające się z jednopoko­jowych mieszkań dla niższej klasy średniej stanowią najmniej przy­jemne miejsca w Mumbaju. Lokatorzy chawl są w niewiele lepszej sytuacji od mieszkańców slumsów w rodzaju Dharavi. Jak mi kiedyś powiedział pan Barve, dobrze mają się bogacze w swoich granito­wych i marmurowych czteropokoj owych mieszkaniach. Ludzie ze slumsów mieszkający w nędznych, rozpadających się chatkach - cierpią. A my, gnieżdżący się w przepełnionych chawl, po prostu żyjemy.

Mieszkanie w chawl ma jednak pewne zalety. To, co się przyda­rzyło Neelimie Kumari, nigdy nie zdarzyłoby się tutaj, bo w chawl wszyscy wiedzą o wszystkim. Mieszkańcy mają nad głową wspólny dach i wspólnie dzielą miejsce, gdzie się kąpią i robią kupę. Lokato­rzy chawl nie muszą się odwiedzać w celach towarzyskich, ale mu­szą się spotykać w kolejce przed wspólnymi toaletami. Krąży u nas nawet plotka, że państwo Gokhale poznali się i zakochali w kolejce do latryny. Po miesiącu wzięli ślub.

Nie ma szans, żebym się zakochał w jakiejś dziewczynie z nasze­go chawl. Wszystkie są grube i brzydkie i ani trochę nie przypomi­nają mojej ulubionej aktorki, Priyi Kapoor. Poza tym wszystkie są

46

głupie jak lalki i nie potrafią się ani boksować, ani grać w kabaddi. Zresztą i tak prawie nie mam czasu na boks i kabaddi. Cały dzień pracuje w odlewni i wracam dopiero o szóstej wieczorem. Wytapia­nie metalu to ciężka robota. Ciekłe żelazo bucha w twarz gorącem, a pomarańczowe płomienie oślepiają.

- Thomas! - słyszę. Woła mnie pan Ramakrishna, administrator
domu. Jest bardzo ważnym człowiekiem. Chodzimy do pana Rama­
krishny, kiedy przepali się żarówka albo słabnie ciśnienie wody. Bła­
gamy pana Ramakrishnę o litość, gdy brakuje nam pieniędzy na mie­
sięczny czynsz. Szukaliśmy pana Ramakrishny, bo trzeba naprawić
część drewnianej poręczy na pierwszym piętrze, która tak się już
rozchwiała, że może zagrażać bezpieczeństwu lokatorów.

Wychodzę z pokoju i widzę pana Ramakrishnę w towarzystwie niskiego mężczyzny w średnim wieku, który marszczy brwi i wyglą­da, jak gdyby bardzo długo nie odwiedził toalety.

- Thomas, poznaj pana Shantarama. To nasz nowy lokator, któ­
ry zamieszka obok was. Mówiłem panu Shantaramowi, że jesteś od­
powiedzialnym chłopcem, więc proszę cię, żebyś pomógł mu się
urządzić - i jego żonie i córce. Dobrze, panie Shantaram, na mnie
już czas.

Och, nie, myślę. Nie ma synów. Chcę zobaczyć jego żonę i cór­kę, ale udaje mi się tylko przelotnie dostrzec siedzącą na łóżku siwo­włosą kobietę i dziewczynę, starszą ode mnie, z długimi, związany­mi z tyłu czarnymi włosami. Widząc, że zaglądam mu do mieszka­nia, Shantaram szybko zamyka drzwi.

- Czym się pan zajmuje? - pytam Shantarama.

-Jestem naukowcem, astronomem. Nie zrozumiesz tego. Ale ostatnio zrobiłem sobie przerwę w pracy naukowej. Jestem kierow­nikiem sprzedaży w salonie Vimal. Będziemy tu mieszkać tylko przez jakiś czas. Niedługo przeprowadzimy się do luksusowego mieszkania w Nariman Point.

Wiem, że pan Shantaram kłamie. Ludzie, których stać na miesz­kanie w Nariman Point, nigdy nie trafiają do chawl. Nawet na krótko.

Ściany pokoi w chawl są bardzo cienkie. Kiedy przyłoży się ucho do wspólnej ściany i zacznie nasłuchiwać, a jeszcze lepiej jeżeli przy­łoży się do ściany szklankę, a do niej ucho, słyszy się prawie wszyst­ko, co się dzieje w pokoju obok. Salim i ja często słuchamy naszych sąsiadów z lewej, których pokój przylega do ściany naszej kuchni. Państwo Bapat nie są już młodym małżeństwem. Krążą plotki, że

47

pan Bapat nawet bije żonę, ale w nocy się godzą, bo razem z Sali-mem często słyszymy, jak ciężko dyszą i wydają ciche westchnienia „ooch" i „aach", i pękamy ze śmiechu.

Do ściany dzielącej nas od pokoju pana Shantarama przystawiam kubek ze stali nierdzewnej i przyciskam do niego ucho. Słyszę pana Shantarama:

- Ten dom to czarna dziura. Mieszkanie tu jest poniżej mojej godności, ale ze względu na was zniosę to poniżenie, dopóki nie znajdę porządnej pracy. Słuchajcie, nie chcę, żeby do domu wcho­dzili chłopcy z ulicy. Bóg jeden wie, z jakich nor pochodzą. Obok nas mieszka takich dwóch. Chyba najgorsze łobuzy. Gudiya, jeżeli przyłapię cię na rozmowie z jakimś chłopakiem z chawl, spuszczę ci lanie skórzanym pasem, zrozumiano? - grzmi.

W panice upuszczam kubek na podłogę.

Przez następnych kilka tygodni prawie nie widuję pana Shantara­ma, a jego żony i córki w ogóle nie spotykam. Córka prawdopodob­nie chodzi codziennie do szkoły, ale kiedy wracam z odlewni, jest już w domu, a drzwi są zawsze zamknięte na głucho.

Salim nawet nie zauważa, że mamy nowych sąsiadów. Pracuje ja­ko dostawca tiffin i prawie nie ma wolnego czasu. Wstaje o siódmej rano i się ubiera. Wkłada luźną białą koszulę, bawełniane spodnie pyjama i białą furażerkę a la Nehru. Czapka jest znakiem rozpo­znawczym wszystkich dabbawallah w Mumbaju, których jest prawie pięć tysięcy. Przez dwie następne godziny zbiera pojemniki z przy­gotowanymi posiłkami z około dwudziestu pięciu domów. Potem je­dzie z nimi na stację kolejową w Ghatkopar. Tu pojemniki zostają posortowane według miejsc przeznaczenia zakodowanych za pomo­cą wypisanych na wieczkach kolorowych kropek, kresek i krzyży­ków, a następnie załadowane do specjalnych pociągów, żeby zdąży­ły dokładnie na czas do pracowników z klasy średniej i robotników w całym Mumbaju. Z kolei Salim odbiera tiffin z innego pociągu, które potem roznosi w Ghatkopar, kiedy już rozszyfruje kropki i kreski oznaczające adres. Musi bardzo uważać, bo pomyłka może go kosztować utratę pracy. Nie może dopuścić do tego, by pojemnik z wołowiną trafił do hindusa, z wieprzowiną do muzułmanina, a z czosnkiem i cebulą do wegetarianina dżinisty.

Jest dziewiąta wieczorem. Salim kartkuje czasopismo filmowe. Ja klęczę na łóżku z lewym uchem przyklejonym do stalowego kubka, który przyłożyłem do ściany. Słyszę, jak Shantaram mówi do córki:

48

Salim też przykleja ucho do ściany. Przez następne pół godziny słuchamy relacji na bieżąco z sytuacji na niebie. O konstelacjach gwiezdnych, galaktykach i kometach. O Wielkiej Niedźwiedzicy i Małej Niedźwiedzicy. Słyszymy takie nazwy jak Droga Mleczna i Gwiazda Polarna. Dowiadujemy się o pierścieniach Saturna i księ­życach Jowisza.

Gdy słucham Shantarama, ogarnia mnie dziwna tęsknota. Żału­ję, że nie mam ojca, który uczyłby mnie o gwiazdach i planetach. Nocne niebo, które dotychczas było dla mnie tylko wielką czernią, zmienia się nagle w przestrzeń pełną cudów i znaczenia. Kiedy koń­czy się wykład Shantarama, Salim i ja wyciągamy szyje z naszego okna na pierwszym piętrze, starając się znaleźć wszystkie wymienio­ne przez niego ciała niebieskie. Bez teleskopu widzimy tylko białe kropeczki na ciemnym niebie, ale piszczymy z radości, gdy udaje się nam rozpoznać siedem gwiazd Wielkiej Niedźwiedzicy, a wiedza, że ciemne plamy na Księżycu to nie żadne skazy, tylko kratery i morza, wypełnia nas poczuciem satysfakcji, jakbyśmy właśnie odkryli tajem­nice wszechświata.

Tej nocy nie śni mi się kobieta w rozwianym białym sari. Śnią mi się pierścienie wokół Saturna i księżyce wokół Jowisza.

Tydzień później niepokoi mnie zupełnie nowy odgłos dobiegają­cy z pokoju Shantarama. „Miau!". Rzucam się do ściany z moim sta­lowym przyrządem podsłuchowym w ręku.

Słyszę głos Gudiyi:

49

Te strzępki rozmów zmuszają mnie do przemyślenia swojego zda­nia o Shantaramie. Może jednak wcale nie jest taki zły. Ale znów się przekonuję, że pozory mogą mylić i linia między dobrem a złem na­prawdę jest bardzo cienka.

Pewnego wieczoru widzę, jak Shantaram wraca do domu kom­pletnie pijany. Jego oddech cuchnie whisky. Idzie chwiejnym kro­kiem i trzeba mu pomóc wspiąć się po schodach. To samo się dzieje nazajutrz i następnego dnia. Niedługo wszyscy w chawl wiedzą, że pan Shantaram jest pijakiem.

W filmach hindi pijacy to zawsze zabawne postacie. Wystarczy pomyśleć o Keshto Mukherjee z butelką w ręku i nie sposób po­wstrzymać się od śmiechu. Ale w rzeczywistości pijacy wcale nie są zabawni, tylko straszni. Ilekroć Shantaram wraca do domu zamro­czony alkoholem, nie potrzebujemy żadnych przyrządów podsłu­chowych. Na cały głos miota przekleństwa, a Salim i ja drżymy ze strachu w swoim pokoju, jak gdyby to na nas krzyczał. Wieczorne wyzwiska stają się stałym rytuałem i zanim zaśniemy, czekamy na odgłos chrapania zza ściany. Zaczynamy się okropnie bać chwil mię­dzy powrotem Shantarama z pracy a łoskotem jego ciała padającego na łóżko. Te chwile są dla nas czasem lęku.

Wydaje się nam, że to przejściowe i że Shantaram w końcu doj­dzie do siebie. Ale sytuacja ciągle się pogarsza. Shantaram pije coraz więcej i zaczyna rzucać różnymi przedmiotami. Zaczyna od plasti­kowych kubków i książek, którymi ciska o ścianę z odrazą. Potem tłucze doniczki i garnki. Ciężko mieszka się w takim hałasie. Wiemy jednak, że nie ma sensu skarżyć się panu Ramakrishnie. Głos trzyna­stolatka i jedenastolatka, którzy notorycznie zalegają z czynszem, naprawdę niewiele znaczy. Dlatego gdy jakiś przedmiot z hukiem uderzy we wspólną ścianę, dajemy nura do łóżek i kulimy się ze stra­chu, kiedy słychać brzęk tłuczonych talerzy i porcelany.

Ale ta faza też nie trwa zbyt długo. Wkrótce Shantaram zaczyna rzucać przedmiotami w ludzi. Głównie we własną rodzinę. Najwię­cej gniewu wylewa na żonę.

- Ty dziwko! To przez ciebie tak nisko upadłem. Mógłbym pisać

50

referaty o czarnych dziurach, a tak muszę pokazywać bluzki i sari różnym wstrętnym babom. Nienawidzę cię! Czemu nie umrzesz? - wrzeszczy i rzuca pieprzniczką, szklanką, talerzem. W żonę albo córkę, albo jej kota.

Pewnego wieczoru Shantaram przekracza wszelkie granice i rzuca w żonę kubkiem pełnym wrzącej herbaty. Gudiya próbuje zasłonić matkę i gorący płyn oblewa jej twarz, parząc ją. Gudiya przeraźliwie piszczy z bólu. Shantaram jest tak pijany, że nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, co zrobił. Biegnę złapać taksówkę dla pani Shantaram, żeby mogła zawieźć córkę do szpitala. Dwa dni później matka Gudiyi przychodzi do mnie i pyta, czy pójdę z nią odwiedzić córkę.

- Czuje się bardzo samotna. Może byś z nią porozmawiał.

Tak więc, towarzysząc pani Shantaram, idę na swoją pierwszą w życiu wizytę w szpitalu.

Po wejściu do szpitala zmysły atakuje przede wszystkim charak­terystyczny fetor. Robi mi się niedobrze od mdłego, antyseptyczne-go zapachu środków dezynfekujących, który przenika wszystkie ką­ty brudnych sal. Zaraz potem uderza cię widok ludzkich twarzy: nie ma tu ani jednego zadowolonego człowieka. Pacjenci leżą w zielo­nych łóżkach, jęcząc i stękając, nawet pielęgniarki i lekarze wydają się ponurzy. Ale najgorsza jest obojętność. Tak naprawdę twój los ni­kogo tu nie obchodzi. Wyobrażałem sobie, że przy Gudiyi będą się krzątać tłumy lekarzy i pielęgniarek, ale widzę, że leży na oddziale oparzeniowym całkiem sama i nie ma ani jednej pielęgniarki. Ma za­bandażowaną całą twarz; widać tylko jej czarne oczy.

- Gudiya, zobacz, kto przyszedł cię odwiedzić - mówi pani Shan­
taram, uśmiechając się do mnie radośnie.

Dziewczyna mnie onieśmiela. Jest ode mnie dużo starsza. Jestem tylko podglądaczem, który poznał fragmenty jej życia; prawie jej nie znam. Nie widzę jej ust, ale po oczach poznaję, że się do mnie uśmiecha, i to przełamuje lody między nami.

Siedzę przy niej trzy godziny, gadając o tym i owym. Gudiya pyta:

- Skąd masz takie niezwykłe imiona - Ram Mohammad Tho­
mas?

- To długa historia. Opowiem ci, jak wyzdrowiejesz.
Opowiada mi o sobie. Niedługo skończy szkołę średnią i pójdzie

na uniwersytet. Marzy o tym, żeby zostać lekarką. Prosi, żebym ja też coś o sobie opowiedział. Nie mówię o ojcu Timothym ani o tym, co się ze mną działo później, ale opisuję doświadczenia z mieszkania

51

w chawl i życie robotnika w odlewni. Gudiya słucha mnie w skupie­niu, a jej uwaga sprawia, że czuję się ważny i potrzebny.

Zjawia się lekarz i mówi pani Shantaram, że jej córka miała du­żo szczęścia. Ma tylko oparzenia pierwszego stopnia i nie zostaną jej żadne trwałe blizny. Mają ją wypisać w ciągu tygodnia.

W ciągu trzech godzin spędzonych przy łóżku Gudiyi dowiaduję się wielu rzeczy o jej ojcu. Pani Shantaram mówi:

Nagle wyciąga rękę i łapie mnie za dłoń.

- Jesteś tym bratem, którego nigdy nie miałam, prawda, mamu­
siu?

Pani Shantaram kiwa głową.

Nie wiem, co powiedzieć. To dla mnie zupełnie nowy rodzaj związku. Kiedyś wyobrażałem sobie siebie jako syna, ale nigdy jako czyjegoś brata. Trzymam więc po prostu w milczeniu rękę Gudiyi, czując więź, jaka właśnie zaczęła nas łączyć.

Tej nocy śni mi się kobieta w białym sari trzymająca na rękach dziecko. Wyje wiatr, rozwiewając jej włosy, które zasłaniają rysy jej

52

twarzy. Kobieta kładzie dziecko w koszu na bieliznę i odchodzi. W tym momencie zjawia się druga kobieta. Też jest wysoka i zgrab­na, ale twarz ma spowitą w bandaże. Podnosi dziecko z kosza i ob­sypuje je pocałunkami.

Ciszę nocy rozdziera nagle zduszony wrzask kota. Zrywam się i zastanawiam, czy usłyszałem wrzask we śnie, czy dobiegł z przyleg­łego pokoju.

Nazajutrz rano znajduję bezwładne i pokiereszowane ciało Pluto­na w tym samym koszu na śmieci, do którego pan Barve wyrzuca przeczytany numer „Maharashtra Times". Kot ma złamany kark, a jego sierść wydziela woń whisky. Shantaram mówi żonie, że Plu­ton uciekł. Znam prawdę, ale nie ma sensu jej ujawniać. Zresztą rze­czywiście Pluton uciekł. Do drugiego, chyba lepszego świata.

Nie znajduję odpowiedzi.

Gudiya wraca do domu, ale nie udaje mi się z nią zobaczyć, Shan­taram nie pozwala wchodzić do swojego domu żadnym chłopcom. Słyszę od pani Shantaram, że mąż zrozumiał, co zrobił, i że się po­prawi, chociaż w głębi serca wie, że Shantaram jest już nie do ura­towania. Ale nawet ona nie wie, jak nisko jej mąż może upaść.

Niecały tydzień po powrocie Gudiyi ze szpitala ojciec znów robi jej coś złego. Próbuje jej dotykać. Ale nie jak ojciec. Z początku nie rozumiem, co się dzieje. Słyszę tylko, że Shantaram nazywa Gudiyię swoim księżycem, potem pani Shantaram płacze, a Gudiya krzyczy:

- Tato, nie dotykaj mnie! Nie dotykaj mnie, proszę!

Kiedy słyszę płaczliwy głos Gudiyi, nagle mi się rozjaśnia w gło­wie. Chcę pędzić do pokoju Shantarama i zabić go gołymi rękami. Lecz zanim zebrałem się na odwagę, słyszę głośne chrapanie Shan­tarama. Zwalił się na łóżko i zasnął. Gudiya ciągle szlocha. Nie po­trzebuję szklanki, żeby słyszeć jej łkanie.

Jej płacz dziwnie mnie porusza. Nie wiem, jak brat zareagował­by na smutek siostry, bo nie mam doświadczeń jako brat. Wiem jed-

53

nak, że muszę ją jakoś pocieszyć. Niestety, niełatwo jest kogoś po­cieszyć, kiedy zasłania go ściana, choćby bardzo cienka. Dostrze­gam, że na samym dole ściany, tuż przy miejscu, gdzie rury z wodą wchodzą do sąsiedniego pokoju, jest niewielki okrągły otwór, na ty­le duży, że można weń wsunąć ramię. Wyskakuję z łóżka, kładę się płasko na podłodze i wpycham do otworu rękę.

- Nie płacz, siostro. Weź mnie za rękę - wołam cicho. I ktoś
chwyta moją dłoń. Czuję palce pieszczące moje przedramię, łokieć,
nadgarstek, przypomina to dotyk ślepca badającego czyjąś twarz. Po­
tem palce splatają się z moimi i czuję magiczny przepływ siły, energii,
miłości... sam nie wiem, jak to nazwać. W tym momencie ja i Gudiya
stajemy się jednością i odczuwam jej ból, jak gdyby to mnie bolało.

Tymczasem Salim, który wciąż siedzi na łóżku, w zdumieniu przygląda się tej scenie.

- Oszalałeś, Mohammad? Wiesz, co robisz? - pyta strofującym
tonem. - Wsadziłeś rękę do dziury, którą wchodzą do naszego po­
koju szczury i karaluchy.

Ale nie zważam na Salima, na nikogo i na nic innego. Nie wiem, jak długo trzymam Gudiyię za rękę, ale kiedy budzę się następnego dnia rano, widzę, że ciągle leżę na podłodze z ręką w dziurze, a w kieszeni mojej koszuli śpi sobie smacznie rodzina karaluchów.

Nazajutrz wieczorem Shantaram znowu wraca do domu zamro­czony alkoholem i próbuje molestować Gudiyię.

Czuję, jak gdyby ktoś przedziurawił mi mózg palnikiem acetyle­nowym, a w serce nalał roztopionego metalu. Nie zniosę tego ani chwili dłużej. Biegnę do pokoju pana Ramakrishny i mówię mu, że Shantaram robi okropne rzeczy swojej żonie i córce. Ale Ramakrish-na zachowuje się, jakbym rozmawiał z nim o pogodzie.

54

- Posłuchaj - mówi. - Cokolwiek by się działo w czyimś domu, to
prywatna sprawa rodziny i nie możemy się do tego mieszać. Jesteś
młodym sierotą. Nie znasz życia. Ale ja znam historie o biciu żon,
o znęcaniu się nad rodziną, o kazirodztwach i gwałtach, do których
co dzień dochodzi w chawl w całym Mumbaju. Nikt jednak niczego
nie robi. My, Hindusi, posiedliśmy wyjątkową zdolność do zachowy­
wania spokoju wobec cierpień i nieszczęść, jakie dokoła siebie widzi­
my. Dlatego jak inni mumbajczycy zamknij oczy, zasłoń uszy, zamknij
usta, a będziesz szczęśliwy jak ja. Idź już, muszę iść spać.

Pędzę do siebie. Słyszę chrapanie Shantarama i głos Gudiyi, któ­ra krzyczy, że jest brudna.

- Nie dotykaj mnie! Niech nikt mnie nie dotyka! Zarażę każde­
go, kto się do mnie zbliży!

- Zaraź mnie - mówię i wpycham rękę w otwór przy podłodze.
Gudiya chwyta ją kurczowo.

Salim posyła mi pogardliwe spojrzenie, jak gdybym składając tę obietnicę, popełnił przestępstwo. Mnie jednak nic nie obchodzi, co jest dobre, a co złe. Czując dotyk kościstych palców Gudiyi i mięk­kiej skóry jej dłoni, wiem tylko, że oboje jesteśmy zaszczutymi zwie­rzętami, wspólnikami zbrodni. Moja zbrodnia polegała na tym, że miałem czelność przejmować się cudzymi kłopotami. Ale co złego zrobiła Gudiya? Chyba tylko to, że urodziła się dziewczynką, a jej ojcem był Shantaram.

Swoją obietnicę spełniam następnego dnia, kiedy Shantaram wraca wieczorem z pracy i gramoli się po skrzypiących schodach na pierwsze piętro. Idzie powoli i niezdarnie. Nawet jego ubranie cuch­nie whisky. Gdy jest tuż przed częścią poręczy, której pan Ramakri-shna jeszcze nie naprawił, rzucam się na niego od tyłu. Uderzam go w plecy i Shantaram pada na drewnianą poręcz, która jest już stara i rozchwiana. Nie wytrzymuje ciężaru jego ciała. Łamie się z trza­skiem. Shantaram traci równowagę i leci w dół.

W filmach, kiedy złoczyńca spada z dachu wieżowca, wydaje się, jak gdyby szybował w powietrzu; wymachuje rękami i nogami i krzyczy: „Aaaaaaaaa!". W prawdziwym życiu wygląda to zupełnie inaczej. Shantaram spada jak kamień. W ogóle nie macha rękami ani

55

nogami. Ląduje na brzuchu i leży nieruchomo z szeroko rozrzuco­nymi rękami i nogami.

Dopiero kiedy widzę leżące na podłodze bezwładne ciało Shan-tarama, uświadamiam sobie, co zrobiłem. A potem wyobrażam so­bie następstwa swojego czynu.

Dżipem z migającym czerwonym kogutem przyjeżdża oddział za­bezpieczenia miejsc zbrodni i policjanci starannie obrysowują kredą leżące ciało. Potem robią zdjęcia, patrzą na pierwsze piętro i widzą, że tam stoję. Inspektor pokazuje na mnie.

- To ten chłopak go zepchnął. Aresztować go!

Zabierają mnie do więzienia, tam rozbierają i biją. Potem stawia­ją mnie przed sądem, gdzie pod zwieszającym się z sufitu wentylato­rem siedzi sędzia o surowej twarzy ubrany w czarną togę. Na ścia­nie za jego plecami jest wyblakły i zakurzony napis ułożony ze zło­tych liter: Satyameua Jayate - „Prawda zawsze zwycięża". Sędzia ob­rzuca mnie krótkim spojrzeniem i ogłasza wyrok.

Nie czekam ani chwili dłużej. Rzucam się w dół po schodach i uciekam. W biegu mijam bramę, budkę z mlekiem i wielopiętro­wy budynek. Pędzę na stację i wskakuję do ekspresu jadącego na dworzec Victoria. Biegam po peronach, szukając tylko jednego po­ciągu. Wreszcie znajduję i wskakuję do niego w chwili, gdy pociąg już rusza.

Opuszczam Mumbaj, opuszczam Gudiyię, opuszczam Salima i ucie­kam do jedynego miasta, jakie znam poza Mumbajem. Do Delhi.

W trakcie całej opowieści Smita nie odzywa się ani słowem. Wi­dzę, że jest głęboko poruszona. Wydaje mi się, że w kąciku jej oka zalśniła łza. Pewnie jako kobieta doskonale rozumie udrękę Gudiyi.

56

Biorę do ręki pilot.

- Obejrzyjmy pytanie numer trzy - mówię i naciskam klawisz.

Prem Kumar obraca się na krześle w moją stronę.

W tym momencie gaśnie reflektor punktowy, pogrążając Prema Kumara i mnie w ciemnościach.

Podczas gdy technicy zaczynają sprawdzać kable, Prem Kumar słucha głosu w słuchawce. Potem nachyla się do mnie i szepcze mi do ucha:

- No dobrze, koleś, twoja złota passa trwała dwa pytania, ale
właśnie się kończy. Następne pytanie jest naprawdę trudne, zwłasz­
cza dla kelnera. Chciałbym ci pomóc wygrać trochę więcej, ale pro­
ducent poinformował mnie przed chwilą, że chce dopuścić do gry
drugiego zawodnika, profesora matematyki. Przykro mi. Pech! - Po­
ciąga łyk lemoniady i mlaszcze.

Reflektor zostaje naprawiony. W studiu wyświetla się napis „BRAWA".

Gdy milkną oklaski, Prem Kumar patrzy na mnie.

-Nie.

57

- Nie? Mam nadzieję, że wie pan, jak nazywa się planeta, na któ­
rej mieszkamy.

Publiczność się śmieje.

Zanim rozległa się muzyka, z moich ust wyrywa się krótki dźwięk:



Słychać crescendo bębnów. Rozbłyskuje właściwa odpowiedź.

-Absolutnie, w stu procentach poprawnie! Rzeczywiście naj­mniejszą planetą Układu Słonecznego jest Pluton. Panie Thomas, właśnie wygrał pan pięć tysięcy rupii!

Moja wiedza ogólna wywiera na publiczności duże wrażenie. Niektórzy wstają i klaszczą.

Ale Smita wciąż milczy.

POMYŚLMY O KALEKACH

S


łońce, wydaje się bledsze, ptaki mniej rozświergotane, powietrze bardziej zanieczyszczone, niebo odrobinę ciemniejsze.

Gdy z pięknego, wielkiego bungalowu ze ślicznym jasnym ogro­dem trafia się prosto do rozpadającego się domu, gdzie trzeba miesz­kać w zatłoczonym dormitorium z kilkudziesięcioma dzieciakami, trudno spoglądać na życie z nadzieją. Przypuszczam, że w każdym, kto znalazłby się w takiej sytuacji, wezbrałaby żółć.

I wcale nie jest lepiej, kiedy naprawdę zachoruje się na żółtaczkę. Żółtaczka to dość nieprzyjemna choroba, ale ma jedną ważną zale­tę. Zabierają cię z dusznego dormitorium i umieszczają w osobnym pokoju. To duże pomieszczenie z metalowym łóżkiem i zielonymi zasłonami. Nazywa się izolatka.

Od dwóch tygodni jestem przykuty do łóżka. Wydaje się jednak, jak gdybym chorował od dnia, w którym zabrano mnie z kościoła po śmierci ojca Timothy'ego. Nie przyjechał po mnie dżip z migającym czerwonym kogutem. Zjawiła się niebieska furgonetka z oknami za­słoniętymi drucianą siatką. Podobne auta zbierają bezpańskie psy. Ten samochód zbierał akurat bezpańskich chłopców. Gdybym był młodszy, prawdopodobnie wysłaliby mnie do domu adopcyjnego i natychmiast wystawili na sprzedaż. Ale ponieważ miałem osiem lat, zostałem umieszczony w delhijskim Domu dla Nieletnich Chłopców w Turkman Gate.

W domu jest miejsce dla siedemdziesięciu pięciu chłopców, ale liczba mieszkańców wynosi sto pięćdziesiąt. Jest tu ciasno, brudno i głośno. Są tylko dwie toalety z przeciekającymi umywalkami i za­rośniętymi brudem latrynami. Po korytarzach i kuchni biegają szczu­ry. Mamy klasę, w której stoją rozklekotane ławki i wisi popękana tablica. I mamy nauczycieli, którzy od lat nie uczą. Na boisku rośnie

59

trawa wysoka jak krykietowe bramki, a jeśli ktoś nie uważa, może sobie otrzeć skórę o kamienie wielkości piłki. Mamy trenera, który nosi białą koszulę safari i spodnie wyprasowane w kant ostry jak brzytwa. Trzyma sprzęt do badmintona i krykieta w ładnej szklanej gablocie, ale nie pozwala nam go dotykać. W dużej stołówce jest tandetna podłoga i długie drewniane stoły. Ale mięso i kurczaki, które mają być dla nas, opryskliwy szef kuchni sprzedaje restaura­cjom, a nas codziennie karmi duszonymi warzywami i grubymi przy­palonymi czapati. Ciągle dłubie w nosie i beszta każdego, kto prosi o dokładkę. Kierownik domu, pan Agnihotri, jest miłym starszym człowiekiem, który nosi wykrochmaloną kurtę i pyjamę z bawełny khadi, ale wszyscy wiemy, że prawdziwą władzę sprawuje jego za­stępca, pan Gupta, przezywany Postrachem Turkman Gate. Jest naj­gorszy ze wszystkich. Niski i owłosiony, cały dzień żuje paan i cuch­nie skórą. Na szyi nosi dwa grube złote łańcuchy, które podzwania-ją przy każdym kroku, i zawsze ma przy sobie krótką bambusową la­skę, którą nas okłada, ilekroć ma ochotę. Krążą plotki, że późnym wieczorem wzywa do swojego pokoju chłopców, ale nikt nie chce o tym rozmawiać. Chcemy mówić tylko o dobrych rzeczach. Na przykład o tym, że wieczorem pozwala się nam przez dwie godziny oglądać telewizję we wspólnej sali. Skupiamy się wokół dwudziesto-jednocalowego telewizora Dyanora i oglądamy piosenki z filmów na kanale V albo seriale o klasie średniej w programie Doordarshan. Szczególnie podobają się nam filmy w niedziele.

To filmy o świecie fantazji. Świecie, w którym dzieci mają matki i ojców, i urodziny. Świecie, w którym ludzie mieszkają w ogrom­nych domach, jeżdżą ogromnymi samochodami i dostają ogromne prezenty. Oglądaliśmy ten świat, ale nie daliśmy się ponieść fanta­zjom. Wiedzieliśmy, że nasze życie nigdy nie będzie wyglądać jak ży­cie Amitabha Bachchana ani Shahrukha Khana. Mogliśmy najwyżej marzyć, że kiedyś dorównamy tym, którzy nami rządzą. Tak więc kiedy nauczyciel nas pytał: „Kim chcesz być, kiedy dorośniesz?", nikt nie mówił, że będzie pilotem, premierem, bankierem czy akto­rem. Mówiliśmy, że chcemy być kucharzami, sprzątaczami, trenera­mi czy w najlepszym razie kierownikami. Dom dla nieletnich spra­wił, że czuliśmy się gorsi.

Bardzo dobrze poznałem wielu chłopców w zakładzie. Niektórzy byli młodsi ode mnie, w większości starsi. Poznałem Munnę, Kallu, Pyare, Pawana, Jashima i Irfana. Dla mnie przenosiny z domu ojca Tirnothy'ego do zakładu przypominało strącenie z raju do piekła. Ale dopiero gdy poznałem innych chłopców, uświadomiłem sobie,

60

że dla wielu z nich zakład był rajem. Trafili tu ze slumsów Delhi i Bi-haru, z biednych wiosek z Uttar Pradeś, a niektórzy nawet z dalekie­go Nepalu. Nasłuchałem się opowieści o ojcach uzależnionych od narkotyków i matkach prostytutkach. Widziałem blizny po laniu, ja­kie dostawali od chciwych wujów i despotycznych ciotek. Dowie­działem się o istnieniu niewolniczej pracy i przemocy w rodzinie. I zacząłem się bać policji. To ona była odpowiedzialna za wysyłanie większości chłopców do domu dla nieletnich. Chłopców przyłapa­nych na kradzieży chleba z przydrożnej budki albo czamorynkowym handlu biletami do teatru, chłopców, którzy nie mogli przekupić po­licjanta. Najczęściej zgarniano ich po prostu dlatego, że inspektoro­wi nie podobały się ich twarze.

Wielu z nich było „recydywistami", czyli wróciło do zakładu od ludzi, którzy przygarnęli ich za zgodą Komisji Opieki nad Nieletni­mi. Munna wrócił, bo znęcała się nad nim macocha. Jashima prze­śladował okrutny brat. Pawan wrócił, bo krewny, który się nim za­opiekował, wysłał go do pracy w podejrzanym motelu, gdzie złapa­ła go policja. Mimo takich doświadczeń wielu chłopców nadal tęsk­ni za „przywróceniem do rodziny" i jest gotowych zamienić dobrze znane piekło na nowe, nieznane.

Bez żadnych starań z mojej strony zostałem ich przywódcą. Wca­le nie dlatego, że byłem wyższy ani bardziej agresywny od reszty, ale dlatego, że mówiłem po angielsku. Byłem sierotą, który potrafił mó­wić i czytać w tym magicznym języku, co zrobiło wrażenie na pra­cownikach zakładu. Kierownik od czasu do czasu pytał, jak się mie­wam. Trener pozwolił mi ustawić prowizoryczną bramkę krykieto-wą na dziedzińcu od frontu, gdzie rozegraliśmy kilka całkiem uda­nych meczów, dopóki Munna nie wybił kierownikowi okna i zabro­niono nam gier sportowych. Surowy kucharz czasem uprzejmie da­wał mi dokładkę. Gupta nigdy nie wzywał mnie wieczorami do swo­jego pokoju. A lekarz, zamiast jak zwykle się ociągać, natychmiast umieścił mnie w izolatce, dzięki czemu nie zaraziłem całego dormi-torium.

Rozkoszowałem się spokojem izolatki przez ponad dwa tygo­dnie, gdy do pokoju wstawiono pewnego dnia drugie łóżko. Po­wiedziano mi, że przywieziono nowego chłopca, który jest w bar­dzo złym stanie. Po południu wniesiono go na noszach. Był ubra­ny w podartą pomarańczową koszulkę i przetarte szorty, a na szyi miał żółty tabeez. Tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z Sali-mem.

61

Salim okazuje się moim całkowitym przeciwieństwem. Ma jasną, pszeniczną^ cerę, twarz cherubina, czarne kręcone włosy, a kiedy się uśmiecha, w policzkach robią mu się dołki. Chociaż skończył zaled­wie siedem lat, jest bystry i dociekliwy. Opowiada mi swoją historię w krótkich, urywanych zdaniach.

Pochodzi z bardzo biednej rodziny, z wioski w Biharze. Wieś za­mieszkiwali przede wszystkim ubodzy chłopi, ale było też kilku bo­gatych właścicieli ziemskich. Dominowali hindusi, lecz było kilka rodzin muzułmańskich, takich jak rodzina Salima. Jego ojciec był ro­botnikiem, matka zajmowała się domem, a starszy brat pracował na straganie z herbatą. Salim chodził do wiejskiej szkoły. Mieszkali w małej krytej strzechą chatce na skraju posiadłości zamindara.

W zeszłym tygodniu, mroźnej styczniowej nocy wydarzył się in­cydent w miejscowej świątyni Hanumana. Ktoś włamał się do sanktuarium i sprofanował posąg małpiego boga. Kapłan twier­dził, że widział jakichś młodych muzułmanów, którzy czaili się w okolicy. Bas, to wystarczyło! Gdy tylko usłyszeli o tym hindusi, ruszyli wymierzyć sprawiedliwość. Uzbrojeni w maczety, kilofy i pochodnie, napadli na domy wszystkich muzułmańskich rodzin. Kiedy tłum zaatakował, Salim bawił się na dworze, a w chatce je­go ojciec, matka i brat pili herbatę. Na oczach Salima podpalili je­go dom. Słyszał przeraźliwy wrzask matki, okrzyki ojca i lament brata, ale tłum nikomu nie pozwolił uciec. W pożodze spłonęła ca­ła rodzina. Salim pobiegł na stację kolejową i wskoczył do pierw­szego lepszego pociągu. Pojechał do Delhi bez jedzenia i bez ubrań, nie mając obok siebie ani jednej znajomej twarzy. Potem przez dwa dni leżał na peronie głodny i zziębnięty, majacząc w go­rączce i rozpaczy. W końcu znalazł go policjant i odesłał do domu dla nieletnich.

Salim mówi, że ma złe sny. Słyszy wrzaski tłumu. W uszach dźwięczy mu echo krzyku matki. Wzdryga się, wyobrażając sobie wijące się w płomieniach ciało brata. Mówi, że zaczął nienawidzić i bać się wszystkich hindusów. Pyta, jak mam na imię.

- Mohammad - odpowiadam.

Z czasem Salim i ja zostajemy bardzo dobrymi przyjaciółmi. Wiele nas łączy. Obaj jesteśmy sierotami i nie mamy nadziei na „przywrócenie do rodziny". Obaj uwielbiamy grać w kulki. I obaj uwielbiamy oglądać filmy. Kiedy umieszczają nas z powrotem w dormitorium, wykorzystuję swoje wpływy, żeby zajął łóżko obok mnie.

62

Pewnego dnia późnym wieczorem Salim zostaje wezwany do po­koju Gupty. Gupta jest wdowcem i mieszka samotnie na terenie za­kładu. Salim jest zaniepokojony.

Tak więc Salim idzie do pokoju Gupty, a ja skradam się za nim na palcach.

Kiedy Salim puka do drzwi, Gupta siedzi w wymiętej kurcie i py-jamie.

-Wejdź... wejdź, Salim - mówi niewyraźnie. W dłoni trzyma szklankę pełną jakiegoś złocistego płynu. Przełyka jej zawartość i ociera usta. Jego oczy wyglądają jak duże guziki. Przyglądam mu się przez wąską szparę między dwiema zasłonami w drzwiach. Gup­ta gładzi twarz Salima, przesuwając palcami po jego ostrym nosie i wąskich ustach. Nagle rozkazuje:

- Zdejmij szorty.

Salim jest zaskoczony nieoczekiwanym poleceniem.

- Rób, co mówię, gnojku, albo oberwiesz - warczy Gupta.
Salim posłusznie, ale z wahaniem opuszcza spodenki. Odwracam

wzrok.

Gupta podchodzi do Salima od tyłu, podzwaniając złotymi łań­cuchami.

- Dobrze - mamrocze. Rozwiązuje sznurek spodni i opuszcza je
do kostek. Widzę jego owłosiony tyłek. Salim wciąż nie rozumie, co
się dzieje, ale mnie nagle przejaśnia się w głowie. Z przerażeniem
uświadamiam sobie, co się stało w pokoju ojca Johna tamtej nocy.
I rozumiem, dlaczego nazajutrz tak się to skończyło.

Wydaję przenikliwy wrzask, który jak pocisk rozdziera wieczor­ną ciszę. Budzę chłopców śpiących spokojnie w dormitoriach; budzę kucharza chrapiącego w kuchni; budzę nawet bezpańskie psy, które zaczynają wściekle ujadać.

Gupta jest kompletnie zaskoczony. Pospiesznie podciąga spod­nie, próbując wygonić Salima. Ale kucharz, kierownik i strażnicy już biegną do pokoju Gupty. Tego wieczoru odkrywają plugawy sekret Gupty (chociaż później nic w tej sprawie nie robią). Ale Gupta odnajduje mnie przyczajonego za zasłonami. Staje się od­tąd moim śmiertelnym wrogiem. Salim jest wstrząśnięty, ale wy­chodzi z tego bez szwanku. Dawno już wyzbył się urazy wobec hindusów. Ale lęk przed gwałtem miał mu już towarzyszyć przez resztę życia.

63

Jest piękny wiosenny dzień. A wydaje się jeszcze piękniejszy, po­nieważ wyrwaliśmy się z murów domu dla nieletnich. Międzynaro­dowa organizacja pozarządowa zabrała nas na całodniową wyciecz­kę. Jeździmy klimatyzowanym autobusem po całym Delhi. W zoo jemy lunch i oglądamy zwierzęta. Po raz pierwszy widzimy hipopo­tama, kangury, żyrafy i ogromnego leniwca. Oglądamy pelikany, fla­mingi i dziobaka. Potem wiozą nas na Kutub Mintar, najwyższą wie­żę w Indiach. Śmiejąc się i popychając, wbiegamy na górę po scho­dach i wyglądamy z balkonu na pierwszym piętrze. Ludzie na ziemi przypominają mrówki. Krzyczymy: „Huuu!" i słuchamy, jak nasze głosy zanikają, zanim dotrą do ziemi. Wreszcie zabierają nas pod Bramę Indii, żebyśmy zobaczyli wielki festyn. Każdy z nas dostaje dziesięć rupii, które może wydać na rozrywkę, jakiej tylko zaprag­nie. Mam ochotę przejechać się na wielkim kole, ale Salim szarpie mnie za rękaw i prowadzi do następnego kramu. Szyld głosi: „Pan-dit Ramashankar Shastri. Światowej sławy chiromanta. Tylko 10 ru­pii za wróżbę". W budce siedzi starszy mężczyzna ubrany w kurtę i dhoti. Ma siwe wąsy, na czole cynobrową tilakę, a na nosie grube szkła. Z tyłu głowy sterczy mu czarne choti.

Salim płaci i skwapliwie wyciąga do staruszka lewą rękę. Pandit kręci głową.

- Nie, nie lewą. Lewa jest dla dziewczyn. Chłopcy pokazują prawą.
Salim szybko wyciąga prawą dłoń. Chiromanta ogląda ją przez

szkło powiększające, w skupieniu analizując plątaninę linii, jak gdy­by była to mapa prowadząca do ukrytego skarbu. W końcu odkłada lupę i sapie z zadowoleniem.

O tym pan Shastri najwyraźniej nie pomyślał. Zamyka oczy na dziesięć sekund, potem otwiera.

- Masz piękną twarz. Będziesz bardzo sławnym aktorem
- oświadcza.

64

Zrezygnowany wysupłuję z kieszeni dziesięć rupii i wyciągam prawą rękę.

Pandit posyła mi surowe spojrzenie, poprawiając grube okulary, a potem przystępuje do badania mojej dłoni. Duma nad nią ponad pięć minut. Coś notuje, robi jakieś obliczenia.

- Coś nie tak? - pyta zaniepokojony Salim.
Chiromanta lekko marszczy brwi i kręci głową.

- Linia głowy jest mocna, ale linia serca słaba. Przede wszystkim
bardzo krótka jest linia życia. Gwiazdy nie wróżą dobrze. Pechowy
układ planet. Wzgórek Jowisza jest dobry, ale neutralizuje go wzgó­
rek Saturna. Przeszkody i pułapki. Mogę ci trochę pomóc, ale to bę­
dzie kosztowało.

-Ile?

- Około dwustu rupii. Poproś ojca. Czy to nie on jest właścicie­
lem tego dużego autobusu?

Wybucham śmiechem.

- Ha, ha! Panditji, zanim zaczął pan pleść o mojej przyszłości,
trzeba było sprawdzić, kim jesteśmy. Nie jesteśmy bogaci. Jesteśmy
sierotami z domu dla nieletnich w Turkman Gate, a ten autobus
wcale nie jest nasz. Mimo to naciągnął nas pan na dwadzieścia ru­
pii. - Ciągnę Salima. - Chodźmy. Straciliśmy tu już za dużo czasu.

Kiedy odchodzimy, chiromanta woła za mną:

- Chłopcze, chcę ci coś dać!

Wracam do kramu. Pandit wręcza mi starą jednorupiową monetę.

- Co to jest, panditji?

- Szczęśliwa moneta. Zatrzymaj ją. Będziesz jej potrzebował.
Zaciskam ją w dłoni.

Salim chce lody, ale została nam tylko jedna rupia, a za to nicze­go nie kupimy. Przyglądamy się, jak inne dzieci jeżdżą na kole. Ma­chinalnie podrzucam monetę, która wypada mi z dłoni i toczy się pod ławkę. Schylam się po nią. Wylądowała orłem do góry. Obok niej leży upuszczony przez kogoś dziesięciorupiowy banknot. Praw­dziwe czary. Kupujemy sobie z Salimem lody. Ostrożnie chowam monetę w kieszeni. To rzeczywiście talizman.

65

Salim żałuje, że moja przyszłość nie okazała się tak szczęśliwa jak jego, ale jest też podniecony przepowiednią, że zostanie gwiazdą fil­mową. Przed nami stoi wielki billboard z krzykliwie kolorową rekla­mą nowego filmu. Przedstawia bohatera z karabinem w rękach, z za­krwawioną piersią i w czarnej chuście na głowie. Towarzyszą mu złoczyńca z krzywym uśmieszkiem i bohaterka z dużym biustem. Sa­lim jak urzeczony wpatruje się w billboard.

Siedzimy w klasie, ale pan Joshi, nasz tęgi nauczyciel, który naj­częściej tylko beka i dłubie w nosie, wcale nas nie uczy. Czyta po­wieść dobrze ukrytą w podręczniku, który przed sobą trzyma. Zabi­jamy czas, robiąc papierowe samoloty, wydrapując różne wzory na drewnianych ławkach i drzemiąc. Nagle do sali wpada Munna, któ­remu kazano pilnować korytarza.

- Masterji, Masterji - mówi zdyszany. - Idzie sahib kierownik.
Pan Joshi głośno beka i szybko chowa książkę. Pstryka palcami

i wstaje.

- No, chłopcy, o czym to rozmawialiśmy? Ach, tak. Mówiliście
mi, kim chcecie zostać w przyszłości. Kto następny?

Salim podnosi rękę. Nigdy dotąd tego nie robił.

Klasa ryczy ze śmiechu.

Są dwie wersje na temat naszego dobroczyńcy. Niektórzy mówią, że to bardzo bogaty handlarz brylantów, który nie ma własnych dzieci. Dlatego od czasu do czasu zjawia się w domu dla nieletnich, żeby adop­tować chłopców, których zabiera do swojego pałacu w Mumbaju. Inni twierdzą, że jest właścicielem szkoły w Mumbaju, dokąd trafiają dzieci, które uzna za obiecujące i warte kształcenia. Tak czy inaczej, jedno jest pewne. Jeśli wybierze cię sethji, nie musisz się martwić o przyszłość.

Salima nie obchodzi, czy sethji jest handlarzem brylantów, czy właścicielem szkoły. Liczy się przede wszystkim to, że bogacz jest z Mumbaju - centrum przemysłu filmowego. Jest przekonany, że se­thji przyjechał wyrwać go z zakładu i zabrać do wspaniałego świata Bollywood. To jego przeznaczenie. Nareszcie spełni się przepowied­nia chiromanty.

66

Stoimy rzędem w stołówce, czekając na inspekcję sethji. Salim wziął kąpiel. Ściśle rzecz biorąc, wykąpał się trzy razy, szorując się zawzięcie, żeby usunąć najmniejsze ślady brudu. Ubrał się w najlep­sze rzeczy. Porządnie uczesał włosy. Prezentuje się najlepiej ze wszystkich chłopców. Ale mnie trapi jego desperacja. Jeżeli sethji go nie wybierze, będzie zdruzgotany.

Wreszcie przyjeżdża sethji w towarzystwie dwóch mężczyzn. Wcale nie wygląda na handlarza brylantów. Bardziej przypomina gangstera. Ale w końcu nigdy nie widzieliśmy żadnego handlarza brylantów. Może wyglądają jak gangsterzy. Jest smagły i nosi cienki czarny wąsik jak dakoita Veerappan*. Ma na sobie biały garnitur bandgała, na szyi gruby złoty łańcuch, zaczepiony o drugi guzik. Na palcach nosi mnóstwo pierścieni z różnobarwnymi kamieniami: czerwonymi, zielonymi i niebieskimi. Jego dwaj fagasi wyglądają właśnie jak fagasi. Później poznaję ich imiona, Mustafa i Punnoose. Prowadzi ich Gupta. Jego dwa złote łańcuchy wyglądają bardzo skromnie w porównaniu z biżuterią sethji.

- Sethji, tak długo pan nas nie odwiedzał, że chyba pan o nas za­
pomniał. Od pana ostatniej wizyty przybyło wielu nowych chłopców.
Jestem pewien, że wielu przypadnie panu do gustu - mówi Gupta.

Rozpoczyna się inspekcja. Wszyscy przywołujemy na twarz naj­bardziej promienne uśmiechy. Sethji podchodzi do każdego chłopca i lustruje go od stóp do głów. Nie wiem, czego szuka, bo nie zadaje nam żadnych pytań, tylko się nam przygląda. Kończy pierwszą run­dę inspekcji. Mnie nawet nie zaszczyca powtórnym spojrzeniem. Po­tem jeszcze raz dokonuje oględzin naszego szeregu. Kiedy podcho­dzi do Salima, przystaje.

* Koose Muniswamy Veerappan - słynny dakoita (bandyta) indyjski kierujący grupą przestępczą odpowiedzialną za około stu dwudziestu zabójstw, zastrzelony w policyjnej zasadzce w 2004 r.

67

Gupta patrzy na Salima, a potem na mnie.

- A ten? - pyta, wskazując na mnie.

Sethji spogląda mi w oczy i przecząco kręci głową.

Sethji zaczyna się irytować.

Sethji naradza się ze swoimi fagasami.

- Zgoda - oświadcza w końcu. - Przygotuj papiery dla obu. Za­
bieram ich w poniedziałek.

Salim rzuca mi się w objęcia. Jest w siódmym niebie. Tej nocy z przejęcia nie może zasnąć. Snuje celuloidowe marzenia o życiu w Mumbaju. O złotych zachodach słońca na Marinę Drive z Amita-bhem i różowych świtach na plaży Chowpatty z Shahrukhiem. Ja też nie mogę spać. Przewracam się z boku na bok. Ale nie marzę o sła­wie gwiazdy filmowej ani raju na ziemi. Marzę o tym, że jestem ulicznym sprzedawcą owoców. Smagły mężczyzna pochyla się, wy­bierając mango. Widzę złoty łańcuch na jego szyi. Mężczyzna rzuca mi parę monet. Wkładam mu do torby piękne i soczyste mango, a potem ukradkiem wsuwam zgniłego banana. Gratis.

Podczas podróży pociągiem do Mumbaju nie dzieje się nic szcze­gólnego. Salim i ja jedziemy kuszetką drugiej klasy w towarzystwie Mustafy i Punnoose'a. Podobno sethji poleciał wcześniej samolo-

68

tern. Mustafa i Punnoose są ubrani w lungi, palą skręty beedi i pra­wie cały czas śpią. Niewiele mówią nam o sethji. Dowiadujemy się, że sethji naprawdę nazywa się Babu Pillai, ale wszyscy mówią o nim Maman, co w języku malajalam oznacza „wuj". Pochodzi z Koiłam w stanie Keral, lecz od dawna mieszka w Mumbaju. To dobry czło­wiek, który prowadzi szkołę dla niepełnosprawnych dzieci, pomaga­jąc im odbudować życie. Maman wierzy, że niepełnosprawne dzieci są bliższe Bogu. Ocala dzieci z domów dla nieletnich, które w jego przekonaniu są więzieniami funkcjonującymi pod inną nazwą. Gdy­by Maman nas nie uratował, pewnie byśmy skończyli, myjąc szyby samochodów na skrzyżowaniach albo zamiatając podłogi w cudzych domach. A tak zdobędziemy pożyteczne umiejętności i wiedzę, dzię­ki której być może osiągniemy kiedyś sukces. Mustafa i Punnoose są wspaniałymi akwizytorami. Pod koniec podróży nawet ja wierzę święcie, że nie mogło mnie spotkać nic lepszego niż to, że trafiłem pod skrzydła Mamana i że teraz moje życie czeka wielka przemiana. Od czasu do czasu pociąg mija kolonie slumsów ciągnące się wzdłuż torów jak wstęgi brudu. Widzimy półnagie dzieci z rozdęty­mi brzuchami, które machają do nas, podczas gdy ich matki myją naczynia w ścieku. My też do nich machamy.

Oszałamiają nas widoki i dźwięki Mumbaju. Dworzec Church-gate wygląda dokładnie tak samo jak w „Miłości w Mumbaju". Salim prawie liczy na to, że obok kościoła natknie się na śpiewającego Go-vindę. Mustafa pokazuje nam plażę przy Marinę Drive. Pierwszy raz w życiu widzę ocean i jestem zafascynowany widokiem olbrzymich fal, które roztrzaskują się o skały. Salim nie widzi majestatycznego oceanu. Patrzy na stragany z napojami i przekąskami.

Kiedy zbliżamy się do Bandry, Juhu i Andheri, gdzie jaśnieją roz­świetlone rezydencje gwiazd filmowych otoczone wysokimi murami i pilnowane przez plutony umundurowanych strażników, Salim za­czyna się rozklejać. Przez przyciemniane szyby taksówki gapimy się

69

na wielkie bungalowy i wielopiętrowe apartamentowce ze zdumie­niem wieśniaków, którzy pierwszy raz przyjechali do dużego miasta. Jak gdybyśmy oglądali Mumbaj przez kolorowe szkło. Słońce wyda­je się jaśniejsze, powietrze nieco chłodniejsze, ludzie wyglądają na zamożniejszych, a miasto promienieje szczęściem, dumne, że miesz­kają w nim megagwiazdy Bollywood.

Docieramy na miejsce przeznaczenia w Goregaon. Dom Mama-na nie jest wcale pałacem, jaki spodziewaliśmy się zobaczyć. To wiel­ki zrujnowany budynek z dziedzińcem i niewielkim ogrodem, w któ­rym rosną dwie palmy. Posesję otacza wysoki mur zwieńczony dru­tem kolczastym. Na werandzie siedzą dwaj dobrze zbudowani, po­nurzy mężczyźni ubrani w kolorowe lungi i palą beedi. W rękach trzymają grube bambusowe pałki. Kiedy zakładają nogę na nogę, przez chwilę widzimy ich prążkowaną bieliznę. Bije od nich silny za­pach araku. Punnoose rozmawia z nimi w języku malajalam, wyrzu­cając słowa z szybkością karabinu maszynowego. Udaje mi się zro­zumieć tylko słowo „Maman". Mężczyźni są najwyraźniej strażnika­mi zatrudnionymi przez Babu Pillaia.

Kiedy wchodzimy do domu, Mustafa pokazuje rząd kilku bara­ków z blachy falistej stojących za dziedzińcem i przypominających duże szopy.

Nasz pokój jest mały, ale praktycznie urządzony. Mamy piętrowe łóżko i lustro wbudowane w ścianę. Salim zajmuje górne łóżko. Mo­żemy korzystać z łazienki, która jest w suterenie, z wanną i zasłon­ką prysznicową. Nie jest tak luksusowo jak w rezydencjach gwiazd filmowych, ale wystarczy. Wygląda na to, że poza nami w domu nie mieszkają inne dzieci.

Wieczorem przychodzi do nas Maman. Salim mówi mu, jak wspaniale jest być w Mumbaju i jak bardzo chciałby zostać sławną gwiazdą filmową. Słysząc to, Maman się uśmiecha.

- Najważniejszą umiejętnością gwiazdy filmowej jest śpiew i ta­
niec. Umiesz śpiewać? - pyta Salima.

-Nie.

- Nie przejmuj się. Postaram się, żeby dawał ci lekcje najlepszy
nauczyciel muzyki. Niedługo będziesz miał głos jak Kishore Kumar.

70

Salim ma minę, jak gdyby chciał uściskać Mamana, ale się po­wstrzymuje.

Wieczorem idziemy do jednego z budynków szkolnych na kola­cję. Znajduje się tam stołówka podobna do tej, którą mieliśmy w do­mu dla nieletnich. Podłoga jest z linoleum, stoją tam długie drewnia­ne stoły, a szef kuchni jest wierną kopią naszego głównego kucharza z zakładu. Salimowi i mnie każą usiąść obok Mustafy przy małym okrągłym stole* Podają nam kolację jeszcze przed nadejściem chłop­ców. Jedzenie jest gorące i smaczne, zdecydowanie lepsze od mdłe­go wiktu, jakim raczono nas w Delhi.

Jedno po drugim zaczynają się schodzić dzieci i w jednej chwili zmienia się nasze pojęcie na temat piekła. Widzę niewidomych chłopców macających laskami drogę przed sobą; chłopców z powy­kręcanymi i zniekształconymi nogami i rękami, którzy powoli wlo­ką się do stołów; chłopców z sękatymi kikutami zamiast nóg, poru­szających się o kulach; chłopców o groteskowych ustach i powykrę­canych palcach, którzy jedzą chleb, trzymając go między ściśniętymi razem łokciami. Niektórzy przypominają klownów. Tyle że kiedy na nich patrzymy, nie chce się nam śmiać, ale płakać. Na szczęście Sa­lim i ja prawie już skończyliśmy kolację.

W kącie stoi trzech chłopców przyglądających się, jak inni jedzą, lecz im nie dano niczego do jedzenia. Jeden z nich oblizuje wargi.

Następnego dnia przychodzi nauczyciel muzyki. Jest dość młody, ma owalną, gładko ogoloną twarz, duże uszy i cienkie, kościste pal­ce. Przynosi fisharmonię.

- Mówcie mi Masterji - poucza. - Posłuchajcie, co wam zaśpie­
wam.

Siadamy na podłodze i z najwyższą uwagą słuchamy, gdy śpiewa:

- Sa re ga ma pa dha ni sa.-Po chwili wyjaśnia: - To siedem pod­
stawowych tonów, które są obecne w każdej kompozycji. Otwórzcie
teraz usta i zaśpiewajcie głośno po kolei te tony. Pamiętajcie, że głos
nie powinien wychodzić z ust ani nosa, ale z głębi gardła.

Salim chrząka i zaczyna:

- Sa re ga ma pa dha ni sa. - Śpiewa z zapamiętaniem, na całe
gardło. Pokój rozbrzmiewa czystymi i melodyjnymi dźwiękami. Je­
go krystaliczny głos, który wypełnia całe pomieszczenie, nie fałszu­
je ani jednej nutki.

71

Nauczyciel zatyka sobie palcem ucho.

- Hare Rama... Hare Rama... Ryczysz jak bawół. Będę musiał
nad tobą naprawdę solidnie popracować.

Salim staje w mojej obronie.

- Nie, Masłerji, Mohammad też ma dobry głos. Bardzo głośno
wrzeszczy.

Przez następne dwa tygodnie Masterji uczy nas kilku nabożnych pieśni napisanych przez słynnych świętych i pokazuje nam, jak się gra na fisharmonii. Umiemy już dohy Kabira i badżany Tulsidasa i księżniczki Mirabai. Masterji jest dobrym nauczycielem. Nie tylko uczy nas pieśni, ale także wyjaśnia wyrażone w nich skomplikowa­ne prawdy duchowe, używając prostego języka zrozumiałego dla zwykłych ludzi. Szczególnie podoba mi się Kabir, który mówi w jed­nym z wierszy:

Maala pherat jug bhaya, mita na man ka pher, kar ka manka chhod de, man ka manka pher.

Wieczność już liczysz paciorki różańca, Ale twe myśli nadal wędrują. Porzuć paciorki, które przesuwasz w palcach I dotknij paciorków swego serca.

Fakt, że Salim jest muzułmaninem, nie ma większego znaczenia dla Masterjiego, kiedy uczy go hinduskich badżanów. Salim też się tym nie przejmuje. Jeśli Amitabh Bachchan może grać rolę muzuł­mańskiego kulisa, a Salman Khan wystąpić jako hinduski władca, Salim Ilyasi może wyśpiewywać „Thumaki Chałat Ram Chandra Ba-ajat Painjaniya" z zapałem kapłana.

72

Równocześnie Salim i ja poznajemy niektórych chłopców ze szkoły dla upośledzonych, mimo subtelnych starań Mustafy i Pun-noose'a, abyśmy nie utrzymywali zbyt bliskich kontaktów z, jak ich nazywają, „niespełnasprawnymi". Poznajemy smutne historie chłop­ców i odkrywamy, że okrutni krewni i policja w Mumbaju są tacy sa­mi jak w Delhi. Ale im więcej dowiadujemy się o życiu chłopców, tym więcej wychodzi na jaw prawdy o Mamanie.

Zaprzyjaźniamy się z Ashokiem, trzynastolatkiem ze zdeformo­waną ręką. I oto czeka nas pierwsze szokujące odkrycie.

Moja wiara w Mamana pryska, ale Salim nadal ufa we wrodzo­ne dobro człowieka.

Spotykamy się z Raju, niewidomym dziesięciolatkiem.

Rozmawiamy z Radheyem, jedenastoletnim chłopakiem bez nogi.

73

Tej nocy śni mi się, że idę do domu w Juhu Vile Parle. Dzwonię do drzwi i czekam. Otwiera mi wysoka kobieta ubrana w białe sari. Zrywa się silny wiatr i rozwiewa jej czarne włosy, które zasłaniają jej twarz. Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, i zauważam, że kobieta patrzy na dolną połowę mojego ciała. Opuszczam wzrok i z przera­żeniem widzę, że nie mam nóg.

Budzę się zlany potem.

Zapoznajemy się z Moolayem, trzynastolatkiem z amputowaną ręką.

Poznajemy Sikandra, który przyjechał z Pakistanu.

W stołówce słychać szmer podniecenia. Przyjechał ktoś nowy. Mustafa wprowadza nowego mieszkańca i wszyscy zaczynamy się wokół niego tłoczyć. Mustafa jest przejęty najbardziej ze wszystkich.

- Dostaliśmy go dzisiaj rano od Shakeela Rany - mówi, uderza­
jąc się dłońmi o uda.

Chłopiec ma najwyżej dwanaście lat. Dotykamy go, jak gdyby był zwierzęciem w klatce. Ale wcale nie wygląda jak zwierzę. Bardziej

74

przypomina stwora, którego widzieliśmy w telewizyjnej reklamie herbatników Britannia - ma owalną, zwężającą się głowę, oczy jak u Chińczyka, gruby nos i wąskie usta. Mustafa mówi do Pun-noose'a:

Nie wiem dlaczego, szczurzy chłopiec przypomina mi niedźwie­dzia, którego widzieliśmy kiedyś z ojcem Timothym w Connaught Place. Zwierzak miał na szyi ciasną obrożę, a na pysku czarną ma­skę. Właściciel dźgał go mocnoizaostrzonym kijem i zmuszał niedź­wiedzia, żeby stawał na tylnych łapach, salutując zgromadzonym wokół ludziom. Gapie rzucali mu monety. Właściciel zbierał je i ciąg­nął niedźwiedzia dalej na następny występ. Pamiętam, że oczy bied­nego zwierzęcia wydały mi się tak smutne, że spytałem ojca Timo-thy'ego:

- Czy niedźwiedzie płaczą?

Znajduję Jitu ukrytego w szafie.

Trzyma w ręku plastikową torebkę z jakąś żółtawobiałą substan­cją. Rozchyla ją i podtyka sobie pod nos i usta, głęboko wdychając opary i unosząc dno torebki jak najbliżej twarzy. Jego ubranie cuch­nie farbą i rozpuszczalnikiem. Wokół nosa widać czerwoną wysyp­kę. Jego usta lepią się od potu. Kiedy Jitu wciąga powietrze, jego półprzymknięte oczy robią się szkliste i zaczyna mu drżeć ręka.

Uderzam go w twarz. Odkasłuje czarną flegmą.

- Jestem uzależniony od kleju - wyjaśnia mi później. - Kupuję go
od szewca. Klej zagłusza głód i ból. Widzę jasne kolory, a od czasu
do czasu nawet własną matkę.

Proszę go o odrobinę kleju i sam próbuję. Gdy wdycham opary, najpierw trochę kręci mi się w głowie, potem podłoga ucieka mi spod nóg i zaczynam mieć wizje. Widzę wysoką kobietę ubraną w białe sari, która trzyma na rękach dziecko. Wiatr rozwiewa jej

75

włosy, które przysłaniają jej twarz. Ale dziecko sięga do nich rączka­mi i paluszkami delikatnie rozgarnia kosmyki, odsłaniając oblicze kobiety. Ukazują się zapadłe oczy o dzikim spojrzeniu, zakrzywiony nos, ostre zęby, na których lśni świeża krew, i robaki wypełzające z fałdów pomarszczonej i obwisłej skóry na policzkach. Dziecko krzyczy w przerażeniu i wypada z objęć kobiety. Nigdy więcej nie próbuję wąchać kleju.

Tymczasem kończy się nasza nauka muzyki. Masterji jest nie­zmiernie zadowolony z postępów Salima.

Ostatniego dnia naszej nauki Masterji obsypuje Salima pochwa­łami za bezbłędne wyśpiewanie jednego z badżanów Surdasa. Jestem rozdrażniony, nie mogę się skupić. Spotkania z chłopcami Mamana pogrążyły mnie w rozpaczy. Choć w pewnym sensie wszyscy jeste­śmy dziećmi gorszego boga, to chłopcy Mamana wydają mi się szczególnie upośledzeni.

Do pokoju wchodzi Punnoose, aby porozmawiać z Masterjim. Mówią przyciszonymi głosami, a potem Punnoose wyciąga portfel i zaczyna odliczać pieniądze. Podaje plik banknotów nauczycielowi, który przyjmuje je z wdzięcznością i wsuwa do kieszeni kurty. Na­stępnie razem wychodzą, zostawiając w pokoju Salima, mnie i fis­harmonię.

- Nigdy nie powinienem wyjeżdżać z Delhi - mówię do Salima.

76

- Ty przynajmniej zostałeś dobrym śpiewakiem, ale ja nic nie zyska­łem na tej podróży.

W tym momencie dostrzegam leżący na podłodze sturupiowy banknot. Pewnie upuścił go Punnoose, kiedy liczył pieniądze. W pierwszym odruchu chcę go schować do kieszeni, ale Salim wy­rywa mi banknot z ręki i upiera się, że musimy go zwrócić. Rusza­my więc korytarzem do pokoju, w którym Maman urządził sobie ga­binet. Są tam Punnoose i Mustafa.

Gdy podchodzimy pod drzwi, słyszymy dobiegające ze środka głosy. Maman pyta Punnoose'a:

Kiedy słyszę te słowa, po plecach przebiega mi dreszcz. Łapię Sa-lima za rękę i biegiem wracamy do pokoju. Podsłuchana rozmowa i kwoty, jakie w niej padały, zamieszały Salimowi w głowie. Ale mnie wszystkie kawałki układanki zaczynają do siebie pasować.

Salim jednak nie potrafi pojąć takiego okrucieństwa. Chce zostać.

77

Salim pada mi w objęcia. Wyciągam z kieszeni szczęśliwą jedno-rupiową monetę.

- Słuchaj, Salim - mówię. - Wierzysz w przeznaczenie, prawda?
Niech więc ta moneta zdecyduje o naszej przyszłości. Orzeł - ucie­
kamy, reszka - zostajemy. Zgoda?

Salim kiwa głową. Rzucam monetą. Wypada orzeł. Salim wreszcie godzi się uciec z nory Mamana, ale nie opuszcza­ją go wątpliwości.

Siedzimy przyczajeni w łazience w suterenie, słuchając miarowe­go kapania wody z kranu. Salim stoi na moich ramionach i próbuje nożem odkręcić śruby, które mocują drucianą siatkę do okna.

- Szybciej - szepczę przez zaciśnięte zęby.

Z góry z naszego pokoju dobiega tupot strażników Mamana, którzy otwierają szafy i szafki. Słychać krzyki i przekleństwa. Mamy tak napięte nerwy, że na dźwięk tłuczonej butelki omal nie tracimy panowania nad sobą. Salim jest przerażony. Ma szybki i urywany od­dech. Serce wali mi coraz głośniej i wydaje mi się, że prawie je sły­szę. Kroki zbliżają się do nas nieubłaganie.

Salim z nową energią atakuje śrubę, z całej siły napierając na nóż. Wreszcie śruba puszcza. Salim wyciąga wszystkie cztery i zdejmuje siatkę. Widzimy palmy kołyszące się lekko na wietrze. Otwór jest dość duży, żebyśmy się mogli przez niego wygramolić. Salim przeciska się na zewnątrz. Potem chwyta mnie za rękę i po-

78

maga mi się prześliznąć przez okno. Dysząc z wysiłku, wdrapuje­my się na kopiec żwiru i gruzu. Księżyc jest w pełni, wokół panu­je spokojna noc. Głęboko wciągamy świeże powietrze. Pachnie kokosami.

Siedzimy w kolejce jadącej z Goregaon w stronę centrum rozleg­łej metropolii. O tej porze nie ma tłoku i w wagonie siedzi tylko kilku pasażerów. Czytają gazety, grają w karty, krytykują rząd, pusz­czają bąki. Pojawia się sprzedawca napojów, niosąc plastikową lo­dówkę turystyczną pełną różnokolorowych butelek.

- Cola, fanta, thums up, limca, 7 up! - krzyczy wysokim głosem.
Butelki są zimne; na szkle widać maleńkie kropelki wilgoci. Salim
patrzy na napoje i oblizuje spieczone usta. Maca się po kieszeni, coś
sprawdzając. Sprzedawca spogląda na niego z nadzieją. Salim prze­
cząco kręci głową i mężczyzna rusza dalej.

Zaraz potem do wagonu wchodzi następny handlarz: brodaty starzec w okrągłych okularach. Na szyi dźwiga dużą tacę zastawio­ną mnóstwem pordzewiałych puszek, matowych buteleczek i plasti­kowych torebek pełnych najprzeróżniejszych korzeni, suszonych li­ści, proszków i nasion.

- Jusuf Fahim, wędrowny hakim - przedstawia się. - Mam lek
na każdą chorobę. Od raka po zatwardzenie, do wyboru, do ko­
loru.

Niestety, w wagonie nie ma żadnego chorego i znachor szybko wychodzi, pozostawiając ostrą woń kurkumy i imbiru.

Patrzymy na migające za oknami pociągu światełka osiedli miesz­kaniowych i stadionów sportowych. Dostrzegamy przelotnie ludzi siedzących w salonach, oglądających telewizję, jedzących kolację, ścielących łóżka. Gdy od miejsca przeznaczenia dzielą nas już tylko dwie stacje, słyszymy szuranie kroków dobiegające z drugiego koń­ca wagonu.

Pojawia się mały, niedożywiony chłopiec, mniej więcej siedmio­letni. Ma na sobie niebieską bluzę i brudne szorty. Idąc, maca przed sobą drogę laską, a w rękach trzyma ektarę. Nie poznajemy go; nie jest od Mamana.

Zatrzymuje się najwyżej pięć metrów od nas i zaczyna na całe gardło śpiewać „Sunire Maine Nirbal Ke Bałaram - Usłyszałem, że Kryszna przychodzi z pomocą słabym", jedną z najbardziej znanych pieśni Surdasa.

Kiedy melodyjny głos wypełnia wagon, kulimy się na siedze­niach. Wracają do nas twarze chłopców Mamana: Raju i Radheya,

79

Ashoka i Moolaya. Salim przysuwa się do mnie, ja wciskam się głę­biej w kąt. Ale głowa śpiewaka jak radar podąża za nami. Wydaje się, jakby chłopiec patrzył na nas oskarżycielsko niewidzącymi oczy­ma. Dręczy nas pieśnią przez pięć okropnych minut. Potem wyjmu­je miseczkę i prosi o jałmużnę. W wagonie została zaledwie garstka pasażerów i nikt się nie kwapi, by sięgać po drobne.

Kiedy śpiewak ma już nas minąć i z pustymi rękami iść dalej, Sa­lim wyciąga coś z kieszeni. Trzyma to w zaciśniętej pięści, spogląda­jąc na mnie z poczuciem winy. Bez słowa kiwam głową. Ze zbolałą miną Salim otwiera dłoń nad wyciągniętą ręką śpiewaka. W misecz­ce żebraka ląduje zmięty banknot sturupiowy.

Smita wzdryga się bezwiednie.



Smita kręci głową i naciska przycisk odtwarzania na pilocie.

Prem Kumar zwraca się w stronę kamery.

Rozlega się muzyka.

- B. Kryszny.

80

Słychać crescendo bębnów. Rozbłyskuje poprawna odpowiedź.

- Absolutnie, w stu procentach poprawne! Właśnie pan wygrał
dziesięć tysięcy rupii! - ogłasza Prem Kumar.

Publiczność bije brawo. Prem Kumar szczerzy zęby w uśmiechu. Ja nie.

JAK MÓWTĆ PO AUSTRALIJSKI!

P


roszę podać nazwisko, płeć i wiek - mówi z nieśmiałą miną sto­jący na werandzie ankieter w grubych okularach w czarnych oprawkach. Trzyma w rękach plik formularzy i obraca w palcach niebieski flamaster.

Przystępując do prezentacji, pułkownik Taylor wydaje się poiry­towany. Ma na sobie kremowy lniany garnitur. Zawsze nosi garnitu­ry, latem i zimą. Pasują do jego rosłej postury. Ma owalną twarz o wąskich ustach i rumianych policzkach, ozdobioną gęstym, ruda­wym wąsem. Jego rudoblond włosy są gładko zaczesane do tyłu. Na werandzie zebrała się cała rodzina Taylorów i cała służba, jak gdyby pozowali do zbiorowej fotografii.

-Jestem pułkownik Charles Taylor, mężczyzna, czterdzieści sześć lat. Oto moja żona, Rebecca Taylor, kobieta, czterdzieści czte­ry lata. - Wskazuje na panią Taylor, szczupłą blondynkę ubraną w długą spódnicę. - To nasz syn Roy, płci męskiej, piętnaście lat. - Roy bawi się telefonem komórkowym. Jest wysoki i chudy i ma na sobie markowe dżinsy, koszulkę i adidasy. - A to nasza córka Mag­gie, płci żeńskiej, siedemnaście lat. - Maggie nie jest tak wysoka jak brat, ale dość ładna. Ma okrągłą twarz, niebieskie oczy i złote wło­sy. Jej spódniczka jest naprawdę krótka.

Pułkownik Taylor prostuje swoją imponującą sylwetkę i oświad­cza zdecydowanym głosem:

- Jestem attache wojskowym Australii. Nie sądzę, aby należało uwzględniać w spisie powszechnym dyplomatów i ich rodziny. Jedy­ni ludzie w tym domu, których powinien opisać pan w swoich for­mularzach, to nasza służba. Tam przy bramie stoi Bhagwati, nasz kierowca i ogrodnik, płci męskiej, pięćdziesiąt dwa lata. Mamy po­kojówkę, Shanti, płci żeńskiej, chyba osiemnaście lat, ale nie ma jej

82

teraz w domu. Oto Ramu, kucharz, pici męskiej, dwadzieścia pięć lat, a to jest Thomas, płci męskiej, czternaście lat. Wystarczy?

- Nie, panie pułkowniku, muszę jeszcze zadać pańskiej służbie
kilka pytań. Do najnowszego spisu przygotowano długi kwestiona­
riusz. Pytają o najdziwniejsze rzeczy, na przykład jaki program tele­
wizyjny najchętniej się ogląda, co się jada, w jakich miastach się by­
ło, a nawet... - chichocze - .. .jak często uprawia się seks.

Pani Taylor szepcze do męża:

- Och, Charles, lepiej, żeby Ramu i Thomas nie tracili czasu na
te głupstwa. Nie możesz się pozbyć tego osła?

Pułkownik Taylor wyciąga z kieszeni paczkę papierosów.

- Słuchaj pan, moja służba naprawdę nie ma czasu przerabiać ca­
łego kwestionariusza. Może więc przyjmie pan tę paczkę marlboro
i pójdzie z łaski swojej do następnego domu? Jestem pewien, że nic
się nie stanie, jeżeli wyłączy pan z ankiety czworo ludzi.

Ankieter spogląda na paczkę, a potem oblizuje usta.

-No... jest pan bardzo uprzejmy, pułkowniku. Ale widzi pan, nie palę. Gdyby jednak miał pan kropelkę whisky black label... al­bo nawet red label, chętnie wyświadczę panu tę przysługę. W koń­cu jaka to różnica, jeśli uszczkniemy cztery kropelki z oceanu? Cóż znaczą cztery osoby wobec miliarda! - Śmieje się nerwowo.

Pułkownik Taylor patrzy z niechęcią na ankietera. Po chwili ma­szeruje do salonu i wraca z butelką johnnie walkera red label.

- Proszę i zmiataj pan stąd. I więcej nie zawracaj nam głowy.
Ankieter salutuje pułkownikowi.

- Proszę się nie martwić, panie pułkowniku. Nie będę panu za­
wracał głowy przez najbliższych dziesięć lat. - Oddala się z zadowo­
loną miną.

Pani Taylor też jest zadowolona.

- Przeklęci Hindusi. - Uśmiecha się. - Dać im flaszkę whisky,
a zrobią wszystko.

Bhagwati przy bramie szczerzy zęby w uśmiechu. Nie ma pojęcia, o co chodzi. Ale zawsze się uśmiecha, kiedy uśmiecha się sahib albo memsahib. Ramu też jest rozpromieniony. Uśmiecha się, ilekroć wi­dzi Maggie w krótkiej spódniczce.

Tylko ja się nie uśmiecham. Zgoda, służba ma być niewidzialna i niesłyszalna podczas przyjęć albo spotkań rodzinnych, ale trochę mnie drażni, że zostajemy wyłączeni z krajowego spisu powszechne­go. Wolałbym też, żeby Taylorowie przestali wygłaszać swoje snobi­styczne uwagi o „przeklętych Hindusach". Odkąd u nich pracuję, słyszę to wyrażenie chyba z pięćdziesiąty raz. Zawsze, kiedy je sły-

83

szc, krew się we mnie burzy. W porządku, listonosz, elektryk, insta­lator telefonów i policjant, a teraz nawet ankieter mają słabość do whisky. Ale to przecież nie znaczy, że wszyscy Hindusi są pijakami. Chciałbym to kiedyś wyjaśnić pani Taylor. Wiem jednak, że tego nie zrobię. Kiedy mieszka się w eleganckiej dzielnicy Delhi w ładnym domu, dostaje się trzy ciepłe posiłki dziennie i zarabia półtora tysią­ca rupii miesięcznie, człowiek uczy się chować dumę do kieszeni. I uśmiechać się, ilekroć uśmiechają się sahib i memsahib.

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że Taylorowie są dla mnie bar­dzo dobrzy. Niewielu ludzi zatrudniłoby kogoś, kto nagle przybywa do ich domu prosto z Mumbaju. Poza tym nie miałem żadnych do­brych referencji. Pułkownik Waugh był poprzednikiem poprzednika pułkownika Taylora na stanowisku attache. Taylorowie jako angli-kanie nie mieli nic wspólnego z rzymskokatolickim kościołem ojca Timothy'ego. To był naprawdę szczęśliwy traf, że pilnie potrzebo­wali służącego, ponieważ właśnie wylali poprzedniego.

W ciągu piętnastu miesięcy, jakie u nich spędziłem, zwolniono pięć osób ze służby. Wszystko przez pułkownika Taylora. Jest panem Wszystkowiedzącym. Tak jak w niebie panuje wszechwiedzący Bóg, na ziemi podobną cechę ma pułkownik Taylor. Jagdish, ogrodnik, ukradł z szopy trochę nawozu i pułkownik Taylor od razu o tym wiedział. Skutek: ogrodnik został nazajutrz zwolniony. Sheela, po­kojówka, wzięła sobie bransoletkę z pokoju pani Taylor i pułkownik zaraz się dowiedział. Skutek: została nazajutrz zwolniona. Raju, ku­charz, w nocy otworzył barek i napił się whisky. Skutek: następne­go dnia został pobity i zwolniony. Ajay, nowy kucharz, ułożył sobie plan, że ukradnie trochę pieniędzy, i wspomniał o tym koledze w rozmowie telefonicznej. Skutek: nazajutrz zwolniony, a w dodat­ku razem z przyjacielem aresztowany przez policję. Basanti, nowa pokojówka, przymierzała sukienki Maggie. Skutek: tak jest, naza­jutrz została zwolniona. Jak pułkownik Taylor dowiadywał się o tym, co się działo za zamkniętymi drzwiami albo ciemną nocą, o czym ludzie rozmawiają przez telefon albo kiedy są sami - stano­wiło dla mnie prawdziwą tajemnicę.

Ocalałem tylko ja. Przyznaję, od czasu do czasu korci mnie, żeby zabrać sobie drobne leżące na toaletce pani Taylor albo świsnąć z lo­dówki jakąś pyszną szwajcarską czekoladkę, lecz udaje mi się zapa­nować nad pokusami. Bo wiem, że pułkownik Taylor jest Wszystko­wiedzący. Poza tym rodzina darzy mnie zaufaniem. Pomaga mi w tym chrześcijańskie nazwisko i znajomość angielskiego. Z wyjąt­kiem Shanti, którą zatrudniono przed dwoma miesiącami, tylko ja

84

mam dostęp do prywatnych pokoi. Mogę wchodzić do wszystkich sypialni i tylko mnie wolno oglądać telewizję i od czasu do czasu grać z Royem w salonie na nintendo. Ale nawet mnie nie wolno wchodzić do pokoju pułkownika Taylora zwanego Gabinetem. To nieduże pomieszczenie przylegające do sypialni gospodarzy. Prowa­dzą do niego solidne drzwi z brązowego drewna osłonięte grubą że­lazną kratą. Krata jest zamykana na trzy zamki: dwa małe i dużą zło­coną kłódkę, na której jest napis „Yale. Zbrojona, hartowana stal". Na ścianie obok kłódki jest przymocowana niewielka biała skrzynka elektroniczna z obrazkiem czaszki z piszczelami i klawiaturą taką jak w telefonie z cyframi od 0 do 9. Kłódkę można otworzyć dopiero wtedy, gdy wstuka się kod. Gdyby ktoś próbował otworzyć kłódkę siłą, poraziłby go śmiertelnie prąd o napięciu 440 woltów. Kiedy po­kój jest zamknięty, na skrzynce pali się mała czerwona lampka. Ile­kroć pułkownik Taylor wchodzi do gabinetu, światełko zmienia się na zielone. Nikomu w całym domu nie wolno wchodzić do tego po­koju. Nawet pani Taylor, Maggie i Royowi.

Pobyt u Taylorów pomógł mi zapomnieć o przykrych przeży­ciach z Mumbaju. Shantaram i Neelima Kumari stawali się boles­nym, ale odległym wspomnieniem. Przez kilka pierwszych miesięcy żyłem w ciągłym strachu, kuląc się z przerażenia, ilekroć obok po­sesji przejeżdżał policyjny dżip z migającym czerwonym kogutem. Z czasem poczucie osaczenia zaczęło mijać. Często myślałem też o Gudiyi i zastanawiałem się, co się z nią stało, ale trudno jest snuć wspomnienia, jeśli w pamięci zaciera się obraz twarzy połączonej z imieniem. Stopniowo Gudiya przepadła w śmietniku mojej prze­szłości. Nie potrafiłem jednak zapomnieć o Salimie. Kiedy myśla­łem o tym, że zostawiłem go samemu sobie, często dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Zastanawiałem się, jak sobie radzi, czy nadal pracuje jako dabbawallah, jednak powstrzymywałem się od nawią­zywania z nim kontaktu. Bałem się, że policja mogłaby wpaść na mój ślad.

Mieszkając u Taylorów, nauczyłem się, jak rozpalać grill i jak ro­bić fondue. Stałem się ekspertem od przyrządzania drinków i od­mierzania szklaneczek whisky. Próbowałem steków z kangura i klu­sek nadziewanych mięsem krokodylim importowanym prosto z Canberry. Zostałem kibicem rugby, tenisa i futbolu nazywanego Aussie Rules, który oglądałem w towarzystwie Roya. Ale nawet po tak długim czasie wciąż zmagam się z australijskim akcentem. Co

85

dzień wieczorem siedzę w pokoju i ćwiczę wymowę prawdziwych Australijczyków.

- Dziędbry, widzimy sia o ósmej pod Bramoł Indjii - mówię i wy­bucham śmiechem.

Szczególnie lubię chodzić na zakupy z panią Taylor. Większość żywności sprowadzają z Australii, ale od czasu do czasu pani Taylor kupuje importowane produkty w Super Bazaar i Khan Market. Ku­pujemy hiszpańskie kiełbaski chorizo, ser roąuefort, korniszony i czerwone papryczki w oliwie z oliwek. Najlepiej jest wtedy, gdy pa­ni Taylor zabiera Maggie i Roya do Kids Mart, największego sklepu dla dzieci na całym świecie. Są tam ubrania, zabawki, rowery i kase­ty. Maggie i Roy kupują sobie bluzy i dżinsy, a ja idę pojeździć na darmowej karuzeli.

Co miesiąc Roy i Maggie dostają numer czasopisma. Nazywa się „Australian Geographic". To chyba najlepsze pismo na ziemi. Pełno w nim stron ze zdjęciami najwspanialszych miejsc na świecie, a wszystkie są w Australii. Na fotografiach są plaże z kilometrami złotego piasku. Wyspy otoczone pięknymi palmami. Oceany pełne wielorybów i rekinów. Miasta najeżone drapaczami chmur. Wulka­ny buchające straszną lawą. Ośnieżone góry sąsiadujące z zaciszny­mi zielonymi dolinami. W wieku czternastu lat miałem tylko jedno pragnienie - chciałem przed śmiercią zobaczyć Queensland, Tasma­nię i Wielką Rafę Koralową.

Żyje mi się u Taylorów dość wygodnie, ponieważ nie mam zbyt wielu obowiązków. W przeciwieństwie do pracy u aktorki, gdzie by­łem jedynym służącym, tu wszystkie zajęcia dzielą między siebie cztery osoby. Ramu jest kucharzem i sprawuje niepodzielną władzę w kuchni. Shanti ściele łóżka i robi pranie. Mnie pozostaje odkurza­nie i sprzątanie. Od czasu do czasu poleruję srebrne sztućce, usta­wiam książki w bibliotece pułkownika Taylora i pomagam Bhagwa-tiemu przycinać żywopłot. Wszyscy mieszkamy w dobudówce dla służby. Mamy dla siebie jeden duży pokój i dwa mniejsze. W dużym mieszka Bhagwati z żoną i synem. Shanti zajmuje drugi sama. W trzecim mieszkamy ja i Ramu. Mamy piętrowe łóżko i ja śpię na górnym.

Ramu jest sympatycznym facetem. Pracuje u Taylorów od czte­rech miesięcy i jest znakomitym kucharzem. Za szczególny powód do dumy uważa swoją znajomość kuchni francuskiej, poprzednio pracował bowiem u rodziny Francuzów. Potrafi zrobić gdteau de saumon i crepes suzette, a także cewettes au gratin, moją ulubioną potrawę. Ramu jest dobrze zbudowany i, jeśli nie zwracać uwagi na

86

blizny po ospie, całkiem przystojny. Uwielbia filmy hindi. Najbar­dziej lubi takie, w których bogata bohaterka ucieka z biednym bo­haterem. Podejrzewam, że Ramu bardzo podoba się Shanti. Z jej spojrzeń, jakie mu posyła, mrugając od czasu do czasu, wnioskuję, że próbuje wysłać mu sygnał. Ale Ramu nie zwraca uwagi na Shan­ti. Jest zakochany w kimś innym. Kazał mi przysiąc, że nikomu nie pisnę słowa, więc nie mogę wyjawić imienia jego ukochanej. Mogę chyba jednak powiedzieć, że jest piękną dziewczyną o niebieskich oczach i złotych włosach.

Mimo że mieszkam w służbówce, Taylorowie traktują mnie nie­mal jak członka rodziny. Kiedy wychodzą do McDonalda, pamięta­ją, żeby przynieść mi zestaw dla dzieci. Gdy Roy i Maggie grają w scrabble, zawsze chcą, żebym był trzecim zawodnikiem. Kiedy Roy ogląda w telewizji mecz krykieta, zawsze zaprasza mnie do sa­lonu (chociaż gdy Australia przegrywa, bywa bardzo niemiły). Z wa­kacji w Australii Taylorowie przywożą mi drobne upominki - brelo­czek z napisem „KOCHAM SYDNEY" albo koszulkę z zabawnym nadrukiem. Kiedy myślę o ich dobroci, czasem chce mi się płakać. Jedząc plaster sera edamskiego albo pijąc piwo korzenne, nie mogę uwierzyć, że jestem tym samym sierotą, który pięć lat wcześniej jadł grube, przypalone czapati i niestrawne duszone warzywa w obrzy­dliwym domu dla nieletnich niedaleko stąd. Niekiedy wyobrażam sobie nawet, że jestem członkiem tej australijskiej rodziny. Ram Mo­hammad Taylor. Ale gdy ktoś ze służby zostaje skarcony albo zwol­niony lub kiedy pułkownik grozi palcem, mówiąc: „Przeklęci Hin­dusi", moje marzenia walą się w gruzy i myślę, że jestem tylko kun­dlem zaglądającym przez okratowane okno do egzotycznego świata, który nigdy nie będzie mój.

Ale mam coś własnego - pieniądze z pensji, których nigdy jesz­cze jednak nie widziałem ani nie dotykałem. Po złych doświadcze­niach z szeregiem służących pułkownik Taylor postanowił, że nie bę­dzie mi wypłacał pensji co miesiąc, ponieważ jestem nieletni. Daje mi tylko pięćdziesiąt rupii kieszonkowego. Resztę poborów w całej kwocie mam otrzymać dopiero po zakończeniu służby. I to pod wa­runkiem, że będę się dobrze sprawował. W przeciwnym razie będzie tak jak z Raju i Ajayem - pożegnanie bez grosza na drogę. Natomiast Ramu dostaje pensję co miesiąc. Całe dwa tysiące rupii. Uskładał już osiem tysięcy, które trzyma schowane w zagłębieniu materaca pod łóżkiem. Ja mam tylko sto rupii, ale w czerwonym kalendarzyku za­pisuję co miesiąc kwotę swojej pensji. Na dziś Taylorowie są mi win­ni dwadzieścia dwa i pół tysiąca rupii. Sama myśl o posiadaniu ta-

87

kiej sumy przyprawia mnie o zawrót głowy. Co wieczór marzę o po­dróży do miejsc, jakie widziałem w „Australian Geographic". Ramu ma większe ambicje. Marzy o małżeństwie z piękną białą dziewczy­ną, miesiącu miodowym w Sydney i otwarciu sieci francuskich re­stauracji, w których mógłby podawać sarninę i creme brulee.

Przyszedł okoliczny handlarz starzyzną, kabariwalla. Pani Taylor sprzedaje mu stare gazety i czasopisma, jakie zgromadziły się w do­mu w ciągu pół roku. Wszystkie musiały kosztować co najmniej dziesięć tysięcy rupii. Ale sprzedajemy je po piętnaście rupii za kilo­gram. Ramu i ja przynosimy grube pakunki numerów „Times of In­dia", „Indian Express", „Pioneer" i „Hindu", stosy egzemplarzy „In­dia Today", „Femina", „Cosmopolitan" i „The Australian". Potem kabariwalla waży je na zakurzonej wadze. Nagle zjawia się Roy.

Ale zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, kabariwalla już waży stertę błyszczących czasopism.

- Prawie sześć kilo. Mogę za nie dać dziewięćdziesiąt rupii - mó­
wi do Roya. Chłopiec kiwa głową. Dokonują transakcji, a ja pędem
wracam do swojego pokoju.

Gdy tylko kabariwalla opuszcza dom, zaczepiam go na drodze.

Innym godnym uwagi wydarzeniem tego miesiąca jest pierwszy odcinek „Łowcy szpiegów" w telewizji Star. Serial zrobił furorę w Australii. Akcja toczy się w latach osiemdziesiątych, a bohaterem

88

jest australijski policjant Steve Nolan, który łapie szpiegów. Pułkow­nik Taylor namiętnie go ogląda. Prawie co wieczór znika w swoim Gabinecie i wychodzi tylko na kolację. Ale w każdą środę zasiada w pokoju telewizyjnym i z pękatą puszką piwa Foster w ręku oglą­da, jak Steve Nolan łapie podłych cudzoziemców (nazywanych ko­muchami), którzy sprzedają tajemnice jakiejś rosyjskiej organizacji o nazwie KGB. Podoba mi się ten serial, bo są w nim pościgi samo­chodowe, karkołomne sceny kaskaderskie i fajne gadżety, takie jak aparat fotograficzny ukryty w długopisie i magnetofon, który w jed­nej chwili może się zmienić w pistolet. Jestem też zachwycony samo­chodem Steve'a Nolana - jasnoczerwonym ferrari, który gna ulica­mi jak rakieta.

Stałym elementem pory letniej jest garden party u Taylorów, lecz dziś przyjęcie ma szczególny charakter. Zostało wydane na cześć ge­nerała, który przyjechał z Australii, i ma na nim być sam ambasador nazywany Wysokim Komisarzem. Przynajmniej raz Ramu i ja, a na­wet Bhagwati, jesteśmy odpicowani - ubrani w nieskazitelnie białe liberie z okrągłymi złotymi guzikami. Mamy białe rękawiczki i czar­ne buty. Na małych głowach dźwigamy niewygodne duże białe tur­bany z krótkimi ogonkami, takie jaki nosi pan młody na ceremonii ślubnej. Tyle że nie wyglądamy jak panowie młodzi na koniach. Wy­glądamy jak eleganccy kelnerzy na eleganckim garden party.

Zaczynają się zjeżdżać goście, Pułkownik Taylor wita ich na sta­rannie wypielęgnowanym trawniku z tyłu domu. Ma na sobie jasno­niebieski garnitur. Ramu jest zajęty pieczeniem na grillu kurczaków, wieprzowiny, ryb i baraniny nadzianych na długie rożny. Bhagwati podaje gościom koktajle na srebrnej tacy. Ja stoję za barem, bo nikt inny nie zrozumie gości, gdy poproszą o campari z wodą sodową al­bo krwawą Mary. Shanti pomaga w kuchni. Nawet ona zamiast sari ma na sobie szykowną spódnicę.

Wśród gości przeważają biali i pracownicy innych ambasad. Jest też garstka Hindusów - kilku dziennikarzy i urzędników z minister­stwa obrony. Biali piją piwo Kingfisher i koktajle. Hindusi jak zwy­kle proszą tylko o whisky black label.

W ogrodzie toczy się rozmowy na różne tematy. Hindusi mówią o polityce i krykiecie. Dyplomaci i emigranci wymieniają się plotka­mi na temat swojej służby i kolegów i narzekają na upał.

89

- Trudno dziś o dobrych ludzi. Większość tej przeklętej służby to
złodzieje.

Przez ogród przebiega szmer, kiedy zjawia się Wysoki Komisarz w towarzystwie eleganckiego mężczyzny. To właśnie, jak mi mówią, jest generał. Pani Taylor o mało nie łamie nóg, biegnąc na powitanie Wysokiego Komisarza. Wymieniane są pocałunki i uściski rąk. Puł­kownik Taylor wygląda na uszczęśliwionego. Przyjęcie znakomicie się rozwija.

O jedenastej nie ma już prawie żadnych gości. Zostali tylko dwaj hinduscy dziennikarze i urzędnik z ministerstwa obrony, Jeevan Ku-mar, którzy siedzą przy dziesiątej kolejce johnnie walkera. Pani Tay­lor spogląda na nich z pogardą.

- Charles - mówi do męża. - Po co zapraszasz tych pismaków?
Zawsze wychodzą ostatni.

Pułkownik Taylor wydaje pełne współczucia pomruki. Urzędnik z ministerstwa obrony, ponury i tęgi mężczyzna, chwiejnym krokiem wchodzi do domu.

- Możemy chwilę porozmawiać, panie Taylor? - woła. Pułkow­
nik Taylor pospiesznie rusza za nim.

Minęła już północ, a Ramu wciąż nie śpi. Słyszę, jak przewraca się z boku na bok.


-Cii... Pokażę ci, jak przysięgniesz, że nikomu nie piśniesz słowa.

- Dobra, dobra, przysięgam. Pokaż, co to jest.

Ramu wpycha dłoń pod poduszkę i wyciąga kawałek czerwone­go materiału. Podsuwa go sobie pod nos i z lubością wącha. Nawet ja czuję lekki zapach perfum.

- Co to jest? Musisz mi pokazać.

Ramu rozwija materiał jak flagę. To czerwony stanik. Podskaku­ję jak oparzony i walę głową w drewnianą poręcz.

90

Obracam w rękach biustonosz. Wygląda na bardzo drogi; pełen jest koronkowych haftów. Na białej naszywce obok haftki jest napis „Victoria's Secret".

Ramu ma minę, jakby nie rozumiał.

Uroczyście daję mu słowo, że dochowam tajemnicy, i gramolę się z powrotem na górne łóżko. Po chwili Ramu zaczyna chrapać. Wiem, że śni o dziewczynie o niebieskich oczach i złotych włosach. Mnie śni się jednak dżip z migającym czerwonym kogutem. Jestem pewien, że Ramu pakuje się w tarapaty. Bo pułkownik Taylor jest panem Wszystkowiedzącym.

Jak można się było spodziewać, dwa dni później pod domem ha­muje z piskiem opon dżip z migającym czerwonym kogutem. Do sa­lonu wkracza policjant w okularach. To ten sam inspektor Tyagi, który zabrał Ajaya. Pyta o Ramu, a po chwili policjanci wyciągają kucharza z kuchni i prowadzą do jego pokoju. Przetrząsają łóżko Ramu. Znajdują pieniądze, które trzymał pod materacem. Odkry­wają także wepchnięty pod poduszkę naszyjnik z brylantami. Nie mam pojęcia, skąd się tam wziął, ale wiem, że Ramu nie jest złodzie­jem. Potem policjanci zaczynają szperać w moich rzeczach. Znajdu­ją równiutko ułożone w kącie numery „Australian Geographic". Znajdują moje breloczki i koszulki. A na końcu znajdują pod moim materacem zmięty czerwony stanik. Nie mam pojęcia, skąd się tam wziął, ale wiem, że to ten sam stanik, który Ramu ukradł z pokoju Maggie.

Prowadzą mnie przed oblicze Taylorów jak nikczemnego ska­zańca.

- Sahib, mówił pan tylko o jednym złodzieju i znaleźliśmy u nie­
go brylantowy naszyjnik i mnóstwo gotówki. Niech pan jednak zo­
baczy, co było w łóżku tego gnojka. Znaleźliśmy czasopisma, które
na pewno ukradł dzieciom... - rzuca na podłogę plik numerów „Au­
stralian Geographic" - ...i jeszcze to. - Inspektor rozwija czerwony
stanik jak flagę.

91

Maggie wybucha płaczem. Ramu ma minę, jakby za chwilę miał zemdleć. W oku pułkownika Taylora pojawia się morderczy błysk.

- Na Boga! Thomas, ty też? - woła zszokowana pani Taylor. Za­
raz potem wpada we wściekłość i kilka razy bije mnie w twarz.
- Przeklęci Hindusi! - grzmi. - Wszyscy jesteście tacy sami. Nie­
wdzięczne darmozjady. Karmimy was i ubieramy, a wy tak się odpła­
cacie? Próbując opchnąć komuś nasze rzeczy?

Na ratunek spieszy mi pułkownik Taylor.

- Nie, Rebecco - mówi do żony. - Bądź sprawiedliwa. Thomas
to porządny chłopak. Wiem, że ten drań Ramu ukrył to w jego łóż­
ku. Uwierz mi.

Pułkownik Taylor jeszcze raz udowadnia, że jest panem Wszystkowiedzącym. Jego wszechwiedza ocala mnie i dostaję z powrotem „Australian Geographic". Ale ani plaże Queensland, ani fauna i flora Tasmanii już mnie nie kuszą. Ramu z płaczem przyznaje się do kradzieży stanika, lecz nadal uparcie twierdzi, że nie przywłaszczył sobie naszyjnika, obwiniając o to Shanti. Wszystko jednak na próżno. Inspektor zabiera go do dżipa. Do­staje też od pułkownika Taylora butelkę whisky black label, szcze­rząc zęby w uśmiechu.

- Dziękuję bardzo, sahib. Jeśli będzie mnie pan znowu potrzebo­
wał, wystarczy zadzwonić. Z przyjemnością oddam panu przysługę,
Oto moja wizytówka.

Pułkownik Taylor bierze z roztargnieniem wizytówkę i zostawia ją na stoliku w salonie.

W domu panuje wielkie poruszenie. Taylorowie kupili Maggie pieska. Pułkownik przyprowadza go na smyczy. Pies jest mały i ku­dłaty, ma mokry nos i długi ogon. Wygląda jak lalka i zamiast szcze­kać, jazgocze. Maggie mówi, że jest rasy lhasa apso. Postanawia dać mu na imię Rover.

W domu znowu jest poruszenie. Przyjechał nowy kucharz. Ma na imię Jai. Pod względem umiejętności nie może równać się z Ramu. Nie ma mowy o francuskiej kuchni - Jai nie umie nawet wymówić „augratin". Ale dostaje pracę, bo jest dojrzałym, żonatym mężczyz­ną, ma dwie córki, a jego rodzina mieszka w pobliskiej wiosce. Nie bardzo się cieszę na myśl, że znów będę musiał dzielić z kimś pokój. Dobrze było spać samemu na piętrowym łóżku. Mogłem sobie wy­bierać, czy chcę spać na górze, czy na dole.

92

Jai od razu mi się nie spodobał. Ma chytre oczy. Potajemnie pali w pokoju (palenie jest zakazane w całej rezydencji Taylorów). I trak­tuje mnie jak służącego.

Zapala następnego papierosa i puszcza ustami wirujące kółka.

- Chcę otworzyć warsztat samochodowy, ale na to trzeba du­
żo pieniędzy. Mam bogatego przyjaciela, Amara, który mi obiecał,
że jeżeli uda mi się skombinować sto pięćdziesiąt tysięcy rupii, on
załatwi resztę. Jak myślisz, ile pieniędzy ci firangi* trzymają w do­
mu?

Milczę. A więc od pierwszego dnia Jai planuje rabunek. Dobrze, że nic nie wie o panu Wszystkowiedzącym. Wkrótce się dowie.

Pułkownik Taylor zaczyna chodzić na poranne spacery z Rove-rem do Ogrodu Lodhi niedaleko domu. Ale chodzi sam tylko do czasu, gdy władze Delhi wydają nowy przepis, zgodnie z którym każdy musi zbierać nieczystości po swoim psie, jeżeli nie chce płacić ogromnej grzywny. Odtąd muszę im towarzyszyć i służyć jako oso­bisty sprzątacz Rovera. Nie cierpię tego obowiązku. Wystarczy po­wiedzieć, że trzeba wstawać o wpół do szóstej i biegać z szufelką i pojemnikiem za paskudnym głupim psem, który sra co dwie minu­ty. Ogród Lodhi to jednak miłe miejsce na poranny spacer. Jest tam dużo zieleni, a pośrodku stoi stary rozsypujący się grobowiec Bara Gumbad. Rano w parku jest pełno biegaczy. Grube i stare kobiety ćwiczą jogę, a chude anorektyczne dziewczyny uprawiają aerobik. Zauważam też, że kiedy sprzątam kupy Rovera, pułkownik Taylor na długie chwile znika mi z oczu. Jestem zaintrygowany, więc pew­nego ranka zostawiam Rovera samemu sobie i postanawiam śledzić pułkownika. Mija Bara Gumbad i zmierza w stronę gęstych zarośli. Wyglądam zza krzaka i widzę, jak wita się z tym samym urzędnikiem ministerstwa obrony, który był na garden party.

-Wie pan, panie Kumar, że wczoraj wieczorem szedłem za panem od pańskiego domu w South Extension do samego sklepu ze słodyczami, a pan nie miał o tym pojęcia? - mówi pułkownik Taylor.

Jeevan Kumar obficie się poci i zdradza wyraźne oznaki zaniepo­kojenia. Ma skruszoną minę.

* Firang (sl. hindi) - obcokrajowiec.

93

Na tym spotkanie się kończy. Biegnę do Rovera, żeby zdążyć przed powrotem pułkownika Taylora.

Czternastego w piątek mam oczy i uszy otwarte. Już wczesnym rankiem pułkownik Taylor informuje żonę o swoich planach.

- Rebecco, McGill, ten nowy radca handlowy, chce, żebym po
pracy pokazał mu parę miejsc w mieście. Dlatego wrócę trochę póź­
niej. Nie czekajcie na mnie z kolacją.

-To się dobrze składa. Żona Wysokiego Komisarza zaprosiła mnie dzisiaj na brydża, więc też mnie nie będzie - mówi pani Tay­lor.

Kojarzę jedno z drugim. Dlaczego pułkownik Taylor okłamał żo­nę? Tego dnia dużo traci w moich oczach. Bardzo żal mi pani Taylor.

Po Ramu przychodzi kolej na Roya. Pułkownik Taylor przyłapał go w sypialni, gdy całował Shanti. Shanti przysięga na pamięć swej zmarłej matki, że między nią a baba Royem do niczego nie doszło i że Roy pocałował ją po raz pierwszy - i to przez pomyłkę. Darem­nie jednak błaga. Ciąg dalszy łatwo przewidzieć: natychmiastowe zwolnienie. Ale przynajmniej Shanti odejdzie z wypłatą w kieszeni. Roy zapewne dostanie w skórę za zbyt bliskie kontakty z „przeklę­tymi Hindusami" i przestanie chodzić do Kids Mart. Na wszelki wy­padek postanawiam przez dziesięć najbliższych dni nie sprzątać w pokoju Maggie.

94

Gdyby nie to, prawdopodobnie mógłbym ją uratować, ponieważ niecałe dwa tygodnie po Royu na ławę oskarżonych trafia jego sio­stra. Pan Wszystkowiedzący zdobył niepodważalny dowód, że mimo ścisłego zakazu Maggie paliła w swoim pokoju. Dziewczyna próbu­je zaprzeczać oskarżeniom, lecz pułkownik Taylor okazuje paczkę papierosów, którą ukryła w almirah, a nawet niedopałki, których za­pomniała się pozbyć. W ten sposób Maggie też nie pójdzie już na za­kupy do Kids Mart.

Choć trudno w to uwierzyć, dwa miesiące później pułkownik Taylor przyłapuje na oszustwie kogoś jeszcze. Swoją własną żonę. Panią Rebeccę Taylor. Okazuje się, że miała romans z kimś z amba­sady.

- Ty przeklęta dziwko! - wrzeszczy w sypialni pułkownik. - Za­
łatwię ciebie i twojego pożal się Boże kochasia! - Słyszę głośny po­
liczek i jakiś trzask, jakby rozbił się wazon. Tego wieczoru pani Tay­
lor nie przychodzi na kolację. Maggie i Roy też trzymają się w bez­
piecznej odległości od ojca. Nie mogę nie współczuć pani Taylor.
Mąż odkrył jej romans, ale ona nie ma bladego pojęcia o jego brud­
nych sekretach. Mam ochotę naskarżyć na pułkownika Taylora.
O jego spotkaniach z Jeevanem Kumarem na pustych parkingach.
Ale tym, którzy mieszkają w szklarni, nie wolno rzucać kamieniami,
poza tym stale dręczy mnie lęk, że pan Wszystkowiedzący może się
dowiedzieć, jak wypchnąłem przez balustradę Shantarama. I że mo­
że o mnie wiedzieć rzeczy, o których nawet ja nie wiem.

Podczas gdy w domu Taylorów dzieją się wszystkie te szaleństwa, Jai coraz bardziej działa mi na nerwy. Na początku gotował źle i go­tuje coraz gorzej. Jego rosoły są tak klarowne, że nie ma w nich na­wet smaku, jego curry smakuje jak wióry i nawet Rover nie chce jeść jego steków. Jai zanudza mnie na śmierć opowieściami o warsztacie samochodowym i pomysłach na zdobycie stu pięćdziesięciu tysięcy. Już chcę się poskarżyć na niego pułkownikowi Taylorowi, gdy nagle rodzinę spotyka tragedia. W Adelaide umiera matka pułkownika Taylora. Wszyscy są bardzo smutni. Pierwszy raz widzimy wrażliwą stronę natury oficera.

- Wyjeżdżamy na cały tydzień - mówi pułkownik do Jaia zgaszo­
nym tonem. - Dom będzie zamknięty. Ty i Thomas możecie jeść na
mieście.

Maggie i Roy płaczą. Pani Taylor ma zaczerwienione oczy. Oczy­wiście Bhagwati też szlocha. Nawet mnie oczy wilgotnieją. Tylko je­den człowiek uśmiecha się, chytrze schowany za ścianą kuchni. Jai.

95

Tej nocy Jai włamuje się do domu Taylorów. W ogóle nie wcho­dzi do pokoi dzieci ani do sypialni gospodarzy. Idzie prosto do Ga­binetu. Najpierw wyłącza prąd w gniazdkach. Potem robi zwarcie w skrzynce elektronicznej, rozcina kłódkę piłą łańcuchową, odsuwa żelazną kratę i kopniakiem otwiera drewniane drzwi.

Budzi mnie straszny wrzask dobiegający z rezydencji Taylorów. O trzeciej nad ranem wbiegam do domu i odkrywam dzieło Jaia, który jest w Gabinecie i wali głową w ścianę.

- Co za sukinsyny. Mieszkają jak królowie, a w domu nie mają
ani grosza - piekli się.

W głowie odzywa mi się dzwonek alarmowy. Jestem pewien, że pan Wszystkowiedzący dowie się o zdradzie Jaia, mimo że jest na pogrzebie szesnaście tysięcy kilometrów stąd. A ja zostanę uznany za winnego z powodu swoich związków ze sprawcą.

Po wyjściu Jaia rozglądam się po pokoju. Pełno w nim różnych dziwnych gadżetów: mikrofonów przypominających maleńkie sło­neczniki i miniaturowych kamer, które wyglądają jak bezcielesne oczy. Są tu notatniki z napisem „Szyfr" i bezsensownymi kombina­cjami cyfr i liter. Jakieś książki z tytułami „Sztuka wywiadu", „Pod­ręcznik dobrego kontrwywiadowcy", „Szpiegowanie dla opor­nych". Dokumenty z różnymi nagłówkami w rodzaju „Ściśle tajne" i „Do wyłącznej wiadomości", rozmaite rysunki, z których jeden jest opatrzony podpisem „Projekt reaktora jądrowego ATV*", a in­ny „Schematy łodzi podwodnej". Znajduję szufladę pełną minika-set VHS. Przyglądam się ułożonym alfabetycznie naklejkom: Ajay, Ambasador, Bhagwati, Jeevan, Jones, Maggie, McGill, Raj, Rebec-ca, Roy, Shanti, Stuart. A na końcu Thomas. W drugiej szufladzie jest schowany przenośny magnetowid. Drżącymi rękami wyciągam swoją taśmę i wkładam do odtwarzacza. Na ekranie ukazuje się wi-

* Advanced Technology Vessel - indyjski atomowy okręt podwodny, nad którym pra­ce trwają od 1985 roku.

96

dok mojego pokoju. Widzę siebie leżącego w łóżku, piszącego w czerwonym kalendarzyku, rozmawiającego z Ramu, śpiącego. Przewijam taśmę, żeby sprawdzić, czy nie zobaczę na niej Shantara-ma. Potem wkładam kasetę z imieniem pani Taylor. Żona pułkow­nika siedzi na łóżku. Do pokoju ukradkiem wchodzi jakiś mężczyz­na i bierze ją w ramiona. Widzę tylko jego plecy. Mężczyzna moc­no i namiętnie całuje panią Taylor. Nagle rozlega się pukanie i męż­czyzna gwałtownie się odwraca, spoglądając mi prosto w oczy. O mało nie umieram z przerażenia. To Wysoki Komisarz. Pospiesz­nie wyciągam taśmę i wyłączam magnetowid. Przez kilka minut sto­ję zupełnie nieruchomo, bojąc się, że nawet w tym pokoju może być gdzieś ukryta kamera. Po chwili głęboko oddycham. Wiem już, jak pułkownik Taylor stał się panem Wszystkowiedzącym. Założył podgląd w całym domu i pewnie też w całej ambasadzie. Jest szpie­giem. Ale ja nie jestem Steve'em Nolanem z „Łowcy szpiegów". Za­rabiam tysiąc pięćset rupii miesięcznie, a w czerwonym kalendarzy­ku podliczyłem wszystkie zaległe pobory, które do dziś wynoszą czterdzieści trzy i pół tysiąca. I nie chcę, żeby te pieniądze zostały tylko w kalendarzyku. Chcę dotknąć grubych plików gotówki, po­czuć gładkość nowiutkich banknotów. Dlatego będę trzymał język za zębami. I uśmiechał się, gdy tylko zobaczę uśmiech na twarzy sa­hiba i memsahib.

Dzwonię pod numer telefonu komórkowego pułkownika Taylora.

- Przepraszam, że panu przeszkadzam, ale w domu była kradzież.
Jai zabrał odtwarzacz VCD i telewizor. I włamał się do Gabinetu.

-Co???

Pułkownik Taylor wraca do Delhi, nie biorąc udziału w pogrze­bie matki. Ledwie taksówka zatrzymuje się pod domem, wpada do Gabinetu. Po chwili wychodzi z wyrazem ulgi na twarzy.

- Dzięki Bogu, z pokoju nic nie zginęło. Świetna robota, Tho­
mas. Wiedziałem, że mogę na tobie polegać.

97

W ciągu następnych sześciu miesięcy moje życie wraca do daw­nego codziennego rytmu. Tayłorowie przyjmują do pracy nowego kucharza, który nigdy w życiu nie zbliżył się do więzienia Tihar. Bhagwati zostaje zwolniony za to, że bez pozwolenia pożyczył samo­chód na wesele krewnych. Wychodzi na jaw, że Maggie ma nowego chłopaka, Jamesa, który dostaje zakaz wchodzenia do domu. Roy jest przyłapany na zażywaniu narkotyków i dostaje porządne lanie. Pani Taylor i pułkownik dalej rozmawiają ze sobą w lodowato ofi­cjalnym tonie. Pułkownik Taylor, jak przypuszczam, nadal spotyka się z Jeevanem Kumarem w ciemnych alejach i na pustych parkin­gach.

Maggie i Roy grają w salonie w scrabble i proszą, żebym się przyłączył. Biorąc udział w tej grze, nauczyłem się wielu nowych słów, takich na przykład jak „kutafon", „pychota", „trep", „szma­lec", „paker" i „tentego". Zawsze wygrywa Maggie. Ma naprawdę bogate słownictwo. Tylko ona zna dziewięcioliterowe słowa, a kie­dyś ułożyła nawet dziesięcioliterowe. Ja zwykle jestem najgorszy. Układam słowa w rodzaju „pod", „to", „kosz" i „rura". Od wiel­kiego święta udaje mi się ułożyć jakieś dłuższe słowo, ale i tak na koniec mam najmniej punktów. Czasami wydaje mi się, że Roy za­prasza mnie do gry tylko po to, żeby nie być ostatni. Dzisiaj losuję nie najlepsze litery. Trafiają mi się Z, Ą, N i S. Gra już dobiega koń­ca. Maggie ma 195 punktów, Roy 160, a ja 104. Moje ostatnie sie­dem liter to Z, S, T, O, W, S i O. Zamierzam ułożyć „zoo" albo „stos". Potem Roy wykorzystuje O z jednego ze słów Maggie i ukła­da „pieg". Nagle mnie olśniewa i przed P szybko kładę S i Z, a po G płytki z literami O, S, T, W i O. „Szpiegostwo". To całe piętna­ście punktów, w dodatku pomnożone przez trzy, bo jedną z liter kładę na czerwonym polu, plus premia w wysokości pięćdziesięciu punktów za wyłożenie wszystkich siedmiu płytek. W sumie 95 punktów. I co ty na to, Maggie?

Przez cały dzień krążę obok telefonu. Maggie czeka na telefon od Jamesa i kazała mi szybko odebrać, zanim słuchawkę zdąży podnieść pułkownik siedzący w Gabinecie. Piętnaście po siódmej wreszcie rozlega się dzwonek. Błyskawicznie łapię za słuchawkę. Ale pułkow­nik Taylor w Gabinecie jest szybszy.

- Halo - mówi.

Po drugiej stronie słychać ciężki oddech. Potem przez szum prze­bija się głos Jeevana Kumara:

98

- Spotkajmy się jutro, w czwartek o ósmej przy lodziarni Kwali-
ty obok Bramy Indii. Mam bombowy materiał.

- Dobrze - odpowiada krótko pułkownik Taylor i się rozłącza.
Pułkownik siedzi w salonie z puszką fostera w ręku i ogląda

ostatni odcinek „Łowcy szpiegów". Tym razem Steve Nolan ma po­ważny dylemat. Odkrył, że jego najlepszy przyjaciel, z którym cho­dził do college'u i który był świadkiem na jego ślubie, to szpieg ko­muchów. Nolan jest bardzo smutny. Nie wie, co robić. Siedzi wymię­ty i rozczochrany przy barze i pije mnóstwo whisky. Nagle barman mówi do niego:

- Na świecie jest pełno brudu, ale jeżeli nikt nie zechce tego
sprzątać, cały kraj utonie w gównie.

Słysząc to, Steve Nolan podejmuje decyzję i zrywa się z miejsca. Pędzi swoim czerwonym ferrari do domu szpiega komuchów.

- Jesteś dobrym człowiekiem, ale robisz złą robotę - mówi do
przyjaciela, a potem wyjmuje pistolet. - Przyjaźń to ważna rzecz.
Ważniejszy jest jednak kraj. Przykro mi - dodaje i strzela.

Nazajutrz o dziesiątej wieczorem zatrzymują się przed domem z piskiem opon policyjny dżip i morris ambasador z migającymi czerwonymi kogutami. Z samochodu wysiada ten sam inspektor, który aresztował Ramu, w towarzystwie komisarza. Jest z nimi puł­kownik Taylor, który wygląda jak Steve Nolan w barze. Po dziesię­ciu minutach przyjeżdża Wysoki Komisarz z posępną miną.

Pułkownik Taylor jest śmiertelnie blady. Nie mówi, że ci przeklę­ci Hindusi łżą jak psy. Stoi pośrodku salonu ze spuszczoną głową. Wysoki Komisarz ciężko wzdycha.

- Muszę powiedzieć, że pierwszy raz w mojej karierze mój urzęd­
nik zostaje uznany za persona non grata. Proszę mi wierzyć, Charles
na pewno nie jest szpiegiem. Ale jeżeli musi wyjechać, nie ma inne­
go wyjścia. - Odciąga komendanta policji na bok. - Panie Chopra,

99

dostał pan ode mnie niejedną skrzynkę black label. Może mi pan wyświadczyć przysługę i odpowiedzieć na jedno pytanie?

- Nie wierzę. Skąd pewność, że to był Australijczyk?
Do rozmowy wtrąca się inspektor Ty agi.

- Cóż, panie ambasadorze, zdradził go akcent. Ten człowiek po­
wiedział coś w rodzaju „Dziędbry, jedźcie pod Brameł Indjii o ósmej
wijeczorem". Tylko Australijczyk mógłby tak mówić, nie sądzi pan?

Następnego dnia pułkownik Taylor opuszcza Delhi na pokładzie samolotu linii Qantas. Pani Taylor i dzieci mają dołączyć do niego później. Ja też opuszczam dom Taylorów. Z trzema breloczkami, sześcioma koszulkami, trzydziestoma numerami „Australian Geo-graphic", które sprzedam habariwalli. I pięćdziesięcioma dwoma ty­siącami rupii w gotówce. W nowiutkich banknotach.

Zegnam się z rodziną Taylorów. Roy zachowuje się jak świrus. Odkąd zaczął brać narkotyki, ciągle ma ostrą fazę. Maggie buja się w Jamesie. Nie martwię się też o panią Taylor. Wiem, że dopóki ma obok siebie Wysokiego Komisarza, wszystko będzie gites. A ja wyjeż­dżam spotkać się w Mumbaju z Salimem. To dopiero będzie total!

Smita patrzy na zegarek. Jest już wpół do drugiej w nocy.

Znowu trwa przerwa na reklamy. Prem Kumar postukuje w stolik.

- Wie pan co, panie Thomas, szczęście w końcu pana opuści. Idę
o zakład, że na następne pytanie pan nie odpowie. Lepiej niech się
pan przygotuje, bo trzeba będzie wykorzystać łódź ratunkową.

Rozlega się sygnał.

Prem Kumar zwraca się przodem do mnie.

- Przechodzimy do pytania numer pięć za pięćdziesiąt tysięcy ru­
pii. Dotyczy świata dyplomacji. Proszę powiedzieć, czy kiedy rząd

100

uznaje zagranicznego dyplomatę za persona non grata, oznacza to, że a) dyplomata ma zostać uhonorowany, b) należy przedłużyć ka­dencję dyplomaty, c) dyplomata jest wdzięczny czy d) dyplomata jest niepożądany? Zrozumiał pan pytanie, panie Thomas?

- Znam odpowiedź. D.
Publiczność wstrzymuje oddech.

-Jest pan absolutnie, w stu procentach pewien? -Tak.

Słychać crescendo bębnów. Na ekranie rozbłyskuje właściwa od­powiedź.

- Absolutnie, w stu procentach poprawnie! Właśnie pan wygrał
pięćdziesiąt tysięcy rupii! - oznajmia Prem Kumar. Publiczność wsta­
je z miejsc i wiwatuje. Prem Kumar ociera pot z czoła. - Muszę przy­
znać, że to niebywałe - mówi głośno. - Dziś pan Thomas naprawdę
nazywa się Wszystkowiedzący!

UWAGA NA GUZIKI

rhallas. Koniec - mówię, cedząc sylaby. - Nie ma więcej whisky. LZamykamy. Proszę iść do domu.

Być może sam jestem wszystkiemu winien. Wyraźnie było widać, że klient lada chwila zwali się z nóg. Wydawało mi się jednak, że zniesie jeszcze jedną miarkę. Jak zwykle byłem w błędzie.

Mimo że spędziłem w barze-restauracji „U Jimmy'ego" już dwa miesiące, wciąż nie potrafię dokładnie ocenić możliwości klienta. Udało mi się jednak opracować schematyczną klasyfikację typów pijackich. Na pierwszym miejscu stawiam konie. To typ, który po­trafi wypić osiem szklaneczek i ciągle mówi całkiem wyraźnie. Ni­żej jest osioł, który po dwóch albo trzech miarkach zaczyna ryczeć i bełkotać albo robi się sentymentalny, rozkleja się i płacze. Dalej idzie pies. Im więcej pije, tym bardziej rwie się do kłótni czy bój­ki. Niektórzy zaczynają się nawet kleić do Rosie. Na dalszym miej­scu stawiam niedźwiedzia, który pije, a potem zasypia. Na samym

102

dole są świnie, które wymiotują po ostatniej szklaneczce. Moja klasyfikacja nie jest sztywna i ostateczna. Widziałem już klientów, którzy zaczynali jak konie, a kończyli jak świnie. I psy, które zmie­niały się w niedźwiedzie. Ten na szczęście okazał się niedźwie­dziem, nie świnią.

Pozbywam się ostatniego pijaka i spoglądam na ścienny zegar. Dziesięć po pierwszej. Odkąd Rosie i jej ojciec wyjechali na wakacje do Goa, prawie codziennie wracam do swojej klitki w Dharavi po północy. Zresztą na własne życzenie. Gdybym nie powiedział szefo­wi, że wiem, jak przyrządzać drinki i odmierzać whisky, że umiem odróżnić campari z wodą od krwawej Mary, nie poprosiłby mnie, żebym podczas nieobecności Alfreda stanął za barem.

Na ścianach „U Jimmy'ego" w Colabie wiszą wyblakłe ryciny, za barem lustra. Stoją tu solidne drewniane meble, a w karcie można znaleźć najlepsze dania w całym południowym Mumbaju. Ze wzglę­du na świetne jedzenie i niskie ceny klientelę stanowią ludzie z prze­różnych środowisk. Każdego dnia można zobaczyć przy tym samym barze dyrektora z najwyższego szczebla, sączącego drinka i zwykłe­go robotnika z fabryki. Szef nalega, żebyśmy nawiązywali rozmowy z klientami przy barze, bo ludzie więcej piją, gdy mają towarzystwo. Ojciec Rosie, trzęsący się ze starości barman Alfred D'Souza, gawę­dzi z gośćmi po mistrzowsku. Jest po imieniu z większością stałych bywalców i przesiaduje z nimi godzinami, wysłuchując ich smętnych opowieści i systematycznie powiększając ich rachunek. Rosie też na­biera wprawy jako barmanka. Siedzi za barem ubrana w bluzkę z du­żym dekoltem i obcisłą spódnicę, od czasu do czasu pochyla się, ukazując rowek między piersiami i namawiając klientów, żeby za­miast tanich indyjskich marek zamówili drogą importowaną whisky. Czasem przez swoje figle naraża się na chamskie zaczepki różnych prostaków, którzy uważają ją za łatwą zdobycz. Wtedy muszę wystę­pować w roli nieoficjalnego wykidajły.

Pan Alfred D'Souza sądzi, że między Rosie a mną na coś się za­nosi i kiedy jego córka jest w pobliżu, nie spuszcza ze mnie oka. Ale bardzo się myli. Rosie jest uroczą dziewczyną, niewysoką i z dużym biustem. Kiedy przechyla głowę i od czasu do czasu do mnie mruga, mam wrażenie, że próbuje dać mi znak. Mój mózg nie potrafi go jednak odebrać. Jest całkowicie opanowany przez wspomnienia o jednej osobie: Nicie. Lekarze w Agrze mówili, że potrzeba co naj­mniej czterech miesięcy, żeby wyleczyć wszystkie rany Nity. Wiem, że Shyam nigdy nie pozwoli się jej ze mną spotkać. Dlatego wróci­łem do Mumbaju: aby odpędzić duchy Agry, duchy żywych i umar-

103

łych. Ale nie potrafię uciec od własnej przeszłości w tym mieście. Na każdym skrzyżowaniu czyhają na mnie wspomnienia. Na ulicach szydzi ze mnie Shantaram, niewydarzony astronom. W miejskiej ko­lejce woła do mnie aktorka Neelima Kumari. A z każdego billboar­du spogląda na mnie mój przyjaciel Salim. Świadomie jednak podją­łem decyzję, że nie spotkam się z Salimem. Nie chcę, żeby wciągnął go wir mojego szalonego życia i moich szalonych planów.

Mieszkam w zakątku Mumbaju, który nosi nazwę Dharavi, w cia­snym baraku o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych, bez światła i wentylacji, pod dachem z blachy falistej. Kiedy górą jedzie pociąg, chatka mocno się trzęsie. Nie mam bieżącej wody ani urzą­dzeń sanitarnych. Tylko na tyle mnie stać. Ale w Dharavi nie jestem sam. Na dwuhektarowym trójkącie bagnistego pustkowia miejskie­go tłoczy się milion ludzi, którzy żyją jak zwierzęta i mrą jak muchy. Pozbawieni środków do życia przybysze z całego kraju walczą tu o własny skrawek nieba nad największym slumsem Azji. Co dzień dochodzi do kłótni - o kilka centymetrów przestrzeni, o wiadro wo­dy - które czasami kończą się dramatem. Mieszkańcy Dharavi po­chodzą z zapadłych wiosek w Biharze, Uttar Pradeś, Tamilnadu i Gudźaracie. Przyjechali do Mumbaju, złotego miasta, marząc, że zdobędą bogactwo i będą żyć jak klasa średnia. Ale złoto dawno zmieniło się w ołów, marzenia umarły, a umysły przeżarła gangrena. Tak jak mój.

Dharavi nie jest miejscem dla wrażliwców. Dom dla nieletnich w Delhi sprawiał, że czuliśmy się gorsi, lecz ponury krajobraz miej­skiej nędzy w Dharavi upadla nas i wysysa z nas życie. Nad otwar­tymi ściekami unoszą się roje komarów. Cuchnące i oblepione eks­krementami wspólne latryny są pełne szczurów, przez które mniej myśli się o smrodzie, a bardziej o ochronie własnego tyłka. Na każ­dym rogu piętrzą się sterty śmieci, z których zbieracze szmat i tak za­wsze wyciągną coś użytecznego. Czasem trzeba głęboko nabrać po­wietrza, żeby się przecisnąć przez wąskie, klaustrofobiczne alejki. Ale dla głodujących mieszkańców Dharavi to jest ich dom.

Dharavi tkwi między nowoczesnymi drapaczami chmur i roz­świetlonymi blaskiem neonów centrami handlowymi, niby w sercu miasta. A miasto uparcie nie chce uznać jego istnienia. Dlatego po­stanowiło zdelegalizować nowotwór. Wszystkie domy w Dharavi to „samowole budowlane" i w każdej chwili mogą zostać rozebrane. Ponieważ jednak ich lokatorzy walczą o przetrwanie, nic ich to nie obchodzi. Mieszkają więc w nielegalnych domach, korzystają z nie-

104

legalnej energii elektrycznej, piją nielegalną wodę i oglądają niele­galną telewizję kablową. Pracują w niezliczonych nielegalnych fa­brykach i sklepach, a nawet podróżują nielegalnie - na gapę - miej­ską kolejką, której linia przebiega przez środek kolonii.

Miasto ignoruje paskudną narośl Dharavi, ale nie można po­wstrzymać rozwoju raka, uznając, że jest nielegalny. Rak nadal wol­no sączy trujący jad.

Co dzień dojeżdżam z Dharavi do baru „U Jimmy'ego". Jedyna dobra strona pracy w tym lokalu polega na tym, że muszę tam być najwcześniej w południe. Ale w zamian za to trzeba tkwić za barem do późnej nocy, obsługując pijanych chamów z całego miasta i wy­słuchując ich żałosnych opowieści. Doszedłem do wniosku, że whi­sky równa wszystkich bez wyjątku. Każdy, i dyrektor świetnie pro­sperującej agencji reklamowej, i prosty robotnik z odlewni, jeśli nie potrafi utrzymać drinka, jest zwykłym pijakiem.

Po swoich bolesnych doświadczeniach z Shantaramem sądziłem, że nie będę już mógł tolerować pijaków, ale jedynym lokalem, któ­ry mi zaproponował pracę, była knajpa „U Jimmy'ego". Pocieszam się myślą, że łatwiej znieść zapach whisky niż smród wspólnej latry­ny za moją szopą, a słuchać pijackich historii mniej przykro niż tra­gicznych opowieści o gwałtach, molestowaniu, chorobach i śmierci, które co dzień można usłyszeć w barakach Dharavi. Nauczyłem się nawet udawać zainteresowanie i słuchając o zdradzających żonach i skąpych szefach, wtrącam od czasu do czasu „mhm", „tak", „na­prawdę?" i „niech mnie!", zachęcając równocześnie klientów, żeby razem z drinkami zamówili jeszcze jedną porcję smażonego kurcza­ka i kolejną miseczkę nerkowców. Co dzień czekam na list od pro­ducentów teleturnieju KWM z wiadomością, że zostałem wybrany na uczestnika programu. Ale listonosz wciąż nic dla mnie nie ma.

Powoli zaczyna mnie ogarniać poczucie klęski. Wydaje mi się, że nie zdołam zrealizować zamiaru, z jakim przyjechałem do Mumba-ju. Że płynę pod prąd. Że nie zdołam pokonać potężnych fal. Ale wtedy słyszę krzyk mojej ukochanej Nity, szloch Neelimy Kumari i odzyskuję siłę woli. Muszę się dostać do tego programu. A zanim to się stanie, będę dalej słuchał opowieści pijaków z całego miasta. Złych historii. Zabawnych. Smutnych. A jedna była po prostu prze­dziwna.

Minęła północ, ale samotny klient przy barze nie rusza się z miej­sca. Przyjechał mercedesem prowadzonym przez szofera i auto cze­ka przed drzwiami lokalu. Gość pije bez przerwy od dziesiątej wie-

105

czorem i stoi przed nim już piąta szklaneczka. Szofer w uniformie chrapie w samochodzie. Mężczyzna wygląda na trzydzieści kilka lat i ma na sobie elegancki ciemny garnitur, jedwabny krawat i błyszczą­ce skórzane buty.

- Bracie, mój kochany bracie - powtarza ćo dwie minuty między
kolejnymi łykami black Iabel i kęsami kebabu sbammi.

Szef pstryka palcami.

- Thomas, idź do niego i zapytaj go o brata. Nie widzisz, że bie­
dak jest załamany?

-Ale... sahib, już po północy. Powinniśmy mu powiedzieć, żeby już wyszedł, bo inaczej spóźnię się na pociąg o wpół do pierwszej.

- Nie kłóć się ze mną, bo złamię ci szczękę - warczy szef. - Idź
i zabaw klienta rozmową. Zaproponuj mu, żeby zamówił słodową
szkocką, którą wczoraj przywieźli. W końcu przyjechał mercede­
sem.

Patrzę na szefa z bezsilną złością, jak uczeń na szkolnego łobuza. Z ociąganiem zawracam do baru i przysiadam się do klienta.

Mężczyzna unosi głowę i patrzy na mnie spod wpółprzymknię-tych powiek.

106

prawie pewien, że przy swojej koszuli masz guziki wyprodukowane przez moją firmę.

Cytuję jedną z ulubionych odzywek Rosie.

- Do Nowego Jorku? Niech mnie! Musiało być wspaniale!

107

Pierwszy raz zorientowałem się, że Julie ma jakieś tajemnice, kie­dy w Bronksie zaatakował mnie bandyta z nożem. Miałem szczęście i uszedłem z życiem, ale zostałem poważnie ranny w rękę. Julie nie

108

pozwoliła mi iść do szpitala. Opatrzyła mi ranę ziołami, recytując ja­kieś formułki, a po dwóch dniach ślad po nożu zniknął i nie pozosta­ła nawet blizna. Potem Julie powiedziała mi, że jest kapłanką wudu.

-Julie przewróciła moje życie do góry nogami. Była biedną sprzątaczką, a tu nagle zapragnęła należeć do śmietanki towarzy­skiej. Zapomniała, że nie wyszła za bogatego przemysłowca, ale za brata przemysłowca. Ciągle chciała pieniędzy. Pieniędzy, których nie mogłem jej dać, bo nie należały do mnie. Należały do mojego brata i jego firmy.

Zmusiła mnie do kradzieży. Zaczęło się od drobnych rzeczy - kil­ku dolarów z tytułu zwrotu kosztów za taksówkę, z której niby sko­rzystałem. Potem przyszły grubsze sprawy. Pieniądze od klienta, któ­rych nie zaksięgowałem. Podpisany kontrakt, zainkasowana zalicz­ka, której nie przesłałem do głównej siedziby firmy. Z czasem suma sprzeniewierzonych pieniędzy urosła do pół miliona dolarów. Potem mój brat, których mieszkał tu, w Mumbaju, wszystko odkrył.

Bardzo chętnie przystałem na jego warunki. Byłem gotów na wszystko, byle tylko nie iść do więzienia. Ale Julie była wściekła. „Jak brat mógł tak wobec ciebie postąpić?" - podżegała mnie. - „Masz w firmie takie same udziały, musisz walczyć o swoje prawa".

Z czasem jej namowy zaczęły skutkować. Coraz częściej myślałem, że Arvind jest podstępnym i przebiegłym człowiekiem, który potrak-

109

tował mnie jak śmiecia. Pewnego dnia Arvind przyjechał do Hajdera-badu odwiedzić moje małe biuro. Znów znalazł dowody jakiejś drob­nej kradzieży i stracił nad sobą panowanie. W obecności wszystkich pracowników zwymyślał mnie i obrzucił wyzwiskami, powiedział, że do niczego się nie nadaję, i zagroził, że firma się mnie pozbędzie.

- Byłem zdruzgotany. Pierwszy raz miałem ochotę odpłacić się
bratu tym samym. Opowiedziałem o incydencie Julie, która wybu­
chła gniewem. „Przyszła pora dać twojemu bratu nauczkę" - powie­
działa. - „Chcesz się zemścić?". „Tak" - odpowiedziałem, bo jego
zniewagi sparaliżowały mi umysł. „Dobrze. Przynieś mi więc guzik
z jakiejś brudnej koszuli brata i kosmyk jego włosów". „Skąd wezmę
kosmyk jego włosów?" - spytałem. „To już twoja sprawa" - powie­
działa Julie. Słuchaj, może mi nalejesz jeszcze miareczkę?

Pospiesznie napełniam mu szklankę.

110

W ciągu następnych dwóch miesięcy lalka stała się moją sekret­ną zabawką. Całą swoją frustrację, wszystkie ukryte urazy do brata rozładowywałem na lalce. Czerpałem perwersyjną przyjemność z zadawania mu bólu i cierpień. Zrobiłem sobie z tego obłąkaną roz­rywkę. Zabierałem lalkę do Mumbaju i przyglądałem się Arvindowi, jak wije się z bólu na trawniku przed domem, podczas gdy delikat­nie drażniłem szpilką guzik lalki. Stopniowo zacząłem korzystać z lalki nawet w obecności innych osób. Wziąłem ją do pięciogwiazd­kowego hotelu, gdzie Arvind podejmował klientów z Japonii. Sie­działem skromnie przy stoliku w kącie. Mój brat mówił: „...Tak, pa­nie Harada, zamierzamy otworzyć filię w Japonii, ale reakcja Nip-pon Button Company nie była zbyt przychylna. Chcemy także...". Nagle wbiłem szpilkę w głowę lalki. „Auuuuuuu!" - wrzasnął mój brat i obiema rękami chwycił się za głowę. Zagraniczni klienci wy­szli z hotelu jeszcze przed kolacją.

Zabrałem lalkę na wesele krewnych w Bangalore, na które zosta­łem zaproszony z bratem. W chwili, gdy Arvind miał udzielić błogo­sławieństwa nowożeńcom, chwyciłem szpilkę. „Niech Bóg was bło-gosłauuuuuuuuuuu!" - wrzasnął i huknął głową pana młodego ku wielkiemu niezadowoleniu wszystkich gości. Tego wieczoru wiele osób wyrażało współczucie dla mnie i mówiło, jak im przykro, że Arvind wolno pogrąża się w obłędzie.

Zabrałem lalkę na uroczystość, na której Arvind miał dostać na­grodę dla najlepszego przedsiębiorcy. Mój brat wygłaszał podzięko­wania, trzymając w rękach kryształowe trofeum. „Przyjaciele, czuję się niezwykle zaszczycony, trzymając tę piękną nagrodę. Przez całe życie wierzyłem w dewizę, która mówi, że ciężka praca i au-uuuuuuuuuuuuu!". Szklane trofeum wypadło mu z rąk i rozbiło się na milion kawałków.

-Arvind poszedł do lekarza, który zrobił mu rezonans magne­tyczny i nie stwierdził żadnych fizycznych zmian w głowie. Lekarz poradził mu konsultację u psychiatry.

Wreszcie zabrałem lalkę na doroczne zebranie akcjonariuszy i usia­dłem w ostatnim rzędzie. Arvind składał sprawozdanie dyrektora ge­neralnego. „I tak, drodzy akcjonariusze, miło mi poinformować, że w minionym kwartale nasza firma odnotowała znaczny wzrost docho­dów brut... auuuuuuuuuuuuuu!". Potem rozpętało się prawdziwe pie­kło. Wzburzeni akcjonariusze żądali natychmiastowego ustąpienia obłąkanego dyrektora generalnego. W ciągu tygodnia zmuszono go do rezygnacji ze stanowiska. Ja zostałem nowym dyrektorem general­nym, a mojego brata zamknięto w szpitalu psychiatrycznym.

111

Brat spędził w zakładzie dwa lata. W tym czasie moje bogactwo urosło do niewyobrażalnych rozmiarów. Julie wreszcie miała wszystko, czego zawsze pragnęła. Sprowadziła z Port-au-Prince swo­ją matkę i brata, którzy zamieszkali z nami w Mumbaju. Ale zdoby­wając przywileje zamożnego człowieka, zacząłem się zastanawiać nad swoim życiem i sposobem, w jaki zdobyłem majątek. A potem poznałem Jyotsnę.

-Co?

- Tak. Mój biedny brat nie żyje - szlocha. - Mój ukochany brat
nie żyje. - Ukrywa twarz w dłoniach. - I to ja go zabiłem.

Otrząsam się z oszołomienia. Pan Rao jest coraz bardziej zamro­czony, z osła szybko zmienia się w psa.

W oczach Prakasha pojawia się chytry błysk.

- Jesteś moim przyjacielem, a ja jestem pijany. Pijany zawsze mó­
wi prawdę. Powiem ci więc, że spotkałem się już z adwokatem
i przygotowałem pozew rozwodowy. Jeżeli się zgodzi, świetnie,
a w przeciwnym razie mam dla niej coś innego. Zobacz. - Wyciąga
z kieszeni spodni jakiś przedmiot. To mały rewolwer z krótką lufą,
bardzo poręczny, nie większy niż moja pięść. Na gładkim i lśniącym
metalu nie ma żadnych znaków. - Spójrz na to cacko. Zamierzam
nim odstrzelić jej głowę. Potem ożenię się z Jyotsna. Jesteś moim
przyjacielem. A ja jestem pijany. Pijany zawsze mówi prau-
uuuuuuuuuuuuuuuuu!!! - Nagle wydaje przeraźliwy wrzask, chwy­
ta się za serce i pada twarzą na stół, przewracając butelkę słodowej
szkockiej i rozsypując nerkowce po całej podłodze.

Wygłąda na to, że znów nie dostanę napiwku.

112

Po półgodzinie przyjeżdża policyjny dżip z migającym czerwo­nym kogutem. Nadjeżdża też karetka, z której wysiada lekarz w bia­łym kitlu i po chwili oznajmia, że Prakash Rao zmarł na skutek cięż­kiego zawału serca. Przeszukują mu kieszenie. Znajdują portfel pe­łen banknotów, zdjęcie ślicznej Hinduski i plik papierów z nagłów­kiem „Pozew rozwodowy". Nie ma żadnej broni. Przecież niebosz­czyk broni nie potrzebuje.

Smita patrzy na mnie z rozbawioną miną.

Smita naciska przycisk odtwarzania.

Prem Kumar postukuje w blat stolika.

- Panie i panowie, przechodzimy do kolejnego pytania, pytania
numer sześć za sto tysięcy rupii. Należy ono do ulubionych pytań we
wszystkich teleturniejach. Tak jest. Mówię o stolicach państw. Panie
Thomas, jak dobrze zna się pan na stolicach? Czy wie pan na przy­
kład, jakie miasto jest stolicą Indii?

Publiczność chichocze. Widzowie są gotowi uwierzyć, że kelner może nie znać nawet stolicy własnego kraju.

Prem Kumar wybucha śmiechem.

113

następne pytanie, nie korzystając z łodzi ratunkowych. Oto pytanie numer sześć, za sto tysięcy rupii. Jak nazywa się stolica Papui -Nowej Gwinei? Czy jest to a) Port Louis, b) Port-au-Prince, c) Port Mores-by czy d) Port Adelaide?

Rozlega się podkreślająca napięcie muzyka.

- Zdumiewające. Jest pan absolutnie, w stu procentach pewien?
-Tak.

Słychać crescendo bębnów. Rozbłyskuje właściwa odpowiedź.

- Absolutnie, w stu procentach poprawnie! To Port Moresby.
Pańskie konto wzbogaciło się o sto tysięcy rupii! - oznajmia Prem
Kumar. Publiczność wstaje z miejsc i wiwatuje. Prem Kumar znowu
ociera pot z czoła. - Słowo daję, słuchając pana odpowiedzi, mam
wrażenie, że tu działa jakaś magia.

Smita się śmieje.

MORDERSTWO W FKSPRRSTF. ZACHODNIM

D


worzec kolejowy na Paharganju w Nowym Delhi jest rojny i gwarny. Szare perony zalewa jasne światło. Lokomotywy bu­chają dymem, gwiżdżąc jak niecierpliwe byki.

Gdyby chciała mnie pani odnaleźć w tym zatłoczonym labiryn­cie, gdzie by pani szukała? Prawdopodobnie wśród dziesiątek dzieci z ulicy rozciągniętych na gładkiej betonowej posadzce, które śpią al­bo odpoczywają. Być może przypuszczałaby pani, że jestem nastolet­nim handlarzem sprzedającym plastikowe butelki napełnione kranó­wą w dworcowej toalecie i wmawiającym klientom, że to źródlana himalajska woda mineralna. Wyobrażałaby pani sobie, że jestem jed­nym z zamiataczy ubranych w brudne koszule i podarte spodnie, którzy powoli suną peronem, zgarniając długą miotłą śmieci na to­ry. A może szukałaby mnie pani w armii ubranych w czerwone uni­formy tragarzy uwijających się z ciężkimi ładunkami na głowach.

Proszę więc spróbować jeszcze raz, ponieważ nie jestem ani han­dlarzem, ani tragarzem, ani zamiataczem. Dziś jestem prawdziwym pasażerem, który wybiera się do Mumbaju ni mniej, ni więcej, tylko kuszetką i w dodatku ma rezerwację. Jestem ubrany w wykrochma-loną koszulę safari ze stuprocentowej bawełny i dżinsy Levi - tak jest, lewisy kupione na bazarze tybetańskim. Zdecydowanym krokiem zmierzam na peron piąty, żeby wsiąść do ekspresu Paschim jadącego do Mumbaju. Obok mnie człapie tragarz, niosąc na głowie jasnobrą-zową walizkę. To ja go wynająłem i walizka należy do mnie. Jest w niej parę ubrań, kilka starych zabawek, gruby plik numerów „Au-stralian Geographic" i gra elektroniczna dla Salima. W walizce nie ma żadnych pieniędzy. Słyszałem za dużo opowieści o grasujących w pociągach bandytach, którzy usypiają pasażerów i kradną ich do­bytek, żebym miał chować w walizce najcenniejszy bagaż mojego ży-

115

cia - wypłatę od Taylorów. Dlatego szarą kopertę pełną szeleszczą­cych tysiącrupiowych banknotów - pięćdziesięciu banknotów - mam przy sobie, ukrytą w takim miejscu, aby nikt jej nie widział. W majt­kach. Z pozostałych dwóch tysięcy pokryłem koszty podróży. Zapła­ciłem za ubrania, bilet i grę dla Salima, a teraz zapłacę tragarzowi i kupię coś do jedzenia i picia. Szybko sprawdzam, ile mam bankno­tów w kieszeni koszuli. Obliczam, że powinno mi wystarczyć na mo­torową rikszę ze stacji Bandra do chawl Salima w Ghatkopar. Ależ Salim się zdziwi, kiedy zamiast miejską kolejką przyjadę trójkołow­cem. Mam nadzieję, że nie zemdleje ze szczęścia, kiedy zobaczy grę.

Peron piąty jest bardziej zatłoczony niż Super Bazaar. Handlarzy krąży tu tylu, ilu agitatorów można spotkać pod jakimś rządowym biurem. Pasażerowie szukają swoich nazwisk na listach rezerwacji z przejęciem studentów sprawdzających wyniki egzaminu. Kolej przekręciła moje nazwisko, wpisując na listę T.M. Ram. Mimo to cie­szę się, że dostała mi się dolna kuszetka numer trzy w wagonie S7.

Wagon jest prawie na końcu długiego pociągu i gdy wchodzimy do środka, tragarz jest już zmęczony i spocony. Siadam na swoim miejscu tuż przy drzwiach i wsuwam walizkę pod kuszetkę. Płacę tragarzowi dwadzieścia rupii. Targuje się, zwracając mi uwagę, że od wejścia na stację do wagonu było bardzo daleko, dorzucam więc jeszcze dwie rupie. Po jego wyjściu rozglądam się dookoła.

W moim przedziale jest sześć kuszetek. Jedna nad moją głową, dwie naprzeciwko i dwie z boku. Na niższej kuszetce naprzeciwko siedzi czteroosobowa rodzina: ojciec, matka i dwoje dzieci - chło­piec w mniej więcej moim wieku i dziewczyna, trochę starsza. Ojciec - Hindus Marwari, biznesmen w średnim wieku - jest ubrany w markową czarną kamizelkę i czarną czapkę. Ma krzaczaste brwi, cienki wąsik i surową minę. Jego żona jest w podobnym wieku i wy­gląda równie posępnie. Ma na sobie zielone sari i żółtą bluzkę i mie­rzy mnie podejrzliwym spojrzeniem. Wysoki i patykowaty chłopak wygląda sympatycznie, ale moją uwagę jak magnes przyciąga siedzą­ca przy oknie dziewczyna. Szczupła i o jasnej skórze, jest ubrana w niebieskie salwar kameez i chunni przykrywające piersi. Jej wyra­ziste oczy są podkreślone kredką. Ma nieskazitelnie gładką cerę i śliczne usta. Dawno nie widziałem tak pięknej dziewczyny. Jej uro­da każe mi spojrzeć drugi raz. I trzeci. Wydaje mi się, że zupełnie się zatracę w tych czarujących oczach. Moje rozmyślania o siedzącej na­przeciwko piękności przerywa głośny płacz dziecka. To kilkumie­sięczny chłopczyk, którego trzyma na kolanach matka zajmująca ku­szetkę z boku - młoda, ponura kobieta ubrana w wymięte czerwo-

116

ne sari. Chyba podróżuje sama. Próbuje uspokoić dziecko gumo­wym smoczkiem, ale chłopczyk ciągle kwili. Wreszcie kobieta pod­ciąga bluzkę i zaczyna go karmić. Dziecko z zadowoleniem ssie pierś, a matka kołysze je do snu. Ze swojego miejsca dostrzegam ka­wałek jej bujnej, brązowej piersi i czuję, jak wysycha mi w ustach. Nagle zauważam, że biznesmen patrzy prosto na mnie, i szybko przenoszę wzrok na okno.

Do przedziału wchodzi sprzedawca herbaty. Tylko ja ją zama­wiam. Sprzedawca podaje mi gliniane naczynie z letnią herbatą, w której da się wyczuć smak błota. Potem zjawia się gazeciarz. Biz­nesmen kupuje „Times of India". Jego syn wybiera komiks „Archie". Ja za swoje szybko topniejące drobne kupuję ostatni numer „Star-bursta".

Wreszcie pociąg wydaje gwizd i rusza, spóźniony o półtorej go­dziny. Zerkam na zegarek, chociaż wyraźnie widzę, że cyfrowy ze­gar na peronie pokazuje osiemnastą trzydzieści. Potrząsam ręką i wyginam przegub w nadziei, że wszyscy, zwłaszcza dziewczyna, zo­baczą, że mam nowiutkie elektroniczne casio wyprodukowane w Ja­ponii, które pokazuje dzień tygodnia i datę i kosztowało mnie całe dwieście rupii w Palika Bazaar.

Ojciec pogrąża się w lekturze gazety, chłopak czyta komiks. Mat­ka zabiera się do szykowania kolacji. Druga z matek jadących w przedziale zasnęła z dzieckiem nadal przyssanym do swej piersi. Udaję, że czytam pismo filmowe. Otwieram rozkładówkę z fotogra­fią najnowszej seksbomby Poonam Singh ubranej tylko w bikini, ale' nie interesują mnie jej najmocniejsze atuty. Ciągle rzucam ukradko­we spojrzenia na dziewczynę, która w zamyśleniu patrzy przez okno na miejskie krajobrazy. Ani razu nie spogląda w moją stronę.

O ósmej do przedziału wchodzi konduktor w czarnej kamizelce i prosi wszystkich pasażerów o bilety. Zamaszyście podaję mu swój, ale nawet nie patrzy na bilet, tylko dziurkuje i oddaje. Gdy wycho­dzi, matka otwiera prostokątne kartonowe pudełka z jedzeniem. Z mnóstwem jedzenia. Widzę wyschnięte placki puri, żółte ziemnia­ki, czerwone pikle i deser. Przedział wypełniają smakowite aromaty gulab jamun i burfi domowej roboty. Też robię się głodny, ale jesz­cze nie przyszedł bufetowy, żeby zebrać zamówienia na kolację. Mo­że powinienem kupić coś wcześniej na stacji.

Rodzina Marwari je z apetytem. Ojciec pochłania puri jedno po drugim. Matka pałaszuje złotożółte ziemniaki, zagryzając każdy kęs soczystą marynowaną papryczką. Syn sięga od razu po miękkie gu­lab jamun i wylizuje nawet słodki syrop. Tylko dziewczyna od nie-

117

chcenia skubie jedzenie. O dziwo, chłopak częstuje mnie puri, ale uprzejmie odmawiam. Słyszałem wiele historii o przebranych za pa- . sażerów złodziejach, którzy częstują innych podróżnych jedzeniem przyprawionym środkami usypiającymi, a potem kradną im pienią­dze. Nie ma powodu przypuszczać, by chłopcy czytający komiks „Archie" nie mogli być złodziejami. Chociaż gdyby to dziewczyna poczęstowała mnie jedzeniem, być może - nie, na pewno - chętnie bym je przyjął.

Po kolacji chłopiec i dziewczyna rozkładają grę planszową „Mo­nopol". Ojciec i matka siedzą obok siebie i rozmawiają. O ostatnich odcinkach seriali telewizyjnych, o kupnie jakichś nieruchomości i wakacjach w Goa.

Delikatnie klepię się po brzuchu, gdzie za paskiem majtek tkwi pięćdziesiąt tysięcy rupii w szeleszczących banknotach, i czuję, jak moc pieniędzy przenika prosto do mojego brzucha, do jelit, wątro­by, płuc, serca i mózgu. Dręczący mnie głód w cudowny sposób zni­ka.

Patrząc na siedzącą przede mną typową rodzinę z klasy średniej, nie czuję się już jak intruz. Nie podglądam już ich egzotycznego świata z zewnątrz, ale dostałem się do środka, mogę ich traktować jak równych sobie i rozmawiać z nimi w ich języku. Teraz tak jak oni mogę oglądać seriale telewizyjne o klasie średniej, grać na nintendo, a w weekendy chodzić do Kids Mart.

Podróże koleją otwierają nowe perspektywy. Oznaczają zmianę. Kiedy człowiek dojeżdża do swojej stacji, nie jest już tą samą osobą, która wsiadała do pociągu. W podróży można poznać nowych przy­jaciół albo spotkać dawnych wrogów; można dostać biegunki od je­dzenia nieświeżych samos albo cholery od picia skażonej wody. A nawet - nie bójmy się tego powiedzieć - znaleźć miłość. Siedząc na kuszetce numer trzy w wagonie S7 w pociągu numer 2926A z pięćdziesięcioma tysiącami rupii schowanymi w majtkach, z rados­nym drżeniem serca zaczynam się delektować wyobrażeniem, że być może - być może - zaraz zakocham się w pięknej podróżnej ubranej w niebieskie salwar kameez. A mówiąc o miłości, nie mam na myśli nieodwzajemnionego i beznadziejnego uczucia do gwiazdy filmowej czy innej znanej osobistości. Mówię o miłości prawdziwej, rzeczywi­stej i osiągalnej. Miłości, która nie kończy się płaczem w poduszkę, ale może zaowocować małżeństwem. I dziećmi. I rodzinnymi waka­cjami w Goa.

Miałem tylko pięćdziesiąt tysięcy, ale każda rupia była ekranem, na którym wyświetlały się w technikolorze moje marzenia, a gdy

118

w myślach oglądałem ten cudowny film, zdawało mi się, jakbym miał pięćdziesiąt milionów. Wstrzymywałem oddech, pragnąc, żeby ta chwila trwała jak najdłużej, bo sen na jawie zawsze jest bardziej ulotny od zwykłego snu.

Po jakimś czasie rodzeństwo nudzi się grą. Chłopiec siada obok mnie. Zaczynamy rozmawiać. Dowiaduję się, że ma na imię Akshay, a jego siostra Meenakshi. Mieszkają w Delhi i jadą do Mumbaju na ślub wuja. Akshay opowiada z przejęciem o swojej konsoli Playsta­tion 2 i grach komputerowych. Pyta mnie o MTV i surfowanie po Internecie, wspominając o stronach porno. Mówię mu, że znam an­gielski, czytam „Australian Geographic", gram w scrabble i mam sie­dem dziewczyn, w tym trzy cudzoziemki. Dodaję, że mam Playsta­tion 3 i komputer Pentium 5 i dzień i noc buszuję po Internecie. Mó­wię, że jadę do Mumbaju spotkać się ze swoim najlepszym przyjacie­lem Salimem i ze stacji Bandra wezmę taksówkę do Ghatkopar.

Powinienem był wiedzieć, że łatwiej oszukać sześćdziesięciolatka niż szesnastolatka. Akshay natychmiast poznaje się na moim kłam­stwie.

- Aha! Nie masz pojęcia o komputerach. Playstation 3 jeszcze nie
ma. Łgarz z ciebie - szydzi.

Nie potrafię się powstrzymać.

- Wydaje ci się, że kłamię, tak? No to posłuchaj, panie Akshay.
W kieszeni mam pięćdziesiąt tysięcy rupii. Widziałeś kiedyś tyle pie­
niędzy?

Akshay nie wierzy. Żąda, żebym pokazał mu pieniądze, i pokusa, żeby zrobić na nim wrażenie, jest zbyt silna. Odwracam się, wsuwam rękę do spodni i wyciągam szarą kopertę, nieco wilgotną i zalatują­cą moczem. Ukradkiem wysuwam z niej plik szeleszczących bankno­tów tysiącrupiowych i triumfalnie macham mu nimi przed nosem. Potem szybko chowam pieniądze i ukrywam kopertę tam, gdzie by­ła wcześniej.

Powinna pani zobaczyć oczy Akshaya. Dosłownie wyszły z orbit. To było zwycięstwo, którego smak będę pamiętał po wieczne czasy. Po raz pierwszy w życiu miałem namacalny dowód na potwierdze­nie swoich słów, coś więcej niż marzenie. I po raz pierwszy w życiu ujrzałem w czyichś oczach zupełnie nowy wyraz. Szacunku. To była dla mnie niezwykle cenna lekcja. Dowiedziałem się, że marzenia ma­ją władzę tylko nad twoim własnym umysłem. Ale pieniądze dają ci władzę nad umysłami innych. I znów pięćdziesiąt tysięcy ukryte w majtkach wydawało się urosnąć do pięćdziesięciu milionów.

119

Jest już po dziesiątej i wszyscy szykują się do snu. Matka Akshaya wyciąga z zielonej torby podróżnej pościel dla całej rodziny i przy­gotowuje posłania. Młoda matka z dzieckiem śpi na bocznej kuszet­ce, nie zawracając sobie głowy poduszkami ani prześcieradłami. Ja nie mam pościeli i nie jestem senny, siedzę więc przy oknie, czując chłodny dotyk wiatru na twarzy i przyglądając się ciemności, przez którą mknie pociąg. Niższą kuszetkę naprzeciw mnie zajmuje matka Akshaya, górną Meenakshi. Ojciec wspina się na miejsce nad moją głową, a Akshay kładzie się na górnej kuszetce z boku, nad matką z dzieckiem.

Ojciec usypia od razu - słyszę jego chrapanie. Matka odwraca się na bok i przykrywa prześcieradłem. Wyciągam szyję, żeby zobaczyć Meenakshi, ale udaje mi się dostrzec tylko jej prawą rękę ze złotą bransoletą na przegubie. Nagle dziewczyna siada i pochyla się w mo­ją stronę, żeby rzucić buty na podłogę. Chunni zsuwa się odrobinę i przez wycięcie w niebieskim kameez wyraźnie widzę zarys jej pier­si. Czuję mimowolny dreszcz rozkoszy przebiegający mi po plecach. Meenakshi chyba zauważa mój wzrok, bo szybko poprawia chunni i posyła mi pełne dezaprobaty spojrzenie.

Po chwili też zasypiam. Śnię o kupowaniu miliona różnych rze­czy, między innymi czerwonego ferrari i pięknej panny młodej w niebieskim salwar kameez. Wszystko za pięćdziesiąt tysięcy rupii.

Budzi mnie szturchnięcie w brzuch. Otwieram oczy i widzę śnia­dego mężczyznę z gęstym czarnym wąsem, który dźga mnie grubym drewnianym kijem. Nie niepokoi mnie jednak kij, ale rewolwer w jego prawej ręce, który nie jest wycelowany w nikogo konkret­nego.

Mężczyzna w podobny sposób budzi Akshaya, Meenakshi i ich ojca, którym też każe zejść z kuszetek. Są zamroczeni i zdezoriento­wani. Kiedy ktoś cię budzi w środku nocy, mózg potrzebuje trochę czasu, żeby zareagować.

120

Wszyscy siedzimy na dolnych kuszetkach. Akshay i jego ojciec obok mnie, a naprzeciwko nas Meenakshi, jej matka i kobieta z dzieckiem. Dziecko znów robi się marudne i zaczyna płakać. Mat­ka próbuje je uspokoić, ale chłopczyk płacze jeszcze głośniej.

- Daj mu mleka - mówi do niej szorstko dakoita. Zdenerwowa­
na młoda matka podciąga bluzkę i zamiast jednej odsłania obie pier­
si. Dakoita szczerzy zęby w uśmiechu i udaje, że chce ją złapać za
biust. Kobieta krzyczy i pospiesznie zakrywa piersi. Dakoita wybu­
cha śmiechem. Tym razem się nie podniecam. Załadowana broń wy­
celowana w głowę robi większe wrażenie niż odsłonięte piersi.

Skupiwszy na sobie uwagę wszystkich pasażerów, dakoita przy­stępuje do rzeczy. Lewą ręką unosi brązowy worek z juty, wciąż trzy­mając w prawej rewolwer.

- Dobra, teraz oddawać wszystkie kosztowności. Wkładajcie do
worka. Mężczyźni oddają portfele, zegarki i wszystkie pieniądze, ja­
kie mają w kieszeni. Kobiety - torebki, bransoletki i złote łańcuszki.
Jeżeli ktoś nie wykona rozkazu, natychmiast go zastrzelę.

Słysząc to, matka Meenakshi i młoda kobieta jednocześnie zaczy­nają wrzeszczeć. Słyszymy krzyki dobiegające z drugiego końca przedziału. Widocznie wspólnik dakoity wydaje podobne rozkazy pasażerom po tamtej stronie.

Dakoita podchodzi z workiem do wszystkich po kolei. Zaczyna od matki z dzieckiem. Przerażona kobieta szybko otwiera brązową torebkę, wyjmuje z niej smoczek i butelkę z mlekiem, a potem wrzu­ca torebkę do worka. Dziecko, któremu na moment przerwano je­dzenie, znów zaczyna kwilić. Meenakshi wygląda na oszołomioną. Zdejmuje złotą bransoletę, ale kiedy chce ją oddać, dakoita rzuca worek i łapie ją za przegub.

-Jesteś o wiele piękniejsza od tej bransolety, skarbie - mówi. Meenakshi rozpaczliwie usiłuje się wyswobodzić z jego żelaznego uścisku. Dakoita puszcza i próbuje ją chwycić za kameez. Łapie za kołnierz, a podczas szamotaniny rozdziera bluzkę prawie na pół, od­słaniając stanik Meenakshi. Wszyscy przyglądamy się ze zgrozą. Oj­ciec dziewczyny nie może tego dłużej znieść.

Te słowa nas otrzeźwiają i zalega absolutna cisza. W gardle zaczy­na mnie ściskać strach, moje dłonie robią się zimne. Słucham cięż-

121

kich oddechów swoich współpasażerów. Meenakshi cicho szlocha. . Jej matka wrzuca do worka swoje bransolety i torebkę, ojciec drżą­cymi rękami wkłada zegarek i portfel. Akshay pyta, czy ma też od­dać komiks, co rozwściecza dakoitę.

- Co ty sobie myślisz, że to zabawa? - syczy bandyta i bije chło­
paka w twarz. Akshay krzyczy z bólu i łapie się za policzek. Z jakie­
goś powodu ta wymiana zdań wydaje mi się dość zabawna, jak ko­
mediowy przerywnik w horrorze. Dakoita gromi mnie wzrokiem.

- Czego się szczerzysz? I co masz? - fuka na mnie.
Wyciągam z kieszeni resztę banknotów i drobnych i wrzucam do

worka, zostawiając sobie tylko swoją szczęśliwą monetę jednorupio-wą. Zaczynam odpinać zegarek, ale dakoita patrzy na niego i mówi:

- To podróbka. Zegarka nie chcę.

Wygląda na zadowolonego z łupu, jaki zgarnął w naszym prze­dziale, i zbiera się do wyjścia, gdy nagle Akshay woła:

- Chwileczkę, czegoś pan zapomniał.

Wydaje mi się, jakbym oglądał tę scenę w zwolnionym tempie. Dakoita obraca się na pięcie. Akshay pokazuje na mnie palcem, mó­wiąc:

- Ten chłopak ma pięćdziesiąt tysięcy rupii!

Mówi cicho, ale ja mam wrażenie, jakby słyszał go cały pociąg. Dakoita spogląda groźnie na Akshaya.


Cały dygoczę - nie wiem, czy ze strachu, czy ze złości. Dakoita podchodzi do mnie.

Dakoita wybucha chrapliwym śmiechem.

- Nie wiesz, co robią dakoici? Zabieramy pieniądze ludziom,
którzy nie wiedzą, jak się nazywamy. No już, oddajesz paczkę czy
mam ci ściągnąć spodnie i sam wziąć? - Wymachuje mi rewolwerem
przed nosem.

122

Poddaję się jak pokonany wojownik, ustępując przed argumen­tem broni. Wolno wsuwam palce za pasek i wyciągam szarą koper­tę, lepką od potu i zalatującą wonią upokorzenia. Dakoita wyrywa mi ją z dłoni i otwiera. Widząc nowiutkie banknoty, gwiżdże.

- Skąd do cholery wytrzasnąłeś tyle forsy? - pyta. - Pewnie ko­
muś ukradłeś. Zresztą co mnie to obchodzi. - Wrzuca kopertę do ju­
towego worka. - Nie ruszać się, dopóki nie odwiedzę reszty ludzi
w wagonie.

W niemym osłupieniu przyglądam się, jak bandyta odbiera mi pięćdziesiąt milionów marzeń i wkłada do brązowego worka, mię­dzy bransolety i portfele klasy średniej.

Dakoita przeszedł do następnego przedziału, ale nikt z nas nie ma odwagi pociągnąć za hamulec bezpieczeństwa. Siedzimy przyku­ci do miejsc jak żałobnicy na pogrzebie. Złodziej wraca po dziesię­ciu minutach, niosąc zawiązany worek na plecach, a w ręku wciąż trzymając rewolwer.

- W porządku - mówi, unosząc worek, żeby nam pokazać, że jest
pełny i ciężki. Patrzy na mnie i uśmiecha się szeroko jak łobuz, któ­
ry wyrwał koledze zabawkę. Potem spogląda na Meenakshi. Dziew­
czyna zasłoniła się chunni, ale przez przezroczystą tkaninę widać jej
biały stanik. Bandyta oblizuje usta.

Wspólnik dakoity woła:

Meenakshi z płaczem zaczyna rozchylać chunni. Pod spodem ma tylko skrawek białej tkaniny. Dwa paski i dwie miseczki.

Ale ja już tego nie widzę. Widzę wysoką kobietę z długimi wło­sami. Wyje wiatr, rozwiewając jej kruczoczarne włosy, które zasła­niają rysy jej twarzy. Kobieta ma na sobie białe sari, którego cienki materiał łopocze jak latawiec. Trzyma na rękach dziecko. Zbliża się do niej mężczyzna z długimi włosami i gęstym wąsem, ubrany

123

w czarne spodnie i białą koszulę. Celuje do niej z rewolweru i uśmie­cha się szeroko. „Rozchyl sari" - warczy. Kobieta wybucha płaczem. Niebo rozcina błyskawica. Wiruje kurz. Szeleszczą liście. Nagle dziecko skacze z ramion matki wprost na mężczyznę, wczepiając się w jego twarz. Mężczyzna wydaje przeraźliwy wrzask i odciąga dziec­ko, ale chłopczyk znów go atakuje. Mężczyzna i dziecko lądują na ziemi, a w tle słychać łkanie kobiety w sari. Mężczyzna kieruje lufę w stronę twarzy dziecka, lecz chłopczyk jest dziś obdarzony nad­ludzką siłą. Odpycha lufę paluszkami w przeciwnym kierunku. Znów zaczynają się mocować, tocząc się po ziemi tam i z powrotem. Walczą na śmierć i życie. Czasem wydaje się, że mężczyzna jest gó­rą, po chwili przewagę zyskuje chłopczyk. Wreszcie mężczyźnie uda­je się wyswobodzić rękę, w której trzyma broń. Jego palce zaciskają się na spuście. Lufa celuje prosto w pierś dziecka. Mężczyzna już ma pociągnąć za spust, jednak w ostatniej chwili chłopczykowi udaje się odwrócić rewolwer w kierunku piersi przeciwnika. Rozlega się ogłu­szający huk i mężczyzna leci w tył, jak gdyby trafiony potężnym cio­sem. Na jego koszuli pojawia się szkarłatna plama.

- O mój Boże! - słyszę głos Akshaya jak z głębi jaskini. Dakoita
leży na podłodze tuż obok drzwi, a ja trzymam w dłoni rewolwer,
z którego ulatuje cienka smużka dymu. Pociąg zaczyna nabierać
szybkości.

Wciąż nie bardzo rozumiem, co się stało. Kiedy ktoś cię budzi w środku snu, mózg potrzebuje trochę czasu, żeby zareagować. Ale jeżeli trzymasz w dłoni dymiącą broń, a u twoich stóp leży martwy człowiek, niewiele jest do wyjaśniania. Koszula dakoity jest prze­siąknięta krwią, której plama cały czas się powiększa i ciemnieje. Wygląda to zupełnie inaczej niż w filmach, gdzie kula robi niedużą czerwoną kropkę, która pozostaje kropką aż do chwili, gdy ciało za­biera ambulans. Nie. Z początku nawet nie widać krwi. Potem za­czyna się bardzo powoli sączyć. Maleńka plamka nie większa od pi­nezki zmienia się w plamę wielkości monety, potem rośnie do roz­miarów spodka, potem dużego talerza i cały czas się powiększa i wreszcie leje się strumieniem. Zaczyna mi brakować oddechu i za­raz cały wagon utopi się w czerwonej powodzi. Ojciec Akshaya chwyta mnie za ramiona i mocno potrząsa.

- Ocknij się, słyszysz? - krzyczy i czerwień natychmiast znika.

Siedzę na kuszetce otoczony tłumem ludzi. Prawie wszyscy pasa­żerowie wagonu zbiegli się, żeby zobaczyć, co się stało. Mężczyźni, kobiety i dzieci wyciągają szyje, żeby mieć lepszy widok. Widzą mar­twego bezimiennego dakoitę leżącego na podłodze z ciemnoczerwo-

124

ną plamą na koszuli, ojca z raną na czole, przerażoną młodą matkę, której wygłodniałe dziecko wyssało mleko z piersi do ostatniej kro­pli, brata, który nigdy już nie będzie czytał w pociągu komiksu „Ar­enie", i siostrę, którą przez resztę życia będą dręczyć koszmary. I chłopaka z ulicy, który przez chwilę miał trochę pieniędzy, a teraz już nigdy nie będzie miał marzeń klasy średniej.

Żółte światło w przedziale wydaje mi się niezwykle ostre. Mru­gam oczami, trzymając rewolwer w bezwładnej dłoni. Jest mały i poręczny, ma korpus ze srebrnego metalu i czarną rękojeść. Widzę napis „Colt" z wygrawerowanymi po obu stronach rysunkami ska­czącego konia. Odwracam broń. Po drugiej stronie lufy jest napis „Lekki", ale rewolwer wydaje się niedorzecznie ciężki. Są jeszcze in­ne litery i cyfry, trochę już zatarte. Udaje mi się odczytać: „Conn USA" i „DR 24691".

Meenakshi posyła mi ukradkowe spojrzenie. Patrzy na mnie tak samo, jak Salim patrzy na gwiazdy filmowe. Wiem, że w tej chwili Meenakshi mnie kocha. Gdybym się jej oświadczył, bez namysłu by się zgodziła. 1 z radością urodziła mi dzieci. Nawet bez pięćdziesię­ciu tysięcy. Ale nie odwzajemniam spojrzenia, bo wszystko się zmie­niło. Patrzę tylko na rewolwer i twarz martwego dakoity, którego imienia i nazwiska nie znam.

Mógł umrzeć na tyle różnych sposobów. Mógł zostać zastrzelony pośrodku zatłoczonego bazaru podczas starcia z policją. Mógł go za­mordować konkurencyjny gang, gdy spokojnie popijał herbatę przy ulicznym straganie. Mógł umrzeć w szpitalu na cholerę, raka albo AIDS. Ale nie - jego śmierć wyglądała inaczej. Zginął od kuli wy­strzelonej przeze mnie. A ja nawet nie wiedziałem, jak się nazywał.

Podróże koleją otwierają nowe perspektywy. Ale dziura w sercu oznacza definitywny koniec. Martwe ciało już nie podróżuje. Może tylko na stos kremacyjny, ale na pewno nie spotka już żadnych han­dlarzy ani konduktorów. Ja jednak spotkam zapewne nie tylko han­dlarzy i konduktorów, ale także policję. Jak mnie potraktują? Jak bohatera, który ochronił cześć dziewczyny i usunął ze świata znane­go dakoitę, czy jak mordercę, który z zimną krwią zastrzelił człowie­ka, którego imienia i nazwiska nawet nie znał? Wiem jedno: nie mo­gę ryzykować tego spotkania. I nagle w głowie rozbłyskują mi słowa pułkownika Taylora. „ZTZO. Zmylić trop, zgubić ogon". Już wiem, co mam robić.

Kiedy pociąg zwalnia przed następną stacją, na której z pewno­ścią będzie na mnie czekać policyjna obława, wyskakuję z wagonu, wciąż trzymając w ręku rewolwer. Biegnę przez tory i wskakuję do

125

innego pociągu, który za chwilę ruszy z peronu. Nie siadam w żad­nym przedziale; stoję przy drzwiach. W chwili, gdy pociąg wjeżdża na most wspornikowy, ciskam broń do ciemnej rzeki. Potem, kiedy pociąg staje na kolejnej stacji, wybiegam na peron i znajduję pociąg jadący w inną stronę. Powtarzam to przez całą noc, zmieniając sta­cje i pociągi.

Miasta mijają, zlewając się w jedną niewyraźną plamę. Nie wiem, czy jadę na północ, południe, wschód czy zachód. Nie znam nawet nazw pociągów. Po prostu je zmieniam. Wiem tylko, że nie mogę je­chać do Mumbaju. Akshay mógł powiedzieć policji o Salimie i mo­gą mnie aresztować w Ghatkopar. Nie chcę też wysiadać na jakiejś obskurnej, pustej stacji, żeby bez potrzeby nie zwracać niczyjej uwa­gi. Czekam na duży dworzec pełen światła, hałasu i ludzi.

O dziewiątej rano pociąg, którym jadę, zatrzymuje się przy zatło­czonym i gwarnym peronie. Wysiadam w podartej koszuli safari ze stuprocentowej bawełny, w której brakuje trzech guzików, dżinsach Levi oblepionych sadzą i brudem i z zegarkiem-podróbką na ręku. Miasto wydaje się dobrym miejscem na tymczasową kryjówkę. Na skraju peronu widzę dużą żółtą tablicę z jego nazwą. Duży czarny napis głosi: „AGRA. 169 m nad poziomem morza".

Smita zasłania dłonią usta.

Światła w studiu znów przygasają. Prem Kumar zwraca się do mnie.

126

Rozlega się muzyka. Zamyślam się głęboko.

-Jest pan absolutnie, w stu procentach pewien?

-Tak.

Słychać crescendo bębnów. Rozbłyskuje właściwa odpowiedź.

- Absolutnie, w stu procentach poprawnie! Rzeczywiście, rewol­
wer wynalazł Samuel Colt w roku 1835. Podwoił pan swoją wygra­
ną do dwustu tysięcy rupii!

Nie mogę w to uwierzyć. Odzyskałem swoje pięćdziesiąt tysięcy z trzykrotnym zyskiem. Dzięki śniademu dakoicie, którego imienia i nazwiska nie znałem.

Publiczność wydaje okrzyki zdumienia. Ponownie rozbrzmiewa sygnał programu, lecz w moich uszach dudni tylko nieustanny stu­kot tłoków pociągu jadącego z Delhi do Mumbaju przez Agrę.

Nieoczekiwanie Prem Kumar zeskakuje z fotela i chwyta moją dłoń, która pozostaje bezwładna i nie odwzajemnia uścisku. Kiedy ktoś zaskakuje cię w środku teleturnieju, mózg potrzebuje trochę czasu, żeby zareagować.

OPOWIEŚĆ ŻOŁNIERZA

J


ak w zegarku, punktualnie o wpół do dziesiątej wieczorem wyją syreny alarmu przeciwlotniczego, wywołując szalone poruszenie w chawl. Mieszkańcy postępują według instrukcji, które przez cały zeszły tydzień podawano przez megafony na wypadek wybuchu działań wojennych. Gaszą światła, wyłączają wszystkie urządzenia, zakręcają gaz, zamykają drzwi mieszkań, ustawiają się w rzędzie i ru­szają do bunkra.

Bunkier znajduje się pod budynkiem szkolnym. To duże, pro­stokątne pomieszczenie z przyćmionym światłem. Na podłodze leży spłowiały i zakurzony czerwony dywan, a umeblowanie skła­da się z kilku rozchwianych krzeseł i starego metalowego stołu, na którym stoi czternastocalowy telewizor. W bunkrze jest gorą­co, duszno i kłaustrofobicznie, ale to nasz schron, więc nie może­my narzekać. Chociaż krążą plotki, że w bunkrze w Pali Hill ma­ją dwudziestodwucalowy telewizor, poduszki Dunlopillo i klima­tyzację.

Mieszkańcy skupiają się przed telewizorem ustawionym na kanał informacyjny. Rozglądam się po pomieszczeniu. Jest tu prawie cały chawl. Rodziny Gokhale'ów, Nene'ów, Bapatów, pan Wagle, pan Kulkami, pani Damie, pan Shirke, pani Barwę... Brakuje tylko ad­ministratora, pana Ramakrishny. Pewnie jest zajęty liczeniem kwi­tów za czynsz, wymianą przepalonych żarówek, naprawą ciekną­cych kranów i złamanych poręczy.

Najpierw nadają reklamy. Wojnę sponsorują pasta do zębów „Mother of India" i herbata Jolly. Później słuchamy przemówienia premiera, który solennie nas zapewnia, że siły indyjskie mają prze­wagę i kapitulacja wroga jest kwestią kilku dni. Będziemy walczyć do końca, mówi wysokim głosem. Nadchodzi kres terroryzmu.

128

I głodu. I biedy. Zachęca widzów, żeby dokonywali wpłat na Fun­dusz Pomocy Żołnierzom.

Po premierze na ekranie telewizora ukazuje się młoda aktorka i powtarza to samo, ale w filmowym stylu. Ależ młodo wygląda, mó­wią wszyscy, i jak pięknie. Czy jej sari jest z jedwabiu, czy szyfonu, pytają się nawzajem. Co ona robi, żeby mieć tak delikatną skórę? Ja­kiego mydła używa? Ma taką jasną cerę. Na pewno nie potrzebuje kremu „Fair and Lovely".

Mężczyźni wpadają w złość. Dość już mieliśmy kłopotów przez tych drani, mówią. Co za dużo, to niezdrowo. Tym razem powinni­śmy zniszczyć Pakistan raz na zawsze.

Największym znawcą wojny wśród sąsiadów jest pan Wagle. Jest wykładowcą na uniwersytecie i najbardziej wykształconą osobą w naszym chawl. Mówi nam, że Pakistan ma rakiety i bomby ato­mowe. Dlatego właśnie siedzimy w bunkrze - żeby nas osłonił przed promieniowaniem. Ale przed bombą atomową nie ma praw­dziwej ochrony. Kiedy bomba wybuchnie, mówi, woda zmieni się w powietrze. Powietrze zmieni się w ogień. Zniknie słońce. Na nie­bie wyrośnie ogromny grzyb. I wszyscy umrzemy, kończy z poważ­ną miną.

Ale trudno sobie wyobrazić śmierć, gdy ma się dwanaście lat jak ja i Putul albo dziesięć jak Salim i Dhyanesh, i przeżywa się pierw­szą w życiu wojnę. Roznosi nas entuzjazm i ciekawość. Zasiadamy przed telewizorem, wpatrując się jak urzeczeni w zdjęcia z bitwy.

Nic nie wiemy o promieniowaniu i w ogóle się nim nie przejmu­jemy. Interesują nas znacznie ważniejsze rzeczy, na przykład:

Jaki hałas robi bomba atomowa?

Czy można zobaczyć odrzutowce latające nad naszymi domami?

Czy to będzie wyglądało jak święto Diwali?

Czy nie byłoby fajnie, gdyby obok naszego chawl spadła rakieta?

Jest trzeci wieczór wojny. Zycie w bunkrze toczy się już według przewidywalnych schematów. Kobiety zaczęły znosić do schronu warzywa i robótki ręczne. Siedzą razem, krojąc pomidory i ziemnia­ki, robią na drutach swetry, łuskają soczewicę, zrywają zdrowe liście ze szpinaku i gałązek kolendry i wymieniają się najnowszymi plotka­mi. Wiecie, że pani Goswani kupiła sobie nowy dwudziestopięcio-calowy telewizor? Bóg jeden wie, skąd jej mąż bierze tyle pieniędzy! Pan Bapat chyba się wczoraj poważnie pokłócił z żoną. Cała dzielni­ca ich słyszała! Widziałyście ostatni numer „Starbursta"? Piszą, że Armaan Ali chyba jest gejem!

129

Mężczyźni w skupieniu słuchają wiadomości i dyskutują o naj- » nowszych wieściach. Rzeczywiście mają wprowadzić stan wyjątko­wy? Podobno Pathankot został zupełnie zniszczony w bombardowa­niach. Zginęło wielu cywilów. Mehta ma pewne informacje prosto z ministerstwa, że zaczną racjonować benzynę. Z rynku prawie znik­nęły cebule i pomidory. Lepiej zrobić zapasy mleka.

My młodsi mamy własną bandę. Biegamy po dużym pomieszcze­niu schronu, wrzeszcząc i wpadając na siebie nawzajem, ku konster­nacji kobiet. Gramy w „Szukam", ale w końcu nudzi się nam ta za­bawa. Putul wymyśla nową. Zabawa nazywa się, stosownie do sytu­acji, „Wojna i pokój". Zasady są dość proste. Dzielimy się na dwie drużyny. Jedną dowodzi generał indyjski, drugą generał pakistański. Drużyny gonią się nawzajem. Kto pierwszy zostanie złapany, zosta­je jeńcem i może odzyskać wolność w wyniku wymiany na jeńca przeciwnej armii. Dotknięcie generała liczy się za dwóch jeńców. Wygrywa drużyna, której uda się wziąć więcej jeńców. Mamy tylko jeden problem - nikt nie chce zostać generałem pakistańskim. W końcu łapią Salima.

-Jesteś muzułmaninem - mówią - więc będziesz Pakistańczy­kiem.

Salim z początku się nie zgadza, ale przekupują go obietnicą dwóch paczek gumy balonowej. Dołączam do drużyny Salima i da­jemy łupnia Hindusom.

Po zabawie zbieramy się w kącie i odpoczywając po wysiłku fi­zycznym, dyskutujemy o wojnie.

Odwracamy się zaskoczeni i widzimy wspartego na kulach sta­rego sikha. Jest wysoki i szczupły, a jego ogorzałą twarz zdobi ma­ły wąsik. Na głowie nosi oliwkowozielony turban w takim samym kolorze jak jego wojskowy mundur z mnóstwem kieszeni i szero­kim pasem. Patrzy na nas surowo, oskarżycielskim gestem unosząc palec.

- Jak śmiecie tak trywializować wojnę? Wojna to bardzo poważ­
na sprawa. Giną w niej ludzie.

Dopiero wtedy zauważamy, że sikh nie ma jednej nogi.

130

Dowiadujemy się, że to starszy szeregowy (w stanie spoczynku) Balwant Singh. Że niedawno wprowadził się do naszego chawl, mieszka sam i stracił nogę w bitwie.

Zbesztawszy nas, Balwant Singh kuśtyka o kulach do krzesła i siada przed telewizorem.

Telewizja nadaje relację na żywo z wojny. Ekran zasnuwa mgliste zielone światło. Widzimy wyrzutnię rakiet załadowaną rakietą. Żoł­nierz naciska guzik i rakieta strzela z oślepiającym płomieniem. Po pół minucie widać w oddali zielonożółty błysk i słychać wybuch.

Nie mówi, co było celem ataku, czy cel został trafiony, ilu ludzi zginęło i ilu przeżyło. Na ekranie pojawia się znany piosenkarz i z zapałem zaczyna śpiewać stare pieśni patriotyczne.

Starszy szeregowy (w stanie spoczynku) Balwant Singh wstaje z krzesła.

- To nie jest prawdziwa wojna - mówi z niesmakiem. - To jakieś
żarty. Pokazują wam głupi serial.

Pan Wagle nie wygląda na rozbawionego.

- Jak w takim razie wygląda prawdziwa wojna? - pyta.
Balwant patrzy na Wagle'a z pogardą, jaką żołnierz może żywić

do cywila.

- Tak, opowiedz nam, wujku - domagamy się głośno.
Balwant Singh siada z powrotem.

- Naprawdę chcecie wiedzieć, jak jest na prawdziwej wojnie?
Zgoda, opowiem wam swoją historię. Opowiem o czternastu chwa­
lebnych dniach, które przyniosły nam najsławniejsze zwycięstwo
nad Pakistanem.

131

Z błyszczącymi oczyma zbijamy się w gromadkę wokół starego „ żołnierza jak wokół własnego dziadka.

Balwant Singh zaczyna opowiadać. Spogląda przed siebie rozma­rzonym i nieobecnym wzrokiem jak ludzie, którzy wracają wspo­mnieniem do bardzo dawnych czasów.

- Zabiorę was w przeszłość do 1971 roku, najbardziej doniosłe­
go okresu w historii narodu indyjskiego.

W całym bunkrze zapada cisza. Pan Wagle ścisza telewizor. Nikt nie protestuje. Telewizyjne relacje z drugiej ręki nie mogą się rów­nać z opowieścią z pierwszej ręki, którą snuje prawdziwy żołnierz.

- Ostatnia prawdziwa wojna rozpoczęła się trzeciego grudnia
1971 roku. Dobrze pamiętam tę datę, ponieważ tego samego dnia
dostałem list z Pathankot od mojej ukochanej żony z wiadomością,
że urodziła syna, nasze pierwsze dziecko. W liście żona napisała:
„Nie ma cię przy mnie, ale wiem, że walczysz za ojczyznę, dlatego
moje serce przepełnia radość i duma. Będę się modlić o twoje bez­
pieczeństwo i będę czekać na twój szczęśliwy powrót z naszym sy­
nem".

Czytając ten list, płakałem, ale to były łzy szczęścia. Nie płaka­łem z tęsknoty za rodziną. Byłem szczęśliwy, że idę walczyć z błogo­sławieństwem żony i pokrzepiony narodzinami syna.

- Jak żona dała dziecku na imię? - pyta pani Damie.

-Już na długo przed jego narodzeniem postanowiliśmy, że dziewczynce damy na imię Durga, a jeśli urodzi się chłopiec, będzie się nazywał Sher Singh. Tak więc dostał na imię Sher.

132

Tak więc Pakistan zaatakował nas z trzech stron. Zaczęli ogniem zaporowym artylerii. Strzelały karabiny i moździerze. Ogień był tak silny, że po zaledwie kilku godzinach prawie wszystkie nasze bunkry zostały poważnie uszkodzone i zginęły trzy nasze patrole graniczne.

Kiedy zaczął się atak, dowodziłem trzema ludźmi na wysuniętym stanowisku. Wróg zaatakował nas ze znacznie większą siłą. Musicie pamiętać, że po drugiej stronie Munawar Tawi mieliśmy tylko trzy bataliony, które stały naprzeciw pakistańskiej dywizji piechoty, Dwudziestej Trzeciej Dywizji Piechoty, z brygadą pancerną złożoną z około stu pięćdziesięciu czołgów i z chyba dziesięcioma pułkami artylerii. Pakistan miał w Czhamb więcej artylerii niż na całym fron­cie wschodnim.

Jak mówiłem, dowodziłem wówczas trzema ludźmi. Byli to Su-khvinder Singh z Patiali, Rajeshwar z Hoshiarpuru i Karnail Singh z Ludhiany. Karnail był z nich najlepszy: wysoki, muskularny, miał tubalny głos i zaraźliwy uśmiech. Nie bał się wojny. Nie bał się śmierci. Ale co dzień dręczył go inny lęk.

Przerywa mu Putul.

- Wujku, mieliście w bunkrze telewizor taki jak nasz?
Żołnierz wybucha śmiechem.

- Nie, synu. Nasz bunkier nie był taki luksusowy. Nie mieliśmy
ani dywanu, ani telewizora. Był mały i ciasny. Mogło się do niego

133

wczołgać najwyżej czterech ludzi. Roiło się w nim od moskitów,. a czasem odwiedzały nas nawet węże.

Balwant przybiera poważny ton.

- Nie wiem, czy ktoś z was zna topografię Czhamb. To płaski te­ren, ale jest znany z szarych kamieni i sarkandy - słoniowej trawy -tak gęstej i wysokiej, że może się w niej ukryć czołg. Wróg zakradł się właśnie przez tę gęstą trawę, pod osłoną ciemności. Zanim się zorientowaliśmy, z lewej i prawej zagrzmiały moździerze. Było zu­pełnie ciemno i nic nie widziałem. Na nasz bunkier poleciał granat, ale zanim wybuchł, zdążyliśmy uciec. Kiedy odważyliśmy się wyjść z bunkra, każdemu naszemu krokowi towarzyszył grad kul z lekkie­go karabinu maszynowego. Cicho ruszyliśmy pieszo jeden za dru­gim, starając się ustalić źródło ognia. Wysunęliśmy się daleko na­przód i doszliśmy prawie do samego pakistańskiego bunkra, z któ­rego kierowano ogień, gdy tuż za moimi plecami eksplodował po­cisk moździerzowy. Sukhvinder i Rajeshwar zginęli na miejscu, a Karnail dostał szrapnelem w brzuch i mocno krwawił. Tylko ja od­niosłem powierzchowne rany. Szybko poinformowałem dowódcę kompanii o ofiarach. Powiedziałem mu też, że w nieprzyjacielskim bunkrze jest gniazdo lekkiego karabinu maszynowego i jeżeli nie zo­stanie zlikwidowane, może wyrządzić poważne straty w kompanii. Dowódca powiedział, że nie może poświęcić jeszcze jednego podod­działu, i kazał mi w jakiś sposób zneutralizować gniazdo karabinu maszynowego. „Idę na bunkier wroga" - powiedziałem do Karnaila.

Wszyscy w schronie usiłują sobie wyobrazić okropną bitewną scenę. Odgłos strzałów i huku moździerzy zdaje się odbijać echem w pomieszczeniu. Balwant ciągnie opowieść.

134

135

zrobi! na moim miejscu?". Zamilkł na chwilę, a potem urywanym _ głosem odpowiedział: „Zabiłbym cię". „Sam widzisz" - odrzekłem. - „Jesteśmy żołnierzami. Musimy być wierni swojej profesji. Ale mogę ci przyrzec jedno. Dopilnuję, żebyś został należycie pochowa­ny". A potem, nie mrugnąwszy okiem, wbiłem mu bagnet w serce.

- Och... - Pani Damie z odrazą zamyka oczy.
Pan Shirke też wygląda na zdenerwowanego.

- Naprawdę może nam pan oszczędzić tak drastycznych szczegó­
łów - mówi do Balwanta, nadaremnie próbując zasłonić uszy Putu-
la. - Przez tę krew i mord mój syn może mieć koszmary.

Balwant prycha pogardliwie.

- A pan jaki dostał order? - pyta Dhyanesh.
Balwant robi zbolałą minę.

- Za tę akcję nie dostałem żadnego. Ale to nie koniec mojej hi­
storii. Muszę wam jeszcze opowiedzieć o słynnej bitwie o most
Mandiala.

Pan Wagle patrzy na zegarek.

- Och, mój Boże, już po północy. Chało, chało, chyba wystarczy
na dziś wrażeń. Minęła godzina policyjna. Powinniśmy wracać.

Niechętnie rozchodzimy się do mieszkań.

Następnego dnia znów siedzimy w bunkrze. Dziś jest z nami syn pana Bapata, Ajay. Wrócił od babci. Strasznie lubi się popisywać, ciąg­le się przechwala swoimi zabawkami, komputerem, rolkami i liczny­mi dziewczynami. Wszyscy go nie cierpimy, ale nikt nie mówi tego

136

głośno. Lepiej się nie kłócić z piętnastolatkiem, który wygląda na siedemnaście lat. Dzisiaj przyniósł mały notatnik. Mówi, że to jego album z autografami. Pokazuje dzieciom jakieś gryzmoły.

- To autograf Amitabha Bachchana, ten Armaana Alego, ten Ra-
veeny, a to podpis słynnego krykiecisty Sachina Mah/ankara.

-A ten czyj? - pyta Dhyanesh, pokazując czarny, zupełnie nie­czytelny zawijas. Ajay myśli przez chwilę, a potem mówi zmieszany:

- Mojej mamy. Sprawdzała nowy długopis.

Putul też coś przyniósł, ale to nie jest książka z autografami. To zeszyt. Tato mu powiedział, że nawet jak nie ma szkoły, to nie zna­czy, że nie będzie nauki. Teraz codziennie będzie musiał siedzieć w bunkrze i pisać wypracowania. Dzisiejszy temat brzmi „Moja kro­wa", mimo że Putul wcale nie ma krowy.

W telewizji jest sprawozdanie oficera prasowego.

- Pakistańskie naloty na lotniska wojsk indyjskich w Ambali, Go-
rakhpur i Gwalior zostały pomyślnie zneutralizowane. Siły indyjskie
zajęły Baghlę i Rahimyar Khan. Bazy pakistańskie w Bhawalpur,
Sukkur i Nawabshah zostały zupełnie zniszczone, a Shakargarh po­
zostaje pod naszą kontrolą. W sektorze Czhamb nasi żołnierze od­
parli zmasowany atak pakistański na most Mandiala.

Wznosimy radosne okrzyki. Słychać oklaski, ludzie ściskają sobie ręce.

Balwant Singh tak jak poprzedniego dnia siedzi przed telewizo­rem.

- A więc znowu zaatakowali Mandialę - mówi, kręcąc głową. -
Ci Pakistańczycy nie potrafią się uczyć na własnych błędach.

Wydaje mi się, że Balwant czeka, żeby ktoś go zapytał o most Mandiala, lecz nikt nie daje się sprowokować.

Telewizja nadaje teraz dyskusję w studiu. O wojnie rozmawiają eksperci. Brodaty mężczyzna w okularach mówi:

Pan Kulkami wyłącza telewizor.

- To zbyt przygnębiające - mówi. - Może lepiej posłuchajmy bar-

137

dziej budującej historii naszego bohatera wojennego. Balwantji,„ wczoraj wspominał pan o bitwie o most Mandiala. Proszę nam o niej opowiedzieć.

Balwant ożywia się, przeciąga i podwija rękawy. Drapie się w ki­kut nogi, odwraca w stronę zebranych w schronie osób i zaczyna.

- Po drugiej stronie Munawar Tawi jest wysoka skarpa nazywa­
na Mandiala Północ. Właśnie tam wróg zaatakował w nocy trzecie­
go i czwartego grudnia, a ponieważ nie mieliśmy tam prawie żad­
nych oddziałów, wszystkie nasze stanowiska zostały zmiażdżone. Po­
tem Pakistańczycy czołgami i piechotą ruszyli naprzód w kierunku
przeprawy Mandiala, gdzie zajmowałem stanowisko w 35. Batalio­
nie Sikhijskim obok 19. Batalionu Desantowego.

Wówczas już zrozumieliśmy, że głównym celem 23. Dywizji Pa­kistańskiej jest opanowanie mostu Mandiala. Gdyby im się udało, zostalibyśmy zmuszeni do wycofania się z sektora Czhamb i całego rejonu na zachód od Tawi. Tak więc przed południem czwartego grudnia zaczęliśmy umacniać swoje pozycje. 31. Zmechanizowany został wzmocniony przez kompanię z 27. Pułku Pancernego, a z Akhnoor wysłano 37. Batalion Kumaon, który w kontrataku miał odbić Mandialę Północ. Ale wydarzyła się tragedia - zginął do­wódca 37. Kumaon trafiony pociskiem artylerii pakistańskiej. Tak więc batalion został bez dowódcy i dotarł na miejsce dopiero o zmierzchu. Dlatego skierowano go na wschodni brzeg nad prze­prawą Mandiala. Kiedy zapadła noc, przeprawę Mandiala osłaniał tylko 35. Batalion Sikhijski i kompania 19. Batalionu Desantowego, a Mandialę Południe zajmowały czołgi 31. Zmechanizowanego.

- Piątego grudnia o trzeciej dwa pakistańskie bataliony - 6. i 13.
z okupowanego Kaszmiru - przypuściły zajadły atak przez Tawi. Ru­
szyły na nas amerykańskie czołgi Patton i chińskie T-59, waląc
z dział. Nad naszymi głowami śmigały odrzutowce Pakistańskich Sił
Powietrznych, ostrzeliwując cały teren i zrzucając na nasze pozycje
tysiącfuntowe bomby. Wszędzie płonęły pojazdy, rozrywały się po­
ciski, a czołgi nacierały na nas jak gigantyczne stalowe owady pełz­
nące przez słoniową trawę. Ostrzał artyleryjski był tak silny, że
w ciągu pięćdziesięciu minut sięgnął ostatnich linii naszych pozycji.
13. Batalion Pakistański uderzył na nasz 29. Oddział Dżatów i roz­
bił go. Posuwając się naprzód, wróg zajął Punkt 303, zabijając do­
wódcę. Obronę tego miejsca także powierzono 35. Sikhijskiemu, ale
niestety część moich towarzyszy nie zdołała udźwignąć ciężaru swo­
ich obowiązków. W obliczu nieprzerwanego ognia artyleryjskiego
po prostu uciekli. Po zdobyciu Punktu 303 Pakistańczycy wydali re-

138

zerwom rozkaz, aby wzmocniły przyczółek. O brzasku opanowali cały most Mandiala. Wydawało się, że może nas uratować tylko cud. Czy ktoś mógłby mi podać szklankę wody?

Balwant Singh opowiada znakomicie. Akcentuje właściwe słowa, w odpowiednich miejscach robi pauzy, a gdy napięcie sięga szczytu, prosi o szklankę wody.

Ktoś pospiesznie przynosi mu styropianowy kubek z wodą. Wy­ciągamy szyje. Balwant pociąga łyk z kubka i podejmuje opowieść.

- W takiej właśnie sytuacji przyjechał do nas osobiście z Akhnoor dowódca 368. Brygady. Jego oczom ukazał się obraz zupełnej zagła­dy i chaosu. Żołnierze zmykali z pola bitwy co sił w nogach. Ziemia zmieniła się w zrytą kraterami pustynię, usłaną ciałami poległych, zasypaną gruzem i pełną płonących wraków naszych czołgów. Wszę­dzie sypał się grad kul. Woda w Tawi zrobiła się szkarłatna od krwi żołnierzy. To było prawdziwe pandemonium. Wyglądało zupełnie inaczej, niż pokazują w telewizji, gdzie naciskasz guzik, odpalasz ra­kietę, a potem popijasz herbatkę.

Dowódca, który mnie znał, zapytał: „Balwancie Singh, co się tu dzieje?". A ja z ciężkim sercem odpowiedziałem: „Z przykrością melduję, że wielu żołnierzy zdezerterowało z pola bitwy i uciekło w bezpieczne rejony. Nie wytrzymali naporu przytłaczających sił wroga". Straciliśmy trzy czołgi i wielu ludzi.

Dowódca powiedział: „Jeżeli wszyscy zaczniemy tak myśleć, jak mamy wygrać tę wojnę?". Potem westchnął. „Sytuacja jest bezna­dziejna. Chyba powinniśmy się wycofać".

Natychmiast zaprotestowałem. „Motto naszego pułku brzmi: Ni-schey Kar Apni Jeet Karon - «Walczę, aby zwyciężyć». Nigdy nie poddam się bez walki".

Oto bojowy duch, Balwant". Dowódca poklepał mnie po ple­cach i rozkazał mi zebrać pozostałych ludzi. Dowódca mojego plu­tonu także zdezerterował, więc ja zostałem mianowany dowódcą. Nasz batalion dostał zadanie natychmiastowego natarcia i odbicia mostu. Do ataku była także gotowa kompania Delta piechoty Gur­khów i ocalałe czołgi 31. Zmechanizowanego.

Rano gruchnął ogień dział i karabinów maszynowych. Przeprawa Mandiala zmieniła się w piekło, w kocioł ognia, chaosu i wybuchów. Wokół nas świstały kule wystrzeliwane przez snajperów, karabiny maszynowe pluły ciągłym, śmiercionośnym ogniem, w górze krążył nieprzyjacielski samolot, zrzucając bomby, a my z osadzonymi na lu­fach bagnetami ruszyliśmy do ataku z bitewnym okrzykiem sikhów - Bole So Nihal, Sat Sri Akal. Dopadliśmy wroga i w krwawej walce

139

wręcz zadźgaliśmy bagnetami wielu pakistańskich żołnierzy. Nasza _ śmiała akcja zupełnie zdemoralizowała nieprzyjaciela. Szala zwycię­stwa powoli chyliła się na naszą stronę. Zaczęliśmy spychać wroga w tył.

W tym momencie nieprzyjaciel postanowił przerzucić przez Tawi czołgi, które dotąd pozostawały na drugim brzegu. Gdyby pokona­ły most i znalazły się po naszej stronie, zostalibyśmy zupełnie odsło­nięci. Dlatego za nic nie można było pozwolić, aby czołgi przepra­wiły się przez rzekę. Do akcji wkroczyły nasze czołgi T-55 z 31. Zmechanizowanego i 27. Pułku Pancernego. Z początku dobrze od­pierały szturm nieprzyjaciela, ale gdy pakistańskie pattony wjechały na most, dwóch naszych ludzi porzuciło czołgi i uciekło.

Nie wiem, co mnie opętało. Podbiegłem do jednego z porzuco­nych czołgów, otworzyłem właz i wśliznąłem się do środka. Znałem się trochę na czołgach, ale nigdy żadnego nie prowadziłem. Mimo to w ciągu paru minut zorientowałem się co i jak i po chwili urucho­miłem T-55. Kiedy mój czołg ruszył, ściągnął na siebie gęsty ogień nieprzyjaciela ukrytego w bunkrach. Skierowałem więc maszynę w stronę okopu. Pakistańczycy sądzili, że wobec ciągłego ognia dam za wygraną, ale nieustępliwie posuwałem się w kierunku bunkra, aż wyskoczyli z niego żołnierze i uciekli. Jeden z nich usiłował wspiąć się na mój czołg. Natychmiast obróciłem wieżyczkę ze stumilimetro-wą armatą i strąciłem go jak muchę. Tymczasem nasze pozostałe czołgi zaczęły brać na cel wroga i po dwudziestu minutach został tyl­ko jeden nieprzyjacielski patton. Próbował się wycofać, ale rzuciłem się za nim w pościg. Mój czołg został przez niego trafiony i zaczął się palić. Ale armata wciąż działała. Kontynuowałem pościg i strze­liłem do pattona z odległości niecałych czterdziestu pięciu metrów. Nieprzyjacielski czołg zatrzymał się nagle i odrobinę cofnął. Wie­życzka obracała się jak pijana Wreszcie znieruchomiała i patton buchnął płomieniami. Połączyłem się przez radio z dowódcą i za­meldowałem: „Osiem nieprzyjacielskich czołgów zniszczonych. Sy­tuacja opanowana".

Most Mandiala był już w zasięgu ręki. Nieprzyjacielskie wojska poszły w rozsypkę. Czołgi zostały zniszczone, ale wciąż istniało kil­ka ognisk oporu. Nieprzyjaciel rozmieścił wokół mostu karabiny maszynowe i wyrzutnie rakiet, które nadal prowadziły ogień. I co najważniejsze, nad mostem wciąż łopotała pakistańska flaga. Musia­łem ją zerwać. Byłem zamroczony, śmigające w powietrzu odłamki metalu raniły mnie do krwi, mimo to zacząłem się wolno posuwać w stronę bunkra Pakistańczyków. Wokół siebie widziałem zwłoki le-

140

żące na rozjeżdżonej i błotnistej ziemi. Szedłem naprzód, aż znala­złem się w odległości około dziewięciu metrów od nieprzyjacielskie­go bunkra otoczonego drutem kolczastym. Wrzuciłem do bunkra granat dymny i po chwili z wnętrza wypadło trzech krwawiących Pakistańczyków, dwóch natychmiast padło trupem. Przy życiu pozo­stał jeden żołnierz. Kiedy uniosłem karabin, żeby go zastrzelić, zo­rientowałem się, że zaciął się zamek. Nieprzyjacielski żołnierz też to zauważył. Uśmiechnął się, uniósł broń i nacisnął spust. Grad kul tra­fił mnie w lewą nogę i upadłem na ziemię. Żołnierz wycelował w moje serce i znów nacisnął spust. Zmówiłem modlitwę i przygo­towałem się na śmierć. Ale zamiast ogłuszającego huku usłyszałem suchy trzask. Magazynek był pusty. Narai Takbir - Allab O Akbar! - krzyknął Pakistańczyk i ruszył na mnie z obnażonym bagnetem. Wołając Jat Hind!, stawiłem mu czoło i uskoczyłem przed atakiem. Potem zatłukłem go na śmierć kolbą karabinu. Wreszcie przypadłem do flagi, zdarłem ją i zawiesiłem na maszcie nasz trójkolorowy sztan­dar. Gdy zobaczyłem, jak łopocze nad mostem Mandiala, była to najpiękniejsza chwila w moim życiu, choć wiedziałem, że straciłem nogę.

Balwant Singh milknie i wszyscy zauważamy, że ma oczy pełne łez.

Przez prawie minutę nikt się nie porusza. Potem do Balwanta Sin-gha podchodzi Putul i podaje mu swój zeszyt. Żołnierz ociera oczy.

Dhyanesh drugi raz zadaje to samo pytanie.

- Jakie odznaczenie dostał pan za tę bitwę?

Balwant cichnie, jak gdybyśmy dotknęli bolesnego miejsca. Po­tem mówi z goryczą:

- Żadnego. 35. Batalionowi Sikhijskiemu przyznano dwa MVC
i dwa PVC. Trzech moich towarzyszy dostało medale Sena,
a w Dżaurianie wzniesiono pomnik. Ale mnie nie dano nic, nie wy­
mieniono nawet mojego nazwiska w rozkazie dziennym. Nikt nie
wyraził mi uznania za męstwo.

Wzdycha.

- Ale wcale się tym nie przejmuję. Mam satysfakcję, gdy widzę
znicz płonący na Amar Jyoti, Grobie Nieznanego Żołnierza. Wyda­
je mi się, że płonie dla takich jak ja. - Filozoficznie recytuje wiersz
w urdu: - „Przychodzimy na ten świat niezapowiedziani. Odejdzie-

141

my bez zapowiedzi. Lecz na tym świecie dokonujemy czynów, kto-, rych nasze pokolenie nie zapamięta, a następne nie zapomni". Wszyscy znów milkną. Nagle pani Damie zaczyna śpiewać:

- Sara jahan se achcha Hindustan hamara... - Wkrótce wszyscy
podejmują patriotyczną pieśń. Nie wiem, co się z nami dzieje, ale
wszystkie dzieci organizują spontaniczną defiladę. Tworzymy szereg
i maszerujemy przed Balwantem Singhiem, salutując naszemu dziel­
nemu żołnierzowi uniesionymi dłońmi zaciśniętymi w pięści.

To była nasza wojna. Balwant był naszym bohaterem.

Balwant Singh jest tak wzruszony, że zaczyna płakać.

-Jai Hind\ - woła i kuśtykając, opuszcza schron, zostawiając nam szelest słoniowej trawy, huk wybuchających bomb, ostrą woń kordytu i fetor śmierci.

Pan Wagle wchodzi na podwyższenie i oświadcza:

Wszyscy są przejęci. Zdaje się, że wreszcie wnosimy swój wkład do wysiłku wojennego.

Przychodzi ich trzech. Wysoki, niski i gruby. Wszyscy są byłymi oficerami; wysoki służył w marynarce, niski w armii lądowej, a gru­by w lotnictwie. Niski mężczyzna wygłasza długą mowę. Mówi nam, że nasi żołnierze radzą sobie wspaniale. Nasz kraj jest wielki. Nasz premier jest wielki. My też jesteśmy wielcy. Dlatego nasze dat­ki też powinny być wielkie. Podają nam koszyk. Ludzie wkładają do niego pieniądze. Niektórzy wrzucają pięć rupii, inni dziesięć, inni sto. Jedna z kobiet wkłada do koszyka złote bransolety. Salim nie ma ani grosza. Wkłada dwie paczki gumy balonowej. Bal wanta Singha nie ma dziś z nami. Zawiadomił nas, że dopadła go grypa.

Potem zaczyna się przepytywanie.

142

Prowadzimy go do pokoju Balwanta Singha. Wskazujemy drzwi i przyglądamy się, jak pułkownik wchodzi do środka. Kręcimy się na korytarzu, nie mogąc się powstrzymać od podsłuchiwania.

Słychać podniesione głosy, jak gdyby się kłócili. Potem jakiś huk. Po mniej więcej dziesięciu minutach wybiega pułkownik, kipiąc ze złości.

143

Czhamb zaczęły się kłopoty. To plama na honorze Pułku Sikhijskie-go. Powinien zostać skazany na czternaście lat ciężkiego więzienia. Niestety, sprawy dezercji ulegają przedawnieniu po pięciu latach. W przeciwnym razie natychmiast złożyłbym na niego meldunek. Słuchamy go osłupiali.

- Ale... jakim cudem tak dokładnie odtworzył scenę bitwy?
Pułkownik krzywi twarz.

- Nie wiem, co państwu naopowiadał, ale w ciągu dwudziestu
sześciu lat można dużo przeczytać o wielkich bitwach. I po tylu la­
tach wylazł z ukrycia, żeby was oszukać i małym kosztem sprawić
sobie odrobinę przyjemności, opowiadając wam bajeczki o własnym
męstwie. Spotkanie z nim zupełnie zepsuło mi humor. To nie był do­
bry dzień. Do widzenia.

Pułkownik kręci głową i wychodzi z chawl w towarzystwie dwóch pozostałych oficerów - wysokiego i grubego. Wracamy do schronu. Dla nas to też nie był dobry dzień. Zastanawiamy się, co robi Balwant Singh. Tego wieczoru nie wychodzi.

Znajdują go nazajutrz rano w jego jednopokojowym mieszkan­ku. Na progu stoi nietknięta puszka mleka i leży gazeta. Kule stoją na baczność oparte o ścianę. Drewniane łóżko zostało odsunięte w kąt. Na nocnym stoliku jest pusty kubek z resztką brązowych li­ści herbacianych. Jedyne krzesło leży przewrócone pośrodku poko­ju. Balwant wisi na wentylatorze sufitowym na kawałku różowego materiału, który ma obwiązany wokół szyi, ubrany w ten sam oliw-

144

kowozielony mundur, z głową zwieszoną na piersi. Jego bezwładne ciało kołysze się łekko, a przy każdym ruchu wentylator cicho skrzypi.

Przyjeżdża policyjny dżip z migającym czerwonym kogutem. Po­licjanci przetrząsają dobytek Balwanta. Trajkoczą, gestykulują i nie­uprzejmie przesłuchują sąsiadów. Fotograf robi zdjęcia z lampą błys­kową. Ambulansem przyjeżdża lekarz w białym kitlu. Przed poko­jem Balwanta gromadzi się gęsty tłum.

Zabierają ciało na noszach, przykryte sztywnym białym prze­ścieradłem. Mieszkańcy chawl stoją w milczeniu. Putul, Dhya-nesh, Salim i ja nieśmiało wyglądamy zza ich pleców. Patrzymy tę­po na ciało martwego człowieka i kiwamy głowami z lękiem, smutkiem i poczuciem winy, a na nasze sparaliżowane umysły wolno spływa zrozumienie. Ci, dla których była to pierwsza w ży­ciu wojna, już wiedzieli, że wojna to bardzo poważna sprawa. Gi­ną w niej ludzie.

Smita ma bardzo poważną minę.

Prem Kumar obraca się z krzesłem w moją stronę i mówi do mnie:

Rozlega się potęgująca napięcie muzyka. Bomba zegarowa tyka coraz głośniej.

Przez publiczność przebiega szmer. Widzowie spoglądają na mnie ze współczuciem, przygotowując się do pożegnania sympatycznego kelnera.

145

Bębny osiągają crescendo. Rozbłyskuje właściwa odpowiedź.

- Absolutnie, w stu procentach poprawnie! - krzyczy Prem Ku-
mar. Publiczność szaleje z radości. Słychać rzęsiste oklaski i okrzyki
„Brawo!".

Uśmiecham się. Prem Kumar nie. Smita ze zrozumieniem kiwa głową.

LICENCJA NA ZABIJANIE

N


a osobę przechadzającą się w roztargnieniu ulicami Mumbaju czyha wiele niebezpieczeństw. Można przez nieuwagę pośliznąć się na skórce od banana i wylądować na chodniku. Można niespo­dziewanie wdepnąć w miękkie psie gówno. Można zostać brutalnie zaatakowanym przez złośliwą krowę, która znienacka podchodzi do człowieka i bodzie go w tyłek. Albo z kłębiącego się na ulicy tłumu nagle wyłania się dawno niewidziany przyjaciel, którego unikałeś, i bierze cię w objęcia.

To właśnie przydarzyło mi się w sobotę 17 czerwca przed torem wyścigów konnych Mahalaxmi, kiedy wpadłem na Salima Ilyasi. Po pięciu latach.

Gdy przed trzema miesiącami przyjechałem do Mumbaju z Agry, postanowiłem nie kontaktować się z Salimem. To była trudna decyzja. Tęskniłem za nim podczas pracy u Taylorów w Delhi i trudów poby­tu w Agrze. Niełatwo było mi znosić myśl, że jestem w tym samym mieście co on i nie mogę się z nim zobaczyć. Postanowiłem jednak nie wtajemniczać go w swoje plany dotyczące udziału w teleturnieju.

- Mohammad! - wykrzyknął Salim na mój widok. - Co ty robisz w Mumbaju? Kiedy przyjechałeś? I gdzie się podziewałeś przez te wszystkie lata?

Podejrzewam, że spotkanie z dawno niewidzianym przyjacielem przypomina kosztowanie ulubionej potrawy po bardzo długiej prze­rwie. Człowiek nie wie, jak zareagują jego kubki smakowe, czy po­trawa będzie tak samo pyszna jak kiedyś. Spotkanie z Salimem po pięciu latach wzbudziło we mnie mieszane uczucia. Czy nasza więź będzie równie serdeczna jak dawna przyjaźń? Czy nadał będziemy wobec siebie szczerzy?

147

Z początku niewiele mówiliśmy. Usiedliśmy tylko na pobliskiej ławce. Nie słuchaliśmy pisku krążących nad nami mew. Nie zwraca­liśmy uwagi na małych chłopców grających w piłkę na ulicy. Nie wi­dzieliśmy tłumu wiernych zmierzających do dargah Haji Alego. Po prostu płakaliśmy, trzymając się w ramionach. Płakaliśmy nad cza­sem, jaki spędziliśmy ze sobą, i nad czasem, który straciliśmy. A po­tem zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim, co się zdarzyło podczas na­szej rozłąki. Właściwie mówił Salim, a ja słuchałem.

Salim wyrósł i wyprzystojniał. W wieku szesnastu lat wygląda jak prawdziwa gwiazda Bollywood. Ciężkie życie w mieście nie zepsuło go tak jak mnie. Wciąż uwielbia filmy hindi i uwielbia gwiazdorów Bolly­wood (z wyjątkiem rzecz jasna Armaana Alego). Nadal w każdy piątek chodzi do grobowca Haji Alego na modły. I co najważniejsze, naresz­cie ma się spełnić przepowiednia chiromanty. Salim nie pracuje już ja­ko dabbawallah i nie roznosi tiffin mumbajskiej klasie średniej, ale za­pisał się do drogiej szkoły aktorskiej, gdzie uczy się zawodu aktora.


I oto historia opowiedziana słowami Salima.

- Kiedy tak nagle wyjechałeś, zostałem w cbawl sam. Jeszcze
przez cztery lata pracowałem jako dabawallah, zbierałem i roznosi­
łem tiffin, ale cały czas marzyłem o karierze aktora.

Pewnego dnia, kiedy odbierałem tiffin od żony klienta, który na­zywał się Mukesh Rawal, zauważyłem, że na ścianach w jego domu wiszą fotografie gospodarzą ze słynnymi gwiazdami filmowymi. Spytałem panią Rawal, czy jej mąż pracuje w przemyśle filmowym. Powiedziała, że jest kierownikiem sprzedaży w firmie farmaceutycz­nej, ale czasem występuje w filmach jako statysta.

Byłem zdumiony, kiedy to usłyszałem. Jeszcze tego popołudnia popędziłem do biura Mukesha Rawala i spytałem go, czy tak jak on

148

mogę zostać statystą. Mukesh popatrzył na mnie i wybuchnął śmie­chem. Powiedział, że jestem za młody na aktora, ale czasem w fil­mach potrzebują młodych chłopaków do ról uczniów i uliczników, do których mógłbym się nadawać. Obiecał mi, że wyśle mnie do Pappu Mastera, pośrednika zajmującego się wyszukiwaniem staty­stów do filmów, z którym współpracował. Poprosił mnie też, żebym przyniósł kilka zdjęć na błyszczącym papierze, przedstawiających mnie w różnych pozach. Jeśli Pappu spodobają się fotografie, być może dostanę jakąś rólkę w filmie. Mukesh powiedział mi, że od sta­tysty nie wymaga się umiejętności aktorskich. Wystarczy tylko, że­bym wyglądał elegancko w garniturze, groźnie w stroju bandyty i czarująco w szkolnym mundurku. Powiedział też, żebym koniecz­nie zrobił zdjęcia w profesjonalnym studiu.

Tej nocy nie mogłem zasnąć. Nazajutrz z samego rana poszedłem do fotografa i spytałem o cenę takich zdjęć. Fotograf podał mi astro­nomiczną sumę, równą prawie całym moim miesięcznym zarobkom. Powiedziałem mu: Jirrey baba, nie stać mnie na taki wydatek". Dla­tego poradził mi, żebym kupił sobie tani jednorazowy aparat i sam zrobił sobie zdjęcia, które on potem powiększy. Posłuchałem go. Ku­piłem aparat i prosiłem przechodniów, żeby pstrykali mi fotografie. Siadałem na czyimś motorze przed Churchgate i starałem się wyglą­dać tak samo fajnie jak Amitabh Bachchan w filmie „Muąaddar ka Si-kandar". Pozowałem na koniu na plaży Chowpatty jak Akshay Kumar Roshan w „Kaho Na Pyar Hai". Trzymałem pustą butelkę po johnnie walkerze i udawałem pijanego jak Shahrukh Khan w „Devdas". Uśmiechałem się przed fontanną Flora jak Govinda we wszystkich swoich filmach. Zrobiłem sobie prawie dwadzieścia zdjęć, ale film miał trzydzieści sześć klatek i przed oddaniem go do wywołania mu­siałem go skończyć. Postanowiłem więc sfotografować ciekawe bu­dynki i ludzi. Zrobiłem zdjęcia dworca Victoria i Bramy Indii, pstryk­nąłem fotkę ładnej dziewczynie na Marinę Drive, jakiemuś staruszko­wi w Bandrze i nawet zbliżenie osła w Colabie. Ostatnią fotografię zrobiłem jakiemuś śniademu mężczyźnie w średnim wieku w Mahim, który siedział na ławce i palił papierosa. Na palcach miał mnóstwo pierścieni w różnych kolorach. Dopiero kiedy nacisnąłem migawkę, zorientowałem się, komu zrobiłem zdjęcie, i skamieniałem ze strachu.

149

Nie miałem czasu myśleć. Odwróciłem się i pobiegłem w stronę głównej ulicy. Z przystanku ruszał autobus i ledwie zdążyłem do nie­go wskoczyć, a Maman zdyszany został na ulicy.

- Siedziałem w autobusie, myśląc sobie, jakie miałem szczęście,
i nie zgadniesz, co się wtedy stało.

-Co?

Niech każdy powie, jak się nazywa. Wszyscy hindusi mogą wy­siąść z autobusu, a muzułmanie zostaną na miejscach" - oznajmili bandyci. Pasażerowie, drżąc ze strachu, zaczęli po kolei wymieniać swoje imiona. Arvind. Usha. Jatin. Arun. Vasanti. Jagdish. Narmada. Ganga. Milind. Autobus robił się coraz bardziej pusty. Bandyci przy­glądali się uważnie każdemu pasażerowi. Sprawdzali, czy kobiety mają przedziałki we włosach pomalowane na cynobrowo, mężczyz­nom zadawali dodatkowe pytania, żeby ustalić, jakiego są wyznania, a jednemu małemu chłopcu kazali nawet opuścić spodenki. Mdliło mnie od tego barbarzyństwa, ale też trząsłem się na swoim siedze­niu. Wreszcie w autobusie zostało tylko dwóch pasażerów: ja i jakiś mężczyzna, który siedział dwa miejsca za mną.

Wiesz co, Mohammad, kiedy w filmach zdarza się coś takiego, bohater wstaje i zaczyna apelować do ludzkich uczuć tłumu. Mówi,

150

że krew hindusów i muzułmanów ma taki sam kolor, że nikt nie ma religii wypisanej na twarzy, że miłość jest lepsza niż nienawiść. Zna­łem mnóstwo takich kwestii i mogłem je wygłosić przed bandytami, ale kiedy naprawdę stajesz twarzą w twarz z taką brutalnością, zapo­minasz języka w gębie. Myślisz tylko o jednym. O życiu. Chciałem żyć, bo musiałem spełnić swoje marzenie i zostać aktorem. A teraz miałem razem ze swoim marzeniem zginąć w płomieniach w mum-bajskim autobusie.

Jak się nazywasz?" - zapytał mnie ich herszt. Mogłem skłamać, że mam na imię Ram albo Krishna, ale nie potrafiłem wykrztusić słowa. Jeden z napastników pokazał tabeez na mojej szyi. „Sukinsyn na pewno jest muzułmaninem. Zabijmy go" - namawiał resztę. „Nie. To by było zbyt proste. Spalimy skurwysyna żywcem. Żeby on i jego kumple zapamiętali, że nie wolno im więcej tknąć naszych do­mów" - powiedział herszt i wybuchnął śmiechem. Ktoś inny otwo­rzył bańkę z benzyną i zaczął nią oblewać wnętrze autobusu. Kiedyś uwielbiałem zapach benzyny, ale od tego dnia kojarzy mi się z palo­nym ciałem.

Mężczyzna, który siedział dwa rzędy za mną, nagle wstał. „Nie zapytaliście, jak ja się nazywam. Powiem wam. Jestem Ahmed Khan. I chcę zobaczyć drania, który tknie tego chłopca" - powiedział.

Bandyci na chwilę zamilkli, a potem ich herszt powiedział: „Ach, więc ty też jesteś muzułmaninem. Świetnie, a więc obaj pójdziecie z dymem". Mężczyzna w ogóle się tym jednak nie przejął. „Zanim mnie podpalicie, popatrzcie na to" - powiedział i wyciągnął rewol­wer. Wycelował w bandytów.

Szkoda, że nie widziałeś min tych zbirów. Oczy wyskoczyły im z orbit. Zostawili w autobusie szable i trójzęby i wyskoczyli, aż się za nimi kurzyło. Byłem uratowany i miałem w oczach łzy wdzięcz­ności.

Mężczyzna zobaczył, że płaczę, i spytał: „Jak się nazywasz?". „Salim... Salim Ilyasi" - odpowiedziałem przez łzy. „Nie umiesz kła­mać?" - zapytał. - „Ale doceniam ludzi, którzy mówią prawdę na­wet w obliczu śmierci".

Powiedział mi, że ma przedsiębiorstwo importowo-eksportowe i mieszka sam w dużym domu w Byculla. Potrzebował kogoś, kto by mu gotował i sprzątał i w ogóle zajmował się domem podczas jego służbowych wyjazdów. Ciekawiło mnie, dlaczego taki biznesmen jeździ autobusem z bronią, ale obiecał mi pensję dwa razy większą niż moje zarobki dabbawallah, więc od razu zgodziłem się zostać je­go służącym i zamieszkać w jego domu.

151

Ahmed miał przestronne mieszkanie z trzema sypialniami, dużą kuchnią i salonem, gdzie stał trzydziestosześciocalowy telewizor. Gotowałem, sprzątałem i odkurzałem, ale nie zapomniałem o swo­ich ambicjach aktorskich. Praca u Ahmeda była mi nawet na rękę, bo prawie cały dzień nie było go w domu, a czasem wyjeżdżał na ca­ły tydzień albo i dwa. W tym czasie mogłem chodzić do studiów. Wywołałem film i zrobiłem fantastyczne powiększenia. Zaniosłem zdjęcia do Mukesha Rawala, który pokazał je Pappu Masterowi, po­średnikowi od statystów. Nie uwierzysz, ale po trzech miesiącach dostałem pierwszą propozycję z filmu.

W ciągu następnych sześciu miesięcy dowiedziałem się wielu rze­czy o Ahmedzie. W sumie był dość dziwnym człowiekiem. Intereso­wały go tylko dwie rzeczy: dobre jedzenie i telewizja. W telewizji oglądał tylko dwa programy - krykiet i „Kronikę kryminalną Mum-baju". Był fanatykiem krykieta. Musiał obejrzeć każdy mecz, nawet jeżeli nie grały w nim Indie. Wstawał o trzeciej rano, kiedy grali na Antylach, i o północy, kiedy mecz był w Australii. Oglądał nawet mecze debiutantów takich jak Kenia i Kanada.

Prowadził dziennik, w którym zapisywał wszystkie statystyki. Znał na pamięć przeciętną każdego wybijającego, statystyki straco­nych punktów każdego serwującego, liczbę złapanych piłek każdego zawodnika z pola i liczbę eliminacji przez dotknięcie bramki. Potra-

152

fił podać najwyższe i najniższe wyniki w historii, maksymalną liczbę punktów zdobytych w jednej serii, najwyższą i najniższą różnicę punktów między zwycięską a pokonaną drużyną.

Ale gromadził te informacje w określonym celu - żeby obstawiać wyniki meczów krykieta w zakładach. Odkryłem to podczas meczu Indie - Anglia. Ahmed oglądał transmisję w telewizji i próbował się do kogoś dodzwonić z telefonu komórkowego. „Co robisz, bhai Ah­med?" - spytałem. „Chcę zagrać w satta" - odpowiedział. „Satta} Co to takiego?". „Tak się nazywają nielegalne zakłady. Satta organi­zują potężne syndykaty podziemne w Mumbaju i obracają tam mi­lionami rupii dziennie. Na każdy mecz stawia się miliony, na każdą piłkę tysiące. Jestem jednym z największych graczy. To mieszkanie, ten drogi telewizor, kuchenkę mikrofalową, klimatyzator w sypialni

- wszystko mam dzięki wygranym z satta. Trzy lata temu zdobyłem
naprawdę duże pieniądze na meczu Indie - Australia. Pamiętasz ten
słynny mecz na Eden Gardens? W pewnym momencie Indie miały
232 punkty przy czterech eliminacjach i groziła im porażka w całej
rundzie. Notowania wynosiły tysiąc do jednego na niekorzyść Indii,
a ja postawiłem na Laxmana i Indie, i zgarnąłem milion rupii!".

Milion!" - Zrobiłem wielkie oczy.

Tak. Dzisiaj stawiam tylko dziesięć tysięcy. Próbuję zapytać mo­jego bukmachera, jakie są notowania, ale ciągle ma zajęty telefon".

- Kilka razy postukał w komórkę, spojrzał na zegarek i zadzwonił
znowu. Tym razem się połączył. „Halo, bhai Sharad? Tu AK. Kod
3563. Jaki jest kurs na dzisiaj?". Usłyszałem głos bukmachera. Tro­
chę szumiało, ale udało mi się w tle usłyszeć: „Indie prowadzą już
z Anglią 175 punktami. Kiedy przewaga przekroczy 250 punktów,
szanse Indii poważnie wzrosną. Przy mniejszej przewadze jest pół na
pół, ale powyżej 250 notowania wzrosną do trzech do jednego".

A jak jest obstawiane zwycięstwo Anglii?" - spytał go Ahmed. „Oszalałeś?" - odpowiedział bukmacher. - „Anglia nie ma szans. W najlepszym razie można obstawić remis. Ale skoro pytasz o noto­wania, to powiem, że jeden do ośmiu. Chcesz obstawiać?". „Tak. Zapisz mi dziesięć tysięcy na przegraną Indii" - powiedział Ahmed.

Okropnie się zdziwiłem, kiedy Ahmed zrobił ten zakład, bo In­die prowadziły. Ale najwyraźniej Ahmed wiedział więcej niż bukma­cher, bo wygrała Anglia. Nad stadionem Lorda powiewały angiel­skie flagi, a Ahmed triumfalnie zacisnął pięści i krzyczał: „Tak! Tak! Tak!". Znowu zadzwonił do bukmachera. „Kuyn bhai Sharad, czy nie miałem racji? Ile zgarnąłem? Osiemdziesiąt tysięcy? Ha! Nieźle jak na parę godzin!".

153

Ahmed wyszedł i przyniósł butelkę pienistego płynu. Tego wie-, czoru pierwszy raz skosztowałem szampana.

Poza krykietem Ahmed interesował się programem „Kronika kryminalna Mumbaju". Oglądałeś to kiedyś?

Przecząco kręcę głową.

Ahmed siedział przed telewizorem z talerzem kebabu seekh i śmiał się w głos, kiedy słyszał komunikaty w „Kronice kryminal­nej". Nie wiem dlaczego, ale uważał je za bardzo zabawne.

Od czasu do czasu posłaniec przynosił mu dużą żółtą kopertę. Dostałem absolutny zakaz zaglądania do poczty, którą miałem kłaść na stole w salonie. Któregoś popołudnia przynieśli żółtą kopertę, kiedy akurat piłem herbatę. Przez nieuwagę rozlałem jej trochę na kopertę i wpadłem w panikę. Gdyby Ahmed zobaczył, że uszkodzi­łem przesyłkę, bardzo by się rozgniewał. Być może zawierała cenne dokumenty handlowe, które mogły się zniszczyć. Tak więc usiadłem i ostrożnie odkleiłem skrzydełko koperty. Wsadziłem do środka pal­ce, wyciągnąłem dokumenty... i gwizdnąłem ze zdziwienia.

Imię i nazwisko: Vithalbhai Ghorpade.

Wiek: 56.

Adres: Marve Road 73/4, Malad.

To wszystko.

- Przypuszczałem, że to informacje o jakimś biznesmenie, z któ­
rym Ahmed prowadzi interesy, i dłużej się nad tym nie zastanawia­
łem. Ostrożnie zakleiłem z powrotem kopertę i odłożyłem ją na stół
w salonie. Wieczorem Ahmed wrócił do domu i otworzył kopertę.
Niedługo potem ktoś zadzwonił. „Tak, dostałem przesyłkę" - po­
wiedział i zaraz odłożył słuchawkę.

Niecałe dwa tygodnie później Ahmed siedział przed telewizorem i oglądał „Kronikę kryminalną Mumbaju". Byłem w kuchni i kro-

154

iłem warzywa, ale słyszałem głos spikera: „...Kolejna makabryczna zbrodnia wydarzyła się w Malad. Policja szuka tropów w sprawie morderstwa prominentnego biznesmena Vithalbhaia Ghorpade'a, którego ciało znaleziono w jego domu przy Marve Road". Nazwi­sko brzmiało znajomo. Zerknąłem w telewizor i o mało nie zaciąłem się w palec, bo na ekranie było to samo zdjęcie co w żółtej kopercie. Spiker ciągnął: „Pięćdziesięciosześcioletni Ghorpade został zastrze­lony z bliskiej odległości, gdy był w domu sam. Pozostawił żonę i sy­na. Według policji z Malad morderstwo popełniono prawdopodob­nie na tle rabunkowym, ponieważ dom został splądrowany i zginę­ło wiele wartościowych przedmiotów".

Zauważyłem, że Ahmed się śmieje, słuchając tego komunikatu. Bardzo się zdziwiłem. Czemu Ahmed miałby się śmiać ze śmierci in­nego biznesmena?

Miesiąc później nadeszła następna żółta koperta. Ahmeda nie by­ło, a ja nie mogłem się oprzeć pokusie i postanowiłem do niej zaj­rzeć. Tym razem otworzyłem ją nad parą, żeby nie zostawić żadnych śladów. Otworzyłem skrzydełko i wyciągnąłem kolejną fotografię. Tym razem przedstawiała twarz młodego mężczyzny z gęstym wą­sem i długą blizną biegnącą od lewego oka do nasady nosa. Napisa­ne na maszynie dane były następujące:

Imię i nazwisko: Jameel Kidwai.

Wiek: 28.

Adres: Shilajit Apartments 35, Colaba.

Zapamiętałem nazwisko i włożyłem zdjęcie z powrotem do ko­perty.

Ahmed wrócił wieczorem do domu i popatrzył na kopertę. Znów ktoś zadzwonił, tak samo jak przedtem, a on znowu potwier­dził odbiór przesyłki. Dokładnie tydzień później usłyszałem w „Kronice kryminalnej" wiadomość, że młody adwokat Jameel Kidwai został zastrzelony, gdy wysiadał z samochodu niedaleko swojego domu w Shilajit Apartments. Spiker powiedział: „Policja podejrzewa, że były to porachunki gangsterskie, ponieważ Kidwai reprezentował w sądzie kilku mafijnych bossów. Wszczęto śledz­two, ale obecnie nie ma jeszcze żadnych tropów". Ahmed, który siedział przed telewizorem ze szklaneczką whisky, ryknął głośnym śmiechem.

Byłem już poważnie zaniepokojony. Dlaczego Ahmed dostawał przesyłki ze zdjęciami ludzi i dlaczego ci ludzie niedługo potem gi-

155

nęli? Wciąż nie potrafiłem rozwiązać tej zagadki. Dlatego gdy trzy tygodnie później nadeszła następna żółta koperta, nie tylko podej­rzałem fotografię, na której był starszy mężczyzna, ale jeszcze zapi­sałem sobie adres. To był dom na Premier Road w Kurii. Następne­go dnia poszedłem za Ahmedem. Pojechał miejską kolejką do Kurii i poszedł w stronę Premier Road. Ale nie wszedł do domu. Minął go tylko ze cztery razy, jak gdyby badał teren. Dwa tygodnie później „Kronika kryminalna" poinformowała, że ten sam starszy człowiek został zamordowany w swoim domu przy Premier Road w Kurii.

Nie jestem głupi. Domyśliłem się już, że to Ahmed zabił tego czło­wieka i że mieszkam u płatnego mordercy. Ale nie wiedziałem, co ro­bić. Ahmed uratował mi życie i ani przez chwilę nie miałem zamiaru wydać go policji. Tymczasem wezwał mnie Abbas Rizvi i zapropono­wał mi drugoplanową rolę w swoim nowym filmie. Kiedy to usłysza­łem, pobiegłem do grobowca Haji Alego. Dotknąłem czołem tkani­ny, która przykrywa grób, i modliłem się o długie życie dla Rizviego.

Przez następne dwa miesiące prowadziłem trudne podwójne życie. Ahmed był płatnym mordercą udającym biznesmena, a ja byłem akto­rem udającym służącego. Ahmed miał licencję na zabijanie, ale wiedzia­łem, że pewnego dnia sam zginie. Miałem tylko nadzieję, że nie znajdę się między młotem a kowadłem. I wtedy wszystko się rozleciało.

Przez całe popołudnie Ahmed tkwił przed telewizorem i oglądał grę Malvankara, nagradzając głośnymi gwizdami każdy zdobyty przez

156

niego punkt. W miarę jak Malvankar zbliżał się do setki, Ahmed pod­niecał się coraz bardziej. Kiedy przekroczył dziewięćdziesiąt punktów, Ahmed był kłębkiem nerwów, gryzł paznokcie, modlił się przed każ­dą piłką i kulił się ze strachu przy każdym podaniu. Ale Malvankar grał z klasą wytrawnego wybijającego. Fantastycznym strzałem za cztery powiększył swój dorobek z dziewięćdziesięciu jeden do dzie­więćdziesięciu pięciu punktów. Potem zdobył jeden - dziewięćdziesiąt sześć. I następny - dziewięćdziesiąt siedem. Wtedy Gillespie zagrał krótką piłkę, którą Malvankar majestatycznym ruchem posłał w stro­nę linii bocznej. Hayden ruszył za piłką, próbując ją zatrzymać, zanim opuści pole gry. Malvankar i drugi wybijający zaczęli biegać między bramkami. Zdobyli jeden punkt - było już dziewięćdziesiąt osiem. Po­tem dobiegli do linii za drugi - dziewięćdziesiąt dziewięć. Hayden zgarnął piłkę tuż przed linią boczną i wysokim rzutem skierował ją nie do Adama Gilchrista, ale w kierunku pozycji serwującego. Mah/ankar zobaczył, co się święci, i krzyknął do Mishry: „Nieee!". Ale ten idio­ta Mishra dalej pędził w stronę Mah/ankara po trzeci punkt. Mah/an­kar musiał więc biec dalej do linii i prawie mu się udało, kiedy piłka Haydena trafiła dokładnie w paliki bramki! Malvankarowi zabrakło sześć cali do linii końcowej i trzeci sędzia ogłosił, że został wyelimino­wany. Przy dziewięćdziesięciu dziewięciu punktach.

Możesz sobie wyobrazić, co się stało z Ahmedem. Postawił mi­lion rupii na trzydziestą siódmą setkę Malvankara i przez jeden punkt wszystko stracił. Przeklinał Gillespiego, przeklinał Haydena, a przede wszystkim przeklinał Mishrę. „Mam ochotę zabić tego su­kinsyna!" - warknął i wybiegł z domu. Pewnie poszedł do baru uto­pić smutki w kieliszku.

Tego samego dnia po południu znów nadeszła żółta koperta. Ba­łem się, że będzie tam zdjęcie pewnego indyjskiego krykiecisty, ale kiedy zobaczyłem, co jest w środku, o mało nie umarłem.

157

ucieknie do Dubaju i przeczeka w ukryciu jakiś rok. Z ogromnej wdzięczności obiecał mi, że po powrocie da mi główną rolę w swoim następnym filmie, a do tego czasu mam się uczyć gry aktorskiej. I dlate­go płaci za moją szkołę, a ja liczę dni do swoich osiemnastych urodzin.

-Jedynej osoby, która na to zasługiwała. Dałem mu błyszczącą fotografię Babu Pillaia i adres naszego Mamana!

Smita klaszcze w dłonie.

158

Światła w studiu znów przygasają. Prem Kumar spogląda w kamerę.

Publiczność chichocze. Prem Kumar spogląda na mnie spode łba.

- Dobrze, oto pytanie, które dotyczy krykieta. Ile razy najlepszy
wybijający drużyny Indii Sachin Malvankar zdobył sto punktów
w meczach reprezentacji narodowych? Ma pan do wyboru cztery
możliwości: a) 34, b) 35, c) 36 albo d) 37.

Rozlega się muzyka.

- Jest pan absolutnie, w stu procentach pewien?
-Tak.

Słychać crescendo bębnów. Rozbłyskuje właściwa odpowiedź.

KRÓLOWA TRAGEDII

D


ramat rodzinny z akcentami komediowymi i elementami kina akcji, który zakończył się tragedią. Tak, używając terminologii filmowej, mógłbym określić czas spędzony u Neełimy Kumari. Była aktorką. A ja pracowałem u niej trzy lata w Juhu Vile Parle.

Wszystko zaczęło się tej samej nocy, gdy Sałim i ja uciekliśmy ze szponów Mamana i jego bandy. Wsiedliśmy do miejskiej kolejki i wylądowaliśmy w Juhu. Poszliśmy do domu Neełimy Kumari i za­dzwoniliśmy do drzwi.

Po dłuższej chwili ktoś nam otworzył.

Kobieta szybko cofa się o krok.

Salim i ja spoglądamy po sobie.

- To proszę przynajmniej wybrać jednego z nas - mówię.

160

- Bardzo mi przykro, ale moja sędziwa matka, która ze mną
mieszka, nie może wziąć do ust niczego, czego tknął muzułmanin. Ja
osobiście nie wierzę w te bzdury o nieczystym dotyku, ale co mam
począć? - Wzrusza ramionami. Salim zwiesza nos na kwintę.

Kobieta zwraca się do mnie.

I tak dostałem pracę. Dopiero wtedy odkryłem, że życie z gwiaz­dą filmową wcale nie jest tak różowe, jak może się wydawać z ze­wnątrz. Kiedy ogląda się je bez makijażu, widać, że są dokładnie ta­kie same jak my, dręczą je takie same obawy i lęki. Jedyna różnica polega na tym, że nas obchodzą przede wszystkim pieniądze albo ich brak, a gwiazdy obchodzi przede wszystkim sława. Albo jej brak.

Żyją na widoku. Z początku tego nie cierpią, ale w miarę jak roś­nie liczba pochlebców, zaczynają to uwielbiać. A gdy ludzie przesta­ją okazywać im podziw, usychają i giną.

Mieszkanie Neelimy Kumari jest przestronne, urządzone nowo­cześnie i z gustem: wyłożone kosztownymi dywanami i obwieszone obrazami. Największa sypialnia z przylegającą łazienką należy do Neelimy, a jej matka zajmuje drugi co do wielkości pokój. O ile mi wiadomo, Neelima nie ma innych krewnych.

Sypialnia Neelimy jest najładniejszym pokojem w całym mieszka­niu. Pośrodku stoi ogromne łóżko nakryte aksamitną narzutą. Ścia­ny są wyłożone szklanymi płytkami, w których można zobaczyć swoje odbicie złożone z tysiąca małych kawałeczków. Na toaletce stoi mnóstwo perfum i przeróżnych buteleczek. Obok jest dwudzie-stodziewięciocalowy telewizor Sony, magnetowid i najnowszy od­twarzacz VCD. Na suficie wisi kosztowny żyrandol. Dzięki bezgłoś­nemu klimatyzatorowi w pokoju panuje przyjemny chłód. Na szkla­nych półkach stoją różne trofea i nagrody. Oszklona szafka jest peł­na starych czasopism filmowych. Na okładkach wszystkich jest Ne­elima Kumari. Patrząc na to wszystko, czuję się zaszczycony, że pra­cuję w jej domu. Kiedyś musiała być najsławniejszą aktorką Indii.

Z matką Neelimy naprawdę trudno wytrzymać. Mimo że ma prawie osiemdziesiąt lat, jest żywotna jak czterdziestolatka i ciągle się mnie czepia. Jestem w domu jedynym służącym, który pracuje

161

cały dzień. Wieczorami przychodzi braminka z Maharasztry, która gotuje i zmywa, a praniem zajmuje się służąca pracująca w niepeł­nym wymiarze godzin. Resztę robię ja. Odkurzam i sprzątam, pra­suję bieliznę i parzę wieczorną herbatę, biegam na posyłki, kupuję mleko i płacę wszystkie domowe rachunki. Ale matka Neelimy jest wiecznie niezadowolona, chociaż zwracam się do niej z szacunkiem „Maaji". „Ram, nie przyniosłeś mi mleka" - zrzędzi. „Ram, nie wy­prasowałeś mi prześcieradła... Ram, nie odkurzyłeś porządnie po­koju... Ram, znowu się wałkonisz... Ram, nie zagrzałeś mi herba­ty". Czasem tak mnie irytuje to szukanie dziury w całym, że mam ochotę zalepić jej usta taśmą.

Neelima, choć czasem zachowuje się dziwacznie, nie jest aż tak wymagająca. Chce, żebym u niej zamieszkał. W mieszkaniu jest du­żo pustych pokoi, ale jej matka nie chce pozwolić, żeby w jej domu mieszkał „mężczyzna". Tak więc jestem na wygnaniu w chawl w Ghatkopar, skąd codziennie muszę dojeżdżać. Czynsz za pokój w chawl płaci Neelima. Z drugiej jednak strony taka sytuacja mi od­powiada, bo w tym samym pokoju może mieszkać Salim.

Jestem z Neelima na zakupach. Moja pracodawczyni nie ma sa­mochodu, więc jedziemy taksówką. Nie lubię tych wypraw. Neelima kupuje tylko kosmetyki i ubrania, a ja muszę nosić ciężkie torby. Ni­gdy nie chodzi do McDonalda ani Pizza Hut. I nigdy, przenigdy nic mi nie kupuje.

Dzisiaj jesteśmy w Cuff Paradę, w bardzo drogim sklepie, gdzie sprzedaje się sari. Neelima przez dwie godziny przegląda setki stro­jów, a potem kupuje trzy za pięćdziesiąt tysięcy rupii, czyli prawie tyle, ile mogę zarobić przez dwa lata. Kiedy wychodzimy z klimaty­zowanego salonu, podchodzi do niej grupka dziewcząt ubranych w szkolne mundurki. Są bardzo przejęte.

162

elima". „Dla Indu, z serdecznymi pozdrowieniami, Neelima". „Dla Maki, z serdecznymi pozdrowieniami, Neelima". „Dla Roshni, z serdecznymi pozdrowieniami, Neelima". Dziewczęta czytają wpi­sy i piszczą z radości.

Od tych wszystkich wyrazów uwielbienia Neelima dosłownie promienieje. Pierwszy raz jestem świadkiem, gdy ktoś ją poznał, i bardzo się dziwię, jak bardzo ją to odmienia. Neelima nieoczeki­wanie patrzy na mnie z troską i dostrzega, jak się pocę, dźwigając torby z zakupami.

- Ram, pewnie zrobiłeś się już głodny. Chodź, pójdziemy na lody.
Piszczę z radości.

Od czasu do czasu Neelima robi mi wykład o sztuce filmowej. Opowiada o różnych pracownikach technicznych zaangażowanych przy kręceniu filmu.

- Ludziom się wydaje, że film tworzą tylko aktorzy i reżyser. Nie
mają pojęcia o tysiącach osób pracujących za kulisami, bez których
film w ogóle by nie powstał. Dopiero kiedy zrobią, co do nich nale­
ży, reżyser może pstryknąć palcami i powiedzieć aktorom: „Światła,
kamera, akcja!".

Opowiada mi o scenografii, rekwizytach, oświetleniu, charakte­ryzacji, o kaskaderach i asystentach operatora kamery. Potem przechodzi do wykładu o gatunkach filmowych.

- Nie znoszę filmów, które się dzisiaj kręci. Próbują tam upch­
nąć wszystko, co się da - tragedię, komedię, kino akcji i melodra­
mat. Nie. Dobry film musi respektować własny gatunek. Zawsze
starannie wybierałam propozycje, a decydowałam się na rolę do­
piero wówczas, kiedy w pełni zrozumiałam sens fabuły i na czym
ma polegać mój udział w opowieści. Nie zobaczysz takiego filmu,
w którym w jednej scenie tańczę i śpiewam, a dwie szpule później
umieram. Nie, Ram. Postać musi być konsekwentna. Tak jak wiel­
kiego malarza rozpoznaje się po niepowtarzalnym stylu, podobnie
aktor powinien być znany ze swojej niepowtarzalnej indywidual­
ności. Swojego własnego gatunku. Wielki artysta to nie ten, któ­
ry pasuje do jednego gatunku, ale ten, który ten gatunek wyzna­
cza. Czytałeś recenzję tego nowego filmu „Związki serca" w „Ti­
mes of India"? Recenzent napisał, że Pooja, aktorka, kompletnie
zawaliła scenę śmierci. „Bardzo żałuję, że w filmie nie zagrała Ne­
elima Kumari, która doskonale poradziłaby sobie z postacią.
Współczesne młode aktorki powinny się uczyć rzemiosła od ta­
kich legend jak ona". Serce mi się radowało, gdy to czytałam. To

163

dla aktora największy komplement, jeśli ktoś stawia go za przy­kład innym i uważa za uosobienie gatunku. Każę oprawić tę re­cenzję w ramki.

- Jak wyglądał ten pani niepowtarzalny styl?
Uśmiecha się.

- Jesteś za młody, żeby wiedzieć, że Neelimę Kumari nazywają
Królową Tragedii. Chodź, coś ci pokażę.

Zabiera mnie do swojej sypialni i otwiera metalowy almirah. Oczy prawie wychodzą mi na wierzch, bo almirah jest po brzegi wy­pełniony kasetami wideo.

Z zapałem kiwam głową.

- Tak. W takich filmach gra Govinda.
Neelima wskazuje dwa następne rzędy.

- To filmy ze środkowego okresu mojej kariery. Przeważnie dra­
maty rodzinne. Ale grałam też w słynnym thrillerze „Wskaż morder­
cę" i klasycznym horrorze „Trzydzieści lat później".

Wreszcie wskazuje pozostałe cztery rzędy kaset.

- A reszta to tragedie. Widzisz, ile nagród i trofeów zdobyłam
przez te lata? Prawie wszystkie dostałam za filmy tego gatunku. To
mój ulubiony. - Stuka palcem w kasetę. Odczytuję naklejkę. Tytuł
brzmi „Mumtaz Mahal". - Tu zagrałam rolę swojego życia - żonę
cesarza Szahdżahana, Mumtaz Mahal. Za swoją kreację dostałam
nawet Nagrodę Państwową. Widzisz to trofeum w środku? Otrzy­
małam je z rąk prezydenta Indii.

- Czy to była największa rola, jaką pani zagrała?
Neelima wzdycha.

- Rola bez wątpienia była dobra, z dużym ładunkiem emocjonal­
nym, ale wydaje mi się, że największa rola życia jest jeszcze przede
mną.

Matka Neelimy nie czuje się najlepiej. Ciągle kaszle i pojękuje. Jej utyskiwania stają się nie do zniesienia. Cały czas skarży się na stan zdrowia i nie oszczędza nawet Neelimy, przypominając jej bez prze­rwy o obowiązku wobec osoby, która wydała ją na świat. Neelimę

164

chyba trochę to zaczyna irytować. Teraz, prócz mojej codziennej pra­cy, muszę spędzać pól dnia na kupowaniu lekarstw dla Maaji i pilno­wać, żeby o wyznaczonej porze brała tabletki, kapsułki i krople.

W mieszkaniu panuje dziś nastrój podniecenia. Doordarshan, ogólnokrajowy program telewizji, ma wieczorem wyświetlić film Neelimy pod tytułem „Ostatnia żona". To jedna z jej słynnych tra­gedii. Wszyscy mamy oglądać film w salonie razem z gospodynią. O ósmej gromadzimy się przed telewizorem. Kucharka, służąca i ja siedzimy na dywanie, a Maaji półleży na kanapie obok Neelimy. Za­czyna się film. Nie przepadam za takimi dziełami. Film jest o bied­nej rodzinie z klasy średniej, która boryka się z całą masą kłopotów. Dużo tu płaczu i lamentów. A w tle słychać pojękiwania Maaji. Film pokazuje życie zbyt realistycznie. Moim zdaniem to niepoważne, że kręci się takie rzeczy. Po co oglądać film, skoro w domu sąsiada na tej samej ulicy można wszystko zobaczyć na żywo? Za to Neelima wygląda młodo i pięknie i gra naprawdę dobrze. Dziwne uczucie -oglądać film, kiedy obok siedzi jego bohaterka. Ciekawe, co ona czuje, widząc siebie na ekranie telewizora. Może przypomina sobie asystentów operatora kamery, charakteryzatorów, oświetleniowców i operatora dźwięku, którzy pracowali za kulisami?

"W filmie Neelima umiera, wygłaszając przedtem bardzo emocjo­nalną mowę. Niedługo po jej śmierci film się kończy. Wstajemy, że­by rozprostować nogi. Zauważam, że Neelima płacze.

-To cecha wielkich aktorów. Wiesz, dlaczego nazywają mnie Królową Tragedii?

Im dłużej przebywam z Neelima, tym lepiej zaczynam rozumieć, dlaczego nazywają ją Królową Tragedii. Otacza ją jakaś aura melan­cholii. Nawet w jej uśmiechu wyczuwam cień smutku. Ciekawi mnie

165

jej przeszłość. Zastanawiam się, czemu nigdy nie wyszła za mąż. Wy­daje się, że nie ma żadnych prawdziwych przyjaciół. Ale od czasu do czasu wychodzi z domu i wraca późno wieczorem. Ciekawe, z kim się spotyka. Wątpię, żeby miała chłopaka albo kochanka, bo nigdy nie wraca wesoła. Po powrocie wygląda mizernie, jest przygnębiona i od razu idzie prosto do sypialni. To jedna z zagadek, którą bardzo chciałbym rozwiązać.

Zastanawia mnie też jej obsesja na punkcie urody. Urody fizycz­nej. Jest ładna, mimo to całymi godzinami maluje się i mizdrzy przed lustrem. Na jej toaletce stoi mnóstwo kremów. Pewnego dnia czy­tam etykietki na słoiczkach. Kremy przeciwzmarszczkowe, kremy na cellulitis i balsamy odmładzające. Emulsje intensywnie regenerujące i nawilżające kremy przeciwstarzeniowe, rewitalizujące kremy na noc i żele ujędrniające. Jej łazienka jest pełna mydeł o dziwnym za­pachu, peelingów i maseczek, które mają przywracać młodzieńczy wygląd. W jej apteczce jest tyle leków, ile zażywa Maaji. Są tu sty­mulatory hormonu wzrostu i kremy ujędrniające biust, melatonina w tabletkach i antyutleniacze.

Wreszcie pewnego dnia mówię:

- Proszę pani, jeśli wolno spytać, po co pani makijaż? Przecież
już pani nie gra.

Patrzy mi w oczy.

- My, ludzie kina, stajemy się bardzo próżni. Tak bardzo przy­
zwyczajamy się do widoku siebie w makijażu, że tracimy odwagę, by
spojrzeć w lustro i zobaczyć nasze prawdziwe twarze. Pamiętaj, że
aktor pozostaje aktorem przez całe życie. Filmy się kończą, ale
przedstawienie musi trwać.

Ciekawe, czy powiedziała to z głębi serca, czy wyrecytowała kwestię z jakiegoś filmu.

Dziś wydarzyło się coś naprawdę wspaniałego. Maaji umarła we śnie. W wieku osiemdziesięciu jeden lat.

Neelima trochę płacze, a potem przystępuje do spraw praktycz­nych związanych z przygotowaniami do pogrzebu. Przychodzi chy­ba cały świat filmowy, żeby złożyć jej kondolencje. Wielu ludzi roz­poznaję. Przychodzą aktorzy i aktorki, reżyserzy i producenci, pio­senkarze i autorzy piosenek. Salon pęka w szwach od gości. Wycią­gam szyję, żeby zobaczyć słynne gwiazdy, których zdjęcia widziałem w „Starburście" i których filmy oglądałem na ekranie. Szkoda, że nie ma tu Salima. Ale byłby rozczarowany. Goście Neelimy w ogóle nie wyglądają jak olśniewające gwiazdy, które widzimy w filmach. Nie

166

mają makijażu ani kolorowych strojów. Wszyscy są ubrani na biało i mają poważne i smutne miny. Nawet ci, którzy są znani z komedii.

Nie wiem, jak Neelima przyjęła śmierć matki. Dla mnie jednak odejście Maaji z tego świata było jak uczucie ulgi po bardzo przy­gnębiającym filmie.

Miesiąc po śmierci Maaji Neelima prosi mnie, żebym u niej za­mieszkał. Wie, że Salim jest drugim lokatorem mojego pokoju w cbawl) i dalej chce płacić czynsz. Przeprowadzam się do jej miesz­kania. Ale nie zajmuję żadnej z pustych sypialni. Dostaję mały poko­ik do prasowania.

Zauważam, że po śmierci Maaji Neelima zaczyna częściej wycho­dzić z domu, a czasem nawet nie wraca na noc. Jestem przekonany, że się z kimś spotyka. Może niedługo będziemy mieli ślub.

Budzi mnie jakieś skrobanie dobiegające od strony salonu. Dźwięk jest ledwie słyszalny, ale mimo to zakłóca mi sen. Przecie­ram oczy i patrzę na stojący obok mnie budzik. Jest wpół do trze­ciej. Ciekawe, dlaczego Neelima plącze się po domu o tej porze. Na­gle przychodzi mi do głowy, że może odwiedził ją kochanek, i pod­ekscytowany wyskakuję z łóżka. Na palcach wychodzę z pokoju i ru­szam do salonu.

W pokoju jest ciemno, ale dostrzegam jakiegoś mężczyznę. Wca­le nie wygląda na kochanka. Ma na twarzy czarną maskę z wąskimi otworami na oczy. W lewej ręce trzyma czarny worek. W prawej la­tarkę, którą oświetla magnetowid. Szybko odłącza kable, bierze ma­gnetowid i wkłada do czarnego worka. Już wiem, że to nie kocha­nek. To złodziej. I zaczynam wrzeszczeć. Wydaję przenikliwy wrzask, który jak pocisk przecina ciszę nocną. Budzi Neelimę Kumari, która zaraz przybiega do salonu. Zupełnie wytrąca z równowagi złodzie­ja, który upuszcza worek i latarkę i dłońmi zasłania sobie uszy. Od mojego wrzasku pęka krucha figurynka stojąca na szafce z tele­wizorem.

Złodziej zdziera maskę. To młody mężczyzna z bródką.

167

- Błagam panią, proszę nie dzwonić na policję. Nie jestem zło­
dziejem. Jestem studentem ostatniego roku w College'u Xaviera
i jednym z pani największych wielbicieli. Przyszedłem tutaj tylko po
to, żeby zobaczyć, jak pani mieszka.

Widzę, że słysząc to, Neelima wyraźnie łagodnieje.

168

ni monolog w świątyni po śmierci pani ojca to najbardziej pa­miętna scena całego filmu. Naprawdę powinna pani za niego do­stać Nagrodę Przemysłu Filmowego, a oni przyznali ją pani za „Kobietę".

Kiedy wracam z herbatą, Neelima i złodziej śmieją się i żartują jak dwoje przyjaciół, którzy dawno się nie widzieli. Z niedowierza­niem kręcę głową. Ten człowiek przyszedł ją okraść i tylko dlatego, że widział kilka jej filmów, ona karmi go ciastkami i poi herbatą.

To, co zaczęło się jak thriller, okazało się dramatem rodzinnym.

Pewnego wieczoru Neelima wzywa mnie do siebie.

- Nie zadawaj pytań - odpowiada ze złością. - Rób, co mówię.
To samo polecenie dostałem jeszcze trzy razy w ciągu następnych

trzech miesięcy. Wiem, że kiedy mnie nie ma, Neelima podejmuje w domu kochanka i nie chce, żebym o tym wiedział. Dlatego gdy na­stępnym razem każe mi zostać na noc w Ghatkopar i wrócić następ­nego dnia, wypełniam polecenie, ale niezbyt ściśle. Jadę do Ghatko­par, ale zamiast o siódmej rano, wracam już o piątej i krążę wokół domu. Jak można się było spodziewać, o szóstej otwierają się drzwi i wychodzi jakiś mężczyzna. Jest wysoki i ma sympatyczną twarz, lecz jego wygląd psują przekrwione oczy i nieuczesane włosy. Jest ubrany w niebieskie dżinsy i białą koszulę. W lewej dłoni trzyma plik banknotów i zapalonego papierosa, a w drugiej podrzuca klu­czyki do samochodu. Wygląda jakby znajomo, ale nie potrafię sobie

169

przypomnieć, gdzie go widziałem. W ogóle na mnie nie patrząc, schodzi po schodach na parter. Otwieram drzwi do domu dopiero o siódmej.

Kiedy widzę, w jakim stanie jest salon, przeżywam pierwszy szok. Wszędzie walają się niedopałki papierosów i popiół. Pośrodku stołu leży przewrócona szklanka, a obok pusta butelka po whisky. Na ca­łym dywanie są porozrzucane orzeszki. W pokoju unosi się silny za­pach alkoholu.

Drugi szok przeżywam na widok Neelimy Kumari. Ma sińce na całej twarzy i podbite oko.

Wiem, że kłamie. To wszystko zrobił jej mężczyzna, który wycho­dził z mieszkania. A ona w zamian dała mu papierosy, whisky i jesz­cze pieniądze. Serce mi się kraje i ogarnia mnie bezsilna złość, bo nie potrafię jej pomóc.

Od tego dnia w Neelimie zachodzi subtelna zmiana. Staje się bar­dziej milcząca i zamknięta w sobie. Chyba zaczęła popijać whisky, bo często wyczuwam w jej oddechu woń alkoholu.

Pewnego ranka znów zastaję ją z podbitym okiem i śladem po oparzeniu papierosem na ręce. Nie mogę tego dłużej znieść.

- Smutno mi, kiedy widzę panią w takim stanie. Kto robi pani
krzywdę? - pytam.

Mogłaby odpowiedzieć: „To nie twoja sprawa", ale tego ranka była w refleksyjnym nastroju.

170

w ramiona, wyszeptaj mi do ucha najsłodszą ciszę i unieś do krainy wiecznej miłości".

Neelima nie odpowiada.

Neelima udziela w salonie wywiadu dziennikarce ze „Starbur-sta". Wchodzę tam, niosąc tacę z gulab jamun i samosami.

Twarz Neeiimy oblewa się gniewnym rumieńcem.

-Jak pani śmie dyskredytować mnie i moją pracę? Muszę przy­znać, że współczesnym dziennikarzom także brakuje dobrego wycho­wania. Nie widzi pani tych wszystkich nagród na półkach? Uważa pa­ni, że zdobyłam je, nie grając w filmach? Sądzi pani, że zyskałam so-

171

bie przydomek Królowej Tragedii, śpiewając i pląsając wokół drzewa jak dzisiejsze pseudoheroiny, które wyglądają jak zwykłe statystki?

Nie potrafię się zdecydować, czy to była komedia, dramat czy tragedia.

W mieszkaniu Neelimy wisi dużo oprawionych zdjęć. Na wszyst­kich jest jednak tylko ona. Neelima przyjmująca nagrodę, Neelima przecinająca wstęgę, Neelima oglądająca występ, Neelima wręczają­ca nagrodę. W domu nie ma fotografii żadnych innych gwiazd fil­mowych, z wyjątkiem dwóch zdjęć w jej sypialni. Są na nich dwie piękne kobiety, jedna biała, a druga Hinduska.

Gdy tego słucham, ogarnia mnie dziwny smutek. W pewnym sensie Neelima jest sierotą, tak jak ja. Ale w przeciwieństwie do mnie ma dużą rodzinę - swoich wielbicieli, producentów, reżyserów. I przez wzgląd na nich chce złożyć najwyższą ofiarę. Żeby na zawsze zapamiętali ją jako młodą kobietę.

Po raz pierwszy dziękuję losowi, że nie jestem gwiazdą filmową.

172

Dziś ma przyjść znany producent. Neelima jest bardzo przejęta. Ma nadzieję, że producent zaproponuje jej rolę i znów będzie mo­gła stanąć przed kamerą. Cały dzień maluje się przed lustrem i przy­mierza różne stroje.

Producent zjawia się wieczorem. Jest niski i łysy, z wystającym brzuchem. Mam przynieść gulab jatnun> samosy i sorbet.

-1 co z tego? Poza tym w filmie będzie szczypta komedii. Do głównych ról zaangażowałem już Shahrukha Khana i Tabu.

Neelima od razu wyrzuca go za drzwi. Producent wychodzi z pianą na ustach.

- Zepsuta dziwka, co ona sobie wyobraża? Ciągle się jej zdaje, że
może być heroiną. Widziała się w lustrze? Ma szczęście, że nie obsa­
dziłem jej w roli babki.

Wydaje mi się, że to była niezła scena komediowa.

Znów odwiedził ją kochanek. Tym razem jednak sprawa wyglą­da poważniej. Neelima leży w łóżku z głębokim rozcięciem nad le­wą brwią i ma spuchnięty policzek. Z trudem mówi.


173

dzie. Wreszcie z nim zerwałam. Dlatego właśnie mi to zrobił. Jeżeli jeszcze raz tu się zjawi, plunę mu w twarz.

-1 jak długo chce pani cierpieć w milczeniu? Niech pani popa­trzy, co zrobił z pani twarzą.

- Przeznaczeniem kobiety jest cierpieć w milczeniu. Moja twarz
to drobnostka w porównaniu z tym, co zrobił z resztą mojego ciała.
Naprawdę chcesz zobaczyć? To patrz. - Rozpina guziki bluzki i roz­
chyla stanik. Pierwszy raz w życiu widzę nagie piersi kobiety. Są du­
że i kołyszą się jak obwisłe krowie wymiona. Wzdrygam się na wi­
dok oparzeń po papierosach na gładkim ciele, które wyglądają jak
małe czarne kratery. Zaczynam płakać.

Neelima też płacze.

- Nie chcę już dłużej żyć w masce. Dość już sobie zrobiłam liftin­
gów, dosyć mam już środków upiększających. Raz w życiu chcę być
prawdziwą kobietą. Chodź do mnie, dziecko - mówi i przyciąga
moją głowę do swoich piersi.

Nie wiem, o czym myślała Neelima Kumari, przyciągając mnie do siebie. Czy zobaczyła we mnie syna czy kochanka, czy zrobiła to, żeby zapomnieć o bólu, czy po prostu potrzebowała taniej rozryw­ki. Ale gdy wtuliłem głowę między jej piersi, cały świat przestał dla mnie istnieć i pierwszy raz w życiu poczułem, że nie jestem już sie­rotą. Że mam prawdziwą matkę, której twarz mogę zobaczyć i któ­rej ciała mogę dotknąć. Słony smak moich łez zmieszał się z jej po­tem i zapachem jej ciała w najbardziej poruszającym doświadczeniu mojego trzynastoletniego życia. W tej krótkiej chwili uleciał cały ból i cierpienie, wszystkie zniewagi i upokorzenia, jakie znosiłem w cią­gu wielu lat. Pragnąłem zatrzymać wszystkie zegary świata i zacho­wać tę chwilę na zawsze. Bo choć trwała tak krótko, przyniosła mi tak prawdziwe doznanie, że nie potrafiłaby go oddać żadna gra ak­torska.

Dlatego nie będę próbował nazywać tego epizodu dramatem, thrillerem ani tragedią. Wymykał się wszystkim gatunkom.

Neelima i ja w ogóle nie rozmawiamy o tamtym poranku. To, co się stało, nigdy się już nie powtórzy. Ale oboje żyjemy ze świadomo­ścią, że nasze życie nieodwołalnie się odmieniło.

Neelima chce zerwać maskę, ale nie ma w sobie dość siły psy­chicznej, żeby to zrobić. I nie chce przyjąć mojej pomocy. Nie­uchronne przeznaczenie Królowej Tragedii coraz natarczywiej przy­pomina jej o sobie. Neelima staje się bardziej przygnębiona. Pije tak dużo, że prawie nie wie, co się wokół niej dzieje. Zwalnia kucharkę

174

i służącą. W mieszkaniu zostaję tylko ja. A potem zaczyna się przy­gotowywać do swojej roli życia.

Neelima Kumari prosi, żebym złożył w jeden stos wszystkie cza­sopisma z jej zdjęciami. Osobiście zajmuje się swoimi trofeami, usta­wiając najpierw platynowe nagrody jubileuszowe, potem złote i na końcu srebrne. Ubiera się w najdroższe sari i wkłada najpiękniejszą biżuterię. Spędza przed lustrem trzy godziny i wygląda tak pięknie, jak jeszcze nigdy dotąd. Później spuszcza w toalecie wszystkie kre­my. Idzie do apteczki i wyrzuca wszystkie preparaty upiększające. Potem odkręca słoiczek ze środkami przeciwbólowymi, które lekarz zapisał jej matce. Połyka nie wiem ile tabletek.

Wreszcie wchodzi do sypialni i wsuwa do magnetowidu kasetę z filmem „Mumtaz Mahal". Siada na łóżku i wciska przycisk odtwa­rzania na pilocie. Zaczyna się film. Neelima każe mi iść na bazar po warzywa i sadowi się wygodnie, aby czekać.

Znajduję ją tego samego dnia wieczorem po powrocie z bazaru. Wygląda jak piękna panna młoda śpiąca w łóżku. Ale nie muszę do­tykać jej zimnej skóry, żeby się przekonać, że nie żyje. W rękach trzyma nagrodę z napisem „Nagroda Państwowa dla Najlepszej Ak­torki. Przyznana Pani Neelimie Kumari za rolę w filmie «Mumtaz Mahal», 1985".

Scenę, którą widzę, można nazwać tylko szczytem dramatu.

Wpatruję się w martwe ciało Neelimy Kumari i nie wiem, co ro­bić. Jestem pewien tylko jednego - nie pójdę na policję. Całkiem możliwe, że zrzuciliby winę na mnie i aresztowali za morderstwo. Decyduję się więc na jedyne logiczne wyjście. Uciekam do chawl w Ghatkopar.

Mieszkając w chawl, co dzień się boję, że przyjedzie po mnie dżip z migającym czerwonym kogutem, ale nic takiego się nie dzieje. W gazetach też nic nie piszą o śmierci Neelimy Kumari. Tymczasem dostaję pracę w odlewni.

Znajdują jej ciało dopiero po miesiącu, tylko dlatego, że jeden z sąsiadów skarżył się na zapach. Tak więc wyłamują drzwi i wcho­dzą do domu. Ani w salonie, ani w czterech pozostałych pokojach

175

niczego nie znajdują. Potem w sypialni widzą gnijące zwłoki. Sari wygląda na nowe, biżuteria błyszczy jak nowa, ale twarz i ciało są. w takim stopniu rozkładu, że nie można rozpoznać osoby. Wywożą zwłoki w białych maseczkach na twarzach, a nagrodę wyrzucają do kosza. Tożsamość potwierdzają dopiero na podstawie kartoteki den­tystycznej. A gdy się dowiadują, kto to był, zamieszczają zdjęcie gni­jącego ciała na pierwszych stronach wszystkich gazet. „Neelima Ku­mari, słynna Królowa Tragedii, popełniła samobójstwo. Miała czter­dzieści cztery lata. Jej ciało w znacznym stopniu rozkładu znalezio­no dopiero po miesiącu".

Nazwałbym to prawdziwą tragedią.

Smita głęboko wzdycha.

Smita niechętnie wciska guzik odtwarzania.

W studiu panuje duże poruszenie. Trwa właśnie długa przerwa. Producent programu, wysoki mężczyzna z długimi włosami jak u ko­biety - albo u gwiazdy rocka - naradza się w kącie z Premem Kuma-rem. Po jego wyjściu Prem Kumar kiwa na mnie, żebym podszedł.

176

- Jaki rodzaj pytań ma pan na myśli?

-Nieważne, bo wcześniej zdradzimy panu odpowiedzi. Jeżeli mógł mi pan zaufać przy pytaniu numer dwa, jestem pewien, że za­ufa mi pan przy pytaniach numer dziesięć, jedenaście i dwanaście. To co, umowa stoi?


W studiu rozlega się sygnał programu i wyświetla się napis „BRA­WA". Prem Kumar zwraca się do publiczności.

Wśród widzów słychać stłumione okrzyki zdumienia. Ktoś mó­wi: „Mój Boże!". Inny głos dodaje: „Co za idiota!".

177

Rozlega się crescendo bębnów. Na ekranie rozbłyskuje napis „GRAJ LUB PŁAC". Publiczność wstaje z miejsc i entuzjastycznie klaszcze.

Gdy milknie muzyka, Prem Kumar odwraca się do mnie.

Piorunuję go wzrokiem. Prem Kumar uśmiecha się złośliwie. Te­raz wszystko rozumiem. To, co powiedział mi w przerwie, było chy­trą sztuczką, żeby mnie zwabić do udziału w ostatniej rundzie. Ale nie docenił mojego szczęścia. Nadal mi dopisuje.

Prem Kumar wygląda, jakby właśnie zobaczył ducha.

-Pan... pan Thomas... właśnie... wygrał dz-dziesięć milionów rupii - jąka zupełnie roztrzęsiony.

Publiczność szaleje. Wszyscy stoją i wiwatują. Niektórzy zaczyna­ją tańczyć między krzesłami.

Prem Kumar ociera pot z czoła i pociąga duży łyk lemoniady.

To, co powinno być tragedią, przerodziło się w farsę.

RŹOBGIFĘKNJS
(CZYLI WĄTEK MIŁOSNY)

J


edzenie. Niczego więcej nie widzę, nie słyszę i nie czuję na zatło­czonym i gwarnym dworcu kolejowym, gdzie stoję od dwóch go­dzin w swojej bawełnianej koszuli i dżinsach Levi. Jeżeli nie je się przez jakiś czas, głód łagodnieje i znika. Ale jeśli nie je się bardzo długo - a ja nie jadłem nic od poprzedniego popołudnia - mózg za­czyna płatać figle. Zauważam wokół siebie tylko ludzi, którzy jedzą i piją. Mój nos podąża za zapachem jedzenia jak pies, który wyczuł kość. Kręci mi się w głowie od aromatów świeżo przyrządzonych dźalebi, puri i kaczori. Zaczynam się ślinić nawet na myśl o tak pro­stej potrawie jak gotowane jajka, za którymi nigdy nie przepadałem. Kiedy jednak sięgam do kieszeni, mogę wymacać tylko jednorupio-wą monetę, która po wczorajszej stracie pięćdziesięciu tysięcy już nie wydaje mi się szczęśliwa. Oblizuję więc spieczone usta, zastana­wiając się, jak zagłuszyć głód.

Już chcę wymienić elektroniczny zegarek Casio na talerz chhole bhature, gdy mój wzrok zatrzymuje się na planszy reklamowej obok dworcowego baru. Jest na niej napisane: „M - tylko kilometr stąd". W jednej chwili wiem, gdzie zdobędę coś do jedzenia. Za darmo.

Wychodzę z dworca w Agrze i wyruszam na poszukiwanie duże­go czerwonego M. Kilka razy skręcam w złą ulicę, pytam o drogę pa­ru sklepikarzy i wreszcie odnajduję je pośrodku luksusowego rynku. Schludnie odziana obsługa u McDonalda mierzy mnie podejrzliwym spojrzeniem, ale mnie nie przegania. Nie mogą przecież wyprosić klienta w lewisach, nawet gdyby wyglądał niechlujnie. Zajmuję pozy­cję przy drewnianym pojemniku z ruchomą klapką. Kiedy nikt nie patrzy, szybko zanurzam w nim rękę i wyciągam tyle torebek z brą­zowego papieru, ile zdołam dosięgnąć. Wychodzę, korzystając przed­tem z czystej toalety, gdzie zmywam z twarzy kurz i brud.

179

Moja pierwsza próba grzebania w śmieciach okazuje się całkiem udana. Siadam na zielonej drewnianej ławce na zewnątrz i z zado­woleniem posilam się zjedzonym tylko do połowy wegetariańskim burgerem, kawałkami smażonego kurczaka, dwiema prawie pełny­mi torebkami frytek i połową kubka 7 up. Grzebanie w odpadkach to jedna z głównych technik przetrwania dzieciaka z ulicy. Znalem chłopaków, którzy żywili się resztkami pozostawionymi w klimaty­zowanych przedziałach Ekspresu Rajdhani. Inni byli uzależnieni od pizzy pepperoni z Pizza Hut i co wieczór udawało się im wydobyć z kubła przed restauracją co najmniej siedem czy osiem całych ka­wałków. Ale wszyscy byli zgodni, że najłatwiejszym sposobem na darmowe jedzenie jest wmieszanie się w ślubny orszak. Ekspertem tej metody był Salim. Trzeba tylko było ubrać się w porządne rzeczy i mieć odpowiednie obuwie. Człowiek wtapia się między gości, a potem ustawia z innymi przy bufecie. Krewni panny młodej my­ślą, że jesteś z rodziny pana młodego, a krewni pana młodego sądzą, że jesteś z rodziny panny młodej. Można wypić dziesięć albo i pięt­naście butelek napojów, najeść się do woli i skosztować przeróżnych deserów. Przy odrobinie szczęścia można nawet zdobyć kilka sztuć­ców ze stali nierdzewnej. Salim skompletował sobie prawie cały ser­wis. Ale zrezygnował z zatrudniania się na takie imprezy po pewnym weselu w Nariman Point, gdzie między rodzinami panny młodej i pana młodego doszło do strasznej kłótni, która zakończyła się bi­jatyką na pięści. Salim dostał lanie od obu stron konfliktu.

Zaspokoiwszy głód, postanawiam zbadać nieznane miasto. Idę zatłoczonymi ulicami pełnymi riksz, pieszych i krów. Podziwiam mi­sterne kratownice staroświeckich haveli, rozkoszuję się aromatami jedzenia płynącymi z ulicznych budek z kebabami i wegetariańskich dhaba, marszczę nos, czując smród dolatujący z otwartych studzie­nek ściekowych i garbarni. Czytam rozlepione na wszystkich pu­stych ścianach gigantyczne plakaty namawiające ludzi do oglądania nowych filmów i głosowania na starych polityków. Widzę starych i zasuszonych rzemieślników siedzących w zaniedbanych warszta­tach, którzy rzeźbią w marmurze kunsztowne wzory, i młodych przebojowych sprzedawców telefonów komórkowych w klimatyzo­wanych salonach. Odkrywam, że bogacze w Agrze nie różnią się ni­czym od bogaczy w Delhi i Mumbaju, którzy też mieszkają w do­mach z marmuru i pleksiglasu strzeżonych przez ochroniarzy i alar­my. Slumsy Agry też niczym nie różnią się od innych. Składają się z takich samych płatów blachy falistej udających dachy; w błocie ra-

180

zem ze świniami taplają się takie same dzieci z rozdętymi brzucha­mi, a ich matki zmywają naczynia w ściekach.

Idę krętą i zakurzoną ulicą, gdy nagle widzę przed sobą rzekę. Jest żółtozielona i mętna. Niski poziom wody wskazuje, że jeszcze nie nadeszła pora monsunowa. Silny prąd unosi na powierzchni ka­wałki drewna i plastiku. W innym miejscu pewnie zapatrzyłbym się dłużej na jej kręte koryto, poszukałbym znaku wysokiej wody, wy­ciągnął szyję, żeby zobaczyć unoszące się na powierzchni martwe ciało. Ale nie tu i nie teraz. Ponieważ mój wzrok przykuwa coś na drugim brzegu. To lśniąca biała budowla, której wielka kopuła wznosi się na kwadratowej podstawie, urozmaiconej ostrymi łukami i głębokimi galeryjkami. Z czterech stron otaczają ją przypominają­ce włócznie minarety. W blasku słońca błyszczy na tle turkusowego nieba jak księżyc z kości słoniowej. Jej piękno zapiera mi dech w piersiach.

Po chwili, która trwała nieskończoność, zaczepiam jakiegoś prze­chodnia, mężczyznę w średnim wieku niosącego pojemnik z tiffin,

- Przepraszam, może mi pan powiedzieć, co to za budynek po drugiej stronie rzeki?

Przechodzień patrzy na mnie jak na szaleńca.

-Arrey, jeżeli nie wiesz, to co robisz w Agrze? To Tadź Mahal, idioto.

Tadź Mahal. Ósmy cud świata. Słyszałem o nim, ale nigdy nie wi­działem żadnego zdjęcia. Stoję, wpatrując się jak zahipnotyzowany w mauzoleum, na które rzucają cień przepływające po niebie chmu­ry, zmieniając kolor marmurowej kopuły z bladokremowego w bar­wę ochry i alabastru. Wobec tej czystej doskonałości wszystkie moje zmartwienia - utrata pięćdziesięciu tysięcy rupii, troski, co będę jadł, gdzie będę spał, lęk przed policją - wydają się zupełnie nieistot­ne. Od razu postanawiam, że jeszcze dziś muszę zobaczyć Tadź Ma­hal. Z bliska.

Po trzydziestu minutach energicznego marszu nabrzeżem staję przed olbrzymią bramą wejściową z czerwonego piaskowca. Na du­żej białej tablicy czytam: OPŁATA ZA WSTĘP DO TADŹ MAHAL: HINDUSI 20 RUPII, CUDZOZIEMCY 20 DOLARÓW W PONIE­DZIAŁKI NIECZYNNE, W PIĄTKI WSTĘP WOLNY. Spoglądam na swoje casio z datownikiem. Piątek, 12 czerwca. Zdaje się, że mam dzisiaj szczęśliwy dzień.

Przechodzę przez wykrywacz metalu, przecinam dziedziniec z czerwonego piaskowca, mijając łukową bramę, i wyrasta przede mną Tadź Mahal w całej wspaniałości i urodzie, połyskując w popo-

181

łudniowej mgiełce. Napawam oczy widokiem ogrodu z fontannami i szerokimi alejami, tafli stawu, na której tańczy odbicie Tadź Mahal, i dopiero wtedy dostrzegam gęste tłumy. Tadź roi się od turystów, młodych i starych, bogatych i biednych, Hindusów i obcokrajow­ców. Wszędzie błyskają flesze, dziedziniec wypełnia gwar głosów, a uzbrojeni w pałki policjanci o surowych twarzach próbują przy­wracać porządek.

Po półgodzinie bezcelowej wędrówki u stóp kopuły zauważam grupkę zamożnych turystów z Zachodu obwieszonych kamerami wideo i lornetkami, którzy z uwagą słuchają starszego przewodnika. Dyskretnie się do nich przyłączam. Przewodnik pokazuje marmuro­wą kopułę i mówi ochrypłym głosem:

- Omówiłem już cechy architektoniczne piaskowcowego dzie­dzińca, Chowk-i Jilo Khana, który właśnie minęliśmy. Przybliżę te­raz państwu nieco historię Tadź Mahal.

Pewnego dnia roku 1607 książę Churram z królewskiego domu Mogołów przechadzał się po bazarze Meena w Delhi, gdy nagle uj­rzał dziewczynę, która sprzedawała jedwab i szklane paciorki w ma­łym kramiku. Tak oczarowała go jej uroda, że od razu się w niej za­kochał. Zanim jednak udało mu się wreszcie poślubić dziewczynę, minęło pięć lat. Naprawdę nazywała się Ardźuman Banu, ale książę nadał jej imię Mumtaz Mahal. Miała wówczas dziewiętnaście lat, a on dwadzieścia. Mumtaz Begum była bratanicą Nurdżahan, ina­czej Mehrunnisy, żony Dżahangira, która z kolei była bratanicą per­skiej żony Akbara, Bilgis Begum. Mumtaz i Churram wzięli ślub w roku 1612 i w ciągu osiemnastu lat urodziło się im czternaścioro dzieci. Mumtaz była nieodłączną towarzyszką męża podczas wszyst­kich podróży i wypraw wojennych, jego powierniczką i doradczy­nią. Zachęcała go do wielkodusznych i szlachetnych czynów na rzecz słabych i ubogich. Zmarła przy porodzie siódmego czerwca 1630 roku w Burnhanpur, zaledwie trzy lata po tym, jak Churram wstąpił na tron Mogołów jako cesarz Szahdżahan. Umierając, Mum­taz Mahal wymogła na cesarzu cztery przysięgi: po pierwsze, przy­rzekł jej, że wzniesie budowlę, która pięknem dorówna jej urodzie; po drugie, że nigdy więcej się nie ożeni; po trzecie, że będzie dobry dla ich dzieci; i po czwarte, że w rocznicę jej śmierci będzie odwie­dzał jej grób. Po śmierci Mumtaz cesarz popadł w tak ogromną roz­pacz, że podobno w ciągu jednej nocy osiwiał. Lecz jego miłość do żony była tak wielka, że rozkazał zbudować dla niej najpiękniejsze mauzoleum na ziemi. Budowa rozpoczęła się w roku 1631. Trwała dwadzieścia dwa lata i pracowało przy niej ponad dwadzieścia tysię-

182

cy robotników, rzemieślników i artystów z Persji, Imperium Oto-mańskiego, a nawet Europy. Rezultat ich wysiłków mają państwo przed sobą, Tadź Mahal nazwany przez Rabindranatha Tagore „łzą na policzku czasu".

Mała dziewczynka w szortach podnosi rękę.

Jako pomnik nieprzemijającej miłości Tadź Mahal odkrywa swe uroki przed każdym, kto wie, jak docenić piękno. Zobaczą państwo, że kwadratowa podstawa Tadź sama w sobie symbolizuje różne stro­ny, z jakich można podziwiać urodziwą kobietę. Brama główna jest jak welon przysłaniający kobiecą twarz, który w noc poślubną nale­ży unieść bardzo powoli i delikatnie. W świetle księżyca, którego blask odbijają kamienie półszlachetne, jakimi inkrustowany jest bia­ły marmur, mauzoleum Tadź skrzy się jak klejnot. Rankiem Tadź przybiera różową barwę, wieczorem jest mlecznobiały, a przy księ­życu złoty. Te zmiany mają podobno odzwierciedlać różne nastroje kobiety. Zaprowadzę teraz państwa do mauzoleum. Proszę zdjąć obuwie i złożyć tutaj.

183

Turyści zdejmują buty i wchodzą do głównego mauzoleum. Ja zo­staję na zewnątrz, próbując skojarzyć zmieniające się kolory kopuły ze zmiennymi nastrojami Neelimy Kumari.

Ktoś lekko klepie mnie w ramię. Odwracam się i widzę cudzo­ziemca w okularach z żoną i dwojgiem dzieci. Mężczyzna jest obła­dowany przeróżnymi gadżetami, od kamery cyfrowej po odtwarzacz minidysków.

Mam ochotę mu powiedzieć, że też nie znam miasta i przyjecha­łem dopiero dzisiaj, ale zmieniam zdanie na widok jego zaciekawio­nej miny. Naśladując poważny ton przewodnika, zaczynam opowia­dać to, co zapamiętałem.

- Tadź Mahal zbudował w 1531 roku cesarz Churram dla swojej
żony Nurdżahan zwanej też Mumtaz Begum. Poznał ją, gdy sprzeda­
wała w ogrodzie złote bransolety, i się w niej zakochał, ale ożenił się
z nią dopiero dziewiętnaście lat później. Nurdżahan walczyła u jego
boku we wszystkich bitwach i w ciągu czternastu lat urodziła mu
osiemnaścioro dzieci.

Japończyk mi przerywa.

Japończyk z zapałem kiwa głową.

- Tak, tak. Widzieliśmy bramę i ogród. Teraz widzimy grobo­
wiec. Ale gdzie dom gościnny?

Patrzę na niego, marszcząc brwi.

. - Nie mówiłem, że prawdziwe groby są pod ziemią? Dlatego ca­ły teren nad ziemią musi być domem gościnnym. W mauzoleum zo­baczą państwo grobowce Mumtaz i cesarza. Proszę koniecznie obej­rzeć pióro inkrustowane dziewięćdziesięcioma dziewięcioma kamie­niami szlachetnymi. W ścianach zobaczą państwo wyryte co trzy centymetry pięćdziesiąt imion Boga. Wszystkie wersety na ścianach

184

oznaczają to samo, bez względu na różne liternictwo. Czyż to nie wspaniałe? Kopuła ma 160 metrów wysokości, a każdy z minaretów wznosi się na wysokość siedemnastu metrów. Jeżeli spojrzeć na Tadź Mahal z różnych stron, można zobaczyć różne welony, jakie kobie­ta nosi w noc poślubną. Proszę spróbować. Byłbym zapomniał - mu­szę jeszcze państwu powiedzieć, że Tagore, nasz sławny poeta, zdo­był Nagrodę Nobla za wiersz o Tadź Mahal pod tytułem „Policzek dla Williama Wordswortha".

- Naprawdę? Och, ciekawe! Przewodnik w ogóle to nie powie­
dział. -Japończyk odwraca się do żony i mówi coś po japońsku, ter-
kocząc jak karabin maszynowy. Potem tłumaczy to na mój użytek: -
Mówię żonie to dobrze, że nie trzeba brać drogi oficjalny prze­
wodnik. Pan tak ładnie wszystko powiedział. - Rozpromienia się
w uśmiechu. - Dziękujemy bardzo. Arigato. - Kłania mi się i wsuwa
coś do ręki. Odwzajemniam ukłon. Kiedy Japończycy się oddalają,
otwieram dłoń i widzę równo złożony nowiutki banknot pięćdzie-
sięciorupiowy. Za pięć minut pracy!

Wiem już dwie rzeczy: chcę zostać w mieście Tadź Mahal i nie mam nic przeciwko temu, żeby zostać przewodnikiem.

Kiedy wreszcie opuszczam marmurową budowlę, zaczyna zapa­dać zmierzch, spowijając mauzoleum w delikatną czerwień. Muszę znaleźć jakiś kąt. Zaczepiam jakiegoś chłopca na ulicy. Jest mniej więcej w moim wieku i ma na sobie białą koszulkę, szare spodnie i niebieskie hawajskie klapki. Stoi nieruchomo, przyglądając się ja­kiejś sprzeczce na ulicy. Stukam go lekko w ramię.

- Przepraszam - mówię. Odwraca się i patrzy na mnie najżycz-
liwszymi oczyma, jakie w życiu widziałem. W tych wyrazistych
brązowych oczach wyczuwam przyjaźń, ciekawość i serdeczność. -
Przepraszam - powtarzam - ale nie znam miasta. Mógłbyś mi po­
kazać jakieś miejsce, gdzie można przenocować?

Chłopak kiwa głową i mówi:

185

chodzi, jak gdyby skradał się na palcach. Wprowadza mnie w labi­rynt wąskich uliczek i krętych alejek, skąd wynurzamy się po pięt­nastu minutach i stajemy przed okazałą rezydencją. Według napisu na mosiężnej tabliczce przy dużej metalowej furtce, dom nazywa się „Pałac Swapna". Chłopak otwiera bramę i wchodzimy. W rezyden­cji jest kręty podjazd i wielki trawnik z malowaną drewnianą ławką i fontanną. Na trawie uwijają się dwaj ogrodnicy. Na podjeździe stoi stary samochód Contessa, który poleruje ubrany w liberię szofer. Mój towarzysz jest najwyraźniej znany mieszkańcom domu, bo nikt nie próbuje go zatrzymać, gdy prowadzi mnie podjazdem do ozdob­nych drewnianych drzwi wejściowych, a potem naciska dzwonek. Otwiera nam młoda, ciemnoskóra i ładna służąca. Spogląda na mo­jego towarzysza i mówi:

- Ach, to ty, Shankar. Czemu ciągle przychodzisz? Wiesz, że Pa­
ni nie lubi, gdy się tu zjawiasz.

Shankar pokazuje na mnie.

- Lkomtbuoyb lkgkyp.

Służąca ogląda mnie od stóp do głów.

- Ach, więc Shankar przyprowadził cię jako nowego lokatora?
W dobudówce chyba już nie ma wolnych pokoi, ale spytam Panią.

- Znika w głębi domu.

W wejściu zjawia się kobieta w średnim wieku. Ma na sobie dro­gie jedwabne sari i całą masę złotej biżuterii. Jej twarz pokrywa ma­kijaż. W młodości może była piękna, ale w przeciwieństwie do Ne-elimy Kumari, jej twarz straciła dawny blask. W dodatku kobieta ma ściągnięte usta, przez co wygląda dosyć srogo. Od razu czuję do niej instynktowną niechęć.

Widok kobiety wywołuje u Shankara wyjątkowy entuzjazm.

- I dlaczego przyszedłeś z Shankarem?

Pod jej badawczym spojrzeniem zaczynam słabnąć.

186

Kiedy tylko odzywam się po angielsku, dama patrzy na mnie za­skoczona i jej surowe rysy jakby łagodnieją.

- Może przez tydzień mógłbyś nocować u Shankara. Lajwanti,
pokaż mu dom.

Na tym się kończy prowadzona w drzwiach rozmowa.

Lajwanti prowadzi mnie do dobudówki znajdującej się zaraz za rezydencją i okazuje się, że jest to północnoindyjski odpowiednik chawl. Znajduje się tu duży brukowany dziedziniec, który otaczają połączone ze sobą pokoje. W budynku musi być ich co najmniej trzydzieści. Pokój Shankara mieści się prawie w połowie wschodnie­go korytarza. Shankar otwiera drzwi i wchodzimy do środka. Jest tu tylko jedno łóżko, wbudowany almirah i przylegająca do pokoju maleńka kuchenka, tak samo jak w chawl w Ghatkopar. Toalety są wspólne i znajdują się na końcu zachodniego korytarza. Myć można się tylko pod miejskim kranem na środku dziedzińca na oczach wszystkich lokatorów. Lajwanti pokazuje swój pokój - ósmy, licząc od pokoju Shankara. A ten, który mam dostać za tydzień, znajduje się cztery pokoje w drugą stronę.

Zanim Lajwanti zdążyła wrócić do rezydencji, szybko zadaję jej pytanie:

- Przepraszam, ale kim jest ten chłopiec, Shankar? Spotkałem go
właściwie przed chwilą przed Tadź Mahal.

Lajwanti wzdycha.

- To sierota. Wszyscy bardzo go lubimy. Biedak ma coś z głową
i nie potrafi normalnie mówić, tylko gada jakieś bezsensowne rzeczy.
Cały dzień wałęsa się po mieście. Pani była tak dobra, że dała mu po­
kój za darmo i co miesiąc daje też pieniądze na jedzenie. Gdyby nie
to, już dawno zabrano by go do szpitala dla umysłowo chorych.

Jestem w szoku. Shankar wydał mi się inteligentnym chłopcem, który ma tylko kłopoty z mową. Może w ocenie Pani też się pomy­liłem. Skoro jest dobra i szczodra dla Shankara, nie może być tak su­rowa, na jaką wygląda.

187

- Proszę mi jeszcze coś powiedzieć o Pani - dodaję.

Tonem dworskiego historyka, który objaśnia genealogię cesarzo­wej, Lajwanti opowiada mi imponujący rodowód swojej pracodaw-czyni.

- Naprawdę nazywa się królowa Swapna Devi. Ale wszyscy na­
zywamy ją Panią albo Sahiba Rani. Jej ojcem był król Dżamgarh, ra­
dża Shivnath Singh z dynastii Rathore. Dziadkiem ze strony matki
był król Dhareli położonej niedaleko Agry, radża Ravi Pratap Singh,
który był pierwszym właścicielem tego haveli. W wieku dwudziestu
lat Swapna Devi wyszła za syna króla Bhadohi, Kunwara Pratapa
Singha, wywodzącego się z dynastii Gautam, i przeprowadziła się do
Benares, gdzie rodzina ma rezydencję. Niestety, młody książę zmarł
zaledwie dwa lata po ślubie. Swapna Devi nie wyszła za mąż po raz
drugi. Przez następnych dwanaście lat mieszkała w Benares. Tymcza­
sem zmarł radża Ravi Pratap Singh, pozostawiając wnuczce w spad­
ku haueli. Tak więc przeprowadziła się do Agry i mieszka tu już od
dziesięciu lat.

- A dzieci? - pytam.
Lajwanti kręci głową.

- Nie. Nie ma żadnego potomstwa, więc zajmuje się akcjami do­
broczynnymi i życiem towarzyskim. Jest prawdopodobnie najbogat­
szą kobietą w Agrze i ma bardzo dobre koneksje. Co tydzień jedzą
u niej obiad komisarz policji i sędzia okręgowy, więc nawet nie myśl,
że będziesz tu mógł mieszkać, nie płacąc czynszu. Jak nie zapłacisz
pierwszego, drugiego już cię tu nie będzie. Lepiej, żebyś od razu wie­
dział.

Tego wieczoru Shankar gotuje mi kolację i nalega, żebym spał w jego łóżku. Sam kładzie się na twardej kamiennej posadzce. Jego dobroć wzrusza mnie do łez. Shankar, tak jak ja, jest sierotą i dlate­go nawiązuje się między nami głęboka więź. Silniejsza niż przyjaźń. Ważniejsza od słów.

Tej nocy w Agrze pada deszcz.

Za siedem dni muszę zapłacić Pani czterysta rupii, więc nie tra­cąc czasu, zdobywam wiedzę potrzebną w moim nowym zawodzie. Pięćdziesiąt rupii zapewnia mi dwudniowy wstęp do Tadź Mahal, a Shankar pożycza mi dziesięć rupii na trzeci dzień. Kręcę się obok grup zachodnich turystów, słuchając mówiących po angielsku prze­wodników i starając się zapamiętać jak najwięcej faktów i liczb. Nie było to zbyt trudne między innymi dlatego, że polubiłem Tadź Ma­hal jak kieszonkowiec zatłoczony autobus. Może miałem to we

188

krwi. Możliwe, że Mumtaz Mahal była jakąś prababcią mojej matki. Albo mój ojciec pochodził z dynastii Mogołów. W każdym razie czwartego dnia wiedziałem już o Tadź Mahal wystarczająco dużo, żeby zasilić szeregi setek niezarejestrowanych przewodników w Agrze. Krążyłem przy bramie z czerwonego piaskowca i oferowa­łem swoje usługi zagranicznym turystom, którzy przychodzili zoba­czyć Tadź nawet w czerwcowym skwarze. Moimi pierwszymi „klientkami" były angielskie dziewczęta z college'u, opalone i piego­wate, które miały czeki podróżne i bardzo skąpy strój. Słuchały mnie uważnie, nie zadawały żadnych trudnych pytań, zrobiły mnó­stwo zdjęć, a na koniec wręczyły mi dziesięciofuntowy banknot. Do­piero kiedy wymieniłem banknot w kantorze, zorientowałem się, że nawet po potrąceniu trzech procent prowizji mam siedemset pięć­dziesiąt rupii. Prawie tyle, żeby zapłacić czynsz za dwa miesiące!

Po tygodniu przeprowadziłem się do osobnego pokoju, ale w cią­gu siedmiu dni spędzonych u Shankara dowiedziałem się o nim wie­lu rzeczy. Odkryłem, że jego język nie jest bezsensowną paplaniną. Na pozór słowa brzmiały niedorzecznie, jednak układały się zgod­nie z jakąś wewnętrzną logiką. Dowiedziałem się też, że ulubione je­dzenie Shankara to czapati i soczewica. Że nie cierpi bakłażanów i kapusty. Że nie interesują go zabawki. Że ma ogromne zdolności plastyczne i potrafi z pamięci narysować każdą osobę w najdrobniej­szych szczegółach. I że tak jak mnie śni mu się matka. Dwa razy sły­szałem w nocy, jak wołał przez sen: „Mamusiu, mamusiu!". Wie­działem już, że potrafi powiedzieć coś więcej niż bezsensowne syla­by, choć nie ujawnia tej zdolności.

Mieszkanie z Shankarem musiało wpłynąć na moją psychikę, bo pamiętam, że śniła mi się młoda kobieta w białym sari z dzieckiem na rękach. Wyje wiatr, rozwiewając jej kruczoczarne włosy, które za­słaniają jej twarz. Dziecko patrzy jej w oczy i słodko grucha: „Ma­ma... Mama". Matka otwiera usta, chcąc odpowiedzieć, ale z jej ust pada tylko: „Gkzewi zfć atfbzgk". Dziecko wrzeszczy i wypada z jej objęć. Budzę się i sprawdzam, czy mam jeszcze język.

W ciągu następnego roku spędzonego w Agrze zdobyłem bardzo dużo wiadomości na temat Tadź Mahal. Poznałem wiele intymnych szczegółów z życia Mumtaz Mahal, na przykład taki, że czternaste dziecko, przy którego porodzie zmarła, miało na imię Gauharar. Nauczyłem się na pamięć liczb, które wnosiły szczegółowe informa­cje na temat budowy Tadź: wiedziałem na przykład, że skarb pań­stwa dostarczył 466,55 kilograma czystego złota, które w 1631 ro-

189

ku były warte sześćset tysięcy rupii, a całkowity koszt budowy wy­niósł 41 848 826 rupii, 7 anna i 6 paisa*. Usłyszałem o kontrower­syjnej tezie, jakoby prawdziwym budowniczym Tadź Mahal był Ge-ronimo Veroneo, włoski złotnik. Poznałem legendę drugiego Tadź, mówiącą o tajemniczych podziemnych komnatach i istnieniu trze­ciego grobu. Umiałem bez końca opowiadać o sztuce pietra dura, zgodnie z którą wykonano kwiatowe wzory na ścianach Tadź, i o ogrodach wzorowanych na stylu perskich ćarbagh. Dzięki temu, że płynnie mówiłem po angielsku, od razu zyskałem znaczną prze­wagę nad innymi przewodnikami. Zagraniczni turyści tłumnie gro­madzili się wokół mnie i wkrótce przewodnik Raju zyskał sobie znaczny rozgłos. Ale nie znaczyło to, że stałem się autorytetem w dziedzinie historii Tadź Mahal. Znałem informacje, ale nie mia­łem wiedzy. Przewodnik Raju przypominał papugę, która wiernie powtarza to, co usłyszała, tak naprawdę nie rozumiejąc ani słowa.

Z czasem nauczyłem się mówić do japońskich turystów konichi-wa, doswidania do Rosjan, muchas gracias do rozdających napiwki Latynosów i siemasz do amerykańskich prowincjuszy. Zawsze jed­nak żałowałem, że nigdy nie trafił mi się klient z Australii, którego mógłbym klepnąć w plecy i powiedzieć: „Dziędbry, mogę ci zapo­dać wszystko o tym obłełdnym grabowcu!".

Dzięki turystom zacząłem też zarabiać całkiem niezłe pieniądze. Nie była to fortuna, ale wystarczało na czynsz, od czasu do czasu mogłem zjeść w McDonaldzie albo Pizza Hut i nawet odłożyć coś na czarną godzinę. Tyle że coś takiego jak „czarna godzina" traci zna­czenie dla kogoś, komu większość życia upłynęła w najczarniejszym mroku. Wobec tylu nieszczęść, które przeżyłem, i ciągłego lęku, że pewnego dnia przyjedzie po mnie dżip z migającym czerwonym ko­gutem, żeby zaaresztować mnie za morderstwo bezimiennego dako-ity albo Shantarama, albo nawet Neelimy Kumari, układanie poważ­niejszych planów na przyszłość mijało się z celem. Dlatego trakto­wałem pieniądze tak jak własne życie - jako artykuł jednorazowego użytku. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Nic dziwnego, że wkrótce zy­skałem w domu opinię osoby, którą łatwo naciągnąć.

Lokatorzy dobudówki stanowili istną zbieraninę: mieszkali tu ubodzy studenci college'ów z odległych wiosek, urzędnicy rządowi, którzy nielegalnie odnajmowali swoje służbowe mieszkania za astro-

* 12 paisa = 1 anna; 16 anna = 1 rupia.

190

nomiczne sumy, maszyniści, pracownicy pralni, ogrodnicy, kucha­rze, sprzątacze, hydraulicy, stolarze, a nawet poeta z obowiązkową brodą. Z wieloma się zaprzyjaźniłem. Mieszkając wśród nich, uświa­domiłem sobie, że historia Szahdżahana i Mumtaz Mahal nie jest je­dyną opowieścią tego sennego miasteczka.

Oficjalnym „dostawcą nowin" naszego domu była Lajwanti. Miała oczy i uszy otwarte i była świetnie zorientowana, co się dzie­je w okolicy. Wiedziała, kto bije żonę, a kto cudzołoży, kto jest pija­kiem, a kto skąpcem, kto nie płaci czynszu, a kto bierze łapówki. Mimo niewątpliwej lojalności wobec swojej pracodawczyni, bez większych oporów podzieliła się z nami smakowitymi opowieściami z dziejów pałacu. To od niej usłyszałem plotki o barwnej przeszłości Swapny Devi. Właścicielka rezydencji miała podobno gorący ro­mans z bratem swego zmarłego męża, Kunwarem Mahendrą Sin-ghiem, ale potem się z nim pokłóciła i go otruła. Mówiło się też, że z tego związku urodziła w Benares nieślubną córkę. Nikt nie wie­dział, co się stało z dzieckiem, ale nikogo to nie obchodziło.

Pewnego wieczoru przychodzi do mnie Shakil, jeden z biednych studentów mieszkających w moim domu.

Lajwanti zaprasza Shankara i mnie do swojego pokoju na kola­cję. Nie ma męża i mieszka sama, ale ma młodszą siostrę, która żyje w wiosce oddalonej o trzydzieści kilometrów od Agry. Pierwszą rze­czą, jaką zauważam po wejściu do pokoju Lajwanti, jest obsesyjny porządek. Nigdy w życiu nie widziałem czystszego pokoju. Kamien­na podłoga wyszorowana na błysk. Nie ma ani odrobiny kurzu. Łóż­ko starannie posłane, bez jednej zmarszczki na bawełnianej narzucie. Na gzymsie równiutko ustawione ozdoby. Wszędzie panuje dosko­nały porządek. Nawet kuchnia wygląda nieskazitelnie i zaczynam

191

sobie wyobrażać, że sadza w chulha nie jest czarna, ale biała. Shan-kar i ja siadamy na krzesłach, a Lajwanti na łóżku. Jest ubrana w ró­żowe sari. Wygląda na bardzo przejętą i opowiada nam, że właśnie zaczęła szukać odpowiedniego kandydata na męża dla swojej siostry, Lakshmi, która ma dziewiętnaście lat.

Shankar i ja uważnie oglądamy kandydatów. W prawie każdym zauważamy jakąś wadę. Ten wygląda za staro. Tamten ma zbyt szel­mowski uśmiech. Inny jest brzydki. Kolejnego szpeci blizna. To wy­gląda jak zdjęcie z policyjnej kartoteki. Pozostaje jedno zdjęcie. Jest na nim przystojny młodzieniec z modną fryzurą i gęstym wąsem.

Lajwanti jest zachwycona naszym wyborem.

Tego wieczoru Lajwanti podaje nam wspaniały posiłek złożony z puri, kaczori, ziemniaków, soczewicy i muttar paneer na tak czy­stych talerzach, że można się w nich przeglądać. Czuję wyrzuty su­mienia, że jem z tak nieskazitelnych naczyń, i boję się, że mogę je porysować. Nie mogę się powstrzymać i pytam:

192

- Lajwanti, czemu u ciebie jest tak czysto? Masz służącą?
Cieszy się, że zwróciłem na to uwagę.

Shankar też się zgadza, że nie ma nikogo wspanialszego od Laj­wanti.

- Gkzewi hwyrwjof - mówi z radosnym uśmiechem.

Moi dzisiejsi klienci to czterech bogatych studentów z Delhi. Za­chowują się hałaśliwie, są ubrani w markowe dżinsy i noszą impor­towane okulary przeciwsłoneczne. Wyrażają się o Tadź Mahal lekce­ważąco, bez przerwy sobie dokuczają i opowiadają wulgarne dowci­py. Pod koniec zwiedzania nie tylko wręczają mi zapłatę, ale i słony napiwek. Potem zapraszają mnie, żebym pojechał z nimi do miasta w ich minivanie z szoferem.

- Raju, chodź z nami, zabawisz się jak nigdy w życiu - namawia­
ją. Z początku się wykręcam, ale są tak uparci, a ja tak wdzięczny za
hojny bakszysz, że nie mogę odmówić. Wskakuję do samochodu.

Najpierw jedziemy do hotelu Palące. Nigdy jeszcze nie byłem w pięciogwiazdkowym hotelu. Siedzę w klimatyzowanej restauracji i z zachwytem oglądam lśniące żyrandole rzucające przyćmione światło, kelnerów w liberiach, elegancko ubraną klientelę emanują­cą bogactwem i wpływami, i słucham dyskretnej muzyki instrumen­talnej. Pewni siebie mężczyźni rozmawiają przyciszonymi głosami, kobiety wyglądają jak delikatne lalki. Jedzenie jest bardzo apetycz­ne. Jeden z chłopaków podaje mi menu.

- Masz, Raju. Zamów, na co tylko masz ochotę.

Zaglądam do menu i na widok cen prawie się krztuszę. Porcja kurczaka w sosie pomidorowo-śmietanowym kosztuje sześćset rupii! W budce niedaleko domu mogę kupić to samo za pięćdziesiąt pięć

193

rupii. Ale zdaję sobie sprawę, że tu nie płaci się tylko za jedzenie, ale i za atmosferę. Chłopcy zamawiają prawie wszystko z karty oraz dwie butelki szkockiej whisky.

Ta rozrzutność wzbudza we mnie niepokój. W Mumbaju bez za­proszenia wchodziliśmy z Salimem na wesela bogaczy, żeby najeść się za darmo, ale nigdy nie zazdrościliśmy im bogactwa. Kiedy jed-nak widzę, jak zamożni chłopcy z college'u bez zmrużenia oka wy­dają tyle pieniędzy, ogarnia mnie zupełnie nieznane poczucie niższo­ści. Kontrast między ich życiem a moją nędzą zaczyna mi sprawiać przejmujący ból. Nic dziwnego, że głód łagodnieje i znika, chociaż na talerzu przede mną piętrzą się różne smakołyki. Uświadamiam sobie, że się zmieniłem. I zaczynam się zastanawiać, jak to jest nie mieć już żadnych pragnień, bo wszystkie się już zaspokoiło, zdusiło pieniędzmi, zanim się w ogóle narodziły. Czy można pragnąć życia bez pragnień? I czy niedostatek pragnień jest lepszy niż prawdziwy niedostatek? Rozmyślam nad tymi pytaniami, ale nie znajduję żad­nych zadowalających odpowiedzi.

Kiedy chłopcy zjedli już dosyć i wypili dość whisky, znów zapra­szają mnie do samochodu.

peryferii Agry. Wreszcie wjeżdżamy do dziwnego osiedla niedaleko Autostrady Narodowej, które nazywa się Basai Mohalla. Przed wjaz­dem stoi tablica, na której jest napisane: „Wchodzisz do Dzielnicy Czerwonych Latarni na własne ryzyko. Zawsze pamiętaj o prezer­watywie. Zapobiegaj AIDS, chroń życie". Nie rozumiem tych czer­wonych latarni w nazwie dzielnicy. Na ulicach nie widzę żadnych czerwonych latarni. Wzdłuż drogi stoi kilkanaście samochodów. Wałęsa się kilkoro bosych dzieci - ani śladu matek. W wieczornej ci­szy słychać daleką muzykę i dźwięk dzwoneczków na kostkach tan­cerek. Na horyzoncie widzę połyskującą w złotym księżycowym bla­sku kopułę i minarety Tadź Mahal. Przy księżycu i marmurowym mauzoleum nawet ta brudna enklawa parterowych i piętrowych chałup wydaje się przysypana odrobiną złotego pyłu.

Studenci wysiadają z auta i ruszają w stronę kilku małych budyn­ków. Waham się, ale ciągną mnie ze sobą. Dopiero teraz zauważam, że w okolicy kręci się pełno ludzi. Przed domami snują się, żując li­ście betelu, paskudni mężczyźni ubrani w kurty i pyjamy. Na scho­dach siedzą dziewczyny w różnym wieku ubrane tylko w halki i bluzki, mają na sobie mnóstwo biżuterii i mocny makijaż. Niektó-

194

re rzucają nam kuszące spojrzenia i pokazują obsceniczne gesty. Już rozumiem, co to jest dzielnica czerwonych latarni. To miejsce, gdzie pracują prostytutki. Słyszałem o Falkland Road w Mumbaju i G B Road w Delhi, ale nigdy nie byłem w dzielnicy czerwonych latarni. I nawet nie wiedziałem, że w Agrze też jest taka. Rzeczywiście ten wieczór przynosi mi nowe doświadczenia.

Chłopcy wchodzą do dużego piętrowego domu, który wydaje się mniej zaniedbany od innych, i oglądają się, żeby sprawdzić, czy za nimi idę. Jesteśmy w holu, z którego odchodzą wąskie korytarze prowadzące do małych pokoi.

Wita nas jakiś mężczyzna. Jest młody, ma poznaczoną bliznami twarz i chytre oczy.

- Witamy panów, trafiliście we właściwe miejsce. Mamy najlep­
sze i najmłodsze dziewczęta w Agrze - mówi.

Chłopcy podchodzą bliżej, żeby ustalić cenę. Plik banknotów zmienia właściciela.

- Za ciebie też płacimy, Raju. Zabaw się na nasz koszt - mówią,
a potem każdy znika w pokoiku z dziewczyną. Zostaję w holu sam.
Zbliża się do mnie stara kobieta żująca paan i dokądś mnie zabiera.
Idę za nią po schodach. Kobieta zatrzymuje się pod zielonymi drew­
nianymi drzwiami i każe mi wejść. Potem ciężkim krokiem człapie
z powrotem na dół.

Nie mogę się zdecydować, czy wejść do pokoju, czy wrócić do sa­mochodu. Jedna część mózgu każe mi stąd natychmiast wyjść. Ale druga, powodowana szaleńczą ciekawością, nalega, żebym został. W filmach bohaterka prostytutka zawsze okazywała się poczciwą dziewczyną, którą zmuszono do uprawiania tego zawodu wbrew jej woli. Na końcu filmu prostytutka prawie zawsze popełnia samobój­stwo, zażywając truciznę. Ciekawe, czy celowo zostałem sprowadzo­ny do tego burdelu. Czy za drzwiami czeka na mnie bohaterka. Czy ja mam być bohaterem, który ją uratuje. I czy uda mi się zmienić za­kończenie i zapobiec jej śmierci.

Otwieram drzwi i wchodzę.

Pośrodku małego pokoju stoi łóżko. Reszty jakoś w ogóle nie za­uważam. Mój wzrok przykuwa siedząca na łóżku dziewczyna ubra­na w jaskraworóżowe sari. Jest ciemnoskóra i piękna. Ma śliczne oczy podkreślone kredką, ponętne umalowane usta i długie czarne włosy z "wpiętymi w nie pachnącymi białymi kwiatami. Nosi ostry makijaż, a jej ręce i szyja są przystrojone biżuterią.

- Witaj - mówi. - Chodź, usiądź przy mnie na łóżku. - Słowa
płyną z jej ust jak melodyjne nuty z fortepianu.

195

Podchodzę z ociąganiem. Dziewczyna wyczuwa moje wahanie i uśmiecha się do mnie.

- Nie bój się. Nie gryzę.

Siadam obok niej. Zauważam, że prześcieradło jest dość brudne i ma dziwne plamy.

-Jak dalej? Nie masz nazwiska? Chichocze.

- Sahib, nie przyszedłeś do biura matrymonialnego, tylko do
burdelu. Prostytutki nie mają nazwisk. Tak jak koty i psy, nosimy tyl­
ko imiona. Nita, Rita, Asha, Champa, Meena, Leena, do wyboru.
- Mówi rzeczowym tonem, bez cienia żalu czy rozgoryczenia.

- Ach, więc jesteś prostytutką.
Znów wybucha śmiechem.

Znów wybucha głuchym, nieszczerym śmiechem.

- Posłuchaj, to jest mój zawód, nie hobby. Zarabiam tyle, że ja
i moja cała rodzina mamy co jeść. Gdybym tego nie robiła, moja ro­
dzina umarłaby z głodu już dawno temu. My, prostytutki, wiemy
dużo o AIDS. Ale chyba lepiej zachorować i umrzeć jutro, niż dzisiaj

196

umrzeć z głodu, nie sądzisz? To co, będziesz mnie przepytywał czy zamierzasz coś zrobić? Nie miej mi później za złe, jeżeli skończy się twój czas i Shyam przyśle mi następnego klienta. Cieszę się dużym powodzeniem.

-Arrey, przyszedłeś się pieprzyć czy gadać? Przypominasz mi te­go firanga, reportera, który przyszedł do mnie z kamerą i magneto­fonem. Mówił, że go nie interesuję, bo zbiera jakieś materiały. Ale kiedy tylko zdjęłam choli, zapomniał o wszystkich materiałach. Na magnetofonie miał pewnie potem tylko nagrane swoje jęki i stęka­nia. Zobaczymy, czy też taki jesteś.

Jednym ruchem rozpina bluzkę. Pod spodem nie ma stanika. Mo­im oczom ukazują się jędrne piersi przypominające dwie kopuły brą­zowego Tadź Mahal. Są doskonale krągłe i gładkie, a ich koniuszki sterczą jak najwspanialsze wieżyczki. Czuję suchość w ustach. Mój oddech staje się szybki i płytki. Serce zaczyna mi tłuc o żebra. Dłoń Nity zsuwa się po moim brzuchu i natrafia na twardość. Dziewczy­na wybucha śmiechem.

- Wszyscy jesteście tacy sami. Wystarczy wam popatrzeć na ko­
biece cycki i wszystkie zasady diabli biorą. Chodź. - Kiedy przycią­
ga mnie do siebie, przeżywam chwilę prawdziwego, czystego unie­
sienia. Przez moje ciało przebiega prąd elektryczny, ale zamiast mnie
porazić, sprawia mi niezwykłą przyjemność. Drżę z rozkoszy.

Potem, gdy leżymy obok siebie pod skrzypiącym wentylatorem na brudnym prześcieradle, na którym i ja pozostawiłem swoją pla­mę, wdycham zapach kwiatów w kruczoczarnych włosach Nity i ca­łuję ją nieporadnie.

- Czemu nie powiedziałeś, że to twój pierwszy raz? - pyta. - By­
łabym delikatniejsza. Ale musisz iść. Twój czas już minął. - Raptow­
nie wstaje z łóżka i zaczyna zbierać swoje rzeczy.

Jej nagła szorstkość wytrąca mnie z równowagi. Jeszcze pięć mi­nut temu byłem jej kochankiem, a teraz stałem się tylko klientem, którego wizyta właśnie dobiegła końca. Uświadamiam sobie, że tam­ta chwila rzeczywiście minęła. Magia przepadła bez śladu. Nie zaśle­pia mnie już żądza i dopiero teraz widzę, jak pokój naprawdę wyglą­da. Na stoliku stoi staroświecki magnetofon kasetowy podłączony do gniazdka brzydkim czarnym kablem. Z pokrytych grzybem ścian płatami łuszczy się farba. Na oknie wisi wystrzępiona i spłowiała

197

czerwona zasłona. Prześcieradło jest poplamione, a w materacu są dziury. Wszystko mnie swędzi, pewnie od roztoczy w pościeli. W pokoju czuć stęchlizną. Wszystko wydaje się nieświeże i obskur­ne. Leżąc w brudnym łóżku, czuję się nieczysty. Też wstaję i po­śpiesznie się ubieram.

- A mój napiwek? - pyta dziewczyna, wkładając bluzkę.
Wyciągam z portfela pięćdziesięciorupiowy banknot i jej podaję.

Nita z wdzięcznością wsuwa go za bluzkę.

- Podobało ci się? Przyjdziesz jeszcze? - pyta.
Nie odpowiadam i szybko wychodzę.

Dopiero później, siedząc w samochodzie zmierzającym do mia­sta, zastanawiam się nad jej pytaniami. Czy mi się podobało? Tak. Czy przyjdę jeszcze? Tak. W moim sercu rodzi się jakieś zagadkowe nowe uczucie, od którego kręci mi się w głowie. Czy to miłość? - pytam sam siebie. Nie znam odpowiedzi, ale wiem jedno: wszedłem do dzielnicy czerwonych latarni na własne ryzyko. Spotkałem dziwkę, pierwszy raz uprawiałem seks. I spotkało mnie coś dziwnego.

W mieście ogłoszono alarm w związku z panującą wścieklizną. Wiele dzieci zmarło po tym, jak pogryzły je zarażone psy. Wydział zdrowia radzi wszystkim obywatelom zachować nadzwyczajną czuj­ność i podjąć działania zapobiegawcze. Ostrzegam Shankara:

- Bądź ostrożny, kiedy wychodzisz do miasta. Nie podchodź do
żadnych psów. Zrozumiano?

Shankar kiwa głową.

Dziś przychodzi kolej na szewca, Bihariego. Tylko on dotąd nie zwrócił się do mnie z prośbą o pieniądze.

- Raju, mój syn Nanhey jest bardzo chory i doktor Aggarwal
przyjął go do swojej prywatnej kliniki. Doktór mówi, że muszę pil­
nie kupić lekarstwa, które kosztują bardzo dużo pieniędzy. Udało mi
się uzbierać czterysta rupii. Mógłbyś mi trochę pożyczyć? Błagam.

Daję mu dwieście rupii, wiedząc, że już ich nigdy nie odzyskam. Mimo to Bihari nie może kupić wszystkich potrzebnych lekarstw. Dwa dni później sześcioletni Nanhey umiera w klinice.

Tego samego dnia wieczorem Bihari wraca do domu z ciałem sy­na przykrytym białym całunem. Widać, że jest pijany i się zatacza. Kładzie ciało syna pośrodku brukowanego dziedzińca obok miej­skiego kranu i wywołuje wszystkich z pokoi. Potem wygłasza bełko­tliwy monolog pełen inwektyw. Nie ubliża nikomu w szczególności, a jednak obraża wszystkich. Obrzuca obelgami bogaczy, którzy

198

mieszkają w pałacach i nie lubią obsługujących ich biedaków. Obra­ża zarozumiałych lekarzy, którzy zdzierają skórę ze swoich pacjen­tów Obraża rząd, który składa puste obietnice. Obraża nas wszyst­kich za to, że jesteśmy biernymi widzami. Lży własne dzieci za to, że się urodziły. Lży samego siebie za to, że jeszcze żyje. Lży Boga za to, że stworzył niesprawiedliwy świat. Obraża świat, Tadź Mahal, cesa­rza Szahdżahana. Nie oszczędza nawet żarówki wiszącej przed do­mem, która kiedyś poraziła Nanheya, nie oszczędza też miejskiego kranu na dziedzińcu.

- Ty zardzewiała ruro, kiedy byłaś potrzebna, poskąpiłaś nam
kropli wody, ale pozwoliłaś mojemu synowi bawić się tu przez dwie
godziny, aż dostał zapalenia płuc. Oby cię stąd wyrwali, oby cię rdza
przeżarła w piekle! - klnie i kopie kran. Po trwających półtorej go­
dziny wrzaskach i złorzeczeniach Bihari pada na ziemię i zaczyna
szlochać. Trzyma w ramionach martwego syna i płacze, dopóki star­
cza mu łez i głosu.

Leżę w łóżku w swoim pokoju i rozmyślam nad niesprawiedliwo­ściami życia. Oczyma wyobraźni widzę Nanheya bawiącego się w naszym domu. Chcę zapłakać, ale łzy nie chcą mi płynąć z oczu. Widziałem zbyt wiele śmierci. Tak więc naciągam na głowę białe wy-krochmalone prześcieradło i zasypiam. Śni mi się Tadź Mahal w szczególnym odcieniu brązu. Z dwiema kopułami o najcudow­niejszym kształcie.

Odwiedzam Nitę po tygodniu. Tym razem sam muszę zapłacić całą stawkę Shyamowi, jej sutenerowi. Trzysta rupii. Leżę w jej brudnym łóżku, kocham się z nią i słucham jej nieprzyzwoitych opowieści.

-Tak. Uwielbiam sypiać z nieznajomymi. Na przykład z tobą. Zarabiam dość pieniędzy, żeby utrzymać rodzinę. I co tydzień mogę zobaczyć w kinie nowy film. Czego więcej może chcieć dziewczyna?

Patrzę w jej sarnie oczy i wiem, że kłamie. Jest aktorką, która gra swoją rolę. Tylko że nie zdobędzie żadnych nagród jak Neelima Ku-mari.

Im większą zagadką staje się dla mnie Nita, tym bardziej pragnę ją lepiej poznać. Wzbudza we mnie głód, jakiego dotąd jeszcze nie czułem. Posiadłem jej ciało, ale teraz chciałem posiąść jej myśli. Tak

199

więc zacząłem ją odwiedzać w poniedziałki, kiedy Tadź Mahal jest zamknięty. Po czterech czy pięciu wizytach w końcu udaje mi się przełamać jej linię obrony.

Mówi, że pochodzi z plemienia Bedia z okręgu Bhind w Madhja Pradeś. Jej rodzice żyją, ma brata i siostrę, która szczęśliwie wyszła za mąż. W jej społeczności panuje zwyczaj, że jedna dziewczyna z każdej rodziny zostaje prostytutką zwaną Bedni. Dziewczyna zara­bia pieniądze dla rodziny, a mężczyźni spędzają czas na piciu alko­holu i grze w karty.

- Dlatego narodziny dziewczynki to u nas okazja do świętowa­
nia, a nie powód do smutku. To chłopak jest ciężarem. Bedni z mo­
jej wioski znajdziesz w domach publicznych, zajazdach dla kierow­
ców ciężarówek, hotelach i przydrożnych restauracjach. Wszystkie
sprzedają ciało za pieniądze.

- Ale czemu matka wybrała ciebie? Mogła wybrać twoją siostrę.
Nita śmieje się posępnie.

Nita rozkłada ręce.

Tego dnia nie przyjmuje mojego napiwku.

Rozmyślam później nad rozmową z Nitą i zastanawiam się, dla­czego skłamałem. Przecież nie chciałem, żeby znalazła innego księ­cia. Nie zdając sobie z tego sprawy, zakochałem się w niej.

200

Do tej chwili moje wyobrażenia o miłości opierały się wyłącznie na tym, co widziałem w filmach hindi, gdzie bohater i bohaterka patrzą sobie w oczy i wzdychają, jakaś chemia sprawia, że ich serca zaczyna­ją szybciej bić, a struny głosowe drżą i w chwilę później śpiewają pio­senki w szwajcarskich wioskach i amerykańskich centrach handlo­wych. Wydawało mi się, że ujrzałem oślepiający błysk miłości, gdy spotkałem w pociągu dziewczynę w niebieskim salwar katneez. Ale prawdziwa miłość odnalazła mnie dopiero zimą w Agrze. I znów so­bie pomyślałem, że kino ma się nijak do rzeczywistości. Miłość wcale nie atakuje znienacka. Skrada się powoli, a potem przewraca ci życie do góry nogami. Wypełnia jawę i przejmuje władzę nad snami. Zaczy­nasz unosić się w powietrzu i widzieć życie w cudownych nowych bar­wach. Ale miłość przynosi też słodkie cierpienie, rozkoszną torturę. Moje życie składało się teraz z gorączkowych spotkań z Nitą i długiej tęsknoty za nią. Nita zjawiała się w najdziwniejszych miejscach i w naj­dziwniejszych chwilach. Wyobrażałem sobie jej piękną twarz nawet wtedy, gdy robiłem wykład wysuszonemu osiemdziesięcioletniemu tu­ryście. Czułem zapach jej włosów, siedząc w toalecie. Dostawałem gę­siej skórki, myśląc o tym, jak się kochamy, kiedy kupowałem na baza­rze ziemniaki i pomidory. I w głębi serca wiedziałem, że to ona jest moją księżniczką. Miałem tylko jedno gorące pragnienie - aby się z nią ożenić. I dręczyła mnie niepewność, czy ona się zgodzi.

Przed naszym domem zatrzymuje się dżip z migającym czerwo­nym kogutem. Wysiadają z niego inspektor i dwaj policjanci. Serce we mnie zamiera. W brzuchu zaciska się lodowaty supeł strachu. Moje zbrodnie w końcu mnie dogoniły. Tak wygląda całe moje ży­cie. Kiedy zaczynam nad wszystkim panować, los wyrywa mi dywan spod stóp. A więc należy się spodziewać, że gdy właśnie odnalazłem prawdziwą miłość, wsadzą mnie do więzienia, gdzie jak cesarz Szah-dżahan będę tkwił w zamknięciu, usychając z tęsknoty za Nitą, mo­ją Mumtaz Mahal.

Inspektor wyciąga z dżipa megafon, żeby do nas przemówić. Czekam na komunikat: „Niech Ram Mohammad Thomas vel Raju Sharma wyjdzie z domu z podniesionymi rękami". Ale inspektor mówi:

- Niech wszyscy mieszkańcy wyjdą na zewnątrz. Dokonano na­padu na Bank Agry i mamy powody przypuszczać, że złodziej jest w tym domu. Muszę przeprowadzić rewizję.

Słysząc to, czuję, jakby ogromny ciężar spadł mi z serca. Jestem tak szczęśliwy, że mam ochotę uściskać inspektora.

201

Policjanci wchodzą do wszystkich pokoi po kolei i dokładnie wszystko przeszukują. Gdy dochodzą do mojego pokoju, pytają mnie o nazwisko, wiek, zawód i czy nie widziałem jakichś podejrza­nych osób kręcących się w okolicy. Nie zdradzam, że jestem niele­galnym przewodnikiem. Mówię, że studiuję na uniwersytecie i do­piero się wprowadziłem. To im wystarcza. Patrzą pod łóżko, zaglą­dają do kuchni, opukują garnki, przewracają materac, a potem idą do następnego pokoju. Do policjantów dołącza inspektor.

Są teraz u Shankara.

Natychmiast interweniuję.

W ciągu następnych trzech godzin przeszukują wszystkie trzy­dzieści pokoi i wreszcie znajdują gotówkę ukrytą w pokoju Najmie-go, brodatego poety, który twierdził, że jest autorem piosenek dla Bollywood. Wszyscy jesteśmy zdumieni, że nasz młody poeta dora­bia sobie, napadając na banki. To tylko świadczy o tym, że pozory mylą. Zresztą nie mogę narzekać. Wszyscy wallah w domu dopiero byliby zbulwersowani, gdyby poznali moją burzliwą przeszłość!

Odwiedza mnie Lajwanti i przynosi świeże, kruche laddu z pobliskiej świątyni Durgi. Jest bardzo przejęta.

202

mond i trochę złotej biżuterii. Zresztą i tak zamierzałam to wszyst­ko dać Lakshmi.

Jestem zbulwersowany.

Wciąż spotykam się z Nitą, ale atmosfera burdelu mnie przytła­cza. I nie cierpię transakcji z tym alfonsem Shyamem o rozbieganych oczach. Dlatego z inicjatywy Nity zaczynamy się widywać gdzie in­dziej. W piątki Nita chodzi do kina. Idę razem z nią. Uwielbia pop­corn. Kupuję jej wielką porcję i siadamy w ostatnim rzędzie ob­skurnego i ciemnego kina Akash. Nita je popcorn i chichocze, gdy wsuwam dłoń pod cienki muślin i dotykam jej miękkich piersi. Po filmie wychodzę rozgorączkowany i czerwony, nie mając pojęcia, czy oglądałem dramat rodzinny, komedię czy thriller. Bo nie widzę niczego i nikogo poza Nitą. Mam nadzieję, że nasza historia powo­li, ale nieuchronnie przerodzi się w epicki romans.

Do mojego pokoju wchodzi z płaczem Shankar.

- Co się stało? - pytam.

Pokazuje na swoje kolano. Jest posiniaczone i rozcięte. Ten wi­dok od razu mnie niepokoi.

Chcę, żeby choć tym razem powiedział coś sensownego.

- Przykro mi, ale nie rozumiem. Może wyjdziemy i pokażesz mi,
jak się skaleczyłeś?

Shankar wyprowadza mnie z domu i wskazuje miejsce, gdzie bru­kowany dziedziniec wychodzi na główną ulicę. Na rogu jest niski murek, po którym bez przerwy skaczą dzieci.

- Rfatfnt obdk Inw? Op ijfb pdmstę - mówi Shankar i znów po­
kazuje na kolano.

Podążam wzrokiem w stronę, którą wskazał palcem, i ze zrozu­mieniem kiwam głową. Domyślam się, że obtarł sobie kolano, ze­skakując z murku.

203

- Chodź, Lajwanti ma w pokoju apteczkę. Powiem jej, żeby ci opatrzyła ranę.

Nie zauważam małego parchatego psa w czarne ciapki, który stoi na dziedzińcu pod murkiem i dyszy, a z jego białych ostrych zębów kapie ślina.

Rozpoczął się nowy rok, przynosząc nam nowe nadzieje i marzenia. Oboje z Nitą skończyliśmy osiemnaście lat - wiek, w którym można już zawrzeć małżeństwo. Pierwszy raz zaczynam myśleć o przyszłości i wierzyć, że w ogóle jakaś przyszłość mnie czeka. Z Nitą. Przestaję po­życzać pieniądze sąsiadom z domu. Teraz każdy grosz się liczy.

Dziś jest piątek i pełnia księżyca - naprawdę bardzo rzadkie po­łączenie. Namawiam Nitę, żeby zamiast do kina iść dzisiaj do Tadź Mahal. Późnym wieczorem siadamy na marmurowym cokole i cze­kamy, aż księżyc wychynie zza strumieni fontann i rzędów ciemno­zielonych cyprysów. Najpierw między wysokimi drzewami z prawej przebija skrawek srebra, gdy księżyc przedziera się przez barierę ni­skich budynków i liści, aż wreszcie majestatycznie wypływa na nie­bo. Zasłona nocy opada i Tadź Mahal ukazuje się nam w pełnym blasku. Nita i ja siedzimy oniemiali z zachwytu. Tadź wygląda jak obraz prosto z raju, jak srebrzysta zjawa, która wynurzyła się z Ja-muny. Trzymamy się za ręce, nie zwracając uwagi na hordy turystów, którzy zapłacili po pięćdziesiąt dolarów za przywilej oglądania Tadź Mahal w świetle pełni księżyca.

Patrzę na Tadź, a potem na Nitę. Jałowa doskonałość grobowca blednie przy nieskazitelnym pięknie jej twarzy. Z oczu zaczynają mi piynąć Izy i nagie cala miłość, którą tłamsilem w sobie przez osiem­naście długich lat, wybucha z nieokiełznaną siłą. Mam wrażenie, jakby pękła we mnie jakaś tama, i pierwszy raz doświadczam tego, co cesarz Szahdżahan musiał czuć do Mumtaz Mahal.

To chwila, na którą czekałem całe życie, i dobrze się do niej przy­gotowywałem. Najmi, brodaty poeta, zanim zabrali go do więzienia, zostawił mi tomik poezji urdu, z którego nauczyłem się na pamięć kilku romantycznych wierszy. W przypływie natchnienia Najmi uło­żył nawet dla mnie oryginalny gazal na cześć Nity, który brzmiał mniej więcej tak:

Piękność twa jak eliksir Uśmierza sieroce męki. Umrę z rozpaczy i w grobie zapłaczę, Gdy mi odmówisz swej ręki.

204

Przypominam sobie też wiele nieśmiertelnych dialogów ze słyn­nych celuloidowych opowieści miłosnych. Ale siedząc obok Nity przed Tadź Mahal, porzucam świat poezji i filmu. Zaglądam jej w oczy i pytam po prostu:

- Kochasz mnie?

A ona odpowiada tylko jednym słowem:

-Tak.

To słowo ma dla mnie więcej znaczenia niż wszystkie tomiki po­ezji i wszystkie przewodniki o Agrze. I kiedy je słyszę, moje serce ma ochotę tańczyć z radości. Moja miłość odrywa się od ziemi, dostaje skrzydeł i mknie w niebo jak latawiec. Pierwszy raz spoglądam na Tadź Mahal jak na dom, a nie bezosobowy grobowiec. Księżyc staje się naszym własnym satelitą, który świeci tylko dla nas, a my skąpa­ni w jego niebiańskim blasku czujemy się jak w raju, gdzie nie ma miejsca dla nikogo innego.

Do mojego pokoju wbiega Shankar.

- Zekań ntsugk. Hwyrwjof lęwztb - oznajmia i prowadzi mnie
do pokoju Lajwanti.

Lajwanti płacze na łóżku. Jej łzy, które kapią jak perły na nieska-zitelnie gładką narzutę, zostawiając na niej ciemne plamy, wydają się zupełnie nie pasować do spartańskiego porządku panującego w po­koju.

- Jakie? Odwołać ślub siostry?
W jej oczach błyska gniew.

- Nie. Tego nigdy nie zrobię. Może będę musiała zrobić to samo,
co nasz poeta Najmi. Ukraść pieniądze.

Podskakuję na krześle.

205

z lewej wisi duży obraz w ramach. Za nim jest otwór, w którym jest wmurowany stalowy sejf. Kluczyki Swapna chowa pod materacem, w lewym rogu. Kiedyś potajemnie przyglądałam się, jak otwiera sejf. Było tam mnóstwo pieniędzy i biżuterii. Nie chcę kraść pieniędzy, bo zaraz by to wykryła, ale myślę, że uda mi się zabrać jakiś naszyj­nik. Tyle ich ma, że nawet nie zauważy. Co o tym sądzisz?

W rozpaczy wyjmuję moją starą zaufaną monetę.

Podrzucam monetę. Wypada orzeł. Lajwanti wzdycha.

- Wygląda na to, że nawet los jest przeciwko mnie. Dobrze, po­
jadę do swojej wioski i spróbuję zdobyć jakieś pieniądze od naczel­
nika, który mnie zna. Zapomnij o tej rozmowie.

Trzy dni później Lajwanti zamyka swój pokój na klucz, bierze ty­dzień wolnego i wyjeżdża do swojej wsi.

- Chcę, żebyś przestała pracować jako prostytutka - mówię do
Nity.

Nita się zgadza,

Jeszcze tego samego wieczoru rozmawiam z sutenerem.

- Posłuchaj, Shyam, kocham Nitę i chcę się z nią ożenić. Nie bę­
dzie już pracowała w burdelu.

Shyam patrzy na mnie, jak gdybym był robakiem.

- Ach tak, więc to ty wbijasz jej do głowy te głupie pomysły. Słu­
chaj, gnojku, nikt nie ma prawa zabronić Nicie pracować. Tylko ja
mogę to zrobić. A ja nie chcę, żeby przestała pracować. To kura zno­
sząca złote jajka. I chcę je zbierać jeszcze bardzo długo.

206

-Powiedzmy,., czterysta tysięcy rupii. Dasz mi tyle pieniędzy? - Śmieje się i każe mi odejść.

W domu liczę swoje oszczędności. Ich suma wynosi czterysta osiemdziesiąt rupii. Czyli brakuje mi tylko trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy pięćset dwadzieścia.

Jestem tak zły na sutenera, że mam ochotę go udusić.

Jestem zaskoczony.

Pod dom przyjeżdża dżip z migającym czerwonym kogutem. Wy­sypują się z niego policjanci. Tym razem dowodzi nimi inny inspek­tor. Znów wszyscy mamy wyjść z pokoi.

- Słuchajcie, łobuzy, zdarzyło się coś bardzo poważnego. Z domu
Swapny Devi skradziono bardzo cenny szmaragdowy naszyjnik.
Mam uzasadnione podejrzenia, że złodziej jest wśród was, sukinsy­
ny. Dlatego daję wam szansę, żebyście się sami przyznali, bo inaczej
jeśli złapię złodzieja, sprawię mu tęgie lanie.

Od razu martwię się o Lajwanti, ale gdy widzę jej zamknięty po­kój i przypominam sobie, że wyjechała do swojej wioski, oddycham z ulgą. To dobrze, że porzuciła niedorzeczny plan kradzieży naszyj­nika. Myślała, że Swapna Devi nie zauważy straty, a policja przyje­chała błyskawicznie.

Przesłuchują nas jednego po drugim. Kiedy przychodzi kolej Shankara, rozgrywa się taka sama scena jak poprzednio.

207

Tym razem policja odjeżdża z kwitkiem. Bez naszyjnika i bez po­dejrzanego.

Tego samego wieczoru oboje Tadź Mahal zdycha mały parchaty pies w czarne ciapki. Nikt nie zwraca na ten fakt uwagi.

Następnego dnia wraca Lajwanti i natychmiast zostaje areszto­wana. Spocony policjant wyciąga ją z pokoju i wlecze do dżipa z mi­gającym czerwonym kogutem. Lajwanti szlocha w rozpaczy.

Bezradnie przyglądam się temu widowisku. Stoi obok mnie Ab-dul, ogrodnik w Pałacu Swapna.

- Abdul, dlaczego policja zabiera Lajwanti? Dlaczego Sahiba Rani
czegoś nie zrobi? Przecież Lajwanti to najlepsza służąca, jaką miała.

Abdul uśmiecha się szeroko.

- To właśnie Pani wezwała policję i kazała aresztować Lajwanti.
-Jak to?

- Lajwanti ukradła naszyjnik z jej sejfu. Policja przeszukała jej
dom w wiosce i dzisiaj go znalazła.

-Skąd Swapna Devi wiedziała, że to Lajwanti? Nawet nie było jej tu w dniu kradzieży.

- Bo Lajwanti zostawiła bardzo widoczny ślad. Widzisz, nie po­
jechała od razu do swojej wioski. Została w Agrze i czekała na oka­
zję* żeby się dostać do domu. Kiedy wreszcie weszła do sypialni, by
ukraść naszyjnik, Pani była na przyjęciu. Ale przed wyjściem Pani
czesała się na łóżku i zostawiła na satynowej narzucie kilka wsuwek
i spinek. Kiedy późnym wieczorem wróciła do domu, zobaczyła, że
spinki leżą równiutko ułożone na toaletce. To ją od razu zaniepoko­
iło. Zajrzała do sejfu i odkryła, że nie ma naszyjnika. Natychmiast
się domyśliła, że nie mógł tego zrobić nikt inny tylko Lajwanti.

Walę się dłonią w czoło. Lajwanti nawet podczas kradzieży nie potrafiła przestać być służącą doskonałą!

Próbuję wstawić się za Lajwanti u Swapny Devi, ale zbywa mnie z lodowatą pogardą.

- Prowadzę gospodarstwo, nie instytucję dobroczynną. Dlaczego
musiała urządzać siostrze takie wystawne wesele? Wy, ludzie biedni,
powinniście się liczyć z własnymi siłami. Nie wchodźcie tam, gdzie
wam nie wolno, a unikniecie kłopotów.

208

Tego dnia odczuwam do niej prawdziwą nienawiść. Ale być mo­że Swapna Devi ma rację. Lajwanti popełniła zasadniczy błąd, pró­bując przekroczyć linię oddzielającą bogatych od biednych. Uległa marzeniom ponad własny stan. Im śmielsze marzenie, tym większe rozczarowanie. Dlatego ja mam skromniejsze, wykonalne marzenia. Na przykład takie, żeby ożenić się z prostytutką, a przedtem zapła­cić jej bratu, oszustowi i sutenerowi, niewielką kwotę czterystu ty­sięcy rupii. Tylko.

Ledwie otrząsnąłem się po aresztowaniu Lajwanti, przytrafia mi się kolejna tragedia.

Do mojego pokoju wchodzi kaszlący Shankar i bezwładnie osu­wa się na łóżko. Wygląda na zmęczonego i pokazuje, że bolą go rę­ce i kolana.

- Ybnobi zekms - mówi, trzepocząc rękami.
Dotykam jego czoła i czuję, że ma lekką gorączkę.

- Przeziębiłeś się, Shankar - mówię. - Idź do siebie i się połóż.
Niedługo przyjdę i dam ci jakieś lekarstwo.

Podnosi się i na palcach wychodzi z pokoju. Wydaje się niespo­kojny i dziwnie pobudzony.

Później podaję Shankarowi leki przeciwbólowe, ale jego stan ciągle się pogarsza. Drugiego dnia zaczyna się zachowywać bardzo gwałtownie. Nie umie ruszyć ręką i wrzeszczy, kiedy zapala się światło. Z ogromnymi trudnościami udaje mi się zmierzyć mu tem­peraturę i zszokowany widzę, że podskoczyła do trzydziestu dzie­więciu i pół stopnia. Natychmiast idę po lekarza. Ale doktor w pań­stwowym ambulatorium nie zgadza się iść ze mną do Shankara, więc jestem zmuszony iść do prywatnego lekarza. Ten żąda za wi­zytę domową osiemdziesięciu rupii. Bada Shankara i pyta, czy za­uważyłem u niego ostatnio jakieś sińce czy zadrapania. Mówię mu

  1. skaleczonym kolanie. Lekarz kiwa głową i stawia diagnozę. Shan­kar ma wściekliznę - pewnie zaraził się od chorego psa. Powinien zaraz po ugryzieniu dostać serię zastrzyków ze szczepionką z ludz­kich komórek diploidalnych i immunoglobuliną swoistą, ale teraz już na to za późno. Jego stan jest bardzo poważny. Niedługo dosta­nie wodowstrętu. Być może zacznie zdradzać oznaki niepokoju i dezorientacji, a nawet mieć halucynacje. Może mieć skurcze mięśni.

  2. może zupełnie przestać mówić, kiedy zostaną sparaliżowane jego struny głosowe. Na koniec zapadnie w śpiączkę i przestanie oddy­chać. Jednym słowem umrze. I to w ciągu czterdziestu ośmiu go­dzin.

209

Lekarz wylicza ten katalog okropieństw rutynowym tonem. Je­stem kompletnie zdruzgotany. Na samą myśl o śmierci Shankara mam łzy w oczach.

Zamyślam się nad ironią losu. Lekarstwo dla Shankara ma kosztować czterysta tysięcy, czyli dokładnie tyle, ile zażądał ode mnie sutener Nity. A ja mam w kieszeni zabójczą kwotę czterystu rupii.

Nie wiem, gdzie zdobędę pieniądze na leczenie Shankara, ale wiem, że nie mogę go zostawić samego, więc postanawiam zabrać go do swojego pokoju. Biorę go na ręce. Mimo że jest prawie w mo­im wieku, jego ciało wydaje się nic nie ważyć. Jego ręce i nogi zwi­sają bezwładnie i mam wrażenie, jakbym niósł nie żywego człowie­ka, ale worek ziemniaków. Kładę Shankara na swoim łóżku, a sam kładę się na podłodze - odwdzięczając się w taki sam sposób za to, co zrobił dla mnie prawie dwa lata temu, choć wydaje się, jakby od tamtego dnia upłynęło dwadzieścia lat.

Shankar niespokojnie rzuca się przez sen. Ja też mam trudną noc i co pewien czas nachodzą mnie koszmary o wściekłych psach i dzie­ciach, które wymawiają tylko bezsensowne sylaby. I nagle w środku nocy wydaje mi się, jakbym usłyszał głośny krzyk: „Mamusiu, ma­musiu!". Budzę się i widzę spokojnie śpiącego Shankara. Przecieram oczy, zastanawiając się, czy to może sen Shankara nieoczekiwanie przeciął się z moim.

Przez cały następny dzień Shankar nie wychodzi z łóżka, coraz bardziej słabnąc. Wiem, że wisi nad nim wyrok śmierci, ale udaję, jak gdyby miał najwyżej lekką grypę. Serce mi się kraje, kiedy patrzę na jego łagodną twarz i wyobrażam sobie, że już nigdy jej nie zoba­czę. Nawet jego bezsensowne sylaby brzmią dziś jak doniosłe oświadczenia, które trzeba zapamiętać.

Nadchodzi noc i Shankar zaczyna mieć skurcze mięśni rąk. Z trudnością przełyka płyn i zjada tylko jeden czapati z soczewicą,

210

swoją ulubioną potrawę. Ma rozpalone czoło. Mierzę mu tempera­turę i widzę, że podskoczyła do czterdziestu i pół stopnia.

- Jfb zezć pifbmwż, mwyp - mówi Shankar i zaczyna płakać. Sta­
ram się go pocieszyć, jak umiem, ale trudno jest kogoś wesprzeć,
kiedy samemu jest się zupełnie bezsilnym.

Znów mam niespokojny sen, w którym dręczą mnie demony przeszłości. Późną nocą, tuż przed drugą, słyszę dobiegający z łóżka Shankara dźwięk - jak gdyby jęk. Wstaję powoli, jeszcze zdezorien­towany. Patrzę na twarz Shankara. Ma zamknięte oczy, ale porusza ustami. Wytężam słuch i gdy udaje mi się usłyszeć jego mamrotanie, omal nie podskakuję jak oparzony. Przysięgam, że Shankar mówi:

Ale Shankar w ogóle na mnie nie zważa, zatracony w swoim włas­nym świecie. Wywraca oczy do góry i majaczy. Jego piersią wstrzą­sają konwulsje, jakby miał spazmy, a z ust cieknie flegma.

-r Czemu mnie wyrzuciłaś, mamusiu? - mamrocze. - Przepra­szam, powinienem zapukać. Skąd mogłem wiedzieć, że jest z tobą wujek? Kocham cię, mamusiu. Rysuję cię. Mój niebieski notatnik jest pełen rysunków. Twoich. Kocham cię, mamusiu. Bardzo cię ko­cham. Nie bij mnie, mamusiu. Obiecuję, że nikomu nie powiem, mamusiu, mamusiu, mamusiu...

Shankar mówi głosem sześciolatka. Cofnął się do dawno zapo­mnianych czasów. Do czasów, gdy miał matkę. Do czasów, kiedy je­go życie i słowa miały jeszcze sens. Nie wiem, jakim cudem zaczął tak wyraźnie i przytomnie mówić, skoro lekarz twierdził, że w ogó­le przestanie mówić. Nie chcę jednak szukać przyczyny. W obliczu cudu nie zadaje się pytań.

Tej nocy Shankar nie mówi już nic więcej, a kiedy budzi się rano, znów staje się tym samym szesnastolatkiem, który potrafi wymawiać tyl­ko bezsensowne sylaby. Pamiętam jednak to, co mówił o niebieskim no­tatniku. Przetrząsam jego pokój i znajduję notatnik ukryty pod łóżkiem.

Są w nim luźne kartki papieru rysunkowego, na których są piękne ołówkowe portrety jednej kobiety. Rysunki są bardzo precyzyjne. Sto­ję jak skamieniały nie z powodu doskonałości rysunków, ale z powo­du ich tematu. Bo kobietą na wszystkich rysunkach jest Swapna Devi.

- Wiem już, co cały czas przede mną ukrywałeś, Shankar. Wiem,
że twoją matką jest Swapna Devi - mówię, pokazując mu niebieski
notatnik.

211

Jego oczy rozszerzają się ze strachu. Próbuje wyrwać mi notatnik z rąk.

Sahiba Rani z początku nie chce mnie przyjąć, twierdząc, że każ­dy, kto chce się z nią spotkać, musi się wcześniej umówić. Tkwię na progu przez dwie godziny, aż w końcu ustępuje.

W jednej chwili spada jej królewska maska i Swapna Devi bled­nie, ale równie szybko odzyskuje panowanie nad sobą i znów trak­tuje mnie z wyniosłą, lodowatą wzgardą.

Stoję na progu ze łzami w oczach. Ja miałem przynajmniej tyle szczęścia, że matka porzuciła mnie zaraz po urodzeniu, ale biedny Shankar został wyrzucony w połowie życia, a matka nie zamierza nawet kiwnąć palcem, żeby ocalić go przed bliską śmiercią.

Wracam do Shankara z ciężkim sercem. W uszach jak huk mło­tów wciąż brzmią mi słowa Swapny Devi. Chce, żeby Shankar umarł

212

jak wściekły pies. Nigdy przedtem tak bardzo nie dręczyła mnie mo­ja nędza. Żałuję, że nie mogę wytłumaczyć psu, który ugryzł Shan-kara, że przed ugryzieniem powinien był sprawdzić, czy ofiarę stać na kupno antidotum.

Następnego dnia robię coś, czego nie robiłem od dziesięciu lat. Modlę się. Idę do świątyni Durgi i składam w ofierze kwiaty w in­tencji wyzdrowienia Shankara. Idę do kościoła św. Józefa i zapalam dla Shankara świeczkę. Idę do Kali Masjid i skłaniam głowę przed Allahem, błagając go o litość nad Shankarem. Ale nawet siła modli­twy okazuje się niewystarczająca. Cały dzień Shankar przeżywa mę­czarnie. Boli go prawie całe ciało. Jego oddech staje się nierówny.

Zapada noc. Jest bezksiężycowa, ale wcale tego nie widać, bo Pa­łac Swapna jarzy się tysiącem światełek jak gigantyczna świeca, W pałacu odbywa się przyjęcie. Przyszli komisarz policji i sędzia okręgowy, a także mnóstwo biznesmenów, osób z towarzystwa, dziennikarzy i pisarzy. Słychać dobiegające stamtąd ciche dźwięki muzyki i przytłumiony śmiech. Słyszymy brzęk kieliszków z winem, szmer rozmów, podzwanianie pieniędzy. W moim pokoju panuje upiorna cisza przerywana tylko ciężkim oddechem Shankara. Co mniej więcej pół godziny jego ciałem wstrząsają konwulsje. Najbar­dziej jednak przeszkadza mu duszący ucisk w gardle, gdzie utworzył się czop lepkiej śliny. Teraz Shankar dostaje spazmów nawet na wi­dok szklanki wody. Najlżejszy powiew wiatru wywołuje ten sam efekt.

Z wielu chorób, na jakie człowiek może umrzeć, najokrutniejsza jest chyba wścieklizna, kiedy woda, która ma przecież dawać życie, staje się przyczyną śmierci. Nawet chory na raka potrafi zachować resztki nadziei, ale dla chorego na wodowstręt nie ma żadnej.

Obserwując powolną agonię Shankara, myślę o kamiennym ser­cu Swapny Devi, która pozwala, by jej syn umierał w tak okropny sposób, podczas gdy sama wydaje w domu przyjęcie. Ma szczęście, że wyrzuciłem do rzeki colta, bo inaczej na pewno popełniłbym dzi­siaj kolejne morderstwo,

W miarę upływu nocy Shankar ma coraz częstsze skurcze, krzyczy z bólu i zaczyna toczyć pianę z ust. Wiem, że koniec jest już bliski.

Shankar umiera czterdzieści siedem minut po północy. Tuż przed śmiercią przychodzi jeszcze jedna chwila przytomności. Shankar bie­rze mnie za rękę i wymawia jedno słowo: „Raju". Potem przyciska do siebie niebieski notatnik, woła: „Mamusiu, mamusiu!" i na za­wsze zamyka oczy.

213

Agra stała się miastem śmierci. Mam w swoim pokoju martwe ciało, w rękach trzymam niebieski notatnik. W roztargnieniu prze­rzucam kartki, wpatrując się w szkice przedstawiające kobietę, któ­ra była matką bez serca. Nie, nie będę jej nazywał „matką", bo ob­raziłbym wszystkie inne matki.

Nie wiem, jak zareagować na śmierć Shankara. Mógłbym krzy­czeć jak Bihari. Mógłbym złorzeczyć wszystkim bogom w niebie i wszystkim siłom na ziemi. Mógłbym rozwalić drzwi, rzucać mebla­mi, kopać w latarnię. A potem mógłbym się załamać i rozpłakać. Ale łzy nie chcą dziś płynąć. Wzbiera we mnie piekąca jak ogień wście­kłość. Wydzieram z notatnika kilka stronic i drę na małe kawałecz­ki. Potem niespodziewanie porywam Shankara na ręce i ruszam w stronę rozświetlonego pałacu.

Zagradzają mi drogę umundurowani strażnicy, ale gdy widzą martwe ciało, pospiesznie otwierają bramę. Idę krętym podjazdem, na którym jeden za drugim stoją kosztowne importowane samocho­dy gości. Docieram do bogato zdobionych drzwi wejściowych, któ­re są zapraszająco otwarte. Mijam wyłożony marmurami hol i wcho­dzę do jadalni, gdzie za chwilę mają podać deser. Na mój widok milkną wszystkie rozmowy.

Wchodzę na stół i delikatnie kładę ciało Shankara na środku, między ciastem waniliowym z kremem a miseczką rasaguli. Kelnerzy stoją bez ruchu jak posągi. Elegancko odziani biznesmeni pokasłują i kręcą się niespokojnie na krzesłach. Panie łapią się za naszyjniki. Sędzia okręgowy i komisarz policji przyglądają mi się z niepokojem. Siedząca u szczytu stołu Swapna Devi, ubrana w grube jedwabne sa­ri i obwieszona biżuterią, wygląda, jak gdyby za chwilę miała się za-krztusić. Próbuje otworzyć usta, lecz ma sparaliżowane struny gło­sowe. Patrzę prosto na nią z całą pogardą, jaką potrafię z siebie wy­krzesać.

- Pani Swapno Devi - mówię. - Jeżeli to jest pani pałac, a pani jest jego królową, proszę wobec tego uznać księcia. Przyszedłem zło­żyć tu ciało pani syna, Kunwara Shankara Singha Gautama. Zmarł pół godziny temu w przybudówce, gdzie ukrywała go pani przez te wszystkie lata. Nie zapłaciła pani za leczenie. Nie wypełniła pani matczynego obowiązku. Proszę teraz wywiązać się ze swoich powin­ności właścicielki domu i zapłacić za pogrzeb biednego lokatora.

Wygłosiwszy swoją kwestię, kłaniam się gościom, którzy wpatru­ją się we mnie w absolutnej ciszy, a potem wychodzę z dusznego pa­łacu w chłód nocy. Podobno później nikt nie tknął deseru.

214

Śmierć Shankara porusza mnie do głębi. Śpię, płaczę i znów za­sypiam. Przestaję chodzić do Tadź Mahal. Przestaję się spotykać z Nitą. Przestaję oglądać filmy. Naciskam w swoim życiu przycisk „PAUZA". Przez mniej więcej dwa tygodnie po śmierci Shankara błą­kam się po Agrze jak oszalałe zwierzę. Student Shakil znajduje mnie pewnego wieczoru przed pokojem Shankara, gdzie wpatruję się w kłódkę na drzwiach jak pijak w butelkę whisky. Szewc Bihari za­staje mnie siedzącego przy miejskim kranie, ale woda zamiast z kra­nu, cieknie z moich oczu. Abdul, ogrodnik z Pałacu Swapna, widzi, jak chodzę wokół domu na palcach, tak samo jak robił to Shankar. W środku zimy miasto zmienia się dla mnie w gorącą i bezludną pu­stynię. Staram się rozpłynąć w tym anarchicznym bycie, stać się bez­sensowną sylabą w nieustannym zgiełku głosów. I prawie udaje mi się wpaść w zupełne otępienie.

Kiedy się z niego otrząsam, jest już za późno. Z publicznej cen­trali telefonicznej przybiega Shakil.

- Raju, Raju, dzwoniła do ciebie jakaś Nita. Chce, żebyś natych­
miast zgłosił się na oddział urazowy w szpitalu Singhania.

Serce skacze mi do gardła. Biegiem pokonuję pięć kilometrów dzielących mnie od szpitala Singhania. W ostatniej chwili unikam zderzenia z jakimś lekarzem, o mało nie przewracam wózka i wpa­dam na oddział urazowy jak inspektor policji, który chce przyłapać złodziei na gorącym uczynku.

- Kto... kto ci to zrobił? - pytam, ledwie poznając własny głos.
Nita ma trudności z mówieniem.

- Jakiś mężczyzna z Mumbaju. Shyam wysłał mnie do jego poko­
ju w hotelu Palące, a on mnie związał i zrobił to wszystko, co wi­
dzisz. Moja twarz to jeszcze nic. Zobacz, co zrobił z resztą.

Nita odwraca się na bok i na jej szczupłych plecach widzę ciem­noczerwone pręgi, jak gdyby ktoś bił ją batem. Potem Nita podcią­ga bluzkę i omal nie padam trupem. Na gładkiej brązowej skórze jej piersi widać ślady oparzeń po papierosach jak brzydkie blizny po ospie. Już takie kiedyś widziałem.

Krew zaczyna się we mnie burzyć.

- Wiem, kto to zrobił. Powiedział ci, jak się nazywa? Zabiję go.

215

- Nie wiem, jak się nazywa, ale był wysoki...

W tym momencie do sali wchodzi Shyam, niosąc torbę lekarstw. Na mój widok wpada we wściekłość.

-r Gnojku! - wrzeszczy i łapie mnie za kołnierz. - Jak śmiesz tu przychodzić? To wszystko spotkało ją przez ciebie!

W tym momencie mógłbym zabić Shyama, złapać go za gardło i udusić albo paznokciami wydłubać mu oczy. Przypomniałem sobie jednak złożoną Nicie obietnicę i jakoś udało mi się powściągnąć gniew. Nie mógłbym znieść myśli, że nigdy już nie zobaczę twarzy Ni­ty, dlatego wyszedłem z oddziału urazowego. Wiedziałem tylko jedno: jakimś sposobem muszę zdobyć czterysta tysięcy rupii. Ale skąd?

Opracowuję plan i czekam na okazję, gdy Swapny Devi nie bę­dzie w domu. Po dwóch dniach widzę, jak wieczorem Sahiba Rani wyjeżdża swoją contessą na przyjęcie w mieście. Dostaję się na teren pałacu przez dziurę w granicznym murze. Lajwanti dokładnie mi wytłumaczyła topografię domu, dlatego bez kłopotów odnajduję okno sypialni Swapny Devi. Łomem podważam okno i wchodzę do urządzonej z przepychem sypialni. Nie mam czasu podziwiać ogromnego rzeźbionego łóżka z drewna orzechowego ani tekowej toaletki. Szukam tylko dużego obrazu w ramach i znajduję - na ścia­nie po lewej. Jest w jaskrawych kolorach, przedstawia konie i jest podpisany przez jakiegoś Husaina. Pospiesznie zdejmuję obraz z ha­ka i widzę kwadratowy otwór w ścianie, w który wbudowano sejf. Zaglądam pod materac, ale pod lewym rogiem nie ma kluczyka. Na chwilę tracę głowę, ale z ulgą odnajduję klucz w prawym rogu. Klucz doskonale pasuje do zamka i ciężkie drzwi wolno się uchyla­ją. Zaglądam do sejfu i doznaję kolejnego szoku. Prawie nic tu nie ma. Żadnych szmaragdowych naszyjników i złotych bransolet. Tyl­ko cztery cienkie pliki banknotów, jakieś dokumenty i czarno-białe zdjęcie małego dziecka. Nie muszę go zbyt uważnie oglądać, żeby wiedzieć, że to Shankar. Bez cienia skrupułów kradnę pieniądze,

216

upycham je w kieszeniach, zamykam sejf, wieszam obraz na miejsce i odkładam klucz tam, gdzie był schowany, a potem wychodzę z sy­pialni tą samą drogą, którą wszedłem.

Biegiem wracam do swojego pokoju, zamykam drzwi na klucz i siadam, żeby policzyć łup. W czterech plikach jest w sumie trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy osiemset czterdzieści cztery rupie. Przetrząsam kieszenie i znajduję jeszcze sto pięćdziesiąt sześć rupii. Razem mam dokładnie czterysta tysięcy. Wygląda na to, że nawet bogini Durga udzieliła mi błogosławieństwa.

Wkładam wszystkie pieniądze do torby z brązowego papieru, którą mocno chwytam, i pędem ruszam do szpitala. Gdy wchodzę na oddział urazowy, wpada na mnie jakiś mężczyzna w średnim wie­ku, nieuczesany i w okularach. Przewracam się na wyłożoną płytka­mi podłogę, wypuszczając z rąk brązową torbę. Wysypują się z niej banknoty. Mężczyzna widzi je i w jego oczach pojawia się błysk sza­leństwa. Z dziecięcym entuzjazmem zaczyna zbierać pieniądze. Za­stygam na chwilę, myśląc, że oglądam powtórkę sceny napadu na pociąg. Mężczyzna jednak oddaje mi wszystkie banknoty, a potem błagalnym gestem składa ręce.

- To twoje pieniądze, ale proszę cię, bracie, pożycz mi je. Uratuj
życie mojemu synowi. Ma dopiero szesnaście lat. Nie przeżyję jego
śmierci - skamle jak żebrak.

Szybko wpycham banknoty do torby, próbując uwolnić się od na­tręta.

Mężczyzna biegnie za mną i chwyta mnie za nogi.

- Zaczekaj chwilę, bracie, proszę. Popatrz na zdjęcie. To mój syn.
Powiedz, jak mogę dalej żyć, jeśli on dzisiaj umrze? - Podsuwa mi
kolorową fotografię młodego i przystojnego chłopaka, który ma
wyraziste czarne oczy i serdecznie się uśmiecha. Chłopiec przypomi­
na mi Shankara i szybko odwracam wzrok.

217

- Przykro mi. Proszę mnie zostawić w spokoju - mówię, uwalnia­
jąc nogi z jego uścisku.

Nie odwracam się, żeby sprawdzić, czy dalej za mną idzie, ale biegnę prosto do łóżka Nity. Na krzesłach przy niej siedzą jak straż­nicy Shyam i jakiś inny mężczyzna. Jedzą samosy, które trzymają w rozmokłej gazecie. Nita chyba śpi. Prawie całą twarz ma zabanda­żowaną.

Shyam gwiżdże.

Mężczyzna siedzący obok Shyama wyciąga z kieszeni nóż spręży­nowy i od niechcenia obraca go w palcach jak fryzjer, który zabiera się do golenia brody klienta. Uśmiecha się złośliwie, ukazując zęby przebarwione od paan.

Wiem już, że nigdy nie zdobędę Nity. Ze Shyam nigdy nie po­zwoli jej odejść. Gdybym nawet zdobył sześćset tysięcy, Shyam zażą­dałby miliona. Czuję, jak umysł odmawia mi posłuszeństwa i ogar­nia mnie ciemność. Atakuje mnie fala mdłości. Gdy dochodzę do siebie, widzę leżącą na podłodze mokrą gazetę. Jest w niej reklama z uśmiechniętym mężczyzną, który trzyma w ręku kilka tysiącrupio-wych banknotów. Napis pod fotografią głosi: „Zapraszamy do udziału w największym teleturnieju. Zapraszamy do KWM: Kto wy­gra miliard? Uruchomiliśmy już telefony. Zadzwoń lub napisz, prze­konaj się, czy zostaniesz szczęśliwym zdobywcą najwyższej na świe­cie nagrody!". Patrzę na adres podany w ogłoszeniu. „Studio Prem, Khar, Mumbaj". W tym momencie już wiem, że jadę do Mumbaju.

Jak w transie wychodzę z oddziału urazowego. Antyseptyczne szpitalne zapachy już mnie nie drażnią. Mężczyzna w okularach wciąż siedzi w korytarzu. Spogląda na mnie z nadzieją, ale tym ra­zem mnie nie zaczepia. Być może już się pogodził ze śmiercią syna. Nadal mam w rękach brązową torbę. Przywołuję go gestem. Zbliża się, powłócząc nogami, i patrzy na mnie jak pies czekający na kość.

218

- Proszę, niech pan to weźmie. - Wręczam mu torbę. - W środ­
ku jest czterysta tysięcy rupii. Niech pan ratuje życie synowi.

Mężczyzna bierze paczkę, pada u moich stóp i zaczyna płakać.

- Nie jesteś człowiekiem, jesteś bogiem - szlocha.
Śmieję się.

W chwili, gdy wychodzę ze szpitala, przed wejściem hamuje z pi­skiem opon dżip z migającym czerwonym kogutem. Wyskakują z niego inspektor i dwaj policjanci. Z tylnego siedzenia podnoszą się jeszcze dwaj ludzie, których znam. Jeden jest strażnikiem w Pałacu Swapna, a drugim jest Abdul, ogrodnik. Strażnik pokazuje na mnie.

- Sahib, to właśnie ten chłopak, Raju. To on ukradł pieniądze Sa­
hibie Rani.

Inspektor zwraca się do policjantów:

- Nie znaleźliśmy nic w jego pokoju, więc musi mieć gotówkę
przy sobie. Sprawdzić gnojkowi kieszenie.

Konstable obszukują moją koszulę i spodnie. Znajdują małą pacz­kę gumy balonowej, parę ziaren kukurydzy i jednorupiową monetę, która przestała mi już przynosić szczęście.

219

Siedzę na łóżku Smity i z oczu płyną mi łzy. Smita bierze mnie za rękę i delikatnie ją ściska. Zauważam, że jej oczy też są pełne łez.

Smita kiwa głową.

W studiu zapala się napis „CISZA", ale widzowie w ogóle na to nie zważają. Pokazują na mnie i w podnieceniu rozmawiają między sobą. Jestem teraz głupim kelnerem, który postawił sto milionów rupii na jedno pytanie.

Prem Kumar zwraca się do kamery.

- Przechodzimy do pytania numer jedenaście za sto milionów ru­
pii. Proszę mi wierzyć, że na samą myśl o tym dostaję gęsiej skórki.
Panie Thomas, denerwuje się pan?

-Nie.

- Zdumiewające. Ryzykuje pan dziesięć milionów, które wygrał
pan dotychczas, i nie odczuwa pan ani odrobiny niepokoju. Proszę pa­
miętać, że jeśli udzieli pan niewłaściwej odpowiedzi, przegra pan
wszystko. Gdyby jednak odpowiedział pan poprawnie, na pańskim
koncie znajdzie się sto milionów rupii. Jeszcze nikomu nie udało się
wygrać takiej kwoty, nawet na loterii. Sprawdźmy więc, czy na na­
szych oczach rozegra się historyczne wydarzenie, tu i teraz. Oto pyta­
nie numer jedenaście ze świata... - Prem Kumar urywa dla wzmocnie­
nia efektu napięcia, po czym kończy zdanie - ...literatury angielskiej!

Napis w studiu zmienia się na „BRAWA".

220

Publiczność wybucha gromkim śmiechem.

Rozlega się muzyka. Patrzę tępo na Prema Kumara.

- Proszę mi powiedzieć, panie Thomas, czy w ogóle wie pan,
o czym mówimy?

-Nie.

- Nie? Co w takim razie pan proponuje? Musi pan wybrać jedną
odpowiedź, nawet gdyby miał zdecydować rzut monetą. Kto wie, je­
śli nadal będzie panu dopisywało szczęście, może pan trafić w dzie­
siątkę i wygrać sto milionów. Jak brzmi pańska decyzja?

Mam pustkę w głowie. Wiem, że w końcu zostałem przyparty do muru. Zastanawiam się przez pół minuty i wreszcie decyduję.

- Skorzystam z łodzi ratunkowej.

Prem Kumar patrzy na mnie pytająco. Wydaje się, jakby zapo­mniał, że w grze jest coś takiego jak łodzie ratunkowe. Wreszcie otrząsa się z zaskoczenia.

- Z łodzi ratunkowej? Oczywiście, ma pan do dyspozycji dwie
łodzie ratunkowe. Z której chciałby pan skorzystać? Może pan po­
prosić, żebym usunął dwie błędne odpowiedzi, albo zwrócić się
o pomoc do przyjaciela.

* Przekład Józefa Paszkowskiego.

221

Znów się gubię. Kogo mógłbym poprosić o odpowiedź na to py­tanie? Salim wie na ten temat tyle co ja. Właściciel baru „U Jim-my'ego" ma takie pojecie o Szekspirze jak pijany o chodzeniu po li­nii prostej. A mieszkańcy Dharavi mają tyle wspólnego z literaturą, co policja z uczciwością. Pomóc mógłby mi tylko ojciec Timothy, ale nie żyje. Może powinienem poprosić o „Pół na pół"? Wsuwam pal­ce do kieszeni koszuli, aby wyciągnąć moją zaufaną monetę, i zdzi­wiony natrafiam na jakiś kawałek kartonu. Wyciągam go. To wizy­tówka: „Utpal Chatterjee, nauczyciel angielskiego. Szkoła św. Jana, Agra". Pod spodem jest wydrukowany numer telefonu. Z początku nie rozumiem, skąd to się wzięło w mojej kieszeni. Nie pamiętam ni­kogo o tym nazwisku. I nagle przypominam sobie scenę ze szpitala i spotkanie z nieuczesanym mężczyzną w okularach, którego szesna­stoletni syn umierał na wściekliznę. Z ust wyrywa mi się bezwiedny okrzyk.

Słysząc to, Prem Kumar spogląda na mnie zaskoczony.

Prem Kumar obraca wizytówkę w palcach.

- Rozumiem. A więc zna pan kogoś, kto może panu pomóc
w tym pytaniu. - Ma zatroskany wyraz twarzy. Spogląda na produ­
centa, ale ten bezradnie rozkłada ręce. Na ekranie wyświetla się na­
pis „Łódź ratunkowa". Oglądamy animowaną scenkę, w której do
krzyczącego na pomoc rozbitka podpływa łódź i rzuca mu czerwo­
ne koło ratunkowe.

Prem Kumar wyciąga spod stolika bezprzewodowy aparat telefo­niczny i podaje mi.

- Proszę. Może pan prosić o pomoc kogokolwiek. Ale ma pan na
to tylko dwie minuty, a czas zaczynamy odliczać... - patrzy na zega­
rek - ...teraz!

Biorę telefon i wybieram numer umieszczony na wizytówce. Po chwili słyszę sygnał świadczący o tym, że na drugim końcu linii, w Agrze właśnie zaczął dzwonić telefon. Tylko że nikt nie odbiera i telefon dzwoni bez końca. Mija pół minuty. Atmosfera w studiu gęstnieje, tak że można ją kroić nożem. Publiczność obserwuje mnie z zapartym tchem. Przypominam im cyrkowego akrobatę, który bez zabezpieczenia wykonuje numer na linie pod kopułą. Jeden fałszy­wy ruch i akrobata spadnie w otchłań śmierci. Jeszcze dziewięćdzie­siąt sekund i stracę sto milionów rupii.

222

W chwili, gdy chcę już wyłączyć telefon, ktoś wreszcie odbiera. Została mi zaledwie minuta.

Przerywam mu w pół słowa.

Zostało niecałe trzydzieści sekund. Wszystkie oczy obserwują ścienny zegar, który tykaniem odlicza cenne sekundy.

- Proszę mi szybko powiedzieć, w której sztuce Szekspira poja­
wia się postać o imieniu Łepak? Czy to jest a) „Król Lear", b) „Ku­
piec wenecki", c) „Stracone zachody miłości" czy d) „Otello"?

Sekundy mijają, a pan Chatterjee milczy.

Ze zdumienia odbiera mi mowę. -Co?

Prem Kumar przerywa połączenie.

- Przepraszam, panie Thomas, dwie minuty minęły. Czekam na
pańską odpowiedź.

223

muzyna w ue nie wzmaga już napięcia, tylko dosłownie mrozi do szpiku kości. Głęboko się zamyślam.

Podejmuję decyzję.

- Jest pan absolutnie, w stu procentach pewien?
-Tak.

- Pytam ponownie. Czy jest pan absolutnie, absolutnie i w stu
procentach pewien?

-Tak.

Rozlega się crescendo bębnów. Na ekranie rozbłyskuje właściwa odpowiedź.

- Mój Boże, rzeczywiście C. Absolutnie, w stu procentach po­
prawna odpowiedź! - Prem Kumar wstaje. - Panie Ramie Moham­
madzie Thomasie, jest pan pierwszą osobą, która w tym programie
wygrała sto milionów rupii. Panie i panowie, na naszych oczach roz­
grywa się historyczne wydarzenie! Teraz po prostu musimy zrobić
przerwę!

Publiczność szaleje. Wszyscy stoją i przez ponad minutę biją brawo. Prem Kumar ma zaróżowioną twarz. Obficie się poci. -Jak się pan czuje? - pyta mnie.

- Powiedziałem, że czuję się świetnie - odpowiadam i unoszę
wzrok. Widzę Shankara uśmiechającego się do mnie z góry. I wyda­
je mi się, że dziś naprawdę strzeże mnie bogini Durga.

PYTANIE TRZYNASTE

W


ciąż trwa przerwa na reklamy. Prem Kumar stoi w kącie, nara­dzając się z długowłosym producentem. Rozglądam się po stu­diu, patrząc na ładną wykładzinę, na reflektory punktowe, liczne ka­mery, nowoczesny sprzęt nagłośnieniowy. Przygląda mi się wielu wi­dzów, zastanawiając się zapewne, o czym teraz myślę.

Prem Kumar kończy konsultacje i podchodzi do mnie. Na jego twarzy igra złowróżbny uśmieszek.

W studiu wyświetla się napis „BRAWA" i słychać muzyczny syg­nał programu. Publiczność głośno klaszcze. Prem Kumar patrzy w kamerę.

- Panie i panowie, oto historyczna chwila, ważna nie tylko dla
naszego programu, ale i dla potomności. Ram Mohammad Thomas,
osiemnastoletni kelner z Mumbaju, dotarł najdalej ze wszystkich za­
wodników naszego teleturnieju. Przed nim szansa ustanowienia ko­
lejnego kamienia milowego. Jeżeli odpowie poprawnie na ostatnie
pytanie, zdobędzie najwyższą wygraną w historii - miliard rupii. Je­
śli poda błędną odpowiedź, straci największą sumę, jaką kiedykol­
wiek jeden człowiek utracił w ciągu sześćdziesięciu sekund - sto mi­
lionów rupii. Bez względu na to, co się stanie, będzie to moment hi­
storyczny. Dlatego proszę, abyśmy jeszcze raz gorąco i serdecznie
nagrodzili wielkimi brawami naszego wspaniałego zawodnika, Ra­
ma Mohammada Thomasa!

225

W studiu wyświetla się napis „BRAWA". Wszyscy, nawet Prem Kumar, wstają i słychać tylko długie i gromkie oklaski.

Taktyka producentów KWM wzbudza mój podziw. Teraz wszyscy mnie fetują, a za chwilę bez grosza zakończę swój udział w progra­mie. Jak owcę pasą mnie uwielbieniem, żeby zarżnąć następnym py­taniem. W końcu nadchodzi chwila, na którą czekałem i której bar­dzo się boję. Biorę głęboki oddech i przygotowuję się na spotkanie z przeznaczeniem.

Napis w studiu zmienia się na „BRAWA" i ponownie rozlega się muzyczny sygnał programu.

Prem Kumar szczerzy zęby w uśmiechu.

- Mamy cię, co? Nie odpowiesz na to pytanie, chyba że masz ma­
gisterium z historii średniowiecza. Tak więc pożegnaj się ze swoimi
milionami, które wygrałeś, i przygotuj się na powrót do pracy kel­
nera. Kto wie, może wpadnę jutro do baru „U Jimmy'ego". Co mi
podasz? Kurczaka w sosie pomidorowo-śmietanowym? Vindaloo
z jagnięciny? - Wybucha śmiechem.

Odpowiadam śmiechem.


226

Twarz Prema Kumara robi się śmiertelnie blada. Po raz pierwszy widzę w jego oczach lęk.

- Musisz... musisz rzucać jakieś czary. Na pewno - mówi i bieg­
nie do producenta. O czymś szepczą. Prem Kumar gestykuluje, kil­
ka razy pokazując w moim kierunku. Potem ktoś przynosi grubą
księgę, którą zaczynają wertować. Mija dziesięć minut. Publiczność
zaczyna się niecierpliwić. Wreszcie Prem Kumar wraca na swoje
miejsce. Minę ma obojętną, ale jestem pewien, że w środku aż go
skręca.

W studiu zapala się napis „BRAWA" i rozlega się sygnał progra­mu.

- Panie i panowie, tuż przed przerwą zadałem ostatnie pytanie
o imię ojca Mumtaz Mahal. Na pewno pomyśleli państwo, że było
to ostatnie pytanie teleturnieju, ale są państwo w błędzie.

Widzowie są zdumieni. Patrzę na niego oniemiały. Chcą zadać jeszcze jedno pytanie? Atmosfera gęstnieje od napięcia. Prem Kumar ciągnie:

- Nie tylko nie było to ostatnie pytanie, ale w ogóle nie było to
pytanie teleturniejowe. Nagrywaliśmy po prostu reklamę herbaty
Mumtaz, która jest jednym ze sponsorów programu. Dlatego musie­
liśmy postawić fikcyjne pytanie.

Widzowie zaczynają szeptać między sobą. Słychać stłumiony śmiech. Ktoś krzyczy:

- Aleś nas nabrał, panie Kumar!

Napięcie powoli opada. W studiu ponownie zapala się napis „BRAWA".

Tylko ja się nie uśmiecham. Wiem już, że programem rządzą oszuści.

Napis zmienia się na „CISZA" i słychać sygnał programu. Prem Kumar mówi do kamery:

227

potrzebuje pan czasu, aby pomyśleć nad odpowiedzią, dlatego za chwilę wrócimy po jeszcze jednej krótkiej przerwie na reklamy. Pa­nie i panowie, proszę nigdzie nie odchodzić.

W studiu zapala się napis „BRAWA". Prem Kumar spogląda na mnie z chytrym uśmieszkiem. Widzowie zaczynają głośno rozma­wiać.

Prem Kumar wstaje.

"■ W takim razie musisz iść ze mną - mówi. - Według przepisów zawodnikowi wszędzie ktoś musi towarzyszyć.

Jestem w oświetlonej jarzeniówkami łazience w studiu. Jest tu wyjątkowo czysto. Kafelki błyszczą nieskazitelną bielą. Nad krana­mi są wielkie lustra. I nie widać ani śladu graffiti.

W toalecie nie ma nikogo poza mną i Premem Kumarem, który oddaje mocz, pogwizdując. Po chwili zauważa, że na niego patrzę.

Prem Kumar patrzy na mnie zaskoczony.

Prem Kumar nagle przestaje sikać. Dopina spodnie i patrzy na mnie z ukosa.

Z jego twarzy odpływa cała krew.

228

Prem Kumar patrzy z niepokojem na moją dłoń. Próbuje grać na zwłokę.

Widzę, jak zaczyna mu drżeć warga. Po chwili wygina się w pod-kówkę.

- Na litość boską, to była prostytutka. Zapłaciłem jej alfonsowi
pięć tysięcy rupii. Nawet nie wiedziałem, jak ma na imię.

- Ma na imię Nita. - Unoszę broń.
Prem wyciąga do mnie ręce.

- Nie... nie... - krzyczy i cofa się o krok. Prawa stopa wpada mu
do odpływu ściekowego. - Nie strzelaj. Błagam, rzuć to. - Zatrzy­
muje się, żeby wyswobodzić stopę.

Mierzę z rewolweru prosto w jego serce. Widzę, jak dygocze.

229

swoich pieniędzy. Jeżeli rzucisz broń, obiecuję ci, że pozwolę ci zgar­nąć najwyższą nagrodę. Pomyśl tylko, żaden kelner na świecie nie może nawet marzyć o takim bogactwie.

Śmieję się z goryczą.

-1 co bym zrobił z tym bogactwem? Człowiek i tak na koniec potrzebuje tylko sześciu stóp materiału na całun.

Prem Kumar coraz bardziej blednie. Wyciąga przed siebie rękę w obronnym geście.

Brawura Prema Kumara znika bez śladu. Stoi przede mną tchórz. Chwyta się ściany za sobą i zaciska oczy. Nareszcie nadeszła chwila, na którą czekałem od czterech miesięcy. Mam przed sobą Prema Ku­mara, a w ręku naładowaną broń. Rewolwer jest naprawdę dobry. Wypróbowałem go wcześniej i przekonałem się, że ma minimalny odrzut. W każdym razie z tak bliskiej odległości nie mogę spudło­wać.

Zwiększam siłę nacisku na spust, ale im bardziej próbuję strzelić, tym większy opór napotykam. Jak gdyby mój palec zmieniał się w kamień.

W filmach pokazują, że zabicie człowieka jest równie łatwe jak przekłucie balonika. Bach, bach, bach... ludzie w filmach strzelają, jak gdyby kule były za darmo. Zabijają ludzi, jakby rozgniatali mrówki. Nawet początkujący bohater, który nigdy w życiu nie wi­dział broni, potrafi strzelić z odległości stu pięćdziesięciu metrów i zabić dziesięciu ukrywających się przed nim złoczyńców. Ale w prawdziwym życiu wszystko wygląda inaczej. Łatwo jest wziąć na­ładowaną broń i wycelować w czyjąś twarz. Ale kiedy wiesz, że to prawdziwy pocisk przebije czyjeś serce, a ten szkarłatny płyn nie bę­dzie keczupem, tylko krwią, lepiej dobrze się zastanowić, zanim na-ciśniesz spust. Nie jest łatwo zabić człowieka. Najpierw trzeba wyłą­czyć mózg. Może tego dokonać alkohol. Albo gniew.

Staram się więc wykrzesać z siebie jak najwięcej gniewu. Przywo­łuję zdarzenia, przez które znalazłem się w tej sytuacji. Przypomi­nam sobie Neelimę Kumari i Nitę. Widzę czarne ślady po papiero-

230

sach na ciele Neelimy, czerwone pręgi na plecach Nity, sińce na jej twarzy, jej podbite oko i zwichniętą szczękę. Ale zamiast gniewu, wzbiera we mnie smutek i zamiast wystrzelić z rewolweru, zaczynam ronić łzy.

Szukam więc wsparcia gdzie indziej. Myślę o wszystkich upoko­rzeniach, jakich zaznałem w życiu, o wszystkich cierpieniach, jakie musiałem znosić. Widzę zakrwawione zwłoki ojca Timothy'ego, naj-życzliwszego człowieka, jakiego znałem, i bezwładne ciało Shanka-ra, najłagodniejszego chłopca, jakiego poznałem. Przypominam so­bie wszystkich sprawców bólu, jacy przewinęli się przez moje życie. Oczyma duszy widzę twarze Swapny Devi, Shantarama i Mamana i staram się skondensować te uczucia w ułamek sekundy, który po­zwoliłby mi strzelić. Mimo wysiłków nie potrafię obarczyć winą za - swoje nieszczęścia człowieka, który przede mną stoi. Nie mam w so­bie tyle gniewu, żeby usprawiedliwić jego śmierć.

Uświadamiam sobie też, że mimo usilnych starań nie umiem z zimną krwią zabić człowieka, nawet takiego śmiecia jak Prem Ku-mar.

Opuszczam broń.

Wszystko to dzieje się w ciągu zaledwie pół minuty. Prem Kumar cały czas ma zamknięte oczy. Gdy nie słyszy huku wystrzału, otwie­ra jedno oko. Poci się jak mysz. Patrzy na mnie tępym wzrokiem i po mojej minie widzi, że się waham.

W końcu otwiera drugie oko.

Pierwszy raz perspektywa wygrania tylu pieniędzy wydaje mi się kusząca. Z miliardem w kieszeni można osiągnąć wiele rzeczy. Będę mógł kupić Nicie wolność. Będę mógł spełnić marzenie Salima o ka­rierze filmowej. Będę mógł rozjaśnić życie tysięcy sierot i dzieci z ulicy takich jak ja. Będę mógł mieć piękne czerwone ferrari. Podej­muję decyzję. Odpowiedź na miliard brzmi „tak", na morderstwo - „nie".

- Dobrze, jak brzmi odpowiedź? - pytam.

231

Mam mętlik w głowie.

Przez twarz Prema Kumara przebiega cień uśmiechu.

Wychodzimy z toalety i wracamy na miejsca. Prem Kumar posy­ła mi zaniepokojone spojrzenie. Zastanawiam się, czy dotrzyma sło­wa. Kiedy siadam, wszyscy klaszczą. Schowana w bocznej kieszeni broń trochę mnie uwiera. Kładę na niej dłoń.

W studiu zapala się napis „CISZA".

Prem Kumar zwraca się do mnie.

- Panie Ramie Mohammadzie Thomasie, przed przerwą zadałem
panu ostatnie pytanie, pytanie numer dwanaście za miliard rupii.
Powtórzę je teraz. W jakiej tonacji jest sonata fortepianowa Beetho-
vena nr 29 opus 106 znana także jako „sonata Hammerklavier"?
Czy chodzi o a) B-dur, b) g-moll, c) Es-dur czy d) c-moll? Czy mo­
że pan odpowiedzieć?

-Nie. -Nie?

- To znaczy, nie znam odpowiedzi na to pytanie.

Kamera pokazuje zbliżenie mojej twarzy. Publiczność wydaje stłumione okrzyki zdumienia.

232

- Zgoda, została panu jeszcze jedna łódź ratunkowa, „Pół na
pół". Usuniemy dwie błędne odpowiedzi, pozostawiając właściwą
i jedną niewłaściwą. Będzie pan miał pięćdziesiąt procent szansy tra­
fienia właściwej.

Na ekranie wyświetla się napis „Łódź ratunkowa". Oglądamy animowaną scenkę, w której do krzyczącego na pomoc rozbitka podpływa łódź i ciska mu czerwone koło ratunkowe. Później na ekranie ponownie pojawia się pytanie. Dwie odpowiedzi znikają, a pozostają tylko A i C.

- Proszę bardzo - mówi Prem Kumar. - A albo C. Jeśli poda
mi pan właściwą odpowiedź, zostanie pan pierwszym człowie­
kiem w historii, który wygra miliard rupii. Jeżeli poda pan błęd­
ną odpowiedź, zostanie pan pierwszym człowiekiem w historii,
który straci sto milionów rupii w niecałą minutę. Jaka jest pań­
ska decyzja?

Wyciągam swoją szczęśliwą monetę.

- Orzeł - wybieram odpowiedź A. Reszka - odpowiedź C.
Publiczność wstrzymuje oddech, słysząc tak zuchwałą zapowiedź.

Prem Kumar kiwa głową. Znów widzę w jego oczach ten sam błysk co przedtem.

Rzucam monetę.

Oczy wszystkich obserwują jej lot, który odbywa się jakby w zwolnionym tempie. To pewnie jedyna jednorupiowa moneta w historii, która decyduje o miliardzie. Moneta ląduje na moim sto­liku, kręci się przez chwilę i nieruchomieje, Prem Kumar nachyla się bliżej i oznajmia:


Słychać crescendo bębnów. Na ekranie rozbłyskuje ostatnia wła­ściwa odpowiedź.

- Odpowiedź A. Absolutnie, w stu procentach poprawnie! Panie
Ramie Mohammadzie Thomasie, wszedł pan do historii, zdobywa­
jąc najwyższą wygraną w dziejach świata. Miliard rupii, tak jest, mi­
liard rupii! Te pieniądze należą już do pana i zostaną wkrótce wy­
płacone. Panie i panowie, proszę, nagrodźmy gorącą owacją naj­
większego zwycięzcę wszech czasów!

233

Z sufitu sypie się konfetti. Po całej scenie tańczą czerwone, zielo­ne, niebieskie i żółte światła reflektorów. Wszyscy stoją i biją brawo przez prawie dwie minuty. Słychać gwizdy i okrzyki. Prem Kumar kłania się jak magik po występie. Potem mruga do mnie przebiegle. Nie odmruguję.

Nagle na podium wbiega producent i zabiera Prema Kumara. Za­czynają się zajadle kłócić.

Houston, chyba mamy problem.

Smita patrzy na zegarek i podnosi się z łóżka.

- No tak, ale w obliczu cudu postanowiłem nie zadawać pytań.
-Jestem Gudiya. Jestem tą dziewczyną, której pomogłeś

w chawl. I nie musisz mieć wyrzutów sumienia z powodu śmierci mojego ojca, bo wcale nie umarł. Złamał tylko nogę, co zresztą na­prawiło mu mózg. Potem już nigdy więcej mnie nie dręczył. Za­wdzięczam ci wszystko. Przez długie lata próbowałam cię odnaleźć, ale przepadłeś jak kamień w wodę. Dopiero wczoraj zobaczyłam twoje nazwisko w gazecie. Napisali, że niejaki Ram Mohammad Thomas został aresztowany przez policję. Wiedziałam, że na świecie może być tylko jeden Ram Mohammad Thomas, i zaraz przybieg­łam na posterunek. Możesz więc uważać to za skromną spłatę dłu­gu, jaki mam wobec ciebie.

Ogarnia mnie wielkie wzruszenie. Chwytam rękę Smity, czując dotyk jej ciała, i zaczynam płakać. Przytulam ją do siebie.

EPILOG

O


d tamtej najdłuższej nocy mojego życia minęło sześć miesięcy. Smita dotrzymała słowa. Walczyła o mnie jak matka o własne dzieci. Najpierw rozprawiła się z policją. Udowodniła, że nie mieli żadnych podstaw do aresztowania. Dowiedziała się też, że nikt ni­gdy nie słyszał o żadnym martwym dakoicie w pociągu i w tej spra­wie nie toczy się żadne śledztwo. Tak więc bezimienny dakoita po­został bezimienny nawet po śmierci.

Potem zajęła się producentami teleturnieju. Firma zagroziła mi postawieniem zarzutów oszustwa, ale Smita udowodniła, że na pod­stawie zapisu na DVD należy mnie uznać za uczciwego zwycięzcę programu. Po czterech miesiącach zwłoki producenci musieli w końcu przyznać, że nie mają powodu, by dłużej wstrzymywać wy­płatę głównej wygranej.

Nie dostałem całego miliarda rupii. Nieco mniej. Trochę zabrał mi rząd. Nazwali to „podatkiem od wygranej". Ta ogromna wypła­ta doprowadziła firmę produkującą KWM do upadku. Tak więc zo­stałem pierwszym i jedynym zwycięzcą teleturnieju.

Dwa miesiące temu umarł Prem Kumar. Według policji popełnił samobójstwo, zatruwając się spalinami we własnym samochodzie. Ale prasa nie wykluczała zabójstwa. Przeczucie podpowiada mi, że prawdopodobnie zemścili się na nim bandyci finansujący program.

Dawno temu uświadomiłem sobie, że marzenia mają władzę tyl­ko nad twoim własnym umysłem; ale pieniądze dają ci władzę nad umysłami innych. Po otrzymaniu wygranej odkryłem, że z pieniędz­mi mogę mieć władzę nawet nad policją. Tak więc w towarzystwie

235

licznej policyjnej reprezentacji udałem się w zeszłym miesiącu do Goregaon, gdzie odwiedziłem duży walący się dom z dziedzińcem, małym ogrodem i dwiema palmami. Policja aresztowała pięciu ludzi i uwolniła trzydzieścioro pięcioro kalekich dzieci. Wszystkimi zaję­ła się znana międzynarodowa agencja opieki nad dziećmi.

W zeszłym miesiącu udało się też uzyskać zgodę na zwolnienie z więzienia Lajwanti, która zamieszkała ze mną w Mumbaju. Wła­ściwie dopiero tydzień temu wróciła z Delhi, z wesela swojej siostry Lakshmi, która wyszła za wysokiego urzędnika indyjskiej służby cy­wilnej. Rodzina narzeczonego nie żądała żadnego posagu, mimo to Lajwanti podarowała siostrze toyotę corollę, trzydziestodwucalowy telewizor Sony, dwadzieścia garniturów Raymond i kilogram złotej biżuterii.

Salim zdobył główną rolę siedemnastoletniego ucznia w komedii reżyserowanej przez Chimpu Dhawana i ostatnio jest zajęty kręce­niem w Studiach Mehboob. Myśli, że producentem filmu jest jakiś Mohammad Bhatt, ale tak naprawdę to ja.

Miłość mojego życia przybyła do mnie do Mumbaju. Jest już mo­ją poślubioną zgodnie z prawem żoną i nosi odpowiednie nazwisko. Nita Mohammad Thomas.

Smita i ja idziemy Marinę Drive. Wieje przyjemny wiaterek, przynosząc od czasu do czasu wilgoć znad oceanu, którego ogrom­ne fale rozbijają się o skalisty brzeg. Szofer w liberii w żółwim tem­pie jedzie za nami mercedesem benzem, zachowując pełen szacunku dystans. Na tylnym zderzaku mercedesa jest nalepka: „Poza nim mam jeszcze ferrari".

Potakuję skinieniem głowy.

236

Smita ogląda ją z jednej strony, potem z drugiej.

Odbieram jej monetę i wysoko podrzucam. Leci w górę, przez chwilę połyskując na tle turkusowego nieba, a potem wpada do oce­anu i tonie w jego przepastnych głębinach.

Ta książka nie powstałaby bez wsparcia Petera Buckmana. Jestem mu ogromnie wdzięczny za to, że jest moim przyjacielem, przewod­nikiem i agentem - właśnie w takiej kolejności. Podziękowania skła­dam też Rosemarie i Jessice Buckman, które dołożyły wielu trudów, aby mój debiut miał naprawdę międzynarodowy wymiar.

Muszę również skierować wyrazy podziękowania do wydawnic­twa Transworld, po pierwsze dlatego, że z takim entuzjazmem przy­jęło moją powieść, a po drugie dlatego, że przydzieliło mi najlepsze­go redaktora, o jakim może marzyć każdy pisarz. Wspaniale było pracować z Jane Lawson, która podczas naprawdę długich rozmów telefonicznych przekonała mnie, że redakcja to w rzeczywistości wspólne i całkiem przyjemne zadanie.

Nieoceniony wkład do „Opowieści żołnierza" miał brygadier S. C. Sharma. Pragnę także podziękować Navdeepowi Suri, Humph-reyowi Hawksleyowi, Patrickowi Frenchowi, Tejinderowi Sharmie, Maureen Travis, brytyjskim bibliotekom publicznym i wyszukiwar­ce Google 2a różnoraką pomoc.

Książka zawdzięcza swoje istnienie przede wszystkim mojej żonie Aparnie i moim synom, Adityi i Varunowi, którzy dali mi przestrzeń, abym mógł rozpocząć ten projekt, oraz siłę, abym mógł go skoń­czyć.

SPIS TREŚCI

PROLOG 7

1000 ŚMIERĆ BOHATERA 21

2000 BRZEMIĘ KSIĘDZA 32

5000 BRATERSKIE SŁOWO , 45

10 000 POMYŚLMY O KALEKACH 59

50 000 JAK MÓWIĆ PO AUSTRALIJSKU 82

100 000 UWAGA NA GUZIKI 102

200 000 MORDERSTWO W EKSPRESIE ZACHODNIM 115

500 000 OPOWIEŚĆ ŻOŁNIERZA 128

1 000 000 LICENCJA NA ZABIJANIE 147

10 000 000 KRÓLOWA TRAGEDII 160

100 000 000 RŹOBG IFĘKNJS (CZYLI WĄTEK MIŁOSNY) 179

1 000 000 000 PYTANIE TRZYNASTE 225

EPILOG 235

PODZIĘKOWANIA 238

O AUTORZE 239


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Swarup Vikas Slumdog Milioner z ulicy
Swarup Vikas Slumdog Milioner z ulicy
Gra Kto zobaczy, ten wygra
Gazeta Prawna W ZUS zabraknie w tym roku 5 miliardów złotych
Kto wie i kto wiedzial
Kto sieje wiatr
KTO BUDUJE DOM egz probny test 2003, kartoteka
Miliardy na zabijanie, Polska dla Polaków, Co by tu jeszcze spieprzyć
Ten kto nic nie wie nie kocha, Filozofia, @Filozofia, Pracelsus
Kto przed kim ma pierwszeństwo - Savoir-vivre, Różne pliki
Żydzi kto jest kim w rządzie, religia
Ślady wielokomórkowych organizmów sprzed 2 1 miliarda lat
Kto
Kto odczuwa pragnienie niech przyjdzie (P Bębenek)
kto najlepiej poznal mity scena Nieznany
Kto odnosi sukcesy w pracy
KTO BUDUJE DOM egz probny test Nieznany
Agencja decyduje kto żyje