VIKAS SWARUP
Slumdog Millionaire
Tłumaczyła: Łukasz Praski
Moim rodzicom
Vinodowi i Indrze Swarupom
oraz memu zmarłemu dziadkowi
Shri Jagadishowi Swarupowi
Zostałem aresztowany. Za to, że wygrałem teleturniej. Przyszli po mnie późną nocą, kiedy spały już nawet bezpańskie psy. Wyważyli drzwi, skuli mnie kajdankami i zaprowadzili do czekającego dżipa z migającym czerwonym kogutem.
Nie było żadnych głośnych protestów. Z chaty nie wyjrzał ani jeden z mieszkańców. Gdy mnie aresztowano, zahukała tylko stara sowa siedząca na gałęzi tamaryndowca.
W Dharavi aresztowania są czymś tak powszednim jak kieszonkowcy w miejskiej kolejce. Nie ma dnia, by policjanci nie zabrali na posterunek jakiegoś nieszczęśnika. Czasem muszą używać siły, kiedy aresztowani drą się wniebogłosy i wierzgają. Inni spokojnie przyjmują swój los. Jak gdyby się spodziewali, może nawet czekali na policję. Dla nich przyjazd dżipa z czerwonym kogutem to chwila wielkiej ulgi.
Myśląc o tym z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że może powinienem drzeć się wniebogłosy i wierzgać. Wykrzyczeć swoją niewinność, zrobić awanturę, poruszyć sumienia sąsiadów. Chociaż pewnie nic bym tym nie wskórał. Gdyby nawet udało mi się obudzić jakichś sąsiadów, nikt nie kiwnąłby palcem w mojej obronie. Oglądaliby widowisko zaczerwienionymi od snu oczami, skwitowaliby wydarzenie jakimś banałem w rodzaju „No i przyszła kolej na następnego”, a potem, ziewając, wróciliby do łóżek. Moje zniknięcie z największego slumsu Azji w niczym nie zmieniłoby ich życia. Rankiem znów będzie ta sama kolejka po wodę, a potem codzienna szamotanina, byle tylko zdążyć na pociąg o wpół do ósmej.
Nikt nie zadałby sobie trudu, by spróbować ustalić, dlaczego mnie aresztowano. Zresztą gdy dwaj policjanci wpakowali się do mojej chatki, ja też nie zastanawiałem się nad przyczyną najścia. Kiedy człowiek istnieje „nielegalnie”, gdy żyje na skraju nędzy w miejskiej dżungli, gdzie walczy o każdy centymetr przestrzeni dla siebie i nawet do kibla musi stać w kolejce, aresztowanie staje się czymś nieuniknionym. Człowiek przywyka do myśli, że pewnego dnia zobaczy nakaz z wypisanym na nim swoim nazwiskiem i wsiądzie do dżipa z migającym czerwonym kogutem.
Niektórzy powiedzą pewnie, że się doigrałem, bo zachciało mi się bawić w teleturniej. Pogrożą mi palcem i przypomną o przestrogach starszych mieszkańców Dharavi, którzy powtarzają, że nie wolno przekraczać linii oddzielającej bogatych od biednych. Zresztą po co kelner bez grosza przy duszy miałby brać udział w teleturnieju sprawdzającym wiedzę? Mózg nie jest organem, którego wolno nam używać. Mamy używać tylko rąk i nóg.
Gdyby tylko mogli zobaczyć, jak odpowiadałem na te wszystkie pytania. Po swoim występie może zyskałbym w ich oczach trochę uznania. Szkoda, że programu jeszcze nie pokazano w telewizji. Ale już krąży plotka, że coś wygrałem. Niby na loterii. Gdy dowiedzieli się o tym inni kelnerzy, postanowili wydać przyjęcie w restauracji na moją cześć. Śpiewaliśmy, tańczyliśmy i piliśmy do późnej nocy. Po raz pierwszy nie jadłem na kolację nieświeżych dań od Ramziego. Zamówiliśmy biryani z kurczaka i kebaby seekh z pięciogwiazdkowego hotelu przy Marine Drive. Trzęsący się ze starości barman zaoferował mi rękę swojej córki. Nawet zrzędliwy zwykle szef uśmiechał się do mnie pobłażliwie i wreszcie postanowił wypłacić mi zaległą pensję. Tego wieczoru nie nazywał mnie parszywym draniem. Ani wściekłym psem.
Teraz słyszę od Godbole’a jeszcze gorsze wyzwiska. Siedzę po turecku w celi o rozmiarach trzy na dwa metry, z zardzewiałymi metalowymi drzwiami i kwadratowym okratowanym okienkiem, przez które wpada słońce. W snopie światła widać unoszący się w powietrzu kurz. W areszcie panuje wilgotny skwar. Nad spleśniałą resztką przejrzałego owocu mango, który leży rozgnieciony na kamiennej posadzce, brzęczą muchy. Na moją nogę wspina się z mozołem smutny karaluch. Zaczynam być głodny. Burczy mi w brzuchu.
Mówią mi, że niedługo znów zostanę zabrany do sali przesłuchań, gdzie będą mnie męczyć już drugi raz od aresztowania. Po nieskończenie długim oczekiwaniu zjawia się moja eskorta. To inspektor Godbole we własnej osobie.
Godbole nie jest zbyt stary - ma czterdzieści kilka lat. Łysieje, a w jego okrągłej twarzy uwagę zwracają podkręcone wąsy. Chodzi ciężkim krokiem, kołysząc wydatnym brzuchem wystającym znad paska spodni khaki.
- Cholerne muchy - klnie, próbując trzepnąć jedną, która krąży wokół jego twarzy. Chybia.
Inspektor Godbole nie jest dziś w dobrym humorze. Dokuczają mu muchy. Męczy go upał. Na jego czole lśnią strużki potu. Inspektor ociera je rękawem koszuli. Przede wszystkim jednak irytuje go moje imię i nazwisko.
- Ram Mohammad Thomas - co to za bezsens? Skąd ta religijna mieszanka? Matka nie mogła się zdecydować, kto jest twoim ojcem? - słyszę. Nie pierwszy raz.
Puszczam obelgę mimo uszu. Już się uodporniłem.
Przed salą przesłuchań prężą się na baczność dwaj policjanci - znak, że w środku jest ktoś ważny. Rano żuli paan i opowiadali sobie sprośne dowcipy. Godbole dosłownie wpycha mnie do pomieszczenia, gdzie pod ścienną tablicą, na której wywieszono listę wszystkich porwań i morderstw, jakie popełniono w ciągu całego roku, stoi dwóch mężczyzn. Poznaję jednego z nich. Tego z długimi włosami jak u kobiety - albo gwiazdy rocka - który podczas nagrania teleturnieju przekazywał prezenterowi instrukcje przez mikrofon. Drugiego mężczyzny, białego i zupełnie łysego, nigdy nie widziałem. Ma na sobie jasno - fioletowy garnitur i jaskrawo - pomarańczowy krawat. W taki okropny upal tylko biały mógł się ubrać w garnitur i krawat. Jego strój przywodzi mi na myśl pułkownika Taylora.
Wentylator pod sufitem wiruje na pełnych obrotach, ale i tak ma się wrażenie, jakby w pozbawionej okien sali nie było powietrza. Żar bije z bielonych ścian i zastyga uwięziony pod niskim drewnianym sufitem. Długa cienka belka dzieli pomieszczenie na dwie równe części. Umeblowanie sali składa się z ustawionego pośrodku odrapanego stołu i trzech krzeseł. Tuż nad stołem z drewnianej belki zwisa lampa z metalowym kloszem.
Godbole przedstawia mnie białemu tonem konferansjera cyrkowego, który zapowiada pojawienie się na arenie jego ulubionego lwa.
- Oto Ram Mohammad Thomas.
Biały osusza czoło chustką i patrzy na mnie, jak gdybym był małpą jakiegoś nieznanego gatunku.
- A więc to jest nasz słynny zwycięzca! Muszę przyznać, że wygląda na trochę starszego, niż sądziłem.
Próbuję odgadnąć, skąd pochodzi, po jego akcencie. Brzmi w nim ten sam nosowy ton, jaki słyszałem u tłoczących się w Agrze bogatych turystów z dalekich miast, takich jak Baltimore i Boston.
Amerykanin sadowi się na krześle. Ma ciemno - niebieskie oczy i różowy nos. Zielonkawe żyłki na jego czole wyglądają jak cieniutkie gałęzie.
- Witam - mówi do mnie. - Nazywam się Neil Johnson. Reprezentuję NewAge Telemedia, firmę, która udziela licencji na teleturniej. To jest Billy Nanda, producent.
Milczę. Małpy nie mówią. Zwłaszcza po angielsku. Amerykanin zwraca się do Nandy.
- Rozumie po angielsku?
- Oszalałeś, Neil? - strofuje go Nanda. - Spodziewasz się, że ktoś taki będzie mówił po angielsku? Na litość boską, przecież to tylko głupi kelner z jakiejś zapuszczonej knajpy!
Powietrze przeszywa ryk zbliżającej się syreny. Do sali wpada policjant i szepcze coś do Godbole’a. Inspektor wybiega i po chwili wraca w towarzystwie niskiego korpulentnego mężczyzny ubranego w policyjny mundur oficera wysokiej rangi. Godbole posyła Johnsonowi promienny uśmiech, ukazując żółte zęby.
- Panie Johnson, przyjechał sahib komisarz. Johnson wstaje.
- Dziękuję, że pan przyjechał, komisarzu. Poznał pan już chyba Billy’ego.
Komisarz kiwa głową.
- Przyjechałem, gdy tylko dostałem wiadomość od ministra spraw wewnętrznych.
- Ach, tak... To stary przyjaciel pana Michajłowa.
- Co mogę dla pana zrobić?
- Panie komisarzu, potrzebuję pańskiej pomocy w sprawie KWM.
- KWM?
- To skrót tytułu „Kto wygra miliard?”.
- Cóż to takiego?
- Teleturniej, który nasza firma produkuje od niedawna w trzydziestu pięciu krajach. Może zauważył pan reklamy w Mumbaju.
- Musiałem przeoczyć. Ale dlaczego miliard?
- A czemu nie? Oglądał pan „Milionerów”?
- „Kaun Banega Crorepati”? Cały kraj oszalał na punkcie tego teleturnieju. Oglądanie go było w moim domu obowiązkowe.
- Dlaczego go pan oglądał?
- Dlatego, że... był ciekawy.
- Czy byłby choć w połowie tak interesujący, gdyby główna wygrana wynosiła nie milion, tylko dziesięć tysięcy?
- Cóż... zapewne nie.
- Otóż to. Widzi pan, największą przynętą na świecie nie jest seks, lecz pieniądze. A im większa kwota wchodzi w grę, tym przynęta silniejsza.
- Rozumiem. Kto prowadzi teleturniej?
- Prem Kumar.
- Prem Kumar? Ten podrzędny aktor? Przecież nie jest nawet w połowie tak znany jak Amitabh Bachchan, który prowadził „Crorepati”.
- Proszę się nie martwić, wkrótce będzie. Oczywiście w pewnym sensie byliśmy zobowiązani do tego wyboru, ponieważ Kumar ma dwadzieścia dziewięć procent udziałów w indyjskiej filii NewAge Telemedia.
- Ach tak, teraz rozumiem. Ale co ma z tym wszystkim wspólnego ten kelner, jak mu tam... Ram Mohammad Thomas?
- Był uczestnikiem piętnastego odcinka w zeszłym tygodniu.
- I?
- Odpowiedział poprawnie na dwanaście pytań i wygrał miliard rupii.
- Co? Pan chyba żartuje!
- Nie, mówię serio. Byliśmy równie zdumieni jak pan. Chłopak zdobył najwyższą wygraną w historii telewizji. Odcinek nie został jeszcze wyemitowany, więc niewiele osób o tym wie.
- No dobrze. Skoro twierdzi pan, że chłopak wygrał miliard, to na czym polega problem?
Johnson milknie.
- Czy ja i Billy możemy z panem porozmawiać na osobności?
Komisarz daje Godbole’owi znak, by wyszedł. Inspektor spogląda na mnie spode łba i opuszcza salę przesłuchań. Ja zostaję, ale nikt nie zwraca na mnie uwagi. Jestem tylko kelnerem. A kelnerzy nie znają angielskiego.
- Słucham panów - mówi komisarz.
- Widzi pan, komisarzu, pan Michajłow nie jest w stanie w tej chwili wypłacić miliarda rupii - oświadcza Johnson.
- Dlaczego więc wyznaczył tak wysoką nagrodę?
- No... to był chwyt marketingowy.
- Nadal nie rozumiem. Nawet jeżeli to był chwyt, czy program nie zyska na tym, że ktoś wygrał główną nagrodę? Pamiętam, że ilekroć zawodnik w „Milionerach” zdobywał milion, oglądalność się podwajała.
- Chodzi o moment, panie komisarzu, o niewłaściwy moment. O programach takich jak KWM nie może decydować ślepy traf jak w rzucie kostką. Musimy się trzymać scenariusza. A zgodnie z przyjętym przez nas scenariuszem główna wygrana miała paść po co najmniej ośmiu miesiącach, kiedy inwestycje zwrócą się dzięki zyskom z reklam. Ale nasze plany pokrzyżował ten Thomas.
Komisarz kiwa głową.
- Rozumiem. Czego panowie ode mnie oczekują?
- Chciałbym, żeby pomógł nam pan udowodnić, że podczas nagrania Thomas oszukiwał. Że nie mógł znać odpowiedzi na dwanaście pytań i korzystał z pomocy jakiegoś wspólnika. Proszę pomyśleć. Chłopak nie chodził do szkoły. Nigdy nawet nie przeczytał gazety. Niemożliwe, żeby wygrał główną nagrodę.
- No... nie jestem taki pewien. - Komisarz drapie się w głowę. - Znane są przypadki chłopców z biednych rodzin, którzy później okazywali się geniuszami. Zdaje się, że sam Einstein wyleciał ze szkoły?
- Proszę posłuchać, panie komisarzu, możemy tu i teraz udowodnić, że z niego żaden Einstein - mówi Johnson, dając znak Nandzie.
Nanda podchodzi do mnie, przeczesując palcami bujne włosy. Zwraca się do mnie w hindi.
- Panie Ramie Mohammadzie Thomas, jeżeli istotnie jest pan na tyle błyskotliwy, by wygrać nasz teleturniej, bylibyśmy wdzięczni, gdyby zechciał pan to udowodnić, startując w jeszcze jednym krótkim quizie. Zadam panu kilka prostych pytań. Prawie każda przeciętnie inteligentna osoba potrafi na nie odpowiedzieć. - Sadza mnie na krześle. - Jest pan gotów? Oto pytanie numer jeden. Jak nazywa się waluta obowiązująca we Francji? Do wyboru ma pan cztery odpowiedzi: a) dolar, b) funt, c) euro, d) frank.
Milczę. Nagle otwarta dłoń komisarza wystrzela w kierunku mojej twarzy i mocno uderza mnie w policzek.
- Głuchy jesteś, draniu? Odpowiadaj albo złamię ci szczękę - grozi.
Nanda podskakuje jak obłąkany - albo gwiazda rocka.
- Błagam pana, nie możemy tego zrobić w bardziej cywilizowany sposób? - pyta komisarza. Potem spogląda na mnie. - Słucham. Jak brzmi odpowiedź?
- Frank - odpowiadam ponuro.
- Źle. Poprawna odpowiedź brzmi: euro. Dobrze, pytanie numer dwa. Kto jako pierwszy człowiek postawił stopę na Księżycu? Czy był to a) Edwin Aldrin, b) Neil Armstrong, c) Jurij Gagarin czy d) Jimmy Carter?
- Nie wiem.
- Neil Armstrong. Pytanie trzecie. Piramidy znajdują się w a) Nowym Jorku, b) Rzymie, c) Kairze czy d) Paryżu?
- Nie wiem.
- W Kairze. Pytanie numer cztery. Kto jest prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki? Czy jest to a) Bill Clinton, b) Colin Powell, c) John Kerry czy d) George Bush?
- Nie wiem.
- George Bush. Przykro mi, panie Thomas, ale nie udzielił pan ani jednej poprawnej odpowiedzi.
Nanda zwraca się do komisarza, przechodząc na angielski.
- Widzi pan, mówiłem, że ten chłopak to dureń. Niemożliwe, żeby w zeszłym tygodniu odpowiedział na wszystkie pytania bez uciekania się do oszustwa.
- Domyślają się panowie, jak mógł oszukiwać?
- Tego właśnie nie potrafię pojąć. Mam dwa zapisy nagrania na DVD. Nasi eksperci oglądali je pod mikroskopem i na razie są bezradni. W końcu jednak coś muszą znaleźć.
Głód z żołądka przeniósł się do gardła, wywołując zawroty głowy. Zginam się wpół i kaszlę.
Johnson, łysy Amerykanin, mierzy mnie ostrym spojrzeniem.
- Pamięta pan, panie komisarzu, historię tego majora, który zwyciężył w „Milionerach” w Anglii? Kilka lat temu wygrał milion funtów. Organizator odmówił wypłaty nagrody. Policja wszczęła śledztwo i udało się jej doprowadzić do skazania majora. Okazało się, że oficer miał na widowni wspólnika - profesora, który systemem umówionych kaszlnięć sygnalizował mu właściwe odpowiedzi. W tym wypadku na pewno zdarzyło się coś podobnego.
- Czyli mamy szukać kaszlących wśród publiczności?
- Nie. Nikt nie kaszlał. Musieli używać innych sygnałów.
- Może porozumiewali się za pomocą pagera albo komórki?
- Nie. Jesteśmy pewni, że nie miał przy sobie żadnych urządzeń tego rodzaju. Poza tym ani pager, ani telefon komórkowy nie mógł działać w studiu.
Komisarzowi nagle przychodzi coś do głowy.
- Sądzi pan, że wszczepiono mu do mózgu jakiś układ pamięci? Johnson wzdycha.
- Chyba naoglądał się pan za dużo filmów science fiction, panie komisarzu. Nie wiem, co to jest, ale musi nam pan pomóc to znaleźć. Nie wiemy, kim był jego wspólnik. Nie wiemy, jakiego systemu sygnałów używali. Ale jestem stuprocentowo pewien, że chłopak jest kanciarzem. Musi nam pan pomóc to udowodnić.
- Nie myślał pan o tym, żeby go przekupić? - sugeruje z nadzieją w głosie komisarz. - Przypuszczam, że chłopak nawet nie wie, ile miliard ma zer, i wystarczy wcisnąć mu kilka tysięcy rupii, żeby był zachwycony.
Mam ochotę wydłubać komisarzowi oczy. Fakt, przed teleturniejem nie wiedziałem, ile jest wart miliard. Ale to już historia. Teraz wiem. I jestem gotów zrobić wszystko, żeby zdobyć swoją nagrodę. Ze wszystkimi dziewięcioma zerami.
Odpowiedź Johnsona dodaje mi otuchy.
- Tego nie możemy zrobić - mówi. - Mógłby nam grozić proces. Widzi pan, albo chłopak jest prawdziwym zwycięzcą, albo zwykłym oszustem. Dlatego albo dostanie miliard, albo wyląduje za kratkami. Trzeciej drogi nie ma. Musi mi pan pomóc wsadzić go za kratki. Gdyby pan Michajłow musiał w tym momencie wybulić miliard, dostałby ataku serca.
Komisarz patrzy Johnsonowi prosto w oczy.
- Rozumiem, na czym polega pański kłopot - cedzi. - Ale jaki ja mam w tym interes?
Jak na komendę Johnson ujmuje go za ramię i odciąga na bok. Rozmawiają półgłosem. Udaje mi się pochwycić zaledwie dwa słowa: „Dziesięć procent”. Komisarz jest wyraźnie przejęty tym, co usłyszał.
- Zgoda, panie Johnson. Sprawa załatwiona. Poproszę Godbole’a. Zostaje wezwany inspektor.
- Godbole, co udało ci się z niego wyciągnąć? - pyta komisarz. Godbole posyła mi złowrogie spojrzenie.
- Nic, sahib. Drań w kółko powtarza tę samą historyjkę, że znał odpowiedzi. Mówi, że po prostu miał szczęście.
- Szczęście, tak? - powtarza kpiąco Johnson.
- Tak, proszę pana. Nie wykorzystałem dotychczas trzeciego stopnia, bo wtedy wyśpiewałby wszystko jak kanarek. Gdy tylko dostanę pozwolenie, w mig wydobędę z niego nazwiska wszystkich wspólników.
Komisarz patrzy pytająco na Johnsona i Nandę.
- Co panowie na to?
Nanda energicznie kręci głową, potrząsając długimi włosami.
- Nie ma mowy. Żadne tortury nie wchodzą w grę. Pogłoska o aresztowaniu dotarła już do prasy. Jeżeli się dowiedzą, że źle go traktowano, koniec z nami. Mam już wystarczająco dużo kłopotów, żeby się jeszcze martwić, czy jakaś cholerna organizacja broniąca praw człowieka nie pozwie mnie do sądu.
Komisarz klepie go w ramię.
- Billy, zaczynasz mówić jak Amerykanie. Nie martw się. Godbole to zawodowiec. Na ciele chłopaka nie będzie żadnego śladu.
Czuję, jakby mój żołądek zmieniał się w balon wypełniony żółcią. Mam ochotę zwymiotować. Komisarz szykuje się do wyjścia.
- Godbole, jutro rano chcę znać nazwisko wspólnika i wszystkie szczegóły dotyczące sposobu działania sprawców. Możesz użyć wszelkich sposobów, żeby uzyskać te informacje. Ale uważaj. Pamiętaj - od tego zależy twój awans.
- Dziękuję, panie komisarzu. Dziękuję. - Godbole przywołuje na twarz plastikowy uśmiech. - Proszę się nie martwić. Kiedy z nim skończę, chłopak będzie gotów się przyznać do zamordowania Mahatmy Gandhiego.
Usiłuję sobie przypomnieć, kto zamordował Mahatmę Gandhiego, który podobno tuż przed śmiercią powiedział „Och, Ram”. Dobrze to pamiętam, bo zawołałem wtedy „To moje imię!”. Ale ojciec Timothy wyjaśnił mi spokojnie, że to imię hinduskiego boga, który został skazany na wygnanie i spędził czternaście lat w dżungli.
Tymczasem wraca Godbole, odprowadziwszy komisarza i dwóch mężczyzn. Sapiąc ciężko, zatrzaskuje za sobą drzwi do sali przesłuchań. Pstryka palcami.
- No dobra, skurwysynu, rozbieraj się!
Każdy por mojego ciała przeszywa ostry, pulsujący ból. Ręce mam przywiązane grubym sznurem do drewnianej belki. Belka znajduje się trzy metry nad podłogą, więc nogi dyndają mi w powietrzu i mam wrażenie, jak gdyby odrywały mi się stopy i ręce.
Jestem zupełnie nagi. Zebra sterczą mi jak u głodujących afrykańskich dzieci.
Godbole dręczy mnie już od ponad godziny, ale wcale nie zamierza kończyć. Co mniej więcej pół godziny zmienia narzędzie tortur. Najpierw wepchnął mi w odbyt drewniany kołek. Natarty sproszkowaną chili. Czułem się tak, jakby tyłek przebiło mi rozpalone do białości ostrze. Zakrztusiłem się, z bólu tracąc oddech. Potem włożył mi głowę do wiadra z wodą i trzymał tam, aż mi się zdawało, że zaraz mi wybuchną płuca. Potem łapałem powietrze, parskając wodą. O mały włos się nie utopiłem.
Teraz Godbole trzyma w ręku drut pod napięciem, niby zimny ogień na święto Diwali. Tańczy wokół mnie jak pijany bokser i nagle rzuca się w moją stronę. Dźga gołym przewodem podeszwę mojej lewej stopy. Prąd wstrząsa moim ciałem jak parząca trucizna. Wpadam w gwałtowne konwulsje.
Godbole wrzeszczy:
- Gnoju, nie masz mi jeszcze ochoty powiedzieć, jaki numer wyciąłeś w tym programie? Kto ci zdradził odpowiedzi? Gadaj, a zaraz przestanę cię torturować. Dostaniesz coś ciepłego i pysznego do jedzenia. Może nawet będziesz mógł iść do domu.
Dom wydaje się jednak bardzo odległym miejscem. A na myśl o ciepłym posiłku chce mi się wymiotować. Kiedy człowiek długo nic nie je, głód łagodnieje i znika, pozostawiając tylko tępy ból w pustym żołądku.
Zaczyna mnie ogarniać pierwsza fala mdłości. Powoli tracę przytomność. Przez gęstą mgłę dostrzegam wysoką kobietę z długimi czarnymi włosami. Wyje wiatr, rozwiewając jej kruczoczarne włosy, które zasłaniają jej twarz przed moimi oczami. Kobieta ma na sobie białe sari z cieniutkiej tkaniny, które łopocze i faluje jak latawiec. Otwiera ramiona i woła:
- Synu... synu... co oni ci robią?
- Mamo! - krzyczę i wyciągam do niej ręce przez otchłań mgły, ale Godbole brutalnie łapie mnie za kark. Wydaje mi się, jakbym biegł, nie posuwając się naprzód. Dostaję silny cios i ciemność nagle się rozprasza.
Godbole znów trzyma w dłoni pióro. Czarne z błyszczącą złotą stalówką. Na czubku lśni kropla niebieskiego atramentu.
- Podpisz zeznanie - rozkazuje inspektor.
Zeznanie jest dość proste. „Ja, Ram Mohammad Thomas, oświadczam, że 10 lipca brałem udział w teleturnieju «Kto wygra miliard?». Przyznaję się, że oszukiwałem. Nie znałem odpowiedzi na wszystkie pytania. Niniejszym zrzekam się roszczeń do głównej wygranej i jakichkolwiek innych nagród. Proszę o wybaczenie. Składam to oświadczenie z własnej woli, będąc w pełni świadomym swojego czynu i nie ulegając niczyjej presji. Podpis: Ram Mohammad Thomas”.
Wiem, że złożenie przeze mnie podpisu na zeznaniu jest tylko kwestią czasu. Długo tego już nie wytrzymam. Zawsze nam powtarzano, żeby nie szukać zwady z policją. Biedacy z ulicy tacy jak ja są na szarym końcu łańcucha pokarmowego. Wyżej od nas stoją drobni przestępcy w rodzaju kieszonkowców. Nad nimi są szantażyści i lichwiarze. Potem szefowie gangów. Wyżej wielkie firmy. Ale nad wszystkimi góruje policja. Tylko ona ma instrumenty prawdziwej władzy. I nikt jej nie kontroluje. Kto może być policją policji? Dlatego podpiszę zeznanie. Jeszcze dziesięć, może piętnaście razów. Jeszcze pięć, może sześć wstrząsów elektrycznych.
Nieoczekiwanie słyszę jakieś zamieszanie pod drzwiami. Krzyki policjantów. Podniesione głosy. Drzwi dygoczą i otwierają się z hukiem. Do sali wpada młoda kobieta. Jest szczupła i niewysoka. Ma ładne zęby i ślicznie sklepione brwi. Pośrodku jej czoła widnieje duża niebieska bindi. Strój kobiety składa się z białego salwar kameez, niebieskiego szala dupatta i skórzanych sandałków. Jej długie czarne włosy są rozpuszczone. Na ramieniu ma zawieszoną brązową torebkę. Przybyła wydaje się pewna siebie i pełna godności.
Godbole jest tak wytrącony z równowagi, że dotyka przewodem własnej dłoni i wydaje okrzyk bólu. Już ma chwycić intruza za kołnierz, gdy uświadamia sobie, że to kobieta.
- Kim pani jest, żeby tak wpadać do sali przesłuchań? Nie widzi pani, że jestem zajęty?
- Nazywam się Smita Shah - oświadcza spokojnie kobieta. - Jestem adwokatką Rama Mohammada Thomasa. - Potem spogląda na mnie, widzi, w jakim jestem stanie, i szybko odwraca wzrok.
Godbole wygląda na osłupiałego. Do tego stopnia, że nie zauważa, że jestem tak samo osłupiały. Nigdy w życiu nie widziałem tej kobiety. Nie stać mnie na taksówkę. Nie byłoby mnie stać na adwokata.
- Co takiego? - chrypi Godbole. - Jego adwokatem?
- Tak. To, co pan robi z moim klientem, jest absolutnie niezgodne z prawem i niedopuszczalne. Żądam, żeby to natychmiast przerwać. Mój klient zastrzega sobie prawo wniesienia przeciw panu oskarżenia na podstawie paragrafu 330 i 331 Indyjskiego Kodeksu Karnego. Chcę zobaczyć dokumenty związane z jego aresztowaniem. Widzę, że nie sporządzono wstępnego raportu zatrzymania. Nie przedstawiono powodu aresztowania, jak wymaga tego artykuł 22 konstytucji, a pan naruszył paragraf 50 kodeksu karnego. Jeżeli nie zobaczę nakazu aresztowania, zabieram swojego klienta z posterunku, aby przeprowadzić z nim konsultacje.
- Eee... mmm... muszę się porozumieć z... z komisarzem. Proszę zaczekać. - Tylko tyle potrafi wykrztusić Godbole. Bezradnie patrzy na kobietę, kręci głową, a potem wymyka się z sali.
Jestem pod wrażeniem. Nie wiedziałem, że adwokaci mają taką władzę nad policją. Trzeba będzie zrewidować pojęcia o łańcuchu pokarmowym.
Nie wiem, kiedy Godbole wrócił, co powiedział adwokatce ani co ona mu powiedziała, bo tracę przytomność. Z bólu, głodu i szczęścia.
Siedzę na skórzanej kanapie z kubkiem parującej herbaty w dłoniach. Prostokątne biurko przykrywają rozrzucone papiery. Stoi na nich szklany przycisk i czerwona lampa stołowa. Ściany pokoju są pomalowane na ciemno - różowo. Na półkach stoją rzędami grube czarne książki ze złotymi literami na grzbietach. Na ścianach wiszą oprawione dyplomy i certyfikaty. W kącie pokoju stoi doniczka z rozrastającą się na boki miesiącznicą.
Wraca Smita, niosąc talerz i szklankę. Czuję zapach jedzenia.
- Na pewno jesteś głodny, więc przyniosłam ci czapati z warzywami i colę. Tylko tyle znalazłam w lodówce.
Chwytam ją za rękę, która jest ciepła i wilgotna.
- Dziękuję - mówię. Wciąż nie wiem, jak się dostała na posterunek policji ani po co. Powiedziała mi tylko, że przeczytała o moim aresztowaniu w gazetach i jak najszybciej przyjechała. Teraz jestem w jej domu w Bandrze. Nie pytam jej, kiedy mnie tu przyprowadziła ani dlaczego. W obliczu cudu nie zadaje się pytań.
Zaczynam jeść. Zjadam wszystkie czapati. Pałaszuję warzywa do ostatniego kawałeczka. Wypijam całą colę. Jem, aż oczy wychodzą mi na wierzch.
Jest już późny wieczór. Najadłem się i zdrzemnąłem. Wciąż jest przy mnie Smita, ale teraz siedzę na przykrytym niebieską narzutą dużym łóżku w jej sypialni. Pokój wygląda inaczej niż sypialnia mojej byłej pracodawczyni, gwiazdy filmowej Neelimy Kumari. Zamiast wielkich luster i nagród filmowych na półkach, jest tu dużo książek i duży brązowy pluszowy miś ze szklanymi oczami. Ale tak jak u Neelimy stoi tu telewizor Sony i nawet odtwarzacz DVD.
Smita siedzi obok mnie na skraju łóżka, trzymając w palcach pudełko z płytą.
- Posłuchaj, zdobyłam nagranie teleturnieju na DVD. Możemy je teraz bardzo uważnie obejrzeć. Chciałabym, żebyś mi dokładnie wyjaśnił, jak ci się udało odpowiedzieć na wszystkie pytania. I mów prawdę.
- Prawdę?
- Nawet jeżeli oszukiwałeś, moim zadaniem jest cię chronić. Nic, co mi powiesz, nie może być użyte przed sądem przeciw tobie.
Budzą się we mnie pierwsze wątpliwości. To chyba zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Czyżby kobieta została podstawiona przez łysego Johnsona, żeby wyciągnąć ze mnie dowody mojej winy? Czy mogę jej zaufać?
Czas podjąć decyzję. Wyciągam swoją zaufaną jednorupiową monetę. Jeśli wypadnie orzeł, będę z nią współpracował. Reszka - dziękuję. Rzucam monetę. Orzeł.
- Zna pani Alberta Fernandesa? - pytam.
- Nie. Kto to jest?
- Ma w Dharavi nielegalną fabrykę, która robi sprzączki do pasków do zegarków.
- I?
- Gra w matka. - Matka}
- To nielegalna gra hazardowa w karty.
- Rozumiem.
- No więc Albert Fernandes gra w matka i we wtorek w zeszłym tygodniu miał niesamowity fart.
- Co się stało?
- Wygrał piętnaście rozdań z rzędu. Mogłaby pani uwierzyć? Piętnaście rozdań z rzędu. Tego wieczoru zgarnął pięćdziesiąt tysięcy rupii.
- No i co? Nadal nie rozumiem związku.
- Nie rozumie pani? Miał szczęście w kartach. A ja miałem szczęście w teleturnieju.
- Chcesz powiedzieć, że miałeś szczęście i zgadłeś dwanaście właściwych odpowiedzi?
- Nie. Wcale nie odgadywałem odpowiedzi. Ja je znałem.
- Znałeś odpowiedzi?
- Tak. Na wszystkie pytania.
- Dlaczego więc mówisz o szczęściu?
- Czy to nie szczęście, że zadali mi tylko takie pytania, na które znałem odpowiedzi?
Wyraz niedowierzania na twarzy Smity mówi wszystko. Wybucham z żalu i gniewu.
- Wiem, co pani sobie myśli. Tak jak Godbole, zastanawia się pani, co w ogóle robiłem w teleturnieju. Jak Godbole uważa pani, że nadaję się tylko do podawania kurczaka i whisky w restauracji. Ze mam żyć jak pies i umrzeć jak robak. Tak pani myśli, prawda?
- Nie, Ram. - Smita łapie mnie za rękę. - Nigdy tak nie pomyślę. Ale musisz mnie zrozumieć. Jeśli mam ci pomóc, muszę wiedzieć, jak wygrałeś ten miliard. I przyznaję, że trudno mi to pojąć. Wielkie nieba, nawet ja nie potrafiłabym odpowiedzieć na połowę tych pytań.
- Widzi pani, my, biedni, też potrafimy zadawać pytania i żądać odpowiedzi. I założę się, że gdyby jakiś teleturniej poprowadził biedak, bogaci nie umieliby odpowiedzieć na ani jedno pytanie. Nie wiem, jaka waluta obowiązuje we Francji, ale mogę pani powiedzieć, ile jest winien miejscowemu lichwiarzowi Shalini Tai. Nie wiem, jak się nazywał człowiek, który jako pierwszy stanął na Księżycu, ale mogę powiedzieć, kto pierwszy w Dharavi wyprodukował nielegalną płytę DVD. Potrafiłaby pani odpowiedzieć na te pytania w moim teleturnieju?
- Ram, nie denerwuj się. Nie chciałam cię urazić. Naprawdę chcę ci pomóc. Ale jeżeli nie oszukiwałeś, muszę wiedzieć, skąd wiedziałeś.
- Nie umiem tego wytłumaczyć.
- Dlaczego?
- Kiedy pani oddycha, zwraca pani na to uwagę? Nie. Po prostu pani wie, że oddycha. Nie chodziłem do szkoły. Nie czytałem książek. Ale powtarzam, że znałem odpowiedzi.
- Czyli żeby zrozumieć, skąd znałeś odpowiedzi, powinnam poznać całe twoje życie?
- Być może. Smita kiwa głową.
- To chyba właśnie jest klucz. W końcu teleturniej sprawdza nie tyle wiedzę, ile pamięć. - Poprawia niebieski szal dupatta i spogląda mi prosto w oczy. - Chcę posłuchać twoich wspomnień. Mógłbyś zacząć od początku?
- To znaczy od roku, w którym się urodziłem? Roku numer jeden.
- Nie. Od pytania numer jeden. Ale zanim zaczniemy, obiecaj mi, Ramie Mohammadzie Thomas, że będziesz mówił prawdę.
- Tak jak w filmach: „Prawdę, całą prawdę i tylko prawdę”?
- Otóż to.
Głęboko nabieram powietrza.
- Dobrze, obiecuję. Ale gdzie księga, na którą mam przysiąc? Bhagawadgita, Koran, Biblia, wszystko jedno.
- Nie potrzebuję księgi. Ja jestem twoim świadkiem. A ty moim. Smita wyjmuje z pudełka błyszczącą płytę i wsuwa do odtwarzacza.
Rozległ się trzeci dzwonek. Za chwilę ma się unieść kurtyna z fioletowego aksamitu. Światła stopniowo przygasają, aż zostają tylko napisy WYJŚCIE palące się w ciemnościach na czerwono jak węglowy żar. Sprzedawcy prażonej kukurydzy i napojów zaczynają wychodzić. Salim i ja zasiadamy w fotelach.
Po pierwsze, musi pani wiedzieć, że Salim jest moim najlepszym przyjacielem. Po drugie, jest zwariowany na punkcie filmów hindi. Ale nie wszystkich. Tylko tych, w których gra Armaan Ali.
Ludzie mówią, że najpierw był Amitabh Bachchan. Potem Shahrukh Khan. Teraz jest Armaan Ali. Największy bohater kina akcji. Indyjski grecki bóg. Idol milionów.
Salim uwielbia Armaana. A dokładniej mówiąc, czci Armaana. Jego klitka w chawl* [*Chawl - czynszowy budynek dla niezamożnych lokatorów. Na każdym piętrze znajduje się od dziesięciu do dwudziestu mieszkań składających się zwykle z jednego pokoju z kuchnią (toalety są wspólne dla mieszkańców piętra) (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).] to sanktuarium, wyklejone plakatami przedstawiającymi bohatera w przeróżnych pozach. Armaan w skórzanej kurtce. Armaan na motocyklu. Armaan bez koszuli, obnażający owłosiony tors. Armaan z pistoletem. Armaan na koniu. Armaan w basenie otoczony wianuszkiem pięknych dziewcząt.
Zajmujemy miejsca A21 i A22 w pierwszym rzędzie pierwszego balkonu w kinie Regal w Bandrze. Tak naprawdę nie powinniśmy tu siedzieć. Na biletach, które mam w kieszeni, nie jest napisane „PIERWSZY BALKON, 150 RUPII”, ale „PARTER, 25 RUPII”. Bileter był dziś jednak w dobrym humorze i potraktował nas łaskawie. Powiedział, żebyśmy szli na balkon, bo parter jest praktycznie pusty. Nawet na balkonie jest niewielu widzów. Poza Salimem i mną siedzi tu najwyżej dwadzieścia kilka osób.
Kiedy chodzimy z Salimem do kina, zwykle zajmujemy miejsca na parterze z przodu. Dzięki temu możemy gwizdać i buczeć. Salim uważa, że jak się siedzi niedaleko od ekranu, jest się bliżej akcji. Mówi, że może się wychylić i prawie dotknąć Armaana. Może policzyć żyły na bicepsach Armaana albo zobaczyć białka orzechowo - zielonych oczu Armaana, delikatny zarost pokrywający dołek na podbródku Armaana, niewielki czarny pieprzyk na rzeźbionym nosie Armaana.
Ja raczej nie przepadam za Armaanem Alim. Wydaje mi się, że w każdym filmie gra tak samo. Ale też lubię siedzieć w pierwszych rzędach, jak najbliżej ogromnego ekranu. Piersi bohaterki wyglądają stąd bardziej zmysłowo.
Zasłona już się uniosła i ekran rozbłyska. Najpierw oglądamy reklamy. Cztery prywatnych firm i jedną rządową. Słuchamy, jak zostać prymusem w szkole i mistrzem krykieta, jedząc na śniadanie płatki kukurydziane. Jak jeździć szybkimi samochodami i zdobywać przepiękne dziewczyny, używając wody Spice Cologne („Tego zapachu używa Armaan!” - woła Salim). Jak dostać awans i mieć śnieżnobiałe ubrania, używając mydła Roma. Jak żyć po królewsku, pijąc whisky Red & White. I jak umrzeć na raka płuc, paląc papierosy.
Po reklamach następuje krótka przerwa, podczas której zmienia się szpule. Kaszlemy i chrząkamy. Potem na szerokim ekranie ukazuje się certyfikat cenzury. Dowiadujemy się z niego, że film jest dozwolony dla dzieci w towarzystwie dorosłych, ma siedemnaście szpul i długość 4639, 15 metra. Certyfikat jest podpisany przez niejaką panią M. Kane, przewodniczącą Urzędu Cenzury. Salim często mnie pytał o tę panią. Szczerze zazdrości jej pracy. Pani Kane może jako pierwsza oglądać filmy z Armaanem, zanim zobaczy je ktokolwiek inny.
Pojawiają się napisy początkowe. Salim zna wszystkie osoby z ekipy filmowej. Wie, kto był fryzjerem, kto charakteryzatorem.
Zna nazwiska kierownika produkcji, dyrektora finansowego, operatora dźwięku i wszystkich asystentów. Nie mówi za dobrze po angielsku, ale umie czytać nazwiska, nawet napisane bardzo drobną czcionką. Widział ten film już osiem razy i za każdym razem zapamiętuje nowe nazwisko. Kiedy się jednak widzi skupienie na jego twarzy, można pomyśleć, że Salim ogląda seans premierowy, na który bilety można było dostać tylko na czarnym rynku.
Po dwóch minutach Armaan Ali ma swoje wielkie wejście - wyskakuje z niebiesko - białego helikoptera. Oczy Salima jaśnieją. Na jego twarzy widzę ten sam wyraz niewinnego zachwytu, jaki miał wtedy, gdy pierwszy raz zobaczył Armaana. We własnej osobie.
Salim wbiega do pokoju i rzuca się twarzą na łóżko. Patrzę na niego zaniepokojony.
- Salim!... Salim! - wołam. - Co ci się stało? Dlaczego tak wcześnie wróciłeś? - Odwracam go na plecy. Salim śmieje się radośnie.
- Dzisiaj wydarzyło się coś zupełnie niesłychanego. To najszczęśliwszy dzień mojego życia - oświadcza.
- O co chodzi? Wygrałeś na loterii?
- Nie. Stało się coś jeszcze lepszego. Widziałem Armaana Alego.
Słowo po słowie wydobywam ze zdyszanego Salima całą opowieść. Jak zauważył Armaana Alego podczas jednego z codziennych kursów w Ghatkopar. Gwiazdor wysiadał z mercedesa benza i wchodził do pięciogwiazdkowego hotelu. Salim jechał autobusem do klienta, któremu wiózł tiffin w pojemniku - ostatni lunch, jaki miał dostarczyć. W chwili gdy ujrzał Armaana, wyskoczył z jadącego pojazdu, o mały włos nie wpadając pod koła maruti, i popędził w stronę aktora, który właśnie przechodził przez obrotowe drzwi. Zatrzymał go rosły portier, nie pozwalając Salimowi wejść do hotelu.
- Armaan! - krzyknął rozpaczliwie Salim, usiłując zwrócić na siebie uwagę gwiazdora. Armaan usłyszał wołanie, stanął jak wryty i się odwrócił. Jego wzrok napotkał spojrzenie Salima. Aktor uśmiechnął się lekko, niemal niedostrzegalnie skinął głową i ruszył w głąb holu. Salim zupełnie zapomniał o tiffin i przybiegł prosto do domu, żeby przekazać mi nowinę o swoim spełnionym marzeniu. Klient firmy „Gawli Tiffin Carriers” musiał się tego popołudnia obejść smakiem.
- Armaan wygląda inaczej niż na ekranie? - pytam.
- Nie. W rzeczywistości wygląda jeszcze lepiej - mówi Salim. - Jest wyższy i przystojniejszy. Marzę o tym, żeby przynajmniej raz w życiu podać mu rękę. Potem pewnie nie myłbym jej przez miesiąc.
Myślę sobie, jak to dobrze mieć tak nieskomplikowane pragnienia jak uściśnięcie dłoni gwiazdy filmowej.
Tymczasem na ekranie ta dłoń trzyma pistolet i mierzy z niego do trzech policjantów. Armaan gra gangstera. Ale gangstera o dobrym sercu. Łupi bogaczy i rozdaje pieniądze biednym. Między napadami zakochuje się w bohaterce filmu, Priyi Kapoor, obiecującej aktorce, śpiewa sześć piosenek i spełnia pragnienie ukochanej matki, zabierając ją na pielgrzymkę do świątyni Vaishno Devi. Tak przynajmniej wygląda fabuła do przerwy.
Pojawienie się Priyi Kapoor na ekranie witają gwizdy z parteru. To wysoka i urodziwa aktorka, która kilka lat wcześniej zdobyła tytuł Miss Świata. Ma posągowe ciało klasycznej piękności: ciężkie piersi i szczupła talia. Jest ostatnio moją ulubioną aktorką. W tym filmie często się dąsa, a komikowi co chwila powtarza: „Zamknij się”. Śmiejemy się.
- Marzysz o tym, by podać rękę Armaanowi - mówię do Salima. - Ale jak myślisz, czego może pragnąć w życiu Armaan? Przecież ma chyba wszystko - twarz, fortunę, sławę.
- Mylisz się - odpowiada z poważną miną Salim. - Nie ma Urvashi.
Gazety rozpisują się na temat zerwania Armaana i Urvashi, które nastąpiło po płomiennym, trwającym dziewięć miesięcy romansie. Krążą pogłoski, że Armaan jest zupełnie załamany. Że przestał jeść i pić. Ze być może myśli o samobójstwie. Urvashi Randhawa wróciła do kariery modelki.
Widzę, jak Salim płacze. Ma zaczerwienione oczy mokre od łez. Cały dzień nic nie jadł. Zdjęcie Armaana i Urvashi oprawione w ramkę w kształcie serca, na którą wydał połowę swojej nędznej pensji, leży na podłodze roztrzaskane w drobne kawałeczki.
- Słuchaj, Salim, zachowujesz się jak dziecko. Nic nie możesz na to poradzić - mówię mu.
- Gdybym tylko mógł się spotkać z Armaanem. Chcę go pocieszyć. Potrzymać go za rękę i pozwolić mu wypłakać się na swoim ramieniu. Mówią, że od płaczu robi się lżej na sercu.
- I w czym by to pomogło? Urvashi i tak nie wróci do Armaana.
Nagle Salim unosi głowę.
- Myślisz, że mógłbym z nią porozmawiać? Może umiałbym ją przekonać, żeby wróciła do Armaana. Powiedziałbym jej, że to był wielki błąd. Ze Armaan jest bardzo smutny i skruszony.
Kręcę głową. Nie chcę, żeby Salim włóczył się po Mumbaju, szukając Urvashi Randhawy.
- Lepiej nie wtykać nosa w nie swoje sprawy i nie przejmować się cudzymi kłopotami. Armaan Ali jest dorosły. Sam sobie poradzi.
- Przynajmniej wyślę mu prezent - mówi Salim.
Wychodzi i kupuje dużą butelkę kleju Fevicol, a potem zabiera się do sklejania kawałków rozbitej ramki w kształcie serca. Ślęczy nad tym cały tydzień, aż wreszcie serce jest całe, a jedynym śladem po katastrofie jest sieć czarnych linii w miejscach, gdzie rozbiło się szkło.
- Teraz wyślę to Armaanowi - oświadcza Salim. - To symbol, że nawet złamane serce można z powrotem złożyć w całość.
- Fevicolem? - pytam.
- Nie. Miłością i troską.
Salim owija zdjęcie w ramce w szmatkę i wysyła na domowy adres Armaana Alego. Nie wiem, czy przesyłka dotarła na miejsce, czy nie. Czy uszkodzili ją na poczcie, czy roztrzaskali ją ochroniarze, czy może rozbiła ją sekretarka Armaana. Ważne, że Salim wierzy, że jego bohater dostał prezent, który pomógł mu uleczyć rany. Armaan doszedł do siebie i znów zaczął grać w przebojach kinowych takich jak ten. Który ja oglądam pierwszy raz, a Salim dziewiąty.
Z ekranu płynie nabożna pieśń. Armaan i jego matka wspinają się do świątyni Vaishno Devi.
- Ludzie mówią, że jeśli szczerze o coś ją poprosisz, Mata Vaishno Devi spełni twoje życzenie. O co byś poprosił? - pytam Salima.
- A ty? - odpowiada pytaniem.
- Chyba o pieniądze - mówię.
- Ja bym poprosił, żeby Armaan i Urvashi wrócili do siebie - oświadcza bez namysłu.
Na ekranie pojawia się duży czerwony napis PRZERWA.
Salim i ja wstajemy, żeby rozprostować nogi i ręce. U sprzedawcy roznoszącego jedzenie kupujemy sobie dwie rozmiękłe samosy. Chłopak z napojami smętnie patrzy na puste fotele. Dzisiaj niewiele zarobi. Postanawiamy iść do toalety. Są tam ładne białe kafelki, rzędy pisuarów i czyste umywalki. Obaj mamy swoje stałe miejsca. Salim zawsze idzie do kabiny z brzegu po prawej, ja zawsze podchodzę do pojedynczego pisuaru przy ścianie z lewej. Opróżniam pęcherz, czytając graffiti na ścianie. ZERŻNIJ MNIE... TINU TU SZCZAŁ... SHEENA TO KURWA... PRIYANKA KOCHAM CIĘ.
Priyanka? Pomstuję w duchu na autora graffiti, który zbezcześcił ostatni napis. Ślinię palce i próbuję usunąć dodatkowe litery, ale napisano je niezmywalnym flamastrem i ani myślą zniknąć. Wreszcie udaje mi się je zdrapać paznokciami, przywracając graffiti pierwotną formę, w jakiej cztery miesiące temu je sporządziłem: PRIYA KOCHAM CIĘ.
Rozlega się drugi dzwonek. Koniec przerwy. Zaraz zaczną wyświetlać drugą część filmu. Salim zdążył mi już streścić fabułę. Armaan i Priya będą teraz śpiewać w Szwajcarii, a potem Priyę zamorduje wrogi gang. Armaan w zemście pozabija setki bandytów, zdemaskuje skorumpowanych polityków, a na końcu umrze śmiercią bohatera.
Wracamy na miejsca A21 i A22. W sali znów zapada ciemność. Nagle na balkon wchodzi jakiś wysoki mężczyzna i siada obok Salima na fotelu numer A20. Ma do wyboru dwieście wolnych miejsc, ale wybiera A20. Nie można zobaczyć jego twarzy, ale udaje mi się zauważyć, że to starszy człowiek z gęstą i długą brodą. Ubrany chyba w pathani.
Ciekawi mnie ten człowiek. Dlaczego ogląda film dopiero od połowy? Czy zapłacił tylko za pół biletu? Salim w ogóle się tym nie przejmuje. Wyciąga szyję, wyczekując na scenę miłosną między Armaanem i Priyą, która zaraz ma nastąpić.
Armaan przyjechał do Szwajcarii rzekomo w poszukiwaniu łącznika, ale w rzeczywistości po to, żeby romansować z Priyą i zaśpiewać piosenkę, w której towarzyszy mu dwadzieścia białych tancerek ubranych w tradycyjne stroje, trochę kuse jak na zimny, górzysty kraj. Po piosence i tańcu Armaan siedzi w pokoju hotelowym, gdzie w kominku trzaska ogień.
Priya bierze kąpiel. Słychać szum wody, a Priya nuci jakąś melodię. Po chwili widzimy ją w wannie. Mydli sobie nogi i plecy. Unosi pokrytą pianą nogę i spłukuje ją strumieniem z prysznica. Mamy nadzieję, że woda zaraz zmyje pianę z jej bujnego biustu, ale czeka nas rozczarowanie.
Wreszcie Priya wyłania się z łazienki okryta tylko różowym ręcznikiem. Kruczoczarne włosy lśniące od wilgoci spływają jej na ramiona. Jej nogi są gładko wydepilowane. Armaan bierze ją w ramiona i obsypuje jej twarz pocałunkami. Przesuwa usta w zagłębienie jej szyi. Rozlega się cicha romantyczna muzyka. Priya rozpina guziki koszuli Armaana, który wolno ją zsuwa, ukazując męską pierś. Postacie kochanków spowija złoty blask padający z kominka. Priya cicho pojękuje. Przegina się do tyłu, pozwalając Armaanowi pieścić swoją szyję. Jego dłoń sięga do tyłu i szarpie ręcznik. Różowa tkanina opada. Przez moment widać kuszący fragment uda i pleców, ale ani kawałeczka piersi. Salim sądzi, że tu właśnie cenzura coś wycięła. Dlatego tak zazdrości pani Kane.
Armaan zamyka Priyę w objęciach. Jej pierś faluje w przyspieszonym oddechu, na czole perlą się krople potu. Z parteru słychać okrzyki i gwizdy. Starszy mężczyzna obok Salima porusza się niespokojnie i zakłada nogę na nogę. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że dotyka ręką krocza.
- Staruszek koło ciebie zaczyna się napalać - szepczę do Salima. Ale on nie zwraca uwagi ani na staruszka, ani na mnie. Gapi się w splecione ciała poruszające się w rytm muzyki w tle. Kamera panoramuje plecy Armaana i robi zbliżenie kominka, gdzie żółtozłote płomienie z coraz większą pasją liżą trzaskające polana.
Podobny ogień płonie w naszej kuchni, kiedy wchodzę do domu, tylko że zamiast drewnem Salim pali w piecu papierem.
- Dranie! Psy! - pomrukuje, drąc na kawałki gruby plik lśniących kartek.
- Co ty wyprawiasz? - pytam niespokojnie.
- Mszczę się na tych draniach, którzy obrzucili błotem Armaana - mówi, rzucając kolejną garść papieru w ogień.
Zauważam, że Salim drze jakieś czasopismo.
- Co to za gazeta? Wygląda na nową.
- Ostatni numer „Starbursta”. Zniszczę każdy egzemplarz, jaki mi wpadnie w ręce. Udało mi się kupić w kiosku tylko dziesięć.
Łapię egzemplarz, który jeszcze nie trafił w płomienie. Na okładce jest zdjęcie Armaana z wielkim nagłówkiem: „NAGA PRAWDA O TYM CZŁOWIEKU”.
- Przecież na okładce jest twój idol. Dlaczego to niszczysz? - wołam.
- Przez to, co w środku napisali o Armaanie.
- Przecież nie umiesz czytać.
- Na tyle umiem, a poza tym słyszę. Usłyszałem przypadkiem, jak pani Barve rozmawiała z panią Shirke o obrzydliwych oskarżeniach, jakie padają pod adresem Armaana w tym numerze.
- Na przykład?
- Że Urvashi go zostawiła, bo nie mógł jej zaspokoić. Że jest gejem.
- No i co z tego?
- Myślisz, że ujdzie im to na sucho? Że mogą tak ordynarnie obrażać mojego bohatera? Wiem, że ten artykuł to same bzdury. Konkurencja z branży zazdrości Armaanowi sukcesu. Uknuli ten spisek, żeby popsuć mu reputację. Nie pozwolę na to. Pójdę do redakcji „Starbursta” i ją podpalę.
Salim jest siny z wściekłości. A ja wiem dlaczego. Nie cierpi gejów. Według niego nie ma większej zniewagi, niż rzucić na jego idola choćby cień podejrzeń o homoseksualizm.
Ja też słyszałem o zboczeńcach i o tym, co robią niewinnym chłopcom. W ciemnych korytarzach. W publicznych toaletach. W miejskich ogrodach. W domach dla nieletnich.
Na szczęście w następnym numerze „Starburst” wycofuje wszystkie zarzuty. Dzięki czemu młody dabbawallah* [*Mumbajski roznosiciel lunchów (tiffin).] nie zostaje podpalaczem.
Tymczasem robi się coraz bardziej gorąco, ale poza ekranem, na miejscu A20. Starszy mężczyzna przysuwa się bliżej Salima. Jego noga od niechcenia muska nogę Salima. Za pierwszym razem Salim sądzi, że to jego własna wina. Za drugim dochodzi do wniosku, że to przypadek. Za trzecim jest już przekonany, że to celowe.
- Mohammad - szepcze do mnie. - Jak ten dziad obok mnie nie przestanie ruszać nogą, to dam mu solidnego kopniaka.
- Daj spokój, Salim, patrz, ile on ma lat. Pewnie noga mu drży ze starości - radzę.
Zaczyna się scena walki i Salim z przejęciem śledzi akcję. Armaan wszedł do kryjówki złoczyńcy i rozpętało się piekło. Bohater sprawia lanie przeciwnikom, używając wszelkich ciosów i chwytów - boksu, karate, kung fu.
Ręce staruszka też nie próżnują. Mężczyzna przyciska łokieć do wspólnego oparcia i opuszcza przedramię, stykając je lekko z ręką sąsiada. Salim prawie tego nie zauważa. Jest zupełnie pochłonięty fabułą, która zbliża się do punktu kulminacyjnego.
Za chwilę ma się rozegrać najbardziej znana scena filmu. Ta, w której Armaan Ali zabija wszystkich bandytów, a potem umiera. Jego podkoszulek jest przesiąknięty krwią. W całym ciele ma rany od kul. Jego spodnie pokrywa kurz i brud. Armaan czołga się w stronę matki, która właśnie zjawiła się na miejscu walki.
Salim płacze. Pochyla się naprzód i mówi przejmującym głosem:
- Mamo, mam nadzieję, że byłem dobrym synem. Nie płacz po mnie. Pamiętaj, lepiej umrzeć szlachetną śmiercią, niż żyć życiem tchórza.
Armaan z głową na kolanach matki powtarza za Salimem:
- Mamo, mam nadzieję, że byłem dobrym synem. Nie płacz po mnie. Pamiętaj, lepiej umrzeć szlachetną śmiercią, niż żyć życiem tchórza.
Matka szlocha, tuląc do siebie jego pokrwawioną głowę. Jej łzy spływają na jego twarz. Armaan Ali ściska jej dłoń, a jego ciałem wstrząsają konwulsje.
Na moje kolana też płyną łzy. Widzę inną matkę, która czule całuje w czoło swoje dziecko. Wkłada je potem do kosza z ubraniami, którymi okrywa niemowlę. W tle huczy wiatr. I wyją syreny. Policja jak zwykle przyjechała za późno. Dopiero wtedy, gdy bohater zrobił wszystko za nią. Policja nie może mu już pomóc.
Widzę, że lewa ręka brodatego mężczyzny zmieniła położenie. Spoczywa teraz na kolanie Salima. Salim jest tak pochłonięty sceną śmierci, że nie zdaje sobie z tego sprawy. Staruszek nabiera odwagi. Pociera dłonią dżinsy Salima. I gdy Armaan wydaje ostatnie tchnienie, mężczyzna napiera coraz mocniej, prawie ściskając krocze Salima.
- Ty cholerny skurwysynu! - wybucha Salim. - Ohydny zboczeńcu! Zabiję cię! - wrzeszczy i uderza mężczyznę w twarz. Bardzo mocno.
Mężczyzna pospiesznie zabiera rękę i próbuje wstać z fotela. Zanim jednak zdążył się podnieść, Salim stara się go zatrzymać. Nie udaje mu się złapać go za kołnierz, ale chwyta staruszka za brodę. Gdy za nią pociąga, broda zostaje mu w ręku. Mężczyzna ze zduszonym krzykiem zrywa się na nogi i rzuca się do wyjścia, które jest jakieś pięć metrów od nas.
W tym momencie w kinie wysiada światło i włącza się generator. Ekran gaśnie, a w sali rozbłyskują oślepiające światła awaryjne. Mężczyzna zostaje zaskoczony jak jeleń w świetle samochodowych reflektorów. Niepewnie obraca się na pięcie.
Nagle prąd włącza się z powrotem. To była tylko chwilowa przerwa. Na ekranie znów pojawia się film, lampy awaryjne gasną. Mężczyzna biegnie w stronę czerwonego napisu WYJŚCIE, wpada za czarne zasłony, z trzaskiem otwiera drzwi i znika.
Ale w tym ułamku sekundy Salimowi i mnie udało się dostrzec błysk orzechowo - zielonych oczu. Rzeźbiony nos. Dołek w podbródku.
Kiedy ukazują się napisy końcowe, Salim trzyma w ręku garść splątanych siwych włosów pachnących lekko wodą kolońską i klejem do charakteryzacji. Tym razem nie widzi nazwisk szefa reklamy i kierownika public relations, oświetleniowców i asystentów operatora kamery, reżysera układów walk i operatora kamery. Płacze.
Armaan Ali, jego bohater, nie żyje.
Smita przygląda mi się sceptycznie.
- Kiedy dokładnie wydarzył się ten incydent?
- Mniej więcej sześć lat temu. Kiedy Salim i ja mieszkaliśmy w chawl w Ghatkopar.
- Zdajesz sobie sprawę z wagi tego, co mi właśnie opowiedziałeś? - Co?
- Jeśli ten incydent wyjdzie na jaw, może zniszczyć Armaana Alego, skończyć jego karierę filmową. Oczywiście pod warunkiem że powiedziałeś prawdę.
- Czyli wciąż mi pani nie wierzy?
- Tego nie powiedziałam.
- Widzę w pani oczach wątpliwości. Jeżeli jeszcze mi pani nie wierzy, to pani sprawa. Ale nie może pani zlekceważyć dowodów na tej płycie DVD. Obejrzymy pierwsze pytanie?
Smita kiwa głową i naciska na pilocie klawisz odtwarzania.
Światła w studiu przygasają. Ledwie widzę publiczność skupioną w kręgu wokół mnie. Jeden reflektor punktowy oświetla środek, gdzie siedzę na skórzanym obrotowym krześle naprzeciwko Prema Kumara. Oddziela nas od siebie półokrągły stolik. Przed sobą mam duży ekran, na którym będą wyświetlane pytania. W studiu zapala się napis CISZA.
- Kamery poszły, trzy, dwa, jeden, start.
Rozlega się sygnał programu i studio wypełnia grzmiący głos Prema Kumara:
- Witam państwa ponownie. Przekonamy się, kto dziś przejdzie do historii, zdobywając najwyższą na świecie nagrodę, jaką kiedykolwiek oferowano w teleturnieju. Tak, panie i panowie, przekonajmy się Kto Wygra Miliard!
Napis w studiu zmienia się na „BRAWA”. Publiczność zaczyna klaskać. Słychać też kilka okrzyków i gwizdów. Sygnał programu przycicha. Prem Kumar mówi:
- Dziś jest z nami troje szczęśliwców, których wylosował nasz komputer. Zawodnik numer trzy to Kapil Chowdhary z Maldy w Bengalu Zachodnim. Zawodnikiem numer dwa jest profesor Hari Parikh z Ahmedabadu, ale jako pierwszy grę rozpocznie osiemnastoletni Ram Mohammad Thomas stąd, z Mumbaju. Panie i panowie, proszę, powitajcie go brawami.
Wszyscy klaszczą. Kiedy brawa milkną, Prem Kumar zwraca się do mnie:
- Ram Mohammad Thomas to bardzo interesujące imię i nazwisko. Wyraża się w nim całe bogactwo i różnorodność Indii. Czym się pan zajmuje?
- Jestem kelnerem w barze i restauracji „U Jimmy’ego” w Colabie.
- Kelnerem! To bardzo ciekawe! Proszę mi powiedzieć, ile pan miesięcznie zarabia?
- Około dziewięciuset rupii.
- To wszystko? A co pan zrobi, jeśli pan wygra?
- Nie wiem.
- Nie wie pan? - Nie.
Prem Kumar patrzy na mnie spode łba. Wyłamuję się ze scenariusza. W trakcie „pogawędki” mam „czuć klimat” i być zabawny. Powinienem powiedzieć, że kupię restaurację albo samolot, albo wioskę. Powinienem powiedzieć, że urządzę wielkie przyjęcie. Ożenię się z Miss Indii. Pojadę do Timbuktu.
- No dobrze. Wyjaśnię panu zasady. Zadam panu dwanaście pytań i jeżeli odpowie pan poprawnie na wszystkie, zdobędzie pan najwyższą wygraną na ziemi: miliard rupii! Wolno panu przerwać grę w dowolnym momencie - otrzymuje pan wtedy wszystko, co do tej chwili pan wygrał, ale po dziewiątym pytaniu nie ma już takiej możliwości. Od pytania numer dziewięć obowiązuje zasada „graj lub płać”. Ale o tym porozmawiamy później, kiedy dojdziemy do tego etapu. Jeżeli nie będzie pan znał odpowiedzi na jakieś pytanie, proszę nie wpadać w panikę, ponieważ ma pan do dyspozycji dwie łodzie ratunkowe - „Rada od przyjaciela” i „Pół na pół”. Sądzę, że możemy już przystępować do pierwszego pytania za tysiąc rupii. Jest pan gotów?
- Tak, jestem gotów - odpowiadam.
- Proszę bardzo, oto pytanie numer jeden. Dotyczy kina popularnego i jestem pewien, że każdy z widzów potrafi na nie odpowiedzieć. Wszystkim nam wiadomo, że Armaan Ali i Priya Kapoor stworzyli jedną z najbardziej udanych ekranowych par w ostatnim czasie. Czy może pan wymienić tytuł przebojowego filmu, w którym Armaan Ali i Priya Kapoor wystąpili razem po raz pierwszy? Czy był to a) „Pożar”, b) „Bohater”, c) „Głód” czy d) „Zdrada”?
W tle rozbrzmiewa melodia potęgująca napięcie, na którą nałożono odgłos tykania bomby zegarowej.
- Odpowiedź D. „Zdrada” - mówię.
- Chodzi pan do kina? - Tak.
- I widział pan „Zdradę”? - Tak.
- Jest pan absolutnie, w stu procentach pewien, że chodzi o tę odpowiedź?
- Tak.
Słychać crescendo bębnów. Na ekranie rozbłyskuje właściwa odpowiedź.
- Absolutnie, w stu procentach poprawnie! Wygrał pan tysiąc rupii! Wrócimy po krótkiej przerwie na reklamy - oświadcza Prem Kumar.
Świetlny napis w studiu zmienia się na „BRAWA”. Publiczność klaszcze. Prem Kumar się uśmiecha. Ja nie.
Jeżeli kiedykolwiek podróżowała pani do Delhi pociągiem, muli siała pani zahaczyć o Paharganj. Najprawdopodobniej przyjechała pani na brudny i gwarny dworzec Paharganj. Po wyjściu ze stacji prawie na pewno poszła pani w lewo w stronę Connaught Place, mijając zatłoczone targowisko, w którego pobliżu turyści mogą znaleźć niedrogie hoteliki i tanie prostytutki. Gdyby jednak skręciła pani w prawo, przeszła obok sklepu Mother Dairy i szpitala ginekologicznego J. J., zobaczyłaby pani czerwony budynek z dużym białym krzyżem. To kościół Marii Panny. Tam się urodziłem osiemnaście lat temu w Boże Narodzenie. Ściślej mówiąc, tam podrzucono mnie w zimną noc dwudziestego piątego grudnia. Zostałem ukryty w dużym koszu, który wystawiły siostry, by ludzie wkładali tam stare ubrania. Kto i dlaczego mnie zostawił, nie wiem do dziś. Podejrzenia zawsze kierowały się w stronę oddziału położniczego w szpitalu J. J. Być może tam się urodziłem, a moja matka z sobie tylko znanych powodów musiała mnie porzucić.
Często wyobrażałem sobie tę scenę. Wysoka i zgrabna młoda kobieta ubrana w białe sari wychodzi po północy ze szpitala, trzymając w ramionach dziecko. Wyje wiatr i rozwiewa długie czarne włosy kobiety, które przysłaniają rysy jej twarzy. Pod jej stopami szeleszczą liście. Wiruje pył. Niebo przecina błyskawica. Kobieta zdecydowanym krokiem idzie w stronę kościoła, tuląc dziecko do piersi. Staje przed drzwiami i stuka w nie metalową kołatką. Ale wiatr huczy tak głośno, że zagłusza pukanie. Pozostało niewiele czasu. Zalewając się łzami, kobieta obsypuje pocałunkami twarzyczkę dziecka. Potem kładzie je w koszu, poprawiając stare ubrania, by było mu wygodnie. Ostatni raz spogląda na dziecko, odwraca wzrok i oddalając się biegiem od kamery, znika w mroku nocy...
Siostry od Marii Panny prowadziły sierociniec i agencję adopcyjną. Razem z grupką innych osieroconych niemowląt przeznaczono mnie do adopcji. Wszystkie dzieci znalazły nowe domy, ale po mnie nikt się nie zgłosił. Potencjalni rodzice patrzyli na mnie, a potem wymieniali znaczące spojrzenia. Niedostrzegalnie kręcili głowami i zaraz przechodzili do następnej kołyski. Nie wiem dlaczego. Może miałem za ciemną skórę. Może byłem zbyt brzydki. Za często miałem kolki. Może nie uśmiechałem się jak cherubinek albo za bardzo gruchałem. Tak więc pozostałem w sierocińcu przez dwa lata. O dziwo, siostry nie pomyślały, żeby nadać mi jakieś imię. Nazywały mnie po prostu Dzieckiem - dzieckiem, którego nikt nie chciał.
Wreszcie adoptowała mnie Philomena Thomas i jej mąż, Dominic Thomas. Pochodzili z Nagercoil w Tamilnadu, ale mieszkali w Delhi. Pani Thomas sprzątała w kościele św. Józefa, a jej mąż pracował jako ogrodnik. Ponieważ przekroczyli już czterdziestkę i nie mieli własnych dzieci, ojciec Timothy Francis, proboszcz parafii, namawiał ich do adopcji, żeby wypełnić pustkę w życiu. Skierował ich nawet do Sierocińca Marii Panny. Pan Thomas pewnie ledwie rzucił na mnie okiem i zaraz przeszedł do następnego dziecka, ale Philomena Thomas dokonała wyboru, gdy tylko mnie ujrzała. Idealnie pasowałem do jej ciemnej skóry!
Przez dwa miesiące Thomasowie zbierali dokumenty potrzebne do adopcji, ale trzy dni po tym, jak mnie do siebie zabrali i nie zdążyli nawet ochrzcić, pan Thomas dowiedział się, że żona już wypełniła pustkę w swoim życiu. I to nie mną, ale muzułmaninem, niejakim Mastanem Sheikhem, który był miejscowym damskim krawcem specjalizującym się w szyciu krótkich spódniczek. Pani Philomena Thomas porzuciła starego męża i nowo adoptowane dziecko i uciekła z krawcem, podobno do Bhopalu. Miejsce jej pobytu do dziś pozostaje nieustalone.
Odkrywszy ten fakt, pan Thomas wpadł we wściekłość. Zawlókł mnie razem z kołyską do domu księdza i tam zostawił.
- To dziecko jest źródłem wszystkich nieszczęść w moim życiu. Zmusił mnie ksiądz, żebym je adoptował, więc niech sam ksiądz zdecyduje, co z nim zrobić.
I zanim ojciec Timothy zdążył powiedzieć „Amen”, Dominic Thomas wymaszerował z kościoła. Ostatni raz widziano go, jak kupował bilet kolejowy do Bhopalu. Miał przy sobie strzelbę. I tak chcąc nie chcąc, ojciec Timothy stał się za mnie odpowiedzialny. Karmił mnie, dał mi dach nad głową i nazwał Joseph Michael Thomas. Ceremonia chrztu się nie odbyła. Ksiądz nie przechylił mi głowy nad chrzcielnicą. Nie skropiono mnie święconą wodą. Nie owinięto białą chustą. Nie zapalono żadnej świecy. Ale zostałem Josephem Michaelem Thomasem. Na sześć dni.
Siódmego dnia u ojca Timothy’ego zjawili się dwaj mężczyźni. Grubszy był ubrany w kurtę i pyjamę, a chudy i brodaty miał na sobie sherwani.
- Jesteśmy z Komisji Wyznań - oznajmił gruby mężczyzna. - Nazywam się Jagdish Sharma. To pan Inayat Hidayatullah. Trzecim członkiem rady jest pan Harvinder Singh reprezentujący wiarę sikhijską. Miał nam towarzyszyć, ale niestety jakaś sprawa zatrzymała go w jednej z Gurudwar. Przejdziemy od razu do rzeczy. Powiedziano nam, że ksiądz przygarnął osieroconego chłopca.
- Tak, przybrani rodzice tego nieboraka zniknęli, zostawiając go pod moją opieką - odrzekł ojciec Timothy, wciąż nie rozumiejąc powodu nieoczekiwanej wizyty.
- Jakie imię nadał ksiądz chłopcu?
- Joseph Michael Thomas.
- Czy to nie chrześcijańskie imiona? - Tak, ale...
- Skąd ksiądz wie, że rodzice dziecka to chrześcijanie?
- Cóż, tego nie wiem.
- Dlaczego więc dal mu ksiądz chrześcijańskie imiona?
- Musiałem znaleźć mu jakieś imię. Co złego jest w Josephie i Michaelu?
- Wszystko. Nie wie ksiądz, jak mocno ludzie z tych okolic protestują przeciw nawróceniom? Rozwścieczone tłumy spaliły kilka kościołów, kiedy rozeszły się pogłoski o masowych nawróceniach na chrześcijaństwo.
- Ależ to nie jest żadne nawrócenie.
- Wiemy, że ksiądz nie kierował się żadnym ukrytym motywem. Ale krążą plotki, że nawrócił ksiądz hinduskiego chłopca.
- Skąd panom wiadomo, że to hindus?
- To nie będzie miało żadnego znaczenia dla zgrai łobuzów, którzy zamierzają splądrować jutro kościół. Dlatego przyszliśmy księdzu pomóc. Załagodzić sytuację.
- Co mi panowie sugerują?
- Proponuję, żeby ksiądz zmienił chłopcu imiona.
- Na jakie?
- Zastanówmy się... chyba wystarczy, jeśli ksiądz da mu imię hinduskie. Może Ram, tak jak jeden z naszych ulubionych bogów? - podsunął pan Sharma.
Pan Hidayatullah cicho odchrząknął.
- Wybaczy pan, panie Sharma, ale czy jednego zła nie zastąpimy w ten sposób innym? Jaki mamy dowód, że chłopiec urodził się jako hindus? Mógł być muzułmaninem. Czemu nie dać mu na imię Mohammad?
Przez następne pół godziny panowie Sharma i Hidayatullah dyskutowali nad zaletami imion Ram i Mohammad. Wreszcie ojciec Timothy dał za wygraną.
- Jeżeli zmiana imienia ma mnie obronić przed gniewem tłumu, zrobię to. Powiedzmy, że przyjmę obie sugestie i chłopiec będzie się nazywał Ram Mohammad Thomas? Wszyscy powinni być zadowoleni.
Na szczęście dla mnie nie przyszedł z nimi pan Singh.
Ojciec Timothy był wysoki, biały i dawno już wszedł w wiek średni. Miał duży dom przy kościele i wielki ogród pełen drzew owocowych. Przez następnych sześć lat był moim ojcem, matką, mistrzem, nauczycielem i księdzem w jednej osobie. Jeśli jakiś okres w swoim życiu mogę nazwać szczęśliwym, to na pewno był to czas spędzony z ojcem Timothym.
Ojciec Timothy pochodził z północy Anglii, z miasta York, ale już od wielu lat mieszkał w Indiach. Dzięki niemu nauczyłem się czytać i mówić poprawną brytyjską angielszczyzną. Nauczył mnie klasycznych baśni i wierszyków dla dzieci. Okropnie fałszując, śpiewałem „Twinkle Twinkle Little Star” i „Baa Baa Black Sheep”, dostarczając ojcu Timothy’emu, jak przypuszczam, odrobiny rozrywki i wytchnienia od kapłańskich obowiązków.
Mieszkając przy kościele, czułem się częścią znacznie większej rodziny. Poza ojcem Timothym w domu był jego wierny służący Joseph, a pani Gonzalves, służąca, też mieszkała niedaleko. W okolicy bawiła się cała gromada chłopaków z sąsiedztwa - dzieci hydraulików, szewców, zamiataczy i pomywaczy - którzy bez skrępowania używali kościelnego dziedzińca do gry w krykieta i piłkę nożną. Ojciec Timothy opowiadał mi o życiu Jezusa, o Adamie i Ewie, a pozostali członkowie dużej rodziny uczyli mnie podstaw innych religii. Poznałem Mahabharatę i Koran. Dowiedziałem się o ucieczce Proroka z Mekki do Medyny i o spaleniu Lanki. Mojemu dorastaniu towarzyszyły historie o Betlejem i Ajodhji, o świętym Piotrze i Hadżdżu.
Nie chcę przez to powiedzieć, że byłem szczególnie religijnym dzieckiem. Nie różniłem się od innych dzieci, które mają trzy główne zajęcia: jedzenie, spanie i zabawa. Spędziłem niejedno popołudnie z rówieśnikami z sąsiedztwa, łapiąc motyle i strasząc ptaki w ogrodzie ojca Timothy’ego. Kiedy stary sługa Joseph odkurzał w salonie bibeloty, wykradałem się z domu, i kryjąc się przed czujnym okiem ogrodnika, próbowałem zrywać dojrzałe owoce mango. Kiedy mnie przyłapał, obrzucałem go obelgami w hindi. W zapamiętaniu tańczyłem w monsunowym deszczu, usiłowałem łowić małe rybki w mętnych kałużach, a później kaszlałem i kichałem ku zmartwieniu ojca Timothy’ego. Grałem w piłkę z dziećmi z podwórka, wracałem posiniaczony i poobijany i całą noc płakałem.
Ojciec Timothy prowadził aktywne życie. Codziennie rano odbywał przechadzkę, grał w golfa, koszykówkę i tenisa, pochłaniał książkę za książką i trzy razy w roku wyjeżdżał na urlop do swojej sędziwej matki w Anglii. Był także wirtuozem skrzypiec. Wieczorami siadywał w ogrodzie skąpanym w blasku księżyca i grał najsmutniejsze melodie na świecie. A gdy nocą padało w porze monsunowej, zdawało mi się, że to niebo płacze, słuchając jego rzewnej muzyki.
Lubiłem chodzić do kościoła. Był to stary budynek z witrażowymi oknami i efektownym drewnianym dachem wzniesiony w 1878 roku. W środku znajdował się pięknie rzeźbiony ołtarz. Nad nim wisiał wielki krucyfiks z Chrystusem i literami INRI. Figury przedstawiały Dziewicę z Dzieciątkiem w koronach i wielu innych świętych. Ławki były zrobione z drewna tekowego, ale wypełniały się tylko w niedziele. Ojciec Timothy wygłaszał z ambony długie kazania, podczas których zwykle drzemałem, a budziłem się, gdy rozdzielił już między wiernych opłatek i wino. Lubiłem też bardzo słuchać organów i chóru. Pokochałem wielkanocne pisanki i choinki na Boże Narodzenie, które zjawiały się niestety tylko raz do roku, a także kościelne śluby, które odbywały się przez cały czas. Czekałem, aż ojciec Timothy powie: „Może pan już pocałować pannę młodą”. Zawsze pierwszy rzucałem garść konfetti.
Charakter moich stosunków z ojcem Timothym nigdy nie został jasno określony. Nigdy nie dano mi do zrozumienia, czy jestem służącym, czy synem, pasożytem czy pupilem. Tak więc przez kilka pierwszych lat życia towarzyszyła mi błoga iluzja, że ojciec Timothy jest moim prawdziwym ojcem. Stopniowo jednak zacząłem sobie zdawać sprawę, że coś jest nie tak. Przede wszystkim każdy, kto przychodził na mszę w niedzielny poranek, zwracał się do niego „ojcze”. Intrygowało mnie, że jest ojcem tak wielu osób, i że mam tylu braci i tyle sióstr, o wiele ode mnie starszych. Zachodziłem w głowę, dlaczego nie jestem biały, skoro on jest. Kiedy pewnego dnia o to spytałem, piękny świat fantazji, w jakim dotychczas żyłem, legł w gruzach. Ojciec Timothy wyjaśnił mi jak najdelikatniej, że jestem sierotą pozostawionym przez matkę w koszu na ubrania przed Sierocińcem Marii Panny i dlatego nie jestem biały, mimo że on ma jasną skórę. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem różnicę między ojcem a „ojcem”. A w nocy płakałem, po raz pierwszy nie z powodu fizycznego bólu.
Kiedy uświadomiłem sobie, że z ojcem Timothym nie łączy mnie żadna więź biologiczna i mieszkam w kościele tylko dzięki jego dobroci, postanowiłem mu się za to odwdzięczyć, przynajmniej w części. Zacząłem pomagać przy różnych drobnych pracach domowych, na przykład wyciągałem pranie z kosza na bieliznę i wkładałem do pralki. Siedziałem przed szybką, przyglądałem się wirującemu bębnowi i nie mogłem się nadziwić, jakie czary sprawiają, że ubrania są potem tak czyste. Raz nawet wpakowałem do pralki parę zakurzonych książek. Zmywałem naczynia w kuchennym zlewie. Tłukłem wytworną porcelanę. Kroiłem warzywa. Nieraz o mały włos nie uciąłem sobie palca.
Ojciec Timothy zapoznał mnie z wieloma swoimi parafianami. Poznałem starą panią Benedict, która bez względu na pogodę sumiennie przychodziła co dzień na mszę, dopóki pewnego dnia nie pośliznęła się na chodniku i nie zmarła na zapalenie płuc. Byłem na ślubie Jessiki, która tak głośno płakała, że jej ojciec dostał zawału serca. Kiedyś zabrano mnie na podwieczorek do domu pułkownika Waugha, australijskiego attache wojskowego w Delhi, który rozmawiał z ojcem Timothym w języku brzmiącym jak zupełnie obca mowa. Wybrałem się na ryby z panem Lawrence’em, któremu nic nie udało się złapać, a w drodze powrotnej kupił na straganie wielkiego pstrąga, żeby oszukać żonę.
Wszyscy ludzie, których poznałem, nie mogli się nachwalić ojca Timothy’ego. Mówili, że to najlepszy ksiądz, jakiego kiedykolwiek miała diecezja. Widziałem, jak pociesza pogrążonych w żałobie, jak zajmuje się chorymi, jak pożycza pieniądze potrzebującym i jak dzieli się posiłkiem nawet z trędowatymi. Dla każdego parafianina zawsze miał uśmiech, potrafił znaleźć sposób na każdy kłopot i odpowiedni cytat z Biblii na każdą okazję - narodziny, chrzest, bierzmowanie, pierwszą komunię, ślub i śmierć.
Jest niedziela i kościół wypełnili ludzie, którzy przyszli na mszę. Ale dziś ojciec Timothy nie stoi pod ołtarzem sam. Towarzyszy mu jakiś mężczyzna również ubrany w sutannę i z białą koloratką na szyi. Wygląda raczej na boksera niż księdza. Ojciec Timothy przedstawia go:
- Z radością powitajmy ojca Johna Little’a, który został wikariuszem w kościele św. Józefa. Ojciec John, jak widzicie, jest dużo ode mnie młodszy, ale choć został wyświęcony przed zaledwie trzema laty, ma już bogate doświadczenie. Jestem pewien, że znacznie łatwiej ode mnie znajdzie wspólny język z naszymi młodszymi wiernymi, którzy, jak świetnie wiem, za moimi plecami mówią o mnie „stary piernik”.
Wierni chichoczą.
Tego wieczoru ojciec Timothy zaprasza ojca Johna na kolację. Podawać do stołu ma Joseph, ale chcąc się przypodobać ojcu Timothy’emu, ochoczo łapię ciężką wazę z zupą i chwiejnym krokiem ruszam z kuchni do jadalni. Jak można się spodziewać po niezdarnym siedmiolatku, zamiast postawić wazę na stole, oblewam zupą ojca Johna. Młody ksiądz zrywa się z krzesła i pierwsze słowa, jakie słyszę z jego ust, brzmią: „Niech to wszyscy diabli!”. Ojciec Timothy unosi brew, ale się nie odzywa.
Trzy dni później ojciec Timothy wyjeżdża do Anglii, pozostawiając kościół i mnie w rękach ojca Johna. Spotykam go dwa dni później na schodach kościoła.
- Dobry wieczór, ojcze - mówię uprzejmie.
Ojciec John obrzuca mnie pogardliwym spojrzeniem.
- To ty jesteś tym tępym sierotą, który oblał mnie zupą! Lepiej bądź grzeczny podczas nieobecności ojca Timothy’ego. Będę cię bardzo uważnie obserwował.
Joseph posłał mnie do pokoju ojca Johna, żebym mu zaniósł szklankę mleka. Ojciec John ogląda film w telewizji i zaprasza mnie do środka.
- Wejdź, Thomas. Chcesz obejrzeć ze mną film?
Patrzę na ekran. To film angielski - chyba o księżach, bo widzę mężczyznę w czarnej sutannie rozmawiającego z drugim ubranym w białą sutannę. Cieszę się, że ojciec John lubi dobre religijne filmy. Ale na widok następnej sceny ciarki przechodzą mi po grzbiecie, bo występuje w niej dziewczynka w moim wieku, która siedzi na łóżku. Nie wygląda na normalną dziewczynkę, bo ma dziwną minę, a jej oczy biegają po całym pokoju. Wchodzi ksiądz w czarnej sutannie, trzymając w ręku krzyż. Celuje nim w dziewczynkę, a ona zaczyna mówić najobrzydliwsze rzeczy, jakie w życiu słyszałem, i to ochrypłym głosem dorosłego mężczyzny. Zatykam palcami uszy, bo ojciec Timothy mnie uczył, żeby nie słuchać takich brzydkich słów. Nagle dziewczynka milknie. Wybucha śmiechem, jakby zwariowała. Potem otwiera usta, z których jak z ogrodowego węża tryska strumień jakiejś okropnej zielonej mazi, opryskując księdza. Mam ochotę zwymiotować. Nie mogę na to patrzeć i uciekam do swojego pokoju. Słyszę, jak ojciec John śmieje się do rozpuku.
- Wracaj, tępy sieroto, to tylko film! - woła za mną. Tej nocy mam niedobre sny.
Trzy dni później idę z Josephem na zakupy. Kupujemy mięso, jajka, warzywa i mąkę. Gdy późnym wieczorem wracamy do kościoła, słyszę za sobą silnik motocykla. Zanim zdążyłem się obejrzeć, motocyklista już jest przy nas. Trzepie mnie w głowę i z rykiem odjeżdża, wzbijając obłok kurzu. Widzę go tylko od tyłu. Mężczyzna jest mocno zbudowany i ma na sobie skórzaną kurtkę i obcisłe czarne spodnie, a na tylnym siodełku siedzi drugi, podobnie ubrany. Zastanawiam się, kim jest motocyklista i dlaczego stuknął mnie w głowę. Nie przychodzi mi na myśl, że to mógł być ojciec John. Jestem w końcu tylko tępym sierotą.
Tydzień później przynoszę ojcu Johnowi korespondencję, ale właśnie bierze kąpiel.
- Zostaw pocztę na stole - krzyczy z łazienki.
Już mam wyjść, gdy nagle zauważam, że coś wystaje spod materaca. Przyglądam się uważniej. To czasopismo. Wyciągam je. I znajduję upchany tam cały plik. Nie są zbyt grube, ale mają ładne błyszczące okładki. Ich tytuły brzmią dziwnie: „Gay Parade”, „Out” i „Gay Power”. Mimo to mężczyźni na okładkach wcale nie wyglądają na zadowolonych i wesołych* [*Słowo gay, będące powszechnie przyjętym określeniem homoseksualisty, nosi również znaczenie „wesoły, radosny, beztroski”, choć obecnie w tym znaczeniu uznane jest już za przestarzałe.]. Wszyscy są mocno owłosieni i nadzy. Szybko wsuwam czasopisma z powrotem pod materac. Ruszam do drzwi, kiedy z łazienki wyłania się ojciec John. Ma na sobie tylko ręcznik na biodrach. Jego pierś okrywają dziwne wzory zrobione czarnym tuszem, a na rękach ma wymalowane węże.
- Co tu jeszcze robisz? - pyta mnie ostro. - Spieprzaj!
Nie wiem, dlaczego ojciec John ma wszystkie te dziwne rysunki na ciele ani dlaczego trzyma pod łóżkiem te dziwne czasopisma. Jestem tylko tępym sierotą.
Często widzę, jak wieczorami wchodzą do kościoła młodzi ludzie o dziwnym wyglądzie i zmierzają do pokoju ojca Johna. Do ojca Timothy’ego też przychodzili goście, czasem o bardzo późnej porze, ale nigdy nie przyjeżdżali motocyklami, nie byli ubrani w skórzane kurtki i nie nosili na szyjach grubych metalowych łańcuchów. Pewnego razu postanawiam iść za jednym z gości do pokoju ojca Johna. Mężczyzna puka i wchodzi, a ojciec John zamyka drzwi. Zaglądam przez dziurkę od klucza. Wiem, że to bardzo brzydko, ale zżera mnie ciekawość. Widzę ojca Johna i młodego człowieka w skórze siedzących na łóżku. Ojciec John otwiera szufladę i wyciąga plastikową torebkę z jakimś białym proszkiem. Wysypuje proszek na grzbiet swojej dłoni, formując z niego cienką kreskę. Potem sypie taką samą porcję na dłoń towarzysza. Obaj pochylają twarze nad proszkiem i głęboko wciągają. Biały proszek znika w ich nosach. Ojciec John śmieje się jak tamta szalona dziewczynka z filmu. Jego gość mówi:
- Świetny towar! Za dobry dla księdza. A w ogóle po co się pakowałeś w ten cholerny kościół?
Ojciec John znowu się śmieje.
- Podoba mi się to ubranie - odpowiada i wstaje z łóżka. - Chodź - mówi do przyjaciela i wyciąga rękę. Szybko zmykam spod drzwi.
Nie wiem, dlaczego ojciec John wciąga nosem talk. Ale przecież jestem tylko tępym sierotą.
Ojciec Timothy wreszcie wraca z urlopu w Anglii, a ja bardzo się cieszę na jego widok. Domyślam się, że usłyszał wiele skarg na ojca Johna, bo po dwóch dniach od jego powrotu z gabinetu dobiegają odgłosy kłótni. Ojciec John ze złością wybiega z pokoju.
Minęła Wielkanoc. Zjedzono wszystkie pisanki. Słyszę, jak pani Gonzalves, służąca, chichocze.
- Co się stało, pani Gonzalves? - pytam.
- Nie wiesz? - pyta dyskretnym szeptem. - Joseph przyłapał w kościele ojca Johna z mężczyzną. Tylko nikomu nie mów i nie piśnij słówka ojcu Timothy’emu, bo dostaniesz za swoje.
Nie rozumiem. Co złego może być w tym, że ojciec John był w kościele z mężczyzną? Ojciec Timothy ciągle jest w kościele z mężczyznami. Na przykład wtedy, gdy ich spowiada.
Dzisiaj pierwszy raz jestem przy konfesjonale.
- Słucham, synu, co masz mi do powiedzenia? - pyta ojciec Timothy.
- To ja, ojcze.
Ojciec Timothy omal nie spada z krzesła.
- Co ty tu robisz, Thomas? Przecież ci mówiłem, że to nie miejsce na żarty.
- Przyszedłem się wyspowiadać, ojcze. Zgrzeszyłem.
- Naprawdę? - Ojciec Timothy łagodnieje. - Co takiego zrobiłeś?
- Zaglądałem do pokoju ojca Johna przez dziurkę od klucza. I oglądałem jego rzeczy bez jego zgody.
- Nic się nie stało, mój chłopcze. Chyba nie chcę tego słuchać.
- Musisz, ojcze - nalegam i zaczynam opowiadać o czasopismach pod materacem, rysunkach na ciele, wieczornych gościach ubranych w skórę i wciąganiu nosem talku.
Tego wieczoru w gabinecie dochodzi do strasznej kłótni między księżmi. Podsłuchuję pod drzwiami. Z pokoju dobiegają głośne krzyki. Na koniec ojciec Timothy grozi, że złoży skargę na ojca Johna u biskupa.
- Jesteś księdzem - mówi. - A ksiądz musi dźwigać ciężkie brzemię. Jeżeli tego nie potrafisz, wracaj do seminarium.
Tego ranka zjawił się w kościele angielski turysta przejeżdżający przez Delhi, a kiedy ojciec Timothy dowiedział się, że też pochodzi z Yorku, przyprowadził go do domu i pozwolił mu zostać u nas przez kilka dni. Przedstawia mi Anglika.
- Ian, poznaj Thomasa, który z nami mieszka. Thomas, to jest Ian. Wiesz, że też pochodzi z Yorku? Zawsze mnie wypytujesz o miasto mojej matki; teraz możesz jego zapytać.
Polubiłem Iana. Ma piętnaście albo szesnaście łat, jasną skórę, niebieskie oczy i złote włosy. Pokazuje mi zdjęcia z Yorku. Widzę wielką katedrę.
- Nazywa się York Minster - mówi. Potem oglądam zdjęcia pięknych ogrodów, muzeów i parków.
- Znasz matkę ojca Timothy’ego? - pytam. - Ona też mieszka w Yorku.
- Nie, ale spotkam się z nią po powrocie do Anglii. Dostałem adres.
- A twoja matka? Też mieszka w Yorku?
- Kiedyś mieszkała. Ale dwa lata temu umarła. Potrącił ją motocyklista. - Wyciąga z portfela fotografię matki i pokazuje. Tak jak on miała jasną skórę, niebieskie oczy i złote włosy.
- Po co przyjechałeś do Indii? - pytam.
- Zobaczyć się z ojcem.
- Co robi twój ojciec? Ian waha się przez chwilę.
- Uczy w szkole katolickiej w Dehradunie.
- Czemu nie mieszkasz z nim w Dehradunie?
- Bo uczę się w Yorku.
- To dlaczego tato nie zamieszka z tobą w Yorku?
- Ma swoje powody. Ale odwiedza mnie trzy razy w roku. Tym razem postanowiłem przyjechać do niego do Indii.
- Kochasz tatę?
- Tak, bardzo.
- Chciałbyś, żeby zamieszkał z tobą na zawsze?
- Tak. A twój tato? Co robi?
- Nie mam taty. Jestem tępym sierotą.
Trzy dni później ojciec Timothy zaprasza ojca Johna na kolację z łanem. Jedzą i rozmawiają do późna, a ojciec Timothy zaczyna nawet grać na skrzypcach. Ojciec John wychodzi krótko po północy, ale ojciec Timothy i Ian dalej gawędzą. Leżę w łóżku, słuchając śmiechów dochodzących zza otwartego okna. Nie mogę zasnąć.
Jest księżycowa noc i wieje silny wiatr. Rosnące przy kościele drzewa eukaliptusowe kołyszą się, szeleszcząc liśćmi. Czuję, że muszę iść do toalety, i wstaję. Idąc do łazienki, dostrzegam światło w pokoju ojca Johna. I słyszę jakieś odgłosy. Na palcach podchodzę do drzwi. Są zamknięte, więc zaglądam przez dziurkę od klucza. To, co widzę, wzbudza we mnie lęk. Ian stoi nad stołem zgięty wpół, a ojciec John pochyla się nad nim. Ma spuszczone spodnie od piżamy. Nie mam pojęcia, co się dzieje. Być może jestem tępym sierotą, ale wiem, że coś jest nie tak. Pędzę do ojca Timothy’ego, który głęboko śpi.
- Ojcze, obudź się! Ojciec John robi coś złego łanowi! - krzyczę.
- Komu? łanowi? - Ojciec Timothy natychmiast przytomnieje. Obaj biegniemy do pokoju ojca Johna i ojciec Timothy wpada do środka. Widzi to, co przed chwilą zobaczyłem. Jego twarz blednie, jak gdyby miał zaraz zemdleć. Chwyta się drzwi, żeby nie upaść. Po chwili czerwienieje z gniewu. Jest tak wściekły, że prawie toczy pianę z ust. Boję się. Nigdy nie widziałem go w takim stanie.
- Ian, idź do siebie - grzmi. - Ty też, Thomas.
Posłusznie opuszczam pokój, jeszcze bardziej zdezorientowany niż przedtem.
Nazajutrz rano budzą mnie dwa wystrzały - dobiegają jeden po drugim od strony kościoła. Natychmiast wyczuwam, że coś się stało. Biegnę do kościoła i widzę scenę, która wstrząsa mną do głębi. Ojciec Timothy leży w kałuży krwi przed ołtarzem, tuż pod figurą ukrzyżowanego Jezusa Chrystusa. Ma na sobie sutannę i wygląda, jak gdyby przed chwilą klęczał pogrążony w modlitwie. Dwa kroki od niego leży ciało ojca Johna zbryzgane krwią. Ma roztrzaskaną głowę, a do ławek przylepiły się kawałeczki jego mózgu.
Jest ubrany w skórę. Widać ciemne rysunki węży na jego rękach. Prawa dłoń zaciska się na strzelbie.
Na ten widok czuję, jak uchodzi mi z płuc powietrze. Zaczynam krzyczeć. Wydaję przenikliwy wrzask, który jak pocisk rozdziera ciszę poranka. Płoszy wrony siedzące na eukaliptusach. Słysząc mój krzyk, Joseph odkurzający ozdoby w salonie zastyga w pół ruchu i zaczyna nasłuchiwać. Mój wrzask każe pani Gonzalves szybko skończyć prysznic. I budzi Iana, który biegiem wpada do kościoła.
Pochylam się nad ojcem Timothym, zawodząc z rozpaczy, jaką może odczuwać tylko ośmiolatek, który stracił w życiu wszystko. Ian siada obok mnie. Spogląda na nieruchome ciało ojca Timothy’ego i też zaczyna płakać. Trzymamy się za ręce i płaczemy przez prawie trzy godziny, nie przestając nawet wtedy, gdy przyjeżdża policyjny dżip z migającym czerwonym kogutem, nawet gdy zjawia się ambulans z lekarzem w białym kitlu, nawet gdy zanoszą ciała do ambulansu, nawet gdy Joseph i pani Gonzalves zabierają nas do domu i starają się pocieszać, jak umieją.
Później, dużo później, Ian pyta:
- Dlaczego tak płakałeś, Thomas?
- Bo dziś naprawdę zostałem sierotą - mówię. - On był moim ojcem. Tak jak był „ojcem” dla wszystkich, którzy przychodzili do kościoła. Ale czemu ty płakałeś? Przez to, co ci zrobił ojciec John?
- Nie, płakałem, bo ja też straciłem wszystko. I zostałem sierotą, tak samo jak ty.
- Przecież twój ojciec żyje. Pracuje w Dehradunie! - wołam.
- Nie, to było kłamstwo. - Znów zaczyna szlochać. - Teraz mogę ci powiedzieć prawdę. Może Timothy Francis był twoim „ojcem”, ale dla mnie był prawdziwym tatą.
Na twarzy Smity maluje się smutek.
- Co za nieszczęśliwa historia - mówi. - Rozumiem już, co ojciec Timothy miał na myśli, gdy wspominał o brzemieniu księdza. Niesamowite, że przez tyle lat prowadził podwójne życie: jako ksiądz, który jest równocześnie mężem i ojcem. I co się ostatecznie stało z łanem?
- Nie wiem. Wrócił do Anglii. Chyba do jakiegoś wuja.
- A z tobą?
- Wysłano mnie do przytułku dla nieletnich.
- Rozumiem. Opowiedz mi teraz o drugim pytaniu - mówi Smita, włączając odtwarzanie.
Nadal trwa przerwa na reklamy.
Prem Kumar pochyla się w moją stronę i szepcze:
- Powiem panu, jakie będzie następne pytanie. Spytam, co oznacza skrót FBI. Słyszał pan o tej instytucji, prawda?
- Nie. - Przecząco kręcę głową. Krzywi się.
- Wiedziałem. Proszę posłuchać, chcemy, żeby wygrał pan trochę więcej niż tysiąc. Mogę zmienić pytanie na inne. Proszę szybko powiedzieć, czy zna pan jakiekolwiek skróty?
Zastanawiam się przez chwilę.
- Nie znam FBI, ale wiem, co to jest INRI.
- Co to takiego?
- Napis na krucyfiksie.
- Ach! Dobrze, sprawdzę w bazie danych.
Kończą się reklamy. Znów rozlega się sygnał programu. Prem Kumar odwraca się do mnie.
- Ciekawi mnie, panie Ramie Mohammadzie Thomas, jaką pan wyznaje religię. W pańskich imionach i nazwisku skupiają się wszystkie religie. Dokąd chodzi pan się modlić?
- Czy trzeba iść do świątyni, kościoła czy meczetu, żeby się pomodlić? Wierzę w to, co mówi Kabir. Hari jest na Wschodzie, Allah na Zachodzie. Spójrz w swoje serce, a znajdziesz tam i Ramę, i Karima.
- Doskonale powiedziane, panie Thomas. Odnoszę wrażenie, że jest pan znawcą wszystkich religii. A jeżeli tak, to następne pytanie nie powinno nastręczać panu żadnych trudności. Oto pytanie numer dwa za dwa tysiące rupii. Jakie litery widnieją zwykle na krucyfiksie? Czy inskrypcja brzmi a) IRNI, b) INRI, c) RINI czy d) NIRI? Pytanie jest jasne?
- Tak - odpowiadam.
- Doskonale. Proszę zatem o odpowiedź.
- Odpowiedź B. INRI.
- Jest pan absolutnie, w stu procentach pewien? - Tak.
Słychać crescendo bębnów. Rozbłyskuje właściwa odpowiedź.
- Absolutnie, w stu procentach poprawnie! Właśnie wygrał pan dwa tysiące rupii.
- Amen - mówię.
Przed podjęciem decyzji dokładnie sobie wszystko przemyśl. Odłóż coś na wypadek sytuacji awaryjnej. Odrobinę radości wniosą nowi sąsiedzi. W domu mogą się zdarzyć niewielkie kłopoty, ale poradzisz sobie z nimi szybko i we właściwy sposób. Nie udzielaj mądrych rad, jeśli cię o to nie poproszą.
Tak brzmiał zamieszczony w „Maharashtra Times” horoskop na dziś dla Koziorożców urodzonych, tak jak ja, w ostatnim tygodniu grudnia.
Nie czytam „Maharashtra Times”. Właściwie nie czytam żadnych gazet. Od czasu do czasu jednak podbieram jakąś z kosza na śmieci pana Barve’a. Dobrze się nimi rozpala pod kuchnią i czasem, gdy nie mam nic lepszego do roboty, dla zabicia czasu kartkuję jakąś gazetę, zanim zmieni się w popiół.
Nie wierzę w horoskopy. Gdybym wierzył, to zgodnie z przepowiednią pandita Ramashankara Shastriego powinienem już nie żyć. Ale w dzisiejszym horoskopie tkwi ziarno prawdy. Rzeczywiście do pokoju obok wprowadzają się nowi sąsiedzi i faktycznie mam małe kłopoty domowe.
Właśnie wróciliśmy z popołudniowego seansu w kinie Regal i Salim szaleje z wściekłości. Zdziera wszystkie plakaty z Armaanem Alim, które przez prawie trzy lata zdobiły ściany naszego pokoiku. Plakat z Armaanem ubranym w skórzaną kurtkę został podarty na strzępy. Armaan na motocyklu został zmasakrowany nożem. Armaan bez koszuli, obnażający owłosioną pierś, leży w koszu. Armaan z pistoletem został potargany na drobniutkie kawałeczki, a Armaan na koniu skończył w płomieniach. Bez plakatów nasz pokój z dwoma łóżkami wydaje się jeszcze bardziej pusty niż wcześniej i nic już nie zasłania plam grzyba na bielonych ścianach.
Mimo ostrzeżenia w horoskopie, nie mogę się powstrzymać od udzielenia Salimowi mądrej rady.
- No i widzisz, że dziesięć miesięcy temu miałem rację, kiedy próbowałeś ratować związek Armaana i Urvashi. Powiedziałem ci, żebyś nie wtykał nosa w nie swoje sprawy ani nie przejmował się cudzymi kłopotami. Zapamiętaj to sobie na przyszłość.
Salim przyjmuje moje słowa z ponurą miną, depcząc plakat z Armaanem otoczonym wianuszkiem pięknych dziewcząt w basenie.
Słyszę kroki i głosy w korytarzu. Chyba wreszcie zjawili się nowi lokatorzy, którzy mają zająć pokój obok naszego. Cieszę się na to. Zawsze dobrze jest poznawać nowych ludzi. Mam nadzieję, że nowi lokatorzy mają synów w moim wieku. Putul i Dhyanesh są dobrymi kumplami, ale rodzice rzadko pozwalają im do mnie przychodzić w niedzielę, jedynym dniu, w którym nie muszę iść do pracy. Ajay, który lubi się popisywać, działa mi na nerwy. Nabijał się ze mnie przed całym domem, kiedy mu powiedziałem, że zacząłem pracować w odlewni. Wiem, że praca w odlewni nie jest w połowie tak ciekawa jak praca u gwiazdy filmowej, ale przynajmniej lepsza niż siedzenie na ulicy.
Po swoim pobycie u aktorki Neelimy Kumari prawie zapomniałem, jak wygląda życie w chawl. Domy składające się z jednopokojowych mieszkań dla niższej klasy średniej stanowią najmniej przyjemne miejsca w Mumbaju. Lokatorzy chawl są w niewiele lepszej sytuacji od mieszkańców slumsów w rodzaju Dharavi. Jak mi kiedyś powiedział pan Barve, dobrze mają się bogacze w swoich granitowych i marmurowych czteropokojowych mieszkaniach. Ludzie ze slumsów mieszkający w nędznych, rozpadających się chatkach - cierpią. A my, gnieżdżący się w przepełnionych chawl, po prostu żyjemy.
Mieszkanie w chawl ma jednak pewne zalety. To, co się przydarzyło Neelimie Kumari, nigdy nie zdarzyłoby się tutaj, bo w chawl wszyscy wiedzą o wszystkim. Mieszkańcy mają nad głową wspólny dach i wspólnie dzielą miejsce, gdzie się kąpią i robią kupę. Lokatorzy chawl nie muszą się odwiedzać w celach towarzyskich, ale muszą się spotykać w kolejce przed wspólnymi toaletami. Krąży u nas nawet plotka, że państwo Gokhale poznali się i zakochali w kolejce do latryny. Po miesiącu wzięli ślub.
Nie ma szans, żebym się zakochał w jakiejś dziewczynie z naszego chawl. Wszystkie są grube i brzydkie i ani trochę nie przypominają mojej ulubionej aktorki, Priyi Kapoor. Poza tym wszystkie są głupie jak lalki i nie potrafią się ani boksować, ani grać w kabaddi. Zresztą i tak prawie nie mam czasu na boks i kabaddi. Cały dzień pracuję w odlewni i wracam dopiero o szóstej wieczorem. Wytapianie metalu to ciężka robota. Ciekłe żelazo bucha w twarz gorącem, a pomarańczowe płomienie oślepiają.
- Thomas! - słyszę. Woła mnie pan Ramakrishna, administrator domu. Jest bardzo ważnym człowiekiem. Chodzimy do pana Ramakrishny, kiedy przepali się żarówka albo słabnie ciśnienie wody. Błagamy pana Ramakrishnę o litość, gdy brakuje nam pieniędzy na miesięczny czynsz. Szukaliśmy pana Ramakrishny, bo trzeba naprawić część drewnianej poręczy na pierwszym piętrze, która tak się już rozchwiała, że może zagrażać bezpieczeństwu lokatorów.
Wychodzę z pokoju i widzę pana Ramakrishnę w towarzystwie niskiego mężczyzny w średnim wieku, który marszczy brwi i wygląda, jak gdyby bardzo długo nie odwiedził toalety.
- Thomas, poznaj pana Shantarama. To nasz nowy lokator, który zamieszka obok was. Mówiłem panu Shantaramowi, że jesteś odpowiedzialnym chłopcem, więc proszę cię, żebyś pomógł mu się urządzić - i jego żonie, i córce. Dobrze, panie Shantaram, na mnie już czas.
Och, nie, myślę. Nie ma synów. Chcę zobaczyć jego żonę i córkę, ale udaje mi się tylko przelotnie dostrzec siedzącą na łóżku siwowłosą kobietę i dziewczynę, starszą ode mnie, z długimi, związanymi z tyłu czarnymi włosami. Widząc, że zaglądam mu do mieszkania, Shantaram szybko zamyka drzwi.
- Czym się pan zajmuje? - pytam Shantarama.
- Jestem naukowcem, astronomem. Nie zrozumiesz tego. Ale ostatnio zrobiłem sobie przerwę w pracy naukowej. Jestem kierownikiem sprzedaży w salonie Vimal. Będziemy tu mieszkać tylko przez jakiś czas. Niedługo przeprowadzimy się do luksusowego mieszkania w Nariman Point.
Wiem, że pan Shantaram kłamie. Ludzie, których stać na mieszkanie w Nariman Point, nigdy nie trafiają do chawl. Nawet na krótko.
Ściany pokoi w chawl są bardzo cienkie. Kiedy przyłoży się ucho do wspólnej ściany i zacznie nasłuchiwać, a jeszcze lepiej jeżeli przyłoży się do ściany szklankę, a do niej ucho, słyszy się prawie wszystko, co się dzieje w pokoju obok. Salim i ja często słuchamy naszych sąsiadów z lewej, których pokój przylega do ściany naszej kuchni. Państwo Bapat nie są już młodym małżeństwem. Krążą plotki, że pan Bapat nawet bije żonę, ale w nocy się godzą, bo razem z Salimem często słyszymy, jak ciężko dyszą i wydają ciche westchnienia „ooch” i „aach”, i pękamy ze śmiechu.
Do ściany dzielącej nas od pokoju pana Shantarama przystawiam kubek ze stali nierdzewnej i przyciskam do niego ucho. Słyszę pana Shantarama:
- Ten dom to czarna dziura. Mieszkanie tu jest poniżej mojej godności, ale ze względu na was zniosę to poniżenie, dopóki nie znajdę porządnej pracy. Słuchajcie, nie chcę, żeby do domu wchodzili chłopcy z ulicy. Bóg jeden wie, z jakich nor pochodzą. Obok nas mieszka takich dwóch. Chyba najgorsze łobuzy. Gudiya, jeżeli przyłapię cię na rozmowie z jakimś chłopakiem z chawl, spuszczę ci lanie skórzanym pasem, zrozumiano? - grzmi.
W panice upuszczam kubek na podłogę.
Przez następnych kilka tygodni prawie nie widuję pana Shantarama, a jego żony i córki w ogóle nie spotykam. Córka prawdopodobnie chodzi codziennie do szkoły, ale kiedy wracam z odlewni, jest już w domu, a drzwi są zawsze zamknięte na głucho.
Salim nawet nie zauważa, że mamy nowych sąsiadów. Pracuje jako dostawca tiffin i prawie nie ma wolnego czasu. Wstaje o siódmej rano i się ubiera. Wkłada luźną białą koszulę, bawełniane spodnie pyjama i białą furażerkę a la Nehru. Czapka jest znakiem rozpoznawczym wszystkich dabbawallah w Mumbaju, których jest prawie pięć tysięcy. Przez dwie następne godziny zbiera pojemniki z przygotowanymi posiłkami z około dwudziestu pięciu domów. Potem jedzie z nimi na stację kolejową w Ghatkopar. Tu pojemniki zostają posortowane według miejsc przeznaczenia zakodowanych za pomocą wypisanych na wieczkach kolorowych kropek, kresek i krzyżyków, a następnie załadowane do specjalnych pociągów, żeby zdążyły dokładnie na czas do pracowników z klasy średniej i robotników w całym Mumbaju. Z kolei Salim odbiera tiffin z innego pociągu, które potem roznosi w Ghatkopar, kiedy już rozszyfruje kropki i kreski oznaczające adres. Musi bardzo uważać, bo pomyłka może go kosztować utratę pracy. Nie może dopuścić do tego, by pojemnik z wołowiną trafił do hindusa, z wieprzowiną do muzułmanina, a z czosnkiem i cebulą do wegetarianina dżinisty.
Jest dziewiąta wieczorem. Salim kartkuje czasopismo filmowe. Ja klęczę na łóżku z lewym uchem przyklejonym do stalowego kubka, który przyłożyłem do ściany. Słyszę, jak Shantaram mówi do córki:
- Gudiya, popatrz teraz przez okular. Ustawiłem już teleskop. Widzisz jasno - czerwony punkt w środku? To Mars.
- Bierz kubek, szybko - szepczę do Salima. - Musisz tego posłuchać.
Salim też przykleja ucho do ściany. Przez następne pół godziny słuchamy relacji na bieżąco z sytuacji na niebie. O konstelacjach gwiezdnych, galaktykach i kometach. O Wielkiej Niedźwiedzicy i Małej Niedźwiedzicy. Słyszymy takie nazwy jak Droga Mleczna i Gwiazda Polarna. Dowiadujemy się o pierścieniach Saturna i księżycach Jowisza.
Gdy słucham Shantarama, ogarnia mnie dziwna tęsknota. Żałuję, że nie mam ojca, który uczyłby mnie o gwiazdach i planetach. Nocne niebo, które dotychczas było dla mnie tylko wielką czernią, zmienia się nagle w przestrzeń pełną cudów i znaczenia. Kiedy kończy się wykład Shantarama, Salim i ja wyciągamy szyje z naszego okna na pierwszym piętrze, starając się znaleźć wszystkie wymienione przez niego ciała niebieskie. Bez teleskopu widzimy tylko białe kropeczki na ciemnym niebie, ale piszczymy z radości, gdy udaje się nam rozpoznać siedem gwiazd Wielkiej Niedźwiedzicy, a wiedza, że ciemne plamy na Księżycu to nie żadne skazy, tylko kratery i morza, wypełnia nas poczuciem satysfakcji, jakbyśmy właśnie odkryli tajemnice wszechświata.
Tej nocy nie śni mi się kobieta w rozwianym białym sari. Śnią mi się pierścienie wokół Saturna i księżyce wokół Jowisza.
Tydzień później niepokoi mnie zupełnie nowy odgłos dobiegający z pokoju Shantarama. „Miau!”. Rzucam się do ściany z moim stalowym przyrządem podsłuchowym w ręku.
Słyszę glos Gudiyi:
- Tato, zobacz, mam kota. Prawda, że śliczny? Dała mi go koleżanka, Rohini. Z miotu swojej kotki. Może u nas zostać?
- Nie przepadam za zwierzętami w domu - zrzędzi pani Shantaram. - W pokoju ledwie starcza miejsca dla ludzi - gdzie go chcesz trzymać?
- Proszę, mamusiu, jest taki malutki. Tato, proszę, zgódź się - błaga Gudiya.
- No dobrze - mówi Shantaram. - Możesz go zatrzymać. Ale jak go chcesz nazwać?
- Och, dziękuję, tato. Myślałam, że dam mu na imię Tommy.
- Nie, to takie pospolite. Kot będzie przecież mieszkał u rodziny astronoma, dlatego musi zostać nazwany na cześć którejś z planet.
- Której? Może Jowisz?
- Nie. Jest najmniejszy w rodzinie, dlatego będzie się nazywać Pluton.
- Cudownie, bardzo mi się podoba. Chodź, Pluton! Chodź, dostaniesz mleczka.
- Miau! - odpowiada Pluton.
Te strzępki rozmów zmuszają mnie do przemyślenia swojego zdania o Shantaramie. Może jednak wcale nie jest taki zły. Ale znów się przekonuję, że pozory mogą mylić i linia między dobrem a złem naprawdę jest bardzo cienka.
Pewnego wieczoru widzę, jak Shantaram wraca do domu kompletnie pijany. Jego oddech cuchnie whisky. Idzie chwiejnym krokiem i trzeba mu pomóc wspiąć się po schodach. To samo się dzieje nazajutrz i następnego dnia. Niedługo wszyscy w chawl wiedzą, że pan Shantaram jest pijakiem.
W filmach hindi pijacy to zawsze zabawne postacie. Wystarczy pomyśleć o Keshto Mukherjee z butelką w ręku i nie sposób powstrzymać się od śmiechu. Ale w rzeczywistości pijacy wcale nie są zabawni, tylko straszni. Ilekroć Shantaram wraca do domu zamroczony alkoholem, nie potrzebujemy żadnych przyrządów podsłuchowych. Na cały głos miota przekleństwa, a Salim i ja drżymy ze strachu w swoim pokoju, jak gdyby to na nas krzyczał. Wieczorne wyzwiska stają się stałym rytuałem i zanim zaśniemy, czekamy na odgłos chrapania zza ściany. Zaczynamy się okropnie bać chwil między powrotem Shantarama z pracy a łoskotem jego ciała padającego na łóżko. Te chwile są dla nas czasem lęku.
Wydaje się nam, że to przejściowe i że Shantaram w końcu dojdzie do siebie. Ale sytuacja ciągle się pogarsza. Shantaram pije coraz więcej i zaczyna rzucać różnymi przedmiotami. Zaczyna od plastikowych kubków i książek, którymi ciska o ścianę z odrazą. Potem tłucze doniczki i garnki. Ciężko mieszka się w takim hałasie. Wiemy jednak, że nie ma sensu skarżyć się panu Ramakrishnie. Głos trzynastolatka i jedenastolatka, którzy notorycznie zalegają z czynszem, naprawdę niewiele znaczy. Dlatego gdy jakiś przedmiot z hukiem uderzy we wspólną ścianę, dajemy nura do łóżek i kulimy się ze strachu, kiedy słychać brzęk tłuczonych talerzy i porcelany.
Ale ta faza też nie trwa zbyt długo. Wkrótce Shantaram zaczyna rzucać przedmiotami w ludzi. Głównie we własną rodzinę. Najwięcej gniewu wylewa na żonę.
- Ty dziwko! To przez ciebie tak nisko upadłem. Mógłbym pisać referaty o czarnych dziurach, a tak muszę pokazywać bluzki i sari różnym wstrętnym babom. Nienawidzę cię! Czemu nie umrzesz? - wrzeszczy i rzuca pieprzniczką, szklanką, talerzem. W żonę albo córkę, albo jej kota.
Pewnego wieczoru Shantaram przekracza wszelkie granice i rzuca w żonę kubkiem pełnym wrzącej herbaty. Gudiya próbuje zasłonić matkę i gorący płyn oblewa jej twarz, parząc ją. Gudiya przeraźliwie piszczy z bólu. Shantaram jest tak pijany, że nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, co zrobił. Biegnę złapać taksówkę dla pani Shantaram, żeby mogła zawieźć córkę do szpitala. Dwa dni później matka Gudiyi przychodzi do mnie i pyta, czy pójdę z nią odwiedzić córkę.
- Czuje się bardzo samotna. Może byś z nią porozmawiał. Tak więc, towarzysząc pani Shantaram, idę na swoją pierwszą w życiu wizytę w szpitalu.
Po wejściu do szpitala zmysły atakuje przede wszystkim charakterystyczny fetor. Robi mi się niedobrze od mdłego, antyseptycznego zapachu środków dezynfekujących, który przenika wszystkie kąty brudnych sal. Zaraz potem uderza cię widok ludzkich twarzy: nie ma tu ani jednego zadowolonego człowieka. Pacjenci leżą w zielonych łóżkach, jęcząc i stękając, nawet pielęgniarki i lekarze wydają się ponurzy. Ale najgorsza jest obojętność. Tak naprawdę twój los nikogo tu nie obchodzi. Wyobrażałem sobie, że przy Gudiyi będą się krzątać tłumy lekarzy i pielęgniarek, ale widzę, że leży na oddziale oparzeniowym całkiem sama i nie ma ani jednej pielęgniarki. Ma zabandażowaną całą twarz; widać tylko jej czarne oczy.
- Gudiya, zobacz, kto przyszedł cię odwiedzić - mówi pani Shantaram, uśmiechając się do mnie radośnie.
Dziewczyna mnie onieśmiela. Jest ode mnie dużo starsza. Jestem tylko podglądaczem, który poznał fragmenty jej życia; prawie jej nie znam. Nie widzę jej ust, ale po oczach poznaję, że się do mnie uśmiecha, i to przełamuje lody między nami.
Siedzę przy niej trzy godziny, gadając o tym i owym. Gudiya pyta:
- Skąd masz takie niezwykłe imiona - Ram Mohammad Thomas?
- To długa historia. Opowiem ci, jak wyzdrowiejesz. Opowiada mi o sobie. Niedługo skończy szkołę średnią i pójdzie na uniwersytet. Marzy o tym, żeby zostać lekarką. Prosi, żebym ja też coś o sobie opowiedział. Nie mówię o ojcu Timothym ani o tym, co się ze mną działo później, ale opisuję doświadczenia z mieszkania w chawl i życie robotnika w odlewni. Gudiya słucha mnie w skupieniu, a jej uwaga sprawia, że czuję się ważny i potrzebny.
Zjawia się lekarz i mówi pani Shantaram, że jej córka miała dużo szczęścia. Ma tylko oparzenia pierwszego stopnia i nie zostaną jej żadne trwałe blizny. Mają ją wypisać w ciągu tygodnia.
W ciągu trzech godzin spędzonych przy łóżku Gudiyi dowiaduję się wielu rzeczy o jej ojcu. Pani Shantaram mówi:
- Mój mąż jest znanym naukowcem, specjalistą z zakresu astronautyki. A raczej był naukowcem. Pracował w Instytucie Badań Kosmicznych Aryabhatty, gdzie przez wielkie teleskopy oglądał gwiazdy. Mieszkaliśmy w dużym bungalowie w miasteczku obok instytutu. Trzy lata temu odkrył nową gwiazdę. To było bardzo ważne odkrycie naukowe, ale przypisał je sobie jeden z jego kolegów astronomów. Mąż zupełnie się załamał. Zaczął pić. Zaczął się kłócić z kolegami, a pewnego dnia tak się rozgniewał na dyrektora instytutu, że o mały włos nie zatłukł go na śmierć. Natychmiast wyrzucili go z instytutu, a ja musiałam prosić dyrektora, żeby nie kazał policji go aresztować. Potem mąż dostał pracę nauczyciela fizyki w dobrej szkole, ale nie potrafił przestać pić ani panować nad swoim wybuchowym charakterem. Bil uczniów za najdrobniejsze przewinienie i po pół roku go wylano. Odtąd od czasu do czasu trafia mu się jakieś zajęcie: kierownik stołówki w biurze, księgowy w fabryce, a teraz sprzedawca w salonie odzieżowym. Skończyły się nam oszczędności i dlatego musieliśmy się przeprowadzić do chawl.
- Czy pan Shantaram nie może przestać pić? - pytam.
- Mąż przysiągł mi, że nie tknie alkoholu, i zaczęłam mieć nadzieję, że najgorsze już minęło. Ale nie potrafił dotrzymać obietnicy i widzisz, co się stało.
- Bądź tak dobry, Ramie Mohammadzie, i zrób coś dla mnie - mówi Gudiya. - Zaopiekuj się Plutonem do mojego powrotu.
- Na pewno - obiecuję.
Nagle wyciąga rękę i łapie mnie za dłoń.
- Jesteś tym bratem, którego nigdy nie miałam, prawda, mamusiu?
Pani Shantaram kiwa głową.
Nie wiem, co powiedzieć. To dla mnie zupełnie nowy rodzaj związku. Kiedyś wyobrażałem sobie siebie jako syna, ale nigdy jako czyjegoś brata. Trzymam więc po prostu w milczeniu rękę Gudiyi, czując więź, jaka właśnie zaczęła nas łączyć.
Tej nocy śni mi się kobieta w białym sari trzymająca na rękach dziecko. Wyje wiatr, rozwiewając jej włosy, które zasłaniają rysy jej twarzy. Kobieta kładzie dziecko w koszu na bieliznę i odchodzi. W tym momencie zjawia się druga kobieta. Też jest wysoka i zgrabna, ale twarz ma spowitą w bandaże. Podnosi dziecko z kosza i obsypuje je pocałunkami.
- Braciszku - mówi.
- Siostlo - grucha dziecko. - Miau!
Ciszę nocy rozdziera nagle zduszony wrzask kota. Zrywam się i zastanawiam, czy usłyszałem wrzask we śnie, czy dobiegł z przyległego pokoju.
Nazajutrz rano znajduję bezwładne i pokiereszowane ciało Plutona w tym samym koszu na śmieci, do którego pan Barve wyrzuca przeczytany numer „Maharashtra Times”. Kot ma złamany kark, a jego sierść wydziela woń whisky. Shantaram mówi żonie, że Pluton uciekł. Znam prawdę, ale nie ma sensu jej ujawniać. Zresztą rzeczywiście Pluton uciekł. Do drugiego, chyba lepszego świata.
- Bardzo lubię Gudiyię - mówię do Salima. - Muszę dopilnować, żeby Shantaram nigdy więcej nie skrzywdził jej tak jak ostatnio.
- Co chcesz zrobić? Przecież to sprawy rodzinne.
- To też nasza sprawa. Jesteśmy w końcu sąsiadami.
- Nie pamiętasz, co mi kiedyś powiedziałeś, Mohammad? Że lepiej nie wtykać nosa w nie swoje sprawy i nie przejmować się cudzymi kłopotami?
Nie znajduję odpowiedzi.
Gudiya wraca do domu, ale nie udaje mi się z nią zobaczyć, Shantaram nie pozwala wchodzić do swojego domu żadnym chłopcom. Słyszę od pani Shantaram, że mąż zrozumiał, co zrobił, i że się poprawi, chociaż w głębi serca wie, że Shantaram jest już nie do uratowania. Ale nawet ona nie wie, jak nisko jej mąż może upaść. Niecały tydzień po powrocie Gudiyi ze szpitala ojciec znów robi jej coś złego. Próbuje jej dotykać. Ale nie jak ojciec. Z początku nie rozumiem, co się dzieje. Słyszę tylko, że Shantaram nazywa Gudiyię swoim księżycem, potem pani Shantaram płacze, a Gudiya krzyczy:
- Tato, nie dotykaj mnie! Nie dotykaj mnie, proszę!
Kiedy słyszę płaczliwy głos Gudiyi, nagle mi się rozjaśnia w głowie. Chcę pędzić do pokoju Shantarama i zabić go gołymi rękami. Lecz zanim zebrałem się na odwagę, słyszę głośne chrapanie Shantarama. Zwalił się na łóżko i zasnął. Gudiya ciągle szlocha. Nie potrzebuję szklanki, żeby słyszeć jej łkanie.
Jej płacz dziwnie mnie porusza. Nie wiem, jak brat zareagowałby na smutek siostry, bo nie mam doświadczeń jako brat. Wiem jednak, że muszę ją jakoś pocieszyć. Niestety, niełatwo jest kogoś pocieszyć, kiedy zasłania go ściana, choćby bardzo cienka. Dostrzegam, że na samym dole ściany, tuż przy miejscu, gdzie rury z wodą wchodzą do sąsiedniego pokoju, jest niewielki okrągły otwór, na tyle duży, że można weń wsunąć ramię. Wyskakuję z łóżka, kładę się płasko na podłodze i wpycham do otworu rękę.
- Nie płacz, siostro. Weź mnie za rękę - wołam cicho. I ktoś chwyta moją dłoń. Czuję palce pieszczące moje przedramię, łokieć, nadgarstek, przypomina to dotyk ślepca badającego czyjąś twarz. Potem palce splatają się z moimi i czuję magiczny przepływ siły, energii, miłości... sam nie wiem, jak to nazwać. W tym momencie ja i Gudiya stajemy się jednością i odczuwam jej ból, jak gdyby to mnie bolało.
Tymczasem Salim, który wciąż siedzi na łóżku, w zdumieniu przygląda się tej scenie.
- Oszalałeś, Mohammad? Wiesz, co robisz? - pyta strofującym tonem. - Wsadziłeś rękę do dziury, którą wchodzą do naszego pokoju szczury i karaluchy.
Ale nie zważam na Salima, na nikogo i na nic innego. Nie wiem, jak długo trzymam Gudiyię za rękę, ale kiedy budzę się następnego dnia rano, widzę, że ciągle leżę na podłodze z ręką w dziurze, a w kieszeni mojej koszuli śpi sobie smacznie rodzina karaluchów.
Nazajutrz wieczorem Shantaram znowu wraca do domu zamroczony alkoholem i próbuje molestować Gudiyię.
- Jesteś piękniejsza od wszystkich gwiazd i planet. Jesteś moim księżycem. Moja Gudiya, moja laleczka. Wczoraj mi umknęłaś, ale dzisiaj ci na to nie pozwolę - mówi.
- Przestań się tak zachowywać! - woła pani Shantaram, ale mąż nie zwraca na nią uwagi.
- Nie przejmuj się, Gudiya, w mojej miłości do ciebie nie ma nic złego. Nawet wielki cesarz Szahdżahan zakochał się we własnej córce, Dżahan Ara. Kto może odmówić mężczyźnie przywileju zerwania owocu z drzewa, które sam zasadził?
- Jesteś demonem! - krzyczy pani Shantaram i mąż wymierza jej cios. Słyszę trzask tłuczonej butelki.
- Nie! - słyszę wrzask Gudiyi.
Czuję, jak gdyby ktoś przedziurawił mi mózg palnikiem acetylenowym, a w serce nalał roztopionego metalu. Nie zniosę tego ani chwili dłużej. Biegnę do pokoju pana Ramakrishny i mówię mu, że Shantaram robi okropne rzeczy swojej żonie i córce. Ale Ramakrishna zachowuje się, jakbym rozmawiał z nim o pogodzie.
- Posłuchaj - mówi. - Cokolwiek by się działo w czyimś domu, to prywatna sprawa rodziny i nie możemy się do tego mieszać. Jesteś młodym sierotą. Nie znasz życia. Ale ja znam historie o biciu żon, o znęcaniu się nad rodziną, o kazirodztwach i gwałtach, do których co dzień dochodzi w chawl w całym Mumbaju. Nikt jednak niczego nie robi. My, Hindusi, posiedliśmy wyjątkową zdolność do zachowywania spokoju wobec cierpień i nieszczęść, jakie dokoła siebie widzimy. Dlatego jak inni mumbajczycy zamknij oczy, zasłoń uszy, zamknij usta, a będziesz szczęśliwy jak ja. Idź już, muszę iść spać.
Pędzę do siebie. Słyszę chrapanie Shantarama i głos Gudiyi, która krzyczy, że jest brudna.
- Nie dotykaj mnie! Niech nikt mnie nie dotyka! Zarażę każdego, kto się do mnie zbliży!
- Zaraź mnie - mówię i wpycham rękę w otwór przy podłodze.
Gudiya chwyta ją kurczowo.
- Długo już nie pożyję, Ramie Mohammadzie - szlocha. - Wolę popełnić samobójstwo, niż ulec ojcu. - Jej ból przepływa przez dziurę w ścianie, obejmując mnie lodowatym uściskiem. Zaczynam płakać.
- Nigdy do tego nie dopuszczę - obiecuję jej. - Daję ci braterskie słowo.
Salim posyła mi pogardliwe spojrzenie, jak gdybym składając tę obietnicę, popełnił przestępstwo. Mnie jednak nic nie obchodzi, co jest dobre, a co złe. Czując dotyk kościstych palców Gudiyi i miękkiej skóry jej dłoni, wiem tylko, że oboje jesteśmy zaszczutymi zwierzętami, wspólnikami zbrodni. Moja zbrodnia polegała na tym, że miałem czelność przejmować się cudzymi kłopotami. Ale co złego zrobiła Gudiya? Chyba tylko to, że urodziła się dziewczynką, a jej ojcem był Shantaram.
Swoją obietnicę spełniam następnego dnia, kiedy Shantaram wraca wieczorem z pracy i gramoli się po skrzypiących schodach na pierwsze piętro. Idzie powoli i niezdarnie. Nawet jego ubranie cuchnie whisky. Gdy jest tuż przed częścią poręczy, której pan Ramakrishna jeszcze nie naprawił, rzucam się na niego od tyłu. Uderzam go w plecy i Shantaram pada na drewnianą poręcz, która jest już stara i rozchwiana. Nie wytrzymuje ciężaru jego ciała. Łamie się z trzaskiem. Shantaram traci równowagę i leci w dół.
W filmach, kiedy złoczyńca spada z dachu wieżowca, wydaje się, jak gdyby szybował w powietrzu; wymachuje rękami i nogami i krzyczy: „Aaaaaaaaa!”. W prawdziwym życiu wygląda to zupełnie inaczej. Shantaram spada jak kamień. W ogóle nie macha rękami ani nogami. Ląduje na brzuchu i leży nieruchomo z szeroko rozrzuconymi rękami i nogami.
Dopiero kiedy widzę leżące na podłodze bezwładne ciało Shantarama, uświadamiam sobie, co zrobiłem. A potem wyobrażam sobie następstwa swojego czynu.
Dżipem z migającym czerwonym kogutem przyjeżdża oddział zabezpieczenia miejsc zbrodni i policjanci starannie obrysowują kredą leżące ciało. Potem robią zdjęcia, patrzą na pierwsze piętro i widzą, że tam stoję. Inspektor pokazuje na mnie.
- To ten chłopak go zepchnął. Aresztować go!
Zabierają mnie do więzienia, tam rozbierają i biją. Potem stawiają mnie przed sądem, gdzie pod zwieszającym się z sufitu wentylatorem siedzi sędzia o surowej twarzy ubrany w czarną togę. Na ścianie za jego plecami jest wyblakły i zakurzony napis ułożony ze złotych liter: Satyameva Jayate - „Prawda zawsze zwycięża”. Sędzia obrzuca mnie krótkim spojrzeniem i ogłasza wyrok.
- Ramie Mohammadzie Thomasie, uznaję cię za winnego morderstwa z premedytacją pana Shantarama. Na podstawie paragrafu 302 Indyjskiego Kodeksu Karnego skazuję cię na karę śmierci przez powieszenie.
- Nie! - krzyczę i próbuję uciec, ale nogi i ręce krępują mi kajdany. Zawiązują mi oczy i prowadzą na egzekucję. Wkładają mi głowę w stryczek, pociągają za dźwignię. Wrzeszczę z bólu, gdy nagle moje nogi dyndają w powietrzu, a z płuc ucieka całe powietrze. Otwieram oczy i widzę, że jestem w niebie. Ale niebo okazuje się bardzo podobne do mojego chawl, a spoglądając w dół, widzę ciało Shantarama leżące na podłodze z szeroko rozrzuconymi rękami i nogami. Wokół niego gromadzą się ludzie. Ktoś woła:
- Wezwijcie policję!
Nie czekam ani chwili dłużej. Rzucam się w dół po schodach i uciekam. W biegu mijam bramę, budkę z mlekiem i wielopiętrowy budynek. Pędzę na stację i wskakuję do ekspresu jadącego na dworzec Victoria. Biegam po peronach, szukając tylko jednego pociągu. Wreszcie znajduję i wskakuję do niego w chwili, gdy pociąg już rusza.
Opuszczam Mumbaj, opuszczam Gudiyię, opuszczam Salima i uciekam do jedynego miasta, jakie znam poza Mumbajem. Do Delhi.
W trakcie całej opowieści Smita nie odzywa się ani słowem. Widzę, że jest głęboko poruszona. Wydaje mi się, że w kąciku jej oka zalśniła łza. Pewnie jako kobieta doskonałe rozumie udrękę Gudiyi.
Biorę do ręki pilot.
- Obejrzyjmy pytanie numer trzy - mówię i naciskam klawisz.
Prem Kumar obraca się na krześle w moją stronę.
- Panie Thomas, odpowiedział pan poprawnie na dwa pytania i wygrał pan dwa tysiące rupii. Zobaczmy, czy poradzi pan sobie z trzecim pytaniem za pięć tysięcy rupii. Jest pan gotów?
- Gotów - odpowiadam.
- Dobrze. Oto pytanie numer trzy. Z dziedziny...
W tym momencie gaśnie reflektor punktowy, pogrążając Prema Kumara i mnie w ciemnościach.
- Oj! Houston, mamy problem - mówi Prem Kumar. Publiczność wybucha śmiechem. Nie rozumiem tego żartu.
- Co pan powiedział? - pytam Prema Kumara.
- Och, to słynna kwestia z filmu „Apollo 13”. Pewnie nie ogląda pan angielskich filmów. Tak się mówi, gdy nagle pojawia się poważny kłopot, a właśnie mamy poważny kłopot. Musimy przerwać program, dopóki nie naprawią reflektora.
Podczas gdy technicy zaczynają sprawdzać kable, Prem Kumar słucha głosu w słuchawce. Potem nachyla się do mnie i szepcze mi do ucha:
- No dobrze, koleś, twoja złota passa trwała dwa pytania, ale właśnie się kończy. Następne pytanie jest naprawdę trudne, zwłaszcza dla kelnera. Chciałbym ci pomóc wygrać trochę więcej, ale producent poinformował mnie przed chwilą, że chce dopuścić do gry drugiego zawodnika, profesora matematyki. Przykro mi. Pech! - Pociąga łyk lemoniady i mlaszcze.
Reflektor zostaje naprawiony. W studiu wyświetla się napis „BRAWA”.
Gdy milkną oklaski, Prem Kumar patrzy na mnie.
- Panie Thomas, odpowiedział pan poprawnie na dwa pytania i wygrał pan dwa tysiące rupii. Zobaczmy, czy poradzi pan sobie z trzecim pytaniem za pięć tysięcy rupii. Jest pan gotów?
- Gotów - odpowiadam.
- Dobrze. Następne pytanie dotyczy astronomii. Proszę mi powiedzieć, panie Thomas, czy wie pan, ile planet jest w naszym Układzie Słonecznym?
- Jakie odpowiedzi mam do wyboru?
- To jeszcze nie jest właściwe pytanie. Pytam po prostu, czy zna pan liczbę planet w Układzie Słonecznym.
- Nie.
- Nie? Mam nadzieję, że wie pan, jak nazywa się planeta, na której mieszkamy.
Publiczność się śmieje.
- Ziemia - odpowiadam ponuro.
- Doskonale. A więc zna pan nazwę planety. Dobrze, jest pan gotów na pytanie numer trzy?
- Tak - odpowiadam.
- Oto pytanie numer trzy. Jak nazywa się najmniejsza planeta w naszym Układzie Słonecznym? Czy jest to a) Pluton, b) Mars, c) Neptun czy d) Merkury?
Zanim rozległa się muzyka, z moich ust wyrywa się krótki dźwięk:
- Miau!
- Słucham? - zdumiewa się Prem Kumar. - Co pan powiedział? Wydawało mi się, że słyszałem miauknięcie.
- Powiedziałem „A”. - A?
- Tak. Wybieram odpowiedź A. Pluton.
- Jest pan absolutnie, w stu procentach pewien, że chodzi o odpowiedź A?
- Tak.
Słychać crescendo bębnów. Rozbłyskuje właściwa odpowiedź.
- Absolutnie, w stu procentach poprawnie! Rzeczywiście najmniejszą planetą Układu Słonecznego jest Pluton. Panie Thomas, właśnie wygrał pan pięć tysięcy rupii!
Moja wiedza ogólna wywiera na publiczności duże wrażenie. Niektórzy wstają i klaszczą. Ale Smita wciąż milczy.
Słońce wydaje się bledsze, ptaki mniej rozświergotane, powietrze bardziej zanieczyszczone, niebo odrobinę ciemniejsze.
Gdy z pięknego, wielkiego bungalowu ze ślicznym jasnym ogrodem trafia się prosto do rozpadającego się domu, gdzie trzeba mieszkać w zatłoczonym dormitorium z kilkudziesięcioma dzieciakami, trudno spoglądać na życie z nadzieją. Przypuszczam, że w każdym, kto znalazłby się w takiej sytuacji, wezbrałaby żółć.
I wcale nie jest lepiej, kiedy naprawdę zachoruje się na żółtaczkę. Żółtaczka to dość nieprzyjemna choroba, ale ma jedną ważną zaletę. Zabierają cię z dusznego dormitorium i umieszczają w osobnym pokoju. To duże pomieszczenie z metalowym łóżkiem i zielonymi zasłonami. Nazywa się izolatka.
Od dwóch tygodni jestem przykuty do łóżka. Wydaje się jednak, jak gdybym chorował od dnia, w którym zabrano mnie z kościoła po śmierci ojca Timothy’ego. Nie przyjechał po mnie dżip z migającym czerwonym kogutem. Zjawiła się niebieska furgonetka z oknami zasłoniętymi drucianą siatką. Podobne auta zbierają bezpańskie psy. Ten samochód zbierał akurat bezpańskich chłopców. Gdybym był młodszy, prawdopodobnie wysłaliby mnie do domu adopcyjnego i natychmiast wystawili na sprzedaż. Ale ponieważ miałem osiem lat, zostałem umieszczony w delhijskim Domu dla Nieletnich Chłopców w Turkman Gate.
W domu jest miejsce dla siedemdziesięciu pięciu chłopców, ale liczba mieszkańców wynosi sto pięćdziesiąt. Jest tu ciasno, brudno i głośno. Są tylko dwie toalety z przeciekającymi umywalkami i zarośniętymi brudem latrynami. Po korytarzach i kuchni biegają szczury. Mamy klasę, w której stoją rozklekotane ławki i wisi popękana tablica. I mamy nauczycieli, którzy od lat nie uczą. Na boisku rośnie trawa wysoka jak krykietowe bramki, a jeśli ktoś nie uważa, może sobie otrzeć skórę o kamienie wielkości piłki. Mamy trenera, który nosi białą koszulę safari i spodnie wyprasowane w kant ostry jak brzytwa. Trzyma sprzęt do badmintona i krykieta w ładnej szklanej gablocie, ale nie pozwala nam go dotykać. W dużej stołówce jest tandetna podłoga i długie drewniane stoły. Ale mięso i kurczaki, które mają być dla nas, opryskliwy szef kuchni sprzedaje restauracjom, a nas codziennie karmi duszonymi warzywami i grubymi przypalonymi czapati. Ciągle dłubie w nosie i beszta każdego, kto prosi o dokładkę. Kierownik domu, pan Agnihotri, jest miłym starszym człowiekiem, który nosi wykrochmaloną kurtę i pyjamę z bawełny khadi, ale wszyscy wiemy, że prawdziwą władzę sprawuje jego zastępca, pan Gupta, przezywany Postrachem Turkman Gate. Jest najgorszy ze wszystkich. Niski i owłosiony, cały dzień żuje paan i cuchnie skórą. Na szyi nosi dwa grube złote łańcuchy, które podzwaniają przy każdym kroku, i zawsze ma przy sobie krótką bambusową laskę, którą nas okłada, ilekroć ma ochotę. Krążą plotki, że późnym wieczorem wzywa do swojego pokoju chłopców, ale nikt nie chce o tym rozmawiać. Chcemy mówić tylko o dobrych rzeczach. Na przykład o tym, że wieczorem pozwala się nam przez dwie godziny oglądać telewizję we wspólnej sali. Skupiamy się wokół dwudziestojednocalowego telewizora Dyanora i oglądamy piosenki z filmów na kanale V albo seriale o klasie średniej w programie Doordarshan. Szczególnie podobają się nam filmy w niedziele.
To filmy o świecie fantazji. Świecie, w którym dzieci mają matki i ojców, i urodziny. Świecie, w którym ludzie mieszkają w ogromnych domach, jeżdżą ogromnymi samochodami i dostają ogromne prezenty. Oglądaliśmy ten świat, ale nie daliśmy się ponieść fantazjom. Wiedzieliśmy, że nasze życie nigdy nie będzie wyglądać jak życie Amitabha Bachchana ani Shahrukha Khana. Mogliśmy najwyżej marzyć, że kiedyś dorównamy tym, którzy nami rządzą. Tak więc kiedy nauczyciel nas pytał: „Kim chcesz być, kiedy dorośniesz?”, nikt nie mówił, że będzie pilotem, premierem, bankierem czy aktorem. Mówiliśmy, że chcemy być kucharzami, sprzątaczami, trenerami czy w najlepszym razie kierownikami. Dom dla nieletnich sprawił, że czuliśmy się gorsi.
Bardzo dobrze poznałem wielu chłopców w zakładzie. Niektórzy byli młodsi ode mnie, w większości starsi. Poznałem Munnę, Kallu, Pyare, Pawana, Jashima i Irfana. Dla mnie przenosiny z domu ojca Timothy’ego do zakładu przypominało strącenie z raju do piekła. Ale dopiero gdy poznałem innych chłopców, uświadomiłem sobie, że dla wielu z nich zakład był rajem. Trafili tu ze slumsów Delhi i Biharu, z biednych wiosek z Uttar Pradeś, a niektórzy nawet z dalekiego Nepalu. Nasłuchałem się opowieści o ojcach uzależnionych od narkotyków i matkach prostytutkach. Widziałem blizny po laniu, jakie dostawali od chciwych wujów i despotycznych ciotek. Dowiedziałem się o istnieniu niewolniczej pracy i przemocy w rodzinie. I zacząłem się bać policji. To ona była odpowiedzialna za wysyłanie większości chłopców do domu dla nieletnich. Chłopców przyłapanych na kradzieży chleba z przydrożnej budki albo czarnorynkowym handlu biletami do teatru, chłopców, którzy nie mogli przekupić policjanta. Najczęściej zgarniano ich po prostu dlatego, że inspektorowi nie podobały się ich twarze.
Wielu z nich było „recydywistami”, czyli wróciło do zakładu od ludzi, którzy przygarnęli ich za zgodą Komisji Opieki nad Nieletnimi. Munna wrócił, bo znęcała się nad nim macocha. Jashima prześladował okrutny brat. Pawan wrócił, bo krewny, który się nim zaopiekował, wysłał go do pracy w podejrzanym motelu, gdzie złapała go policja. Mimo takich doświadczeń wielu chłopców nadal tęskni za „przywróceniem do rodziny” i jest gotowych zamienić dobrze znane piekło na nowe, nieznane.
Bez żadnych starań z mojej strony zostałem ich przywódcą. Wcale nie dlatego, że byłem wyższy ani bardziej agresywny od reszty, ale dlatego, że mówiłem po angielsku. Byłem sierotą, który potrafił mówić i czytać w tym magicznym języku, co zrobiło wrażenie na pracownikach zakładu. Kierownik od czasu do czasu pytał, jak się miewam. Trener pozwolił mi ustawić prowizoryczną bramkę krykietową na dziedzińcu od frontu, gdzie rozegraliśmy kilka całkiem udanych meczów, dopóki Munna nie wybił kierownikowi okna i zabroniono nam gier sportowych. Surowy kucharz czasem uprzejmie dawał mi dokładkę. Gupta nigdy nie wzywał mnie wieczorami do swojego pokoju. A lekarz, zamiast jak zwykle się ociągać, natychmiast umieścił mnie w izolatce, dzięki czemu nie zaraziłem całego dormitorium.
Rozkoszowałem się spokojem izolatki przez ponad dwa tygodnie, gdy do pokoju wstawiono pewnego dnia drugie łóżko. Powiedziano mi, że przywieziono nowego chłopca, który jest w bardzo złym stanie. Po południu wniesiono go na noszach. Był ubrany w podartą pomarańczową koszulkę i przetarte szorty, a na szyi miał żółty tabeez. Tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z Salimem.
Salim okazuje się moim całkowitym przeciwieństwem. Ma jasną, pszeniczną cerę, twarz cherubina, czarne kręcone włosy, a kiedy się uśmiecha, w policzkach robią mu się dołki. Chociaż skończył zaledwie siedem lat, jest bystry i dociekliwy. Opowiada mi swoją historię w krótkich, urywanych zdaniach.
Pochodzi z bardzo biednej rodziny, z wioski w Biharze. Wieś zamieszkiwali przede wszystkim ubodzy chłopi, ale było też kilku bogatych właścicieli ziemskich. Dominowali hindusi, lecz było kilka rodzin muzułmańskich, takich jak rodzina Salima. Jego ojciec był robotnikiem, matka zajmowała się domem, a starszy brat pracował na straganie z herbatą. Salim chodził do wiejskiej szkoły. Mieszkali w małej krytej strzechą chatce na skraju posiadłości zamindara.
W zeszłym tygodniu, mroźnej styczniowej nocy wydarzył się incydent w miejscowej świątyni Hanumana. Ktoś włamał się do sanktuarium i sprofanował posąg małpiego boga. Kapłan twierdził, że widział jakichś młodych muzułmanów, którzy czaili się w okolicy. Bas, to wystarczyło! Gdy tylko usłyszeli o tym hindusi, ruszyli wymierzyć sprawiedliwość. Uzbrojeni w maczety, kilofy i pochodnie, napadli na domy wszystkich muzułmańskich rodzin. Kiedy tłum zaatakował, Salim bawił się na dworze, a w chatce jego ojciec, matka i brat pili herbatę. Na oczach Salima podpalili jego dom. Słyszał przeraźliwy wrzask matki, okrzyki ojca i lament brata, ale tłum nikomu nie pozwolił uciec. W pożodze spłonęła cała rodzina. Salim pobiegł na stację kolejową i wskoczył do pierwszego lepszego pociągu. Pojechał do Delhi bez jedzenia i bez ubrań, nie mając obok siebie ani jednej znajomej twarzy. Potem przez dwa dni leżał na peronie głodny i zziębnięty, majacząc w gorączce i rozpaczy. W końcu znalazł go policjant i odesłał do domu dla nieletnich.
Salim mówi, że ma złe sny. Słyszy wrzaski tłumu. W uszach dźwięczy mu echo krzyku matki. Wzdryga się, wyobrażając sobie wijące się w płomieniach ciało brata. Mówi, że zaczął nienawidzić i bać się wszystkich hindusów. Pyta, jak mam na imię.
- Mohammad - odpowiadam.
Z czasem Salim i ja zostajemy bardzo dobrymi przyjaciółmi. Wiele nas łączy. Obaj jesteśmy sierotami i nie mamy nadziei na „przywrócenie do rodziny”. Obaj uwielbiamy grać w kulki. I obaj uwielbiamy oglądać filmy. Kiedy umieszczają nas z powrotem w dormitorium, wykorzystuję swoje wpływy, żeby zajął łóżko obok mnie.
Pewnego dnia późnym wieczorem Salim zostaje wezwany do pokoju Gupty. Gupta jest wdowcem i mieszka samotnie na terenie zakładu. Salim jest zaniepokojony.
- Po co mnie do siebie woła? - pyta mnie.
- Nie wiem - odpowiadam. - Nigdy u niego nie byłem. Ale dzisiaj się dowiemy.
Tak więc Salim idzie do pokoju Gupty, a ja skradam się za nim na palcach.
Kiedy Salim puka do drzwi, Gupta siedzi w wymiętej kurcie i pyjamie.
- Wejdź... wejdź, Salim - mówi niewyraźnie. W dłoni trzyma szklankę pełną jakiegoś złocistego płynu. Przełyka jej zawartość i ociera usta. Jego oczy wyglądają jak duże guziki. Przyglądam mu się przez wąską szparę między dwiema zasłonami w drzwiach. Gupta gładzi twarz Salima, przesuwając palcami po jego ostrym nosie i wąskich ustach. Nagle rozkazuje:
- Zdejmij szorty.
Salim jest zaskoczony nieoczekiwanym poleceniem.
- Rób, co mówię, gnojku, albo oberwiesz - warczy Gupta. Salim posłusznie, ale z wahaniem opuszcza spodenki. Odwracam wzrok.
Gupta podchodzi do Salima od tyłu, podzwaniając złotymi łańcuchami.
- Dobrze - mamrocze. Rozwiązuje sznurek spodni i opuszcza je do kostek. Widzę jego owłosiony tyłek. Salim wciąż nie rozumie, co się dzieje, ale mnie nagle przejaśnia się w głowie. Z przerażeniem uświadamiam sobie, co się stało w pokoju ojca Johna tamtej nocy. I rozumiem, dlaczego nazajutrz tak się to skończyło.
Wydaję przenikliwy wrzask, który jak pocisk rozdziera wieczorną ciszę. Budzę chłopców śpiących spokojnie w dormitoriach; budzę kucharza chrapiącego w kuchni; budzę nawet bezpańskie psy, które zaczynają wściekle ujadać.
Gupta jest kompletnie zaskoczony. Pospiesznie podciąga spodnie, próbując wygonić Salima. Ale kucharz, kierownik i strażnicy już biegną do pokoju Gupty. Tego wieczoru odkrywają plugawy sekret Gupty (chociaż później nic w tej sprawie nie robią). Ale Gupta odnajduje mnie przyczajonego za zasłonami. Staje się odtąd moim śmiertelnym wrogiem. Salim jest wstrząśnięty, ale wychodzi z tego bez szwanku. Dawno już wyzbył się urazy wobec hindusów. Ale lęk przed gwałtem miał mu już towarzyszyć przez resztę życia.
Jest piękny wiosenny dzień. A wydaje się jeszcze piękniejszy, ponieważ wyrwaliśmy się z murów domu dla nieletnich. Międzynarodowa organizacja pozarządowa zabrała nas na całodniową wycieczkę. Jeździmy klimatyzowanym autobusem po całym Delhi. W zoo jemy lunch i oglądamy zwierzęta. Po raz pierwszy widzimy hipopotama, kangury, żyrafy i ogromnego leniwca. Oglądamy pelikany, flamingi i dziobaka. Potem wiozą nas na Kutub Mintar, najwyższą wieżę w Indiach. Śmiejąc się i popychając, wbiegamy na górę po schodach i wyglądamy z balkonu na pierwszym piętrze. Ludzie na ziemi przypominają mrówki. Krzyczymy: „Huuu!” i słuchamy, jak nasze głosy zanikają, zanim dotrą do ziemi. Wreszcie zabierają nas pod Bramę Indii, żebyśmy zobaczyli wielki festyn. Każdy z nas dostaje dziesięć rupii, które może wydać na rozrywkę, jakiej tylko zapragnie. Mam ochotę przejechać się na wielkim kole, ale Salim szarpie mnie za rękaw i prowadzi do następnego kramu. Szyld głosi: „Pandit Ramashankar Shastri. Światowej sławy chiromanta. Tylko 10 rupii za wróżbę”. W budce siedzi starszy mężczyzna ubrany w kurtę i dhoti. Ma siwe wąsy, na czole cynobrową tilakę, a na nosie grube szkła. Z tyłu głowy sterczy mu czarne choti.
- Chcę mu pokazać rękę - mówi Salim. - To tylko dziesięć rupii.
- Nie wygłupiaj się - radzę. - To zwykli kanciarze. Przecież ci nie powiedzą, co cię czeka w przyszłości. Zresztą i tak nie warto jej poznawać.
- Wszystko jedno, i tak chcę mu pokazać rękę. - Salim jest niewzruszony.
- Zgoda - poddaję się. - Idź, ale ja nie wydam dziesięciu rupii na te bzdury.
Salim płaci i skwapliwie wyciąga do staruszka lewą rękę. Pandit kręci głową.
- Nie, nie lewą. Lewa jest dla dziewczyn. Chłopcy pokazują prawą. Salim szybko wyciąga prawą dłoń. Chiromanta ogląda ją przez szkło powiększające, w skupieniu analizując plątaninę linii, jak gdyby była to mapa prowadząca do ukrytego skarbu. W końcu odkłada lupę i sapie z zadowoleniem.
- Masz niezwykłą dłoń, mój chłopcze. Nigdy nie widziałem lepszej linii losu. Czeka cię wspaniała przyszłość.
- Naprawdę? - Salim jest zachwycony. - Kim zostanę?
O tym pan Shastri najwyraźniej nie pomyślał. Zamyka oczy na dziesięć sekund, potem otwiera.
- Masz piękną twarz. Będziesz bardzo sławnym aktorem - oświadcza.
- Jak Armaan Ali? - piszczy Salim.
- Jeszcze sławniejszym - mówi pandit. Zwraca się do mnie: - Ty też chcesz mi pokazać rękę? Tylko dziesięć rupii.
- Nie, dziękuję - odpowiadam i zaczynam się wycofywać, ale Salim zagradza mi drogę.
- Nie, Mohammad, musisz mu pokazać rękę. Proszę, zrób to dla mnie.
Zrezygnowany wysupłuję z kieszeni dziesięć rupii i wyciągam prawą rękę.
Pandit posyła mi surowe spojrzenie, poprawiając grube okulary, a potem przystępuje do badania mojej dłoni. Duma nad nią ponad pięć minut. Coś notuje, robi jakieś obliczenia.
- Coś nie tak? - pyta zaniepokojony Salim. Chiromanta lekko marszczy brwi i kręci głową.
- Linia głowy jest mocna, ale linia serca słaba. Przede wszystkim bardzo krótka jest linia życia. Gwiazdy nie wróżą dobrze. Pechowy układ planet. Wzgórek Jowisza jest dobry, ale neutralizuje go wzgórek Saturna. Przeszkody i pułapki. Mogę ci trochę pomóc, ale to będzie kosztowało.
- Ile?
- Około dwustu rupii. Poproś ojca. Czy to nie on jest właścicielem tego dużego autobusu?
Wybucham śmiechem.
- Ha, ha! Panditji, zanim zaczął pan pleść o mojej przyszłości, trzeba było sprawdzić, kim jesteśmy. Nie jesteśmy bogaci. Jesteśmy sierotami z domu dla nieletnich w Turkman Gate, a ten autobus wcale nie jest nasz. Mimo to naciągnął nas pan na dwadzieścia rupii. - Ciągnę Salima. - Chodźmy. Straciliśmy tu już za dużo czasu.
Kiedy odchodzimy, chiromanta woła za mną:
- Chłopcze, chcę ci coś dać!
Wracam do kramu. Pandit wręcza mi starą jednorupiową monetę.
- Co to jest, panditji?
- Szczęśliwa moneta. Zatrzymaj ją. Będziesz jej potrzebował. Zaciskam ją w dłoni.
Salim chce lody, ale została nam tylko jedna rupia, a za to niczego nie kupimy. Przyglądamy się, jak inne dzieci jeżdżą na kole. Machinalnie podrzucam monetę, która wypada mi z dłoni i toczy się pod ławkę. Schylam się po nią. Wylądowała orłem do góry.
Obok niej leży upuszczony przez kogoś dziesięciorupiowy banknot. Prawdziwe czary. Kupujemy sobie z Salimem lody. Ostrożnie chowam monetę w kieszeni. To rzeczywiście talizman.
Salim żałuje, że moja przyszłość nie okazała się tak szczęśliwa jak jego, ale jest też podniecony przepowiednią, że zostanie gwiazdą filmową. Przed nami stoi wielki billboard z krzykliwie kolorową reklamą nowego filmu. Przedstawia bohatera z karabinem w rękach, z zakrwawioną piersią i w czarnej chuście na głowie. Towarzyszą mu złoczyńca z krzywym uśmieszkiem i bohaterka z dużym biustem. Salim jak urzeczony wpatruje się w billboard.
- Na co tak patrzysz, Salim? - pytam.
- Zastanawiam się, czy będzie mi do twarzy w tej czarnej chuście - mówi.
Siedzimy w klasie, ale pan Joshi, nasz tęgi nauczyciel, który najczęściej tylko beka i dłubie w nosie, wcale nas nie uczy. Czyta powieść dobrze ukrytą w podręczniku, który przed sobą trzyma. Zabijamy czas, robiąc papierowe samoloty, wydrapując różne wzory na drewnianych ławkach i drzemiąc. Nagle do sali wpada Munna, któremu kazano pilnować korytarza.
- Masterji, Masterji - mówi zdyszany. - Idzie sahib kierownik. Pan Joshi głośno beka i szybko chowa książkę. Pstryka palcami i wstaje.
- No, chłopcy, o czym to rozmawialiśmy? Ach, tak. Mówiliście mi, kim chcecie zostać w przyszłości. Kto następny?
Salim podnosi rękę. Nigdy dotąd tego nie robił.
- Słucham, Salim, kim chciałbyś zostać?
- Zostanę sławnym aktorem, panie profesorze. Tak mi przepowiedział astrolog - oznajmia triumfalnie.
Klasa ryczy ze śmiechu.
Są dwie wersje na temat naszego dobroczyńcy. Niektórzy mówią, że to bardzo bogaty handlarz brylantów, który nie ma własnych dzieci. Dlatego od czasu do czasu zjawia się w domu dla nieletnich, żeby adoptować chłopców, których zabiera do swojego pałacu w Mumbaju. Inni twierdzą, że jest właścicielem szkoły w Mumbaju, dokąd trafiają dzieci, które uzna za obiecujące i warte kształcenia. Tak czy inaczej, jedno jest pewne. Jeśli wybierze cię sethji, nie musisz się martwić o przyszłość.
Salima nie obchodzi, czy sethji jest handlarzem brylantów, czy właścicielem szkoły. Liczy się przede wszystkim to, że bogacz jest z Mumbaju - centrum przemysłu filmowego. Jest przekonany, że sethji przyjechał wyrwać go z zakładu i zabrać do wspaniałego świata Bollywood. To jego przeznaczenie. Nareszcie spełni się przepowiednia chiromanty.
Stoimy rzędem w stołówce, czekając na inspekcję sethji. Salim wziął kąpiel. Ściśle rzecz biorąc, wykąpał się trzy razy, szorując się zawzięcie, żeby usunąć najmniejsze ślady brudu. Ubrał się w najlepsze rzeczy. Porządnie uczesał włosy. Prezentuje się najlepiej ze wszystkich chłopców. Ale mnie trapi jego desperacja. Jeżeli sethji go nie wybierze, będzie zdruzgotany.
Wreszcie przyjeżdża sethji w towarzystwie dwóch mężczyzn. Wcale nie wygląda na handlarza brylantów. Bardziej przypomina gangstera. Ale w końcu nigdy nie widzieliśmy żadnego handlarza brylantów. Może wyglądają jak gangsterzy. Jest smagły i nosi cienki czarny wąsik jak dakoita Veerappan* [*Koose Muniswamy Veerappan - słynny dakoita (bandyta) indyjski kierujący grupą przestępczą odpowiedzialną za około stu dwudziestu zabójstw, zastrzelony w policyjnej zasadzce w 2004 r.]. Ma na sobie biały garnitur bandgala, na szyi gruby złoty łańcuch, zaczepiony o drugi guzik. Na palcach nosi mnóstwo pierścieni z różnobarwnymi kamieniami: czerwonymi, zielonymi i niebieskimi. Jego dwaj fagasi wyglądają właśnie jak fagasi. Później poznaję ich imiona, Mustafa i Punnoose. Prowadzi ich Gupta. Jego dwa złote łańcuchy wyglądają bardzo skromnie w porównaniu z biżuterią sethji.
- Sethji, tak długo pan nas nie odwiedzał, że chyba pan o nas zapomniał. Od pana ostatniej wizyty przybyło wielu nowych chłopców. Jestem pewien, że wielu przypadnie panu do gustu - mówi Gupta.
Rozpoczyna się inspekcja. Wszyscy przywołujemy na twarz najbardziej promienne uśmiechy. Sethji podchodzi do każdego chłopca i lustruje go od stóp do głów. Nie wiem, czego szuka, bo nie zadaje nam żadnych pytań, tylko się nam przygląda. Kończy pierwszą rundę inspekcji. Mnie nawet nie zaszczyca powtórnym spojrzeniem. Potem jeszcze raz dokonuje oględzin naszego szeregu. Kiedy podchodzi do Salima, przystaje.
- Jak się nazywasz? - pyta z silnym południowoindyjskim akcentem.
- S... Salim Ilyasi - jąka podekscytowany Salim.
- Kiedy przyjechał? - pyta Guptę sethji.
- Mniej więcej jedenaście miesięcy temu, z Chhapry w Biharze.
- Ile ma lat?
- Osiem.
- Ma jakąś rodzinę?
- Nie, sethji. Wszyscy zginęli w zamieszkach.
- To smutne - mówi sethji. - Ale właśnie takiego chłopca potrzebuję. Możesz załatwić sprawy papierkowe?
- Wystarczy jedno słowo, sethji. Kogokolwiek pan wybierze, zostanie natychmiast oddany pod pańską opiekę. Wpiszemy w dokumentach, że Mustafa jest jego wujem. Komisja Opieki nie powinna robić żadnych problemów. Prawdę mówiąc, zależy im, żeby się pozbyć dzieciaków.
- Świetnie. Wobec tego dzisiaj poprzestaniemy tylko na tym chłopcu.
Gupta patrzy na Salima, a potem na mnie.
- A ten? - pyta, wskazując na mnie.
Sethji spogląda mi w oczy i przecząco kręci głową.
- Za duży.
- Ależ nie, sethji, ma dopiero dziesięć lat. Nazywa się Thomas i doskonale mówi po angielsku.
- To nie ma znaczenia. Nie potrzebuję go. Chcę tylko tego.
- Ci dwaj żyć bez siebie nie mogą. Jeżeli weźmie pan Salima, musi pan wziąć też Thomasa.
Sethji zaczyna się irytować.
- Powiedziałem już, Gupta, że nie chcę żadnego Thomasa. Zabieram tylko jednego chłopaka - Salima.
- Przykro mi, sethji, ale będę nalegał. Jeżeli bierze pan Salima, musi pan wziąć Thomasa. Transakcja wiązana.
- Transakcja wiązana?
- Tak. Kupuje pan jednego, drugi gratis. Za Thomasa nic panu nie policzę. - Gupta szczerzy w uśmiechu zęby zabrudzone paan.
Sethji naradza się ze swoimi fagasami.
- Zgoda - oświadcza w końcu. - Przygotuj papiery dla obu. Zabieram ich w poniedziałek.
Salim rzuca mi się w objęcia. Jest w siódmym niebie. Tej nocy z przejęcia nie może zasnąć. Snuje celuloidowe marzenia o życiu w Mumbaju. O złotych zachodach słońca na Marine Drive z Amitabhem i różowych świtach na plaży Chowpatty z Shahrukhiem. Ja też nie mogę spać. Przewracam się z boku na bok. Ale nie marzę o sławie gwiazdy filmowej ani raju na ziemi. Marzę o tym, że jestem ulicznym sprzedawcą owoców. Smagły mężczyzna pochyla się, wybierając mango. Widzę złoty łańcuch na jego szyi. Mężczyzna rzuca mi parę monet. Wkładam mu do torby piękne i soczyste mango, a potem ukradkiem wsuwam zgniłego banana. Gratis.
Podczas podróży pociągiem do Mumbaju nie dzieje się nic szczególnego. Salim i ja jedziemy kuszetką drugiej klasy w towarzystwie Mustafy i Punnoose’a. Podobno sethji poleciał wcześniej samolotem. Mustafa i Punnoose są ubrani w lungi, palą skręty beedi i prawie cały czas śpią. Niewiele mówią nam o sethji. Dowiadujemy się, że sethji naprawdę nazywa się Babu Pillai, ale wszyscy mówią o nim Maman, co w języku malajalam oznacza „wuj”. Pochodzi z Koiłam w stanie Keral, lecz od dawna mieszka w Mumbaju. To dobry człowiek, który prowadzi szkołę dla niepełnosprawnych dzieci, pomagając im odbudować życie. Maman wierzy, że niepełnosprawne dzieci są bliższe Bogu. Ocala dzieci z domów dla nieletnich, które w jego przekonaniu są więzieniami funkcjonującymi pod inną nazwą. Gdyby Maman nas nie uratował, pewnie byśmy skończyli, myjąc szyby samochodów na skrzyżowaniach albo zamiatając podłogi w cudzych domach. A tak zdobędziemy pożyteczne umiejętności i wiedzę, dzięki której być może osiągniemy kiedyś sukces. Mustafa i Punnoose są wspaniałymi akwizytorami. Pod koniec podróży nawet ja wierzę święcie, że nie mogło mnie spotkać nic lepszego niż to, że trafiłem pod skrzydła Mamana i że teraz moje życie czeka wielka przemiana.
Od czasu do czasu pociąg mija kolonie slumsów ciągnące się wzdłuż torów jak wstęgi brudu. Widzimy półnagie dzieci z rozdętymi brzuchami, które machają do nas, podczas gdy ich matki myją naczynia w ścieku. My też do nich machamy.
Oszałamiają nas widoki i dźwięki Mumbaju. Dworzec Churchgate wygląda dokładnie tak samo jak w „Miłości w Mumbaju”. Salim prawie liczy na to, że obok kościoła natknie się na śpiewającego Govindę. Mustafa pokazuje nam plażę przy Marine Drive. Pierwszy raz w życiu widzę ocean i jestem zafascynowany widokiem olbrzymich fal, które roztrzaskują się o skały. Salim nie widzi majestatycznego oceanu. Patrzy na stragany z napojami i przekąskami.
- To tam Govinda i Raveena jedli bhel puri - wskazuje z przejęciem. Mijamy dargah Haji Alego. Widząc grobowiec świętego, Salim wznosi ręce do Allaha w takim samym geście, jaki wykonał Amitabh Bachchan w filmie „Kulis”. Mijamy dzielnice Worli, Dadar i Mahim. Mustafa pokazuje nam najbardziej charakterystyczne miejsca. Przy Forcie Mahim Salim daje taksówkarzowi znak, żeby się zatrzymał.
- O co chodzi? - pyta Mustafa.
- O nic. Chciałem tylko popatrzeć na miejsce, gdzie przemytnicy w filmie „Mafia” rozładowywali towar.
Kiedy zbliżamy się do Bandry, Juhu i Andheri, gdzie jaśnieją rozświetlone rezydencje gwiazd filmowych otoczone wysokimi murami i pilnowane przez plutony umundurowanych strażników, Salim zaczyna się rozklejać. Przez przyciemniane szyby taksówki gapimy się na wielkie bungalowy i wielopiętrowe apartamentowce ze zdumieniem wieśniaków, którzy pierwszy raz przyjechali do dużego miasta. Jak gdybyśmy oglądali Mumbaj przez kolorowe szkło. Słońce wydaje się jaśniejsze, powietrze nieco chłodniejsze, ludzie wyglądają na zamożniejszych, a miasto promienieje szczęściem, dumne, że mieszkają w nim megagwiazdy Bollywood.
Docieramy na miejsce przeznaczenia w Goregaon. Dom Mamana nie jest wcale pałacem, jaki spodziewaliśmy się zobaczyć. To wielki zrujnowany budynek z dziedzińcem i niewielkim ogrodem, w którym rosną dwie palmy. Posesję otacza wysoki mur zwieńczony drutem kolczastym. Na werandzie siedzą dwaj dobrze zbudowani, ponurzy mężczyźni ubrani w kolorowe lungi i palą beedi. W rękach trzymają grube bambusowe pałki. Kiedy zakładają nogę na nogę, przez chwilę widzimy ich prążkowaną bieliznę. Bije od nich silny zapach araku. Punnoose rozmawia z nimi w języku malajalam, wyrzucając słowa z szybkością karabinu maszynowego. Udaje mi się zrozumieć tylko słowo „Maman”. Mężczyźni są najwyraźniej strażnikami zatrudnionymi przez Babu Pillaia.
Kiedy wchodzimy do domu, Mustafa pokazuje rząd kilku baraków z blachy falistej stojących za dziedzińcem i przypominających duże szopy.
- Tam jest szkoła, którą Maman prowadzi dla kalekich dzieci. Dzieci mieszkają też w tych budynkach.
- Dlaczego nie widać ani jednego dziecka? - pytam.
- Wszystkie są teraz na zajęciach ze szkolenia zawodowego. Nie martw się, poznasz je wieczorem. Chodźcie, pokażę wam wasz pokój.
Nasz pokój jest mały, ale praktycznie urządzony. Mamy piętrowe łóżko i lustro wbudowane w ścianę. Salim zajmuje górne łóżko. Możemy korzystać z łazienki, która jest w suterenie, z wanną i zasłonką prysznicową. Nie jest tak luksusowo jak w rezydencjach gwiazd filmowych, ale wystarczy. Wygląda na to, że poza nami w domu nie mieszkają inne dzieci.
Wieczorem przychodzi do nas Maman. Salim mówi mu, jak wspaniale jest być w Mumbaju i jak bardzo chciałby zostać sławną gwiazdą filmową. Słysząc to, Maman się uśmiecha.
- Najważniejszą umiejętnością gwiazdy filmowej jest śpiew i taniec. Umiesz śpiewać? - pyta Salima.
- Nie.
- Nie przejmuj się. Postaram się, żeby dawał ci lekcje najlepszy nauczyciel muzyki. Niedługo będziesz miał głos jak Kishore Kumar.
Salim ma minę, jak gdyby chciał uściskać Mamana, ale się powstrzymuje.
Wieczorem idziemy do jednego z budynków szkolnych na kolację. Znajduje się tam stołówka podobna do tej, którą mieliśmy w domu dla nieletnich. Podłoga jest z linoleum, stoją tam długie drewniane stoły, a szef kuchni jest wierną kopią naszego głównego kucharza z zakładu. Salimowi i mnie każą usiąść obok Mustafy przy małym okrągłym stole. Podają nam kolację jeszcze przed nadejściem chłopców. Jedzenie jest gorące i smaczne, zdecydowanie lepsze od mdłego wiktu, jakim raczono nas w Delhi.
Jedno po drugim zaczynają się schodzić dzieci i w jednej chwili zmienia się nasze pojęcie na temat piekła. Widzę niewidomych chłopców macających laskami drogę przed sobą; chłopców z powykręcanymi i zniekształconymi nogami i rękami, którzy powoli wloką się do stołów; chłopców z sękatymi kikutami zamiast nóg, poruszających się o kulach; chłopców o groteskowych ustach i powykręcanych palcach, którzy jedzą chleb, trzymając go między ściśniętymi razem łokciami. Niektórzy przypominają klownów. Tyle że kiedy na nich patrzymy, nie chce się nam śmiać, ale płakać. Na szczęście Salim i ja prawie już skończyliśmy kolację.
W kącie stoi trzech chłopców przyglądających się, jak inni jedzą, lecz im nie dano niczego do jedzenia. Jeden z nich oblizuje wargi.
- Kim są ci chłopcy? - pytam Mustafy. - Dlaczego nie jedzą?
- Za karę - mówi Mustafa. - Za mało pracowali. Nie martw się, zjedzą później.
Następnego dnia przychodzi nauczyciel muzyki. Jest dość młody, ma owalną, gładko ogoloną twarz, duże uszy i cienkie, kościste palce. Przynosi fisharmonię.
- Mówcie mi Masterji - poucza. - Posłuchajcie, co wam zaśpiewam.
Siadamy na podłodze i z najwyższą uwagą słuchamy, gdy śpiewa:
- Sa re ga ma pa dba ni sa. - Po chwili wyjaśnia: - To siedem podstawowych tonów, które są obecne w każdej kompozycji. Otwórzcie teraz usta i zaśpiewajcie głośno po kolei te tony. Pamiętajcie, że głos nie powinien wychodzić z ust ani nosa, ale z głębi gardła.
Salim chrząka i zaczyna:
- Sa re ga ma pa dba ni sa. - Śpiewa z zapamiętaniem, na całe gardło. Pokój rozbrzmiewa czystymi i melodyjnymi dźwiękami. Jego krystaliczny głos, który wypełnia całe pomieszczenie, nie fałszuje ani jednej nutki.
- Bardzo dobrze. - Nauczyciel klaszcze w dłonie. - Twój naturalny głos to dar boży. Nie mam wątpliwości, że przy systematycznych ćwiczeniach wkrótce będziesz umiał sobie poradzić z trzema i pół oktawami. - Potem spogląda na mnie. - No, teraz kolej na ciebie. Zaśpiewaj te same tony.
- Sa re ga ma pa dba... - próbuję śpiewać, lecz głos mi się załamuje, a dźwięki rozpryskują się jak garść szklanych kulek rzuconych na podłogę.
Nauczyciel zatyka sobie palcem ucho.
- Hare Rama... Hare Rama... Ryczysz jak bawół. Będę musiał nad tobą naprawdę solidnie popracować.
Salim staje w mojej obronie.
- Nie, Masterji, Mohammad też ma dobry głos. Bardzo głośno wrzeszczy.
Przez następne dwa tygodnie Masterji uczy nas kilku nabożnych pieśni napisanych przez słynnych świętych i pokazuje nam, jak się gra na fisharmonii. Umiemy już dohy Kabira i badżany Tulsidasa i księżniczki Mirabai. Masterji jest dobrym nauczycielem. Nie tylko uczy nas pieśni, ale także wyjaśnia wyrażone w nich skomplikowane prawdy duchowe, używając prostego języka zrozumiałego dla zwykłych ludzi. Szczególnie podoba mi się Kabir, który mówi w jednym z wierszy:
Maala pherat jug bhaya,
mita na man ka pher,
kar ka manka chhod de,
man ka manka pher.
Wieczność już liczysz paciorki różańca,
Ale twe myśli nadal wędrują.
Porzuć paciorki, które przesuwasz w palcach
I dotknij paciorków swego serca.
Fakt, że Salim jest muzułmaninem, nie ma większego znaczenia dla Masterjiego, kiedy uczy go hinduskich badżanów. Salim też się tym nie przejmuje. Jeśli Amitabh Bachchan może grać rolę muzułmańskiego kulisa, a Salman Khan wystąpić jako hinduski władca, Salim Ilyasi może wyśpiewywać „Thumaki Chalat Ram Chandra Baajat Painjaniya” z zapałem kapłana.
Równocześnie Salim i ja poznajemy niektórych chłopców ze szkoły dla upośledzonych, mimo subtelnych starań Mustafy i Punnoose’a, abyśmy nie utrzymywali zbyt bliskich kontaktów z, jak ich nazywają, „niepełnosprawnymi”. Poznajemy smutne historie chłopców i odkrywamy, że okrutni krewni i policja w Mumbaju są tacy sami jak w Delhi. Ale im więcej dowiadujemy się o życiu chłopców, tym więcej wychodzi na jaw prawdy o Mamanie.
Zaprzyjaźniamy się z Ashokiem, trzynastolatkiem ze zdeformowaną ręką. I oto czeka nas pierwsze szokujące odkrycie.
- Wcale nie chodzimy do szkoły - mówi nam Ashok. - Jesteśmy żebrakami. Żebrzemy w miejskiej kolejce. Niektórzy są też kieszonkowcami.
- Co się dzieje z pieniędzmi, które zdobędziecie?
- Musimy je oddawać ludziom Mamana w zamian za jedzenie i dach nad głową.
- To znaczy, że Maman jest gangsterem?
- A co myśleliście? Nie jest aniołem, ale przynajmniej daje nam dwa porządne posiłki dziennie.
Moja wiara w Mamana pryska, ale Salim nadal ufa we wrodzone dobro człowieka.
Spotykamy się z Raju, niewidomym dziesięciolatkiem.
- Dlaczego cię dzisiaj ukarali?
- Za mało zarobiłem.
- Ile musicie mu codziennie dawać?
- Wszystko, co zarobimy. Ale jak dasz mniej niż sto rupii, dostajesz karę.
- I co się wtedy dzieje?
- Nie dają jeść. Idziesz spać głodny. I szczury jedzą ci brzuch.
- Masz, weź czapati. Zostawiliśmy dla ciebie.
Rozmawiamy z Radheyem, jedenastoletnim chłopakiem bez nogi.
- Czemu nigdy cię nie karzą? Zawsze udaje ci się dużo zarobić.
- Cii... to tajemnica.
- Nie bój się. Nikomu nie powiemy.
- Zgoda. Ale nie mówcie żadnym chłopakom. W Juhu Vile Parle mieszka jedna aktorka. Kiedy mi trochę brakuje, idę do niej. Nie tylko mnie karmi, ale jeszcze daje mi trochę pieniędzy, żeby pokryć różnicę.
- Jak się nazywa?
- Neelima Kumari. Mówią, że kiedyś była dość sławna.
- Jak wygląda?
- W młodości musiała być bardzo ładna, ale teraz się starzeje. Mówiła mi, że potrzebuje kogoś do pomocy w domu. Gdybym miał obie nogi, uciekłbym stąd i został jej służącym.
Tej nocy śni mi się, że idę do domu w Juhu Vile Parle. Dzwonię do drzwi i czekam. Otwiera mi wysoka kobieta ubrana w białe sari. Zrywa się silny wiatr i rozwiewa jej czarne włosy, które zasłaniają jej twarz. Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, i zauważam, że kobieta patrzy na dolną połowę mojego ciała. Opuszczam wzrok i z przerażeniem widzę, że nie mam nóg.
Budzę się zlany potem.
Zapoznajemy się z Moolayem, trzynastolatkiem z amputowaną ręką.
- Nie cierpię swojego życia - mówi.
- Czemu stąd nie uciekniesz?
- Dokąd? To jest Mumbaj, a nie moja wioska. W tym wielkim mieście nie ma gdzie schować głowy. Trzeba mieć dobre kontakty, żeby dostać miejsce do spania nawet w rurze ściekowej. I trzeba mieć ochronę innych gangów.
- Innych gangów?
- Tak. W zeszłym miesiącu uciekło dwóch chłopaków. Wrócili po trzech dniach. Nie mogli znaleźć żadnej pracy. Gang Bhiku nie pozwolił im działać w swoim rejonie. Tu przynajmniej mamy jedzenie i dach nad głową, a kiedy pracujemy dla Mamana, żaden inny gang nam nie przeszkadza.
- Nie chcemy się mieszać w sprawki żadnych gangów - mówię mu i recytuję dohę. - „Kabira Khara Bazaar Mein, Mange Sabki Khair, Na Kahu Se Dosti, Na Kahu Se Bair - Kabir jest na targu i życzy wszystkim powodzenia; nie chce ani przyjaźni, ani wrogości z nikim”.
Poznajemy Sikandra, który przyjechał z Pakistanu.
W stołówce słychać szmer podniecenia. Przyjechał ktoś nowy. Mustafa wprowadza nowego mieszkańca i wszyscy zaczynamy się wokół niego tłoczyć. Mustafa jest przejęty najbardziej ze wszystkich.
- Dostaliśmy go dzisiaj rano od Shakeela Rany - mówi, uderzając się dłońmi o uda.
Chłopiec ma najwyżej dwanaście lat. Dotykamy go, jak gdyby był zwierzęciem w klatce. Ale wcale nie wygląda jak zwierzę. Bardziej przypomina stwora, którego widzieliśmy w telewizyjnej reklamie herbatników Britannia - ma owalną, zwężającą się głowę, oczy jak u Chińczyka, gruby nos i wąskie usta. Mustafa mówi do Punnoose’a:
- Jest ze świątyni Szacha Doli z pakistańskiego Pendżabu. Takich chłopców nazywają szczurzymi dziećmi.
- Dlaczego mają takie głowy?
- Słyszałem, że małym dzieciom nakładają na głowy żelazne obręcze, żeby przestały rosnąć. Tak powstaje ten niezwykły kształt.
- Wydaje mi się, że będzie miał duże możliwości. Maman bardzo się ucieszy - mówi Punnoose.
- Tak - zgadza się Mustafa. - Bardzo wartościowy okaz.
Nie wiem, dlaczego szczurzy chłopiec przypomina mi niedźwiedzia, którego widzieliśmy kiedyś z ojcem Timothym w Connaught Place. Zwierzak miał na szyi ciasną obrożę, a na pysku czarną maskę. Właściciel dźgał go mocno zaostrzonym kijem i zmuszał niedźwiedzia, żeby stawał na tylnych łapach, salutując zgromadzonym wokół ludziom. Gapie rzucali mu monety. Właściciel zbierał je i ciągnął niedźwiedzia dalej na następny występ. Pamiętam, że oczy biednego zwierzęcia wydały mi się tak smutne, że spytałem ojca Timothy’ego:
- Czy niedźwiedzie płaczą?
Znajduję Jitu ukrytego w szafie.
Trzyma w ręku plastikową torebkę z jakąś żółtawobiałą substancją. Rozchyla ją i podtyka sobie pod nos i usta, głęboko wdychając opary i unosząc dno torebki jak najbliżej twarzy. Jego ubranie cuchnie farbą i rozpuszczalnikiem. Wokół nosa widać czerwoną wysypkę. Jego usta lepią się od potu. Kiedy Jitu wciąga powietrze, jego półprzymknięte oczy robią się szkliste i zaczyna mu drżeć ręka.
- Jitu... Jitu! - Potrząsam nim. - Co ty wyprawiasz?
- Nie przeszkadzaj mi - mówi ospale. - Unoszę się w powietrzu. Śpię w chmurach.
Uderzam go w twarz. Odkasłuje czarną flegmą.
- Jestem uzależniony od kleju - wyjaśnia mi później. - Kupuję go od szewca. Klej zagłusza głód i ból. Widzę jasne kolory, a od czasu do czasu nawet własną matkę.
Proszę go o odrobinę kleju i sam próbuję. Gdy wdycham opary, najpierw trochę kręci mi się w głowie, potem podłoga ucieka mi spod nóg i zaczynam mieć wizje. Widzę wysoką kobietę ubraną w białe sari, która trzyma na rękach dziecko. Wiatr rozwiewa jej włosy, które przysłaniają jej twarz. Ale dziecko sięga do nich rączkami i paluszkami delikatnie rozgarnia kosmyki, odsłaniając oblicze kobiety. Ukazują się zapadłe oczy o dzikim spojrzeniu, zakrzywiony nos, ostre zęby, na których lśni świeża krew, i robaki wypełzające z fałdów pomarszczonej i obwisłej skóry na policzkach. Dziecko krzyczy w przerażeniu i wypada z objęć kobiety.
Nigdy więcej nie próbuję wąchać kleju.
Tymczasem kończy się nasza nauka muzyki. Masterji jest niezmiernie zadowolony z postępów Salima.
- Opanowałeś już sztukę śpiewu. Została nam tylko jedna lekcja.
- Co będziemy robić?
- Nauczymy się badżanów Surdasa.
- Kto to jest Surdas?
- Najsłynniejszy z pieśniarzy bhakti, który ułożył tysiące pieśni na chwałę Pana Kryszny. Pewnego dnia wpadł do nieużywanej studni. Nie mógł się wydostać. Siedział tam przez sześć dni. Cały czas się modlił i siódmego dnia usłyszał głos dziecka, które poprosiło go, żeby wyciągnął ręce, a ono go wyciągnie. Z pomocą chłopca Surdas wydostał się ze studni, ale chłopiec natychmiast zniknął. Był to nie kto inny, tylko Pan Kryszna. Po tym wydarzeniu Surdas poświęcił całe życie na tworzenie pieśni chwalących Krysznę. Grając na jednostrunowej ektarze, zaczął śpiewać o dzieciństwie Kryszny. - Masterji zaczyna śpiewać: - „Akhiyan hari darsban Ki Pyasi - Panie Kryszno, moje oczy są głodne twej obecności”.
- Dlaczego jego oczy są głodne? - pytam.
- Nie powiedziałem wam? Surdas był zupełnie ślepy.
Ostatniego dnia naszej nauki Masterji obsypuje Salima pochwałami za bezbłędne wyśpiewanie jednego z badżanów Surdasa. Jestem rozdrażniony, nie mogę się skupić. Spotkania z chłopcami Mamana pogrążyły mnie w rozpaczy. Choć w pewnym sensie wszyscy jesteśmy dziećmi gorszego boga, to chłopcy Mamana wydają mi się szczególnie upośledzeni.
Do pokoju wchodzi Punnoose, aby porozmawiać z Masterjim. Mówią przyciszonymi głosami, a potem Punnoose wyciąga portfel i zaczyna odliczać pieniądze. Podaje plik banknotów nauczycielowi, który przyjmuje je z wdzięcznością i wsuwa do kieszeni kurty. Następnie razem wychodzą, zostawiając w pokoju Salima, mnie i fisharmonię.
- Nigdy nie powinienem wyjeżdżać z Delhi - mówię do Salima. - Ty przynajmniej zostałeś dobrym śpiewakiem, ale ja nic nie zyskałem na tej podróży.
W tym momencie dostrzegam leżący na podłodze sturupiowy banknot. Pewnie upuścił go Punnoose, kiedy liczył pieniądze. W pierwszym odruchu chcę go schować do kieszeni, ale Salim wyrywa mi banknot z ręki i upiera się, że musimy go zwrócić. Ruszamy więc korytarzem do pokoju, w którym Maman urządził sobie gabinet. Są tam Punnoose i Mustafa.
Gdy podchodzimy pod drzwi, słyszymy dobiegające ze środka głosy. Maman pyta Punnoose’a:
- I co powiedział nauczyciel po skończonej lekcji? Coraz więcej nas to kosztuje.
- Powiedział, że starszy jest do niczego, ale młodszy ma wielkie możliwości. Podobno nigdy jeszcze nie miał tak utalentowanego ucznia.
- Myślisz, że potrafi zarobić przynajmniej trzysta?
- Trzysta? Jego śpiew to prawdziwa magia. A twarz? Kto się oprze takiej twarzy? Wydaje mi się, że potrafi zarobić ze czterysta albo pięćset. Wygraliśmy los na loterii, Maman.
- A ten drugi? Wyższy?
- Kogo to obchodzi? Będzie sobie musiał dać radę. Albo dostaniemy od niego codziennie stówę, albo będzie chodził głodny.
- Dobrze. Wyślijcie ich do pociągów od przyszłego tygodnia. Dzisiaj wieczorem ich załatwimy. Po kolacji.
Kiedy słyszę te słowa, po plecach przebiega mi dreszcz. Łapię Salima za rękę i biegiem wracamy do pokoju. Podsłuchana rozmowa i kwoty, jakie w niej padały, zamieszały Salimowi w głowie. Ale mnie wszystkie kawałki układanki zaczynają do siebie pasować.
- Salim, musimy stąd uciekać. I to już.
- Ale dlaczego?
- Bo dzisiaj wieczorem po kolacji stanie się z nami coś strasznego.
- Nie rozumiem.
- Ja rozumiem wszystko. Wiesz, po co nas uczyli badżanów Surdasa?
- Bo był wielkim poetą?
- Nie. Bo był ślepy. I nas chcą właśnie oślepić, a potem zmusić do żebrania w kolejce. Teraz jestem pewien, że tych wszystkich kalekich chłopców, których tu poznaliśmy, Maman i jego banda okaleczyli celowo.
Salim jednak nie potrafi pojąć takiego okrucieństwa. Chce zostać.
- Możesz przecież uciec sam - mówi.
- Nie pojadę bez ciebie.
- Dlaczego?
- Bo jestem twoim aniołem stróżem, poza tym sprzedali nas razem.
Salim pada mi w objęcia. Wyciągam z kieszeni szczęśliwą jednorupiową monetę.
- Słuchaj, Salim - mówię. - Wierzysz w przeznaczenie, prawda? Niech więc ta moneta zdecyduje o naszej przyszłości. Orzeł - uciekamy, reszka - zostajemy. Zgoda?
Salim kiwa głową. Rzucam monetą. Wypada orzeł. Salim wreszcie godzi się uciec z nory Mamana, ale nie opuszczają go wątpliwości.
- Dokąd pojedziemy? Co będziemy robić? Przecież nie znamy nikogo w mieście.
- Wiem, dokąd pojedziemy. Pamiętasz, jak Radhey mówił nam o tej aktorce, Neelimie Kumari? Potrzebuje służącego. Mam jej adres i wiem, którym pociągiem tam dojechać.
- Nie pójdziemy na policję?
- Oszalałeś? Delhi niczego cię nie nauczyło? Wszystko jedno, co robisz i dokąd idziesz, nigdy nie idź na policję. Nigdy.
Siedzimy przyczajeni w łazience w suterenie, słuchając miarowego kapania wody z kranu. Salim stoi na moich ramionach i próbuje nożem odkręcić śruby, które mocują drucianą siatkę do okna.
- Szybciej - szepczę przez zaciśnięte zęby.
Z góry z naszego pokoju dobiega tupot strażników Mamana, którzy otwierają szafy i szafki. Słychać krzyki i przekleństwa. Mamy tak napięte nerwy, że na dźwięk tłuczonej butelki omal nie tracimy panowania nad sobą. Salim jest przerażony. Ma szybki i urywany oddech. Serce wali mi coraz głośniej i wydaje mi się, że prawie je słyszę. Kroki zbliżają się do nas nieubłaganie.
- Została tylko jedna - mówi Salim. - Ale się zacięła. Chyba nie dam rady odkręcić.
- Błagam cię... spróbuj jeszcze raz! - ponaglam go. - Od tego zależy nasze życie.
Salim z nową energią atakuje śrubę, z całej siły napierając na nóż. Wreszcie śruba puszcza. Salim wyciąga wszystkie cztery i zdejmuje siatkę. Widzimy palmy kołyszące się lekko na wietrze. Otwór jest dość duży, żebyśmy się mogli przez niego wygramolić. Salim przeciska się na zewnątrz. Potem chwyta mnie za rękę i pomaga mi się prześliznąć przez okno. Dysząc z wysiłku, wdrapujemy się na kopiec żwiru i gruzu. Księżyc jest w pełni, wokół panuje spokojna noc. Głęboko wciągamy świeże powietrze. Pachnie kokosami.
Siedzimy w kolejce jadącej z Goregaon w stronę centrum rozległej metropolii. O tej porze nie ma tłoku i w wagonie siedzi tylko kilku pasażerów. Czytają gazety, grają w karty, krytykują rząd, puszczają bąki. Pojawia się sprzedawca napojów, niosąc plastikową lodówkę turystyczną pełną różnokolorowych butelek.
- Cola, fanta, thums up, limca, 7 up! - krzyczy wysokim głosem. Butelki są zimne; na szkle widać maleńkie kropelki wilgoci. Salim patrzy na napoje i oblizuje spieczone usta. Maca się po kieszeni, coś sprawdzając. Sprzedawca spogląda na niego z nadzieją. Salim przecząco kręci głową i mężczyzna rusza dalej.
Zaraz potem do wagonu wchodzi następny handlarz: brodaty starzec w okrągłych okularach. Na szyi dźwiga dużą tacę zastawioną mnóstwem pordzewiałych puszek, matowych buteleczek i plastikowych torebek pełnych najprzeróżniejszych korzeni, suszonych liści, proszków i nasion.
- Jusuf Fahim, wędrowny hakim - przedstawia się. - Mam lek na każdą chorobę. Od raka po zatwardzenie, do wyboru, do koloru.
Niestety, w wagonie nie ma żadnego chorego i znachor szybko wychodzi, pozostawiając ostrą woń kurkumy i imbiru.
Patrzymy na migające za oknami pociągu światełka osiedli mieszkaniowych i stadionów sportowych. Dostrzegamy przelotnie łudzi siedzących w salonach, oglądających telewizję, jedzących kolację, ścielących łóżka. Gdy od miejsca przeznaczenia dzielą nas już tylko dwie stacje, słyszymy szuranie kroków dobiegające z drugiego końca wagonu.
, Pojawia się mały, niedożywiony chłopiec, mniej więcej siedmioletni. Ma na sobie niebieską bluzę i brudne szorty. Idąc, maca przed sobą drogę laską, a w rękach trzyma ektarę. Nie poznajemy go; nie jest od Mamana.
Zatrzymuje się najwyżej pięć metrów od nas i zaczyna na całe gardło śpiewać „Sunire Maine Nirbal Ke Balaram - Usłyszałem, że Kryszna przychodzi z pomocą słabym”, jedną z najbardziej znanych pieśni Surdasa.
Kiedy melodyjny głos wypełnia wagon, kulimy się na siedzeniach. Wracają do nas twarze chłopców Mamana: Raju i Radheya, Ashoka i Moolaya. Salim przysuwa się do mnie, ja wciskam się głębiej w kąt. Ale głowa śpiewaka jak radar podąża za nami. Wydaje się, jakby chłopiec patrzył na nas oskarżycielsko niewidzącymi oczyma. Dręczy nas pieśnią przez pięć okropnych minut. Potem wyjmuje miseczkę i prosi o jałmużnę. W wagonie została zaledwie garstka pasażerów i nikt się nie kwapi, by sięgać po drobne.
Kiedy śpiewak ma już nas minąć i z pustymi rękami iść dalej, Salim wyciąga coś z kieszeni. Trzyma to w zaciśniętej pięści, spoglądając na mnie z poczuciem winy. Bez słowa kiwam głową. Ze zbolałą miną Salim otwiera dłoń nad wyciągniętą ręką śpiewaka. W miseczce żebraka ląduje zmięty banknot sturupiowy.
Smita wzdryga się bezwiednie.
- Nie potrafię sobie wyobrazić, że są jeszcze ludzie zdolni do takiego okrucieństwa wobec niewinnych dzieci.
- Smutne, ale to prawda. Gdybyśmy wtedy nie uciekli, być może do dzisiaj śpiewalibyśmy w pociągach jak ten ślepy chłopiec - odpowiadam.
- I dostałeś w końcu pracę u Neelimy Kumari? - Tak.
- A co się stało z Salimem?
- Neelima Kumari załatwiła mu pokój w chawl w Ghatkopar.
- Ale w poprzedniej historii to ty mieszkałeś w chawl i pracowałeś w odlewni, prawda?
- To było po tym, gdy opuściłem Neelimę Kumari - a raczej ona mnie opuściła.
- To znaczy?
- Niedługo o tym opowiem.
Smita kręci głową i naciska przycisk odtwarzania na pilocie.
Prem Kumar zwraca się w stronę kamery.
- Przechodzimy do pytania numer cztery za dziesięć tysięcy rupii. Też jest proste, pod warunkiem że zna pan poetów religijnych. Pan Thomas mówił nam, że wierzy we wszystkie religie. Miejmy nadzieję, że zna badżany. - Odwraca się do mnie. - Jest pan gotów?
- Tak - mówię.
- W porządku. Pytanie numer cztery. Surdas, niewidomy poeta, był wyznawcą: a) Ramy, b) Kryszny, c) Siwy czy d) Brahmy?
Rozlega się muzyka.
- B. Kryszny.
- Jest pan absolutnie, w stu procentach pewien? - Tak.
Słychać crescendo bębnów. Rozbłyskuje poprawna odpowiedź.
- Absolutnie, w stu procentach poprawne! Właśnie pan wygrał dziesięć tysięcy rupii! - ogłasza Prem Kumar.
Publiczność bije brawo. Prem Kumar szczerzy zęby w uśmiechu. Ja nie.
Proszę podać nazwisko, płeć i wiek - mówi z nieśmiałą miną stojący na werandzie ankieter w grubych okularach w czarnych oprawkach. Trzyma w rękach plik formularzy i obraca w palcach niebieski flamaster.
Przystępując do prezentacji, pułkownik Taylor wydaje się poirytowany. Ma na sobie kremowy lniany garnitur. Zawsze nosi garnitury, latem i zimą. Pasują do jego rosłej postury. Ma owalną twarz o wąskich ustach i rumianych policzkach, ozdobioną gęstym, rudawym wąsem. Jego rudoblond włosy są gładko zaczesane do tyłu. Na werandzie zebrała się cała rodzina Taylorów i cała służba, jak gdyby pozowali do zbiorowej fotografii.
- Jestem pułkownik Charles Taylor, mężczyzna, czterdzieści sześć lat. Oto moja żona, Rebecca Taylor, kobieta, czterdzieści cztery lata. - Wskazuje na panią Taylor, szczupłą blondynkę ubraną w długą spódnicę. - To nasz syn Roy, płci męskiej, piętnaście lat. - Roy bawi się telefonem komórkowym. Jest wysoki i chudy i ma na sobie markowe dżinsy, koszulkę i adidasy. - A to nasza córka Maggie, płci żeńskiej, siedemnaście lat. - Maggie nie jest tak wysoka jak brat, ale dość ładna. Ma okrągłą twarz, niebieskie oczy i złote włosy. Jej spódniczka jest naprawdę krótka.
Pułkownik Taylor prostuje swoją imponującą sylwetkę i oświadcza zdecydowanym głosem:
- Jestem attache wojskowym Australii. Nie sądzę, aby należało uwzględniać w spisie powszechnym dyplomatów i ich rodziny. Jedyni ludzie w tym domu, których powinien opisać pan w swoich formularzach, to nasza służba. Tam przy bramie stoi Bhagwati, nasz kierowca i ogrodnik, płci męskiej, pięćdziesiąt dwa lata. Mamy pokojówkę, Shanti, płci żeńskiej, chyba osiemnaście lat, ale nie ma jej teraz w domu. Oto Ramu, kucharz, płci męskiej, dwadzieścia pięć lat, a to jest Thomas, płci męskiej, czternaście lat. Wystarczy?
- Nie, panie pułkowniku, muszę jeszcze zadać pańskiej służbie kilka pytań. Do najnowszego spisu przygotowano długi kwestionariusz. Pytają o najdziwniejsze rzeczy, na przykład jaki program telewizyjny najchętniej się ogląda, co się jada, w jakich miastach się było, a nawet... - chichocze - ...jak często uprawia się seks.
Pani Taylor szepcze do męża:
- Och, Charles, lepiej, żeby Ramu i Thomas nie tracili czasu na te głupstwa. Nie możesz się pozbyć tego osła?
Pułkownik Taylor wyciąga z kieszeni paczkę papierosów.
- Słuchaj pan, moja służba naprawdę nie ma czasu przerabiać całego kwestionariusza. Może więc przyjmie pan tę paczkę marlboro i pójdzie z łaski swojej do następnego domu? Jestem pewien, że nic się nie stanie, jeżeli wyłączy pan z ankiety czworo ludzi.
Ankieter spogląda na paczkę, a potem oblizuje usta.
- No... jest pan bardzo uprzejmy, pułkowniku. Ale widzi pan, nie palę. Gdyby jednak miał pan kropelkę whisky black label... albo nawet red label, chętnie wyświadczę panu tę przysługę. W końcu jaka to różnica, jeśli uszczkniemy cztery kropelki z oceanu? Cóż znaczą cztery osoby wobec miliarda! - Śmieje się nerwowo.
Pułkownik Taylor patrzy z niechęcią na ankietera. Po chwili maszeruje do salonu i wraca z butelką johnnie walkera red label.
- Proszę i zmiataj pan stąd. I więcej nie zawracaj nam głowy. Ankieter salutuje pułkownikowi.
- Proszę się nie martwić, panie pułkowniku. Nie będę panu zawracał głowy przez najbliższych dziesięć lat. - Oddala się z zadowoloną miną.
Pani Taylor też jest zadowolona.
- Przeklęci Hindusi. - Uśmiecha się. - Dać im flaszkę whisky, a zrobią wszystko.
Bhagwati przy bramie szczerzy zęby w uśmiechu. Nie ma pojęcia, o co chodzi. Ale zawsze się uśmiecha, kiedy uśmiecha się sahib albo memsahib. Ramu też jest rozpromieniony. Uśmiecha się, ilekroć widzi Maggie w krótkiej spódniczce.
Tylko ja się nie uśmiecham. Zgoda, służba ma być niewidzialna i niesłyszalna podczas przyjęć albo spotkań rodzinnych, ale trochę mnie drażni, że zostajemy wyłączeni z krajowego spisu powszechnego. Wolałbym też, żeby Taylorowie przestali wygłaszać swoje snobistyczne uwagi o „przeklętych Hindusach”. Odkąd u nich pracuję, słyszę to wyrażenie chyba z pięćdziesiąty raz. Zawsze, kiedy je słyszę, krew się we mnie burzy. W porządku, listonosz, elektryk, instalator telefonów i policjant, a teraz nawet ankieter mają słabość do whisky. Ale to przecież nie znaczy, że wszyscy Hindusi są pijakami. Chciałbym to kiedyś wyjaśnić pani Taylor. Wiem jednak, że tego nie zrobię. Kiedy mieszka się w eleganckiej dzielnicy Delhi w ładnym domu, dostaje się trzy ciepłe posiłki dziennie i zarabia półtora tysiąca rupii miesięcznie, człowiek uczy się chować dumę do kieszeni. I uśmiechać się, ilekroć uśmiechają się sahib i memsahib.
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że Taylorowie są dla mnie bardzo dobrzy. Niewielu ludzi zatrudniłoby kogoś, kto nagle przybywa do ich domu prosto z Mumbaju. Poza tym nie miałem żadnych dobrych referencji. Pułkownik Waugh był poprzednikiem poprzednika pułkownika Taylora na stanowisku attache. Taylorowie jako anglikanie nie mieli nic wspólnego z rzymskokatolickim kościołem ojca Timothy’ego. To był naprawdę szczęśliwy traf, że pilnie potrzebowali służącego, ponieważ właśnie wylali poprzedniego.
W ciągu piętnastu miesięcy, jakie u nich spędziłem, zwolniono pięć osób ze służby. Wszystko przez pułkownika Taylora. Jest panem Wszystkowiedzącym. Tak jak w niebie panuje wszechwiedzący Bóg, na ziemi podobną cechę ma pułkownik Taylor. Jagdish, ogrodnik, ukradł z szopy trochę nawozu i pułkownik Taylor od razu o tym wiedział. Skutek: ogrodnik został nazajutrz zwolniony. Sheela, pokojówka, wzięła sobie bransoletkę z pokoju pani Taylor i pułkownik zaraz się dowiedział. Skutek: została nazajutrz zwolniona. Raju, kucharz, w nocy otworzył barek i napił się whisky. Skutek: następnego dnia został pobity i zwolniony. Ajay, nowy kucharz, ułożył sobie plan, że ukradnie trochę pieniędzy, i wspomniał o tym koledze w rozmowie telefonicznej. Skutek: nazajutrz zwolniony, a w dodatku razem z przyjacielem aresztowany przez policję. Basanti, nowa pokojówka, przymierzała sukienki Maggie. Skutek: tak jest, nazajutrz została zwolniona. Jak pułkownik Taylor dowiadywał się o tym, co się działo za zamkniętymi drzwiami albo ciemną nocą, o czym ludzie rozmawiają przez telefon albo kiedy są sami - stanowiło dla mnie prawdziwą tajemnicę.
Ocalałem tylko ja. Przyznaję, od czasu do czasu korci mnie, żeby zabrać sobie drobne leżące na toaletce pani Taylor albo świsnąć z lodówki jakąś pyszną szwajcarską czekoladkę, lecz udaje mi się zapanować nad pokusami. Bo wiem, że pułkownik Taylor jest Wszystkowiedzący. Poza tym rodzina darzy mnie zaufaniem. Pomaga mi w tym chrześcijańskie nazwisko i znajomość angielskiego. Z wyjątkiem Shanti, którą zatrudniono przed dwoma miesiącami, tylko ja mam dostęp do prywatnych pokoi. Mogę wchodzić do wszystkich sypialni i tylko mnie wolno oglądać telewizję i od czasu do czasu grać z Royem w salonie na nintendo. Ale nawet mnie nie wolno wchodzić do pokoju pułkownika Taylora zwanego Gabinetem. To nieduże pomieszczenie przylegające do sypialni gospodarzy. Prowadzą do niego solidne drzwi z brązowego drewna osłonięte grubą żelazną kratą. Krata jest zamykana na trzy zamki: dwa małe i dużą złoconą kłódkę, na której jest napis „Yale. Zbrojona, hartowana stal”. Na ścianie obok kłódki jest przymocowana niewielka biała skrzynka elektroniczna z obrazkiem czaszki z piszczelami i klawiaturą taką jak w telefonie z cyframi od o do 9. Kłódkę można otworzyć dopiero wtedy, gdy wstuka się kod. Gdyby ktoś próbował otworzyć kłódkę siłą, poraziłby go śmiertelnie prąd o napięciu 440 woltów. Kiedy pokój jest zamknięty, na skrzynce pali się mała czerwona lampka. Ilekroć pułkownik Taylor wchodzi do gabinetu, światełko zmienia się na zielone. Nikomu w całym domu nie wolno wchodzić do tego pokoju. Nawet pani Taylor, Maggie i Royowi.
Pobyt u Taylorów pomógł mi zapomnieć o przykrych przeżyciach z Mumbaju. Shantaram i Neelima Kumari stawali się bolesnym, ale odległym wspomnieniem. Przez kilka pierwszych miesięcy żyłem w ciągłym strachu, kuląc się z przerażenia, ilekroć obok posesji przejeżdżał policyjny dżip z migającym czerwonym kogutem. Z czasem poczucie osaczenia zaczęło mijać. Często myślałem też o Gudiyi i zastanawiałem się, co się z nią stało, ale trudno jest snuć wspomnienia, jeśli w pamięci zaciera się obraz twarzy połączonej z imieniem. Stopniowo Gudiya przepadła w śmietniku mojej przeszłości. Nie potrafiłem jednak zapomnieć o Salimie. Kiedy myślałem o tym, że zostawiłem go samemu sobie, często dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Zastanawiałem się, jak sobie radzi, czy nadal pracuje jako dabbawallah, jednak powstrzymywałem się od nawiązywania z nim kontaktu. Bałem się, że policja mogłaby wpaść na mój ślad.
Mieszkając u Taylorów, nauczyłem się, jak rozpalać grill i jak robić fondue. Stałem się ekspertem od przyrządzania drinków i odmierzania szklaneczek whisky. Próbowałem steków z kangura i klusek nadziewanych mięsem krokodylim importowanym prosto z Canberry. Zostałem kibicem rugby, tenisa i futbolu nazywanego Aussie Rules, który oglądałem w towarzystwie Roya. Ale nawet po tak długim czasie wciąż zmagam się z australijskim akcentem. Co dzień wieczorem siedzę w pokoju i ćwiczę wymowę prawdziwych Australijczyków.
- Dziędbry, widzimy sia o ósmej pod Bramoł Indjii - mówię i wybucham śmiechem.
Szczególnie lubię chodzić na zakupy z panią Taylor. Większość żywności sprowadzają z Australii, ale od czasu do czasu pani Taylor kupuje importowane produkty w Super Bazaar i Khan Market. Kupujemy hiszpańskie kiełbaski chorizo, ser roquefort, korniszony i czerwone papryczki w oliwie z oliwek. Najlepiej jest wtedy, gdy pani Taylor zabiera Maggie i Roya do Kids Mart, największego sklepu dla dzieci na całym świecie. Są tam ubrania, zabawki, rowery i kasety. Maggie i Roy kupują sobie bluzy i dżinsy, a ja idę pojeździć na darmowej karuzeli.
Co miesiąc Roy i Maggie dostają numer czasopisma. Nazywa się „Australian Geographic”. To chyba najlepsze pismo na ziemi. Pełno w nim stron ze zdjęciami najwspanialszych miejsc na świecie, a wszystkie są w Australii. Na fotografiach są plaże z kilometrami złotego piasku. Wyspy otoczone pięknymi palmami. Oceany pełne wielorybów i rekinów. Miasta najeżone drapaczami chmur. Wulkany buchające straszną lawą. Ośnieżone góry sąsiadujące z zacisznymi zielonymi dolinami. W wieku czternastu lat miałem tylko jedno pragnienie - chciałem przed śmiercią zobaczyć Queensland, Tasmanię i Wielką Rafę Koralową.
Żyje mi się u Taylorów dość wygodnie, ponieważ nie mam zbyt wielu obowiązków. W przeciwieństwie do pracy u aktorki, gdzie byłem jedynym służącym, tu wszystkie zajęcia dzielą między siebie cztery osoby. Ramu jest kucharzem i sprawuje niepodzielną władzę w kuchni. Shanti ściele łóżka i robi pranie. Mnie pozostaje odkurzanie i sprzątanie. Od czasu do czasu poleruję srebrne sztućce, ustawiam książki w bibliotece pułkownika Taylora i pomagam Bhagwatiemu przycinać żywopłot. Wszyscy mieszkamy w dobudówce dla służby. Mamy dla siebie jeden duży pokój i dwa mniejsze. W dużym mieszka Bhagwati z żoną i synem. Shanti zajmuje drugi sama. W trzecim mieszkamy ja i Ramu. Mamy piętrowe łóżko i ja śpię na górnym.
Ramu jest sympatycznym facetem. Pracuje u Taylorów od czterech miesięcy i jest znakomitym kucharzem. Za szczególny powód do dumy uważa swoją znajomość kuchni francuskiej, poprzednio pracował bowiem u rodziny Francuzów. Potrafi zrobić gateau de saumon i crepes suzette, a także cervettes au gratin, moją ulubioną potrawę. Ramu jest dobrze zbudowany i, jeśli nie zwracać uwagi na blizny po ospie, całkiem przystojny. Uwielbia filmy hindi. Najbardziej lubi takie, w których bogata bohaterka ucieka z biednym bohaterem. Podejrzewam, że Ramu bardzo podoba się Shanti. Z jej spojrzeń, jakie mu posyła, mrugając od czasu do czasu, wnioskuję, że próbuje wysłać mu sygnał. Ale Ramu nie zwraca uwagi na Shanti. Jest zakochany w kimś innym. Kazał mi przysiąc, że nikomu nie pisnę słowa, więc nie mogę wyjawić imienia jego ukochanej. Mogę chyba jednak powiedzieć, że jest piękną dziewczyną o niebieskich oczach i złotych włosach.
Mimo że mieszkam w służbówce, Taylorowie traktują mnie niemal jak członka rodziny. Kiedy wychodzą do McDonalda, pamiętają, żeby przynieść mi zestaw dla dzieci. Gdy Roy i Maggie grają w scrabble, zawsze chcą, żebym był trzecim zawodnikiem. Kiedy Roy ogląda w telewizji mecz krykieta, zawsze zaprasza mnie do salonu (chociaż gdy Australia przegrywa, bywa bardzo niemiły). Z wakacji w Australii Taylorowie przywożą mi drobne upominki - breloczek z napisem „KOCHAM SYDNEY” albo koszulkę z zabawnym nadrukiem. Kiedy myślę o ich dobroci, czasem chce mi się płakać. Jedząc plaster sera edamskiego albo pijąc piwo korzenne, nie mogę uwierzyć, że jestem tym samym sierotą, który pięć lat wcześniej jadł grube, przypalone czapati i niestrawne duszone warzywa w obrzydliwym domu dla nieletnich niedaleko stąd. Niekiedy wyobrażam sobie nawet, że jestem członkiem tej australijskiej rodziny. Ram Mohammad Taylor. Ale gdy ktoś ze służby zostaje skarcony albo zwolniony łub kiedy pułkownik grozi palcem, mówiąc: „Przeklęci Hindusi”, moje marzenia walą się w gruzy i myślę, że jestem tylko kundlem zaglądającym przez okratowane okno do egzotycznego świata, który nigdy nie będzie mój.
Ale mam coś własnego - pieniądze z pensji, których nigdy jeszcze jednak nie widziałem ani nie dotykałem. Po złych doświadczeniach z szeregiem służących pułkownik Taylor postanowił, że nie będzie mi wypłacał pensji co miesiąc, ponieważ jestem nieletni. Daje mi tylko pięćdziesiąt rupii kieszonkowego. Resztę poborów w całej kwocie mam otrzymać dopiero po zakończeniu służby. I to pod warunkiem, że będę się dobrze sprawował. W przeciwnym razie będzie tak jak z Raju i Ajayem - pożegnanie bez grosza na drogę. Natomiast Ramu dostaje pensję co miesiąc. Całe dwa tysiące rupii. Uskładał już osiem tysięcy, które trzyma schowane w zagłębieniu materaca pod łóżkiem. Ja mam tylko sto rupii, ale w czerwonym kalendarzyku zapisuję co miesiąc kwotę swojej pensji. Na dziś Taylorowie są mi winni dwadzieścia dwa i pół tysiąca rupii. Sama myśl o posiadaniu takiej sumy przyprawia mnie o zawrót głowy. Co wieczór marzę o podróży do miejsc, jakie widziałem w „Australian Geographic”. Ramu ma większe ambicje. Marzy o małżeństwie z piękną białą dziewczyną, miesiącu miodowym w Sydney i otwarciu sieci francuskich restauracji, w których mógłby podawać sarninę i creme brulee.
Przyszedł okoliczny handlarz starzyzną, kabariwalla. Pani Taylor sprzedaje mu stare gazety i czasopisma, jakie zgromadziły się w domu w ciągu pół roku. Wszystkie musiały kosztować co najmniej dziesięć tysięcy rupii. Ale sprzedajemy je po piętnaście rupii za kilogram. Ramu i ja przynosimy grube pakunki numerów „Times of India”, „Indian Express”, „Pioneer” i „Hindu”, stosy egzemplarzy „India Today”, „Femina”, „Cosmopolitan” i „The Australian”. Potem kabariwalla waży je na zakurzonej wadze. Nagle zjawia się Roy.
- Co się dzieje? - pyta matkę.
- Nic. Pozbywamy się z domu makulatury - odpowiada pani Taylor.
- Aha, makulatury? - mówi i znika w głębi domu. Wraca po pięciu minutach, niosąc trzydzieści egzemplarzy „Australian Geographic”. Ze zdumienia opada mi szczęka. Jak Roy w ogóle mógł pomyśleć, żeby to sprzedać?
Ale zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, kabariwalla już waży stertę błyszczących czasopism.
- Prawie sześć kilo. Mogę za nie dać dziewięćdziesiąt rupii - mówi do Roya. Chłopiec kiwa głową. Dokonują transakcji, a ja pędem wracam do swojego pokoju.
Gdy tylko kabariwalla opuszcza dom, zaczepiam go na drodze.
- Przykro mi, ale memsahib chce dostać z powrotem te czasopisma - mówię.
- To pech. - Wzrusza ramionami. - Kupiłem je. Są na doskonałym papierze i mogą pójść za dobrą cenę. - W końcu muszę mu dać sto rupii, ale dostaję wszystkie numery „Australian Geographic”. Są już tylko moje. Tego wieczoru rozkładam je w swoim pokoiku i przed oczami przesuwają mi się zdjęcia gór i plaż, meduz i homarów, kukabur i kangurów. Wydaje mi się, jak gdyby dziś wszystkie te egzotyczne miejsca stały się trochę bardziej osiągalne. Być może dlatego, że czasopisma należą teraz do mnie, maleńka część tego, co opisują, trafiła też do mojego serca.
Innym godnym uwagi wydarzeniem tego miesiąca jest pierwszy odcinek „Łowcy szpiegów” w telewizji Star. Serial zrobił furorę w Australii. Akcja toczy się w latach osiemdziesiątych, a bohaterem jest australijski policjant Steve Nolan, który łapie szpiegów. Pułkownik Taylor namiętnie go ogląda. Prawie co wieczór znika w swoim Gabinecie i wychodzi tylko na kolację. Ale w każdą środę zasiada w pokoju telewizyjnym i z pękatą puszką piwa Foster w ręku ogląda, jak Steve Nolan łapie podłych cudzoziemców (nazywanych komuchami), którzy sprzedają tajemnice jakiejś rosyjskiej organizacji o nazwie KGB. Podoba mi się ten serial, bo są w nim pościgi samochodowe, karkołomne sceny kaskaderskie i fajne gadżety, takie jak aparat fotograficzny ukryty w długopisie i magnetofon, który w jednej chwili może się zmienić w pistolet. Jestem też zachwycony samochodem Steve’a Nolana - jasno - czerwonym ferrari, który gna ulicami jak rakieta.
Stałym elementem pory letniej jest garden party u Taylorów, lecz dziś przyjęcie ma szczególny charakter. Zostało wydane na cześć generała, który przyjechał z Australii, i ma na nim być sam ambasador nazywany Wysokim Komisarzem. Przynajmniej raz Ramu i ja, a nawet Bhagwati, jesteśmy odpicowani - ubrani w nieskazitelnie białe liberie z okrągłymi złotymi guzikami. Mamy białe rękawiczki i czarne buty. Na małych głowach dźwigamy niewygodne duże białe turbany z krótkimi ogonkami, takie jaki nosi pan młody na ceremonii ślubnej. Tyle że nie wyglądamy jak panowie młodzi na koniach. Wyglądamy jak eleganccy kelnerzy na eleganckim garden party.
Zaczynają się zjeżdżać goście. Pułkownik Taylor wita ich na starannie wypielęgnowanym trawniku z tyłu domu. Ma na sobie jasno - niebieski garnitur. Ramu jest zajęty pieczeniem na grillu kurczaków, wieprzowiny, ryb i baraniny nadzianych na długie rożny. Bhagwati podaje gościom koktajle na srebrnej tacy. Ja stoję za barem, bo nikt inny nie zrozumie gości, gdy poproszą o campari z wodą sodową albo krwawą Mary. Shanti pomaga w kuchni. Nawet ona zamiast sari ma na sobie szykowną spódnicę.
Wśród gości przeważają biali i pracownicy innych ambasad. Jest też garstka Hindusów - kilku dziennikarzy i urzędników z ministerstwa obrony. Biali piją piwo Kingfisher i koktajle. Hindusi jak zwykle proszą tylko o whisky black label.
W ogrodzie toczy się rozmowy na różne tematy. Hindusi mówią o polityce i krykiecie. Dyplomaci i emigranci wymieniają się plotkami na temat swojej służby i kolegów i narzekają na upał.
- Jest tak cholernie gorąco, wolałbym, żeby zrobili nam wolne.
- Moja pokojówka uciekła z ogrodnikiem, chociaż obojgu dałem podwyżkę.
- Trudno dziś o dobrych ludzi. Większość tej przeklętej służby to złodzieje.
Przez ogród przebiega szmer, kiedy zjawia się Wysoki Komisarz w towarzystwie eleganckiego mężczyzny. To właśnie, jak mi mówią, jest generał. Pani Taylor o mało nie łamie nóg, biegnąc na powitanie Wysokiego Komisarza. Wymieniane są pocałunki i uściski rąk. Pułkownik Taylor wygląda na uszczęśliwionego. Przyjęcie znakomicie się rozwija.
O jedenastej nie ma już prawie żadnych gości. Zostali tylko dwaj hinduscy dziennikarze i urzędnik z ministerstwa obrony, Jeevan Kumar, którzy siedzą przy dziesiątej kolejce johnnie walkera. Pani Taylor spogląda na nich z pogardą.
- Charles - mówi do męża. - Po co zapraszasz tych pismaków? Zawsze wychodzą ostatni.
Pułkownik Taylor wydaje pełne współczucia pomruki. Urzędnik z ministerstwa obrony, ponury i tęgi mężczyzna, chwiejnym krokiem wchodzi do domu.
- Możemy chwilę porozmawiać, panie Taylor? - woła. Pułkownik Taylor pospiesznie rusza za nim.
Minęła już północ, a Ramu wciąż nie śpi. Słyszę, jak przewraca się z boku na bok.
- Co jest, Ramu? Nie możesz zasnąć? - pytam.
- Jak mogę spać, Thomas? Moja ukochana mnie dręczy.
- Głupi jesteś. Ile razy ci mówiłem, żebyś dał sobie spokój z tymi fantazjami? Jeżeli dowie się o tym pułkownik Taylor, każe cię zarżnąć.
- Kochankowie muszą być gotowi poświęcić się w imię miłości. Ale przynajmniej mam dla siebie jej kawałek.
- Co? Co masz? - Złażę z łóżka.
- Cii... Pokażę ci, jak przysięgniesz, że nikomu nie piśniesz słowa.
- Dobra, dobra, przysięgam. Pokaż, co to jest.
Ramu wpycha dłoń pod poduszkę i wyciąga kawałek czerwonego materiału. Podsuwa go sobie pod nos i z lubością wącha. Nawet ja czuję lekki zapach perfum.
- Co to jest? Musisz mi pokazać.
Ramu rozwija materiał jak flagę. To czerwony stanik. Podskakuję jak oparzony i walę głową w drewnianą poręcz.
- O Boże! Skąd to wytrzasnąłeś? Tylko mi nie mów, że to jej.
- Sam zobacz. - Ramu podaje mi stanik.
Obracam w rękach biustonosz. Wygląda na bardzo drogi; pełen jest koronkowych haftów. Na białej naszywce obok haftki jest napis „Victoria’s Secret”.
- Kto to jest Victoria? - pytam.
- Victoria? Nie znam żadnej Victorii.
- Ten stanik należy do Victorii. Jest nawet podpisany. Skąd go masz?
Ramu ma minę, jakby nie rozumiał.
- Przecież... przecież ukradłem go z pokoju Maggie.
- Boże, Ramu! Wiesz, że nie wolno ci wchodzić do sypialni dzieci! Teraz dopiero będziesz miał kłopoty.
- Słuchaj, Thomas, przecież przysiągłeś, że nikomu nie powiesz. Proszę cię, błagam, nie zdradź mnie.
Uroczyście daję mu słowo, że dochowam tajemnicy, i gramolę się z powrotem na górne łóżko. Po chwili Ramu zaczyna chrapać. Wiem, że śni o dziewczynie o niebieskich oczach i złotych włosach. Mnie śni się jednak dżip z migającym czerwonym kogutem. Jestem pewien, że Ramu pakuje się w tarapaty. Bo pułkownik Taylor jest panem Wszystkowiedzącym.
Jak można się było spodziewać, dwa dni później pod domem hamuje z piskiem opon dżip z migającym czerwonym kogutem. Do salonu wkracza policjant w okularach. To ten sam inspektor Tyagi, który zabrał Ajaya. Pyta o Ramu, a po chwili policjanci wyciągają kucharza z kuchni i prowadzą do jego pokoju. Przetrząsają łóżko Ramu. Znajdują pieniądze, które trzymał pod materacem. Odkrywają także wepchnięty pod poduszkę naszyjnik z brylantami. Nie mam pojęcia, skąd się tam wziął, ale wiem, że Ramu nie jest złodziejem. Potem policjanci zaczynają szperać w moich rzeczach. Znajdują równiutko ułożone w kącie numery „Australian Geographic”. Znajdują moje breloczki i koszulki. A na końcu znajdują pod moim materacem zmięty czerwony stanik. Nie mam pojęcia, skąd się tam wziął, ale wiem, że to ten sam stanik, który Ramu ukradł z pokoju Maggie.
Prowadzą mnie przed oblicze Taylorów jak nikczemnego skazańca.
- Sahib, mówił pan tylko o jednym złodzieju i znaleźliśmy u niego brylantowy naszyjnik i mnóstwo gotówki. Niech pan jednak zobaczy, co było w łóżku tego gnojka. Znaleźliśmy czasopisma, które na pewno ukradł dzieciom... - rzuca na podłogę plik numerów „Australian Geographic” - ...i jeszcze to. - Inspektor rozwija czerwony stanik jak flagę.
Maggie wybucha płaczem. Ramu ma minę, jakby za chwilę miał zemdleć. W oku pułkownika Taylora pojawia się morderczy błysk.
- Na Boga! Thomas, ty też? - woła zszokowana pani Taylor. Zaraz potem wpada we wściekłość i kilka razy bije mnie w twarz. - Przeklęci Hindusi! - grzmi. - Wszyscy jesteście tacy sami. Niewdzięczne darmozjady. Karmimy was i ubieramy, a wy tak się odpłacacie? Próbując opchnąć komuś nasze rzeczy?
Na ratunek spieszy mi pułkownik Taylor.
- Nie, Rebecco - mówi do żony. - Bądź sprawiedliwa. Thomas to porządny chłopak. Wiem, że ten drań Ramu ukrył to w jego łóżku. Uwierz mi.
Pułkownik Taylor jeszcze raz udowadnia, że jest panem Wszystkowiedzącym. Jego wszechwiedza ocala mnie i dostaję z powrotem „Australian Geographic”. Ale ani plaże Queensland, ani fauna i flora Tasmanii już mnie nie kuszą. Ramu z płaczem przyznaje się do kradzieży stanika, lecz nadal uparcie twierdzi, że nie przywłaszczył sobie naszyjnika, obwiniając o to Shanti. Wszystko jednak na próżno. Inspektor zabiera go do dżipa. Dostaje też od pułkownika Taylora butelkę whisky black label, szczerząc zęby w uśmiechu.
- Dziękuję bardzo, sahib. Jeśli będzie mnie pan znowu potrzebował, wystarczy zadzwonić. Z przyjemnością oddam panu przysługę. Oto moja wizytówka.
Pułkownik Taylor bierze z roztargnieniem wizytówkę i zostawia ją na stoliku w salonie.
W domu panuje wielkie poruszenie. Taylorowie kupili Maggie pieska. Pułkownik przyprowadza go na smyczy. Pies jest mały i kudłaty, ma mokry nos i długi ogon. Wygląda jak lalka i zamiast szczekać, jazgocze. Maggie mówi, że jest rasy lhasa apso. Postanawia dać mu na imię Rover.
W domu znowu jest poruszenie. Przyjechał nowy kucharz. Ma na imię Jai. Pod względem umiejętności nie może równać się z Ramu. Nie ma mowy o francuskiej kuchni - Jai nie umie nawet wymówić „au gratin”. Ale dostaje pracę, bo jest dojrzałym, żonatym mężczyzną, ma dwie córki, a jego rodzina mieszka w pobliskiej wiosce. Nie bardzo się cieszę na myśl, że znów będę musiał dzielić z kimś pokój. Dobrze było spać samemu na piętrowym łóżku. Mogłem sobie wybierać, czy chcę spać na górze, czy na dole.
Jai od razu mi się nie spodobał. Ma chytre oczy. Potajemnie pali w pokoju (palenie jest zakazane w całej rezydencji Taylorów). I traktuje mnie jak służącego.
- Jakie masz ambicje w życiu? - pyta jak nauczyciel w domu dla nieletnich.
- Chcę mieć czerwone ferrari - kłamię. - A ty?
Zapala następnego papierosa i puszcza ustami wirujące kółka.
- Chcę otworzyć warsztat samochodowy, ale na to trzeba dużo pieniędzy. Mam bogatego przyjaciela, Amara, który mi obiecał, że jeżeli uda mi się skombinować sto pięćdziesiąt tysięcy rupii, on załatwi resztę. Jak myślisz, ile pieniędzy ci firangi* [*Firang (sl. hindi) - obcokrajowiec.] trzymają w domu?
Milczę. A więc od pierwszego dnia Jai planuje rabunek. Dobrze, że nic nie wie o panu Wszystkowiedzącym. Wkrótce się dowie.
Pułkownik Taylor zaczyna chodzić na poranne spacery z Roverem do Ogrodu Lodhi niedaleko domu. Ale chodzi sam tylko do czasu, gdy władze Delhi wydają nowy przepis, zgodnie z którym każdy musi zbierać nieczystości po swoim psie, jeżeli nie chce płacić ogromnej grzywny. Odtąd muszę im towarzyszyć i służyć jako osobisty sprzątacz Rovera. Nie cierpię tego obowiązku. Wystarczy powiedzieć, że trzeba wstawać o wpół do szóstej i biegać z szufelką i pojemnikiem za paskudnym głupim psem, który sra co dwie minuty. Ogród Lodhi to jednak miłe miejsce na poranny spacer. Jest tam dużo zieleni, a pośrodku stoi stary rozsypujący się grobowiec Bara Gumbad. Rano w parku jest pełno biegaczy. Grube i stare kobiety ćwiczą jogę, a chude anorektyczne dziewczyny uprawiają aerobik. Zauważam też, że kiedy sprzątam kupy Rovera, pułkownik Taylor na długie chwile znika mi z oczu. Jestem zaintrygowany, więc pewnego ranka zostawiam Rovera samemu sobie i postanawiam śledzić pułkownika. Mija Bara Gumbad i zmierza w stronę gęstych zarośli. Wyglądam zza krzaka i widzę, jak wita się z tym samym urzędnikiem ministerstwa obrony, który był na garden party.
- Wie pan, panie Kumar, że wczoraj wieczorem szedłem za panem od pańskiego domu w South Extension do samego sklepu ze słodyczami, a pan nie miał o tym pojęcia? - mówi pułkownik Taylor.
Jeevan Kumar obficie się poci i zdradza wyraźne oznaki zaniepokojenia. Ma skruszoną minę.
- Och, bardzo mi przykro, sahib. W przyszłości będę ostrożniejszy. Wiem, że ludzie nie powinni nas widzieć razem.
- Oczywiście, panie Kumar, to się rozumie samo przez się. Jeżeli jednak dalej będzie pan zaniedbywał sprawy bezpieczeństwa, obawiam się, że będę zmuszony zakończyć nasze kontakty osobiste. Niech pan zapamięta prostą zasadę: ZTZO.
- ZTZO?
- Tak. Zmylić trop, zgubić ogon. To naprawdę proste. Nigdy nie wolno panu zmierzać do celu najprostszą drogą. Trzeba zmieniać ulice, zmieniać samochody, wchodzić do jednego sklepu, wychodzić z drugiego - robić wszystko, żeby zmylić trop. Kiedy przestrzega się takich zasad, śledzący łatwo może zgubić ślad. Wtedy daje za wygraną.
- Dobrze, sahib, będę pamiętał. Ale chcę panu przekazać dobrą wiadomość. Chyba będę mógł panu dać to, czego pan chce. Spotkajmy się w piątek czternastego na parkingu za Balsons w South Extension. Zwykle nikogo tam nie ma. O ósmej wieczorem, zgoda?
- Zgoda.
Na tym spotkanie się kończy. Biegnę do Rovera, żeby zdążyć przed powrotem pułkownika Taylora.
Czternastego w piątek mam oczy i uszy otwarte. Już wczesnym rankiem pułkownik Taylor informuje żonę o swoich planach.
- Rebecco, McGill, ten nowy radca handlowy, chce, żebym po pracy pokazał mu parę miejsc w mieście. Dlatego wrócę trochę później. Nie czekajcie na mnie z kolacją.
- To się dobrze składa. Zona Wysokiego Komisarza zaprosiła mnie dzisiaj na brydża, więc też mnie nie będzie - mówi pani Taylor.
Kojarzę jedno z drugim. Dlaczego pułkownik Taylor okłamał żonę? Tego dnia dużo traci w moich oczach. Bardzo żal mi pani Taylor.
Po Ramu przychodzi kolej na Roya. Pułkownik Taylor przyłapał go w sypialni, gdy całował Shanti. Shanti przysięga na pamięć swej zmarłej matki, że między nią a baba Royem do niczego nie doszło i że Roy pocałował ją po raz pierwszy - i to przez pomyłkę. Daremnie jednak błaga. Ciąg dalszy łatwo przewidzieć: natychmiastowe zwolnienie. Ale przynajmniej Shanti odejdzie z wypłatą w kieszeni. Roy zapewne dostanie w skórę za zbyt bliskie kontakty z „przeklętymi Hindusami” i przestanie chodzić do Kids Mart. Na wszelki wypadek postanawiam przez dziesięć najbliższych dni nie sprzątać w pokoju Maggie.
Gdyby nie to, prawdopodobnie mógłbym ją uratować, ponieważ niecałe dwa tygodnie po Royu na ławę oskarżonych trafia jego siostra. Pan Wszystkowiedzący zdobył niepodważalny dowód, że mimo ścisłego zakazu Maggie paliła w swoim pokoju. Dziewczyna próbuje zaprzeczać oskarżeniom, lecz pułkownik Taylor okazuje paczkę papierosów, którą ukryła w almirah, a nawet niedopałki, których zapomniała się pozbyć. W ten sposób Maggie też nie pójdzie już na zakupy do Kids Mart.
Choć trudno w to uwierzyć, dwa miesiące później pułkownik Taylor przyłapuje na oszustwie kogoś jeszcze. Swoją własną żonę. Panią Rebeccę Taylor. Okazuje się, że miała romans z kimś z ambasady.
- Ty przeklęta dziwko! - wrzeszczy w sypialni pułkownik. - Załatwię ciebie i twojego pożal się Boże kochasia! - Słyszę głośny policzek i jakiś trzask, jakby rozbił się wazon. Tego wieczoru pani Taylor nie przychodzi na kolację. Maggie i Roy też trzymają się w bezpiecznej odległości od ojca. Nie mogę nie współczuć pani Taylor. Mąż odkrył jej romans, ale ona nie ma bladego pojęcia o jego brudnych sekretach. Mam ochotę naskarżyć na pułkownika Taylora. O jego spotkaniach z Jeevanem Kumarem na pustych parkingach. Ale tym, którzy mieszkają w szklarni, nie wolno rzucać kamieniami, poza tym stale dręczy mnie lęk, że pan Wszystkowiedzący może się dowiedzieć, jak wypchnąłem przez balustradę Shantarama. I że może o mnie wiedzieć rzeczy, o których nawet ja nie wiem.
Podczas gdy w domu Taylorów dzieją się wszystkie te szaleństwa, Jai coraz bardziej działa mi na nerwy. Na początku gotował źle i gotuje coraz gorzej. Jego rosoły są tak klarowne, że nie ma w nich nawet smaku, jego curry smakuje jak wióry i nawet Rover nie chce jeść jego steków. Jai zanudza mnie na śmierć opowieściami o warsztacie samochodowym i pomysłach na zdobycie stu pięćdziesięciu tysięcy. Już chcę się poskarżyć na niego pułkownikowi Taylorowi, gdy nagle rodzinę spotyka tragedia. W Adelaide umiera matka pułkownika Taylora. Wszyscy są bardzo smutni. Pierwszy raz widzimy wrażliwą stronę natury oficera.
- Wyjeżdżamy na cały tydzień - mówi pułkownik do Jaia zgaszonym tonem. - Dom będzie zamknięty. Ty i Thomas możecie jeść na mieście.
Maggie i Roy płaczą. Pani Taylor ma zaczerwienione oczy. Oczywiście Bhagwati też szlocha. Nawet mnie oczy wilgotnieją. Tylko jeden człowiek uśmiecha się, chytrze schowany za ścianą kuchni. Jai.
Tej nocy Jai włamuje się do domu Taylorów. W ogóle nie wchodzi do pokoi dzieci ani do sypialni gospodarzy. Idzie prosto do Gabinetu. Najpierw wyłącza prąd w gniazdkach. Potem robi zwarcie w skrzynce elektronicznej, rozcina kłódkę piłą łańcuchową, odsuwa żelazną kratę i kopniakiem otwiera drewniane drzwi.
Budzi mnie straszny wrzask dobiegający z rezydencji Taylorów. O trzeciej nad ranem wbiegam do domu i odkrywam dzieło Jaia, który jest w Gabinecie i wali głową w ścianę.
- Co za sukinsyny. Mieszkają jak królowie, a w domu nie mają ani grosza - piekli się.
W głowie odzywa mi się dzwonek alarmowy. Jestem pewien, że pan Wszystkowiedzący dowie się o zdradzie Jaia, mimo że jest na pogrzebie szesnaście tysięcy kilometrów stąd. A ja zostanę uznany za winnego z powodu swoich związków ze sprawcą.
- Jai, coś ty zrobił, głupcze?! - krzyczę.
- To, po co tu przyszedłem. Jestem zawodowym złodziejem, Thomas. Spędziłem osiem lat w więzieniu Tihar. Myślałem, że Taylor pozakładał tyle zabezpieczeń, bo trzyma w pokoju rodzinne klejnoty. Ale tu nie ma ani grosza. Sześć miesięcy roboty na darmo. Dobra, włączam z powrotem prąd i zabieram się stąd. Biorę odtwarzacz VCD i telewizor z magnetowidem i DVD. Tyle co nic, ale muszę przestrzegać zasad zawodowych. Możesz po mnie posprzątać. A jak będziesz próbował wzywać policję, połamię ci wszystkie kości.
Po wyjściu Jaia rozglądam się po pokoju. Pełno w nim różnych dziwnych gadżetów: mikrofonów przypominających maleńkie słoneczniki i miniaturowych kamer, które wyglądają jak bezcielesne oczy. Są tu notatniki z napisem „Szyfr” i bezsensownymi kombinacjami cyfr i liter. Jakieś książki z tytułami „Sztuka wywiadu”, „Podręcznik dobrego kontrwywiadowcy”, „Szpiegowanie dla opornych”. Dokumenty z różnymi nagłówkami w rodzaju „Ściśle tajne” i „Do wyłącznej wiadomości”, rozmaite rysunki, z których jeden jest opatrzony podpisem „Projekt reaktora jądrowego ATV* [*Advanced Technology Vessel - indyjski atomowy okręt podwodny, nad którym prace trwają od 1985 roku.]”, a inny „Schematy łodzi podwodnej”. Znajduję szufladę pełną minikaset VHS. Przyglądam się ułożonym alfabetycznie naklejkom: Ajay, Ambasador, Bhagwati, Jeevan, Jones, Maggie, McGill, Raj, Rebecca, Roy, Shanti, Stuart. A na końcu Thomas. W drugiej szufladzie jest schowany przenośny magnetowid. Drżącymi rękami wyciągam swoją taśmę i wkładam do odtwarzacza. Na ekranie ukazuje się widok mojego pokoju. Widzę siebie leżącego w łóżku, piszącego w czerwonym kalendarzyku, rozmawiającego z Ramu, śpiącego. Przewijam taśmę, żeby sprawdzić, czy nie zobaczę na niej Shantarama. Potem wkładam kasetę z imieniem pani Taylor. Zona pułkownika siedzi na łóżku. Do pokoju ukradkiem wchodzi jakiś mężczyzna i bierze ją w ramiona. Widzę tylko jego plecy. Mężczyzna mocno i namiętnie całuje panią Taylor. Nagle rozlega się pukanie i mężczyzna gwałtownie się odwraca, spoglądając mi prosto w oczy. O mało nie umieram z przerażenia. To Wysoki Komisarz. Pospiesznie wyciągam taśmę i wyłączam magnetowid. Przez kilka minut stoję zupełnie nieruchomo, bojąc się, że nawet w tym pokoju może być gdzieś ukryta kamera. Po chwili głęboko oddycham. Wiem już, jak pułkownik Taylor stał się panem Wszystkowiedzącym. Założył podgląd w całym domu i pewnie też w całej ambasadzie. Jest szpiegiem. Ale ja nie jestem Steve’em Nolanem z „Łowcy szpiegów”. Zarabiam tysiąc pięćset rupii miesięcznie, a w czerwonym kalendarzyku podliczyłem wszystkie zaległe pobory, które do dziś wynoszą czterdzieści trzy i pół tysiąca. I nie chcę, żeby te pieniądze zostały tylko w kalendarzyku. Chcę dotknąć grubych plików gotówki, poczuć gładkość nowiutkich banknotów. Dlatego będę trzymał język za zębami. I uśmiechał się, gdy tylko zobaczę uśmiech na twarzy sahiba i memsahib.
Dzwonię pod numer telefonu komórkowego pułkownika Taylora.
- Przepraszam, że panu przeszkadzam, ale w domu była kradzież. Jai zabrał odtwarzacz VCD i telewizor. I włamał się do Gabinetu.
- Co???
- Tak, proszę pana. Przykro mi, proszę pana.
- Posłuchaj, Thomas. Masz natychmiast zabezpieczyć Gabinet.
Wyjmij wyłamaną kłódkę. Nie musisz wchodzić do pokoju. Wystarczy, żebyś zamknął drzwi na jeden zamek i nie pozwalał nikomu tam wchodzić. I pamiętaj, żebyś pod żadnym pozorem nie wzywał policji. Jeżeli włączy się alarm, wstukaj na klawiaturze kod 0007. Zapamiętasz? 0007 i alarm się wyłączy. Przylatuję najbliższym samolotem i powinienem być w Delhi jutro po południu, ale dopóki nie przyjadę, niech nikt inny nie wchodzi do Gabinetu. Zrozumiałeś?
- Tak, proszę pana.
Pułkownik Taylor wraca do Delhi, nie biorąc udziału w pogrzebie matki. Ledwie taksówka zatrzymuje się pod domem, wpada do Gabinetu. Po chwili wychodzi z wyrazem ulgi na twarzy.
- Dzięki Bogu, z pokoju nic nie zginęło. Świetna robota, Thomas. Wiedziałem, że mogę na tobie polegać.
W ciągu następnych sześciu miesięcy moje życie wraca do dawnego codziennego rytmu. Taylorowie przyjmują do pracy nowego kucharza, który nigdy w życiu nie zbliżył się do więzienia Tihar. Bhagwati zostaje zwolniony za to, że bez pozwolenia pożyczył samochód na wesele krewnych. Wychodzi na jaw, że Maggie ma nowego chłopaka, Jamesa, który dostaje zakaz wchodzenia do domu. Roy jest przyłapany na zażywaniu narkotyków i dostaje porządne lanie. Pani Taylor i pułkownik dalej rozmawiają ze sobą w lodowato oficjalnym tonie. Pułkownik Taylor, jak przypuszczam, nadal spotyka się z Jeevanem Kumarem w ciemnych alejach i na pustych parkingach.
Maggie i Roy grają w salonie w scrabble i proszą, żebym się przyłączył. Biorąc udział w tej grze, nauczyłem się wielu nowych słów, takich na przykład jak „kutafon”, „pychota”, „trep”, „szmalec”, „paker” i „tentego”. Zawsze wygrywa Maggie. Ma naprawdę bogate słownictwo. Tylko ona zna dziewięcioliterowe słowa, a kiedyś ułożyła nawet dziesięcioliterowe. Ja zwykłe jestem najgorszy. Układam słowa w rodzaju „pod”, „to”, „kosz” i „rura”. Od wielkiego święta udaje mi się ułożyć jakieś dłuższe słowo, ale i tak na koniec mam najmniej punktów. Czasami wydaje mi się, że Roy zaprasza mnie do gry tylko po to, żeby nie być ostatni.
Dzisiaj losuję nie najlepsze litery. Trafiają mi się Ź, Ą, Ń i S. Gra już dobiega końca. Maggie ma 195 punktów, Roy 160, a ja 104. Moje ostatnie siedem liter to Z, S, T, O, W, S i O. Zamierzam ułożyć „zoo” albo „stos”. Potem Roy wykorzystuje O z jednego ze słów Maggie i układa „pieg”. Nagle mnie olśniewa i przed P szybko kładę S i Z, a po G płytki z literami O, S, T, W i O. „Szpiegostwo”. To cale piętnaście punktów, w dodatku pomnożone przez trzy, bo jedną z liter kładę na czerwonym polu, plus premia w wysokości pięćdziesięciu punktów za wyłożenie wszystkich siedmiu płytek. W sumie 95 punktów. I co ty na to, Maggie?
Przez cały dzień krążę obok telefonu. Maggie czeka na telefon od Jamesa i kazała mi szybko odebrać, zanim słuchawkę zdąży podnieść pułkownik siedzący w Gabinecie. Piętnaście po siódmej wreszcie rozlega się dzwonek. Błyskawicznie łapię za słuchawkę. Ale pułkownik Taylor w Gabinecie jest szybszy.
- Halo - mówi.
Po drugiej stronie słychać ciężki oddech. Potem przez szum przebija się głos Jeevana Kumara:
- Spotkajmy się jutro, w czwartek o ósmej przy lodziarni Kwality obok Bramy Indii. Mam bombowy materiał.
- Dobrze - odpowiada krótko pułkownik Taylor i się rozłącza. Pułkownik siedzi w salonie z puszką fostera w ręku i ogląda ostatni odcinek „Łowcy szpiegów”. Tym razem Steve Nolan ma poważny dylemat. Odkrył, że jego najlepszy przyjaciel, z którym chodził do college’u i który był świadkiem na jego ślubie, to szpieg komuchów. Nolan jest bardzo smutny. Nie wie, co robić. Siedzi wymięty i rozczochrany przy barze i pije mnóstwo whisky. Nagle barman mówi do niego:
- Na świecie jest pełno brudu, ale jeżeli nikt nie zechce tego sprzątać, cały kraj utonie w gównie.
Słysząc to, Steve Nolan podejmuje decyzję i zrywa się z miejsca. Pędzi swoim czerwonym ferrari do domu szpiega komuchów.
- Jesteś dobrym człowiekiem, ale robisz złą robotę - mówi do przyjaciela, a potem wyjmuje pistolet. - Przyjaźń to ważna rzecz. Ważniejszy jest jednak kraj. Przykro mi - dodaje i strzela.
Nazajutrz o dziesiątej wieczorem zatrzymują się przed domem z piskiem opon policyjny dżip i morris ambasador z migającymi czerwonymi kogutami. Z samochodu wysiada ten sam inspektor, który aresztował Ramu, w towarzystwie komisarza. Jest z nimi pułkownik Taylor, który wygląda jak Steve Nolan w barze. Po dziesięciu minutach przyjeżdża Wysoki Komisarz z posępną miną.
- O co chodzi? - pyta komendanta. - Dlaczego pułkownik Taylor został uznany za persona non grata i ministerstwo spraw zagranicznych nakazało mu wyjechać w ciągu czterdziestu ośmiu godzin?
- Ekscelencjo, mamy dowody, że pański podwładny oddawał się działalności niezgodnej ze statusem dyplomaty. Obawiam się, że będzie musiał opuścić kraj - odpowiada komendant.
- Ale o co jest oskarżony?
- Przyłapaliśmy go na gorącym uczynku, gdy odbierał ważne i ściśle tajne dokumenty od niejakiego Jeevana Kumara, pracownika ministerstwa obrony.
Pułkownik Taylor jest śmiertelnie blady. Nie mówi, że ci przeklęci Hindusi łżą jak psy. Stoi pośrodku salonu ze spuszczoną głową. - Wysoki Komisarz ciężko wzdycha.
- Muszę powiedzieć, że pierwszy raz w mojej karierze mój urzędnik zostaje uznany za persona non grata. Proszę mi wierzyć, Charles na pewno nie jest szpiegiem. Ale jeżeli musi wyjechać, nie ma innego wyjścia. - Odciąga komendanta policji na bok. - Panie Chopra, dostał pan ode mnie niejedną skrzynkę black label. Może mi pan wyświadczyć przysługę i odpowiedzieć na jedno pytanie?
- Oczywiście.
- Ciekaw jestem, jak się pan dowiedział o dzisiejszym spotkaniu Charlesa. Czy ten Kumar naprowadził was na jego trop?
- Zabawne, że pan pyta. Nie, to nie był Kumar. Wręcz przeciwnie, to jeden z waszych. Dziś rano zadzwonił do inspektora Tyagiego i powiedział mu, żeby o ósmej wieczorem pojechał pod Bramę Indii, gdzie przyłapie pułkownika Taylora odbierającego tajne dokumenty.
- Nie wierzę. Skąd pewność, że to był Australijczyk?
Do rozmowy wtrąca się inspektor Tyagi.
- Cóż, panie ambasadorze, zdradził go akcent. Ten człowiek powiedział coś w rodzaju „Dziędbry, jedźcie pod Brameł Indjii o ósmej wijeczorem”. Tylko Australijczyk mógłby tak mówić, nie sądzi pan?
Następnego dnia pułkownik Taylor opuszcza Delhi na pokładzie samolotu linii Qantas. Pani Taylor i dzieci mają dołączyć do niego później. Ja też opuszczam dom Taylorów. Z trzema breloczkami, sześcioma koszulkami, trzydziestoma numerami „Australian Geographic”, które sprzedam kabariwalli. I pięćdziesięcioma dwoma tysiącami rupii w gotówce. W nowiutkich banknotach.
Zegnam się z rodziną Taylorów. Roy zachowuje się jak świrus. Odkąd zaczął brać narkotyki, ciągle ma ostrą fazę. Maggie buja się w Jamesie. Nie martwię się też o panią Taylor. Wiem, że dopóki ma obok siebie Wysokiego Komisarza, wszystko będzie gites. A ja wyjeżdżam spotkać się w Mumbaju z Salimem. To dopiero będzie total!
Smita patrzy na zegarek. Jest już wpół do drugiej w nocy.
- Na pewno pani chce, żebyśmy kontynuowali? - pytam.
- A jaki mamy wybór? - odpowiada. - Jutro oficjalnie przedstawią ci zarzuty. - Znów wciska klawisz odtwarzania na pilocie.
Znowu trwa przerwa na reklamy. Prem Kumar postukuje w stolik.
- Wie pan co, panie Thomas, szczęście w końcu pana opuści. Idę o zakład, że na następne pytanie pan nie odpowie. Lepiej niech się pan przygotuje, bo trzeba będzie wykorzystać łódź ratunkową.
Rozlega się sygnał.
Prem Kumar zwraca się przodem do mnie.
- Przechodzimy do pytania numer pięć za pięćdziesiąt tysięcy rupii. Dotyczy świata dyplomacji. Proszę powiedzieć, czy kiedy rząd uznaje zagranicznego dyplomatę za persona non grata, oznacza to, że a) dyplomata ma zostać uhonorowany, b) należy przedłużyć kadencję dyplomaty, c) dyplomata jest wdzięczny czy d) dyplomata jest niepożądany? Zrozumiał pan pytanie, panie Thomas?
- Tak - mówię.
- Świetnie. Czekamy zatem na odpowiedź. Proszę pamiętać, ma pan do dyspozycji dwie łodzie ratunkowe. Może pan poprosić o pomoc przyjaciela albo o „pół na pół”, czyli o usunięcie dwóch błędnych odpowiedzi. Wtedy będzie pan miał wybór między dwiema możliwościami. Co pan na to?
- Wybieram D.
- Słucham?
- Powiedziałem, że wybieram odpowiedź D. Dyplomata jest niepożądany.
- Czyżby próbował pan zgadywać? Proszę pamiętać, że jeśli poda pan złą odpowiedź, może pan stracić dziesięć tysięcy, jakie pan dotychczas wygrał. Wolno też panu zrezygnować z gry.
- Znam odpowiedź. D. Publiczność wstrzymuje oddech.
- Jest pan absolutnie, w stu procentach pewien? - Tak.
Słychać crescendo bębnów. Na ekranie rozbłyskuje właściwa odpowiedź.
- Absolutnie, w stu procentach poprawnie! Właśnie pan wygrał pięćdziesiąt tysięcy rupii! - oznajmia Prem Kumar. Publiczność wstaje z miejsc i wiwatuje. Prem Kumar ociera pot z czoła. - Muszę przyznać, że to niebywałe - mówi głośno. - Dziś pan Thomas naprawdę nazywa się Wszystkowiedzący!
Khallas. Koniec - mówię, cedząc sylaby. - Nie ma więcej whisky. Zamykamy. Proszę iść do domu.
- Nnieee. Proszę tak nie mówić. Jeszsze kieliszeszek. Osztatni - błaga klient i wyciąga pustą szklankę. Patrzę na zegarek. Jest za piętnaście pierwsza. Teoretycznie bar zamykamy dopiero o pierwszej. Krzywię się, ale biorę butelkę rumu Black Dog.
- Sto rupii - żądam. Mężczyzna wyciąga z kieszeni koszuli zmięty banknot i nalewam mu dokładnie odmierzoną szklaneczkę.
- Dziękuję, bbbarmanie - mówi, wychyla rum do dna i opada na stół, z hukiem strącając szklankę na podłogę, rozlewając butelkę wody i przewracając miseczkę z miętowym chutney. Za parę sekund zaśnie kamiennym snem. I nie tylko będę musiał sprzątać cały ten bałagan, ale jeszcze zamówić taksówkę, pomóc facetowi wstać i wyprawić go do domu. I chociaż przytomnie kazałem mu zapłacić z góry, to o napiwku mogę zapomnieć.
Być może sam jestem wszystkiemu winien. Wyraźnie było widać, że klient lada chwila zwali się z nóg. Wydawało mi się jednak, że zniesie jeszcze jedną miarkę. Jak zwykle byłem w błędzie.
Mimo że spędziłem w barzerestauracji „U Jimmy’ego” już dwa miesiące, wciąż nie potrafię dokładnie ocenić możliwości klienta. Udało mi się jednak opracować schematyczną klasyfikację typów pijackich. Na pierwszym miejscu stawiam konie. To typ, który potrafi wypić osiem szklaneczek i ciągle mówi całkiem wyraźnie. Niżej jest osioł, który po dwóch albo trzech miarkach zaczyna ryczeć i bełkotać albo robi się sentymentalny, rozkleja się i płacze. Dalej idzie pies. Im więcej pije, tym bardziej rwie się do kłótni czy bójki. Niektórzy zaczynają się nawet kleić do Rosie. Na dalszym miejscu stawiam niedźwiedzia, który pije, a potem zasypia. Na samym dole są świnie, które wymiotują po ostatniej szklaneczce. Moja klasyfikacja nie jest sztywna i ostateczna. Widziałem już klientów, którzy zaczynali jak konie, a kończyli jak świnie. I psy, które zmieniały się w niedźwiedzie. Ten na szczęście okazał się niedźwiedziem, nie świnią.
Pozbywam się ostatniego pijaka i spoglądam na ścienny zegar. Dziesięć po pierwszej. Odkąd Rosie i jej ojciec wyjechali na wakacje do Goa, prawie codziennie wracam do swojej klitki w Dharavi po północy. Zresztą na własne życzenie. Gdybym nie powiedział szefowi, że wiem, jak przyrządzać drinki i odmierzać whisky, że umiem odróżnić campari z wodą od krwawej Mary, nie poprosiłby mnie, żebym podczas nieobecności Alfreda stanął za barem.
Na ścianach „U Jimmy’ego” w Colabie wiszą wyblakłe ryciny, za barem lustra. Stoją tu solidne drewniane meble, a w karcie można znaleźć najlepsze dania w całym południowym Mumbaju. Ze względu na świetne jedzenie i niskie ceny klientelę stanowią ludzie z przeróżnych środowisk. Każdego dnia można zobaczyć przy tym samym barze dyrektora z najwyższego szczebla, sączącego drinka, i zwykłego robotnika z fabryki. Szef nalega, żebyśmy nawiązywali rozmowy z klientami przy barze, bo ludzie więcej piją, gdy mają towarzystwo. Ojciec Rosie, trzęsący się ze starości barman Alfred D’Souza, gawędzi z gośćmi po mistrzowsku. Jest po imieniu z większością stałych bywalców i przesiaduje z nimi godzinami, wysłuchując ich smętnych opowieści i systematycznie powiększając ich rachunek. Rosie też nabiera wprawy jako barmanka. Siedzi za barem ubrana w bluzkę z dużym dekoltem i obcisłą spódnicę, od czasu do czasu pochyla się, ukazując rowek między piersiami i namawiając klientów, żeby zamiast tanich indyjskich marek zamówili drogą importowaną whisky. Czasem przez swoje figle naraża się na chamskie zaczepki różnych prostaków, którzy uważają ją za łatwą zdobycz. Wtedy muszę występować w roli nieoficjalnego wykidajły.
Pan Alfred D’Souza sądzi, że między Rosie a mną na coś się zanosi i kiedy jego córka jest w pobliżu, nie spuszcza ze mnie oka.
Ale bardzo się myli. Rosie jest uroczą dziewczyną, niewysoką i z dużym biustem. Kiedy przechyla głowę i od czasu do czasu do mnie mruga, mam wrażenie, że próbuje dać mi znak. Mój mózg nie potrafi go jednak odebrać. Jest całkowicie opanowany przez wspomnienia o jednej osobie: Nicie. Lekarze w Agrze mówili, że potrzeba co najmniej czterech miesięcy, żeby wyleczyć wszystkie rany Nity. Wiem, że Shyam nigdy nie pozwoli się jej ze mną spotkać. Dlatego wróciłem do Mumbaju: aby odpędzić duchy Agry, duchy żywych i umarłych. Ale nie potrafię uciec od własnej przeszłości w tym mieście. Na każdym skrzyżowaniu czyhają na mnie wspomnienia. Na ulicach szydzi ze mnie Shantaram, niewydarzony astronom. W miejskiej kolejce woła do mnie aktorka Neelima Kumari. A z każdego billboardu spogląda na mnie mój przyjaciel Salim. Świadomie jednak podjąłem decyzję, że nie spotkam się z Salimem. Nie chcę, żeby wciągnął go wir mojego szalonego życia i moich szalonych planów.
Mieszkam w zakątku Mumbaju, który nosi nazwę Dharavi, w ciasnym baraku o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych, bez światła i wentylacji, pod dachem z blachy falistej. Kiedy górą jedzie pociąg, chatka mocno się trzęsie. Nie mam bieżącej wody ani urządzeń sanitarnych. Tylko na tyle mnie stać. Ale w Dharavi nie jestem sam. Na dwuhektarowym trójkącie bagnistego pustkowia miejskiego tłoczy się milion ludzi, którzy żyją jak zwierzęta i mrą jak muchy. Pozbawieni środków do życia przybysze z całego kraju walczą tu o własny skrawek nieba nad największym slumsem Azji. Co dzień dochodzi do kłótni - o kilka centymetrów przestrzeni, o wiadro wody - które czasami kończą się dramatem. Mieszkańcy Dharavi pochodzą z zapadłych wiosek w Biharze, Uttar Pradeś, Tamilnadu i Gudźaracie. Przyjechali do Mumbaju, złotego miasta, marząc, że zdobędą bogactwo i będą żyć jak klasa średnia. Ale złoto dawno zmieniło się w ołów, marzenia umarły, a umysły przeżarła gangrena. Tak jak mój.
Dharavi nie jest miejscem dla wrażliwców. Dom dla nieletnich w Delhi sprawiał, że czuliśmy się gorsi, lecz ponury krajobraz miejskiej nędzy w Dharavi upadla nas i wysysa z nas życie. Nad otwartymi ściekami unoszą się roje komarów. Cuchnące i oblepione ekskrementami wspólne latryny są pełne szczurów, przez które mniej myśli się o smrodzie, a bardziej o ochronie własnego tyłka. Na każdym rogu piętrzą się sterty śmieci, z których zbieracze szmat i tak zawsze wyciągną coś użytecznego. Czasem trzeba głęboko nabrać powietrza, żeby się przecisnąć przez wąskie, klaustrofobiczne alejki. Ale dla głodujących mieszkańców Dharavi to jest ich dom.
Dharavi tkwi między nowoczesnymi drapaczami chmur i rozświetlonymi blaskiem neonów centrami handlowymi, niby w sercu miasta. A miasto uparcie nie chce uznać jego istnienia. Dlatego postanowiło zdelegalizować nowotwór. Wszystkie domy w Dharavi to „samowole budowlane” i w każdej chwili mogą zostać rozebrane. Ponieważ jednak ich lokatorzy walczą o przetrwanie, nic ich to nie obchodzi. Mieszkają więc w nielegalnych domach, korzystają z nielegalnej energii elektrycznej, piją nielegalną wodę i oglądają nielegalną telewizję kablową. Pracują w niezliczonych nielegalnych fabrykach i sklepach, a nawet podróżują nielegalnie - na gapę - miejską kolejką, której linia przebiega przez środek kolonii.
Miasto ignoruje paskudną narośl Dharavi, ale nie można powstrzymać rozwoju raka, uznając, że jest nielegalny. Rak nadal wolno sączy trujący jad.
Co dzień dojeżdżam z Dharavi do baru „U Jimmy’ego”. Jedyna dobra strona pracy w tym lokalu polega na tym, że muszę tam być najwcześniej w południe. Ale w zamian za to trzeba tkwić za barem do późnej nocy, obsługując pijanych chamów z całego miasta i wysłuchując ich żałosnych opowieści. Doszedłem do wniosku, że whisky równa wszystkich bez wyjątku. Każdy, i dyrektor świetnie prosperującej agencji reklamowej, i prosty robotnik z odlewni, jeśli nie potrafi utrzymać drinka, jest zwykłym pijakiem.
Po swoich bolesnych doświadczeniach z Shantaramem sądziłem, że nie będę już mógł tolerować pijaków, ale jedynym lokalem, który mi zaproponował pracę, była knajpa „U Jimmy’ego”. Pocieszam się myślą, że łatwiej znieść zapach whisky niż smród wspólnej latryny za moją szopą, a słuchać pijackich historii mniej przykro niż tragicznych opowieści o gwałtach, molestowaniu, chorobach i śmierci, które co dzień można usłyszeć w barakach Dharavi. Nauczyłem się nawet udawać zainteresowanie i słuchając o zdradzających żonach i skąpych szefach, wtrącam od czasu do czasu „mhm”, „tak”, „naprawdę?” i „niech mnie!”, zachęcając równocześnie klientów, żeby razem z drinkami zamówili jeszcze jedną porcję smażonego kurczaka i kolejną miseczkę nerkowców. Co dzień czekam na list od producentów teleturnieju KWM z wiadomością, że zostałem wybrany na uczestnika programu. Ale listonosz wciąż nic dla mnie nie ma.
Powoli zaczyna mnie ogarniać poczucie klęski. Wydaje mi się, że nie zdołam zrealizować zamiaru, z jakim przyjechałem do Mumbaju. Że płynę pod prąd. Że nie zdołam pokonać potężnych fal. Ale wtedy słyszę krzyk mojej ukochanej Nity, szloch Neelimy Kumari i odzyskuję siłę woli. Muszę się dostać do tego programu. A zanim to się stanie, będę dalej słuchał opowieści pijaków z całego miasta. Złych historii. Zabawnych. Smutnych. A jedna była po prostu przedziwna.
Minęła północ, ale samotny klient przy barze nie rusza się z miejsca. Przyjechał mercedesem prowadzonym przez szofera i auto czeka przed drzwiami lokalu. Gość pije bez przerwy od dziesiątej wieczorem i stoi przed nim już piąta szklaneczka. Szofer w uniformie chrapie w samochodzie. Mężczyzna wygląda na trzydzieści kilka lat i ma na sobie elegancki ciemny garnitur, jedwabny krawat i błyszczące skórzane buty.
- Bracie, mój kochany bracie - powtarza co dwie minuty między kolejnymi łykami black label i kęsami kebabu shammi.
Szef pstryka palcami.
- Thomas, idź do niego i zapytaj go o brata. Nie widzisz, że biedak jest załamany?
- Ale... sahib, już po północy. Powinniśmy mu powiedzieć, żeby już wyszedł, bo inaczej spóźnię się na pociąg o wpół do pierwszej.
- Nie kłóć się ze mną, bo złamię ci szczękę - warczy szef. - Idź i zabaw klienta rozmową. Zaproponuj mu, żeby zamówił słodową szkocką, którą wczoraj przywieźli. W końcu przyjechał mercedesem.
Patrzę na szefa z bezsilną złością, jak uczeń na szkolnego łobuza. Z ociąganiem zawracam do baru i przysiadam się do klienta.
- Och, mój kochany bracie, mam nadzieję, że mi wybaczysz - jęczy, pogryzając kebab shammi. Zachowuje się jak osioł, ale mając w organizmie kilka szklaneczek, jest jeszcze przynajmniej w fazie przytomności i formułuje zrozumiałe słowa.
- Co się stało z pańskim bratem? - pytam.
Mężczyzna unosi głowę i patrzy na mnie spod wpółprzymkniętych powiek.
- Po co pytasz? Pogłębiasz tylko mój ból - mówi.
- Proszę mi opowiedzieć o swoim bracie. Może to właśnie złagodzi ból.
- Nie. Nic nie może złagodzić tego bólu. Nawet whisky.
- Dobrze, proszę pana. Jeżeli nie chce pan mówić o swoim bracie, nie będę pytał. A mogę spytać o pana?
- Nie wiesz, kim jestem?
- Nie, proszę pana.
- Nazywam się Prakash Rao. Jestem dyrektorem generalnym Surya Industries. Największego producenta guzików w Indiach.
- Guzików?
- Tak. Guzików do koszul, spodni, płaszczy, spódnic, bluzek. To my je produkujemy. Produkujemy wszystkie rodzaje guzików ze wszystkich materiałów. Głównie z żywic poliestrowych, ale robimy też guziki z tkanin, plastiku, skóry, a nawet kości wielbłąda, muszli i drewna. Nie widziałeś naszych reklam w gazetach? „Zapniesz wszystko - od kamizelek po kalesony. Surya. Guziki to my”. Jestem prawie pewien, że przy swojej koszuli masz guziki wyprodukowane przez moją firmę.
- A pański brat... jak się nazywa?
- Mój brat? Arvind Rao. Och, mój biedny bracie. Och, Arvind - zaczyna znów jęczeć.
- Co się stało z Arvindem? Co takiego zrobił?
- Był właścicielem Surya Industries. Dopóki ja go nie zastąpiłem.
- Dlaczego go pan zastąpił? Proszę, naleję panu szklaneczkę słodowej prosto ze Szkocji.
- Dziękuję. Nieźle pachnie. Pamiętam swój miesiąc miodowy na Mauritiusie w Port Louis. Tam po raz pierwszy próbowałem jednosłodowej whisky.
- Wspomniał pan o zastąpieniu brata.
- Ach, tak. Mój brat był bardzo dobrym człowiekiem. Ale musiał opuścić stanowisko dyrektora generalnego Surya Industries, bo oszalał.
- Oszalał? Jak to się stało? Proszę się poczęstować nerkowcami.
- To długa historia.
Cytuję jedną z ulubionych odzywek Rosie.
- Noc jeszcze młoda, a butelka pełna. Proszę zacząć.
- Jesteś moim przyjacielem? - pyta, spoglądając na mnie szklistymi oczyma.
- Oczywiście, że jestem pańskim przyjacielem - odpowiadam, szczerząc zęby w uśmiechu.
- Wobec tego opowiem ci swoją historię, przyjacielu. Jestem pijany. A pijany zawsze mówi prawdę, mam rację, przyjacielu?
- Ma pan rację.
- Tak więc, przyjacielu, mój kochany brat Arvind był wielkim biznesmenem. Stworzył Surya Industries od zera. Kiedyś sprzedawaliśmy koraliki na Lad Bazarze w starym Hajderabadzie. Wiesz, na tym targowisku obok Charminar. To on dzięki mrówczej pracy zbudował imperium, które odziedziczyłem.
- Na pewno pomagał pan bratu w prowadzeniu firmy.
- Prawie w ogóle. Byłem zupełnie do niczego. Nie potrafiłem nawet skończyć szkoły średniej. Brat wspaniałomyślnie wziął mnie pod swoje skrzydła i zatrudnił w dziale sprzedaży swojej firmy. Starałem się pracować jak najlepiej i z biegiem czasu brat zaczął wierzyć w moje umiejętności. Wreszcie mianował mnie szefem sprzedaży zagranicznej i wysłał do Nowego Jorku, gdzie mieści się nasze biuro zagraniczne.
- Do Nowego Jorku? Niech mnie! Musiało być wspaniale!
- Tak, Nowy Jork to wspaniałe miasto. Ale miałem ciężką pracę, co dzień musiałem wyjeżdżać, spotykać się ze sprzedawcami i dystrybutorami, załatwiać zamówienia, pilnować, żeby dostawy przychodziły na czas. Byłem zajęty od rana do wieczora.
- I co się potem stało? Proszę chwileczkę zaczekać, przyniosę panu następną porcję kebabów.
- Dziękuję, przyjacielu. I właśnie w Nowym Jorku poznałem Julie.
- Julie? Kim jest Julie?
- Naprawdę nazywa się Erzulie De Ronceray, ale wszyscy nazywali ją Julie. Była śliczna i smagła. Miała gęste kręcone włosy, nadąsane usta i szczupłą talię. Pracowała jako sprzątaczka w budynku, gdzie wynajmowałem biuro. Była nielegalną imigrantką z Haiti. Słyszałeś o Haiti?
- Nie. Gdzie to jest?
- To maleńki kraj na Karaibach, niedaleko Meksyku.
- Dobrze. A więc poznał pan Julie.
- Właściwie wymienialiśmy od czasu do czasu krótkie „dzień dobry”. Pewnego dnia urząd imigracyjny przyłapał ją na tym, że pracuje bez zielonej karty. Błagała mnie, żebym przedstawił ją jako swoją pracownicę, by mogła zalegalizować pobyt w Stanach. W przypływie wielkoduszności zgodziłem się za nią poręczyć. W zamian dostałem miłość, szacunek i najbardziej niesamowity seks, jakiego nie zaznałem do tej pory. Wierz mi, bo jestem pijany. A pijany zawsze mówi prawdę, mam rację?
- Ma pan rację. Może jeszcze szklaneczkę? Świetna ta szkocka, prawda?
- Dziękuję, przyjacielu. Jesteś bardzo miły. O wiele bardziej niż Julie. Wiesz, ona mną manipulowała. Zerowała na moich słabościach. Byłem samotny w wielkim mieście. I tak koniec końców ożeniłem się z nią.
- I pojechał pan na miesiąc miodowy do Port Louis, zgadza się?
- Zgadza się. Ale po powrocie z miesiąca miodowego odkryłem ciemną stronę Julie. Pierwszy raz odwiedziłem jej mieszkanie i znalazłem tam mnóstwo dziwnych rzeczy - butelki po rumie ozdobione cekinami i koralikami, przeróżne dziwaczne lalki, kamienie w różnych kształtach, krzyże, grzechotki i nawet pergamin z wężowej skóry. Miała też czarnego kota, Bossu, który był bardzo złośliwy i niemiły.
Pierwszy raz zorientowałem się, że Julie ma jakieś tajemnice, kiedy w Bronksie zaatakował mnie bandyta z nożem. Miałem szczęście i uszedłem z życiem, ale zostałem poważnie ranny w rękę. Julie nie pozwoliła mi iść do szpitala. Opatrzyła mi ranę ziołami, recytując jakieś formułki, a po dwóch dniach ślad po nożu zniknął i nie pozostała nawet blizna. Potem Julie powiedziała mi, że jest kapłanką wudu.
- Wudu? Co to takiego?
- Lepiej, żebyś nie wiedział, przyjacielu. Wudu to haitańska religia. Jej wyznawcy czczą duchy nazywane loa i wierzą, że w całym wszechświecie istnieją wzajemne połączenia. Każda rzecz może mieć wpływ na inną. Nic nie jest dziełem przypadku i wszystko jest możliwe. Dlatego ludzie znający się na wudu potrafią dokonywać zadziwiających rzeczy. Na przykład wskrzeszać zmarłych.
- Chyba pan żartuje.
- Wcale nie. Tych martwych ludzi nazywa się zombi. Mówiłem ci, że jestem pijany. A pijany zawsze mówi prawdę, mam rację?
- Ma pan rację. - Jego opowieść pochłonęła mnie bez reszty. Zapominam nawet, że mam wmuszać w niego whisky i nerkowce.
- Julie przewróciła moje życie do góry nogami. Była biedną sprzątaczką, a tu nagle zapragnęła należeć do śmietanki towarzyskiej. Zapomniała, że nie wyszła za bogatego przemysłowca, ale za brata przemysłowca. Ciągle chciała pieniędzy. Pieniędzy, których nie mogłem jej dać, bo nie należały do mnie. Należały do mojego brata i jego firmy.
Zmusiła mnie do kradzieży. Zaczęło się od drobnych rzeczy - kilku dolarów z tytułu zwrotu kosztów za taksówkę, z której niby skorzystałem. Potem przyszły grubsze sprawy. Pieniądze od klienta, których nie zaksięgowałem. Podpisany kontrakt, zainkasować zaliczka, której nie przesłałem do głównej siedziby firmy. Z czasem suma sprzeniewierzonych pieniędzy urosła do pół miliona dolarów. Potem mój brat, których mieszkał tu, w Mumbaju, wszystko odkrył.
- O Boże! I co się stało?
- A jak sądzisz? Brat wpadł we wściekłość. Gdyby tylko chciał, mógłby kazać mnie aresztować. Ale bliższa ciału koszula. Błagałem o litość i mi wybaczył. Oczywiście przeniósł mnie z Ameryki do małego biura w Hajderabadzie i postanowił, że w ciągu dwudziestu pięciu lat spłacę ze swojej pensji przynajmniej połowę zdefraudowanych pieniędzy.
Bardzo chętnie przystałem na jego warunki. Byłem gotów na wszystko, byle tylko nie iść do więzienia. Ale Julie była wściekła. „Jak brat mógł tak wobec ciebie postąpić?” - podżegała mnie. - „Masz w firmie takie same udziały, musisz walczyć o swoje prawa”.
Z czasem jej namowy zaczęły skutkować. Coraz częściej myślałem, że Arvind jest podstępnym i przebiegłym człowiekiem, który potraktował mnie jak śmiecia. Pewnego dnia Arvind przyjechał do Hajderabadu odwiedzić moje małe biuro. Znów znalazł dowody jakiejś drobnej kradzieży i stracił nad sobą panowanie. W obecności wszystkich pracowników zwymyślał mnie i obrzucił wyzwiskami, powiedział, że do niczego się nie nadaję, i zagroził, że firma się mnie pozbędzie.
- Byłem zdruzgotany. Pierwszy raz miałem ochotę odpłacić się bratu tym samym. Opowiedziałem o incydencie Julie, która wybuchła gniewem. „Przyszła pora dać twojemu bratu nauczkę” - powiedziała. - „Chcesz się zemścić?”. „Tak” - odpowiedziałem, bo jego zniewagi sparaliżowały mi umysł. „Dobrze. Przynieś mi więc guzik z jakiejś brudnej koszuli brata i kosmyk jego włosów”. „Skąd wezmę kosmyk jego włosów?” - spytałem. „To już twoja sprawa” - powiedziała Julie. Słuchaj, może mi nalejesz jeszcze miareczkę?
Pospiesznie napełniam mu szklankę.
- I jak zdobył pan włosy brata i guzik z jego koszuli?
- To było proste. Odwiedziłem go w Mumbaju, zostałem u niego na noc i oderwałem guzik z koszuli, którą włożył do kosza z brudną bielizną. Potem znalazłem fryzjera, do którego chodził, i za łapówkę dostałem kosmyk włosów, gdy następnym razem Arvind przyszedł się ostrzyc. Powiedziałem, że chcę złożyć włosy w ofierze Śri Venkateswarze w świątyni Tirupathi.
- Tak więc miesiąc później przyniosłem Julie guzik i włosy. Potem Julie zrobiła coś zdumiewającego. Wzięła szmacianą lalkę w jakieś dziwne czarne paski. Przyszyła guzik do brzucha lalki, a włosy przyczepiła do jej głowy. Później zabiła koguta i wytoczyła jego krew do rondla. Zanurzyła głowę lalki we krwi koguta. Potem zabrała ją do swojego pokoju, gdzie wypowiadała różne zaklęcia i używała tajemniczych ziół i korzeni. Później wyciągnęła czarną szpilkę i powiedziała: „Lalka wudu jest gotowa. Tchnęłam w nią ducha twojego brata. Odtąd cokolwiek zrobisz tą czarną szpilką lalce, to samo spotka twojego brata w Mumbaju. Jeżeli na przykład wbiję szpilkę w głowę lalki, twojego brata okropnie rozboli głowa. Jeżeli wbiję szpilkę głęboko w guzik, twój brat będzie miał silne bóle w piersi. Spróbuj”. Sądziłem, że żartuje, ale dla świętego spokoju wbiłem czarną szpilkę w biały guzik na brzuchu lalki. Po dwóch godzinach dostałem telefon z Mumbaju z wiadomością, że Arvind przeszedł lekki zawał serca i trafił do szpitala Breach Candy.
- O Boże! Nie do wiary - wołam zdumiony.
- Tak. Możesz sobie wyobrazić, jaki byłem wstrząśnięty. Nie dlatego, że Arvind miał zawał, ale dlatego, że Julie dzięki czarnej magii naprawdę stworzyła lalkę wudu.
W ciągu następnych dwóch miesięcy lalka stała się moją sekretną zabawką. Całą swoją frustrację, wszystkie ukryte urazy do brata rozładowywałem na lalce. Czerpałem perwersyjną przyjemność z zadawania mu bólu i cierpień. Zrobiłem sobie z tego obłąkaną rozrywkę. Zabierałem lalkę do Mumbaju i przyglądałem się Arvindowi, jak wije się z bólu na trawniku przed domem, podczas gdy delikatnie drażniłem szpilką guzik lalki. Stopniowo zacząłem korzystać z lalki nawet w obecności innych osób. Wziąłem ją do pięciogwiazdkowego hotelu, gdzie Arvind podejmował klientów z Japonii. Siedziałem skromnie przy stoliku w kącie. Mój brat mówił: „...Tak, panie Harada, zamierzamy otworzyć filię w Japonii, ale reakcja Nippon Button Company nie była zbyt przychylna. Chcemy także..”. Nagle wbiłem szpilkę w głowę lalki. „Auuuuuuu!” - wrzasnął mój brat i obiema rękami chwycił się za głowę. Zagraniczni klienci wyszli z hotelu jeszcze przed kolacją.
Zabrałem lalkę na wesele krewnych w Bangalore, na które zostałem zaproszony z bratem. W chwili gdy Arvind miał udzielić błogosławieństwa nowożeńcom, chwyciłem szpilkę. „Niech Bóg was błogosłauuuuuuuuuuu!” - wrzasnął i huknął głową pana młodego ku wielkiemu niezadowoleniu wszystkich gości. Tego wieczoru wiele osób wyrażało współczucie dla mnie i mówiło, jak im przykro, że Arvind wolno pogrąża się w obłędzie.
Zabrałem lalkę na uroczystość, na której Arvind miał dostać nagrodę dla najlepszego przedsiębiorcy. Mój brat wygłaszał podziękowania, trzymając w rękach kryształowe trofeum. „Przyjaciele, czuję się niezwykle zaszczycony, trzymając tę piękną nagrodę. Przez cale życie wierzyłem w dewizę, która mówi, że ciężka praca i auuuuuuuuuuuuuu!”. Szklane trofeum wypadło mu z rąk i rozbiło się na milion kawałków.
- Arvind poszedł do lekarza, który zrobił mu rezonans magnetyczny i nie stwierdził żadnych fizycznych zmian w głowie. Lekarz poradził mu konsultację u psychiatry.
Wreszcie zabrałem lalkę na doroczne zebranie akcjonariuszy i usiadłem w ostatnim rzędzie. Arvind składał sprawozdanie dyrektora generalnego. „I tak, drodzy akcjonariusze, miło mi poinformować, że w minionym kwartale nasza firma odnotowała znaczny wzrost dochodów brut... auuuuuuuuuuuuuu!”. Potem rozpętało się prawdziwe piekło. Wzburzeni akcjonariusze żądali natychmiastowego ustąpienia obłąkanego dyrektora generalnego. W ciągu tygodnia zmuszono go do rezygnacji ze stanowiska. Ja zostałem nowym dyrektorem generalnym, a mojego brata zamknięto w szpitalu psychiatrycznym.
Brat spędził w zakładzie dwa lata. W tym czasie moje bogactwo urosło do niewyobrażalnych rozmiarów. Julie wreszcie miała wszystko, czego zawsze pragnęła. Sprowadziła z PortauPrince swoją matkę i brata, którzy zamieszkali z nami w Mumbaju. Ale zdobywając przywileje zamożnego człowieka, zacząłem się zastanawiać nad swoim życiem i sposobem, w jaki zdobyłem majątek. A potem poznałem Jyotsnę.
- Kim jest Jyotsna?
- Oficjalnie moją nową sekretarką, ale naprawdę kimś znacznie ważniejszym. Jest moją bratnią duszą. Łączy mnie z nią o wiele więcej, niż kiedykolwiek mogłoby mnie łączyć z cudzoziemką taką jak Julie. Jyotsna jest zupełnym przeciwieństwem Julie. To dzięki niej uświadomiłem sobie, jak ogromną krzywdę wyrządziłem swojemu starszemu bratu. Postanowiłem wydostać Arvinda ze szpitala psychiatrycznego.
- I udało się panu go stamtąd zabrać?
- Nie. Było już za późno. W zakładzie torturowali go i poddawali elektrowstrząsom. Dwa tygodnie temu umarł.
- Co?
- Tak. Mój biedny brat nie żyje - szlocha. - Mój ukochany brat nie żyje. - Ukrywa twarz w dłoniach. - I to ja go zabiłem.
Otrząsam się z oszołomienia. Pan Rao jest coraz bardziej zamroczony, z osła szybko zmienia się w psa.
- Ta dziwka Julie... nareszcie ją zdemaskuję. Wyrzucę z domu jej tłustą matkę i pozbędę się tego nicponia, jej brata. Zabiję jej wrednego kota i każę Julie opuścić Mumbaj raz na zawsze. Niech sobie zgnije na swoim Haiti! Tak!
- Ale jak pan zamierza to zrobić?
W oczach Prakasha pojawia się chytry błysk.
- Jesteś moim przyjacielem, a ja jestem pijany. Pijany zawsze mówi prawdę. Powiem ci więc, że spotkałem się już z adwokatem i przygotowałem pozew rozwodowy. Jeżeli się zgodzi, świetnie, a w przeciwnym razie mam dla niej coś innego. Zobacz. - Wyciąga z kieszeni spodni jakiś przedmiot. To mały rewolwer z krótką lufą, bardzo poręczny, nie większy niż moja pięść. Na gładkim i lśniącym metalu nie ma żadnych znaków. - Spójrz na to cacko. Zamierzam nim odstrzelić jej głowę. Potem ożenię się z Jyotsną. Jesteś moim przyjacielem. A ja jestem pijany. Pijany zawsze mówi prauuuuuuuuuuuuuuuuuu!!! - Nagłe wydaje przeraźliwy wrzask, chwyta się za serce i pada twarzą na stół, przewracając butelkę słodowej szkockiej i rozsypując nerkowce po całej podłodze.
Wygląda na to, że znów nie dostanę napiwku.
Po półgodzinie przyjeżdża policyjny dżip z migającym czerwonym kogutem. Nadjeżdża też karetka, z której wysiada lekarz w białym kitlu i po chwili oznajmia, że Prakash Rao zmarł na skutek ciężkiego zawału serca. Przeszukują mu kieszenie. Znajdują portfel pełen banknotów, zdjęcie ślicznej Hinduski i plik papierów z nagłówkiem „Pozew rozwodowy”. Nie ma żadnej broni. Przecież nieboszczyk broni nie potrzebuje.
Smita patrzy na mnie z rozbawioną miną.
- Chyba nie chcesz, żebym uwierzyła w te brednie?
- Niczego nie chcę oceniać. Przekazałem tylko to, co opowiedział mi Prakash Rao. To, co zobaczyłem i usłyszałem.
- W takich rzeczach na pewno nie ma ani odrobiny prawdy.
- Powiem tylko tyle, że czasem prawda bywa dziwniejsza od wymysłów.
- Nie uwierzę, że Rao zginął przez kogoś, kto przebił lalkę wudu. Sądzę, że zmyśliłeś tę historię.
- Dobrze, może pani nie wierzyć w tę historię, ale jak wytłumaczy pani moją odpowiedź na następne pytanie?
Smita naciska przycisk odtwarzania.
Prem Kumar postukuje w blat stolika.
- Panie i panowie, przechodzimy do kolejnego pytania, pytania numer sześć za sto tysięcy rupii. Należy ono do ulubionych pytań we wszystkich teleturniejach. Tak jest. Mówię o stolicach państw. Panie Thomas, jak dobrze zna się pan na stolicach? Czy wie pan na przykład, jakie miasto jest stolicą Indii?
Publiczność chichocze. Widzowie są gotowi uwierzyć, że kelner może nie znać nawet stolicy własnego kraju.
- Nowe Delhi.
- Doskonale. A jakie miasto jest stolicą Stanów Zjednoczonych?
- Nowy Jork.
Prem Kumar wybucha śmiechem.
- Nie. Błędna odpowiedź. Jak nazywa się stolica Francji?
- Nie wiem.
- Stolica Japonii?
- Nie wiem.
- Spróbujmy z Włochami. Wie pan, jakie miasto jest stolicą tego państwa?
- Nie.
- Obawiam się zatem, że nie będzie pan potrafił odpowiedzieć na następne pytanie, nie korzystając z łodzi ratunkowych. Oto pytanie numer sześć, za sto tysięcy rupii. Jak nazywa się stolica PapuiNowej Gwinei? Czy jest to a) Port Louis, b) PortauPrince, c) Port Moresby czy d) Port Adelaide?
Rozlega się podkreślająca napięcie muzyka.
- Ma pan pomysł, jak sobie poradzić z tym pytaniem?
- Owszem. Wiem, które odpowiedzi są niepoprawne.
- Doprawdy? - mówi z niedowierzaniem Prem Kumar. Widzowie zaczynają szeptać między sobą.
- Tak. Wiem, że nie chodzi o PortauPrince, bo to jest stolica Haiti. Port Louis też nie, bo to miasto na Mauritiusie. I nie Port Adelaide, bo Adelaide jest w Australii. Dlatego musi to być odpowiedź C. Port Moresby.
- Zdumiewające. Jest pan absolutnie, w stu procentach pewien? - Tak.
Słychać crescendo bębnów. Rozbłyskuje właściwa odpowiedź.
- Absolutnie, w stu procentach poprawnie! To Port Moresby. Pańskie konto wzbogaciło się o sto tysięcy rupii! - oznajmia Prem Kumar. Publiczność wstaje z miejsc i wiwatuje. Prem Kumar znowu ociera pot z czoła. - Słowo daję, słuchając pana odpowiedzi, mam wrażenie, że tu działa jakaś magia.
Smita się śmieje.
- Nie magia, idioto - mówi do Prema Kumara na ekranie. - Wudu! - Nagle zatrzymuje spojrzenie na jakimś przedmiocie leżącym na dywanie. Pochyla się i podnosi go. To mały guzik z czterema otworami. Taki, jakie przyszywa się do koszul. Smita przenosi wzrok na moją koszulę. Rzeczywiście, brakuje w niej trzeciego guzika. Smita podaje mi zgubę.
- Proszę. Lepiej uważaj na guziki.
Dworzec kolejowy na Paharganju w Nowym Delhi jest rojny i gwarny. Szare perony zalewa jasne światło. Lokomotywy buchają dymem, gwiżdżąc jak niecierpliwe byki.
Gdyby chciała mnie pani odnaleźć w tym zatłoczonym labiryncie, gdzie by pani szukała? Prawdopodobnie wśród dziesiątek dzieci z ulicy rozciągniętych na gładkiej betonowej posadzce, które śpią albo odpoczywają. Być może przypuszczałaby pani, że jestem nastoletnim handlarzem sprzedającym plastikowe butelki napełnione kranówą w dworcowej toalecie i wmawiającym klientom, że to źródlana himalajska woda mineralna. Wyobrażałaby pani sobie, że jestem jednym z zamiataczy ubranych w brudne koszule i podarte spodnie, którzy powoli suną peronem, zgarniając długą miotłą śmieci na tory. A może szukałaby mnie pani w armii ubranych w czerwone uniformy tragarzy uwijających się z ciężkimi ładunkami na głowach.
Proszę więc spróbować jeszcze raz, ponieważ nie jestem ani handlarzem, ani tragarzem, ani zamiataczem. Dziś jestem prawdziwym pasażerem, który wybiera się do Mumbaju ni mniej, ni więcej, tylko kuszetką i w dodatku ma rezerwację. Jestem ubrany w wykrochmaloną koszulę safari ze stuprocentowej bawełny i dżinsy Levi - tak jest, lewisy kupione na bazarze tybetańskim. Zdecydowanym krokiem zmierzam na peron piąty, żeby wsiąść do ekspresu Paschim jadącego do Mumbaju. Obok mnie człapie tragarz, niosąc na głowie jasno - brązową walizkę. To ja go wynająłem i walizka należy do mnie. Jest w niej parę ubrań, kilka starych zabawek, gruby plik numerów „Australian Geographic” i gra elektroniczna dla Salima. W walizce nie ma żadnych pieniędzy. Słyszałem za dużo opowieści o grasujących w pociągach bandytach, którzy usypiają pasażerów i kradną ich dobytek, żebym miał chować w walizce najcenniejszy bagaż mojego życia - wypłatę od Taylorów. Dlatego szarą kopertę pełną szeleszczących tysiącrupiowych banknotów - pięćdziesięciu banknotów - mam przy sobie, ukrytą w takim miejscu, aby nikt jej nie widział. W majtkach. Z pozostałych dwóch tysięcy pokryłem koszty podróży. Zapłaciłem za ubrania, bilet i grę dla Salima, a teraz zapłacę tragarzowi i kupię coś do jedzenia i picia. Szybko sprawdzam, ile mam banknotów w kieszeni koszuli. Obliczam, że powinno mi wystarczyć na motorową rikszę ze stacji Bandra do chawl Salima w Ghatkopar. Ależ Salim się zdziwi, kiedy zamiast miejską kolejką przyjadę trójkołowcem. Mam nadzieję, że nie zemdleje ze szczęścia, kiedy zobaczy grę.
Peron piąty jest bardziej zatłoczony niż Super Bazaar. Handlarzy krąży tu tylu, ilu agitatorów można spotkać pod jakimś rządowym biurem. Pasażerowie szukają swoich nazwisk na listach rezerwacji z przejęciem studentów sprawdzających wyniki egzaminu. Kolej przekręciła moje nazwisko, wpisując na listę T. M. Ram. Mimo to cieszę się, że dostała mi się dolna kuszetka numer trzy w wagonie S7.
Wagon jest prawie na końcu długiego pociągu i gdy wchodzimy do środka, tragarz jest już zmęczony i spocony. Siadam na swoim miejscu tuż przy drzwiach i wsuwam walizkę pod kuszetkę. Płacę tragarzowi dwadzieścia rupii. Targuje się, zwracając mi uwagę, że od wejścia na stację do wagonu było bardzo daleko, dorzucam więc jeszcze dwie rupie. Po jego wyjściu rozglądam się dookoła.
W moim przedziale jest sześć kuszetek. Jedna nad moją głową, dwie naprzeciwko i dwie z boku. Na niższej kuszetce naprzeciwko siedzi czteroosobowa rodzina: ojciec, matka i dwoje dzieci - chłopiec w mniej więcej moim wieku i dziewczyna, trochę starsza. Ojciec - Hindus Marwari, biznesmen w średnim wieku - jest ubrany w markową czarną kamizelkę i czarną czapkę. Ma krzaczaste brwi, cienki wąsik i surową minę. Jego żona jest w podobnym wieku i wygląda równie posępnie. Ma na sobie zielone sari i żółtą bluzkę i mierzy mnie podejrzliwym spojrzeniem. Wysoki i patykowaty chłopak wygląda sympatycznie, ale moją uwagę jak magnes przyciąga siedząca przy oknie dziewczyna. Szczupła i o jasnej skórze, jest ubrana w niebieskie salwar kameez i chunni przykrywające piersi. Jej wyraziste oczy są podkreślone kredką. Ma nieskazitelnie gładką cerę i śliczne usta. Dawno nie widziałem tak pięknej dziewczyny. Jej uroda każe mi spojrzeć drugi raz. I trzeci. Wydaje mi się, że zupełnie się zatracę w tych czarujących oczach. Moje rozmyślania o siedzącej naprzeciwko piękności przerywa głośny płacz dziecka. To kilkumiesięczny chłopczyk, którego trzyma na kolanach matka zajmująca kuszetkę z boku - młoda, ponura kobieta ubrana w wymięte czerwone sari. Chyba podróżuje sama. Próbuje uspokoić dziecko gumowym smoczkiem, ale chłopczyk ciągle kwili. Wreszcie kobieta podciąga bluzkę i zaczyna go karmić. Dziecko z zadowoleniem ssie pierś, a matka kołysze je do snu. Ze swojego miejsca dostrzegam kawałek jej bujnej, brązowej piersi i czuję, jak wysycha mi w ustach. Nagle zauważam, że biznesmen patrzy prosto na mnie, i szybko przenoszę wzrok na okno.
Do przedziału wchodzi sprzedawca herbaty. Tylko ja ją zamawiam. Sprzedawca podaje mi gliniane naczynie z letnią herbatą, w której da się wyczuć smak błota. Potem zjawia się gazeciarz. Biznesmen kupuje „Times of India”. Jego syn wybiera komiks „Archie”. Ja za swoje szybko topniejące drobne kupuję ostatni numer „Starbursta”.
Wreszcie pociąg wydaje gwizd i rusza, spóźniony o półtorej godziny. Zerkam na zegarek, chociaż wyraźnie widzę, że cyfrowy zegar na peronie pokazuje osiemnastą trzydzieści. Potrząsam ręką i wyginam przegub w nadziei, że wszyscy, zwłaszcza dziewczyna, zobaczą, że mam nowiutkie elektroniczne casio wyprodukowane w Japonii, które pokazuje dzień tygodnia i datę i kosztowało mnie całe dwieście rupii w Palika Bazaar.
Ojciec pogrąża się w lekturze gazety, chłopak czyta komiks. Matka zabiera się do szykowania kolacji. Druga z matek jadących w przedziale zasnęła z dzieckiem nadal przyssanym do swej piersi. Udaję, że czytam pismo filmowe. Otwieram rozkładówkę z fotografią najnowszej seksbomby Poonam Singh ubranej tylko w bikini, ale nie interesują mnie jej najmocniejsze atuty. Ciągle rzucam ukradkowe spojrzenia na dziewczynę, która w zamyśleniu patrzy przez okno na miejskie krajobrazy. Ani razu nie spogląda w moją stronę.
O ósmej do przedziału wchodzi konduktor w czarnej kamizelce i prosi wszystkich pasażerów o bilety. Zamaszyście podaję mu swój, ale nawet nie patrzy na bilet, tylko dziurkuje i oddaje. Gdy wychodzi, matka otwiera prostokątne kartonowe pudełka z jedzeniem. Z mnóstwem jedzenia. Widzę wyschnięte placki puri, żółte ziemniaki, czerwone pikle i deser. Przedział wypełniają smakowite aromaty gulab jamun i burfi domowej roboty. Też robię się głodny, ale jeszcze nie przyszedł bufetowy, żeby zebrać zamówienia na kolację. Może powinienem kupić coś wcześniej na stacji.
Rodzina Marwari je z apetytem. Ojciec pochłania puri jedno po drugim. Matka pałaszuje złoto - żółte ziemniaki, zagryzając każdy kęs soczystą marynowaną papryczką. Syn sięga od razu po miękkie gulab jamun i wylizuje nawet słodki syrop. Tylko dziewczyna od niechcenia skubie jedzenie. O dziwo, chłopak częstuje mnie puri, ale uprzejmie odmawiam. Słyszałem wiele historii o przebranych za pasażerów złodziejach, którzy częstują innych podróżnych jedzeniem przyprawionym środkami usypiającymi, a potem kradną im pieniądze. Nie ma powodu przypuszczać, by chłopcy czytający komiks „Archie” nie mogli być złodziejami. Chociaż gdyby to dziewczyna poczęstowała mnie jedzeniem, być może - nie, na pewno - chętnie bym je przyjął.
Po kolacji chłopiec i dziewczyna rozkładają grę planszową „Monopol”. Ojciec i matka siedzą obok siebie i rozmawiają. O ostatnich odcinkach seriali telewizyjnych, o kupnie jakichś nieruchomości i wakacjach w Goa.
Delikatnie klepię się po brzuchu, gdzie za paskiem majtek tkwi pięćdziesiąt tysięcy rupii w szeleszczących banknotach, i czuję, jak moc pieniędzy przenika prosto do mojego brzucha, do jelit, wątroby, płuc, serca i mózgu. Dręczący mnie głód w cudowny sposób znika.
Patrząc na siedzącą przede mną typową rodzinę z klasy średniej, nie czuję się już jak intruz. Nie podglądam już ich egzotycznego świata z zewnątrz, ale dostałem się do środka, mogę ich traktować jak równych sobie i rozmawiać z nimi w ich języku. Teraz tak jak oni mogę oglądać seriale telewizyjne o klasie średniej, grać na nintendo, a w weekendy chodzić do Kids Mart.
Podróże koleją otwierają nowe perspektywy. Oznaczają zmianę. Kiedy człowiek dojeżdża do swojej stacji, nie jest już tą samą osobą, która wsiadała do pociągu. W podróży można poznać nowych przyjaciół albo spotkać dawnych wrogów; można dostać biegunki od jedzenia nieświeżych samos albo cholery od picia skażonej wody. A nawet - nie bójmy się tego powiedzieć - znaleźć miłość. Siedząc na kuszetce numer trzy w wagonie S7 w pociągu numer 2926A z pięćdziesięcioma tysiącami rupii schowanymi w majtkach, z radosnym drżeniem serca zaczynam się delektować wyobrażeniem, że być może - być może - zaraz zakocham się w pięknej podróżnej ubranej w niebieskie salwar katneez. A mówiąc o miłości, nie mam na myśli nieodwzajemnionego i beznadziejnego uczucia do gwiazdy filmowej czy innej znanej osobistości. Mówię o miłości prawdziwej, rzeczywistej i osiągalnej. Miłości, która nie kończy się płaczem w poduszkę, ale może zaowocować małżeństwem. I dziećmi. I rodzinnymi wakacjami w Goa.
Miałem tylko pięćdziesiąt tysięcy, ale każda rupia była ekranem, na którym wyświetlały się w technikolorze moje marzenia, a gdy w myślach oglądałem ten cudowny film, zdawało mi się, jakbym miał pięćdziesiąt milionów. Wstrzymywałem oddech, pragnąc, żeby ta chwila trwała jak najdłużej, bo sen na jawie zawsze jest bardziej ulotny od zwykłego snu.
Po jakimś czasie rodzeństwo nudzi się grą. Chłopiec siada obok mnie. Zaczynamy rozmawiać. Dowiaduję się, że ma na imię Akshay, a jego siostra Meenakshi. Mieszkają w Delhi i jadą do Mumbaju na ślub wuja. Akshay opowiada z przejęciem o swojej konsoli Playstation 2 i grach komputerowych. Pyta mnie o MTV i surfowanie po Internecie, wspominając o stronach porno. Mówię mu, że znam angielski, czytam „Australian Geographic”, gram w scrabble i mam siedem dziewczyn, w tym trzy cudzoziemki. Dodaję, że mam Playstation 3 i komputer Pentium 5 i dzień, i noc buszuję po Internecie. Mówię, że jadę do Mumbaju spotkać się ze swoim najlepszym przyjacielem Salimem i ze stacji Bandra wezmę taksówkę do Ghatkopar.
Powinienem był wiedzieć, że łatwiej oszukać sześćdziesięciolatka niż szesnastolatka. Akshay natychmiast poznaje się na moim kłamstwie.
- Aha! Nie masz pojęcia o komputerach. Playstation 3 jeszcze nie ma. Łgarz z ciebie - szydzi.
Nie potrafię się powstrzymać.
- Wydaje ci się, że kłamię, tak? No to posłuchaj, panie Akshay. W kieszeni mam pięćdziesiąt tysięcy rupii. Widziałeś kiedyś tyle pieniędzy?
Akshay nie wierzy. Żąda, żebym pokazał mu pieniądze, i pokusa, żeby zrobić na nim wrażenie, jest zbyt silna. Odwracam się, wsuwam rękę do spodni i wyciągam szarą kopertę, nieco wilgotną i zalatującą moczem. Ukradkiem wysuwam z niej plik szeleszczących banknotów tysiącrupiowych i triumfalnie macham mu nimi przed nosem. Potem szybko chowam pieniądze i ukrywam kopertę tam, gdzie była wcześniej.
Powinna pani zobaczyć oczy Akshaya. Dosłownie wyszły z orbit. To było zwycięstwo, którego smak będę pamiętał po wieczne czasy. Po raz pierwszy w życiu miałem namacalny dowód na potwierdzenie swoich słów, coś więcej niż marzenie. I po raz pierwszy w życiu ujrzałem w czyichś oczach zupełnie nowy wyraz. Szacunku. To była dla mnie niezwykle cenna lekcja. Dowiedziałem się, że marzenia mają władzę tylko nad twoim własnym umysłem. Ale pieniądze dają ci władzę nad umysłami innych. I znów pięćdziesiąt tysięcy ukryte w majtkach wydawało się urosnąć do pięćdziesięciu milionów.
Jest już po dziesiątej i wszyscy szykują się do snu. Matka Akshaya wyciąga z zielonej torby podróżnej pościel dla całej rodziny i przygotowuje posłania. Młoda matka z dzieckiem śpi na bocznej kuszetce, nie zawracając sobie głowy poduszkami ani prześcieradłami. Ja nie mam pościeli i nie jestem senny, siedzę więc przy oknie, czując chłodny dotyk wiatru na twarzy i przyglądając się ciemności, przez którą mknie pociąg. Niższą kuszetkę naprzeciw mnie zajmuje matka Akshaya, górną Meenakshi. Ojciec wspina się na miejsce nad moją głową, a Akshay kładzie się na górnej kuszetce z boku, nad matką z dzieckiem.
Ojciec usypia od razu - słyszę jego chrapanie. Matka odwraca się na bok i przykrywa prześcieradłem. Wyciągam szyję, żeby zobaczyć Meenakshi, ale udaje mi się dostrzec tylko jej prawą rękę ze złotą bransoletą na przegubie. Nagle dziewczyna siada i pochyla się w moją stronę, żeby rzucić buty na podłogę. Chunni zsuwa się odrobinę i przez wycięcie w niebieskim kameez wyraźnie widzę zarys jej piersi. Czuję mimowolny dreszcz rozkoszy przebiegający mi po plecach. Meenakshi chyba zauważa mój wzrok, bo szybko poprawia chunni i posyła mi pełne dezaprobaty spojrzenie.
Po chwili też zasypiam. Śnię o kupowaniu miliona różnych rzeczy, między innymi czerwonego ferrari i pięknej panny młodej w niebieskim salwar kameez. Wszystko za pięćdziesiąt tysięcy rupii.
Budzi mnie szturchnięcie w brzuch. Otwieram oczy i widzę śniadego mężczyznę z gęstym czarnym wąsem, który dźga mnie grubym drewnianym kijem. Nie niepokoi mnie jednak kij, ale rewolwer w jego prawej ręce, który nie jest wycelowany w nikogo konkretnego.
- To napad - oświadcza spokojnie takim tonem, jak gdyby mówił: „Dzisiaj jest środa”. Jest młody, ma na sobie białą koszulę i czarne spodnie, nosi długie włosy. Wygląda jak uliczny amant albo student. Ale w końcu dakoitów widziałem tylko w kinie. Może wyglądają jak studenci.
- Niech wszyscy zejdą z kuszetek, powoli - mówi. - Jeżeli nikt nie będzie próbował strugać bohatera, nikomu nic się nie stanie. Nie próbujcie uciekać, bo drugich drzwi pilnuje mój wspólnik. Jak będziecie współpracować, za dziesięć minut będzie po wszystkim.
Mężczyzna w podobny sposób budzi Akshaya, Meenakshi i ich ojca, którym też każe zejść z kuszetek. Są zamroczeni i zdezorientowani. Kiedy ktoś cię budzi w środku nocy, mózg potrzebuje trochę czasu, żeby zareagować.
Wszyscy siedzimy na dolnych kuszetkach. Akshay i jego ojciec obok mnie, a naprzeciwko nas Meenakshi, jej matka i kobieta z dzieckiem. Dziecko znów robi się marudne i zaczyna płakać. Matka próbuje je uspokoić, ale chłopczyk płacze jeszcze głośniej.
- Daj mu mleka - mówi do niej szorstko dakoita. Zdenerwowana młoda matka podciąga bluzkę i zamiast jednej odsłania obie piersi. Dakoita szczerzy zęby w uśmiechu i udaje, że chce ją złapać za biust. Kobieta krzyczy i pospiesznie zakrywa piersi. Dakoita wybucha śmiechem. Tym razem się nie podniecam. Załadowana broń wycelowana w głowę robi większe wrażenie niż odsłonięte piersi.
Skupiwszy na sobie uwagę wszystkich pasażerów, dakoita przystępuje do rzeczy. Lewą ręką unosi brązowy worek z juty, wciąż trzymając w prawej rewolwer.
- Dobra, teraz oddawać wszystkie kosztowności. Wkładajcie do worka. Mężczyźni oddają portfele, zegarki i wszystkie pieniądze, jakie mają w kieszeni. Kobiety - torebki, bransoletki i złote łańcuszki. Jeżeli ktoś nie wykona rozkazu, natychmiast go zastrzelę.
Słysząc to, matka Meenakshi i młoda kobieta jednocześnie zaczynają wrzeszczeć. Słyszymy krzyki dobiegające z drugiego końca przedziału. Widocznie wspólnik dakoity wydaje podobne rozkazy pasażerom po tamtej stronie.
Dakoita podchodzi z workiem do wszystkich po kolei. Zaczyna od matki z dzieckiem. Przerażona kobieta szybko otwiera brązową torebkę, wyjmuje z niej smoczek i butelkę z mlekiem, a potem wrzuca torebkę do worka. Dziecko, któremu na moment przerwano jedzenie, znów zaczyna kwilić. Meenakshi wygląda na oszołomioną. Zdejmuje złotą bransoletę, ale kiedy chce ją oddać, dakoita rzuca worek i łapie ją za przegub.
- Jesteś o wiele piękniejsza od tej bransolety, skarbie - mówi. Meenakshi rozpaczliwie usiłuje się wyswobodzić z jego żelaznego uścisku. Dakoita puszcza i próbuje ją chwycić za kameez. Łapie za kołnierz, a podczas szamotaniny rozdziera bluzkę prawie na pól, odsłaniając stanik Meenakshi. Wszyscy przyglądamy się ze zgrozą. Ojciec dziewczyny nie może tego dłużej znieść.
- Łajdaku! - woła i próbuje uderzyć dakoitę, ale złodziej ma refleks jak pantera. Błyskawicznie puszcza Meenakshi i atakuje jej ojca kolbą rewolweru. Na czole biznesmena pojawia się głęboka rana, z której zaczyna się sączyć krew. Matka Meenakshi znów zaczyna krzyczeć.
- Zamknij się - warczy - albo was wszystkich pozabijam.
Te słowa nas otrzeźwiają i zalega absolutna cisza. W gardle zaczyna mnie ściskać strach, moje dłonie robią się zimne. Słucham ciężkich oddechów swoich współpasażerów. Meenakshi cicho szlocha. Jej matka wrzuca do worka swoje bransolety i torebkę, ojciec drżącymi rękami wkłada zegarek i portfel. Akshay pyta, czy ma też oddać komiks, co rozwściecza dakoitę.
- Co ty sobie myślisz, że to zabawa? - syczy bandyta i bije chłopaka w twarz. Akshay krzyczy z bólu i łapie się za policzek. Z jakiegoś powodu ta wymiana zdań wydaje mi się dość zabawna, jak komediowy przerywnik w horrorze. Dakoita gromi mnie wzrokiem.
- Czego się szczerzysz? I co masz? - fuka na mnie. Wyciągam z kieszeni resztę banknotów i drobnych i wrzucam do worka, zostawiając sobie tylko swoją szczęśliwą monetę jednorupiową. Zaczynam odpinać zegarek, ale dakoita patrzy na niego i mówi:
- To podróbka. Zegarka nie chcę.
Wygląda na zadowolonego z łupu, jaki zgarnął w naszym przedziale, i zbiera się do wyjścia, gdy nagle Akshay woła:
- Chwileczkę, czegoś pan zapomniał.
Wydaje mi się, jakbym oglądał tę scenę w zwolnionym tempie. Dakoita obraca się na pięcie. Akshay pokazuje na mnie palcem, mówiąc:
- Ten chłopak ma pięćdziesiąt tysięcy rupii!
Mówi cicho, ale ja mam wrażenie, jakby słyszał go cały pociąg. Dakoita spogląda groźnie na Akshaya.
- To ma być następny żart?
- Nnie - duka Akshay. - Przysięgam. Dakoita zagląda pod moją kuszetkę.
- Gdzie, w tej brązowej walizce?
- Nie, schował paczkę w majtkach - odpowiada ze złośliwym uśmieszkiem Akshay.
- Ach, tak.
Cały dygoczę - nie wiem, czy ze strachu, czy ze złości. Dakoita podchodzi do mnie.
- Dasz mi grzecznie pieniądze czy mam cię rozebrać przy wszystkich? - pyta.
- Nie! To moje pieniądze! - krzyczę, instynktownie zasłaniając krocze jak piłkarz ustawiający się w murze przed rzutem wolnym. - Zarobiłem je. Nie oddam. Nawet nie wiem, jak się nazywasz.
Dakoita wybucha chrapliwym śmiechem.
- Nie wiesz, co robią dakoici? Zabieramy pieniądze ludziom, którzy nie wiedzą, jak się nazywamy. No już, oddajesz paczkę czy mam ci ściągnąć spodnie i sam wziąć? - Wymachuje mi rewolwerem przed nosem.
Poddaję się jak pokonany wojownik, ustępując przed argumentem broni. Wolno wsuwam palce za pasek i wyciągam szarą kopertę, lepką od potu i zalatującą wonią upokorzenia. Dakoita wyrywa mi ją z dłoni i otwiera. Widząc nowiutkie banknoty, gwiżdże.
- Skąd do cholery wytrzasnąłeś tyle forsy? - pyta. - Pewnie komuś ukradłeś. Zresztą co mnie to obchodzi. - Wrzuca kopertę do jutowego worka. - Nie ruszać się, dopóki nie odwiedzę reszty ludzi w wagonie.
W niemym osłupieniu przyglądam się, jak bandyta odbiera mi pięćdziesiąt milionów marzeń i wkłada do brązowego worka, między bransolety i portfele klasy średniej.
Dakoita przeszedł do następnego przedziału, ale nikt z nas nie ma odwagi pociągnąć za hamulec bezpieczeństwa. Siedzimy przykuci do miejsc jak żałobnicy na pogrzebie. Złodziej wraca po dziesięciu minutach, niosąc zawiązany worek na plecach, a w ręku wciąż trzymając rewolwer.
- W porządku - mówi, unosząc worek, żeby nam pokazać, że jest pełny i ciężki. Patrzy na mnie i uśmiecha się szeroko jak łobuz, który wyrwał koledze zabawkę. Potem spogląda na Meenakshi. Dziewczyna zasłoniła się chunni, ale przez przezroczystą tkaninę widać jej biały stanik. Bandyta oblizuje usta.
Wspólnik dakoity woła:
- Gotowe, a u ciebie?
- Też - odpowiada dakoita. Nagle pociąg zaczyna zwalniać.
- Szybko! - Drugi bandyta wyskakuje z pociągu.
- Zaraz idę. Bierz worek. - Nasz dakoita ciska przez drzwi worek - i moje pięćdziesiąt milionów marzeń. Już szykuje się do skoku, lecz w ostatniej chwili zmienia zamiar. Wraca do naszego przedziału. - Daj całusa na pożegnanie - mówi do Meenakshi, wymachując bronią. Dziewczyna jest przerażona. Kuli się na kuszetce.
- Nie chcesz mnie pocałować? Dobra, w takim razie ściągaj chunni. Pokaż piersi. - Chwyta rewolwer oburącz, dodając groźnie: - Ostrzegam ostatni raz. Pokaż, bo rozwalę ci głowę. - Ojciec Meenakshi zamyka oczy. Jej matka mdleje.
Meenakshi z płaczem zaczyna rozchylać chunni. Pod spodem ma tylko skrawek białej tkaniny. Dwa paski i dwie miseczki.
Ale ja już tego nie widzę. Widzę wysoką kobietę z długimi włosami. Wyje wiatr, rozwiewając jej kruczoczarne włosy, które zasłaniają rysy jej twarzy. Kobieta ma na sobie białe sari, którego cienki materiał łopocze jak latawiec. Trzyma na rękach dziecko. Zbliża się do niej mężczyzna z długimi włosami i gęstym wąsem, ubrany w czarne spodnie i białą koszulę. Celuje do niej z rewolweru i uśmiecha się szeroko. „Rozchyl sari” - warczy. Kobieta wybucha płaczem. Niebo rozcina błyskawica. Wiruje kurz. Szeleszczą liście. Nagle dziecko skacze z ramion matki wprost na mężczyznę, wczepiając się w jego twarz. Mężczyzna wydaje przeraźliwy wrzask i odciąga dziecko, ale chłopczyk znów go atakuje. Mężczyzna i dziecko lądują na ziemi, a w tle słychać łkanie kobiety w sari. Mężczyzna kieruje lufę w stronę twarzy dziecka, lecz chłopczyk jest dziś obdarzony nadludzką siłą. Odpycha lufę paluszkami w przeciwnym kierunku. Znów zaczynają się mocować, tocząc się po ziemi tam i z powrotem. Wałczą na śmierć i życie. Czasem wydaje się, że mężczyzna jest górą, po chwili przewagę zyskuje chłopczyk. Wreszcie mężczyźnie udaje się wyswobodzić rękę, w której trzyma broń. Jego palce zaciskają się na spuście. Lufa celuje prosto w pierś dziecka. Mężczyzna już ma pociągnąć za spust, jednak w ostatniej chwili chłopczykowi udaje się odwrócić rewolwer w kierunku piersi przeciwnika. Rozlega się ogłuszający huk i mężczyzna leci w tył, jak gdyby trafiony potężnym ciosem. Na jego koszuli pojawia się szkarłatna plama.
- O mój Boże! - słyszę głos Akshaya jak z głębi jaskini. Dakoita leży na podłodze tuż obok drzwi, a ja trzymam w dłoni rewolwer, z którego ulatuje cienka smużka dymu. Pociąg zaczyna nabierać szybkości.
Wciąż nie bardzo rozumiem, co się stało. Kiedy ktoś cię budzi w środku snu, mózg potrzebuje trochę czasu, żeby zareagować. Ale jeżeli trzymasz w dłoni dymiącą broń, a u twoich stóp leży martwy człowiek, niewiele jest do wyjaśniania. Koszula dakoity jest przesiąknięta krwią, której plama cały czas się powiększa i ciemnieje. Wygląda to zupełnie inaczej niż w filmach, gdzie kula robi niedużą czerwoną kropkę, która pozostaje kropką aż do chwili, gdy ciało zabiera ambulans. Nie. Z początku nawet nie widać krwi. Potem zaczyna się bardzo powoli sączyć. Maleńka plamka nie większa od pinezki zmienia się w plamę wielkości monety, potem rośnie do rozmiarów spodka, potem dużego talerza i cały czas się powiększa i wreszcie leje się strumieniem. Zaczyna mi brakować oddechu i zaraz cały wagon utopi się w czerwonej powodzi. Ojciec Akshaya chwyta mnie za ramiona i mocno potrząsa.
- Ocknij się, słyszysz? - krzyczy i czerwień natychmiast znika.
Siedzę na kuszetce otoczony tłumem ludzi. Prawie wszyscy pasażerowie wagonu zbiegli się, żeby zobaczyć, co się stało. Mężczyźni, kobiety i dzieci wyciągają szyje, żeby mieć lepszy widok. Widzą martwego bezimiennego dakoitę leżącego na podłodze z ciemno - czerwoną plamą na koszuli, ojca z raną na czole, przerażoną młodą matkę, której wygłodniałe dziecko wyssało mleko z piersi do ostatniej kropli, brata, który nigdy już nie będzie czytał w pociągu komiksu „Archie”, i siostrę, którą przez resztę życia będą dręczyć koszmary. I chłopaka z ulicy, który przez chwilę miał trochę pieniędzy, a teraz już nigdy nie będzie miał marzeń klasy średniej.
Żółte światło w przedziale wydaje mi się niezwykle ostre. Mrugam oczami, trzymając rewolwer w bezwładnej dłoni. Jest mały i poręczny, ma korpus ze srebrnego metalu i czarną rękojeść. Widzę napis „Colt” z wygrawerowanymi po obu stronach rysunkami skaczącego konia. Odwracam broń. Po drugiej stronie lufy jest napis „Lekki”, ale rewolwer wydaje się niedorzecznie ciężki. Są jeszcze inne litery i cyfry, trochę już zatarte. Udaje mi się odczytać: „Conn USA” i „DR 24691”.
Meenakshi posyła mi ukradkowe spojrzenie. Patrzy na mnie tak samo, jak Salim patrzy na gwiazdy filmowe. Wiem, że w tej chwili Meenakshi mnie kocha. Gdybym się jej oświadczył, bez namysłu by się zgodziła. I z radością urodziła mi dzieci. Nawet bez pięćdziesięciu tysięcy. Ale nie odwzajemniam spojrzenia, bo wszystko się zmieniło. Patrzę tylko na rewolwer i twarz martwego dakoity, którego imienia i nazwiska nie znam.
Mógł umrzeć na tyle różnych sposobów. Mógł zostać zastrzelony pośrodku zatłoczonego bazaru podczas starcia z policją. Mógł go zamordować konkurencyjny gang, gdy spokojnie popijał herbatę przy ulicznym straganie. Mógł umrzeć w szpitalu na cholerę, raka albo AIDS. Ale nie - jego śmierć wyglądała inaczej. Zginął od kuli wystrzelonej przeze mnie. A ja nawet nie wiedziałem, jak się nazywał.
Podróże koleją otwierają nowe perspektywy. Ale dziura w sercu oznacza definitywny koniec. Martwe ciało już nie podróżuje. Może tylko na stos kremacyjny, ale na pewno nie spotka już żadnych handlarzy ani konduktorów. Ja jednak spotkam zapewne nie tylko handlarzy i konduktorów, ale także policję. Jak mnie potraktują? Jak bohatera, który ochronił cześć dziewczyny i usunął ze świata znanego dakoitę, czy jak mordercę, który z zimną krwią zastrzelił człowieka, którego imienia i nazwiska nawet nie znał? Wiem jedno: nie mogę ryzykować tego spotkania. I nagle w głowie rozbłyskują mi słowa pułkownika Taylora. „ZTZO. Zmylić trop, zgubić ogon”. Już wiem, co mam robić.
Kiedy pociąg zwalnia przed następną stacją, na której z pewnością będzie na mnie czekać policyjna obława, wyskakuję z wagonu, wciąż trzymając w ręku rewolwer. Biegnę przez tory i wskakuję do innego pociągu, który za chwilę ruszy z peronu. Nie siadam w żadnym przedziale; stoję przy drzwiach. W chwili gdy pociąg wjeżdża na most wspornikowy, ciskam broń do ciemnej rzeki. Potem, kiedy pociąg staje na kolejnej stacji, wybiegam na peron i znajduję pociąg jadący w inną stronę. Powtarzam to przez całą noc, zmieniając stacje i pociągi.
Miasta mijają, zlewając się w jedną niewyraźną plamę. Nie wiem, czy jadę na północ, południe, wschód czy zachód. Nie znam nawet nazw pociągów. Po prostu je zmieniam. Wiem tylko, że nie mogę jechać do Mumbaju. Akshay mógł powiedzieć policji o Salimie i mogą mnie aresztować w Ghatkopar. Nie chcę też wysiadać na jakiejś obskurnej, pustej stacji, żeby bez potrzeby nie zwracać niczyjej uwagi. Czekam na duży dworzec pełen światła, hałasu i ludzi.
O dziewiątej rano pociąg, którym jadę, zatrzymuje się przy zatłoczonym i gwarnym peronie. Wysiadam w podartej koszuli safari ze stuprocentowej bawełny, w której brakuje trzech guzików, dżinsach Levi oblepionych sadzą i brudem i z zegarkiem podróbką na ręku. Miasto wydaje się dobrym miejscem na tymczasową kryjówkę. Na skraju peronu widzę dużą żółtą tablicę z jego nazwą. Duży czarny napis głosi: „AGRA. 169 m nad poziomem morza”.
Smita zasłania dłonią usta.
- O mój Boże - szepcze. - A więc przez tyle lat żyłeś z poczuciem winy za śmierć człowieka?
- Dwóch ludzi. Proszę nie zapominać, że zepchnąłem ze schodów Shantarama - poprawiam ją.
- Ależ w pociągu to był wypadek. Mógłbyś się nawet powołać na obronę konieczną. W każdym razie przede wszystkim dowiem się, czy ta sprawa została w ogóle zgłoszona. Nie sądzę, żeby inni pasażerowie chcieli cię w to mieszać. W końcu wszystkich uratowałeś. A co się stało z Meenakshi? Spotkałeś ją jeszcze później?
- Nie. Nigdy. Wracajmy do programu.
Światła w studiu znów przygasają. Prem Kumar zwraca się do mnie.
- Przechodzimy do pytania numer siedem za dwieście tysięcy rupii. Jest pan gotowy?
- Tak - odpowiadam.
- Świetnie. Oto pytanie numer siedem. Kto był wynalazcą rewolweru? Czy był to a) Samuel Colt, b) Bruce Browning, c) Dan Wesson czy d) James Revolver?
Rozlega się muzyka. Zamyślam się głęboko.
- Słyszał pan któreś z tych nazwisk? - pyta Prem.
- Jedno brzmi znajomo.
- Chce się pan wycofać czy ma pan ochotę zaryzykować?
- Chyba zaryzykuję.
- Proszę się zastanowić. Może pan stracić sto tysięcy, które dotychczas pan wygrał.
- Nie mam nic do stracenia. Chcę grać dalej.
- Dobrze. Jak zatem brzmi ostateczna odpowiedź?
- A. Colt.
- Jest pan absolutnie, w stu procentach pewien? - Tak.
Słychać crescendo bębnów. Rozbłyskuje właściwa odpowiedź.
- Absolutnie, w stu procentach poprawnie! Rzeczywiście, rewolwer wynalazł Samuel Colt w roku 1835. Podwoił pan swoją wygraną do dwustu tysięcy rupii!
Nie mogę w to uwierzyć. Odzyskałem swoje pięćdziesiąt tysięcy z trzykrotnym zyskiem. Dzięki śniademu dakoicie, którego imienia i nazwiska nie znałem.
Publiczność wydaje okrzyki zdumienia. Ponownie rozbrzmiewa sygnał programu, lecz w moich uszach dudni tylko nieustanny stukot tłoków pociągu jadącego z Delhi do Mumbaju przez Agrę.
Nieoczekiwanie Prem Kumar zeskakuje z fotela i chwyta moją dłoń, która pozostaje bezwładna i nie odwzajemnia uścisku. Kiedy ktoś zaskakuje cię w środku teleturnieju, mózg potrzebuje trochę czasu, żeby zareagować.
Jak w zegarku, punktualnie o wpół do dziesiątej wieczorem wyją syreny alarmu przeciwlotniczego, wywołując szalone poruszenie w chawl. Mieszkańcy postępują według instrukcji, które przez cały zeszły tydzień podawano przez megafony na wypadek wybuchu działań wojennych. Gaszą światła, wyłączają wszystkie urządzenia, zakręcają gaz, zamykają drzwi mieszkań, ustawiają się w rzędzie i ruszają do bunkra.
Bunkier znajduje się pod budynkiem szkolnym. To duże, prostokątne pomieszczenie z przyćmionym światłem. Na podłodze leży spłowiały i zakurzony czerwony dywan, a umeblowanie składa się z kilku rozchwianych krzeseł i starego metalowego stołu, na którym stoi czternastocalowy telewizor. W bunkrze jest gorąco, duszno i klaustrofobicznie, ale to nasz schron, więc nie możemy narzekać. Chociaż krążą plotki, że w bunkrze w Pali Hill mają dwudziestodwucalowy telewizor, poduszki Dunlopillo i klimatyzację.
Mieszkańcy skupiają się przed telewizorem ustawionym na kanał informacyjny. Rozglądam się po pomieszczeniu. Jest tu prawie cały chawl. Rodziny Gokhale’ów, Nene’ów, Bapatów, pan Wagle, pan Kulkami, pani Damle, pan Shirke, pani Barwe... Brakuje tylko administratora, pana Ramakrishny. Pewnie jest zajęty liczeniem kwitów za czynsz, wymianą przepalonych żarówek, naprawą cieknących kranów i złamanych poręczy.
Najpierw nadają reklamy. Wojnę sponsorują pasta do zębów „Mother of India” i herbata Jolly. Później słuchamy przemówienia premiera, który solennie nas zapewnia, że siły indyjskie mają przewagę i kapitulacja wroga jest kwestią kilku dni. Będziemy walczyć do końca, mówi wysokim głosem. Nadchodzi kres terroryzmu. I głodu. I biedy. Zachęca widzów, żeby dokonywali wpłat na Fundusz Pomocy Żołnierzom.
Po premierze na ekranie telewizora ukazuje się młoda aktorka i powtarza to samo, ale w filmowym stylu. Ależ młodo wygląda, mówią wszyscy, i jak pięknie. Czy jej sari jest z jedwabiu, czy szyfonu, pytają się nawzajem. Co ona robi, żeby mieć tak delikatną skórę? Jakiego mydła używa? Ma taką jasną cerę. Na pewno nie potrzebuje kremu „Fair and Lovely”.
Mężczyźni wpadają w złość. Dość już mieliśmy kłopotów przez tych drani, mówią. Co za dużo, to niezdrowo. Tym razem powinniśmy zniszczyć Pakistan raz na zawsze.
Największym znawcą wojny wśród sąsiadów jest pan Wagle. Jest wykładowcą na uniwersytecie i najbardziej wykształconą osobą w naszym chawl. Mówi nam, że Pakistan ma rakiety i bomby atomowe. Dlatego właśnie siedzimy w bunkrze - żeby nas osłonił przed promieniowaniem. Ale przed bombą atomową nie ma prawdziwej ochrony. Kiedy bomba wybuchnie, mówi, woda zmieni się w powietrze. Powietrze zmieni się w ogień. Zniknie słońce. Na niebie wyrośnie ogromny grzyb. I wszyscy umrzemy, kończy z poważną miną.
Ale trudno sobie wyobrazić śmierć, gdy ma się dwanaście lat jak ja i Putul albo dziesięć jak Salim i Dhyanesh, i przeżywa się pierwszą w życiu wojnę. Roznosi nas entuzjazm i ciekawość. Zasiadamy przed telewizorem, wpatrując się jak urzeczeni w zdjęcia z bitwy.
Nic nie wiemy o promieniowaniu i w ogóle się nim nie przejmujemy. Interesują nas znacznie ważniejsze rzeczy, na przykład:
Jaki hałas robi bomba atomowa?
Czy można zobaczyć odrzutowce latające nad naszymi domami?
Czy to będzie wyglądało jak święto Diwali?
Czy nie byłoby fajnie, gdyby obok naszego chawl spadła rakieta?
Jest trzeci wieczór wojny. Życie w bunkrze toczy się już według przewidywalnych schematów. Kobiety zaczęły znosić do schronu warzywa i robótki ręczne. Siedzą razem, krojąc pomidory i ziemniaki, robią na drutach swetry, łuskają soczewicę, zrywają zdrowe liście ze szpinaku i gałązek kolendry i wymieniają się najnowszymi plotkami. Wiecie, że pani Goswani kupiła sobie nowy dwudziestopięciocalowy telewizor? Bóg jeden wie, skąd jej mąż bierze tyle pieniędzy! Pan Bapat chyba się wczoraj poważnie pokłócił z żoną. Cała dzielnica ich słyszała! Widziałyście ostatni numer „Starbursta”? Piszą, że Armaan Ali chyba jest gejem!
Mężczyźni w skupieniu słuchają wiadomości i dyskutują o najnowszych wieściach. Rzeczywiście mają wprowadzić stan wyjątkowy? Podobno Pathankot został zupełnie zniszczony w bombardowaniach. Zginęło wielu cywilów. Mehta ma pewne informacje prosto z ministerstwa, że zaczną racjonować benzynę. Z rynku prawie zniknęły cebule i pomidory. Lepiej zrobić zapasy mleka.
My młodsi mamy własną bandę. Biegamy po dużym pomieszczeniu schronu, wrzeszcząc i wpadając na siebie nawzajem, ku konsternacji kobiet. Gramy w „Szukam”, ale w końcu nudzi się nam ta zabawa. Putul wymyśla nową. Zabawa nazywa się, stosownie do sytuacji, „Wojna i pokój”. Zasady są dość proste. Dzielimy się na dwie drużyny. Jedną dowodzi generał indyjski, drugą generał pakistański. Drużyny gonią się nawzajem. Kto pierwszy zostanie złapany, zostaje jeńcem i może odzyskać wolność w wyniku wymiany na jeńca przeciwnej armii. Dotknięcie generała liczy się za dwóch jeńców. Wygrywa drużyna, której uda się wziąć więcej jeńców. Mamy tylko jeden problem - nikt nie chce zostać generałem pakistańskim. W końcu łapią Salima.
- Jesteś muzułmaninem - mówią - więc będziesz Pakistańczykiem.
Salim z początku się nie zgadza, ale przekupują go obietnicą dwóch paczek gumy balonowej. Dołączam do drużyny Salima i dajemy łupnia Hindusom.
Po zabawie zbieramy się w kącie i odpoczywając po wysiłku fizycznym, dyskutujemy o wojnie.
- Strasznie mi się podoba ta wojna - mówię. - Jest bardzo fajna. A Neelima Kumari, u której pracuję, dała mi tydzień wolnego, bo jest godzina policyjna.
- Tak - potwierdza Putul. - Moją szkołę też zamknęli na tydzień.
- Chciałbym, żeby co miesiąc była wojna - dodaje Dhyanesh.
- Przestańcie opowiadać te brednie, słyszycie - grzmi za naszymi plecami męski głos.
Odwracamy się zaskoczeni i widzimy wspartego na kulach starego sikha. Jest wysoki i szczupły, a jego ogorzałą twarz zdobi mały wąsik. Na głowie nosi oliwkowozielony turban w takim samym kolorze jak jego wojskowy mundur z mnóstwem kieszeni i szerokim pasem. Patrzy na nas surowo, Oskarżycielskim gestem unosząc palec.
- Jak śmiecie tak trywializować wojnę? Wojna to bardzo poważna sprawa. Giną w niej ludzie.
Dopiero wtedy zauważamy, że sikh nie ma jednej nogi.
Dowiadujemy się, że to starszy szeregowy (w stanie spoczynku) Balwant Singh. Że niedawno wprowadził się do naszego chawl, mieszka sam i stracił nogę w bitwie.
Zbesztawszy nas, Balwant Singh kuśtyka o kulach do krzesła i siada przed telewizorem.
Telewizja nadaje relację na żywo z wojny. Ekran zasnuwa mgliste zielone światło. Widzimy wyrzutnię rakiet załadowaną rakietą. Żołnierz naciska guzik i rakieta strzela z oślepiającym płomieniem. Po pół minucie widać w oddali zielono - żółty błysk i słychać wybuch.
- Precyzyjnie trafiliśmy w cel - oznajmia stojący obok wyrzutni oficer. Uśmiecha się szeroko. Jego zęby wydają się nienaturalnie zielone. Po dziesięciu minutach odpalają drugą rakietę. Reporter odwraca się i mówi prosto do kamery:
- Była to nasza specjalna relacja z działań wojennych w sektorze Radżastanu. Mówił Sunil Vyas towarzyszący Piątej Dywizji. Oddaję głos do studia.
Nie mówi, co było celem ataku, czy cel został trafiony, ilu ludzi zginęło i ilu przeżyło. Na ekranie pojawia się znany piosenkarz i z zapałem zaczyna śpiewać stare pieśni patriotyczne.
Starszy szeregowy (w stanie spoczynku) Balwant Singh wstaje z krzesła.
- To nie jest prawdziwa wojna - mówi z niesmakiem. - To jakieś żarty. Pokazują wam głupi serial.
Pan Wagle nie wygląda na rozbawionego.
- Jak w takim razie wygląda prawdziwa wojna? - pyta. Balwant patrzy na Wagle’a z pogardą, jaką żołnierz może żywić do cywila.
- Prawdziwa wojna wygląda zupełnie inaczej niż film dla dzieci. Prawdziwa wojna to krew i wnętrzności. Prawdziwa wojna to ciała zabitych, ręce odrąbane bagnetami i nogi urwane przez szrapnele.
- Na której wojnie pan walczył? - pyta pan Wagle.
- Walczyłem na ostatniej prawdziwej wojnie w roku 1971 - oświadcza z dumą Balwant Singh.
- Może więc opowie nam pan, jak jest na prawdziwej wojnie - proponuje pani Damle.
- Tak, opowiedz nam, wujku - domagamy się głośno. Balwant Singh siada z powrotem.
- Naprawdę chcecie wiedzieć, jak jest na prawdziwej wojnie? Zgoda, opowiem wam swoją historię. Opowiem o czternastu chwalebnych dniach, które przyniosły nam najsławniejsze zwycięstwo nad Pakistanem.
Z błyszczącymi oczyma zbijamy się w gromadkę wokół starego żołnierza jak wokół własnego dziadka.
Balwant Singh zaczyna opowiadać. Spogląda przed siebie rozmarzonym i nieobecnym wzrokiem jak ludzie, którzy wracają wspomnieniem do bardzo dawnych czasów.
- Zabiorę was w przeszłość do 1971 roku, najbardziej doniosłego okresu w historii narodu indyjskiego.
W całym bunkrze zapada cisza. Pan Wagle ścisza telewizor. Nikt nie protestuje. Telewizyjne relacje z drugiej ręki nie mogą się równać z opowieścią z pierwszej ręki, którą snuje prawdziwy żołnierz.
- Ostatnia prawdziwa wojna rozpoczęła się trzeciego grudnia 1971 roku. Dobrze pamiętam tę datę, ponieważ tego samego dnia dostałem list z Pathankot od mojej ukochanej żony z wiadomością, że urodziła syna, nasze pierwsze dziecko. W liście żona napisała: „Nie ma cię przy mnie, ale wiem, że walczysz za ojczyznę, dlatego moje serce przepełnia radość i duma. Będę się modlić o twoje bezpieczeństwo i będę czekać na twój szczęśliwy powrót z naszym synem”.
Czytając ten list, płakałem, ale to były łzy szczęścia. Nie płakałem z tęsknoty za rodziną. Byłem szczęśliwy, że idę walczyć z błogosławieństwem żony i pokrzepiony narodzinami syna.
- Jak żona dała dziecku na imię? - pyta pani Damle.
- Już na długo przed jego narodzeniem postanowiliśmy, że dziewczynce damy na imię Durga, a jeśli urodzi się chłopiec, będzie się nazywał Sher Singh. Tak więc dostał na imię Sher.
- Jak zaczęła się wojna? - pyta pan Shirke.
- W nocy trzeciego grudnia był nów. Pod osłoną ciemności tchórzliwy wróg przypuścił parę pierwszych ataków z powietrza na kilka naszych lotnisk wzdłuż zachodniego sektora - Srinagar, Avantipur, Pathankot, Uttarlai, Dżodhpur, Ambala, Agra - wszystkie zostały ostrzelane. Po nalotach nastąpił zmasowany atak na strategiczny sektor Czhamb na północy.
- A gdzie pan stacjonował, kiedy wybuchła wojna? - pyta pan Wagle.
- Właśnie tam, w Czhamb, z Trzynastą Dywizją Piechoty. Służyłem w Pułku Sikhijskim, a mój batalion - 35. Sikhijski - rozmieszczono w środku zgrupowania brygady. Musicie wiedzieć, dlaczego Pakistan zaatakował nas w Czhamb. Czhamb to nie tylko wioska na zachodnim brzegu rzeki Munawar Tawi. To także arteria życiowa okręgów Akhnoor i Dżaurian. Gdyby wróg ją zdobył, zagrożony byłby cały stan.
Tak więc Pakistan zaatakował nas z trzech stron. Zaczęli ogniem zaporowym artylerii. Strzelały karabiny i moździerze. Ogień był tak silny, że po zaledwie kilku godzinach prawie wszystkie nasze bunkry zostały poważnie uszkodzone i zginęły trzy nasze patrole graniczne.
Kiedy zaczął się atak, dowodziłem trzema ludźmi na wysuniętym stanowisku. Wróg zaatakował nas ze znacznie większą siłą. Musicie pamiętać, że po drugiej stronie Munawar Tawi mieliśmy tylko trzy bataliony, które stały naprzeciw pakistańskiej dywizji piechoty, Dwudziestej Trzeciej Dywizji Piechoty, z brygadą pancerną złożoną z około stu pięćdziesięciu czołgów i z chyba dziesięcioma pułkami artylerii. Pakistan miał w Czhamb więcej artylerii niż na całym froncie wschodnim.
Jak mówiłem, dowodziłem wówczas trzema ludźmi. Byli to Sukhvinder Singh z Patiali, Rajeshwar z Hoshiarpuru i Karnail Singh z Ludhiany. Karnail był z nich najlepszy: wysoki, muskularny, miał tubalny głos i zaraźliwy uśmiech. Nie bał się wojny. Nie bał się śmierci. Ale co dzień dręczył go inny lęk.
- Jaki? - pyta pan Kulkarni.
- Lęk przed tym, że go pogrzebią. Słyszeliśmy, że gdy Pakistańczycy znajdują ciała indyjskich żołnierzy, nigdy ich nam nie zwracają. Podobno celowo grzebią je w ziemi zgodnie z tradycją muzułmańską, nawet jeżeli żołnierze byli hindusami. Karnail był bogobojnym i pobożnym człowiekiem i przerażała go myśl, że gdyby poległ w walce, jego ciało zamiast spalone na stosie, zostałoby zagrzebane sześć stóp pod ziemią. „Proszę mi obiecać” - powiedział do mnie tydzień przed początkiem wojny - „że jeśli zginę, dopilnuje pan, żeby mnie poddano należytej kremacji. Inaczej moja dusza nigdy nie zazna spokoju i przez następnych trzydzieści sześć tysięcy lat będzie się musiała błąkać po krainie umarłych”. Próbowałem mu dodawać otuchy, zapewniając go, że nie umrze, ale był nieugięty. Tak więc, żeby przestał mnie już męczyć, powiedziałem: „Zgoda, Karnail, jeżeli zginiesz, obiecuję, że twoje ciało zostanie spalone zgodnie z hinduskim rytuałem”.
- I tak w nocy trzeciego grudnia siedzieliśmy w wysuniętym bunkrze - Karnail, Sukhvinder, Rajeshwar i ja - kiedy wróg otworzył ogień...
Przerywa mu Putul.
- Wujku, mieliście w bunkrze telewizor taki jak nasz? Żołnierz wybucha śmiechem.
- Nie, synu. Nasz bunkier nie był taki luksusowy. Nie mieliśmy ani dywanu, ani telewizora. Był mały i ciasny. Mogło się do niego wczołgać najwyżej czterech ludzi. Roiło się w nim od moskitów, a czasem odwiedzały nas nawet węże.
Balwant przybiera poważny ton.
- Nie wiem, czy ktoś z was zna topografię Czhamb. To płaski teren, ale jest znany z szarych kamieni i sarkandy - słoniowej trawy - tak gęstej i wysokiej, że może się w niej ukryć czołg. Wróg zakradł się właśnie przez tę gęstą trawę, pod osłoną ciemności. Zanim się zorientowaliśmy, z lewej i prawej zagrzmiały moździerze. Było zupełnie ciemno i nic nie widziałem. Na nasz bunkier poleciał granat, ale zanim wybuchł, zdążyliśmy uciec. Kiedy odważyliśmy się wyjść z bunkra, każdemu naszemu krokowi towarzyszył grad kul z lekkiego karabinu maszynowego. Cicho ruszyliśmy pieszo jeden za drugim, starając się ustalić źródło ognia. Wysunęliśmy się daleko naprzód i doszliśmy prawie do samego pakistańskiego bunkra, z którego kierowano ogień, gdy tuż za moimi plecami eksplodował pocisk moździerzowy. Sukhvinder i Rajeshwar zginęli na miejscu, a Karnail dostał szrapnelem w brzuch i mocno krwawił. Tylko ja odniosłem powierzchowne rany. Szybko poinformowałem dowódcę kompanii o ofiarach. Powiedziałem mu też, że w nieprzyjacielskim bunkrze jest gniazdo lekkiego karabinu maszynowego i jeżeli nie zostanie zlikwidowane, może wyrządzić poważne straty w kompanii. Dowódca powiedział, że nie może poświęcić jeszcze jednego pododdziału, i kazał mi w jakiś sposób zneutralizować gniazdo karabinu maszynowego. „Idę na bunkier wroga” - powiedziałem do Karnaila. - „Osłaniaj mnie ogniem”. Ale Karnail zastąpił mi drogę. „To samobójcza misja”. „Wiem, Karnail” - odpowiedziałem. - „Ale ktoś to musi zrobić”. „Wobec tego proszę pozwolić mnie” - rzekł Karnail. - „Zgłaszam się na ochotnika do zadania neutralizacji nieprzyjacielskiego karabinu maszynowego”. Potem dodał: „Saab, ma pan żonę, która właśnie obdarzyła pana synem. Ja nie mam rodziny. Nikogo nie zostawię. Być może umrę od tej rany. Proszę mi pozwolić pójść i zrobić coś w służbie ojczyzny. Tylko proszę nie zapomnieć o swojej obietnicy”. I zanim zdążyłem powiedzieć choć słowo, wyrwał mi karabin z ręki i biegiem ruszył naprzód. Z okrzykiem „Bharat Mata ki Jai! - niech żyje matka India!” zaatakował bunkier, zabijając bagnetem trzech żołnierzy i uciszając karabin maszynowy. Ale gdy stał z bronią w ręku, dostał śmierteiną serię w pierś i na moich oczach padł na ziemię, cały czas trzymając karabin.
Wszyscy w schronie usiłują sobie wyobrazić okropną bitewną scenę. Odgłos strzałów i huku moździerzy zdaje się odbijać echem w pomieszczeniu. Balwant ciągnie opowieść.
- Tkwiłem w tym samym miejscu przez prawie dwie godziny. Dostałem rozkaz powrotu do kompanii, ale wciąż miałem w uszach obietnicę złożoną Karnailowi. Jego ciało leżało na terytorium wroga, a ja nie miałem pojęcia, ilu pakistańskich żołnierzy może tam jeszcze być. Z całej drużyny zostałem tylko ja.
- O trzeciej nad ranem ostrzał się skończył i zapadła śmiertelna cisza. Podmuch wiatru zakołysał drzewami. Bardzo powoli zacząłem się posuwać w stronę pakistańskiego bunkra, od którego dzieliło mnie najwyżej sześćdziesiąt jeden metrów. Nagle tuż przed sobą usłyszałem stłumiony odgłos kroków. Unosząc broń, wytężyłem słuch, bo serce głośno mi waliło. Odbezpieczyłem karabin i byłem gotowy do strzału, choć miałem nadzieję, że nie będę musiał użyć broni. Gdy strzela się w ciemności, widać błysk u wylotu lufy, który może zdradzić wrogowi pozycję. Starałem się uciszyć nawet własny oddech. Poczułem, jak na plecy wpełza mi coś cienkiego i śliskiego. Jakby wąż. Rozpaczliwie chciałem go z siebie strząsnąć, ale strach przed zdradzeniem wrogowi swojej obecności kazał mi tylko zamknąć oczy i mieć nadzieję, że wąż mnie nie ukąsi. Po chwili, która trwała całą wieczność, wąż ześliznął się po mojej nodze i z ulgą odetchnąłem. Plecy miałem zlane potem, bolały mnie ramiona. Miałem wrażenie, jakby mój karabin był z ołowiu. Znów usłyszałem kroki, coraz bliższe. Wpatrywałem się w mrok, usiłując dojrzeć sylwetkę wroga, ale nic nie widziałem. Wiedziałem, że w ciemności czai się śmierć. Albo zabiję, albo sam zginę. Trzasnęła gałązka i usłyszałem nawet oddech. Oczekiwanie było prawdziwą męczarnią. Zastanawiałem się, czy strzelić, czy czekać, aż wróg zrobi pierwszy ruch. Nagle zobaczyłem błysk zapałki i z mroku jak bezcielesny duch wyłonił się zarys głowy, nie dalej niż dziesięć stóp ode mnie. Natychmiast wyskoczyłem z trawy i zaatakowałem z obnażonym bagnetem. To był pakistański żołnierz, który oddalił się za potrzebą. Kiedy o mało go nie przewróciłem, odwrócił się, rzucił karabin i złożył ręce, prosząc mnie: „Nie zabijaj mnie. Błagam, nie zabijaj”. „Ilu was jest w tym rejonie?” - spytałem. „Nie wiem. Odłączyłem się od oddziału. Właśnie chciałem wracać. Błagam, nie zabijaj mnie!” - krzyczał. „Dlaczego miałbym cię oszczędzić?” - zapytałem. - „Przecież jesteś moim wrogiem”. „Ale jestem też człowiekiem, tak jak ty. Moja krew ma taki sam kolor jak twoja. Mam żonę, która czeka na mnie w Mirpur. I córeczkę, która urodziła się dwa dni temu. Nie chcę umierać, zanim jej nie zobaczę”. Słysząc jego słowa, łagodnieję. „Ja też mam żonę i synka, którego jeszcze nie widziałem” - powiedziałem do wrogiego żołnierza, a potem spytałem go: „Co byś zrobił na moim miejscu?”. Zamilkł na chwilę, a potem urywanym głosem odpowiedział: „Zabiłbym cię”. „Sam widzisz” - odrzekłem. - „Jesteśmy żołnierzami. Musimy być wierni swojej profesji. Ale mogę ci przyrzec jedno. Dopilnuję, żebyś został należycie pochowany”. A potem, nie mrugnąwszy okiem, wbiłem mu bagnet w serce.
- Och... - Pani Damle z odrazą zamyka oczy. Pan Shirke też wygląda na zdenerwowanego.
- Naprawdę może nam pan oszczędzić tak drastycznych szczegółów - mówi do Balwanta, nadaremnie próbując zasłonić uszy Putula. - Przez tę krew i mord mój syn może mieć koszmary.
Balwant prycha pogardliwie.
- Ha! Wojna nie jest dla wrażliwców. Lepiej nawet, żeby malcy zrozumieli, jak naprawdę wygląda. Powinni wiedzieć, że wojna to poważna sprawa. Giną w niej ludzie.
- Co się potem stało? - pyta pan Wagle.
- Niewiele. Poszedłem do nieprzyjacielskiego bunkra, gdzie obok ciała Karnaila leżało trzech zabitych Pakistańczyków. Dźwignąłem go i na plecach zaniosłem do swojej kompanii. Następnego dnia poddaliśmy go kremacji. - W oczach Balwanta lśnią łzy. - Powiedziałem dowódcy o bohaterskim czynie Karnaila i z jego rekomendacji Karnail Singh został pośmiertnie odznaczony orderem MVC.
- Co to jest MVC? - pyta Dhyanesh, - Maha Vir Chakra. Jedno z najwyższych odznaczeń wojskowych w naszym kraju - wyjaśnia Balwant.
- A jakie jest najwyższe?
- PVC - Param Vir Chakra. Prawie zawsze nadawane jest pośmiertnie.
- A pan jaki dostał order? - pyta Dhyanesh. Balwant robi zbolałą minę.
- Za tę akcję nie dostałem żadnego. Ale to nie koniec mojej historii. Muszę wam jeszcze opowiedzieć o słynnej bitwie o most Mandiala.
Pan Wagle patrzy na zegarek.
- Och, mój Boże, już po północy. Chalo, chalo, chyba wystarczy na dziś wrażeń. Minęła godzina policyjna. Powinniśmy wracać.
Niechętnie rozchodzimy się do mieszkań.
Następnego dnia znów siedzimy w bunkrze. Dziś jest z nami syn pana Bapata, Ajay. Wrócił od babci. Strasznie lubi się popisywać, ciągle się przechwala swoimi zabawkami, komputerem, rolkami i licznymi dziewczynami. Wszyscy go nie cierpimy, ale nikt nie mówi tego głośno. Lepiej się nie kłócić z piętnastolatkiem, który wygląda na siedemnaście lat. Dzisiaj przyniósł mały notatnik. Mówi, że to jego album z autografami. Pokazuje dzieciom jakieś gryzmoły.
- To autograf Amitabha Bachchana, ten Armaana Alego, ten Raveeny, a to podpis słynnego krykiecisty Sachina Malvankara.
- A ten czyj? - pyta Dhyanesh, pokazując czarny, zupełnie nieczytelny zawijas. Ajay myśli przez chwilę, a potem mówi zmieszany:
- Mojej mamy. Sprawdzała nowy długopis.
Putul też coś przyniósł, ale to nie jest książka z autografami. To zeszyt. Tato mu powiedział, że nawet jak nie ma szkoły, to nie znaczy, że nie będzie nauki. Teraz codziennie będzie musiał siedzieć w bunkrze i pisać wypracowania. Dzisiejszy temat brzmi „Moja krowa”, mimo że Putul wcale nie ma krowy.
W telewizji jest sprawozdanie oficera prasowego.
- Pakistańskie naloty na lotniska wojsk indyjskich w Ambali, Gorakhpur i Gwalior zostały pomyślnie zneutralizowane. Siły indyjskie zajęły Baghlę i Rahimyar Khan. Bazy pakistańskie w Bhawalpur, Sukkur i Nawabshah zostały zupełnie zniszczone, a Shakargarh pozostaje pod naszą kontrolą. W sektorze Czhamb nasi żołnierze odparli zmasowany atak pakistański na most Mandiala.
Wznosimy radosne okrzyki. Słychać oklaski, ludzie ściskają sobie ręce.
Balwant Singh tak jak poprzedniego dnia siedzi przed telewizorem.
- A więc znowu zaatakowali Mandialę - mówi, kręcąc głową. - Ci Pakistańczycy nie potrafią się uczyć na własnych błędach.
Wydaje mi się, że Balwant czeka, żeby ktoś go zapytał o most Mandiala, lecz nikt nie daje się sprowokować.
Telewizja nadaje teraz dyskusję w studiu. O wojnie rozmawiają eksperci. Brodaty mężczyzna w okularach mówi:
- Wszyscy wiemy, że Pakistan dysponuje prawie czterdziestoma głowicami nuklearnymi. Wybuch tylko jednej piętnastokilotonowej bomby jądrowej na obszarze miejskim o gęstości zaludnienia rzędu dwudziestu pięciu tysięcy osób na kilometr kwadratowy może spowodować śmierć około ćwierć miliona ludzi. Jeśli teraz, przyjmując te dane, ekstrapolujemy podobne zdarzenie w Mumbaju, gdzie...
- Woda zmieni się w powietrze - mówi pan Wagle. - Powietrze zmieni się w ogień. Na niebie wyrośnie wielki grzyb. I wszyscy zginiemy.
Pan Kulkami wyłącza telewizor.
- To zbyt przygnębiające - mówi. - Może lepiej posłuchajmy bardziej budującej historii naszego bohatera wojennego. Balwantji, wczoraj wspominał pan o bitwie o most Mandiala. Proszę nam o niej opowiedzieć.
Balwant ożywia się, przeciąga i podwija rękawy. Drapie się w kikut nogi, odwraca w stronę zebranych w schronie osób i zaczyna.
- Po drugiej stronie Munawar Tawi jest wysoka skarpa nazywana Mandialą Północ. Właśnie tam wróg zaatakował w nocy trzeciego i czwartego grudnia, a ponieważ nie mieliśmy tam prawie żadnych oddziałów, wszystkie nasze stanowiska zostały zmiażdżone. Potem Pakistańczycy czołgami i piechotą ruszyli naprzód w kierunku przeprawy Mandiala, gdzie zajmowałem stanowisko w 35. Batalionie Sikhijskim obok 19. Batalionu Desantowego.
Wówczas już zrozumieliśmy, że głównym celem 23. Dywizji Pakistańskiej jest opanowanie mostu Mandiala. Gdyby im się udało, zostalibyśmy zmuszeni do wycofania się z sektora Czhamb i całego rejonu na zachód od Tawi. Tak więc przed południem czwartego grudnia zaczęliśmy umacniać swoje pozycje. 31. Zmechanizowany został wzmocniony przez kompanię z 27. Pułku Pancernego, a z Akhnoor wysłano 37. Batalion Kumaon, który w kontrataku miał odbić Mandialę Północ. Ale wydarzyła się tragedia - zginął dowódca 37. Kumaon trafiony pociskiem artylerii pakistańskiej. Tak więc batalion został bez dowódcy i dotarł na miejsce dopiero o zmierzchu. Dlatego skierowano go na wschodni brzeg nad przeprawą Mandiala. Kiedy zapadła noc, przeprawę Mandiala osłaniał tylko 35. Batalion Sikhijski i kompania 19. Batalionu Desantowego, a Mandialę Południe zajmowały czołgi 31. Zmechanizowanego.
- Piątego grudnia o trzeciej dwa pakistańskie bataliony - 6. i 13. z okupowanego Kaszmiru - przypuściły zajadły atak przez Tawi. Ruszyły na nas amerykańskie czołgi Patton i chińskie T59, waląc z dział. Nad naszymi głowami śmigały odrzutowce Pakistańskich Sił Powietrznych, ostrzeliwując cały teren i zrzucając na nasze pozycje tysiącfuntowe bomby. Wszędzie płonęły pojazdy, rozrywały się pociski, a czołgi nacierały na nas jak gigantyczne stalowe owady pełznące przez słoniową trawę. Ostrzał artyleryjski był tak silny, że w ciągu pięćdziesięciu minut sięgnął ostatnich linii naszych pozycji. 13. Batalion Pakistański uderzył na nasz 29. Oddział Dżatów i rozbił go. Posuwając się naprzód, wróg zajął Punkt 303, zabijając dowódcę. Obronę tego miejsca także powierzono 35. Sikhijskiemu, ale niestety część moich towarzyszy nie zdołała udźwignąć ciężaru swoich obowiązków. W obliczu nieprzerwanego ognia artyleryjskiego po prostu uciekli. Po zdobyciu Punktu 303 Pakistańczycy wydali rezerwom rozkaz, aby wzmocniły przyczółek. O brzasku opanowali cały most Mandiala. Wydawało się, że może nas uratować tylko cud. Czy ktoś mógłby mi podać szklankę wody?
Balwant Singh opowiada znakomicie. Akcentuje właściwe słowa, w odpowiednich miejscach robi pauzy, a gdy napięcie sięga szczytu, prosi o szklankę wody.
Ktoś pospiesznie przynosi mu styropianowy kubek z wodą. Wyciągamy szyje. Balwant pociąga łyk z kubka i podejmuje opowieść.
- W takiej właśnie sytuacji przyjechał do nas osobiście z Akhnoor dowódca 368. Brygady. Jego oczom ukazał się obraz zupełnej zagłady i chaosu. Żołnierze zmykali z pola bitwy co sił w nogach. Ziemia zmieniła się w zrytą kraterami pustynię, usłaną ciałami poległych, zasypaną gruzem i pełną płonących wraków naszych czołgów. Wszędzie sypał się grad kul. Woda w Tawi zrobiła się szkarłatna od krwi żołnierzy. To było prawdziwe pandemonium. Wyglądało zupełnie inaczej, niż pokazują w telewizji, gdzie naciskasz guzik, odpalasz rakietę, a potem popijasz herbatkę.
Dowódca, który mnie znał, zapytał: „Balwancie Singh, co się tu dzieje?”. A ja z ciężkim sercem odpowiedziałem: „Z przykrością melduję, że wielu żołnierzy zdezerterowało z pola bitwy i uciekło w bezpieczne rejony. Nie wytrzymali naporu przytłaczających sił wroga”. Straciliśmy trzy czołgi i wielu ludzi.
Dowódca powiedział: „Jeżeli wszyscy zaczniemy tak myśleć, jak mamy wygrać tę wojnę?”. Potem westchnął. „Sytuacja jest beznadziejna. Chyba powinniśmy się wycofać”.
Natychmiast zaprotestowałem. „Motto naszego pułku brzmi: Nischey Kar Apni Jeet Karon - «Walczę, aby zwyciężyć». Nigdy nie poddam się bez walki”.
„Oto bojowy duch, Balwant”. Dowódca poklepał mnie po plecach i rozkazał mi zebrać pozostałych ludzi. Dowódca mojego plutonu także zdezerterował, więc ja zostałem mianowany dowódcą. Nasz batalion dostał zadanie natychmiastowego natarcia i odbicia mostu. Do ataku była także gotowa kompania Delta piechoty Gurkhów i ocalałe czołgi 31. Zmechanizowanego.
Rano gruchnął ogień dział i karabinów maszynowych. Przeprawa Mandiala zmieniła się w piekło, w kocioł ognia, chaosu i wybuchów. Wokół nas świstały kule wystrzeliwane przez snajperów, karabiny maszynowe pluły ciągłym, śmiercionośnym ogniem, w górze krążył nieprzyjacielski samolot, zrzucając bomby, a my z osadzonymi na lufach bagnetami ruszyliśmy do ataku z bitewnym okrzykiem sikhów - Bole So Nihal, Sat Sri Akal. Dopadliśmy wroga i w krwawej walce wręcz zadźgaliśmy bagnetami wielu pakistańskich żołnierzy. Nasza śmiała akcja zupełnie zdemoralizowała nieprzyjaciela. Szala zwycięstwa powoli chyliła się na naszą stronę. Zaczęliśmy spychać wroga w tył.
W tym momencie nieprzyjaciel postanowił przerzucić przez Tawi czołgi, które dotąd pozostawały na drugim brzegu. Gdyby pokonały most i znalazły się po naszej stronie, zostalibyśmy zupełnie odsłonięci. Dlatego za nic nie można było pozwolić, aby czołgi przeprawiły się przez rzekę. Do akcji wkroczyły nasze czołgi T55 z 31. Zmechanizowanego i 27. Pułku Pancernego. Z początku dobrze odpierały szturm nieprzyjaciela, ale gdy pakistańskie pattony wjechały na most, dwóch naszych ludzi porzuciło czołgi i uciekło.
Nie wiem, co mnie opętało. Podbiegłem do jednego z porzuconych czołgów, otworzyłem właz i wśliznąłem się do środka. Znałem się trochę na czołgach, ale nigdy żadnego nie prowadziłem. Mimo to w ciągu paru minut zorientowałem się co i jak i po chwili uruchomiłem T55. Kiedy mój czołg ruszył, ściągnął na siebie gęsty ogień nieprzyjaciela ukrytego w bunkrach. Skierowałem więc maszynę w stronę okopu. Pakistańczycy sądzili, że wobec ciągłego ognia dam za wygraną, ale nieustępliwie posuwałem się w kierunku bunkra, aż wyskoczyli z niego żołnierze i uciekli. Jeden z nich usiłował wspiąć się na mój czołg. Natychmiast obróciłem wieżyczkę ze stumilimetrową armatą i strąciłem go jak muchę. Tymczasem nasze pozostałe czołgi zaczęły brać na cel wroga i po dwudziestu minutach został tylko jeden nieprzyjacielski patton. Próbował się wycofać, ale rzuciłem się za nim w pościg. Mój czołg został przez niego trafiony i zaczął się palić. Ale armata wciąż działała. Kontynuowałem pościg i strzeliłem do pattona z odległości niecałych czterdziestu pięciu metrów. Nieprzyjacielski czołg zatrzymał się nagle i odrobinę cofnął. Wieżyczka obracała się jak pijana Wreszcie znieruchomiała i patton buchnął płomieniami. Połączyłem się przez radio z dowódcą i zameldowałem: „Osiem nieprzyjacielskich czołgów zniszczonych. Sytuacja opanowana”.
Most Mandiala był już w zasięgu ręki. Nieprzyjacielskie wojska poszły w rozsypkę. Czołgi zostały zniszczone, ale wciąż istniało kilka ognisk oporu. Nieprzyjaciel rozmieścił wokół mostu karabiny maszynowe i wyrzutnie rakiet, które nadal prowadziły ogień. I co najważniejsze, nad mostem wciąż łopotała pakistańska flaga. Musiałem ją zerwać. Byłem zamroczony, śmigające w powietrzu odłamki metalu raniły mnie do krwi, mimo to zacząłem się wolno posuwać w stronę bunkra Pakistańczyków. Wokół siebie widziałem zwłoki leżące na rozjeżdżonej i błotnistej ziemi. Szedłem naprzód, aż znalazłem się w odległości około dziewięciu metrów od nieprzyjacielskiego bunkra otoczonego drutem kolczastym. Wrzuciłem do bunkra granat dymny i po chwili z wnętrza wypadło trzech krwawiących Pakistańczyków, dwóch natychmiast padło trupem. Przy życiu pozostał jeden żołnierz. Kiedy uniosłem karabin, żeby go zastrzelić, zorientowałem się, że zaciął się zamek. Nieprzyjacielski żołnierz też to zauważył. Uśmiechnął się, uniósł broń i nacisnął spust. Grad kul trafił mnie w lewą nogę i upadłem na ziemię. Żołnierz wycelował w moje serce i znów nacisnął spust. Zmówiłem modlitwę i przygotowałem się na śmierć. Ale zamiast ogłuszającego huku usłyszałem suchy trzask. Magazynek był pusty. Narai Takbir - Allah O Akbar! - krzyknął Pakistańczyk i ruszył na mnie z obnażonym bagnetem. Wołając Jai Hind!, stawiłem mu czoło i uskoczyłem przed atakiem. Potem zatłukłem go na śmierć kolbą karabinu. Wreszcie przypadłem do flagi, zdarłem ją i zawiesiłem na maszcie nasz trójkolorowy sztandar. Gdy zobaczyłem, jak łopocze nad mostem Mandiala, była to najpiękniejsza chwila w moim życiu, choć wiedziałem, że straciłem nogę.
Balwant Singh milknie i wszyscy zauważamy, że ma oczy pełne łez.
Przez prawie minutę nikt się nie porusza. Potem do Balwanta Singha podchodzi Putul i podaje mu swój zeszyt. Żołnierz ociera oczy.
- Arrey, o co chodzi? Nie pomogę ci w zadaniu z matematyki.
- Nie chcę, żeby pomagał mi pan odrabiać zadanie - mówi Putul.
- To po co dajesz mi zeszyt?
- Chciałem pana prosić o autograf. Jest pan naszym bohaterem. Wszyscy biją brawo.
Dhyanesh drugi raz zadaje to samo pytanie. - Jakie odznaczenie dostał pan za tę bitwę? Balwant cichnie, jak gdybyśmy dotknęli bolesnego miejsca. Potem mówi z goryczą:
- Żadnego. 35. Batalionowi Sikhijskiemu przyznano dwa MVC i dwa PVC. Trzech moich towarzyszy dostało medale Sena, a w Dżaurianie wzniesiono pomnik. Ale mnie nie dano nic, nie wymieniono nawet mojego nazwiska w rozkazie dziennym. Nikt nie wyraził mi uznania za męstwo. Wzdycha.
- Ale wcale się tym nie przejmuję. Mam satysfakcję, gdy widzę znicz płonący na Amar Jyoti, Grobie Nieznanego Żołnierza. Wydaje mi się, że płonie dla takich jak ja. - Filozoficznie recytuje wiersz w urdu: - „Przychodzimy na ten świat niezapowiedziani. Odejdziemy bez zapowiedzi. Lecz na tym świecie dokonujemy czynów, których nasze pokolenie nie zapamięta, a następne nie zapomni”.
Wszyscy znów milkną. Nagle pani Damle zaczyna śpiewać:
- Sara jahan se achcha Hindustan hamara... - Wkrótce wszyscy podejmują patriotyczną pieśń. Nie wiem, co się z nami dzieje, ale wszystkie dzieci organizują spontaniczną defiladę. Tworzymy szereg i maszerujemy przed Balwantem Singhiem, salutując naszemu dzielnemu żołnierzowi uniesionymi dłońmi zaciśniętymi w pięści.
To była nasza wojna. Balwant był naszym bohaterem.
Balwant Singh jest tak wzruszony, że zaczyna płakać.
- Jai Hind! - woła i kuśtykając, opuszcza schron, zostawiając nam szelest słoniowej trawy, huk wybuchających bomb, ostrą woń kordytu i fetor śmierci.
Pan Wagle wchodzi na podwyższenie i oświadcza:
- Drodzy przyjaciele, mam zaszczyt poinformować, że jutro odwiedzi nas delegacja z Funduszu Pomocy Żołnierzom, w skrócie FPŻ. Nasz ukochany premier zaapelował do wszystkich Hindusów o hojne datki na rzecz naszych żołnierzy, którzy oddają życie, żebyśmy mogli cieszyć się wolnością i żyć godnie. Mam nadzieję, że wszyscy sięgniecie głęboko do swoich kieszeni i wspomożecie FPŻ.
- Przecież mamy żołnierza wśród nas! Czy nie powinniśmy mu też jakoś pomóc? - woła pan Shirke. Słychać okrzyki:
- Słusznie! Dobrze mówi!
- Tak, tak, ma pan absolutną rację. Ale wyświadczymy panu Balwantowi największą przysługę, jeśli się postaramy, aby uznano jego zasługi w wojnie 1971 roku. Wręczymy pismo ludziom z FPŻ, którzy jutro do nas przyjdą.
Wszyscy są przejęci. Zdaje się, że wreszcie wnosimy swój wkład do wysiłku wojennego.
Przychodzi ich trzech. Wysoki, niski i gruby. Wszyscy są byłymi oficerami; wysoki służył w marynarce, niski w armii lądowej, a gruby w lotnictwie. Niski mężczyzna wygłasza długą mowę. Mówi nam, że nasi żołnierze radzą sobie wspaniale. Nasz kraj jest wielki. Nasz premier jest wielki. My też jesteśmy wielcy. Dlatego nasze datki też powinny być wielkie. Podają nam koszyk. Ludzie wkładają do niego pieniądze. Niektórzy wrzucają pięć rupii, inni dziesięć, inni sto. Jedna z kobiet wkłada do koszyka złote bransolety. Salim nie ma ani grosza. Wkłada dwie paczki gumy balonowej. Balwanta Singha nie ma dziś z nami. Zawiadomił nas, że dopadła go grypa.
Potem zaczyna się przepytywanie.
- Brał pan udział w jakiejś wojnie? - pyta Kulkarni oficera z wojsk lądowych, emerytowanego pułkownika.
- Oczywiście. Na własne oczy widziałem operacje dwóch wielkich wojen, w 1965 i 1971 roku.
- A gdzie pan służył podczas wojny 1971 roku?
- W Czhamb, gdzie rozegrała się chyba największa bitwa.
- W którym był pan pułku?
- W piechocie. We wspaniałym Pułku Sikhijskim.
- Dostał pan jakiś order?
- Owszem, zostałem odznaczony medalem Vir Chakra. To był wielki zaszczyt.
- Za co pana odznaczono?
- Za udział w wielkiej bitwie o przeprawę Mandiala. 35. Batalion Sikhijski dokonał tam wielkich rzeczy.
- Jak pan może odbierać medale i odmawiać zaszczytów innym, bez których pomocy nigdy nie odbilibyście mostu?
- Przykro mi, ale nie rozumiem. O kim panowie mówicie?
- O naszym żołnierzu, który był bohaterem wojny 1971 roku i w Czhamb stracił nogę. Który powinien dostać Param Vir Chakra, ale spotkały go tylko przykrości. Proszę posłuchać, panie pułkowniku, jesteśmy cywilami. Nie znamy się na przepisach i kodeksach wojskowych, ale wyrządzono mu poważną niesprawiedliwość. Mógłby pan się dowiedzieć, czy nie można jej jakoś naprawić? Nigdy nie jest za późno na uhonorowanie dzielnych żołnierzy.
- Gdzie jest ten wielki bohater?
- Mieszka tu, w naszym chawl.
- Naprawdę? To wspaniale. Z radością złożę mu wyrazy uszanowania.
Prowadzimy go do pokoju Balwanta Singha. Wskazujemy drzwi i przyglądamy się, jak pułkownik wchodzi do środka. Kręcimy się na korytarzu, nie mogąc się powstrzymać od podsłuchiwania.
Słychać podniesione głosy, jak gdyby się kłócili. Potem jakiś huk. Po mniej więcej dziesięciu minutach wybiega pułkownik, kipiąc ze złości.
- Ten człowiek waszym zdaniem miał sobie zasłużyć na PVC? To najgorszy łajdak, jakiego w życiu spotkałem. Mam ochotę skręcić temu łotrowi kark.
- Jak pan śmie mówić w ten sposób o naszym bohaterze wojennym? - karci go pani Damle.
- Bohaterze wojennym? To największy żart, jaki słyszałem. Ten człowiek jest przeklętym dezerterem. Uciekł, gdy tylko w sektorze Czhamb zaczęły się kłopoty. To plama na honorze Pułku Sikhijskiego. Powinien zostać skazany na czternaście lat ciężkiego więzienia. Niestety, sprawy dezercji ulegają przedawnieniu po pięciu latach. W przeciwnym razie natychmiast złożyłbym na niego meldunek.
Słuchamy go osłupiali.
- Co pan mówi, pułkowniku? Przecież opowiadał nam ze szczegółami o swoich czynach w Czhamb. Stracił nawet nogę w walce.
- To wierutne kłamstwo. Powiem państwu prawdę, która jest dość żałosna. - Pułkownik poprawia pas. - W chwili wybuchu wojny Balwant Singh nie był w najlepszym nastroju, bo jego żona w Pathankot właśnie urodziła ich pierwsze dziecko. Rozpaczliwie pragnął wrócić do rodziny. Jego tęsknota była tak ogromna, że gdy tylko zaczęły się kłopoty w Dżaurian i Pakistan zaatakował całą siłą artylerii, zdezerterował z posterunku i uciekł. Udało mu się dotrzeć do Pathankot i ukryć w rodzinnym domu. Myślał pewnie, że wojna została daleko, ale wkrótce go odnalazła. Dwa dni po jego przyjeździe Pakistańskie Siły Powietrzne ostrzelały bazę lotniczą w Pathankot. Nie trafili żadnej z naszych maszyn, ale na dom niedaleko lotniska spadły dwie tysiącfuntowe bomby. Był to dom Balwanta. Jego żona i dziecko zginęli na miejscu, a on stracił nogę, którą urwał odłamek.
- Ale... jakim cudem tak dokładnie odtworzył scenę bitwy? Pułkownik krzywi twarz.
- Nie wiem, co państwu naopowiadał, ale w ciągu dwudziestu sześciu łat można dużo przeczytać o wielkich bitwach. I po tylu latach wylazł z ukrycia, żeby was oszukać i małym kosztem sprawić sobie odrobinę przyjemności, opowiadając wam bajeczki o własnym męstwie. Spotkanie z nim zupełnie zepsuło mi humor. To nie był dobry dzień. Do widzenia.
Pułkownik kręci głową i wychodzi z chawl w towarzystwie dwóch pozostałych oficerów - wysokiego i grubego. Wracamy do schronu. Dla nas to też nie był dobry dzień. Zastanawiamy się, co robi Balwant Singh. Tego wieczoru nie wychodzi.
Znajdują go nazajutrz rano w jego jednopokojowym mieszkanku. Na progu stoi nietknięta puszka mleka i leży gazeta. Kule stoją na baczność oparte o ścianę. Drewniane łóżko zostało odsunięte w kąt. Na nocnym stoliku jest pusty kubek z resztką brązowych liści herbacianych. Jedyne krzesło leży przewrócone pośrodku pokoju. Balwant wisi na wentylatorze sufitowym na kawałku różowego materiału, który ma obwiązany wokół szyi, ubrany w ten sam oliwkowozielony mundur, z głową zwieszoną na piersi. Jego bezwładne ciało kołysze się lekko, a przy każdym ruchu wentylator cicho skrzypi.
Przyjeżdża policyjny dżip z migającym czerwonym kogutem. Policjanci przetrząsają dobytek Balwanta. Trajkoczą, gestykulują i nieuprzejmie przesłuchują sąsiadów. Fotograf robi zdjęcia z lampą błyskową. Ambulansem przyjeżdża lekarz w białym kitlu. Przed pokojem Balwanta gromadzi się gęsty tłum.
Zabierają ciało na noszach, przykryte sztywnym białym prześcieradłem. Mieszkańcy chawl stoją w milczeniu. Putul, Dhyanesh, Salim i ja nieśmiało wyglądamy zza ich pleców. Patrzymy tępo na ciało martwego człowieka i kiwamy głowami z lękiem, smutkiem i poczuciem winy, a na nasze sparaliżowane umysły wolno spływa zrozumienie. Ci, dla których była to pierwsza w życiu wojna, już wiedzieli, że wojna to bardzo poważna sprawa. Giną w niej ludzie.
Smita ma bardzo poważną minę.
- Gdzie pani była podczas wojny? - pytam.
- Tu, w Mumbaju - odpowiada i szybko zmienia temat. - Obejrzyjmy następne pytanie.
Prem Kumar obraca się z krzesłem w moją stronę i mówi do mnie:
- Panie Thomas, odpowiedział pan poprawnie na siedem pytań i ma pan na koncie dwieście tysięcy rupii. Sprawdźmy, jak poradzi pan sobie z pytaniem ósmym za pięćset tysięcy rupii. Jest pan gotów?
- Tak - odpowiadam.
- Doskonale. Pytanie numer osiem. Jak nazywa się najwyższe odznaczenie za waleczność przyznawane przez indyjskie siły zbrojne? Czy jest to a) Maha Vir Chakra, b) Param Vir Chakra, c) Shaurya Chakra czy d) Ashok Chakra?
Rozlega się potęgująca napięcie muzyka. Bomba zegarowa tyka coraz głośniej.
Przez publiczność przebiega szmer. Widzowie spoglądają na mnie ze współczuciem, przygotowując się do pożegnania sympatycznego kelnera.
- B. Param Vir Chakra - mówię. Prem Kumar unosi brwi.
- Zna pan odpowiedź czy po prostu pan zgaduje?
- Znam odpowiedź.
- Jest pan absolutnie, w stu procentach pewien? - Tak.
Bębny osiągają crescendo. Rozbłyskuje właściwa odpowiedź.
- Absolutnie, w stu procentach poprawnie! - krzyczy Prem Kumar. Publiczność szaleje z radości. Słychać rzęsiste oklaski i okrzyki „Brawo!”.
Uśmiecham się. Prem Kumar nie.
Smita ze zrozumieniem kiwa głową.
Na osobę przechadzającą się w roztargnieniu ulicami Mumbaju czyha wiele niebezpieczeństw. Można przez nieuwagę pośliznąć się na skórce od banana i wylądować na chodniku. Można niespodziewanie wdepnąć w miękkie psie gówno. Można zostać brutalnie zaatakowanym przez złośliwą krowę, która znienacka podchodzi do człowieka i bodzie go w tyłek. Albo z kłębiącego się na ulicy tłumu nagle wyłania się dawno niewidziany przyjaciel, którego unikałeś, i bierze cię w objęcia.
To właśnie przydarzyło mi się w sobotę 17 czerwca przed torem wyścigów konnych Mahalaxmi, kiedy wpadłem na Salima Ilyasi. Po pięciu latach.
Gdy przed trzema miesiącami przyjechałem do Mumbaju z Agry, postanowiłem nie kontaktować się z Salimem. To była trudna decyzja. Tęskniłem za nim podczas pracy u Taylorów w Delhi i trudów pobytu w Agrze. Niełatwo było mi znosić myśl, że jestem w tym samym mieście co on i nie mogę się z nim zobaczyć. Postanowiłem jednak nie wtajemniczać go w swoje plany dotyczące udziału w teleturnieju.
- Mohammad! - wykrzyknął Salim na mój widok. - Co ty robisz w Mumbaju? Kiedy przyjechałeś? I gdzie się podziewałeś przez te wszystkie lata?
Podejrzewam, że spotkanie z dawno niewidzianym przyjacielem przypomina kosztowanie ulubionej potrawy po bardzo długiej przerwie. Człowiek nie wie, jak zareagują jego kubki smakowe, czy potrawa będzie tak samo pyszna jak kiedyś. Spotkanie z Salimem po pięciu latach wzbudziło we mnie mieszane uczucia. Czy nasza więź będzie równie serdeczna jak dawna przyjaźń? Czy nadal będziemy wobec siebie szczerzy?
Z początku niewiele mówiliśmy. Usiedliśmy tylko na pobliskiej ławce. Nie słuchaliśmy pisku krążących nad nami mew. Nie zwracaliśmy uwagi na małych chłopców grających w piłkę na ulicy. Nie widzieliśmy tłumu wiernych zmierzających do dargah Haji Alego. Po prostu płakaliśmy, trzymając się w ramionach. Płakaliśmy nad czasem, jaki spędziliśmy ze sobą, i nad czasem, który straciliśmy. A potem zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim, co się zdarzyło podczas naszej rozłąki. Właściwie mówił Salim, a ja słuchałem.
Salim wyrósł i wyprzystojniał. W wieku szesnastu lat wygląda jak prawdziwa gwiazda Bollywood. Ciężkie życie w mieście nie zepsuło go tak jak mnie. Wciąż uwielbia filmy hindi i uwielbia gwiazdorów Bollywood (z wyjątkiem rzecz jasna Armaana Alego). Nadal w każdy piątek chodzi do grobowca Haji Alego na modły. I co najważniejsze, nareszcie ma się spełnić przepowiednia chiromanty. Salim nie pracuje już jako dabbawallah i nie roznosi tiffin mumbajskiej klasie średniej, ale zapisał się do drogiej szkoły aktorskiej, gdzie uczy się zawodu aktora.
- Wiesz, kto płaci za moją szkołę? - pyta. - Nie.
- Abbas Rizvi.
- Ten słynny producent przebojów kinowych?
- Ten sam. Zaproponował mi główną rolę w swoim następnym filmie, który ma nakręcić za dwa lata, kiedy skończę osiemnaście lat. Do tego czasu mam się uczyć.
- Ależ to cudownie, Salim. Jak do tego doszło?
- To długa historia.
- Mogę wysłuchać nawet najdłuższych historii, Salim. Szybko, opowiedz mi wszystko od początku.
I oto historia opowiedziana słowami Salima.
- Kiedy tak nagle wyjechałeś, zostałem w chawl sam. Jeszcze przez cztery lata pracowałem jako dabawallah, zbierałem i roznosiłem tiffin, ale cały czas marzyłem o karierze aktora.
Pewnego dnia, kiedy odbierałem tiffin od żony klienta, który nazywał się Mukesh Rawal, zauważyłem, że na ścianach w jego domu wiszą fotografie gospodarza ze słynnymi gwiazdami filmowymi. Spytałem panią Rawal, czy jej mąż pracuje w przemyśle filmowym. Powiedziała, że jest kierownikiem sprzedaży w firmie farmaceutycznej, ale czasem występuje w filmach jako statysta.
Byłem zdumiony, kiedy to usłyszałem. Jeszcze tego popołudnia popędziłem do biura Mukesha Rawala i spytałem go, czy tak jak on mogę zostać statystą. Mukesh popatrzył na mnie i wybuchnął śmiechem. Powiedział, że jestem za młody na aktora, ale czasem w filmach potrzebują młodych chłopaków do ról uczniów i uliczników, do których mógłbym się nadawać. Obiecał mi, że wyśle mnie do Pappu Mastera, pośrednika zajmującego się wyszukiwaniem statystów do filmów, z którym współpracował. Poprosił mnie też, żebym przyniósł kilka zdjęć na błyszczącym papierze, przedstawiających mnie w różnych pozach. Jeśli Pappu spodobają się fotografie, być może dostanę jakąś rólkę w filmie. Mukesh powiedział mi, że od statysty nie wymaga się umiejętności aktorskich. Wystarczy tylko, żebym wyglądał elegancko w garniturze, groźnie w stroju bandyty i czarująco w szkolnym mundurku. Powiedział też, żebym koniecznie zrobił zdjęcia w profesjonalnym studiu.
Tej nocy nie mogłem zasnąć. Nazajutrz z samego rana poszedłem do fotografa i spytałem o cenę takich zdjęć. Fotograf podał mi astronomiczną sumę, równą prawie całym moim miesięcznym zarobkom. Powiedziałem mu: „Army baba, nie stać mnie na taki wydatek”. Dlatego poradził mi, żebym kupił sobie tani jednorazowy aparat i sam zrobił sobie zdjęcia, które on potem powiększy. Posłuchałem go. Kupiłem aparat i prosiłem przechodniów, żeby pstrykali mi fotografie. Siadałem na czyimś motorze przed Churchgate i starałem się wyglądać tak samo fajnie jak Amitabh Bachchan w filmie „Muqaddar ka Sikandar”. Pozowałem na koniu na plaży Chowpatty jak Akshay Kumar Roshan w „Kaho Na Pyar Hai”. Trzymałem pustą butelkę po johnnie walkerze i udawałem pijanego jak Shahrukh Khan w „Devdas”. Uśmiechałem się przed fontanną Flora jak Govinda we wszystkich swoich filmach. Zrobiłem sobie prawie dwadzieścia zdjęć, ale film miał trzydzieści sześć klatek i przed oddaniem go do wywołania musiałem go skończyć. Postanowiłem więc sfotografować ciekawe budynki i ludzi. Zrobiłem zdjęcia dworca Victoria i Bramy Indii, pstryknąłem fotkę ładnej dziewczynie na Marine Drive, jakiemuś staruszkowi w Bandrze i nawet zbliżenie osła w Colabie. Ostatnią fotografię zrobiłem jakiemuś śniademu mężczyźnie w średnim wieku w Mahim, który siedział na ławce i palii papierosa. Na palcach miał mnóstwo pierścieni w różnych kolorach. Dopiero kiedy nacisnąłem migawkę, zorientowałem się, komu zrobiłem zdjęcie, i skamieniałem ze strachu.
- Kto to był? - pytam Salima. - Jakaś słynna gwiazda filmowa? A może ta świnia Armaan Ali?
- Nie, Mohammad, to był człowiek, którego znasz tak samo dobrze jak ja. To był Babu Pillai zwany Mamanem. Człowiek, który przywiózł nas z Delhi i o mało nas nie oślepił.
- O Boże! - Zasłaniam sobie usta. - Poznał cię?
- Tak, poznał. „Jesteś Salim, prawda? Ten, który ode mnie uciekł. Ale tym razem się nie wymkniesz” - zawołał i rzucił się na mnie.
Nie miałem czasu myśleć. Odwróciłem się i pobiegłem w stronę głównej ulicy. Z przystanku ruszał autobus i ledwie zdążyłem do niego wskoczyć, a Maman zdyszany został na ulicy.
- Siedziałem w autobusie, myśląc sobie, jakie miałem szczęście, i nie zgadniesz, co się wtedy stało.
- Co?
- Kiedy autobus zatrzymał się na światłach, wsiadła grupa bandytów w opaskach na głowach, uzbrojonych w szable, włócznie i trójzęby.
- O, mój Boże! Nie mów, że to były zamieszki.
- Tak. Trafiliśmy w sam ich środek. Przed autobusem leżał dymiący wrak samochodu. Sklepy zostały zrujnowane, na chodniku było widać plamy krwi, na ulicy leżały porozrzucane kamienie, kije i pantofle. Kierowca od razu zerwał się z miejsca i uciekł. Siedziałem sparaliżowany ze strachu. Nie sądziłem, że znowu będę musiał oglądać takie okropności. Usłyszałem głosy, które jak mi się zdawało, dawno już zapomniałem. W uszach zabrzmiał mi wrzask matki i krzyk brata. Zacząłem dygotać. Bandyci powiedzieli pasażerom w autobusie, że muzułmańska hołota podpaliła hinduskie domy i teraz oni będą się mścić. Później się dowiedziałem, że wszystko zaczęło się od głupiej sprzeczki o kran w slumsie. Ale w ludziach jest tyle nienawiści, że w ciągu kilku godzin spalono parę autobusów, puszczono z dymem kilka domów i wymordowano mieszkańców.
„Niech każdy powie, jak się nazywa. Wszyscy hindusi mogą wysiąść z autobusu, a muzułmanie zostaną na miejscach” - oznajmili bandyci. Pasażerowie, drżąc ze strachu, zaczęli po kolei wymieniać swoje imiona. Arvind. Usha. Jatin. Arun. Vasanti. Jagdish. Narmada. Ganga. Milind. Autobus robił się coraz bardziej pusty. Bandyci przyglądali się uważnie każdemu pasażerowi. Sprawdzali, czy kobiety mają przedziałki we włosach pomalowane na cynobrowo, mężczyznom zadawali dodatkowe pytania, żeby ustalić, jakiego są wyznania, a jednemu małemu chłopcu kazali nawet opuścić spodenki. Mdliło mnie od tego barbarzyństwa, ale też trząsłem się na swoim siedzeniu. Wreszcie w autobusie zostało tylko dwóch pasażerów: ja i jakiś mężczyzna, który siedział dwa miejsca za mną.
Wiesz co, Mohammad, kiedy w filmach zdarza się coś takiego, bohater wstaje i zaczyna apelować do ludzkich uczuć tłumu. Mówi, że krew hindusów i muzułmanów ma taki sam kolor, że nikt nie ma religii wypisanej na twarzy, że miłość jest lepsza niż nienawiść. Znałem mnóstwo takich kwestii i mogłem je wygłosić przed bandytami, ale kiedy naprawdę stajesz twarzą w twarz z taką brutalnością, zapominasz języka w gębie. Myślisz tylko o jednym. O życiu. Chciałem żyć, bo musiałem spełnić swoje marzenie i zostać aktorem. A teraz miałem razem ze swoim marzeniem zginąć w płomieniach w mumbajskim autobusie.
„Jak się nazywasz?” - zapytał mnie ich herszt. Mogłem skłamać, że mam na imię Ram albo Krishna, ale nie potrafiłem wykrztusić słowa. Jeden z napastników pokazał tabeez na mojej szyi. „Sukinsyn na pewno jest muzułmaninem. Zabijmy go” - namawiał resztę. „Nie. To by było zbyt proste. Spalimy skurwysyna żywcem.
Żeby on i jego kumple zapamiętali, że nie wolno im więcej tknąć naszych domów” - powiedział herszt i wybuchnął śmiechem. Ktoś inny otworzył bańkę z benzyną i zaczął nią oblewać wnętrze autobusu. Kiedyś uwielbiałem zapach benzyny, ale od tego dnia kojarzy mi się z palonym ciałem.
Mężczyzna, który siedział dwa rzędy za mną, nagle wstał. „Nie zapytaliście, jak ja się nazywam. Powiem wam. Jestem Ahmed Khan. I chcę zobaczyć drania, który tknie tego chłopca” - powiedział.
Bandyci na chwilę zamilkli, a potem ich herszt powiedział: „Ach, więc ty też jesteś muzułmaninem. Świetnie, a więc obaj pójdziecie z dymem”. Mężczyzna w ogóle się tym jednak nie przejął. „Zanim mnie podpalicie, popatrzcie na to” - powiedział i wyciągnął rewolwer. Wycelował w bandytów.
Szkoda, że nie widziałeś min tych zbirów. Oczy wyskoczyły im z orbit. Zostawili w autobusie szable i trójzęby i wyskoczyli, aż się za nimi kurzyło. Byłem uratowany i miałem w oczach łzy wdzięczności.
Mężczyzna zobaczył, że płaczę, i spytał: „Jak się nazywasz?”. „Salim... Salim Ilyasi” - odpowiedziałem przez łzy. „Nie umiesz kłamać?” - zapytał. - „Ale doceniam ludzi, którzy mówią prawdę nawet w obliczu śmierci”.
Powiedział mi, że ma przedsiębiorstwo importowoeksportowe i mieszka sam w dużym domu w Byculla. Potrzebował kogoś, kto by mu gotował i sprzątał i w ogóle zajmował się domem podczas jego służbowych wyjazdów. Ciekawiło mnie, dlaczego taki biznesmen jeździ autobusem z bronią, ale obiecał mi pensję dwa razy większą niż moje zarobki dabbawallah, więc od razu zgodziłem się zostać jego służącym i zamieszkać w jego domu.
Ahmed miał przestronne mieszkanie z trzema sypialniami, dużą kuchnią i salonem, gdzie stał trzydziestosześciocalowy telewizor. Gotowałem, sprzątałem i odkurzałem, ale nie zapomniałem o swoich ambicjach aktorskich. Praca u Ahmeda była mi nawet na rękę, bo prawie cały dzień nie było go w domu, a czasem wyjeżdżał na cały tydzień albo i dwa. W tym czasie mogłem chodzić do studiów. Wywołałem film i zrobiłem fantastyczne powiększenia.
Zaniosłem zdjęcia do Mukesha Rawala, który pokazał je Pappu Masterowi, pośrednikowi od statystów. Nie uwierzysz, ale po trzech miesiącach dostałem pierwszą propozycję z filmu.
- Naprawdę? - zdumiewam się. - Jaką rolę zagrałeś i w jakim filmie?
- To była rola ucznia w filmie Abbasa Rizviego „Niegrzeczni chłopcy”, gdzie grał Sunil Mehra.
- Chodź, musimy go zaraz obejrzeć. Nie mogę się doczekać, żeby cię zobaczyć i posłuchać na ekranie.
- Właściwie... - Salim waha się przez chwilę. Wbija wzrok we własne buty. - Widzisz, moją rolę wycięli w ostatniej chwili. I na ekranie widać mnie przez trzy sekundy, jak siedzę w ławce w klasie z trzydziestoma innymi uczniami. W tej scenie odzywa się tylko Sunil i nauczyciel.
- Co? - wołam rozczarowany. - Tylko trzy sekundy! Co to za rola?
- Statyści występują tylko w takich rolach. Nie jesteśmy głównymi bohaterami. Jesteśmy częścią scenografii. Pamiętasz sceny dużych przyjęć? Statyści stoją w różnych miejscach i sączą drinki, a bohater i bohaterka tańczą walca na parkiecie. Gramy przechodniów na ulicy, kiedy złoczyńca ucieka przed bohaterem. To statyści biją brawo w dyskotece, kiedy bohater i bohaterka zwyciężają w konkursie tańca. Ale praca statysty nie jest taka zła. Dzięki niej spełniłem swoje marzenie i zobaczyłem film od kulis. I poznałem producenta Abbasa Rizviego. Spodobałem mu się i obiecał dać mi większą rolę w swoim następnym filmie.
W ciągu następnych sześciu miesięcy dowiedziałem się wielu rzeczy o Ahmedzie. W sumie był dość dziwnym człowiekiem. Interesowały go tylko dwie rzeczy: dobre jedzenie i telewizja. W telewizji oglądał tylko dwa programy - krykiet i „Kronikę kryminalną Mumbaju”. Był fanatykiem krykieta. Musiał obejrzeć każdy mecz, nawet jeżeli nie grały w nim Indie. Wstawał o trzeciej rano, kiedy grali na Antylach, i o północy, kiedy mecz był w Australii. Oglądał nawet mecze debiutantów takich jak Kenia i Kanada.
Prowadził dziennik, w którym zapisywał wszystkie statystyki. Znał na pamięć przeciętną każdego wybijającego, statystyki straconych punktów każdego serwującego, liczbę złapanych piłek każdego zawodnika z pola i liczbę eliminacji przez dotknięcie bramki. Potrafił podać najwyższe i najniższe wyniki w historii, maksymalną liczbę punktów zdobytych w jednej serii, najwyższą i najniższą różnicę punktów między zwycięską a pokonaną drużyną.
Ale gromadził te informacje w określonym celu - żeby obstawiać wyniki meczów krykieta w zakładach. Odkryłem to podczas meczu Indie - Anglia. Ahmed oglądał transmisję w telewizji i próbował się do kogoś dodzwonić z telefonu komórkowego. „Co robisz, bhai Ahmed?” - spytałem. „Chcę zagrać w satta” - odpowiedział. „Satta? Co to takiego?”. „Tak się nazywają nielegalne zakłady. Satta organizują potężne syndykaty podziemne w Mumbaju i obracają tam milionami rupii dziennie. Na każdy mecz stawia się miliony, na każdą piłkę tysiące. Jestem jednym z największych graczy. To mieszkanie, ten drogi telewizor, kuchenkę mikrofalową, klimatyzator w sypialni - wszystko mam dzięki wygranym z satta. Trzy lata temu zdobyłem naprawdę duże pieniądze na meczu Indie - Australia. Pamiętasz ten słynny mecz na Eden Gardens? W pewnym momencie Indie miały 232 punkty przy czterech eliminacjach i groziła im porażka w całej rundzie. Notowania wynosiły tysiąc do jednego na niekorzyść Indii, a ja postawiłem na Laxmana i Indie, i zgarnąłem milion rupii!”.
„Milion!” - Zrobiłem wielkie oczy.
„Tak. Dzisiaj stawiam tylko dziesięć tysięcy. Próbuję zapytać mojego bukmachera, jakie są notowania, ale ciągle ma zajęty telefon”. - Kilka razy postukał w komórkę, spojrzał na zegarek i zadzwonił znowu. Tym razem się połączył. „Halo, bhai Sharad? Tu AK. Kod 3563. Jaki jest kurs na dzisiaj?”. Usłyszałem głos bukmachera. Trochę szumiało, ale udało mi się w tle usłyszeć: „Indie prowadzą już z Anglią 175 punktami. Kiedy przewaga przekroczy 250 punktów, szanse Indii poważnie wzrosną. Przy mniejszej przewadze jest pół na pół, ale powyżej 250 notowania wzrosną do trzech do jednego”.
„A jak jest obstawiane zwycięstwo Anglii?” - spytał go Ahmed. „Oszalałeś?” - odpowiedział bukmacher. - „Anglia nie ma szans. W najlepszym razie można obstawić remis. Ale skoro pytasz o notowania, to powiem, że jeden do ośmiu. Chcesz obstawiać?”. „Tak. Zapisz mi dziesięć tysięcy na przegraną Indii” - powiedział Ahmed.
Okropnie się zdziwiłem, kiedy Ahmed zrobił ten zakład, bo Indie prowadziły. Ale najwyraźniej Ahmed wiedział więcej niż bukmacher, bo wygrała Anglia. Nad stadionem Lorda powiewały angielskie flagi, a Ahmed triumfalnie zacisnął pięści i krzyczał: „Tak! Tak! Tak!”. Znowu zadzwonił do bukmachera. „Kuyn bhai Sharad, czy nie miałem racji? Ile zgarnąłem? Osiemdziesiąt tysięcy? Ha! Nieźle jak na parę godzin!”.
Ahmed wyszedł i przyniósł butelkę pienistego płynu. Tego wieczoru pierwszy raz skosztowałem szampana.
Poza krykietem Ahmed interesował się programem „Kronika kryminalna Mumbaju”. Oglądałeś to kiedyś?
Przecząco kręcę głową.
- Nie, w Delhi go nie pokazywali.
- Właściwie program jest bardzo nudny. Przypomina wiadomości, tylko że nic nie mówią o powodziach, zamieszkach, wojnach ani polityce. Mówią tylko o brutalnych zbrodniach. Kto został zamordowany, kogo zgwałcono, jaki bank obrabowano, kto uciekł z więzienia i tak dalej.
Ahmed siedział przed telewizorem z talerzem kebabu seekh i śmiał się w głos, kiedy słyszał komunikaty w „Kronice kryminalnej”. Nie wiem dlaczego, ale uważał je za bardzo zabawne.
Od czasu do czasu posłaniec przynosił mu dużą żółtą kopertę. Dostałem absolutny zakaz zaglądania do poczty, którą miałem kłaść na stole w salonie. Któregoś popołudnia przynieśli żółtą kopertę, kiedy akurat piłem herbatę. Przez nieuwagę rozlałem jej trochę na kopertę i wpadłem w panikę. Gdyby Ahmed zobaczył, że uszkodziłem przesyłkę, bardzo by się rozgniewał. Być może zawierała cenne dokumenty handlowe, które mogły się zniszczyć. Tak więc usiadłem i ostrożnie odkleiłem skrzydełko koperty. Wsadziłem do środka palce, wyciągnąłem dokumenty... i gwizdnąłem ze zdziwienia.
- Czemu? Co tam było?
- Niewiele. Przesyłka składała się tylko z błyszczącej kolorowej fotografii jakiegoś mężczyzny i kartki z wydrukowaną informacją. Tyle nawet ja potrafiłem przeczytać. Było tam napisane:
Imię i Nazwisko: Vithalbhai Ghorpade.
Wiek: 56.
Adres: Marve Road 73/4, Malad.
To wszystko.
- Przypuszczałem, że to informacje o jakimś biznesmenie, z którym Ahmed prowadzi interesy, i dłużej się nad tym nie zastanawiałem. Ostrożnie zakleiłem z powrotem kopertę i odłożyłem ją na stół w salonie. Wieczorem Ahmed wrócił do domu i otworzył kopertę. Niedługo potem ktoś zadzwonił. „Tak, dostałem przesyłkę” - powiedział i zaraz odłożył słuchawkę.
Niecałe dwa tygodnie później Ahmed siedział przed telewizorem i oglądał „Kronikę kryminalną Mumbaju”. Byłem w kuchni i kroiłem warzywa, ale słyszałem głos spikera: „...Kolejna makabryczna zbrodnia wydarzyła się w Malad. Policja szuka tropów w sprawie morderstwa prominentnego biznesmena Vithalbhaia Ghorpade’a, którego ciało znaleziono w jego domu przy Marve Road”. Nazwisko brzmiało znajomo. Zerknąłem w telewizor i o mało nie zaciąłem się w palec, bo na ekranie było to samo zdjęcie co w żółtej kopercie. Spiker ciągnął: „Pięćdziesięciosześcioletni Ghorpade został zastrzelony z bliskiej odległości, gdy był w domu sam. Pozostawił żonę i syna. Według policji z Malad morderstwo popełniono prawdopodobnie na tle rabunkowym, ponieważ dom został splądrowany i zginęło wiele wartościowych przedmiotów”.
Zauważyłem, że Ahmed się śmieje, słuchając tego komunikatu. Bardzo się zdziwiłem. Czemu Ahmed miałby się śmiać ze śmierci innego biznesmena?
Miesiąc później nadeszła następna żółta koperta. Ahmeda nie było, a ja nie mogłem się oprzeć pokusie i postanowiłem do niej zajrzeć. Tym razem otworzyłem ją nad parą, żeby nie zostawić żadnych śladów. Otworzyłem skrzydełko i wyciągnąłem kolejną fotografię. Tym razem przedstawiała twarz młodego mężczyzny z gęstym wąsem i długą blizną biegnącą od lewego oka do nasady nosa. Napisane na maszynie dane były następujące:
Imię i nazwisko: Jameel Kidwai.
Wiek: 28.
Adres: Shilajit Apartments 35, Colaba.
Zapamiętałem nazwisko i włożyłem zdjęcie z powrotem do koperty.
Ahmed wrócił wieczorem do domu i popatrzył na kopertę. Znów ktoś zadzwonił, tak samo jak przedtem, a on znowu potwierdził odbiór przesyłki. Dokładnie tydzień później usłyszałem w „Kronice kryminalnej” wiadomość, że młody adwokat Jameel Kidwai został zastrzelony, gdy wysiadał z samochodu niedaleko swojego domu w Shilajit Apartments. Spiker powiedział: „Policja podejrzewa, że były to porachunki gangsterskie, ponieważ Kidwai reprezentował w sądzie kilku mafijnych bossów. Wszczęto śledztwo, ale obecnie nie ma jeszcze żadnych tropów”. Ahmed, który siedział przed telewizorem ze szklaneczką whisky, ryknął głośnym śmiechem.
Byłem już poważnie zaniepokojony. Dlaczego Ahmed dostawał przesyłki ze zdjęciami ludzi i dlaczego ci ludzie niedługo potem ginęli? Wciąż nie potrafiłem rozwiązać tej zagadki. Dlatego gdy trzy tygodnie później nadeszła następna żółta koperta, nie tylko podejrzałem fotografię, na której był starszy mężczyzna, ale jeszcze zapisałem sobie adres. To był dom na Premier Road w Kurii. Następnego dnia poszedłem za Ahmedem. Pojechał miejską kolejką do Kurii i poszedł w stronę Premier Road. Ale nie wszedł do domu. Minął go tylko ze cztery razy, jak gdyby badał teren. Dwa tygodnie później „Kronika kryminalna” poinformowała, że ten sam starszy człowiek został zamordowany w swoim domu przy Premier Road w Kurii.
Nie jestem głupi. Domyśliłem się już, że to Ahmed zabił tego człowieka i że mieszkam u płatnego mordercy. Ale nie wiedziałem, co robić. Ahmed uratował mi życie i ani przez chwilę nie miałem zamiaru wydać go policji. Tymczasem wezwał mnie Abbas Rizvi i zaproponował mi drugoplanową rolę w swoim nowym filmie. Kiedy to usłyszałem, pobiegłem do grobowca Haji Alego. Dotknąłem czołem tkaniny, która przykrywa grób, i modliłem się o długie życie dla Rizviego.
Przez następne dwa miesiące prowadziłem trudne podwójne życie. Ahmed był płatnym mordercą udającym biznesmena, a ja byłem aktorem udającym służącego. Ahmed miał licencję na zabijanie, ale wiedziałem, że pewnego dnia sam zginie. Miałem tylko nadzieję, że nie znajdę się między młotem a kowadłem. I wtedy wszystko się rozleciało.
- Co się stało?
- To było cztery miesiące temu - dokładnie dwudziestego lutego. Dobrze pamiętam ten dzień, bo Indie grały z Australią ostatni mecz cyklu i Ahmed zrobił następny zakład. Zawsze obstawiał wszystko: nie tylko zwycięzcę, ale pierwszą zdobytą bramkę, serwującego, który pierwszy rozbije bramkę, kto wygra rzut monetą, czy podczas meczu będzie padał deszcz. Czasem obstawiał prawie każdą piłkę - czy będą cztery punkty, sześć czy zero. Rano tego dnia Ahmed rozmawiał ze swoim bukmacherem. „Bhai Sharad, kod 3563. Jak sądzisz, jakie będą warunki na boisku? Wczoraj było gładko, ale czy dziś piłka nie zacznie skręcać? Prognozy są dobre, ale nie uważasz, że później może padać?”. Potem zrobił zakład. „Stawiam na to, że Sachin Malvankar trzydziesty siódmy raz zdobędzie dzisiaj sto punktów. Jaki jest kurs?”. „Już ma na koncie siedemdziesiąt osiem” - powiedział bukmacher. - „Wszyscy uważają, że ma dużą szansę na setkę, więc notowania nie są za wysokie. Mogę ci zaproponować najwyżej trzynaście do jednego”. „Zgoda” - powiedział Ahmed. - „Wobec tego zapisz mi milion. Przynajmniej zarobię trzysta tysięcy”.
Przez całe popołudnie Ahmed tkwił przed telewizorem i oglądał grę Malvankara, nagradzając głośnymi gwizdami każdy zdobyty przez niego punkt. W miarę jak Malvankar zbliżał się do setki, Ahmed podniecał się coraz bardziej. Kiedy przekroczył dziewięćdziesiąt punktów, Ahmed był kłębkiem nerwów, gryzł paznokcie, modlił się przed każdą piłką i kulił się ze strachu przy każdym podaniu. Ale Malvankar grał z klasą wytrawnego wybijającego. Fantastycznym strzałem za cztery powiększył swój dorobek z dziewięćdziesięciu jeden do dziewięćdziesięciu pięciu punktów. Potem zdobył jeden - dziewięćdziesiąt sześć. I następny - dziewięćdziesiąt siedem. Wtedy Gillespie zagrał krótką piłkę, którą Malvankar majestatycznym ruchem posłał w stronę linii bocznej. Hayden ruszył za piłką, próbując ją zatrzymać, zanim opuści pole gry. Malvankar i drugi wybijający zaczęli biegać między bramkami. Zdobyli jeden punkt - było już dziewięćdziesiąt osiem. Potem dobiegli do linii za drugi - dziewięćdziesiąt dziewięć. Hayden zgarnął piłkę tuż przed linią boczną i wysokim rzutem skierował ją nie do Adama Gilchrista, ale w kierunku pozycji serwującego. Malvankar zobaczył, co się święci, i krzyknął do Mishry: „Nieee!”. Ale ten idiota Mishra dalej pędził w stronę Malvankara po trzeci punkt. Malvankar musiał więc biec dalej do linii i prawie mu się udało, kiedy piłka Haydena trafiła dokładnie w paliki bramki! Malvankarowi zabrakło sześć cali do linii końcowej i trzeci sędzia ogłosił, że został wyeliminowany. Przy dziewięćdziesięciu dziewięciu punktach.
Możesz sobie wyobrazić, co się stało z Ahmedem. Postawił milion rupii na trzydziestą siódmą setkę Malvankara i przez jeden punkt wszystko stracił. Przeklinał Gillespiego, przeklinał Haydena, a przede wszystkim przeklinał Mishrę. „Mam ochotę zabić tego sukinsyna!” - warknął i wybiegł z domu. Pewnie poszedł do baru utopić smutki w kieliszku.
Tego samego dnia po południu znów nadeszła żółta koperta. Bałem się, że będzie tam zdjęcie pewnego indyjskiego krykiecisty, ale kiedy zobaczyłem, co jest w środku, o mało nie umarłem.
- Dlaczego? Co tam było? Powiedz mi zaraz!
- W kopercie była błyszcząca fotografia Abbasa Rizviego, producenta filmowego, a na kartce był wydrukowany jego adres. Wiedziałem, że to on ma być następną ofiarą Ahmeda, a razem z nim umrą moje marzenia o aktorstwie. Musiałem ostrzec Rizviego. Ale gdyby dowiedział się o tym Ahmed, bez skrupułów zabiłby też mnie. Był przecież zawodowym mordercą z licencją na zabijanie.
- I co zrobiłeś? - pytam z zapartym tchem.
- To co musiałem. Natychmiast poszedłem do Rizviego i powiedziałem o zleceniu. Nie uwierzył, więc pokazałem mu zdjęcie i adres, które przyniósł posłaniec. Wtedy pozbył się wątpliwości. Powiedział mi, że ucieknie do Dubaju i przeczeka w ukryciu jakiś rok. Z ogromnej wdzięczności obiecał mi, że po powrocie da mi główną rolę w swoim następnym filmie, a do tego czasu mam się uczyć gry aktorskiej.
I dlatego płaci za moją szkołę, a ja liczę dni do swoich osiemnastych urodzin.
- Mój Boże, Salim, co za historia - mówię, odzyskując oddech. - Ale kiedy zabrałeś przesyłkę do Rizviego, nie naraziłeś się na podejrzenia Ahmeda? Przecież na pewno wieczorem dostał telefon i zauważył, że nie ma koperty.
- Nie, niczego nie podejrzewał, bo kiedy wieczorem wrócił do domu, na stole w jadalni leżała przesyłka.
- Ale... wtedy Ahmed zabiłby Rizviego.
- Wcale nie. W kopercie było inne zdjęcie i nowy adres, który zapisałem w niedalekiej szkole maszynopisania.
- Genialne. To znaczy, że dałeś mu fikcyjny adres? Ale skąd wziąłeś fikcyjne zdjęcie?
- Nie musiałem. Dałem Ahmedowi prawdziwe zdjęcie i prawdziwy adres, a on poszedł tam i wykonał zlecenie. Ale zanim zdążył się dowiedzieć, że zabił nie tego człowieka, powiedziałem mu, że muszę pilnie wyjechać do Biharu i rezygnuję z pracy. Ukrywałem się tu i tam, nie zbliżałem się do Byculla, przestałem nawet chodzić do Haji Alego, który jest zaraz naprzeciwko. A w zeszłym tygodniu usłyszałem w „Kronice kryminalnej”, że w strzelaninie niedaleko dworca Churchgate policja zabiła groźnego płatnego mordercę Ahmeda Khana. A więc dzisiaj przyszedłem do Haji Alego podziękować Allahowi i kogóż spotkałem po wyjściu, jak nie ciebie!
- Tak, to zadziwiający zbieg okoliczności. Odpowiedz mi jeszcze na jedno pytanie. Czyje zdjęcie i adres dałeś Ahmedowi?
- Jedynej osoby, która na to zasługiwała. Dałem mu błyszczącą fotografię Babu Pillaia i adres naszego Mamana!
Smita klaszcze w dłonie.
- Wspaniale! Wiedziałam już, że z ciebie niezły spryciarz, ale nie wiedziałam, że Salim też jest geniuszem. Skorzystał z licencji na zabijanie i wykonał wyrok przez pełnomocnika, a w dodatku doskonale wybrał cel. I co się potem stało? Powiedziałeś Salimowi o swoim udziale w teleturnieju?
- Nie. Nie wyjawiłem mu, po co przyjechałem do Mumbaju.
Powiedziałem po prostu, że pracuję w Delhi jako służący i przyjechałem na kilka dni.
- A więc Salim nic nie wie o twoim występie w KWM?
- Nie. Chciałem go zawiadomić, ale zanim zdążyłem, aresztowała mnie policja.
- Rozumiem. No to zobaczmy, jak przypadkowe spotkanie z Salimem pomogło ci przebrnąć przez następny etap programu.
Światła w studiu znów przygasają. Prem Kumar spogląda w kamerę.
- Przechodzimy do pytania numer dziewięć za milion rupii. - Zwraca się do mnie. - Jest pan gotów?
- Tak - odpowiadam.
- W porządku. Oto pytanie numer dziewięć. Dotyczy świata sportu. Proszę mi powiedzieć, panie Thomas, jaki sport pan uprawia?
- Żadnego.
- Żadnego? Jakim cudem jest pan w tak znakomitej formie? Proszę spojrzeć na mnie. Mimo że codziennie rano chodzę na siłownię, ciągle nie mogę się pozbyć tłuszczyku.
- Gdyby był pan kelnerem i codziennie dojeżdżał do pracy trzydzieści kilometrów, też byłby pan w znakomitej formie.
Publiczność chichocze. Prem Kumar spogląda na mnie spode łba.
- Dobrze, oto pytanie, które dotyczy krykieta. Ile razy najlepszy wybijający drużyny Indii Sachin Malvankar zdobył sto punktów w meczach reprezentacji narodowych? Ma pan do wyboru cztery możliwości: a) 34, b) 35, c) 36 albo d) 37.
Rozlega się muzyka.
- Czy mogę o coś spytać?
- Oczywiście, słucham.
- Czy od ostatnich rozgrywek z Australią Indie grały mecz z inną reprezentacją?
- O ile wiem, nie.
- Wobec tego znam odpowiedź. C. Trzydzieści sześć.
- Czy to ostateczna odpowiedź? Proszę pamiętać, stawką jest cały milion rupii.
- Tak. Odpowiedź C, trzydzieści sześć razy. - Jest pan absolutnie, w stu procentach pewien? - Tak.
Słychać crescendo bębnów. Rozbłyskuje właściwa odpowiedź.
- Absolutnie, w stu procentach poprawnie! Rzeczywiście Sachin Małvankar w meczach reprezentacji trzydzieści sześć razy zdobył sto punktów. A pan zdobywa milion rupii! Panie i panowie, wrócimy po krótkiej przerwie na reklamy.
- Cięcie! - mówię.
Dramat rodzinny z akcentami komediowymi i elementami kina akcji, który zakończył się tragedią. Tak, używając terminologii filmowej, mógłbym określić czas spędzony u Neelimy Kumari. Była aktorką. A ja pracowałem u niej trzy lata w Juhu Vile Parle.
Wszystko zaczęło się tej samej nocy, gdy Salim i ja uciekliśmy ze szponów Mamana i jego bandy. Wsiedliśmy do miejskiej kolejki i wylądowaliśmy w Juhu. Poszliśmy do domu Neelimy Kumari i zadzwoniliśmy do drzwi.
Po dłuższej chwili ktoś nam otworzył.
- Tak? - Przed nami stała wysoka dama. Radhey, chłopiec bez nogi, miał rację. Jest wysoka i piękna, tak jak bohaterka filmowa, tylko trochę starsza. Salim pada u jej stóp.
- Arrey.
Kobieta szybko cofa się o krok.
- Kim jesteście? Czego tu szukacie o tej porze?
- Jesteśmy przyjaciółmi Radheya - odpowiadam, składając dłonie. - Powiedział nam, że potrzebuje pani służącego. Przyszliśmy zaofiarować pani nasze usługi. Wiemy, że jest pani dobra. Bardzo potrzebujemy jedzenia i dachu nad głową. Obiecujemy zrobić wszystko, czego pani zażąda.
- Rzeczywiście, szukam służącego, ale nie mogę przyjmować tak młodych ludzi.
- Proszę pani, my tylko tak młodo wyglądamy. Potrafimy pracować za czterech. Znam też angielski. Proszę nas wypróbować.
- Ale nie potrzebuję dwóch służących. Mam miejsce tylko dla jednego.
Salim i ja spoglądamy po sobie.
- To proszę przynajmniej wybrać jednego z nas - mówię.
- Jak masz na imię? - pyta kobieta Salima.
- Salim.
- Och, jesteś muzułmaninem, prawda? Salim kiwa głową.
- Bardzo mi przykro, ale moja sędziwa matka, która ze mną mieszka, nie może wziąć do ust niczego, czego tknął muzułmanin. Ja osobiście nie wierzę w te bzdury o nieczystym dotyku, ale co mam począć? - Wzrusza ramionami. Salim zwiesza nos na kwintę.
Kobieta zwraca się do mnie.
- A ty? Jak masz na imię?
- Ram - odpowiadam.
I tak dostałem pracę. Dopiero wtedy odkryłem, że życie z gwiazdą filmową wcale nie jest tak różowe, jak może się wydawać z zewnątrz. Kiedy ogląda się je bez makijażu, widać, że są dokładnie takie same jak my, dręczą je takie same obawy i lęki. Jedyna różnica polega na tym, że nas obchodzą przede wszystkim pieniądze albo ich brak, a gwiazdy obchodzi przede wszystkim sława. Albo jej brak.
Żyją na widoku. Z początku tego nie cierpią, ale w miarę jak rośnie liczba pochlebców, zaczynają to uwielbiać. A gdy ludzie przestają okazywać im podziw, usychają i giną.
Mieszkanie Neelimy Kumari jest przestronne, urządzone nowocześnie i z gustem: wyłożone kosztownymi dywanami i obwieszone obrazami. Największa sypialnia z przylegającą łazienką należy do Neelimy, a jej matka zajmuje drugi co do wielkości pokój. O ile mi wiadomo, Neelima nie ma innych krewnych.
Sypialnia Neelimy jest najładniejszym pokojem w całym mieszkaniu. Pośrodku stoi ogromne łóżko nakryte aksamitną narzutą. Ściany są wyłożone szklanymi płytkami, w których można zobaczyć swoje odbicie złożone z tysiąca małych kawałeczków. Na toaletce stoi mnóstwo perfum i przeróżnych buteleczek. Obok jest dwudziestodziewięciocalowy telewizor Sony, magnetowid i najnowszy odtwarzacz VCD. Na suficie wisi kosztowny żyrandol. Dzięki bezgłośnemu klimatyzatorowi w pokoju panuje przyjemny chłód. Na szklanych półkach stoją różne trofea i nagrody. Oszklona szafka jest pełna starych czasopism filmowych. Na okładkach wszystkich jest Neelima Kumari. Patrząc na to wszystko, czuję się zaszczycony, że pracuję w jej domu. Kiedyś musiała być najsławniejszą aktorką Indii.
Z matką Neelimy naprawdę trudno wytrzymać. Mimo że ma prawie osiemdziesiąt lat, jest żywotna jak czterdziestolatka i ciągle się mnie czepia. Jestem w domu jedynym służącym, który pracuje cały dzień. Wieczorami przychodzi braminka z Maharasztry, która gotuje i zmywa, a praniem zajmuje się służąca pracująca w niepełnym wymiarze godzin. Resztę robię ja. Odkurzam i sprzątam, prasuję bieliznę i parzę wieczorną herbatę, biegam na posyłki, kupuję mleko i płacę wszystkie domowe rachunki. Ale matka Neelimy jest wiecznie niezadowolona, chociaż zwracam się do niej z szacunkiem „Maaji”. „Ram, nie przyniosłeś mi mleka” - zrzędzi. „Ram, nie wyprasowałeś mi prześcieradła... Ram, nie odkurzyłeś porządnie pokoju... Ram, znowu się wałkonisz... Ram, nie zagrzałeś mi herbaty”. Czasem tak mnie irytuje to szukanie dziury w całym, że mam ochotę zalepić jej usta taśmą.
Neelima, choć czasem zachowuje się dziwacznie, nie jest aż tak wymagająca. Chce, żebym u niej zamieszkał. W mieszkaniu jest dużo pustych pokoi, ale jej matka nie chce pozwolić, żeby w jej domu mieszkał „mężczyzna”. Tak więc jestem na wygnaniu w chawl w Ghatkopar, skąd codziennie muszę dojeżdżać. Czynsz za pokój w chawl płaci Neelima. Z drugiej jednak strony taka sytuacja mi odpowiada, bo w tym samym pokoju może mieszkać Salim.
Jestem z Neelimą na zakupach. Moja pracodawczyni nie ma samochodu, więc jedziemy taksówką. Nie lubię tych wypraw. Neelima kupuje tylko kosmetyki i ubrania, a ja muszę nosić ciężkie torby. Nigdy nie chodzi do McDonalda ani Pizza Hut. I nigdy, przenigdy nic mi nie kupuje.
Dzisiaj jesteśmy w Cuff Parade, w bardzo drogim sklepie, gdzie sprzedaje się sari. Neelima przez dwie godziny przegląda setki strojów, a potem kupuje trzy za pięćdziesiąt tysięcy rupii, czyli prawie tyle, ile mogę zarobić przez dwa lata. Kiedy wychodzimy z klimatyzowanego salonu, podchodzi do niej grupka dziewcząt ubranych w szkolne mundurki. Są bardzo przejęte.
- Przepraszam, czy pani Neelima Kumari? - pyta jedna z nich.
- Tak - odpowiada mile zaskoczona Neelima.
- Widzicie? - piszczy do koleżanek dziewczynka. - Mówiłam wam, że to Neelima. - Potem znów zwraca się do nas. - Neelimaji, jesteśmy pani wielbicielkami. Spotkanie z panią to dla nas spełnienie marzeń. Nie mamy swoich albumów z autografami, ale czy mogłaby pani wpisać się nam do zeszytów?
- Oczywiście, z przyjemnością - mówi Neelima i wyjmuje z torebki długopis. Dziewczynki jedna po drugiej podsuwają jej zeszyty, nie posiadając się z zachwytu. Neelima pyta każdą o imię, a potem wpisuje zamaszyście: „Dla Ritu, z serdecznymi pozdrowieniami, Neelima”. „Dla Indu, z serdecznymi pozdrowieniami, Neelima”. „Dla Malti, z serdecznymi pozdrowieniami, Neelima”. „Dla Roshni, z serdecznymi pozdrowieniami, Neelima”. Dziewczęta czytają wpisy i piszczą z radości.
Od tych wszystkich wyrazów uwielbienia Neelima dosłownie promienieje. Pierwszy raz jestem świadkiem, gdy ktoś ją poznał, i bardzo się dziwię, jak bardzo ją to odmienia. Neelima nieoczekiwanie patrzy na mnie z troską i dostrzega, jak się pocę, dźwigając torby z zakupami.
- Ram, pewnie zrobiłeś się już głodny. Chodź, pójdziemy na lody.
Piszczę z radości.
Od czasu do czasu Neelima robi mi wykład o sztuce filmowej. Opowiada o różnych pracownikach technicznych zaangażowanych przy kręceniu filmu.
- Ludziom się wydaje, że film tworzą tylko aktorzy i reżyser. Nie mają pojęcia o tysiącach osób pracujących za kulisami, bez których film w ogóle by nie powstał. Dopiero kiedy zrobią, co do nich należy, reżyser może pstryknąć palcami i powiedzieć aktorom: „Światła, kamera, akcja!”.
Opowiada mi o scenografii, rekwizytach, oświetleniu, charakteryzacji, o kaskaderach i asystentach operatora kamery. Potem przechodzi do wykładu o gatunkach filmowych.
- Nie znoszę filmów, które się dzisiaj kręci. Próbują tam upchnąć wszystko, co się da - tragedię, komedię, kino akcji i melodramat. Nie. Dobry film musi respektować własny gatunek. Zawsze starannie wybierałam propozycje, a decydowałam się na rolę dopiero wówczas, kiedy w pełni zrozumiałam sens fabuły i na czym ma polegać mój udział w opowieści. Nie zobaczysz takiego filmu, w którym w jednej scenie tańczę i śpiewam, a dwie szpule później umieram. Nie, Ram. Postać musi być konsekwentna. Tak jak wielkiego malarza rozpoznaje się po niepowtarzalnym stylu, podobnie aktor powinien być znany ze swojej niepowtarzalnej indywidualności. Swojego własnego gatunku. Wielki artysta to nie ten, który pasuje do jednego gatunku, ale ten, który ten gatunek wyznacza. Czytałeś recenzję tego nowego filmu „Związki serca” w „Times of India”? Recenzent napisał, że Pooja, aktorka, kompletnie zawaliła scenę śmierci. „Bardzo żałuję, że w filmie nie zagrała Neelima Kumari, która doskonale poradziłaby sobie z postacią. Współczesne młode aktorki powinny się uczyć rzemiosła od takich legend jak ona”. Serce mi się radowało, gdy to czytałam. To dla aktora największy komplement, jeśli ktoś stawia go za przykład innym i uważa za uosobienie gatunku. Każę oprawić tę recenzję w ramki.
- Jak wyglądał ten pani niepowtarzalny styl? Uśmiecha się.
- Jesteś za młody, żeby wiedzieć, że Neelimę Kumari nazywają Królową Tragedii. Chodź, coś ci pokażę.
Zabiera mnie do swojej sypialni i otwiera metalowy almirah. Oczy prawie wychodzą mi na wierzch, bo almirah jest po brzegi wypełniony kasetami wideo.
- Wiesz, że na tych wszystkich kasetach są filmy, w których grałam?
- Naprawdę? Ile kaset tu jest?
- Sto czternaście. Tyle dzieł współtworzyłam podczas trwającej dwadzieścia lat kariery. - Pokazuje pierwszy rząd kaset. - Moje pierwsze filmy. Większość to komedie slapstickowe. Na pewno wiesz, co to są komedie, prawda? Z zapałem kiwam głową.
- Tak. W takich filmach gra Govinda. Neelima wskazuje dwa następne rzędy.
- To filmy ze środkowego okresu mojej kariery. Przeważnie dramaty rodzinne. Ale grałam też w słynnym thrillerze „Wskaż mordercę” i klasycznym horrorze „Trzydzieści lat później”.
Wreszcie wskazuje pozostałe cztery rzędy kaset.
- A reszta to tragedie. Widzisz, ile nagród i trofeów zdobyłam przez te lata? Prawie wszystkie dostałam za filmy tego gatunku. To mój ulubiony. - Stuka palcem w kasetę. Odczytuję naklejkę. Tytuł brzmi „Mumtaz Mahal”. - Tu zagrałam rolę swojego życia - żonę cesarza Szahdżahana, Mumtaz Mahal. Za swoją kreację dostałam nawet Nagrodę Państwową. Widzisz to trofeum w środku? Otrzymałam je z rąk prezydenta Indii.
- Czy to była największa rola, jaką pani zagrała? Neelima wzdycha.
- Rola bez wątpienia była dobra, z dużym ładunkiem emocjonalnym, ale wydaje mi się, że największa rola życia jest jeszcze przede mną.
Matka Neelimy nie czuje się najlepiej. Ciągle kaszle i pojękuje. Jej utyskiwania stają się nie do zniesienia. Cały czas skarży się na stan zdrowia i nie oszczędza nawet Neelimy, przypominając jej bez przerwy o obowiązku wobec osoby, która wydała ją na świat. Neelimę chyba trochę to zaczyna irytować. Teraz, prócz mojej codziennej pracy, muszę spędzać pół dnia na kupowaniu lekarstw dla Maaji i pilnować, żeby o wyznaczonej porze brała tabletki, kapsułki i krople.
W mieszkaniu panuje dziś nastrój podniecenia. Doordarshan, ogólnokrajowy program telewizji, ma wieczorem wyświetlić film Neelimy pod tytułem „Ostatnia żona”. To jedna z jej słynnych tragedii. Wszyscy mamy oglądać film w salonie razem z gospodynią. O ósmej gromadzimy się przed telewizorem. Kucharka, służąca i ja siedzimy na dywanie, a Maaji półleży na kanapie obok Neelimy. Zaczyna się film. Nie przepadam za takimi dziełami. Film jest o biednej rodzinie z klasy średniej, która boryka się z całą masą kłopotów. Dużo tu płaczu i lamentów. A w tle słychać pojękiwania Maaji. Film pokazuje życie zbyt realistycznie. Moim zdaniem to niepoważne, że kręci się takie rzeczy. Po co oglądać film, skoro w domu sąsiada na tej samej ulicy można wszystko zobaczyć na żywo? Za to Neelima wygląda młodo i pięknie i gra naprawdę dobrze. Dziwne uczucie - oglądać film, kiedy obok siedzi jego bohaterka. Ciekawe, co ona czuje, widząc siebie na ekranie telewizora. Może przypomina sobie asystentów operatora kamery, charakteryzatorów, oświetleniowców i operatora dźwięku, którzy pracowali za kulisami?
W filmie Neelima umiera, wygłaszając przedtem bardzo emocjonalną mowę. Niedługo po jej śmierci film się kończy. Wstajemy, żeby rozprostować nogi. Zauważam, że Neelima płacze.
- Co się stało, proszę pani? - pytam zaniepokojony. - Dlaczego pani płacze?
- Nic, Ram. Po prostu poczułam więź z moją bohaterką. Widzisz, już się uśmiecham.
- Jak aktorzy mogą się śmiać, a zaraz potem płakać?
- To cecha wielkich aktorów. Wiesz, dlaczego nazywają mnie Królową Tragedii?
- Dlaczego, proszę pani?
- Bo nigdy w żadnej scenie płaczu nie używałam gliceryny. Potrafiłam w każdej chwili doprowadzić się do łez.
- Co w tym wielkiego? Ja też nigdy nie potrzebuję gliceryny, żeby się rozpłakać - mówię do służącej, kiedy Neelina nie może mnie już słyszeć.
Im dłużej przebywam z Neelimą, tym lepiej zaczynam rozumieć, dlaczego nazywają ją Królową Tragedii. Otacza ją jakaś aura melancholii. Nawet w jej uśmiechu wyczuwam cień smutku. Ciekawi mnie jej przeszłość. Zastanawiam się, czemu nigdy nie wyszła za mąż. Wydaje się, że nie ma żadnych prawdziwych przyjaciół. Ale od czasu do czasu wychodzi z domu i wraca późno wieczorem. Ciekawe, z kim się spotyka. Wątpię, żeby miała chłopaka albo kochanka, bo nigdy nie wraca wesoła. Po powrocie wygląda mizernie, jest przygnębiona i od razu idzie prosto do sypialni. To jedna z zagadek, którą bardzo chciałbym rozwiązać.
Zastanawia mnie też jej obsesja na punkcie urody. Urody fizycznej. Jest ładna, mimo to całymi godzinami maluje się i mizdrzy przed lustrem. Na jej toaletce stoi mnóstwo kremów. Pewnego dnia czytam etykietki na słoiczkach. Kremy przeciwzmarszczkowe, kremy na cellulitis i balsamy odmładzające. Emulsje intensywnie regenerujące i nawilżające kremy przeciwstarzeniowe, rewitalizujące kremy na noc i żele ujędrniające. Jej łazienka jest pełna mydeł o dziwnym zapachu, peelingów i maseczek, które mają przywracać młodzieńczy wygląd. W jej apteczce jest tyle leków, ile zażywa Maaji. Są tu stymulatory hormonu wzrostu i kremy ujędrniające biust, melatonina w tabletkach i antyutleniacze.
Wreszcie pewnego dnia mówię:
- Proszę pani, jeśli wolno spytać, po co pani makijaż? Przecież już pani nie gra.
Patrzy mi w oczy.
- My, ludzie kina, stajemy się bardzo próżni. Tak bardzo przyzwyczajamy się do widoku siebie w makijażu, że tracimy odwagę, by spojrzeć w lustro i zobaczyć nasze prawdziwe twarze. Pamiętaj, że aktor pozostaje aktorem przez całe życie. Filmy się kończą, ale przedstawienie musi trwać.
Ciekawe, czy powiedziała to z głębi serca, czy wyrecytowała kwestię z jakiegoś filmu.
Dziś wydarzyło się coś naprawdę wspaniałego. Maaji umarła we śnie. W wieku osiemdziesięciu jeden lat.
Neelima trochę płacze, a potem przystępuje do spraw praktycznych związanych z przygotowaniami do pogrzebu. Przychodzi chyba cały świat filmowy, żeby złożyć jej kondolencje. Wielu ludzi rozpoznaję. Przychodzą aktorzy i aktorki, reżyserzy i producenci, piosenkarze i autorzy piosenek. Salon pęka w szwach od gości. Wyciągam szyję, żeby zobaczyć słynne gwiazdy, których zdjęcia widziałem w „Starburście” i których filmy oglądałem na ekranie.
Szkoda, że nie ma tu Salima. Ale byłby rozczarowany. Goście Neelimy w ogóle nie wyglądają jak olśniewające gwiazdy, które widzimy w filmach. Nie mają makijażu ani kolorowych strojów. Wszyscy są ubrani na biało i mają poważne i smutne miny. Nawet ci, którzy są znani z komedii.
Nie wiem, jak Neelima przyjęła śmierć matki. Dla mnie jednak odejście Maaji z tego świata było jak uczucie ulgi po bardzo przygnębiającym filmie.
Miesiąc po śmierci Maaji Neelima prosi mnie, żebym u niej zamieszkał. Wie, że Salim jest drugim lokatorem mojego pokoju w chawl, i dalej chce płacić czynsz. Przeprowadzam się do jej mieszkania. Ale nie zajmuję żadnej z pustych sypialni. Dostaję mały pokoik do prasowania.
Zauważam, że po śmierci Maaji Neelima zaczyna częściej wychodzić z domu, a czasem nawet nie wraca na noc. Jestem przekonany, że się z kimś spotyka. Może niedługo będziemy mieli ślub.
Budzi mnie jakieś skrobanie dobiegające od strony salonu. Dźwięk jest ledwie słyszalny, ale mimo to zakłóca mi sen. Przecieram oczy i patrzę na stojący obok mnie budzik. Jest wpół do trzeciej. Ciekawe, dlaczego Neelima plącze się po domu o tej porze. Nagle przychodzi mi do głowy, że może odwiedził ją kochanek, i podekscytowany wyskakuję z łóżka. Na palcach wychodzę z pokoju i ruszam do salonu.
W pokoju jest ciemno, ale dostrzegam jakiegoś mężczyznę. Wcale nie wygląda na kochanka. Ma na twarzy czarną maskę z wąskimi otworami na oczy. W lewej ręce trzyma czarny worek. W prawej latarkę, którą oświetla magnetowid. Szybko odłącza kable, bierze magnetowid i wkłada do czarnego worka. Już wiem, że to nie kochanek. To złodziej. I zaczynam wrzeszczeć.. Wydaję przenikliwy wrzask, który jak pocisk przecina ciszę nocną. Budzi Neelimę Kumari, która zaraz przybiega do salonu. Zupełnie wytrąca z równowagi złodzieja, który upuszcza worek i latarkę i dłońmi zasłania sobie uszy. Od mojego wrzasku pęka krucha figurynka stojąca na szafce z telewizorem.
- Co się stało? - pyta bez tchu Neelima. Zapala światło. Widzi złodzieja i też zaczyna wrzeszczeć. Złodziej musiał już ogłuchnąć od naszego krzyku. Osuwa się na kolana i błaga nas o litość.
- Proszę pani, nie jestem złodziejem. Przyszedłem tylko zobaczyć pani dom.
- Ram, przynieś mi telefon. Natychmiast dzwonię na policję - mówi do mnie Neelima. Skwapliwie przynoszę jej telefon bezprzewodowy.
Złodziej zdziera maskę. To młody mężczyzna z bródką.
- Błagam panią, proszę nie dzwonić na policję. Nie jestem złodziejem. Jestem studentem ostatniego roku w College’u Xaviera i jednym z pani największych wielbicieli. Przyszedłem tutaj tylko po to, żeby zobaczyć, jak pani mieszka.
Widzę, że słysząc to, Neelima wyraźnie łagodnieje.
- Proszę go nie słuchać - ostrzegam ją. - To złodziej. Jeżeli jest pani wielbicielem, to czemu ukradł magnetowid?
- Powiem dlaczego, Neelimaji. Kupowałem wszystkie kasety z filmami, w których pani grała. Wszystkie sto czternaście. Codziennie oglądam przynajmniej jeden film. Mój magnetowid zepsuł się od częstego używania. Oddałem go do naprawy. Ale nie potrafię przeżyć dnia, jeśli nie zobaczę jednego filmu z pani udziałem. Pomyślałem więc, że wezmę sobie jeden z pani magnetowidów. Sam fakt, że oglądam film na pani magnetowidzie, sprawi, że będzie to niezapomniane przeżycie. Zamierzałem go oddać, gdy tylko odbiorę swój z naprawy. Proszę mi uwierzyć. Przysięgam na mojego zmarłego ojca, że nie kłamię.
- To wszystko kłamstwo, proszę pani! - krzyczę. - Proszę lepiej wezwać policję.
- Nie, Ram - mówi Neelima. - Najpierw sprawdzę, czy ten człowiek rzeczywiście mówi prawdę. Jeżeli widział wszystkie sto czternaście filmów, będzie potrafił odpowiedzieć na kilka pytań. Niech mi pan powie, w którym filmie grałam rolę wiejskiej dziewczyny o imieniu Chandni?
- Och, jak mógłbym zapomnieć, Neelimaji? To jeden z moich ulubionych. „Powrót do wioski”, prawda?
- Tak. Ale to było za łatwe. Proszę powiedzieć, za jaki film dostałam Nagrodę Przemysłu Filmowego w 1982 roku.
- To jeszcze łatwiejsze. Na pewno za „Ciemną noc”.
- Mój Boże, ma pan rację. Niech pan wobec tego powie, w jakim filmie grałam z Manojem Kumarem.
- W tym patriotycznym, „Zew narodu”.
- Och, ten też pan widział?
- Mówiłem już, Neelimaji, jestem pani największym wielbicielem na świecie. Proszę mi powiedzieć, dlaczego zgodziła się pani wziąć tę podrzędną rolę w „Wiecznej miłości”? Zawsze sądziłem, że reżyser nie wykorzystał w nim pani możliwości.
- Zdumiewające, że pyta pan o „Wieczną miłość”. Ja też uważam, że nie powinnam była grać tej roli. Wszystkie pochwały zebrała Sharmila, a mnie spotkały tylko przykrości.
- Ale była pani fantastyczna w „Deszczu nad Bombajem”. Pani monolog w świątyni po śmierci pani ojca to najbardziej pamiętna scena całego filmu. Naprawdę powinna pani za niego dostać Nagrodę Przemysłu Filmowego, a oni przyznali ją pani za „Kobietę”.
- Tak. Gdybym miała wybierać między „Kobietą” a „Deszczem nad Bombajem”, prawdopodobnie też wybrałabym ten drugi. Muszę przyznać, że dużo pan wie o moich filmach. Jak się pan nazywa?
- Ranjet Mistry. Mam dwadzieścia cztery lata. Zawsze chciałem panią zapytać o „Mumtaz Mahal”, który uważam za największy film na świecie. W tej scenie porodu, kiedy pani umiera, a sahib Dileep, który gra cesarza, siedzi przy pani łożu, prosi go pani, żeby coś pani obiecał, a potem zdejmuje pani złotą bransoletę - ale mu jej pani nie daje. Dlaczego?
- Zdumiewające. Zna pan ten film w najdrobniejszych szczegółach. Powiem panu dlaczego. Ale czemu siedzi pan na podłodze? Proszę usiąść na kanapie. Ram, dlaczego stoisz z tym telefonem? Przynieś nam dwie filiżanki herbaty i ciastka. A więc jak mówiłam, kiedy powstawał projekt „Mumtaz Mahal”...
Kiedy wracam z herbatą, Neelima i złodziej śmieją się i żartują jak dwoje przyjaciół, którzy dawno się nie widzieli. Z niedowierzaniem kręcę głową. Ten człowiek przyszedł ją okraść i tylko dlatego, że widział kilka jej filmów, ona karmi go ciastkami i poi herbatą.
To, co zaczęło się jak thriller, okazało się dramatem rodzinnym.
Pewnego wieczoru Neelima wzywa mnie do siebie.
- Ram, chcę, żebyś jutro wyprowadził się do chawl. Tylko na jeden dzień. Muszę mieć w domu odrobinę prywatności.
- Ale dlaczego, proszę pani?
- Nie zadawaj pytań - odpowiada ze złością. - Rób, co mówię.
To samo polecenie dostałem jeszcze trzy razy w ciągu następnych trzech miesięcy. Wiem, że kiedy mnie nie ma, Neelima podejmuje w domu kochanka i nie chce, żebym o tym wiedział. Dlatego gdy następnym razem każe mi zostać na noc w Ghatkopar i wrócić następnego dnia, wypełniam polecenie, ale niezbyt ściśle. Jadę do Ghatkopar, ale zamiast o siódmej rano, wracam już o piątej i krążę wokół domu. Jak można się było spodziewać, o szóstej otwierają się drzwi i wychodzi jakiś mężczyzna. Jest wysoki i ma sympatyczną twarz, lecz jego wygląd psują przekrwione oczy i nieuczesane włosy. Jest ubrany w niebieskie dżinsy i białą koszulę. W lewej dłoni trzyma plik banknotów i zapalonego papierosa, a w drugiej podrzuca kluczyki do samochodu. Wygląda jakby znajomo, ale nie potrafię sobie przypomnieć, gdzie go widziałem. W ogóle na mnie nie patrząc, schodzi po schodach na parter. Otwieram drzwi do domu dopiero o siódmej.
Kiedy widzę, w jakim stanie jest salon, przeżywam pierwszy szok. Wszędzie walają się niedopałki papierosów i popiół. Pośrodku stołu leży przewrócona szklanka, a obok pusta butelka po whisky. Na całym dywanie są porozrzucane orzeszki. W pokoju unosi się silny zapach alkoholu.
Drugi szok przeżywam na widok Neelimy Kumari. Ma sińce na całej twarzy i podbite oko.
- Mój Boże, co się pani stało? - wołam.
- Nic, Ram. Spadłam z łóżka i trochę się potłukłam. Nie ma się czym przejmować.
Wiem, że kłamie. To wszystko zrobił jej mężczyzna, który wychodził z mieszkania. A ona w zamian dała mu papierosy, whisky i jeszcze pieniądze. Serce mi się kraje i ogarnia mnie bezsilna złość, bo nie potrafię jej pomóc.
Od tego dnia w Neelimie zachodzi subtelna zmiana. Staje się bardziej milcząca i zamknięta w sobie. Chyba zaczęła popijać whisky, bo często wyczuwam w jej oddechu woń alkoholu.
Pewnego ranka znów zastaję ją z podbitym okiem i śladem po oparzeniu papierosem na ręce. Nie mogę tego dłużej znieść.
- Smutno mi, kiedy widzę panią w takim stanie. Kto robi pani krzywdę? - pytam.
Mogłaby odpowiedzieć: „To nie twoja sprawa”, ale tego ranka była w refleksyjnym nastroju.
- Wiesz, Ram, ktoś kiedyś powiedział, że lepiej kochać i przegrać, niż nigdy nie zaznać miłości. Czasem się zastanawiam, czy to prawda. Ja też kochałam. Nie wiem, czy już przegrałam, ale zaznałam wiele bólu. W moim życiu jest mężczyzna. Czasami mi się wydaje, że mnie kocha. A czasem, że nienawidzi. Poddaje mnie powolnym torturom, krok po kroczku.
- Czemu go pani nie zostawi?! - krzyczę.
- To nie takie proste. Nawet w bólu jest trochę przyjemności. Słodkiej ekstazy. Czasem myślę, że jeśli ból potrafi być tak słodki, to ile przejmującej rozkoszy musi nieść ze sobą śmierć? Kiedy torturuje mnie papierosami, wcale nie chcę krzyczeć. Mam ochotę recytować tę pamiętną kwestię z mojego filmu „Kobieta”. Ze sceny śmierci. „Och, życie, jakże jesteś zmienne. To śmierć jest moją prawdziwą miłością i moim nieodłącznym towarzyszem. Śmierci, weź mnie w ramiona, wyszeptaj mi do ucha najsłodszą ciszę i unieś do krainy wiecznej miłości”.
- Ależ proszę pani, to był tylko film - mówię błagalnie.
- Cii! Zapomniałeś, co ci kiedyś powiedziałam, że aktor pozostaje aktorem przez całe życie? Pamiętaj, że zawsze będę Królową Tragedii. I nie zyskałam tego tytułu, recytując kwestie napisane przez scenarzystę. Żyłam życiem moich postaci. Ghalib nie został wielkim tragicznym poetą, po prostu pisząc słowa w książkach. Nie. Aby zostać Królową Tragedii, trzeba czuć ból, doświadczyć cierpienia, codziennie je przeżywać.
- Jeżeli to ma być warunek, to znaczy, że ja mogę zostać Królem Tragedii? - pytam z niewinnością dwunastolatka.
Neelima nie odpowiada.
Neelima udziela w salonie wywiadu dziennikarce ze „Starbursta”. Wchodzę tam, niosąc tacę z gulab jamun i samosami.
- Neelimaji, rozmawiałyśmy o historii, pomówmy o teraźniejszości. Dlaczego zrezygnowała pani z pracy w filmie? - Przyglądam się uważnie, jak dziennikarka majstruje przy magnetofonie. Jest dość młoda i bardzo ładna. Ma jasną skórę i długie do ramion czarne włosy. Jest ubrana w eleganckie czarne spodnie, kurti z nadrukiem i czarne czółenka na wysokim obcasie.
- Ponieważ nie produkuje się już filmów takich jak kiedyś. Nie ma już dawnej pasji i zaangażowania. Współcześni aktorzy wyglądają jak taśmowa produkcja, podobni do siebie jak dwie krople wody. Klepią swoje kwestie jak papugi. Brak w tym głębi. W naszych czasach skupialiśmy się na pracy nad jednym filmem. Dzisiaj aktorzy jednego dnia biegają na trzy różne plany. To niepoważne. - Neelima podkreśla swoje słowa gestem.
- Proszę mi wybaczyć, ale słyszałam, że jednym z powodów pani rezygnacji był fakt, że przestano pani proponować role.
Twarz Neelimy oblewa się gniewnym rumieńcem.
- Kto pani to powiedział? To wierutne kłamstwo. Proponowano mi kilka ról, ale odmówiłam. Były za mało wyraziste. Poza tym fabuła nie koncentrowała się na postaci bohaterki.
- Chce pani powiedzieć, że przestano pani proponować role głównych bohaterek, tylko starszych sióstr i ciotek.
- Jak pani śmie dyskredytować mnie i moją pracę? Muszę przyznać, że współczesnym dziennikarzom także brakuje dobrego wychowania. Nie widzi pani tych wszystkich nagród na półkach? Uważa pani, że zdobyłam je, nie grając w filmach? Sądzi pani, że zyskałam sobie przydomek Królowej Tragedii, śpiewając i pląsając wokół drzewa jak dzisiejsze pseudoheroiny, które wyglądają jak zwykłe statystki?
- Ależ... nie mówimy o pani dawnej karie...
- Doskonale wiem, o czym mówimy. Proszę natychmiast wyjść. Ram, odprowadź panią i nigdy więcej nie otwieraj jej drzwi. - Neelima wstaje i wzburzona wychodzi z salonu. Odprowadzam zdezorientowaną dziennikarkę do drzwi.
Nie potrafię się zdecydować, czy to była komedia, dramat czy tragedia.
W mieszkaniu Neelimy wisi dużo oprawionych zdjęć. Na wszystkich jest jednak tylko ona. Neelima przyjmująca nagrodę, Neelima przecinająca wstęgę, Neelima oglądająca występ, Neelima wręczająca nagrodę. W domu nie ma fotografii żadnych innych gwiazd filmowych, z wyjątkiem dwóch zdjęć w jej sypialni. Są na nich dwie piękne kobiety, jedna biała, a druga Hinduska.
- Kim są te kobiety? - pytam ją pewnego dnia.
- Ta z lewej to Marilyn Monroe, a z prawej to Madhubala.
- Kto to był?
- Obie były sławnymi aktorkami, które młodo umarły.
- Po co więc trzyma pani ich zdjęcia?
- Ponieważ też chciałabym umrzeć młodo. Nie chcę umierać jako stara i wynędzniała kobieta. Widziałeś fotografię Shakeeli w numerze „Film Digest” z zeszłego tygodnia? W latach pięćdziesiątych była znaną gwiazdą, a teraz ma chyba z dziewięćdziesiąt lat. Zobacz, jaka jest stara i wysuszona. I dokładnie taką ją ludzie zapamiętają po jej śmierci. Starą, pomarszczoną i wychudzoną. Ale Marilyn Monroe i Madhubalę na zawsze zapamiętają jako młode kobiety, bo młodo umarły. W pamięci ludzkiej przetrwa tylko twój wygląd w chwili śmierci. Tak jak Madhubala chcę pozostawić po sobie obraz nieskalanej młodości i urody, wiecznego wdzięku i czaru. Nie chcę umierać w wieku dziewięćdziesięciu lat. Czasem pragnę zatrzymać wszystkie zegary świata, strzaskać wszystkie lustra i sprawić, żeby moja twarz pozostała młoda na wieki.
Gdy tego słucham, ogarnia mnie dziwny smutek. W pewnym sensie Neelima jest sierotą, tak jak ja. Ale w przeciwieństwie do mnie ma dużą rodzinę - swoich wielbicieli, producentów, reżyserów. I przez wzgląd na nich chce złożyć najwyższą ofiarę. Żeby na zawsze zapamiętali ją jako młodą kobietę.
Po raz pierwszy dziękuję losowi, że nie jestem gwiazdą filmową.
Dziś ma przyjść znany producent. Neelima jest bardzo przejęta. Ma nadzieję, że producent zaproponuje jej rolę i znów będzie mogła stanąć przed kamerą. Cały dzień maluje się przed lustrem i przymierza rożne stroje.
Producent zjawia się wieczorem. Jest niski i łysy, z wystającym brzuchem. Mam przynieść gulab jamun, samosy i sorbet.
- ...wspaniała rola dla pani, Neelimaji - mówi producent. - Zawsze należałem do pani największych wielbicieli. Piętnaście razy widziałem „Kobietę”. Ta scena śmierci - Boże, chciałbym ją oglądać, gdy sam będę umierał. Dlatego postanowiłem przerwać pani emeryturę. Ten film, do którego udało mi się zwerbować pierwszorzędnego reżysera, skupia się na postaciach kobiecych. Proponuję pani fantastyczną rolę.
- Kim jest ten reżyser, z którym podpisał pan umowę?
- Chimpu Dhawan.
- Przecież on kręci komedie, prawda?
- I co z tego? Poza tym w filmie będzie szczypta komedii. Do głównych ról zaangażowałem już Shahrukha Khana i Tabu.
- Nie rozumiem. Będą dwie główne bohaterki?
- Ależ nie.
- Kogo więc ma grać Tabu?
- To ona będzie główną bohaterką.
- A mnie jaką rolę pan proponuje?
- Och, nie zrozumiała pani? Proponuję pani rolę matki Shahrukha Khana.
Neelima od razu wyrzuca go za drzwi. Producent wychodzi z pianą na ustach.
- Zepsuta dziwka, co ona sobie wyobraża? Ciągle się jej zdaje, że może być heroiną. Widziała się w lustrze? Ma szczęście, że nie obsadziłem jej w roli babki.
Wydaje mi się, że to była niezła scena komediowa.
Znów odwiedził ją kochanek. Tym razem jednak sprawa wygląda poważniej. Neelima leży w łóżku z głębokim rozcięciem nad lewą brwią i ma spuchnięty policzek. Z trudem mówi.
- Musimy wezwać policję, proszę pani, trzeba aresztować tego łotra - nalegam, opatrując jej skaleczenia środkiem odkażającym.
- Nie, Ram. Nic mi nie będzie.
- Proszę mi przynajmniej powiedzieć, jak on się nazywa. Śmieje się ochryple.
- Co to da? Nie martw się, ten człowiek już więcej tu nie przyjdzie. Wreszcie z nim zerwałam. Dlatego właśnie mi to zrobił. Jeżeli jeszcze raz tu się zjawi, plunę mu w twarz.
- I jak długo chce pani cierpieć w milczeniu? Niech pani popatrzy, co zrobił z pani twarzą.
- Przeznaczeniem kobiety jest cierpieć w milczeniu. Moja twarz to drobnostka w porównaniu z tym, co zrobił z resztą mojego ciała. Naprawdę chcesz zobaczyć? To patrz. - Rozpina guziki bluzki i rozchyla stanik. Pierwszy raz w życiu widzę nagie piersi kobiety. Są duże i kołyszą się jak obwisłe krowie wymiona. Wzdrygam się na widok oparzeń po papierosach na gładkim ciele, które wyglądają jak małe czarne kratery. Zaczynam płakać.
Neelima też płacze.
- Nie chcę już dłużej żyć w masce. Dość już sobie zrobiłam liftingów, dosyć mam już środków upiększających. Raz w życiu chcę być prawdziwą kobietą. Chodź do mnie, dziecko - mówi i przyciąga moją głowę do swoich piersi.
Nie wiem, o czym myślała Neelima Kumari, przyciągając mnie do siebie. Czy zobaczyła we mnie syna czy kochanka, czy zrobiła to, żeby zapomnieć o bólu, czy po prostu potrzebowała taniej rozrywki. Ale gdy wtuliłem głowę między jej piersi, cały świat przestał dla mnie istnieć i pierwszy raz w życiu poczułem, że nie jestem już sierotą. Że mam prawdziwą matkę, której twarz mogę zobaczyć i której ciała mogę dotknąć. Słony smak moich łez zmieszał się z jej potem i zapachem jej ciała w najbardziej poruszającym doświadczeniu mojego trzynastoletniego życia. W tej krótkiej chwili uleciał cały ból i cierpienie, wszystkie zniewagi i upokorzenia, jakie znosiłem w ciągu wielu lat. Pragnąłem zatrzymać wszystkie zegary świata i zachować tę chwilę na zawsze. Bo choć trwała tak krótko, przyniosła mi tak prawdziwe doznanie, że nie potrafiłaby go oddać żadna gra aktorska.
Dlatego nie będę próbował nazywać tego epizodu dramatem, thrillerem ani tragedią. Wymykał się wszystkim gatunkom.
Neelima i ja w ogóle nie rozmawiamy o tamtym poranku. To, co się stało, nigdy się już nie powtórzy. Ale oboje żyjemy ze świadomością, że nasze życie nieodwołalnie się odmieniło.
Neelima chce zerwać maskę, ale nie ma w sobie dość siły psychicznej, żeby to zrobić. I nie chce przyjąć mojej pomocy. Nieuchronne przeznaczenie Królowej Tragedii coraz natarczywiej przypomina jej o sobie. Neelima staje się bardziej przygnębiona. Pije tak dużo, że prawie nie wie, co się wokół niej dzieje. Zwalnia kucharkę i służącą. W mieszkaniu zostaję tylko ja. A potem zaczyna się przygotowywać do swojej roli życia.
Neelima Kumari prosi, żebym złożył w jeden stos wszystkie czasopisma z jej zdjęciami. Osobiście zajmuje się swoimi trofeami, ustawiając najpierw platynowe nagrody jubileuszowe, potem złote i na końcu srebrne. Ubiera się w najdroższe sari i wkłada najpiękniejszą biżuterię. Spędza przed lustrem trzy godziny i wygląda tak pięknie, jak jeszcze nigdy dotąd. Później spuszcza w toalecie wszystkie kremy. Idzie do apteczki i wyrzuca wszystkie preparaty upiększające. Potem odkręca słoiczek ze środkami przeciwbólowymi, które lekarz zapisał jej matce. Połyka nie wiem ile tabletek.
Wreszcie wchodzi do sypialni i wsuwa do magnetowidu kasetę z filmem „Mumtaz Mahal”. Siada na łóżku i wciska przycisk odtwarzania na pilocie. Zaczyna się film. Neelima każe mi iść na bazar po warzywa i sadowi się wygodnie, aby czekać.
Znajduję ją tego samego dnia wieczorem po powrocie z bazaru. Wygląda jak piękna panna młoda śpiąca w łóżku. Ale nie muszę dotykać jej zimnej skóry, żeby się przekonać, że nie żyje. W rękach trzyma nagrodę z napisem „Nagroda Państwowa dla Najlepszej Aktorki. Przyznana Pani Neelimie Kumari za rolę w filmie «Mumtaz Mahal», 1985”.
Scenę, którą widzę, można nazwać tylko szczytem dramatu.
Wpatruję się w martwe ciało Neelimy Kumari i nie wiem, co robić. Jestem pewien tylko jednego - nie pójdę na policję. Całkiem możliwe, że zrzuciliby winę na mnie i aresztowali za morderstwo. Decyduję się więc na jedyne logiczne wyjście. Uciekam do chawl w Ghatkopar.
- Dlaczego przyjechałeś? - pyta mnie Salim.
- Pani zwolniła mnie z pracy, tak jak kucharkę i służącą.
- I co teraz zrobimy? Z czego zapłacimy czynsz?
- Nie martw się, zapłaciła już za dwa miesiące z góry. Do tej pory na pewno znajdę nową pracę.
Mieszkając w chawl, co dzień się boję, że przyjedzie po mnie dżip z migającym czerwonym kogutem, ale nic takiego się nie dzieje. W gazetach też nic nie piszą o śmierci Neelimy Kumari. Tymczasem dostaję pracę w odlewni.
Znajdują jej ciało dopiero po miesiącu, tylko dlatego, że jeden z sąsiadów skarżył się na zapach. Tak więc wyłamują drzwi i wchodzą do domu. Ani w salonie, ani w czterech pozostałych pokojach niczego nie znajdują. Potem w sypialni widzą gnijące zwłoki. Sari wygląda na nowe, biżuteria błyszczy jak nowa, ale twarz i ciało są w takim stopniu rozkładu, że nie można rozpoznać osoby. Wywożą zwłoki w białych maseczkach na twarzach, a nagrodę wyrzucają do kosza. Tożsamość potwierdzają dopiero na podstawie kartoteki dentystycznej. A gdy się dowiadują, kto to był, zamieszczają zdjęcie gnijącego ciała na pierwszych stronach wszystkich gazet. „Neelima Kumari, słynna Królowa Tragedii, popełniła samobójstwo. Miała czterdzieści cztery lata. Jej ciało w znacznym stopniu rozkładu znaleziono dopiero po miesiącu”.
Nazwałbym to prawdziwą tragedią.
Smita głęboko wzdycha.
- Nic dziwnego, że gwiazdy filmowe cierpią na nerwicę. Wiesz, widziałam „Mumtaz Mahal” i też zawsze się zastanawiałam nad zagadką złotej bransolety. Ciekawe, co Neelima Kumari powiedziała złodziejowi.
- Niestety, to na zawsze pozostanie zagadką. Będziemy rozmawiać o Neelimie Kumari czy mam pani powiedzieć, co się potem zdarzyło w teleturnieju?
Smita niechętnie wciska guzik odtwarzania.
W studiu panuje duże poruszenie. Trwa właśnie długa przerwa. Producent programu, wysoki mężczyzna z długimi włosami jak u kobiety - albo u gwiazdy rocka - naradza się w kącie z Premem Kumarem. Po jego wyjściu Prem Kumar kiwa na mnie, żebym podszedł.
- Panie Thomas - mówi Prem Kumar - fantastycznie pan sobie radzi. Ma pan w kieszeni milion rupii. Co pan zamierza teraz zrobić?
- Co pan ma na myśli?
- Pytam, czy chce pan poprzestać na tej sumie, czy grać o miliard. Niech pan pamięta, że zaczyna się zasada „graj lub płać”.
- Wobec tego poprzestanę na tym, co mam. Dotąd miałem szczęście, ale chyba już się kończy.
- To byłaby ogromna szkoda. Uważamy, że jeśli wygra pan teleturniej, może pan zostać największym wzorcem dla młodzieży w naszym kraju. Dlatego postanowiliśmy nieco panu ułatwić grę. Pamięta pan, jak panu pomogłem przy drugim pytaniu? Gdybym go nie zmienił, skończyłby pan grę bez jednej rupii. Chcę zrobić to samo w trzech następnych pytaniach. Obiecuję, że jeżeli zgodzi się pan przejść do etapu „graj lub płać”, pomożemy panu wygrać, bo chcemy, żeby pan wygrał. Nic lepszego nie mogłoby spotkać naszego programu.
- Jaki rodzaj pytań ma pan na myśli?
- Nieważne, bo wcześniej zdradzimy panu odpowiedzi. Jeżeli mógł mi pan zaufać przy pytaniu numer dwa, jestem pewien, że zaufa mi pan przy pytaniach numer dziesięć, jedenaście i dwanaście. To co, umowa stoi?
- Jeśli gwarantuje mi pan zwycięstwo, nie mogę się nie zgodzić. Proszę mi więc powiedzieć, jak brzmi następne pytanie.
- Znakomicie. - Prem Kumar klaszcze w dłonie. - Billy - zwraca się do producenta - pan Thomas zgodził się przejść do rundy „graj lub płać”. - Odwraca się z powrotem do mnie i szepcze: - Powiem panu, jakie będzie następne pytanie. Zapytam „Ile wynosi długość cieśniny Palk między Indiami a Sri Lanką?”. Do wyboru będzie pan miał a) 64 km, b) 94 km, c) 137 km i d) 209 km. Poprawna odpowiedź to C. Sto trzydzieści siedem kilometrów. Zrozumiał pan?
- Tak. Ale jaką mogę mieć pewność, że to właściwa odpowiedź?
- Och, nie ufa mi pan? Dobrze, nie mam panu tego za złe. W końcu w grę wchodzi miliard rupii. Zgoda, udowodnię to panu. Proszę zajrzeć do tego zeszytu. Na pewno umie pan czytać cyfry. - Wyciąga notatnik, w którym strona po stronie są zapisane pytania i odpowiedzi jak w książce zagadek. Pokazuje palcem jedno z pytań. To samo, które mi przed chwilą zdradził. I tę samą odpowiedź: sto trzydzieści siedem kilometrów.
- Wierzy już pan, że nie zamierzam wyciąć panu numeru? Kiwam głową.
- Dobrze. Niech pan wraca na miejsce, za chwileczkę przyjdę.
W studiu rozlega się sygnał programu i wyświetla się napis „BRAWA”. Prem Kumar zwraca się do publiczności.
- Panie i panowie, dotarliśmy do historycznego rozdroża naszego teleturnieju. Nasz zawodnik dotarł do magicznej kwoty miliona rupii. Teraz musi zdecydować, czy będzie walczył o główną nagrodę, czy rezygnuje z dalszej gry. Nadeszła chwila prawdy, panie Thomas. Jaka jest pańska decyzja? Będzie pan grać o najwyższą stawkę czy woli pan uciec? Proszę jednak pamiętać, że dalsza gra oznacza ryzyko utraty wszystkiego, co dotychczas pan zdobył. Co pan na to? - Uśmiecha się do mnie krzepiąco.
- Gram dalej - mówię cicho.
- Słucham? Czy mógłby to pan powiedzieć nieco głośniej?
- Gram dalej - powtarzam głośno i pewnie.
Wśród widzów słychać stłumione okrzyki zdumienia. Ktoś mówi: „Mój Boże!”. Inny głos dodaje: „Co za idiota!”.
- Czy to pańska ostateczna, nieodwołalna decyzja? - pyta Prem Kumar. Znów się do mnie uśmiecha.
- Tak - odpowiadam.
- Wobec tego, panie i panowie, właśnie tworzymy historię! - woła triumfalnie Prem Kumar. - Nasz zawodnik jest gotów zaryzykować wszystko. Mieliśmy już zawodnika, który postawił wszystko na jedną kartę... i przegrał. Dziś się przekonamy, czy pan Thomas przejdzie do historii i zostanie zdobywcą najwyższej w dziejach nagrody. A więc jesteśmy gotowi do ostatnich trzech pytań w rundzie „graj łub płać”. Proszę o gorące brawa.
Rozlega się crescendo bębnów. Na ekranie rozbłyskuje napis „GRAJ LUB PŁAĆ”. Publiczność wstaje z miejsc i entuzjastycznie klaszcze.
Gdy milknie muzyka, Prem Kumar odwraca się do mnie.
- Panie Thomas, wygrał pan milion rupii i znalazł się w rundzie nagłej śmierci, którą nazywamy „graj lub płać”. Albo wygra pan miliard rupii, albo straci wszystko, co pan dotychczas zdobył. Oto więc pytanie numer dziesięć za dziesięć, tak jest, za dziesięć milionów rupii. W którym roku Neelima Kumari zwana Królową Tragedii zdobyła...
- Ale to nie jest pyta...
- Proszę mi nie przerywać w środku pytania. Proszę pozwolić mi dokończyć - strofuje mnie surowo Prem Kumar. - Powtarzam, w którym roku Neelima Kumari zwana Królową Tragedii zdobyła Nagrodę Państwową? Czy było to w roku a) 1984, b) 1988, c) 1986 czy d) 1985?
Piorunuję go wzrokiem. Prem Kumar uśmiecha się złośliwie. Teraz wszystko rozumiem. To, co powiedział mi w przerwie, było chytrą sztuczką, żeby mnie zwabić do udziału w ostatniej rundzie. Ale nie docenił mojego szczęścia. Nadal mi dopisuje.
- Znam odpowiedź. D. W 1985 roku.
- Co? - Prem Kumar dębieje. Jest tak zaskoczony, że zapomina mnie nawet spytać, czy jestem w stu procentach pewien. Odruchowo naciska guzik i na ekranie rozbłyskuje właściwa odpowiedź. D.
Prem Kumar wygląda, jakby właśnie zobaczył ducha.
- Pan... pan Thomas... właśnie... wygrał dzdziesięć milionów rupii - jąka zupełnie roztrzęsiony.
Publiczność szaleje. Wszyscy stoją i wiwatują. Niektórzy zaczynają tańczyć między krzesłami.
Prem Kumar ociera pot z czoła i pociąga duży łyk lemoniady. To, co powinno być tragedią, przerodziło się w farsę.
Jedzenie. Niczego więcej nie widzę, nie słyszę i nie czuję na zatłoczonym i gwarnym dworcu kolejowym, gdzie stoję od dwóch godzin w swojej bawełnianej koszuli i dżinsach Levi. Jeżeli nie je się przez jakiś czas, głód łagodnieje i znika. Ale jeśli nie je się bardzo długo - a ja nie jadłem nic od poprzedniego popołudnia - mózg zaczyna płatać figle. Zauważam wokół siebie tylko ludzi, którzy jedzą i piją. Mój nos podąża za zapachem jedzenia jak pies, który wyczuł kość. Kręci mi się w głowie od aromatów świeżo przyrządzonych dźałebi, puri i kaczori. Zaczynam się ślinić nawet na myśl o tak prostej potrawie jak gotowane jajka, za którymi nigdy nie przepadałem. Kiedy jednak sięgam do kieszeni, mogę wymacać tylko jednorupiową monetę, która po wczorajszej stracie pięćdziesięciu tysięcy już nie wydaje mi się szczęśliwa. Oblizuję więc spieczone usta, zastanawiając się, jak zagłuszyć głód.
Już chcę wymienić elektroniczny zegarek Casio na talerz chhole bhature, gdy mój wzrok zatrzymuje się na planszy reklamowej obok dworcowego baru. Jest na niej napisane: „M - tylko kilometr stąd”. W jednej chwili wiem, gdzie zdobędę coś do jedzenia. Za darmo.
Wychodzę z dworca w Agrze i wyruszam na poszukiwanie dużego czerwonego M. Kilka razy skręcam w złą ulicę, pytam o drogę paru sklepikarzy i wreszcie odnajduję je pośrodku luksusowego rynku. Schludnie odziana obsługa u McDonalda mierzy mnie podejrzliwym spojrzeniem, ale mnie nie przegania. Nie mogą przecież wyprosić klienta w lewisach, nawet gdyby wyglądał niechlujnie. Zajmuję pozycję przy drewnianym pojemniku z ruchomą klapką. Kiedy nikt nie patrzy, szybko zanurzam w nim rękę i wyciągam tyle torebek z brązowego papieru, ile zdołam dosięgnąć. Wychodzę, korzystając przedtem z czystej toalety, gdzie zmywam z twarzy kurz i brud.
Moja pierwsza próba grzebania w śmieciach okazuje się całkiem udana. Siadam na zielonej drewnianej ławce na zewnątrz i z zadowoleniem posilam się zjedzonym tylko do połowy wegetariańskim burgerem, kawałkami smażonego kurczaka, dwiema prawie pełnymi torebkami frytek i połową kubka 7 up. Grzebanie w odpadkach to jedna z głównych technik przetrwania dzieciaka z ulicy. Znałem chłopaków, którzy żywili się resztkami pozostawionymi w klimatyzowanych przedziałach Ekspresu Rajdhani. Inni byli uzależnieni od pizzy pepperoni z Pizza Hut i co wieczór udawało się im wydobyć z kubła przed restauracją co najmniej siedem czy osiem całych kawałków. Ale wszyscy byli zgodni, że najłatwiejszym sposobem na darmowe jedzenie jest wmieszanie się w ślubny orszak. Ekspertem tej metody był Salim. Trzeba tylko było ubrać się w porządne rzeczy i mieć odpowiednie obuwie. Człowiek wtapia się między gości, a potem ustawia z innymi przy bufecie. Krewni panny młodej myślą, że jesteś z rodziny pana młodego, a krewni pana młodego sądzą, że jesteś z rodziny panny młodej. Można wypić dziesięć albo i piętnaście butelek napojów, najeść się do woli i skosztować przeróżnych deserów. Przy odrobinie szczęścia można nawet zdobyć kilka sztućców ze stali nierdzewnej. Salim skompletował sobie prawie cały serwis. Ale zrezygnował z zatrudniania się na takie imprezy po pewnym weselu w Nariman Point, gdzie między rodzinami panny młodej i pana młodego doszło do strasznej kłótni, która zakończyła się bijatyką na pięści. Salim dostał lanie od obu stron konfliktu.
Zaspokoiwszy głód, postanawiam zbadać nieznane miasto. Idę zatłoczonymi ulicami pełnymi riksz, pieszych i krów. Podziwiam misterne kratownice staroświeckich baveli, rozkoszuję się aromatami jedzenia płynącymi z ulicznych budek z kebabami i wegetariańskich dhaba, marszczę nos, czując smród dolatujący z otwartych studzienek ściekowych i garbarni. Czytam rozlepione na wszystkich pustych ścianach gigantyczne plakaty namawiające ludzi do oglądania nowych filmów i głosowania na starych polityków. Widzę starych i zasuszonych rzemieślników siedzących w zaniedbanych warsztatach, którzy rzeźbią w marmurze kunsztowne wzory, i młodych przebojowych sprzedawców telefonów komórkowych w klimatyzowanych salonach. Odkrywam, że bogacze w Agrze nie różnią się niczym od bogaczy w Delhi i Mumbaju, którzy też mieszkają w domach z marmuru i pleksiglasu strzeżonych przez ochroniarzy i alarmy. Slumsy Agry też niczym nie różnią się od innych. Składają się z takich samych płatów blachy falistej udających dachy; w błocie razem ze świniami taplają się takie same dzieci z rozdętymi brzuchami, a ich matki zmywają naczynia w ściekach.
Idę krętą i zakurzoną ulicą, gdy nagle widzę przed sobą rzekę. Jest żółtozielona i mętna. Niski poziom wody wskazuje, że jeszcze nie nadeszła pora monsunowa. Silny prąd unosi na powierzchni kawałki drewna i plastiku. W innym miejscu pewnie zapatrzyłbym się dłużej na jej kręte koryto, poszukałbym znaku wysokiej wody, wyciągnął szyję, żeby zobaczyć unoszące się na powierzchni martwe ciało. Ale nie tu i nie teraz. Ponieważ mój wzrok przykuwa coś na drugim brzegu. To lśniąca biała budowla, której wielka kopuła wznosi się na kwadratowej podstawie, urozmaiconej ostrymi łukami i głębokimi galeryjkami. Z czterech stron otaczają ją przypominające włócznie minarety. W blasku słońca błyszczy na tle turkusowego nieba jak księżyc z kości słoniowej. Jej piękno zapiera mi dech w piersiach.
Po chwili, która trwała nieskończoność, zaczepiam jakiegoś przechodnia, mężczyznę w średnim wieku niosącego pojemnik z tiffin.
- Przepraszam, może mi pan powiedzieć, co to za budynek po drugiej stronie rzeki?
Przechodzień patrzy na mnie jak na szaleńca.
- Arrey, jeżeli nie wiesz, to co robisz w Agrze? To Tadź Mahal, idioto.
Tadź Mahal. Ósmy cud świata. Słyszałem o nim, ale nigdy nie widziałem żadnego zdjęcia. Stoję, wpatrując się jak zahipnotyzowany w mauzoleum, na które rzucają cień przepływające po niebie chmury, zmieniając kolor marmurowej kopuły z bladokremowego w barwę ochry i alabastru. Wobec tej czystej doskonałości wszystkie moje zmartwienia - utrata pięćdziesięciu tysięcy rupii, troski, co będę jadł, gdzie będę spał, lęk przed policją - wydają się zupełnie nieistotne. Od razu postanawiam, że jeszcze dziś muszę zobaczyć Tadź Mahal. Z bliska.
Po trzydziestu minutach energicznego marszu nabrzeżem staję przed olbrzymią bramą wejściową z czerwonego piaskowca. Na dużej białej tablicy czytam: OPŁATA ZA WSTĘP DO TADŹ MAHAL: HINDUSI 20 RUPII, CUDZOZIEMCY 20 DOLARÓW W PONIEDZIAŁKI NIECZYNNE, W PIĄTKI WSTĘP WOLNY. Spoglądam na swoje casio z datownikiem. Piątek, 12 czerwca. Zdaje się, że mam dzisiaj szczęśliwy dzień.
Przechodzę przez wykrywacz metalu, przecinam dziedziniec z czerwonego piaskowca, mijając łukową bramę, i wyrasta przede mną Tadź Mahal w całej wspaniałości i urodzie, połyskując w popołudniowej mgiełce. Napawam oczy widokiem ogrodu z fontannami i szerokimi alejami, tafli stawu, na której tańczy odbicie Tadź Mahal, i dopiero wtedy dostrzegam gęste tłumy. Tadź roi się od turystów, młodych i starych, bogatych i biednych, Hindusów i obcokrajowców. Wszędzie błyskają flesze, dziedziniec wypełnia gwar głosów, a uzbrojeni w pałki policjanci o surowych twarzach próbują przywracać porządek.
Po półgodzinie bezcelowej wędrówki u stóp kopuły zauważam grupkę zamożnych turystów z Zachodu obwieszonych kamerami wideo i lornetkami, którzy z uwagą słuchają starszego przewodnika. Dyskretnie się do nich przyłączam. Przewodnik pokazuje marmurową kopułę i mówi ochrypłym głosem:
- Omówiłem już cechy architektoniczne piaskowcowego dziedzińca, Chowki Jilo Khana, który właśnie minęliśmy. Przybliżę teraz państwu nieco historię Tadź Mahal.
Pewnego dnia roku 1607 książę Churram z królewskiego domu Mogołów przechadzał się po bazarze Meena w Delhi, gdy nagle ujrzał dziewczynę, która sprzedawała jedwab i szklane paciorki w małym kramiku. Tak oczarowała go jej uroda, że od razu się w niej zakochał. Zanim jednak udało mu się wreszcie poślubić dziewczynę, minęło pięć lat. Naprawdę nazywała się Ardźuman Banu, ale książę nadał jej imię Mumtaz Mahal. Miała wówczas dziewiętnaście lat, a on dwadzieścia. Mumtaz Begum była bratanicą Nurdżahan, inaczej Mehrunnisy, żony Dżahangira, która z kolei była bratanicą perskiej żony Akbara, Bilgis Begum. Mumtaz i Churram wzięli ślub w roku 1612 i w ciągu osiemnastu lat urodziło się im czternaścioro dzieci. Mumtaz była nieodłączną towarzyszką męża podczas wszystkich podróży i wypraw wojennych, jego powierniczką i doradczynią. Zachęcała go do wielkodusznych i szlachetnych czynów na rzecz słabych i ubogich. Zmarła przy porodzie siódmego czerwca 1630 roku w Burnhanpur, zaledwie trzy lata po tym, jak Churram wstąpił na tron Mogołów jako cesarz Szahdżahan. Umierając, Mumtaz Mahal wymogła na cesarzu cztery przysięgi: po pierwsze, przyrzekł jej, że wzniesie budowlę, która pięknem dorówna jej urodzie; po drugie, że nigdy więcej się nie ożeni; po trzecie, że będzie dobry dla ich dzieci; i po czwarte, że w rocznicę jej śmierci będzie odwiedzał jej grób. Po śmierci Mumtaz cesarz popadł w tak ogromną rozpacz, że podobno w ciągu jednej nocy osiwiał. Lecz jego miłość do żony była tak wielka, że rozkazał zbudować dla niej najpiękniejsze mauzoleum na ziemi. Budowa rozpoczęła się w roku 1631. Trwała dwadzieścia dwa lata i pracowało przy niej ponad dwadzieścia tysięcy robotników, rzemieślników i artystów z Persji, Imperium Otomańskiego, a nawet Europy. Rezultat ich wysiłków mają państwo przed sobą, Tadź Mahal nazwany przez Rabindranatha Tagore „łzą na policzku czasu”. Mała dziewczynka w szortach podnosi rękę.
- Przepraszam, kto to jest Tagore?
- Och, to był słynny indyjski poeta, który zdobył Nagrodę Nobla. Można go porównać z... powiedzmy, Williamem Wordsworthem.
- Jakim Williamem?
- Nieważne. Jak już mówiłem, kompleks architektoniczny Tadź Mahal składa się z pięciu głównych elementów: Darwaza, czyli bramy głównej, Bageecha, czyli ogrodu, Masjid, czyli meczetu, Naqqar Khana, czyli domu gościnnego, i Rauza, czyli głównego mauzoleum. Właściwy grób znajduje się wewnątrz Tadź, gdzie za chwilę wejdziemy. Pokażę tam państwu dziewięćdziesiąt dziewięć imion Allaha na grobowcu Mumtaz i szkatułkę na pióro wmurowaną w grobowiec Szahdżahana jako insygnium męskiego władcy. Cenotafy, zgodnie z tradycją mogolską, stanowią tylko symbol prawdziwych trumien, które spoczywają w tym samym miejscu w surowej i wilgotnej podziemnej krypcie. W rzucie poziomym mauzoleum jest kwadratem o boku 57 metrów. Wnętrze centralnej kopuły ma wysokość 24, 5 metra i 17, 7 metra średnicy. Kopuła spoczywa na zewnętrznym szkielecie wysokości prawie 61 metrów. Wysokość każdego z czterech bocznych minaretów wynosi 40 metrów. Przekonają się państwo, jak finezyjna była ówczesna sztuka, ponieważ nawet trzycentymetrowy element dekoracyjny jest inkrustowany ponad pięćdziesięcioma półszlachetnymi kamieniami. Proszę też zwrócić uwagę, że liternictwo wersów koranicznych zdobiących łuki przejść pozostaje jednolite, niezależnie od ich wysokości.
Jako pomnik nieprzemijającej miłości Tadź Mahal odkrywa swe uroki przed każdym, kto wie, jak docenić piękno. Zobaczą państwo, że kwadratowa podstawa Tadź sama w sobie symbolizuje różne strony, z jakich można podziwiać urodziwą kobietę. Brama główna jest jak welon przysłaniający kobiecą twarz, który w noc poślubną należy unieść bardzo powoli i delikatnie. W świetle księżyca, którego blask odbijają kamienie półszlachetne, jakimi inkrustowany jest biały marmur, mauzoleum Tadź skrzy się jak klejnot. Rankiem Tadź przybiera różową barwę, wieczorem jest mlecznobiały, a przy księżycu złoty. Te zmiany mają podobno odzwierciedlać różne nastroje kobiety. Zaprowadzę teraz państwa do mauzoleum. Proszę zdjąć obuwie i złożyć tutaj.
Turyści zdejmują buty i wchodzą do głównego mauzoleum. Ja zostaję na zewnątrz, próbując skojarzyć zmieniające się kolory kopuły ze zmiennymi nastrojami Neelimy Kumari.
Ktoś lekko klepie mnie w ramię. Odwracam się i widzę cudzoziemca w okularach z żoną i dwojgiem dzieci. Mężczyzna jest obładowany przeróżnymi gadżetami, od kamery cyfrowej po odtwarzacz minidysków.
- Przepraszam, mówi pan po angielsku? - zwraca się do mnie.
- Tak - odpowiadam.
- Proszę opowiedzieć coś o Tadź Mahal. Jesteśmy turystami. Z Japonii. Nie znamy miasto. Dzisiaj przyjechali.
Mam ochotę mu powiedzieć, że też nie znam miasta i przyjechałem dopiero dzisiaj, ale zmieniam zdanie na widok jego zaciekawionej miny. Naśladując poważny ton przewodnika, zaczynam opowiadać to, co zapamiętałem.
- Tadź Mahal zbudował w 1531 roku cesarz Churram dla swojej żony Nurdżahan zwanej też Mumtaz Begum. Poznał ją, gdy sprzedawała w ogrodzie złote bransolety, i się w niej zakochał, ale ożenił się z nią dopiero dziewiętnaście lat później. Nurdżahan wałczyła u jego boku we wszystkich bitwach i w ciągu czternastu lat urodziła mu osiemnaścioro dzieci.
Japończyk mi przerywa.
- Osiemnaścioro dzieci w czternaście lat? Pan pewien? - pyta nieśmiało.
- Oczywiście - ganię go. - Kilka razy musiała mieć bliźnięta. W każdym razie przy porodzie dziewiętnastego dziecka Mumtaz umarła w Sultanapur szesnastego czerwca. Ale przed śmiercią poprosiła króla o cztery rzeczy. Po pierwsze, żeby zbudował Tadź Mahal, po drugie, żeby nie bił dzieci, po trzecie, żeby osiwiał i po czwarte... nie pamiętam, ale to nieważne. Jak państwo widzą, Tadź Mahal składa się z bramy, ogrodu, domu gościnnego i grobowca.
Japończyk z zapałem kiwa głową.
- Tak, tak. Widzieliśmy bramę i ogród. Teraz widzimy grobowiec. Ale gdzie dom gościnny?
Patrzę na niego, marszcząc brwi.
- Nie mówiłem, że prawdziwe groby są pod ziemią? Dlatego cały teren nad ziemią musi być domem gościnnym. W mauzoleum zobaczą państwo grobowce Mumtaz i cesarza. Proszę koniecznie obejrzeć pióro inkrustowane dziewięćdziesięcioma dziewięcioma kamieniami szlachetnymi. W ścianach zobaczą państwo wyryte co trzy centymetry pięćdziesiąt imion Boga. Wszystkie wersety na ścianach oznaczają to samo, bez względu na różne liternictwo. Czyż to nie wspaniałe? Kopuła ma 160 metrów wysokości, a każdy z minaretów wznosi się na wysokość siedemnastu metrów. Jeżeli spojrzeć na Tadź Mahal z różnych stron, można zobaczyć różne welony, jakie kobieta nosi w noc poślubną. Proszę spróbować. Byłbym zapomniał - muszę jeszcze państwu powiedzieć, że Tagore, nasz sławny poeta, zdobył Nagrodę Nobla za wiersz o Tadź Mahal pod tytułem „Policzek dla Williama Wordswortha”.
- Naprawdę? Och, ciekawe! Przewodnik w ogóle to nie powiedział. - Japończyk odwraca się do żony i mówi coś po japońsku, terkocząc jak karabin maszynowy. Potem tłumaczy to na mój użytek: - Mówię żonie to dobrze, że nie trzeba brać drogi oficjalny przewodnik. Pan tak ładnie wszystko powiedział. - Rozpromienia się w uśmiechu. - Dziękujemy bardzo. Arigato. - Kłania mi się i wsuwa coś do ręki. Odwzajemniam ukłon. Kiedy Japończycy się oddalają, otwieram dłoń i widzę równo złożony nowiutki banknot pięćdziesięciorupiowy. Za pięć minut pracy!
Wiem już dwie rzeczy: chcę zostać w mieście Tadź Mahal i nie mam nic przeciwko temu, żeby zostać przewodnikiem.
Kiedy wreszcie opuszczam marmurową budowlę, zaczyna zapadać zmierzch, spowijając mauzoleum w delikatną czerwień. Muszę znaleźć jakiś kąt. Zaczepiam jakiegoś chłopca na ulicy. Jest mniej więcej w moim wieku i ma na sobie białą koszulkę, szare spodnie i niebieskie hawajskie klapki. Stoi nieruchomo, przyglądając się jakiejś sprzeczce na ulicy. Stukam go lekko w ramię.
- Przepraszam - mówię. Odwraca się i patrzy na mnie najżyczliwszymi oczyma, jakie w życiu widziałem. W tych wyrazistych brązowych oczach wyczuwam przyjaźń, ciekawość i serdeczność. - Przepraszam - powtarzam - ale nie znam miasta. Mógłbyś mi pokazać jakieś miejsce, gdzie można przenocować?
Chłopak kiwa głową i mówi:
- Tjwi akumb ifbynzb.
- Słucham? - dziwię się.
- Zekan tb ijź. Tjwi akumb ifbynzb - powtarza, wymachując rękami.
- Wybacz, ale nie rozumiem tego języka. Przepraszam, że ci zawracam głowę. Spytam kogoś innego.
- Lk lmknop zekan - upiera się i łapie mnie za rękę. Zaczyna mnie ciągnąć w stronę rynku. Z początku chcę się wyrwać, ale chłopak ma tak przyjazną twarz, że pozwalam się prowadzić. Dziwnie chodzi, jak gdyby skradał się na palcach. Wprowadza mnie w labirynt wąskich uliczek i krętych alejek, skąd wynurzamy się po piętnastu minutach i stajemy przed okazałą rezydencją. Według napisu na mosiężnej tabliczce przy dużej metalowej furtce, dom nazywa się „Pałac Swapna”. Chłopak otwiera bramę i wchodzimy. W rezydencji jest kręty podjazd i wielki trawnik z malowaną drewnianą ławką i fontanną. Na trawie uwijają się dwaj ogrodnicy. Na podjeździe stoi stary samochód Contessa, który poleruje ubrany w liberię szofer. Mój towarzysz jest najwyraźniej znany mieszkańcom domu, bo nikt nie próbuje go zatrzymać, gdy prowadzi mnie podjazdem do ozdobnych drewnianych drzwi wejściowych, a potem naciska dzwonek. Otwiera nam młoda, ciemnoskóra i ładna służąca. Spogląda na mojego towarzysza i mówi:
- Ach, to ty, Shankar. Czemu ciągle przychodzisz? Wiesz, że Pani nie lubi, gdy się tu zjawiasz.
Shankar pokazuje na mnie.
- Lkomtbuoyb lkgkyp.
Służąca ogląda mnie od stóp do głów.
- Ach, więc Shankar przyprowadził cię jako nowego lokatora? W dobudówce chyba już nie ma wolnych pokoi, ale spytam Panią. - Znika w głębi domu.
W wejściu zjawia się kobieta w średnim wieku. Ma na sobie drogie jedwabne sari i całą masę złotej biżuterii. Jej twarz pokrywa makijaż. W młodości może była piękna, ale w przeciwieństwie do Neelimy Kumari, jej twarz straciła dawny blask. W dodatku kobieta ma ściągnięte usta, przez co wygląda dosyć srogo. Od razu czuję do niej instynktowną niechęć.
Widok kobiety wywołuje u Shankara wyjątkowy entuzjazm.
- Gkzewi zfć iwipnfp - mówi z szerokim uśmiechem, ale kobieta w ogóle nie zwraca na niego uwagi.
- Kim jesteś? - pyta, przyglądając się uważnie mojemu ubraniu. - I dlaczego przyszedłeś z Shankarem?
Pod jej badawczym spojrzeniem zaczynam słabnąć.
- Nazywam się Raju Sharma - mówię. Nie ma mowy, żebym zdradził w tym mieście swoje prawdziwe imię i nazwisko. Na pewno nie po tym, jak zabiłem w pociągu nieznanego człowieka.
- Och, a więc jesteś braminem? - dziwi się, a w jej oczach widzę jeszcze większą podejrzliwość. Powinienem się domyślić, że ciemnoskóry bramin będzie kimś niezwykle oryginalnym.
- Tak. Właśnie przyjechałem do Agry. Przyszedłem spytać, gdzie mógłbym się zatrzymać.
- Mamy budynek, gdzie mieszkają lokatorzy. - Zauważam, że kobieta używa królewskiego „my”. - W tej chwili nie ma wolnego pokoju, ale jeśli mógłbyś poczekać tydzień, coś się znajdzie. Pokój będzie cię kosztował czterysta rupii miesięcznie, czynsz jest płatny z góry w całości na początku miesiąca. Jeśli te warunki są do przyjęcia, Lajwanti może pokazać ci dom. Ten tydzień będziesz jednak musiał przeczekać gdzie indziej.
- Dziękuję, proszę pani - mówię po angielsku. - Wezmę pokój i w przyszłym tygodniu zapłacę czterysta rupii.
Kiedy tylko odzywam się po angielsku, dama patrzy na mnie zaskoczona i jej surowe rysy jakby łagodnieją.
- Może przez tydzień mógłbyś nocować u Shankara. Lajwanti, pokaż mu dom.
Na tym się kończy prowadzona w drzwiach rozmowa.
Lajwanti prowadzi mnie do dobudówki znajdującej się zaraz za rezydencją i okazuje się, że jest to północnoindyjski odpowiednik chawl. Znajduje się tu duży brukowany dziedziniec, który otaczają połączone ze sobą pokoje. W budynku musi być ich co najmniej trzydzieści. Pokój Shankara mieści się prawie w połowie wschodniego korytarza. Shankar otwiera drzwi i wchodzimy do środka. Jest tu tylko jedno łóżko, wbudowany almirah i przylegająca do pokoju maleńka kuchenka, tak samo jak w chawl w Ghatkopar. Toalety są wspólne i znajdują się na końcu zachodniego korytarza. Myć można się tylko pod miejskim kranem na środku dziedzińca na oczach wszystkich lokatorów. Lajwanti pokazuje swój pokój - ósmy, licząc od pokoju Shankara. A ten, który mam dostać za tydzień, znajduje się cztery pokoje w drugą stronę.
Zanim Lajwanti zdążyła wrócić do rezydencji, szybko zadaję jej pytanie:
- Przepraszam, ale kim jest ten chłopiec, Shankar? Spotkałem go właściwie przed chwilą przed Tadź Mahal.
Lajwanti wzdycha.
- To sierota. Wszyscy bardzo go lubimy. Biedak ma coś z głową i nie potrafi normalnie mówić, tylko gada jakieś bezsensowne rzeczy. Cały dzień wałęsa się po mieście. Pani była tak dobra, że dała mu pokój za darmo i co miesiąc daje też pieniądze na jedzenie. Gdyby nie to, już dawno zabrano by go do szpitala dla umysłowo chorych.
Jestem w szoku. Shankar wydał mi się inteligentnym chłopcem, który ma tylko kłopoty z mową. Może w ocenie Pani też się pomyliłem. Skoro jest dobra i szczodra dla Shankara, nie może być tak surowa, na jaką wygląda.
- Proszę mi jeszcze coś powiedzieć o Pani - dodaję.
Tonem dworskiego historyka, który objaśnia genealogię cesarzowej, Lajwanti opowiada mi imponujący rodowód swojej pracodawczyni.
- Naprawdę nazywa się królowa Swapna Devi. Ale wszyscy nazywamy ją Panią albo Sahiba Rani. Jej ojcem był król Dżamgarh, radża Shivnath Singh z dynastii Rathore. Dziadkiem ze strony matki był król Dhareli położonej niedaleko Agry, radża Ravi Pratap Singh, który był pierwszym właścicielem tego haveli. W wieku dwudziestu lat Swapna Devi wyszła za syna króla Bhadohi, Kunwara Pratapa Singha, wywodzącego się z dynastii Gautam, i przeprowadziła się do Benares, gdzie rodzina ma rezydencję. Niestety, młody książę zmarł zaledwie dwa lata po ślubie. Swapna Devi nie wyszła za mąż po raz drugi. Przez następnych dwanaście lat mieszkała w Benares. Tymczasem zmarł radża Ravi Pratap Singh, pozostawiając wnuczce w spadku haveli. Tak więc przeprowadziła się do Agry i mieszka tu już od dziesięciu lat.
- A dzieci? - pytam. Lajwanti kręci głową.
- Nie. Nie ma żadnego potomstwa, więc zajmuje się akcjami dobroczynnymi i życiem towarzyskim. Jest prawdopodobnie najbogatszą kobietą w Agrze i ma bardzo dobre koneksje. Co tydzień jedzą u niej obiad komisarz policji i sędzia okręgowy, więc nawet nie myśl, że będziesz tu mógł mieszkać, nie płacąc czynszu. Jak nie zapłacisz pierwszego, drugiego już cię tu nie będzie. Lepiej, żebyś od razu wiedział.
Tego wieczoru Shankar gotuje mi kolację i nalega, żebym spał w jego łóżku. Sam kładzie się na twardej kamiennej posadzce. Jego dobroć wzrusza mnie do łez. Shankar, tak jak ja, jest sierotą i dlatego nawiązuje się między nami głęboka więź. Silniejsza niż przyjaźń. Ważniejsza od słów.
Tej nocy w Agrze pada deszcz.
Za siedem dni muszę zapłacić Pani czterysta rupii, więc nie tracąc czasu, zdobywam wiedzę potrzebną w moim nowym zawodzie. Pięćdziesiąt rupii zapewnia mi dwudniowy wstęp do Tadź Mahal, a Shankar pożycza mi dziesięć rupii na trzeci dzień. Kręcę się obok grup zachodnich turystów, słuchając mówiących po angielsku przewodników i starając się zapamiętać jak najwięcej faktów i liczb. Nie było to zbyt trudne między innymi dlatego, że polubiłem Tadź Mahal jak kieszonkowiec zatłoczony autobus. Może miałem to we krwi. Możliwe, że Mumtaz Mahal była jakąś prababcią mojej matki. Albo mój ojciec pochodził z dynastii Mogołów. W każdym razie czwartego dnia wiedziałem już o Tadź Mahal wystarczająco dużo, żeby zasilić szeregi setek niezarejestrowanych przewodników w Agrze. Krążyłem przy bramie z czerwonego piaskowca i oferowałem swoje usługi zagranicznym turystom, którzy przychodzili zobaczyć Tadź nawet w czerwcowym skwarze. Moimi pierwszymi „klientkami” były angielskie dziewczęta z college’u, opalone i piegowate, które miały czeki podróżne i bardzo skąpy strój. Słuchały mnie uważnie, nie zadawały żadnych trudnych pytań, zrobiły mnóstwo zdjęć, a na koniec wręczyły mi dziesięciofuntowy banknot. Dopiero kiedy wymieniłem banknot w kantorze, zorientowałem się, że nawet po potrąceniu trzech procent prowizji mam siedemset pięćdziesiąt rupii. Prawie tyle, żeby zapłacić czynsz za dwa miesiące!
Po tygodniu przeprowadziłem się do osobnego pokoju, ale w ciągu siedmiu dni spędzonych u Shankara dowiedziałem się o nim wielu rzeczy. Odkryłem, że jego język nie jest bezsensowną paplaniną. Na pozór słowa brzmiały niedorzecznie, jednak układały się zgodnie z jakąś wewnętrzną logiką. Dowiedziałem się też, że ulubione jedzenie Shankara to czapati i soczewica. Że nie cierpi bakłażanów i kapusty. Że nie interesują go zabawki. Ze ma ogromne zdolności plastyczne i potrafi z pamięci narysować każdą osobę w najdrobniejszych szczegółach. I że tak jak mnie śni mu się matka. Dwa razy słyszałem w nocy, jak wołał przez sen: „Mamusiu, mamusiu!”. Wiedziałem już, że potrafi powiedzieć coś więcej niż bezsensowne sylaby, choć nie ujawnia tej zdolności.
Mieszkanie z Shankarem musiało wpłynąć na moją psychikę, bo pamiętam, że śniła mi się młoda kobieta w białym sari z dzieckiem na rękach. Wyje wiatr, rozwiewając jej kruczoczarne włosy, które zasłaniają jej twarz. Dziecko patrzy jej w oczy i słodko grucha: „Mama... Mama”. Matka otwiera usta, chcąc odpowiedzieć, ale z jej ust pada tylko: „Gkzewi zfć atfbzgk”. Dziecko wrzeszczy i wypada z jej objęć. Budzę się i sprawdzam, czy mam jeszcze język.
W ciągu następnego roku spędzonego w Agrze zdobyłem bardzo dużo wiadomości na temat Tadź Mahal. Poznałem wiele intymnych szczegółów z życia Mumtaz Mahal, na przykład taki, że czternaste dziecko, przy którego porodzie zmarła, miało na imię Gauharar. Nauczyłem się na pamięć liczb, które wnosiły szczegółowe informacje na temat budowy Tadź: wiedziałem na przykład, że skarb państwa dostarczył 466, 55 kilograma czystego złota, które w 1631 roku były warte sześćset tysięcy rupii, a całkowity koszt budowy wyniósł 41 848 826 rupii, 7 anna i 6 paisa* [*12 paisa = 1 anna; 16 anna = 1 rupia.]. Usłyszałem o kontrowersyjnej tezie, jakoby prawdziwym budowniczym Tadź Mahal był Geronimo Veroneo, włoski złotnik. Poznałem legendę drugiego Tadź, mówiącą o tajemniczych podziemnych komnatach i istnieniu trzeciego grobu. Umiałem bez końca opowiadać o sztuce pietra dura, zgodnie z którą wykonano kwiatowe wzory na ścianach Tadź, i o ogrodach wzorowanych na stylu perskich ćarbagh.
Dzięki temu, że płynnie mówiłem po angielsku, od razu zyskałem znaczną przewagę nad innymi przewodnikami. Zagraniczni turyści tłumnie gromadzili się wokół mnie i wkrótce przewodnik Raju zyskał sobie znaczny rozgłos. Ale nie znaczyło to, że stałem się autorytetem w dziedzinie historii Tadź Mahal. Znałem informacje, ale nie miałem wiedzy. Przewodnik Raju przypominał papugę, która wiernie powtarza to, co usłyszała, tak naprawdę nie rozumiejąc ani słowa.
Z czasem nauczyłem się mówić do japońskich turystów konichiwa, doswidania do Rosjan, muchas gracias do rozdających napiwki Latynosów i siemasz do amerykańskich prowincjuszy. Zawsze jednak żałowałem, że nigdy nie trafił mi się klient z Australii, którego mógłbym klepnąć w plecy i powiedzieć: „Dziędbry, mogę ci zapodać wszystko o tym obłełdnym grabowcu!”.
Dzięki turystom zacząłem też zarabiać całkiem niezłe pieniądze. Nie była to fortuna, ale wystarczało na czynsz, od czasu do czasu mogłem zjeść w McDonaldzie albo Pizza Hut i nawet odłożyć coś na czarną godzinę. Tyle że coś takiego jak „czarna godzina” traci znaczenie dla kogoś, komu większość życia upłynęła w najczarniejszym mroku. Wobec tylu nieszczęść, które przeżyłem, i ciągłego lęku, że pewnego dnia przyjedzie po mnie dżip z migającym czerwonym kogutem, żeby zaaresztować mnie za morderstwo bezimiennego dakoity albo Shantarama, albo nawet Neelimy Kumari, układanie poważniejszych planów na przyszłość mijało się z celem. Dlatego traktowałem pieniądze tak jak własne życie - jako artykuł jednorazowego użytku. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Nic dziwnego, że wkrótce zyskałem w domu opinię osoby, którą łatwo naciągnąć.
Lokatorzy dobudówki stanowili istną zbieraninę: mieszkali tu ubodzy studenci college’ów z odległych wiosek, urzędnicy rządowi, którzy nielegalnie odnajmowali swoje służbowe mieszkania za astronomiczne sumy, maszyniści, pracownicy pralni, ogrodnicy, kucharze, sprzątacze, hydraulicy, stolarze, a nawet poeta z obowiązkową brodą. Z wieloma się zaprzyjaźniłem. Mieszkając wśród nich, uświadomiłem sobie, że historia Szahdżahana i Mumtaz Mahal nie jest jedyną opowieścią tego sennego miasteczka.
Oficjalnym „dostawcą nowin” naszego domu była Lajwanti. Miała oczy i uszy otwarte i była świetnie zorientowana, co się dzieje w okolicy. Wiedziała, kto bije żonę, a kto cudzołoży, kto jest pijakiem, a kto skąpcem, kto nie płaci czynszu, a kto bierze łapówki. Mimo niewątpliwej lojalności wobec swojej pracodawczyni, bez większych oporów podzieliła się z nami smakowitymi opowieściami z dziejów pałacu. To od niej usłyszałem plotki o barwnej przeszłości Swapny Devi. Właścicielka rezydencji miała podobno gorący romans z bratem swego zmarłego męża, Kunwarem Mahendrą Singhiem, ale potem się z nim pokłóciła i go otruła. Mówiło się też, że z tego związku urodziła w Benares nieślubną córkę. Nikt nie wiedział, co się stało z dzieckiem, ale nikogo to nie obchodziło.
Pewnego wieczoru przychodzi do mnie Shakil, jeden z biednych studentów mieszkających w moim domu.
- Bhai Raju, czy mógłbym prosić cię o przysługę?
- Tak, Shakil, o co chodzi? - pytam, domyślając się celu jego wizyty.
- Widzisz, mój ojciec nie mógł mi w tym miesiącu przysłać pieniędzy z powodu suszy w wiosce, a jeżeli do poniedziałku nie zapłacę czesnego, zawieszą mnie w prawach studenta. Mógłbyś mi pożyczyć sto pięćdziesiąt rupii? Obiecuję, że oddam w przyszłym miesiącu, gdy tylko dostanę pieniądze.
- Oczywiście, Shakil. Pożyczyłem już pięćdziesiąt naszemu wielkiemu poecie Najmiemu i sto Gopalowi. Mam odłożone sto na nową koszulę, ale masz pilniejszą potrzebę, możesz więc wziąć wszystko.
Lajwanti zaprasza Shankara i mnie do swojego pokoju na kolację. Nie ma męża i mieszka sama, ale ma młodszą siostrę, która żyje w wiosce oddalonej o trzydzieści kilometrów od Agry. Pierwszą rzeczą, jaką zauważam po wejściu do pokoju Lajwanti, jest obsesyjny porządek. Nigdy w życiu nie widziałem czystszego pokoju. Kamienna podłoga wyszorowana na błysk. Nie ma ani odrobiny kurzu. Łóżko starannie posłane, bez jednej zmarszczki na bawełnianej narzucie. Na gzymsie równiutko ustawione ozdoby. Wszędzie panuje doskonały porządek. Nawet kuchnia wygląda nieskazitelnie i zaczynam sobie wyobrażać, że sadza w chulha nie jest czarna, ale biała. Shankar i ja siadamy na krzesłach, a Lajwanti na łóżku. Jest ubrana w różowe sari. Wygląda na bardzo przejętą i opowiada nam, że właśnie zaczęła szukać odpowiedniego kandydata na męża dla swojej siostry, Lakshmi, która ma dziewiętnaście lat.
- A ty? - dziwię się. - Chyba najpierw powinna wyjść za mąż starsza siostra?
- Owszem, powinna - odpowiada Lajwanti. - Ale dla Lakshmi nie jestem tylko siostrą, bo od śmierci naszych rodziców przed pięciu laty jestem też jej ojcem i matką. Dlatego nie mogę być samolubna i myśleć tylko o sobie. Kiedy wydam siostrę za mąż, skończą się moje obowiązki i zacznę szukać swojego księcia.
- Jak zamierzasz szukać odpowiednich kandydatów?
- Dwa miesiące temu zamieściłam ogłoszenie w hinduskiej gazecie, „Dainik Ujala”, i dzięki błogosławieństwu bogini Durgi dostałam bardzo dużo ofert. Zobaczcie, ile przyszło listów. - Pokazuje nam naręcze listów i kopert. Wyciąga z niego sześć fotografii i pokazuje. - Powiedzcie, który z tych chłopców będzie się nadawał dla Lakshmi?
Shankar i ja uważnie oglądamy kandydatów. W prawie każdym zauważamy jakąś wadę. Ten wygląda za staro. Tamten ma zbyt szelmowski uśmiech. Inny jest brzydki. Kolejnego szpeci blizna. To wygląda jak zdjęcie z policyjnej kartoteki. Pozostaje jedno zdjęcie. Jest na nim przystojny młodzieniec z modną fryzurą i gęstym wąsem.
- Tak, ten wygląda najlepiej - mówię do Lajwanti. Shankar też z aprobatą kiwa głową.
- Lkakuw if nfć - oświadcza.
Lajwanti jest zachwycona naszym wyborem.
- Też mi się najbardziej podoba. Poza tym, że jest najprzystojniejszy, to jeszcze ma najlepsze wykształcenie i pochodzi z bardzo szanowanej rodziny. Wiecie, że jest wysokim urzędnikiem rządowym?
- Naprawdę? Co robi?
- Jest zastępcą inspektora cukrownictwa w okręgu. Lakshmi będzie z nim żyła jak królowa. Myślicie, że powinnam zacząć negocjacje z jego rodziną? Mam od razu przystąpić do sprawy z błogosławieństwem bogini Durgi?
- Oczywiście, nie ma co zwlekać.
Tego wieczoru Lajwanti podaje nam wspaniały posiłek złożony z puri, kaczori, ziemniaków, soczewicy i muttar paneer na tak czystych talerzach, że można się w nich przeglądać. Czuję wyrzuty sumienia, że jem z tak nieskazitelnych naczyń, i boję się, że mogę je porysować. Nie mogę się powstrzymać i pytam:
- Lajwanti, czemu u ciebie jest tak czysto? Masz służącą? Cieszy się, że zwróciłem na to uwagę.
- Nie żartuj sobie. Jak służąca może mieć służącą? Sama pilnuję, żeby w mieszkaniu był zawsze porządek. Nauczyłam się tego już w dzieciństwie. Nie umiem mieszkać w brudnym domu. Palce mnie świerzbią, kiedy tylko zobaczę odrobinę brudu na podłodze, kawałek jedzenia przylepiony do stołu albo zmarszczkę na narzucie. Moja matka mawiała: „Lajwanti nie może znieść nawet listka, który krzywo odstaje od drzewa”. Dlatego Sahiba Rani jest tak ze mnie zadowolona. Podsłuchałam kiedyś, jak mówiła do żony sahiba komisarza, że Lajwanti jest najlepszą służącą, jaką miała, i że nigdy nie pozwoli mi odejść. - Lajwanti promienieje z dumy.
- Rzeczywiście, musisz być najbardziej pracowitą służącą na całym świecie. Ale lepiej nie wchodź do mojego pokoju, bo zrobi ci się niedobrze.
Shankar też się zgadza, że nie ma nikogo wspanialszego od Lajwanti.
- Gkzewi hwyrwjof - mówi z radosnym uśmiechem.
Moi dzisiejsi klienci to czterech bogatych studentów z Delhi. Zachowują się hałaśliwie, są ubrani w markowe dżinsy i noszą importowane okulary przeciwsłoneczne. Wyrażają się o Tadź Mahal lekceważąco, bez przerwy sobie dokuczają i opowiadają wulgarne dowcipy. Pod koniec zwiedzania nie tylko wręczają mi zapłatę, ale i słony napiwek. Potem zapraszają mnie, żebym pojechał z nimi do miasta w ich minivanie z szoferem.
- Raju, chodź z nami, zabawisz się jak nigdy w życiu - namawiają. Z początku się wykręcam, ale są tak uparci, a ja tak wdzięczny za hojny bakszysz, że nie mogę odmówić. Wskakuję do samochodu.
Najpierw jedziemy do hotelu Palace. Nigdy jeszcze nie byłem w pięciogwiazdkowym hotelu. Siedzę w klimatyzowanej restauracji i z zachwytem oglądam lśniące żyrandole rzucające przyćmione światło, kelnerów w liberiach, elegancko ubraną klientelę emanującą bogactwem i wpływami, i słucham dyskretnej muzyki instrumentalnej. Pewni siebie mężczyźni rozmawiają przyciszonymi głosami, kobiety wyglądają jak delikatne lalki. Jedzenie jest bardzo apetyczne. Jeden z chłopaków podaje mi menu.
- Masz, Raju. Zamów, na co tylko masz ochotę. Zaglądam do menu i na widok cen prawie się krztuszę. Porcja kurczaka w sosie pomidorowośmietanowym kosztuje sześćset rupii! W budce niedaleko domu mogę kupić to samo za pięćdziesiąt pięć rupii. Ale zdaję sobie sprawę, że tu nie płaci się tylko za jedzenie, ale i za atmosferę. Chłopcy zamawiają prawie wszystko z karty oraz dwie butelki szkockiej whisky.
Ta rozrzutność wzbudza we mnie niepokój. W Mumbaju bez zaproszenia wchodziliśmy z Salimem na wesela bogaczy, żeby najeść się za darmo, ale nigdy nie zazdrościliśmy im bogactwa. Kiedy jednak widzę, jak zamożni chłopcy z college’u bez zmrużenia oka wydają tyle pieniędzy, ogarnia mnie zupełnie nieznane poczucie niższości. Kontrast między ich życiem a moją nędzą zaczyna mi sprawiać przejmujący ból. Nic dziwnego, że głód łagodnieje i znika, chociaż na talerzu przede mną piętrzą się różne smakołyki. Uświadamiam sobie, że się zmieniłem. I zaczynam się zastanawiać, jak to jest nie mieć już żadnych pragnień, bo wszystkie się już zaspokoiło, zdusiło pieniędzmi, zanim się w ogóle narodziły. Czy można pragnąć życia bez pragnień? I czy niedostatek pragnień jest lepszy niż prawdziwy niedostatek? Rozmyślam nad tymi pytaniami, ale nie znajduję żadnych zadowalających odpowiedzi.
Kiedy chłopcy zjedli już dosyć i wypili dość whisky, znów zapraszają mnie do samochodu.
- Dokąd teraz jedziemy? - pytam.
- Zobaczysz - odpowiadają i wybuchają śmiechem. Kierowca sunie przez wąskie uliczki i rojne bazary w kierunku peryferii Agry. Wreszcie wjeżdżamy do dziwnego osiedla niedaleko Autostrady Narodowej, które nazywa się Basai Mohalla. Przed wjazdem stoi tablica, na której jest napisane: „Wchodzisz do Dzielnicy Czerwonych Latarni na własne ryzyko. Zawsze pamiętaj o prezerwatywie. Zapobiegaj AIDS, chroń życie”. Nie rozumiem tych czerwonych latarni w nazwie dzielnicy. Na ulicach nie widzę żadnych czerwonych latarni. Wzdłuż drogi stoi kilkanaście samochodów. Wałęsa się kilkoro bosych dzieci - ani śladu matek. W wieczornej ciszy słychać daleką muzykę i dźwięk dzwoneczków na kostkach tancerek. Na horyzoncie widzę połyskującą w złotym księżycowym blasku kopułę i minarety Tadź Mahal. Przy księżycu i marmurowym mauzoleum nawet ta brudna enklawa parterowych i piętrowych chałup wydaje się przysypana odrobiną złotego pyłu.
Studenci wysiadają z auta i ruszają w stronę kilku małych budynków. Waham się, ale ciągną mnie ze sobą. Dopiero teraz zauważam, że w okolicy kręci się pełno łudzi. Przed domami snują się, żując liście betelu, paskudni mężczyźni ubrani w kurty i pyjamy. Na schodach siedzą dziewczyny w różnym wieku ubrane tylko w halki i bluzki, mają na sobie mnóstwo biżuterii i mocny makijaż. Niektóre rzucają nam kuszące spojrzenia i pokazują obsceniczne gesty. Już rozumiem, co to jest dzielnica czerwonych latarni. To miejsce, gdzie pracują prostytutki. Słyszałem o Falkland Road w Mumbaju i G B Road w Delhi, ale nigdy nie byłem w dzielnicy czerwonych latarni. I nawet nie wiedziałem, że w Agrze też jest taka. Rzeczywiście ten wieczór przynosi mi nowe doświadczenia.
Chłopcy wchodzą do dużego piętrowego domu, który wydaje się mniej zaniedbany od innych, i oglądają się, żeby sprawdzić, czy za nimi idę. Jesteśmy w holu, z którego odchodzą wąskie korytarze prowadzące do małych pokoi.
Wita nas jakiś mężczyzna. Jest młody, ma poznaczoną bliznami twarz i chytre oczy.
- Witamy panów, trafiliście we właściwe miejsce. Mamy najlepsze i najmłodsze dziewczęta w Agrze - mówi.
Chłopcy podchodzą bliżej, żeby ustalić cenę. Plik banknotów zmienia właściciela.
- Za ciebie też płacimy, Raju. Zabaw się na nasz koszt - mówią, a potem każdy znika w pokoiku z dziewczyną. Zostaję w holu sam. Zbliża się do mnie stara kobieta żująca paan i dokądś mnie zabiera. Idę za nią po schodach. Kobieta zatrzymuje się pod zielonymi drewnianymi drzwiami i każe mi wejść. Potem ciężkim krokiem człapie z powrotem na dół.
Nie mogę się zdecydować, czy wejść do pokoju, czy wrócić do samochodu. Jedna część mózgu każe mi stąd natychmiast wyjść. Ale druga, powodowana szaleńczą ciekawością, nalega, żebym został. W filmach bohaterka prostytutka zawsze okazywała się poczciwą dziewczyną, którą zmuszono do uprawiania tego zawodu wbrew jej woli. Na końcu filmu prostytutka prawie zawsze popełnia samobójstwo, zażywając truciznę. Ciekawe, czy celowo zostałem sprowadzony do tego burdelu. Czy za drzwiami czeka na mnie bohaterka. Czy ja mam być bohaterem, który ją uratuje. I czy uda mi się zmienić zakończenie i zapobiec jej śmierci.
Otwieram drzwi i wchodzę.
Pośrodku małego pokoju stoi łóżko. Reszty jakoś w ogóle nie zauważam. Mój wzrok przykuwa siedząca na łóżku dziewczyna ubrana w jaskraworóżowe sari. Jest ciemnoskóra i piękna. Ma śliczne oczy podkreślone kredką, ponętne umalowane usta i długie czarne włosy z wpiętymi w nie pachnącymi białymi kwiatami. Nosi ostry makijaż, a jej ręce i szyja są przystrojone biżuterią.
- Witaj - mówi. - Chodź, usiądź przy mnie na łóżku. - Słowa płyną z jej ust jak melodyjne nuty z fortepianu.
Podchodzę z ociąganiem. Dziewczyna wyczuwa moje wahanie i uśmiecha się do mnie.
- Nie bój się. Nie gryzę.
Siadam obok niej. Zauważam, że prześcieradło jest dość brudne i ma dziwne plamy.
- Jesteś nowy - mówi dziewczyna. - Jak się nazywasz?
- Ram Mohammad Thom... nie, nie... Raju Sharma - odpowiadam, gryząc się w język.
- Zdaje się, że przez chwilę zapomniałeś własnego imienia.
- Nie... wcale nie. A ty jak się nazywasz?
- Nita.
- Nita jak?
- Co - jak?
- Jak dalej? Nie masz nazwiska? Chichocze.
- Sahib, nie przyszedłeś do biura matrymonialnego, tylko do burdelu. Prostytutki nie mają nazwisk. Tak jak koty i psy, nosimy tylko imiona. Nita, Rita, Asha, Champa, Meena, Leena, do wyboru. - Mówi rzeczowym tonem, bez cienia żalu czy rozgoryczenia.
- Ach, więc jesteś prostytutką. Znów wybucha śmiechem.
- Dziwny jesteś. Arrey baba, kiedy przyjeżdżasz do Basai Mohalla, znajdziesz tylko prostytutki. W tej części Agry na pewno nie spotkasz swojej matki ani sióstr!
- Ile masz lat?
- No, to już bardziej właściwe pytanie. Siedemnaście. Tylko nie mów, że chciałeś jeszcze młodszą. Sam nie wyglądasz na więcej niż szesnaście.
- Też mam siedemnaście. Powiedz, jak długo pracujesz w tym zawodzie?
- Co to za różnica? Wystarczy ci, żebyś wiedział, czy jestem dziewicą czy nie. Bo nie jestem. Gdybyś chciał dziewicę, musiałbyś zapłacić cztery razy tyle. Ale wypróbuj mnie, jestem jeszcze lepsza od dziewicy. Nie pożałujesz.
- Nie boisz się, że złapiesz jakąś chorobę? Przed wjazdem do dzielnicy jest nawet tablica ostrzegająca przed AIDS.
Znów wybucha głuchym, nieszczerym śmiechem.
- Posłuchaj, to jest mój zawód, nie hobby. Zarabiam tyle, że ja i moja cała rodzina mamy co jeść. Gdybym tego nie robiła, moja rodzina umarłaby z głodu już dawno temu. My, prostytutki, wiemy dużo o AIDS. Ale chyba lepiej zachorować i umrzeć jutro, niż dzisiaj umrzeć z głodu, nie sądzisz? To co, będziesz mnie przepytywał czy zamierzasz coś zrobić? Nie miej mi później za złe, jeżeli skończy się twój czas i Shyam przyśle mi następnego klienta. Cieszę się dużym powodzeniem.
- Kto to jest Shyam?
- Mój sutener. Ten, któremu dałeś pieniądze. No chodź, zdejmę sari.
- Nie. Zaczekaj. Chcę cię jeszcze o coś spytać.
- Arrey, przyszedłeś się pieprzyć czy gadać? Przypominasz mi tego firanga, reportera, który przyszedł do mnie z kamerą i magnetofonem. Mówił, że go nie interesuję, bo zbiera jakieś materiały. Ale kiedy tylko zdjęłam choli, zapomniał o wszystkich materiałach. Na magnetofonie miał pewnie potem tylko nagrane swoje jęki i stękania. Zobaczymy, czy też taki jesteś.
Jednym ruchem rozpina bluzkę. Pod spodem nie ma stanika. Moim oczom ukazują się jędrne piersi przypominające dwie kopuły brązowego Tadź Mahal. Są doskonale krągłe i gładkie, a ich koniuszki sterczą jak najwspanialsze wieżyczki. Czuję suchość w ustach. Mój oddech staje się szybki i płytki. Serce zaczyna mi tłuc o żebra. Dłoń Nity zsuwa się po moim brzuchu i natrafia na twardość. Dziewczyna wybucha śmiechem.
- Wszyscy jesteście tacy sami. Wystarczy wam popatrzeć na kobiece cycki i wszystkie zasady diabli biorą. Chodź. - Kiedy przyciąga mnie do siebie, przeżywam chwilę prawdziwego, czystego uniesienia. Przez moje ciało przebiega prąd elektryczny, ale zamiast mnie porazić, sprawia mi niezwykłą przyjemność. Drżę z rozkoszy.
Potem, gdy leżymy obok siebie pod skrzypiącym wentylatorem na brudnym prześcieradle, na którym i ja pozostawiłem swoją plamę, wdycham zapach kwiatów w kruczoczarnych włosach Nity i całuję ją nieporadnie.
- Czemu nie powiedziałeś, że to twój pierwszy raz? - pyta. - Byłabym delikatniejsza. Ale musisz iść. Twój czas już minął. - Raptownie wstaje z łóżka i zaczyna zbierać swoje rzeczy.
Jej nagła szorstkość wytrąca mnie z równowagi. Jeszcze pięć minut temu byłem jej kochankiem, a teraz stałem się tylko klientem, którego wizyta właśnie dobiegła końca. Uświadamiam sobie, że tamta chwila rzeczywiście minęła. Magia przepadła bez śladu. Nie zaślepia mnie już żądza i dopiero teraz widzę, jak pokój naprawdę wygląda. Na stoliku stoi staroświecki magnetofon kasetowy podłączony do gniazdka brzydkim czarnym kablem. Z pokrytych grzybem ścian płatami łuszczy się farba. Na oknie wisi wystrzępiona i spłowiała czerwona zasłona. Prześcieradło jest poplamione, a w materacu są dziury. Wszystko mnie swędzi, pewnie od roztoczy w pościeli. W pokoju czuć stęchlizną. Wszystko wydaje się nieświeże i obskurne. Leżąc w brudnym łóżku, czuję się nieczysty. Też wstaję i pośpiesznie się ubieram.
- A mój napiwek? - pyta dziewczyna, wkładając bluzkę. Wyciągam z portfela pięćdziesięciorupiowy banknot i jej podaję. Nita z wdzięcznością wsuwa go za bluzkę.
- Podobało ci się? Przyjdziesz jeszcze? - pyta. Nie odpowiadam i szybko wychodzę.
Dopiero później, siedząc w samochodzie zmierzającym do miasta, zastanawiam się nad jej pytaniami. Czy mi się podobało? Tak. Czy przyjdę jeszcze? Tak. W moim sercu rodzi się jakieś zagadkowe nowe uczucie, od którego kręci mi się w głowie. Czy to miłość? - pytam sam siebie. Nie znam odpowiedzi, ale wiem jedno: wszedłem do dzielnicy czerwonych latarni na własne ryzyko. Spotkałem dziwkę, pierwszy raz uprawiałem seks. I spotkało mnie coś dziwnego.
W mieście ogłoszono alarm w związku z panującą wścieklizną. Wiele dzieci zmarło po tym, jak pogryzły je zarażone psy. Wydział zdrowia radzi wszystkim obywatelom zachować nadzwyczajną czujność i podjąć działania zapobiegawcze. Ostrzegam Shankara:
- Bądź ostrożny, kiedy wychodzisz do miasta. Nie podchodź do żadnych psów. Zrozumiano?
Shankar kiwa głową.
Dziś przychodzi kolej na szewca, Bihariego. Tylko on dotąd nie zwrócił się do mnie z prośbą o pieniądze.
- Raju, mój syn Nanhey jest bardzo chory i doktor Aggarwal przyjął go do swojej prywatnej kliniki. Doktór mówi, że muszę pilnie kupić lekarstwa, które kosztują bardzo dużo pieniędzy. Udało mi się uzbierać czterysta rupii. Mógłbyś mi trochę pożyczyć? Błagam.
Daję mu dwieście rupii, wiedząc, że już ich nigdy nie odzyskam. Mimo to Bihari nie może kupić wszystkich potrzebnych lekarstw. Dwa dni później sześcioletni Nanhey umiera w klinice.
Tego samego dnia wieczorem Bihari wraca do domu z ciałem syna przykrytym białym całunem. Widać, że jest pijany i się zatacza. Kładzie ciało syna pośrodku brukowanego dziedzińca obok miejskiego kranu i wywołuje wszystkich z pokoi. Potem wygłasza bełkotliwy monolog pełen inwektyw. Nie ubliża nikomu w szczególności, a jednak obraża wszystkich. Obrzuca obelgami bogaczy, którzy mieszkają w pałacach i nie lubią obsługujących ich biedaków. Obraża zarozumiałych lekarzy, którzy zdzierają skórę ze swoich pacjentów. Obraża rząd, który składa puste obietnice. Obraża nas wszystkich za to, że jesteśmy biernymi widzami. Lży własne dzieci za to, że się urodziły. Lży samego siebie za to, że jeszcze żyje. Lży Boga za to, że stworzył niesprawiedliwy świat. Obraża świat, Tadź Mahal, cesarza Szahdżahana. Nie oszczędza nawet żarówki wiszącej przed domem, która kiedyś poraziła Nanheya, nie oszczędza też miejskiego kranu na dziedzińcu.
- Ty zardzewiała ruro, kiedy byłaś potrzebna, poskąpiłaś nam kropli wody, ale pozwoliłaś mojemu synowi bawić się tu przez dwie godziny, aż dostał zapalenia płuc. Oby cię stąd wyrwali, oby cię rdza przeżarła w piekle! - klnie i kopie kran. Po trwających półtorej godziny wrzaskach i złorzeczeniach Bihari pada na ziemię i zaczyna szlochać. Trzyma w ramionach martwego syna i płacze, dopóki starcza mu łez i głosu.
Leżę w łóżku w swoim pokoju i rozmyślam nad niesprawiedliwościami życia. Oczyma wyobraźni widzę Nanheya bawiącego się w naszym domu. Chcę zapłakać, ale łzy nie chcą mi płynąć z oczu. Widziałem zbyt wiele śmierci. Tak więc naciągam na głowę białe wykrochmalone prześcieradło i zasypiam. Śni mi się Tadź Mahal w szczególnym odcieniu brązu. Z dwiema kopułami o najcudowniejszym kształcie.
Odwiedzam Nitę po tygodniu. Tym razem sam muszę zapłacić całą stawkę Shyamowi, jej sutenerowi. Trzysta rupii. Leżę w jej brudnym łóżku, kocham się z nią i słucham jej nieprzyzwoitych opowieści.
- Podoba ci się bycie prostytutką? - pytam, kiedy już przestaliśmy się kochać.
- Czemu pytasz? A co w tym złego? Zawód jak każdy inny.
- Ale czy ci się podoba?
- Tak. Uwielbiam sypiać z nieznajomymi. Na przykład z tobą. Zarabiam dość pieniędzy, żeby utrzymać rodzinę. I co tydzień mogę zobaczyć w kinie nowy film. Czego więcej może chcieć dziewczyna?
Patrzę w jej sarnie oczy i wiem, że kłamie. Jest aktorką, która gra swoją rolę. Tylko że nie zdobędzie żadnych nagród jak Neelima Kumari.
Im większą zagadką staje się dla mnie Nita, tym bardziej pragnę ją lepiej poznać. Wzbudza we mnie głód, jakiego dotąd jeszcze nie czułem. Posiadłem jej ciało, ale teraz chciałem posiąść jej myśli. Tak więc zacząłem ją odwiedzać w poniedziałki, kiedy Tadź Mahal jest zamknięty. Po czterech czy pięciu wizytach w końcu udaje mi się przełamać jej linię obrony.
Mówi, że pochodzi z plemienia Bedia z okręgu Bhind w Madhja Pradeś. Jej rodzice żyją, ma brata i siostrę, która szczęśliwie wyszła za mąż. W jej społeczności panuje zwyczaj, że jedna dziewczyna z każdej rodziny zostaje prostytutką zwaną Bedni. Dziewczyna zarabia pieniądze dla rodziny, a mężczyźni spędzają czas na piciu alkoholu i grze w karty.
- Dlatego narodziny dziewczynki to u nas okazja do świętowania, a nie powód do smutku. To chłopak jest ciężarem. Bedni z mojej wioski znajdziesz w domach publicznych, zajazdach dla kierowców ciężarówek, hotelach i przydrożnych restauracjach. Wszystkie sprzedają ciało za pieniądze.
- Ale czemu matka wybrała ciebie? Mogła wybrać twoją siostrę.
Nita śmieje się posępnie.
- Bo moim przekleństwem jest uroda. Matka miało prawo zdecydować, która z córek wyjdzie za mąż, a która zostanie prostytutką. I wybrała na Bedni mnie. Może gdybym była nieładna jak moja siostra, nigdy bym tu nie trafiła. Mogłabym chodzić do szkoły, wyjść za mąż i mieć dzieci. Teraz jestem w burdelu. To cena, jaką trzeba płacić za urodę. Dlatego nie mów mi, że jestem piękna.
- Jak długo to robisz?
- Odkąd stałam się dojrzała. Kiedy tylko odprawią ceremonię nathni utherna, wyjmowania kółka z nosa, i rytuał sar dhakwana - przykrycia głowy, uznają cię za kobietę. Gdy miałam dwanaście lat, sprzedano moje dziewictwo temu, kto wylicytował najwyższą cenę, i trafiłam tutaj.
- Ale jeżeli zechcesz, możesz pewnie rzucić tę pracę i wyjść za mąż, tak?
Nita rozkłada ręce.
- Kto się ożeni z prostytutką? Musimy pracować, dopóki ciała nie zaczną nam wiotczeć albo umrzemy na jakąś chorobę, obojętnie co się stanie najpierw.
- Wiem, że pewnego dnia znajdziesz swojego księcia - oświadczam ze łzami w oczach.
Tego dnia nie przyjmuje mojego napiwku.
Rozmyślam później nad rozmową z Nitą i zastanawiam się, dlaczego skłamałem. Przecież nie chciałem, żeby znalazła innego księcia. Nie zdając sobie z tego sprawy, zakochałem się w niej.
Do tej chwili moje wyobrażenia o miłości opierały się wyłącznie na tym, co widziałem w filmach hindi, gdzie bohater i bohaterka patrzą sobie w oczy i wzdychają, jakaś chemia sprawia, że ich serca zaczynają szybciej bić, a struny głosowe drżą i w chwilę później śpiewają piosenki w szwajcarskich wioskach i amerykańskich centrach handlowych. Wydawało mi się, że ujrzałem oślepiający błysk miłości, gdy spotkałem w pociągu dziewczynę w niebieskim salwar kameez. Ale prawdziwa miłość odnalazła mnie dopiero zimą w Agrze. I znów sobie pomyślałem, że kino ma się nijak do rzeczywistości. Miłość wcale nie atakuje znienacka. Skrada się powoli, a potem przewraca ci życie do góry nogami. Wypełnia jawę i przejmuje władzę nad snami. Zaczynasz unosić się w powietrzu i widzieć życie w cudownych nowych barwach. Ale miłość przynosi też słodkie cierpienie, rozkoszną torturę. Moje życie składało się teraz z gorączkowych spotkań z Nitą i długiej tęsknoty za nią. Nita zjawiała się w najdziwniejszych miejscach i w najdziwniejszych chwilach. Wyobrażałem sobie jej piękną twarz nawet wtedy, gdy robiłem wykład wysuszonemu osiemdziesięcioletniemu turyście. Czułem zapach jej włosów, siedząc w toalecie. Dostawałem gęsiej skórki, myśląc o tym, jak się kochamy, kiedy kupowałem na bazarze ziemniaki i pomidory. I w głębi serca wiedziałem, że to ona jest moją księżniczką. Miałem tylko jedno gorące pragnienie - aby się z nią ożenić. I dręczyła mnie niepewność, czy ona się zgodzi.
Przed naszym domem zatrzymuje się dżip z migającym czerwonym kogutem. Wysiadają z niego inspektor i dwaj policjanci. Serce we mnie zamiera. W brzuchu zaciska się lodowaty supeł strachu. Moje zbrodnie w końcu mnie dogoniły. Tak wygląda całe moje życie. Kiedy zaczynam nad wszystkim panować, los wyrywa mi dywan spod stóp. A więc należy się spodziewać, że gdy właśnie odnalazłem prawdziwą miłość, wsadzą mnie do więzienia, gdzie jak cesarz Szahdżahan będę tkwił w zamknięciu, usychając z tęsknoty za Nitą, moją Mumtaz Mahal.
Inspektor wyciąga z dżipa megafon, żeby do nas przemówić. Czekam na komunikat: „Niech Ram Mohammad Thomas vel Raju Sharma wyjdzie z domu z podniesionymi rękami”. Ale inspektor mówi:
- Niech wszyscy mieszkańcy wyjdą na zewnątrz. Dokonano napadu na Bank Agry i mamy powody przypuszczać, że złodziej jest w tym domu. Muszę przeprowadzić rewizję.
Słysząc to, czuję, jakby ogromny ciężar spadł mi z serca. Jestem tak szczęśliwy, że mam ochotę uściskać inspektora.
Policjanci wchodzą do wszystkich pokoi po kolei i dokładnie wszystko przeszukują. Gdy dochodzą do mojego pokoju, pytają mnie o nazwisko, wiek, zawód i czy nie widziałem jakichś podejrzanych osób kręcących się w okolicy. Nie zdradzam, że jestem nielegalnym przewodnikiem. Mówię, że studiuję na uniwersytecie i dopiero się wprowadziłem. To im wystarcza. Patrzą pod łóżko, zaglądają do kuchni, opukują garnki, przewracają materac, a potem idą do następnego pokoju. Do policjantów dołącza inspektor.
Są teraz u Shankara.
- Jak się nazywasz? - pyta szorstko inspektor.
- Ybnobi newjgwm - odpowiada nieco zmieszany Shankar.
- Co? Możesz powtórzyć?
- Newjgwm.
- Cholerny gnojku, kpisz sobie ze mnie? - złości się inspektor i unosi pałkę, żeby go uderzyć.
Natychmiast interweniuję.
- Sahib, Shankar ma kłopoty z głową. Nie umie mówić.
- To czemu nie powiedziałeś nam od razu? - Odwraca się do konstabli. - Idziemy do następnego pokoju. Od wariata niczego się nie dowiemy.
W ciągu następnych trzech godzin przeszukują wszystkie trzydzieści pokoi i wreszcie znajdują gotówkę ukrytą w pokoju Najmiego, brodatego poety, który twierdził, że jest autorem piosenek dla Bollywood. Wszyscy jesteśmy zdumieni, że nasz miody poeta dorabia sobie, napadając na banki. To tylko świadczy o tym, że pozory mylą. Zresztą nie mogę narzekać. Wszyscy wallah w domu dopiero byliby zbulwersowani, gdyby poznali moją burzliwą przeszłość!
Odwiedza mnie Lajwanti i przynosi świeże, kruche laddu z pobliskiej świątyni Durgi. Jest bardzo przejęta.
- Arrey, Lajwanti, z jakiej okazji te słodycze? Dostałaś podwyżkę? - pytam.
- To najszczęśliwszy dzień mojego życia. Dzięki błogosławieństwu bogini Durgi inspektor cukrowy nareszcie zgodził się ożenić z Lakshmi. Moja siostra będzie żyć jak królowa. Przygotuję wesele, które przyćmi wszystkie.
- A co z posagiem? Rodzina narzeczonego niczego nie żąda?
- Nie, zupełnie nie. To bardzo porządna rodzina. Nie chcą żadnej gotówki. Poprosili tylko o parę drobiazgów.
- Na przykład?
- Na przykład skuter Bajaj, mikser Sumeet, pięć garniturów Raymond i trochę złotej biżuterii. Zresztą i tak zamierzałam to wszystko dać Lakshmi.
Jestem zbulwersowany.
- Ależ Lajwanti, to będzie kosztować kupę forsy - co najmniej sto tysięcy rupii. Skąd weźmiesz tyle pieniędzy?
- Oszczędzałam na wesele Lakshmi. Uzbierałam prawie pięćdziesiąt tysięcy. Drugie pięćdziesiąt pożyczę od Sahiby Rani.
- Jesteś pewna, że da ci taką sumę?
- Oczywiście. Jestem najlepszą służącą, jaką miała.
- W takim razie powodzenia.
Wciąż spotykam się z Nitą, ale atmosfera burdelu mnie przytłacza. I nie cierpię transakcji z tym alfonsem Shyamem o rozbieganych oczach. Dlatego z inicjatywy Nity zaczynamy się widywać gdzie indziej. W piątki Nita chodzi do kina. Idę razem z nią. Uwielbia popcorn. Kupuję jej wielką porcję i siadamy w ostatnim rzędzie obskurnego i ciemnego kina Akash. Nita je popcorn i chichocze, gdy wsuwam dłoń pod cienki muślin i dotykam jej miękkich piersi. Po filmie wychodzę rozgorączkowany i czerwony, nie mając pojęcia, czy oglądałem dramat rodzinny, komedię czy thriller. Bo nie widzę niczego i nikogo poza Nitą. Mam nadzieję, że nasza historia powoli, ale nieuchronnie przerodzi się w epicki romans.
Do mojego pokoju wchodzi z płaczem Shankar.
- Co się stało? - pytam.
Pokazuje na swoje kolano. Jest posiniaczone i rozcięte. Ten widok od razu mnie niepokoi.
- Jak się skaleczyłeś, Shankar? Upadłeś? Shankar kręci głową.
- Lfbn ijfb pdmstę - mówi.
Chcę, żeby choć tym razem powiedział coś sensownego.
- Przykro mi, ale nie rozumiem. Może wyjdziemy i pokażesz mi, jak się skaleczyłeś?
Shankar wyprowadza mnie z domu i wskazuje miejsce, gdzie brukowany dziedziniec wychodzi na główną ulicę. Na rogu jest niski murek, po którym bez przerwy skaczą dzieci.
- Rfatfnt obdk lnw? Op ijfb pdmstę - mówi Shankar i znów pokazuje na kolano.
Podążam wzrokiem w stronę, którą wskazał palcem, i ze zrozumieniem kiwam głową. Domyślam się, że obtarł sobie kolano, zeskakując z murku.
- Chodź, Lajwanti ma w pokoju apteczkę. Powiem jej, żeby ci opatrzyła ranę.
Nie zauważam małego parchatego psa w czarne ciapki, który stoi na dziedzińcu pod murkiem i dyszy, a z jego białych ostrych zębów kapie ślina.
Rozpoczął się nowy rok, przynosząc nam nowe nadzieje i marzenia. Oboje z Nitą skończyliśmy osiemnaście lat - wiek, w którym można już zawrzeć małżeństwo. Pierwszy raz zaczynam myśleć o przyszłości i wierzyć, że w ogóle jakaś przyszłość mnie czeka. Z Nitą. Przestaję pożyczać pieniądze sąsiadom z domu. Teraz każdy grosz się liczy.
Dziś jest piątek i pełnia księżyca - naprawdę bardzo rzadkie połączenie. Namawiam Nitę, żeby zamiast do kina iść dzisiaj do Tadź Mahal. Późnym wieczorem siadamy na marmurowym cokole i czekamy, aż księżyc wychynie zza strumieni fontann i rzędów ciemno - zielonych cyprysów. Najpierw między wysokimi drzewami z prawej przebija skrawek srebra, gdy księżyc przedziera się przez barierę niskich budynków i liści, aż wreszcie majestatycznie wypływa na niebo. Zasłona nocy opada i Tadź Mahal ukazuje się nam w pełnym blasku. Nita i ja siedzimy oniemiali z zachwytu. Tadź wygląda jak obraz prosto z raju, jak srebrzysta zjawa, która wynurzyła się z Jamuny. Trzymamy się za ręce, nie zwracając uwagi na hordy turystów, którzy zapłacili po pięćdziesiąt dolarów za przywilej oglądania Tadź Mahal w świetle pełni księżyca.
Patrzę na Tadź, a potem na Nitę. Jałowa doskonałość grobowca blednie przy nieskazitelnym pięknie jej twarzy. Z oczu zaczynają mi płynąć łzy i nagle cała miłość, którą tłamsiłem w sobie przez osiemnaście długich lat, wybucha z nieokiełznaną siłą. Mam wrażenie, jakby pękła we mnie jakaś tama, i pierwszy raz doświadczam tego, co cesarz Szahdżahan musiał czuć do Mumtaz Mahal.
To chwila, na którą czekałem całe życie, i dobrze się do niej przygotowywałem. Najmi, brodaty poeta, zanim zabrali go do więzienia, zostawił mi tomik poezji urdu, z którego nauczyłem się na pamięć kilku romantycznych wierszy. W przypływie natchnienia Najmi ułożył nawet dla mnie oryginalny gazal na cześć Nity, który brzmiał mniej więcej tak:
Piękność twa jak eliksir
Uśmierza sieroce męki.
Umrę z rozpaczy i w grobie zapłaczę,
Gdy mi odmówisz swej ręki.
Przypominam sobie też wiele nieśmiertelnych dialogów ze słynnych celuloidowych opowieści miłosnych. Ale siedząc obok Nity przed Tadź Mahal, porzucam świat poezji i filmu. Zaglądam jej w oczy i pytam po prostu:
- Kochasz mnie?
A ona odpowiada tylko jednym słowem:
- Tak.
To słowo ma dla mnie więcej znaczenia niż wszystkie tomiki poezji i wszystkie przewodniki o Agrze. I kiedy je słyszę, moje serce ma ochotę tańczyć z radości. Moja miłość odrywa się od ziemi, dostaje skrzydeł i mknie w niebo jak latawiec. Pierwszy raz spoglądam na Tadź Mahal jak na dom, a nie bezosobowy grobowiec. Księżyc staje się naszym własnym satelitą, który świeci tylko dla nas, a my skąpani w jego niebiańskim blasku czujemy się jak w raju, gdzie nie ma miejsca dla nikogo innego.
Do mojego pokoju wbiega Shankar.
- Zekań ntsugk. Hwyrwjof lęwztb - oznajmia i prowadzi mnie do pokoju Lajwanti.
Lajwanti płacze na łóżku. Jej łzy, które kapią jak perły na nieskazitelnie gładką narzutę, zostawiając na niej ciemne plamy, wydają się zupełnie nie pasować do spartańskiego porządku panującego w pokoju.
- Co się stało, Lajwanti? Dlaczego płaczesz? - pytam.
- Przez tę dziwkę, Swapnę Devi. Odmówiła mi pożyczki. Jak teraz zapłacę za wesele siostry? - pyta ze szlochem.
- Nikt w naszym domu nie ma tyle pieniędzy. Nie możesz pożyczyć w banku?
- A który bank pożyczy coś takiej biednej służącej? Zostaje mi tylko jedno wyjście.
- Jakie? Odwołać ślub siostry? W jej oczach błyska gniew.
- Nie. Tego nigdy nie zrobię. Może będę musiała zrobić to samo, co nasz poeta Najmi. Ukraść pieniądze.
Podskakuję na krześle.
- Oszalałaś, Lajwanti? Nawet o tym nie myśl. Nie widziałaś, jak policja zabrała Najmiego?
- Tylko dlatego, że był głupi. A ja mam niezawodny plan i zdradzę ci go, bo jesteś dla mnie jak młodszy brat. Nie mów o tym nikomu, nawet Shankarowi. Odkryłam miejsce, gdzie jest sejf, w którym Swapna trzyma wszystkie swoje kosztowności. W sypialni na ścianie z lewej wisi duży obraz w ramach. Za nim jest otwór, w którym jest wmurowany stalowy sejf. Kluczyki Swapna chowa pod materacem, w lewym rogu. Kiedyś potajemnie przyglądałam się, jak otwiera sejf. Było tam mnóstwo pieniędzy i biżuterii. Nie chcę kraść pieniędzy, bo zaraz by to wykryła, ale myślę, że uda mi się zabrać jakiś naszyjnik. Tyle ich ma, że nawet nie zauważy. Co o tym sądzisz?
- Lajwanti, Lajwanti, jeżeli uważasz mnie za brata, to posłuchaj mojej rady. Nawet nie myśl o tym planie. Uwierz mi, miałem niejeden zatarg z prawem i dobrze wiem, że zbrodnia i tak kiedyś cię w końcu dogoni. A wtedy zamiast uczestniczyć w weselu siostry, będziesz chodzić w kieracie w jakimś więzieniu.
- Och, wy mężczyźni wszyscy jesteście maminsynkami - mówi z niesmakiem. - Wszystko mi jedno. Zrobię to, co muszę.
W rozpaczy wyjmuję moją starą zaufaną monetę.
- Posłuchaj, Lajwanti, jeżeli mi nie wierzysz, trudno. Ale uwierz w moc tej magicznej monety. Nigdy nie wskazuje złej drogi. Zobaczmy, co nam powie. Rzucę nią. Jak wypadnie orzeł, dasz sobie spokój ze swoim planem, a reszka - zrobisz, jak zechcesz. Zgoda?
- Zgoda.
Podrzucam monetę. Wypada orzeł. Lajwanti wzdycha.
- Wygląda na to, że nawet los jest przeciwko mnie. Dobrze, pojadę do swojej wioski i spróbuję zdobyć jakieś pieniądze od naczelnika, który mnie zna. Zapomnij o tej rozmowie.
Trzy dni później Lajwanti zamyka swój pokój na klucz, bierze tydzień wolnego i wyjeżdża do swojej wsi.
- Chcę, żebyś przestała pracować jako prostytutka - mówię do Nity.
Nita się zgadza.
- Nie chcę umrzeć, zanim skończę dwadzieścia lat, tak jak Radha. Zabierz mnie stąd, Raju.
- Zabiorę. Wcześniej powinienem chyba pogadać z Shyamem?
- Tak, musimy mieć jego zgodę.
Jeszcze tego samego wieczoru rozmawiam z sutenerem.
- Posłuchaj, Shyam, kocham Nitę i chcę się z nią ożenić. Nie będzie już pracowała w burdelu.
Shyam patrzy na mnie, jak gdybym był robakiem.
- Ach tak, więc to ty wbijasz jej do głowy te głupie pomysły. Słuchaj, gnojku, nikt nie ma prawa zabronić Nicie pracować. Tylko ja mogę to zrobić. A ja nie chcę, żeby przestała pracować. To kura znosząca złote jajka. I chcę je zbierać jeszcze bardzo długo.
- To znaczy, że nie pozwolisz jej wyjść za mąż?
- Mogę pozwolić jej wyjść za mąż, ale pod jednym warunkiem. Ze mężczyzna, który się z nią ożeni, zgodzi się zrekompensować mi stratę.
- Ile twoim zdaniem miałbyś stracić?
- Powiedzmy... czterysta tysięcy rupii. Dasz mi tyle pieniędzy? - Śmieje się i każe mi odejść.
W domu liczę swoje oszczędności. Ich suma wynosi czterysta osiemdziesiąt rupii. Czyli brakuje mi tylko trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy pięćset dwadzieścia.
Jestem tak zły na sutenera, że mam ochotę go udusić.
- Shyam nigdy ci nie pozwoli za mnie wyjść - mówię do Nity następnego dnia. - Mamy tylko jedno wyjście - uciec.
- Nie - odpowiada ze strachem Nita. - Ludzie z burdelu na pewno by nas znaleźli. W zeszłym roku Champa uciekła z mężczyzną.
Znaleźli ją, połamali mężczyźnie nogi, a ją głodzili przez dziesięć dni.
- Wobec tego będę musiał zabić Shyama - oświadczam z okrutnym błyskiem w oczach.
- Nie - protestuje gwałtownie Nita. - Przyrzeknij mi, że nigdy tego nie zrobisz.
Jestem zaskoczony.
- Ale dlaczego?
- Bo Shyam jest moim bratem.
Pod dom przyjeżdża dżip z migającym czerwonym kogutem. Wysypują się z niego policjanci. Tym razem dowodzi nimi inny inspektor. Znów wszyscy mamy wyjść z pokoi.
- Słuchajcie, łobuzy, zdarzyło się coś bardzo poważnego. Z domu Swapny Devi skradziono bardzo cenny szmaragdowy naszyjnik. Mam uzasadnione podejrzenia, że złodziej jest wśród was, sukinsyny. Dlatego daję wam szansę, żebyście się sami przyznali, bo inaczej jeśli złapię złodzieja, sprawię mu tęgie łanie.
Od razu martwię się o Lajwanti, ale gdy widzę jej zamknięty pokój i przypominam sobie, że wyjechała do swojej wioski, oddycham z ulgą. To dobrze, że porzuciła niedorzeczny plan kradzieży naszyjnika. Myślała, że Swapna Devi nie zauważy straty, a policja przyjechała błyskawicznie.
Przesłuchują nas jednego po drugim. Kiedy przychodzi kolej Shankara, rozgrywa się taka sama scena jak poprzednio.
- Nazwisko? - pyta inspektor.
- Newjgwm - odpowiada Shankar.
- Co powiedziałeś?
- Lkrfbatfwębi, ób jwtsrwi nfć newjgwm.
- Gnojku, próbujesz grać cwaniaczka... - mówi inspektor przez zaciśnięte zęby. Znów tłumaczę, o co chodzi, i inspektor łagodnieje. Pozwala Shankarowi odejść.
Tym razem policja odjeżdża z kwitkiem. Bez naszyjnika i bez podejrzanego.
Tego samego wieczoru obok Tadź Mahal zdycha mały parchaty pies w czarne ciapki. Nikt nie zwraca na ten fakt uwagi.
Następnego dnia wraca Lajwanti i natychmiast zostaje aresztowana. Spocony policjant wyciąga ją z pokoju i wlecze do dżipa z migającym czerwonym kogutem. Lajwanti szlocha w rozpaczy.
Bezradnie przyglądam się temu widowisku. Stoi obok mnie Abdul, ogrodnik w Pałacu Swapna.
- Abdul, dlaczego policja zabiera Lajwanti? Dlaczego Sahiba Rani czegoś nie zrobi? Przecież Lajwanti to najlepsza służąca, jaką miała.
Abdul uśmiecha się szeroko.
- To właśnie Pani wezwała policję i kazała aresztować Lajwanti. - Jak to?
- Lajwanti ukradła naszyjnik z jej sejfu. Policja przeszukała jej dom w wiosce i dzisiaj go znalazła.
- Skąd Swapna Devi wiedziała, że to Lajwanti? Nawet nie było jej tu w dniu kradzieży.
- Bo Lajwanti zostawiła bardzo widoczny ślad. Widzisz, nie pojechała od razu do swojej wioski. Została w Agrze i czekała na okazję, żeby się dostać do domu. Kiedy wreszcie weszła do sypialni, by ukraść naszyjnik, Pani była na przyjęciu. Ale przed wyjściem Pani czesała się na łóżku i zostawiła na satynowej narzucie kilka wsuwek i spinek. Kiedy późnym wieczorem wróciła do domu, zobaczyła, że spinki leżą równiutko ułożone na toaletce. To ją od razu zaniepokoiło. Zajrzała do sejfu i odkryła, że nie ma naszyjnika. Natychmiast się domyśliła, że nie mógł tego zrobić nikt inny tylko Lajwanti.
Walę się dłonią w czoło. Lajwanti nawet podczas kradzieży nie potrafiła przestać być służącą doskonałą!
Próbuję wstawić się za Lajwanti u Swapny Devi, ale zbywa mnie z lodowatą pogardą.
- Prowadzę gospodarstwo, nie instytucję dobroczynną. Dlaczego musiała urządzać siostrze takie wystawne wesele? Wy, ludzie biedni, powinniście się liczyć z własnymi siłami. Nie wchodźcie tam, gdzie wam nie wolno, a unikniecie kłopotów.
Tego dnia odczuwam do niej prawdziwą nienawiść. Ale być może Swapna Devi ma rację. Lajwanti popełniła zasadniczy błąd, próbując przekroczyć linię oddzielającą bogatych od biednych. Uległa marzeniom ponad własny stan. Im śmielsze marzenie, tym większe rozczarowanie. Dlatego ja mam skromniejsze, wykonalne marzenia. Na przykład takie, żeby ożenić się z prostytutką, a przedtem zapłacić jej bratu, oszustowi i sutenerowi, niewielką kwotę czterystu tysięcy rupii. Tylko.
Ledwie otrząsnąłem się po aresztowaniu Lajwanti, przytrafia mi się kolejna tragedia.
Do mojego pokoju wchodzi kaszlący Shankar i bezwładnie osuwa się na łóżko. Wygląda na zmęczonego i pokazuje, że bolą go ręce i kolana.
- Ybnobi zekms - mówi, trzepocząc rękami. Dotykam jego czoła i czuję, że ma lekką gorączkę.
- Przeziębiłeś się, Shankar - mówię. - Idź do siebie i się połóż. Niedługo przyjdę i dam ci jakieś lekarstwo.
Podnosi się i na palcach wychodzi z pokoju. Wydaje się niespokojny i dziwnie pobudzony.
Później podaję Shankarowi leki przeciwbólowe, ale jego stan ciągle się pogarsza. Drugiego dnia zaczyna się zachowywać bardzo gwałtownie. Nie umie ruszyć ręką i wrzeszczy, kiedy zapala się światło. Z ogromnymi trudnościami udaje mi się zmierzyć mu temperaturę i zszokowany widzę, że podskoczyła do trzydziestu dziewięciu i pół stopnia. Natychmiast idę po lekarza. Ale doktor w państwowym ambulatorium nie zgadza się iść ze mną do Shankara, więc jestem zmuszony iść do prywatnego lekarza. Ten żąda za wizytę domową osiemdziesięciu rupii. Bada Shankara i pyta, czy zauważyłem u niego ostatnio jakieś sińce czy zadrapania. Mówię mu o skaleczonym kolanie. Lekarz kiwa głową i stawia diagnozę. Shankar ma wściekliznę - pewnie zaraził się od chorego psa. Powinien zaraz po ugryzieniu dostać serię zastrzyków ze szczepionką z ludzkich komórek diploidalnych i immunoglobuliną swoistą, ale teraz już na to za późno. Jego stan jest bardzo poważny. Niedługo dostanie wodowstrętu. Być może zacznie zdradzać oznaki niepokoju i dezorientacji, a nawet mieć halucynacje. Może mieć skurcze mięśni. I może zupełnie przestać mówić, kiedy zostaną sparaliżowane jego struny głosowe. Na koniec zapadnie w śpiączkę i przestanie oddychać. Jednym słowem umrze. I to w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.
Lekarz wylicza ten katalog okropieństw rutynowym tonem. Jestem kompletnie zdruzgotany. Na samą myśl o śmierci Shankara mam łzy w oczach.
- Doktorze, czy nie da się zrobić absolutnie nic, żeby uratować Shankara?
- Cóż... - Lekarz przez chwilę się waha. - Jeszcze miesiąc temu nie dałoby się nic zrobić, ale podobno Indie właśnie sprowadziły z Ameryki zupełnie nową eksperymentalną szczepionkę. Nazywa się RabCure i można ją dostać tylko w Aptece Gupta.
- Tej w Rakab Ganj?
- Tak. Ale nie sądzę, żeby było cię na nią stać.
- Ile kosztuje? - pytam i serce we mnie zamiera.
- Około czterystu tysięcy rupii.
Zamyślam się nad ironią losu. Lekarstwo dla Shankara ma kosztować czterysta tysięcy, czyli dokładnie tyle, ile zażądał ode mnie sutener Nity. A ja mam w kieszeni zabójczą kwotę czterystu rupii.
Nie wiem, gdzie zdobędę pieniądze na leczenie Shankara, ale wiem, że nie mogę go zostawić samego, więc postanawiam zabrać go do swojego pokoju. Biorę go na ręce. Mimo że jest prawie w moim wieku, jego ciało wydaje się nic nie ważyć. Jego ręce i nogi zwisają bezwładnie i mam wrażenie, jakbym niósł nie żywego człowieka, ale worek ziemniaków. Kładę Shankara na swoim łóżku, a sam kładę się na podłodze - odwdzięczając się w taki sam sposób za to, co zrobił dla mnie prawie dwa lata temu, choć wydaje się, jakby od tamtego dnia upłynęło dwadzieścia lat.
Shankar niespokojnie rzuca się przez sen. Ja też mam trudną noc i co pewien czas nachodzą mnie koszmary o wściekłych psach i dzieciach, które wymawiają tylko bezsensowne sylaby. I nagle w środku nocy wydaje mi się, jakbym usłyszał głośny krzyk: „Mamusiu, mamusiu!”. Budzę się i widzę spokojnie śpiącego Shankara. Przecieram oczy, zastanawiając się, czy to może sen Shankara nieoczekiwanie przeciął się z moim.
Przez cały następny dzień Shankar nie wychodzi z łóżka, coraz bardziej słabnąc. Wiem, że wisi nad nim wyrok śmierci, ale udaję, jak gdyby miał najwyżej lekką grypę. Serce mi się kraje, kiedy patrzę na jego łagodną twarz i wyobrażam sobie, że już nigdy jej nie zobaczę. Nawet jego bezsensowne sylaby brzmią dziś jak doniosłe oświadczenia, które trzeba zapamiętać.
Nadchodzi noc i Shankar zaczyna mieć skurcze mięśni rąk. Z trudnością przełyka płyn i zjada tylko jeden czapati z soczewicą, swoją ulubioną potrawę. Ma rozpalone czoło. Mierzę mu temperaturę i widzę, że podskoczyła do czterdziestu i pół stopnia.
- Jfb zezć pifbmwż, mwyp - mówi Shankar i zaczyna płakać. Staram się go pocieszyć, jak umiem, ale trudno jest kogoś wesprzeć, kiedy samemu jest się zupełnie bezsilnym.
Znów mam niespokojny sen, w którym dręczą mnie demony przeszłości. Późną nocą, tuż przed drugą, słyszę dobiegający z łóżka Shankara dźwięk - jak gdyby jęk. Wstaję powoli, jeszcze zdezorientowany. Patrzę na twarz Shankara. Ma zamknięte oczy, ale porusza ustami. Wytężam słuch i gdy udaje mi się usłyszeć jego mamrotanie, omal nie podskakuję jak oparzony. Przysięgam, że Shankar mówi:
- Proszę, nie bij mnie, mamusiu.
- Shankar! Shankar! - Przypadam do łóżka. - Powiedziałeś coś, prawda? Powiedziałeś?
Ale Shankar w ogóle na mnie nie zważa, zatracony w swoim własnym świecie. Wywraca oczy do góry i majaczy. Jego piersią wstrząsają konwulsje, jakby miał spazmy, a z ust cieknie flegma.
- Czemu mnie wyrzuciłaś, mamusiu? - mamrocze. - Przepraszam, powinienem zapukać. Skąd mogłem wiedzieć, że jest z tobą wujek? Kocham cię, mamusiu. Rysuję cię. Mój niebieski notatnik jest pełen rysunków. Twoich. Kocham cię, mamusiu. Bardzo cię kocham. Nie bij mnie, mamusiu. Obiecuję, że nikomu nie powiem, mamusiu, mamusiu, mamusiu...
Shankar mówi głosem sześciolatka. Cofnął się do dawno zapomnianych czasów. Do czasów, gdy miał matkę. Do czasów, kiedy jego życie i słowa miały jeszcze sens. Nie wiem, jakim cudem zaczął tak wyraźnie i przytomnie mówić, skoro lekarz twierdził, że w ogóle przestanie mówić. Nie chcę jednak szukać przyczyny. W obliczu cudu nie zadaje się pytań.
Tej nocy Shankar nie mówi już nic więcej, a kiedy budzi się rano, znów staje się tym samym szesnastolatkiem, który potrafi wymawiać tylko bezsensowne sylaby. Pamiętam jednak to, co mówił o niebieskim notatniku. Przetrząsam jego pokój i znajduję notatnik ukryty pod łóżkiem.
Są w nim luźne kartki papieru rysunkowego, na których są piękne ołówkowe portrety jednej kobiety. Rysunki są bardzo precyzyjne. Stoję jak skamieniały nie z powodu doskonałości rysunków, ale z powodu ich tematu. Bo kobietą na wszystkich rysunkach jest Swapna Devi.
- Wiem już, co cały czas przede mną ukrywałeś, Shankar. Wiem, że twoją matką jest Swapna Devi - mówię, pokazując mu niebieski notatnik.
Jego oczy rozszerzają się ze strachu. Próbuje wyrwać mi notatnik z rąk.
- Kaawy jkowojfg! - krzyczy.
- Wiem, że to prawda, Shankar. Chyba poznałeś jej paskudny sekret i dlatego wyrzuciła cię z domu. I wtedy przestałeś mówić jak normalny chłopiec. Twoja matka chyba przez całe życie miała wyrzuty sumienia. Może dlatego płaci za twój pokój i daje ci pieniądze. Ale teraz pójdę do twojej mamusi i poproszę, żeby zapłaciła za lekarstwo.
- Jfb, jfb, jfb, Imkntć jfb fań ak ikyby iwipnf - woła. Ja jednak wychodzę do Pałacu Swapna na szczerą rozmowę z Sahibą Rani.
Sahiba Rani z początku nie chce mnie przyjąć, twierdząc, że każdy, kto chce się z nią spotkać, musi się wcześniej umówić. Tkwię na progu przez dwie godziny, aż w końcu ustępuje.
- Słucham, dlaczego zawracasz mi głowę? - pyta bezczelnie.
- Znam pani sekret, Swapno Devi - mówię bez ogródek. - Dowiedziałem się, że Shankar jest pani synem.
W jednej chwili spada jej królewska maska i Swapna Devi blednie, ale równie szybko odzyskuje panowanie nad sobą i znów traktuje mnie z wyniosłą, lodowatą wzgardą.
- Podły chłopcze, jak śmiesz wygłaszać tak obelżywe zarzuty? Między mną a Shankarem nie ma żadnego pokrewieństwa. Uznałeś, że to mój syn, tylko dlatego, że okazałam mu odrobinę współczucia? Wynoś się stąd natychmiast albo każę cię wyrzucić.
- Dobrze, pójdę - mówię. - Ale najpierw dostanę od pani czterysta tysięcy rupii. Potrzebuję tych pieniędzy na leczenie Shankara. Zaraził się wścieklizną.
- Oszalałeś? Myślisz, że dam ci czterysta tysięcy? - mówi piskliwie.
- Jeżeli nie da mi pani pieniędzy, Shankar umrze na wodowstręt w ciągu dwudziestu czterech godzin.
- Nic mnie nie obchodzi, co zrobisz, ale nie zawracaj mi głowy. - A potem mówi najstraszniejszą rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem od matki. - Może lepiej dla biedaka, że umrze. Nareszcie skończą się jego cierpienia. I nie waż się powtarzać nikomu kłamstwa, że jest moim synem. - Swapna Devi zamyka drzwi.
Stoję na progu ze łzami w oczach. Ja miałem przynajmniej tyle szczęścia, że matka porzuciła mnie zaraz po urodzeniu, ale biedny Shankar został wyrzucony w połowie życia, a matka nie zamierza nawet kiwnąć palcem, żeby ocalić go przed bliską śmiercią.
Wracam do Shankara z ciężkim sercem. W uszach jak huk młotów wciąż brzmią mi słowa Swapny Devi. Chce, żeby Shankar umarł jak wściekły pies. Nigdy przedtem tak bardzo nie dręczyła mnie moja nędza. Żałuję, że nie mogę wytłumaczyć psu, który ugryzł Shankara, że przed ugryzieniem powinien był sprawdzić, czy ofiarę stać na kupno antidotum.
Następnego dnia robię coś, czego nie robiłem od dziesięciu lat. Modlę się. Idę do świątyni Durgi i składam w ofierze kwiaty w intencji wyzdrowienia Shankara. Idę do kościoła św. Józefa i zapalam dla Shankara świeczkę. Idę do Kali Masjid i skłaniam głowę przed Allahem, błagając go o litość nad Shankarem. Ale nawet siła modlitwy okazuje się niewystarczająca. Cały dzień Shankar przeżywa męczarnie. Boli go prawie całe ciało. Jego oddech staje się nierówny.
Zapada noc. Jest bezksiężycowa, ale wcale tego nie widać, bo Pałac Swapna jarzy się tysiącem światełek jak gigantyczna świeca. W pałacu odbywa się przyjęcie. Przyszli komisarz policji i sędzia okręgowy, a także mnóstwo biznesmenów, osób z towarzystwa, dziennikarzy i pisarzy. Słychać dobiegające stamtąd ciche dźwięki muzyki i przytłumiony śmiech. Słyszymy brzęk kieliszków z winem, szmer rozmów, podzwanianie pieniędzy. W moim pokoju panuje upiorna cisza przerywana tylko ciężkim oddechem Shankara. Co mniej więcej pół godziny jego ciałem wstrząsają konwulsje. Najbardziej jednak przeszkadza mu duszący ucisk w gardle, gdzie utworzył się czop lepkiej śliny. Teraz Shankar dostaje spazmów nawet na widok szklanki wody. Najlżejszy powiew wiatru wywołuje ten sam efekt.
Z wielu chorób, na jakie człowiek może umrzeć, najokrutniejsza jest chyba wścieklizna, kiedy woda, która ma przecież dawać życie, staje się przyczyną śmierci. Nawet chory na raka potrafi zachować resztki nadziei, ale dla chorego na wodowstręt nie ma żadnej.
Obserwując powolną agonię Shankara, myślę o kamiennym sercu Swapny Devi, która pozwala, by jej syn umierał w tak okropny sposób, podczas gdy sama wydaje w domu przyjęcie. Ma szczęście, że wyrzuciłem do rzeki colta, bo inaczej na pewno popełniłbym dzisiaj kolejne morderstwo.
W miarę upływu nocy Shankar ma coraz częstsze skurcze, krzyczy z bólu i zaczyna toczyć pianę z ust. Wiem, że koniec jest już bliski.
Shankar umiera czterdzieści siedem minut po północy. Tuż przed śmiercią przychodzi jeszcze jedna chwila przytomności. Shankar bierze mnie za rękę i wymawia jedno słowo: „Raju”. Potem przyciska do siebie niebieski notatnik, woła: „Mamusiu, mamusiu!” i na zawsze zamyka oczy.
Agra stała się miastem śmierci. Mam w swoim pokoju martwe ciało, w rękach trzymam niebieski notatnik. W roztargnieniu przerzucam kartki, wpatrując się w szkice przedstawiające kobietę, która była matką bez serca. Nie, nie będę jej nazywał „matką”, bo obraziłbym wszystkie inne matki.
Nie wiem, jak zareagować na śmierć Shankara. Mógłbym krzyczeć jak Bihari. Mógłbym złorzeczyć wszystkim bogom w niebie i wszystkim siłom na ziemi. Mógłbym rozwalić drzwi, rzucać meblami, kopać w latarnię. A potem mógłbym się załamać i rozpłakać. Ale łzy nie chcą dziś płynąć. Wzbiera we mnie piekąca jak ogień wściekłość. Wydzieram z notatnika kilka stronic i drę na małe kawałeczki. Potem niespodziewanie porywam Shankara na ręce i ruszam w stronę rozświetlonego pałacu.
Zagradzają mi drogę umundurowani strażnicy, ale gdy widzą martwe ciało, pospiesznie otwierają bramę. Idę krętym podjazdem, na którym jeden za drugim stoją kosztowne importowane samochody gości. Docieram do bogato zdobionych drzwi wejściowych, które są zapraszająco otwarte. Mijam wyłożony marmurami hol i wchodzę do jadalni, gdzie za chwilę mają podać deser. Na mój widok milkną wszystkie rozmowy.
Wchodzę na stół i delikatnie kładę ciało Shankara na środku, między ciastem waniliowym z kremem a miseczką rasaguli. Kelnerzy stoją bez ruchu jak posągi. Elegancko odziani biznesmeni pokasłują i kręcą się niespokojnie na krzesłach. Panie łapią się za naszyjniki. Sędzia okręgowy i komisarz policji przyglądają mi się z niepokojem. Siedząca u szczytu stołu Swapna Devi, ubrana w grube jedwabne sari i obwieszona biżuterią, wygląda, jak gdyby za chwilę miała się zakrztusić. Próbuje otworzyć usta, lecz ma sparaliżowane struny głosowe. Patrzę prosto na nią z całą pogardą, jaką potrafię z siebie wykrzesać.
- Pani Swapno Devi - mówię. - Jeżeli to jest pani pałac, a pani jest jego królową, proszę wobec tego uznać księcia. Przyszedłem złożyć tu ciało pani syna, Kunwara Shankara Singha Gautama. Zmarł pół godziny temu w przybudówce, gdzie ukrywała go pani przez te wszystkie lata. Nie zapłaciła pani za leczenie. Nie wypełniła pani matczynego obowiązku. Proszę teraz wywiązać się ze swoich powinności właścicielki domu i zapłacić za pogrzeb biednego lokatora.
Wygłosiwszy swoją kwestię, kłaniam się gościom, którzy wpatrują się we mnie w absolutnej ciszy, a potem wychodzę z dusznego pałacu w chłód nocy. Podobno później nikt nie tknął deseru.
Śmierć Shankara porusza mnie do głębi. Śpię, płaczę i znów zasypiam. Przestaję chodzić do Tadź Mahal. Przestaję się spotykać z Nitą. Przestaję oglądać filmy. Naciskam w swoim życiu przycisk „PAUZA”. Przez mniej więcej dwa tygodnie po śmierci Shankara błąkam się po Agrze jak oszalałe zwierzę. Student Shakil znajduje mnie pewnego wieczoru przed pokojem Shankara, gdzie wpatruję się w kłódkę na drzwiach jak pijak w butelkę whisky. Szewc Bihari zastaje mnie siedzącego przy miejskim kranie, ale woda zamiast z kranu, cieknie z moich oczu. Abdul, ogrodnik z Pałacu Swapna, widzi, jak chodzę wokół domu na palcach, tak samo jak robił to Shankar. W środku zimy miasto zmienia się dla mnie w gorącą i bezludną pustynię. Staram się rozpłynąć w tym anarchicznym bycie, stać się bezsensowną sylabą w nieustannym zgiełku głosów. I prawie udaje mi się wpaść w zupełne otępienie.
Kiedy się z niego otrząsam, jest już za późno. Z publicznej centrali telefonicznej przybiega Shakil.
- Raju, Raju, dzwoniła do ciebie jakaś Nita. Chce, żebyś natychmiast zgłosił się na oddział urazowy w szpitalu Singhania.
Serce skacze mi do gardła. Biegiem pokonuję pięć kilometrów dzielących mnie od szpitala Singhania. W ostatniej chwili unikam zderzenia z jakimś lekarzem, o mało nie przewracam wózka i wpadam na oddział urazowy jak inspektor policji, który chce przyłapać złodziei na gorącym uczynku.
- Gdzie jest Nita? - wołam do oszołomionej pielęgniarki.
- Tu jestem, Raju - słyszę słaby głos Nity, która leży na wózku za parawanem. Wystarczy jeden rzut oka na nią i o mało nie mdleję z szoku. Nita ma całą twarz w ciemnych sińcach i podbite lewe oko, a jej usta są dziwnie skrzywione, jak gdyby miała zwichniętą szczękę. Na dwóch zębach widać krew.
- Kto... kto ci to zrobił? - pytam, ledwie poznając własny głos. Nita ma trudności z mówieniem.
- Jakiś mężczyzna z Mumbaju. Shyam wysłał mnie do jego pokoju w hotelu Palace, a on mnie związał i zrobił to wszystko, co widzisz. Moja twarz to jeszcze nic. Zobacz, co zrobił z resztą.
Nita odwraca się na bok i na jej szczupłych plecach widzę ciemno - czerwone pręgi, jak gdyby ktoś bił ją batem. Potem Nita podciąga bluzkę i omal nie padam trupem. Na gładkiej brązowej skórze jej piersi widać ślady oparzeń po papierosach jak brzydkie blizny po ospie. Już takie kiedyś widziałem.
Krew zaczyna się we mnie burzyć.
- Wiem, kto to zrobił. Powiedział ci, jak się nazywa? Zabiję go.
- Nie wiem, jak się nazywa, ale był wysoki...
W tym momencie do sali wchodzi Shyam, niosąc torbę lekarstw. Na mój widok wpada we wściekłość.
- Gnojku! - wrzeszczy i łapie mnie za kołnierz. - Jak śmiesz tu przychodzić? To wszystko spotkało ją przez ciebie!
- Oszalałeś, Shyam? - wołam.
- Nie, to ty jesteś wariat. Wydaje ci się, że Nita jest twoją własnością, namawiałeś ją, żeby rzuciła zawód i przestała spełniać życzenia klientów. Wiesz, ile zapłacił za nią ten facet z Mumbaju? Pięć tysięcy rupii. Ale moja siostra ci uwierzyła. Pewnie zaczęła mu się opierać i zobacz, co się stało. Coś ci powiem. Jeżeli chcesz jeszcze zobaczyć Nitę, nie pokazuj mi się bez czterystu tysięcy. Nie uda ci się zebrać takiej forsy, to zapomnij o Nicie. Jeśli zobaczę, jak się kręcisz pod szpitalem, każę cię zabić, rozumiesz? A teraz się wynoś.
W tym momencie mógłbym zabić Shyama, złapać go za gardło i udusić albo paznokciami wydłubać mu oczy. Przypomniałem sobie jednak złożoną Nicie obietnicę i jakoś udało mi się powściągnąć gniew. Nie mógłbym znieść myśli, że nigdy już nie zobaczę twarzy Nity, dlatego wyszedłem z oddziału urazowego. Wiedziałem tylko jedno: jakimś sposobem muszę zdobyć czterysta tysięcy rupii. Ale skąd?
Opracowuję plan i czekam na okazję, gdy Swapny Devi nie będzie w domu. Po dwóch dniach widzę, jak wieczorem Sahiba Rani wyjeżdża swoją contessą na przyjęcie w mieście. Dostaję się na teren pałacu przez dziurę w granicznym murze. Lajwanti dokładnie mi wytłumaczyła topografię domu, dlatego bez kłopotów odnajduję okno sypialni Swapny Devi. Łomem podważam okno i wchodzę do urządzonej z przepychem sypialni. Nie mam czasu podziwiać ogromnego rzeźbionego łóżka z drewna orzechowego ani tekowej toaletki. Szukam tylko dużego obrazu w ramach i znajduję - na ścianie po lewej. Jest w jaskrawych kolorach, przedstawia konie i jest podpisany przez jakiegoś Husaina. Pospiesznie zdejmuję obraz z haka i widzę kwadratowy otwór w ścianie, w który wbudowano sejf. Zaglądam pod materac, ale pod lewym rogiem nie ma kluczyka. Na chwilę tracę głowę, ale z ulgą odnajduję klucz w prawym rogu. Klucz doskonale pasuje do zamka i ciężkie drzwi wolno się uchylają. Zaglądam do sejfu i doznaję kolejnego szoku. Prawie nic tu nie ma. Żadnych szmaragdowych naszyjników i złotych bransolet. Tylko cztery cienkie pliki banknotów, jakieś dokumenty i czarnobiałe zdjęcie małego dziecka. Nie muszę go zbyt uważnie oglądać, żeby wiedzieć, że to Shankar. Bez cienia skrupułów kradnę pieniądze, upycham je w kieszeniach, zamykam sejf, wieszam obraz na miejsce i odkładam klucz tam, gdzie był schowany, a potem wychodzę z sypialni tą samą drogą, którą wszedłem.
Biegiem wracam do swojego pokoju, zamykam drzwi na klucz i siadam, żeby policzyć łup. W czterech plikach jest w sumie trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy osiemset czterdzieści cztery rupie. Przetrząsam kieszenie i znajduję jeszcze sto pięćdziesiąt sześć rupii. Razem mam dokładnie czterysta tysięcy. Wygląda na to, że nawet bogini Durga udzieliła mi błogosławieństwa.
Wkładam wszystkie pieniądze do torby z brązowego papieru, którą mocno chwytam, i pędem ruszam do szpitala. Gdy wchodzę na oddział urazowy, wpada na mnie jakiś mężczyzna w średnim wieku, nieuczesany i w okularach. Przewracam się na wyłożoną płytkami podłogę, wypuszczając z rąk brązową torbę. Wysypują się z niej banknoty. Mężczyzna widzi je i w jego oczach pojawia się błysk szaleństwa. Z dziecięcym entuzjazmem zaczyna zbierać pieniądze. Zastygam na chwilę, myśląc, że oglądam powtórkę sceny napadu na pociąg. Mężczyzna jednak oddaje mi wszystkie banknoty, a potem błagalnym gestem składa ręce.
- To twoje pieniądze, ale proszę cię, bracie, pożycz mi je. Uratuj życie mojemu synowi. Ma dopiero szesnaście lat. Nie przeżyję jego śmierci - skamle jak żebrak.
Szybko wpycham banknoty do torby, próbując uwolnić się od natręta.
- Co się stało z pana synem?
- Pogryzł go wściekły pies. I teraz mój syn ma wściekliznę. Lekarz mówi, że jeszcze dziś umrze, jeżeli nie kupię szczepionki RabCure, którą można dostać tylko w Aptece Gupta. Ale lekarstwo kosztuje czterysta tysięcy rupii, a taki biedny nauczyciel jak ja nigdy nie zbierze tyle pieniędzy. Wiem, że masz pieniądze, bracie. Błagam cię, uratuj życie mojemu synowi, a zostanę twoim niewolnikiem do końca życia - mówi i zaczyna płakać jak dziecko.
- Te pieniądze są potrzebne na leczenie kogoś bardzo bliskiego. Przykro mi, ale nie mogę panu pomóc - oświadczam i przez szklane drzwi wchodzę na oddział.
Mężczyzna biegnie za mną i chwyta mnie za nogi.
- Zaczekaj chwilę, bracie, proszę. Popatrz na zdjęcie. To mój syn. Powiedz, jak mogę dalej żyć, jeśli on dzisiaj umrze? - Podsuwa mi kolorową fotografię młodego i przystojnego chłopaka, który ma wyraziste czarne oczy i serdecznie się uśmiecha. Chłopiec przypomina mi Shankara i szybko odwracam wzrok.
- Przykro mi. Proszę mnie zostawić w spokoju - mówię, uwalniając nogi z jego uścisku.
Nie odwracam się, żeby sprawdzić, czy dalej za mną idzie, ale biegnę prosto do łóżka Nity. Na krzesłach przy niej siedzą jak strażnicy Shyam i jakiś inny mężczyzna. Jedzą samosy, które trzymają w rozmokłej gazecie. Nita chyba śpi. Prawie całą twarz ma zabandażowaną.
- O, po coś tu przyszedł, gnojku? - pyta Shyam, żując samosę.
- Przyniosłem pieniądze, które chciałeś. Dokładnie czterysta tysięcy rupii. Popatrz. - Pokazuję mu pliki banknotów.
Shyam gwiżdże.
- Skąd ukradłeś tyle forsy?
- Nie twoja sprawa. Przyszedłem zabrać stąd Nitę.
- Nita nigdzie się nie ruszy. Lekarze mówią, że wyzdrowieje dopiero za cztery miesiące. Jesteś odpowiedzialny za jej obrażenia, dlatego powinieneś zapłacić też za jej leczenie. Trzeba będzie zrobić operację plastyczną, która jest cholernie droga i będzie mnie kosztować prawie dwieście tysięcy. Tak więc jeżeli naprawdę zależy ci na Nicie, przynieś sześćset tysięcy, bo inaczej zajmie się tobą mój przyjaciel.
Mężczyzna siedzący obok Shyama wyciąga z kieszeni nóż sprężynowy i od niechcenia obraca go w palcach jak fryzjer, który zabiera się do golenia brody klienta. Uśmiecha się złośliwie, ukazując zęby przebarwione od paan.
Wiem już, że nigdy nie zdobędę Nity. Że Shyam nigdy nie pozwoli jej odejść. Gdybym nawet zdobył sześćset tysięcy, Shyam zażądałby miliona. Czuję, jak umysł odmawia mi posłuszeństwa i ogarnia mnie ciemność. Atakuje mnie fala mdłości. Gdy dochodzę do siebie, widzę leżącą na podłodze mokrą gazetę. Jest w niej reklama z uśmiechniętym mężczyzną, który trzyma w ręku kilka tysiącrupiowych banknotów. Napis pod fotografią głosi: „Zapraszamy do udziału w największym teleturnieju. Zapraszamy do KWM: Kto wygra miliard? Uruchomiliśmy już telefony. Zadzwoń lub napisz, przekonaj się, czy zostaniesz szczęśliwym zdobywcą najwyższej na świecie nagrody!”. Patrzę na adres podany w ogłoszeniu. „Studio Prem, Khar, Mumbaj”. W tym momencie już wiem, że jadę do Mumbaju.
Jak w transie wychodzę z oddziału urazowego. Antyseptyczne szpitalne zapachy już mnie nie drażnią. Mężczyzna w okularach wciąż siedzi w korytarzu. Spogląda na mnie z nadzieją, ale tym razem mnie nie zaczepia. Być może już się pogodził ze śmiercią syna. Nadal mam w rękach brązową torbę. Przywołuję go gestem. Zbliża się, powłócząc nogami, i patrzy na mnie jak pies czekający na kość.
- Proszę, niech pan to weźmie. - Wręczam mu torbę. - W środku jest czterysta tysięcy rupii. Niech pan ratuje życie synowi.
Mężczyzna bierze paczkę, pada u moich stóp i zaczyna płakać.
- Nie jesteś człowiekiem, jesteś bogiem - szlocha. Śmieję się.
- Gdybym był bogiem, nie potrzebowalibyśmy szpitali. Nie, byłem tylko zwykłym przewodnikiem, który miał zbyt śmiałe marzenia - mówię i próbuję ruszyć naprzód, ale mężczyzna znów zagradza mi drogę. Wydobywa podniszczony skórzany portfel, z którego wyciąga wizytówkę.
- Traktuję te pieniądze jako pożyczkę. Oto moja wizytówka. Spłacę dług, gdy tylko będę mógł, ale od tej chwili jestem do twoich usług.
- Nie sądzę, żebym ich potrzebował. Właściwie nikt w Agrze nie jest mi już potrzebny. Wyjeżdżam do Mumbaju - mówię mu i w roztargnieniu wsuwam wizytówkę do kieszeni koszuli. Mężczyzna patrzy na mnie przez łzy, a potem wypada ze szpitala i biegnie do całodobowej Apteki Gupta w Rakab Ganj.
W chwili gdy wychodzę ze szpitala, przed wejściem hamuje z piskiem opon dżip z migającym czerwonym kogutem. Wyskakują z niego inspektor i dwaj policjanci. Z tylnego siedzenia podnoszą się jeszcze dwaj ludzie, których znam. Jeden jest strażnikiem w Pałacu Swapna, a drugim jest Abdul, ogrodnik. Strażnik pokazuje na mnie.
- Sahib, to właśnie ten chłopak, Raju. To on ukradł pieniądze Sahibie Rani.
Inspektor zwraca się do policjantów:
- Nie znaleźliśmy nic w jego pokoju, więc musi mieć gotówkę przy sobie. Sprawdzić gnojkowi kieszenie.
Konstable obszukują moją koszulę i spodnie. Znajdują małą paczkę gumy balonowej, parę ziaren kukurydzy i jednorupiową monetę, która przestała mi już przynosić szczęście.
- Jest czysty, sahib. Nie ma żadnych pieniędzy - melduje jeden z policjantów.
- Naprawdę? Mimo to pojedziemy na przesłuchanie. Dowiemy się, gdzie spędził ten wieczór - mówi szorstko inspektor.
- Nępzei? - pytam, wykrzywiając wargi.
- Co powiedziałeś? Nie rozumiem - mówi odrobinę zaskoczony inspektor.
- Lkrfbatfwębi, ób ybnobł fafkoź.
- Co to za brednie? - pyta ze złością inspektor. - Próbujesz ze mnie kpić? Dam ci nauczkę. - Unosi pałkę, żeby mnie uderzyć, ale w tym momencie interweniuje Abdul.
- Proszę go nie bić, sahib. Raju jest niezrównoważony, odkąd umarł Shankar, jego przyjaciel. Shankar mówił tak samo.
- Och, doprawdy? Dlaczego więc wskazaliście go jako podejrzanego? Od wariata niczego się nie dowiemy. Chodźmy - daje znak policjantom. Potem patrzy na mnie. - Przepraszam, że zawracaliśmy ci głowę. Możesz wracać do domu.
- Atfćgpyć - mówię. - Atfćgpyć uwmatk!
Siedzę na łóżku Smity i z oczu płyną mi łzy. Smita bierze mnie za rękę i delikatnie ją ściska. Zauważam, że jej oczy też są pełne łez.
- Biedny Shankar - mówi. - Z tego, co mówiłeś, wynika, że był dzieckiem autystycznym. I jaką okropną miał śmierć. Naprawdę przeszedłeś piekło, Thomas. Nie zasłużyłeś sobie na tyle cierpień.
- Ale wolę swoje piekło niż piekło Nity. Proszę sobie wyobrazić, ile musiała przejść, odkąd skończyła dwanaście lat.
Smita kiwa głową.
- Tak, wyobrażam sobie. Ciągle jest w Agrze?
- Powinna być, ale nie wiem na pewno. Od czterech miesięcy nie miałem o niej żadnych wiadomości. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek ją zobaczę.
- Na pewno. Obejrzyjmy przedostatnie pytanie.
W studiu zapala się napis „CISZA”, ale widzowie w ogóle na to nie zważają. Pokazują na mnie i w podnieceniu rozmawiają między sobą. Jestem teraz głupim kelnerem, który postawił sto milionów rupii na jedno pytanie.
Prem Kumar zwraca się do kamery.
- Przechodzimy do pytania numer jedenaście za sto milionów rupii. Proszę mi wierzyć, że na samą myśl o tym dostaję gęsiej skórki. Panie Thomas, denerwuje się pan?
- Nie.
- Zdumiewające. Ryzykuje pan dziesięć milionów, które wygrał pan dotychczas, i nie odczuwa pan ani odrobiny niepokoju. Proszę pamiętać, że jeśli udzieli pan niewłaściwej odpowiedzi, przegra pan wszystko. Gdyby jednak odpowiedział pan poprawnie, na pańskim koncie znajdzie się sto milionów rupii. Jeszcze nikomu nie udało się wygrać takiej kwoty, nawet na loterii. Sprawdźmy więc, czy na naszych oczach rozegra się historyczne wydarzenie, tu i teraz. Oto pytanie numer jedenaście ze świata... - Prem Kumar urywa dla wzmocnienia efektu napięcia, po czym kończy zdanie - ...literatury angielskiej!
Napis w studiu zmienia się na „BRAWA”.
- Proszę mi powiedzieć, panie Thomas, czy ma pan jakieś wiadomości na temat literatury angielskiej? Czytał pan angielskie książki, sztuki, może poezję?
- Potrafię wyrecytować „Baa Baa Black Sheep”, jeśli to ma pan na myśli, mówiąc o poezji.
Publiczność wybucha gromkim śmiechem.
- Muszę przyznać, że miałem na myśli coś nieco bardziej złożonego, ale dajmy temu spokój. Na pewno słyszał pan nazwisko: Szekspir.
- Jaki szejk?
- Bard ze Stratfordu, największy dramaturg tworzący po angielsku. Och, jakżebym pragnął wrócić do studenckich czasów, kiedy bez przerwy grałem w sztukach Szekspira. Czy ktoś z państwa pamięta Hamleta? „Być albo nie być, to wielkie pytanie. Jestli w istocie szlachetniejszą rzeczą znosić pociski zawistnego losu, czy też, stawiwszy czoło morzu nędzy, przez opór wybrnąć z niego?* [*Przekład Józefa Paszkowskiego.]”. Ale dosyć wspomnień. Naszym bohaterem jest pan Thomas, który ma odpowiedzieć na następne pytanie - za astronomiczną sumę stu milionów rupii. Oto pytanie. W której sztuce Szekspira odnajdziemy postać o imieniu Łepak? Czy jej tytuł brzmi: a) „Król Lear”, b) „Kupiec wenecki”, c) „Stracone zachody miłości” czy d) „Otello”?
Rozlega się muzyka. Patrzę tępo na Prema Kumara.
- Proszę mi powiedzieć, panie Thomas, czy w ogóle wie pan, o czym mówimy?
- Nie.
- Nie? Co w takim razie pan proponuje? Musi pan wybrać jedną odpowiedź, nawet gdyby miał zdecydować rzut monetą. Kto wie, jeśli nadal będzie panu dopisywało szczęście, może pan trafić w dziesiątkę i wygrać sto milionów. Jak brzmi pańska decyzja?
Mam pustkę w głowie. Wiem, że w końcu zostałem przyparty do muru. Zastanawiam się przez pół minuty i wreszcie decyduję.
- Skorzystam z łodzi ratunkowej.
Prem Kumar patrzy na mnie pytająco. Wydaje się, jakby zapomniał, że w grze jest coś takiego jak łodzie ratunkowe. Wreszcie otrząsa się z zaskoczenia.
- Z łodzi ratunkowej? Oczywiście, ma pan do dyspozycji dwie łodzie ratunkowe. Z której chciałby pan skorzystać? Może pan poprosić, żebym usunął dwie błędne odpowiedzi, albo zwrócić się o pomoc do przyjaciela.
Znów się gubię. Kogo mógłbym poprosić o odpowiedź na to pytanie? Salim wie na ten temat tyle co ja. Właściciel baru „U Jimmy’ego” ma takie pojęcie o Szekspirze jak pijany o chodzeniu po linii prostej. A mieszkańcy Dharavi mają tyle wspólnego z literaturą, co policja z uczciwością. Pomóc mógłby mi tylko ojciec Timothy, ale nie żyje. Może powinienem poprosić o „Pół na pół”? Wsuwam palce do kieszeni koszuli, aby wyciągnąć moją zaufaną monetę, i zdziwiony natrafiam na jakiś kawałek kartonu. Wyciągam go. To wizytówka: „Utpal Chatterjee, nauczyciel angielskiego. Szkoła św. Jana, Agra”. Pod spodem jest wydrukowany numer telefonu. Z początku nie rozumiem, skąd to się wzięło w mojej kieszeni. Nie pamiętam nikogo o tym nazwisku. I nagle przypominam sobie scenę ze szpitala i spotkanie z nieuczesanym mężczyzną w okularach, którego szesnastoletni syn umierał na wściekliznę. Z ust wyrywa mi się bezwiedny okrzyk.
Słysząc to, Prem Kumar spogląda na mnie zaskoczony.
- Przepraszam, co pan powiedział?
- Powiedziałem: czy można zadzwonić do tego pana? - Podaję Premowi Kumarowi wizytówkę. - Chcę skorzystać z łodzi ratunkowej „Rada od przyjaciela”.
Prem Kumar obraca wizytówkę w palcach.
- Rozumiem. A więc zna pan kogoś, kto może panu pomóc w tym pytaniu. - Ma zatroskany wyraz twarzy. Spogląda na producenta, ale ten bezradnie rozkłada ręce. Na ekranie wyświetla się napis „Łódź ratunkowa”. Oglądamy animowaną scenkę, w której do krzyczącego na pomoc rozbitka podpływa łódź i rzuca mu czerwone koło ratunkowe.
Prem Kumar wyciąga spod stolika bezprzewodowy aparat telefoniczny i podaje mi.
- Proszę. Może pan prosić o pomoc kogokolwiek. Ale ma pan na to tylko dwie minuty, a czas zaczynamy odliczać... - patrzy na zegarek - ...teraz!
Biorę telefon i wybieram numer umieszczony na wizytówce. Po chwili słyszę sygnał świadczący o tym, że na drugim końcu linii, w Agrze właśnie zaczął dzwonić telefon. Tylko że nikt nie odbiera i telefon dzwoni bez końca. Mija pół minuty. Atmosfera w studiu gęstnieje, tak że można ją kroić nożem. Publiczność obserwuje mnie z zapartym tchem. Przypominam im cyrkowego akrobatę, który bez zabezpieczenia wykonuje numer na linie pod kopułą. Jeden fałszywy ruch i akrobata spadnie w otchłań śmierci. Jeszcze dziewięćdziesiąt sekund i stracę sto milionów rupii.
W chwili gdy chcę już wyłączyć telefon, ktoś wreszcie odbiera. Została mi zaledwie minuta.
- Halo?
- Halo, czy mogę rozmawiać z panem Utpalem Chatterjee? - pytam pospiesznie.
- Przy telefonie.
- Panie Chatterjee, nazywam się Ram Mohammad Thomas.
- Ram Mohammad... jak?
- Thomas. Być może nie zna pan mojego nazwiska, ale pomogłem panu w szpitalu Singhania, gdzie leżał pański syn. Pamięta pan?
- Och, mój Boże. - Głos w słuchawce przybiera nagle zupełnie inny ton. - Szukam cię od czterech miesięcy. Uratowałeś mojemu synowi życie, nie masz pojęcia, jak bardzo pragnąłem...
Przerywam mu w pół słowa.
- Panie Chatterjee, mam mało czasu. Biorę udział w teleturnieju i chciałbym, żeby szybko odpowiedział pan na jedno pytanie.
- Pytanie? Tak, oczywiście, jestem gotów zrobić wszystko, o co poprosisz.
Zostało niecałe trzydzieści sekund. Wszystkie oczy obserwują ścienny zegar, który tykaniem odlicza cenne sekundy.
- Proszę mi szybko powiedzieć, w której sztuce Szekspira pojawia się postać o imieniu Łepak? Czy to jest a) „Król Lear”, b) „Kupiec wenecki”, c) „Stracone zachody miłości” czy d) „Otello”?
Sekundy mijają, a pan Chatterjee milczy.
- Panie Chatterjee, może pan mi podać odpowiedź? Pozostaje piętnaście sekund, gdy Chatterjee odpowiada:
- Nie wiem.
Ze zdumienia odbiera mi mowę.
- Co?
- Przykro mi, ale nie znam odpowiedzi. To znaczy, nie jestem pewien. Nie pamiętam, żeby była taka postać w „Kupcu weneckim” ani w „Otellu”. Czyli musiała się pojawić w „Królu Learze” albo „Straconych zachodach miłości”. Nie jestem pewien, w której z tych sztuk.
- Ale muszę podać tylko jedną odpowiedź.
- W takim razie wybierz „Stracone zachody miłości”. Ale jak mówię, nie jestem pewien. Przykro mi, nie potrafię więcej po...
Prem Kumar przerywa połączenie.
- Przepraszam, panie Thomas, dwie minuty minęły. Czekam na pańską odpowiedź.
Muzyka w tle nie wzmaga już napięcia, tylko dosłownie mrozi do szpiku kości. Głęboko się zamyślam.
- Panie Thomas, jak dobrze zna pan tego Chatterjee? - pyta mnie Prem Kumar.
- Spotkałem go raz w życiu.
- Czy jest dobrym nauczycielem angielskiego?
- Nie mam pojęcia.
- Czy wobec tego zaufa mu pan, czy raczej uwierzy własnemu instynktowi?
Podejmuję decyzję.
- Uwierzę instynktowi, a instynkt mi podpowiada, żeby zaufać panu Chatterjee. Wybieram odpowiedź C. „Stracone zachody miłości”.
- Proszę się dobrze zastanowić. Niewłaściwa odpowiedź oznacza, że nie tylko nie wygra pan stu milionów, ale jeszcze straci dziesięć milionów rupii, które wygrał pan dotychczas.
- C to moja ostateczna odpowiedź.
- Jest pan absolutnie, w stu procentach pewien? - Tak.
- Pytam ponownie. Czy jest pan absolutnie, absolutnie i w stu procentach pewien?
- Tak.
Rozlega się crescendo bębnów. Na ekranie rozbłyskuje właściwa odpowiedź.
- Mój Boże, rzeczywiście C. Absolutnie, w stu procentach poprawna odpowiedź! - Prem Kumar wstaje. - Panie Ramie Mohammadzie Thomasie, jest pan pierwszą osobą, która w tym programie wygrała sto milionów rupii. Panie i panowie, na naszych oczach rozgrywa się historyczne wydarzenie! Teraz po prostu musimy zrobić przerwę!
Publiczność szaleje. Wszyscy stoją i przez ponad minutę biją brawo. Prem Kumar ma zaróżowioną twarz. Obficie się poci.
- Jak się pan czuje? - pyta mnie.
- Ztpyć nfć łrfbojfb! - mówię. Prem Kumar robi zdumioną minę.
- Przepraszam, co pan powiedział?
- Powiedziałem, że czuję się świetnie - odpowiadam i unoszę wzrok. Widzę Shankara uśmiechającego się do mnie z góry. I wydaje mi się, że dziś naprawdę strzeże mnie bogini Durga.
Wciąż trwa przerwa na reklamy. Prem Kumar stoi w kącie, naradzając się z długowłosym producentem. Rozglądam się po studiu, patrząc na ładną wykładzinę, na reflektory punktowe, liczne kamery, nowoczesny sprzęt nagłośnieniowy. Przygląda mi się wielu widzów, zastanawiając się zapewne, o czym teraz myślę.
Prem Kumar kończy konsultacje i podchodzi do mnie. Na jego twarzy igra złowróżbny uśmieszek.
- Thomas, nie wiemy, jak ci się udało odpowiedzieć na jedenaście pytań, ale nie ma mowy, żebyś potrafił odpowiedzieć na dwunaste.
- Zobaczymy.
- Nie, to ja zobaczę. Przygotuj się na sromotną klęskę. Zaraz wszystko stracisz - mówi Prem Kumar, zajmując swoje krzesło.
W studiu wyświetla się napis „BRAWA” i słychać muzyczny sygnał programu. Publiczność głośno klaszcze. Prem Kumar patrzy w kamerę.
- Panie i panowie, oto historyczna chwila, ważna nie tylko dla naszego programu, ale i dla potomności. Ram Mohammad Thomas, osiemnastoletni kelner z Mumbaju, dotarł najdalej ze wszystkich zawodników naszego teleturnieju. Przed nim szansa ustanowienia kolejnego kamienia milowego. Jeżeli odpowie poprawnie na ostatnie pytanie, zdobędzie najwyższą wygraną w historii - miliard rupii. Jeśli poda błędną odpowiedź, straci największą sumę, jaką kiedykolwiek jeden człowiek utracił w ciągu sześćdziesięciu sekund - sto milionów rupii. Bez względu na to, co się stanie, będzie to moment historyczny. Dlatego proszę, abyśmy jeszcze raz gorąco i serdecznie nagrodzili wielkimi brawami naszego wspaniałego zawodnika, Rama Mohammada Thomasa!
W studiu wyświetla się napis „BRAWA”. Wszyscy, nawet Prem Kumar, wstają i słychać tylko długie i gromkie oklaski.
Taktyka producentów KWM wzbudza mój podziw. Teraz wszyscy mnie fetują, a za chwilę bez grosza zakończę swój udział w programie. Jak owcę pasą mnie uwielbieniem, żeby zarżnąć następnym pytaniem. W końcu nadchodzi chwila, na którą czekałem i której bardzo się boję. Biorę głęboki oddech i przygotowuję się na spotkanie z przeznaczeniem.
- Panie i panowie, za chwilę odczytam pytanie numer dwanaście, ostatnie, za miliard rupii, najwyższą nagrodę, jaką kiedykolwiek zaoferowano w historii tej planety. Proszę pamiętać, że jesteśmy w fazie „graj lub płać”, co oznacza, że można wszystko wygrać albo wszystko stracić. Tak więc, panie Thomas, bez dalszych wstępów przedstawiam ostatnie pytanie. Pytanie dotyczy... historii! Wszyscy wiemy, że Mumtaz Mahal była żoną cesarza Szahdżahana, który upamiętnił ją słynną budowlą Tadź Mahal, ale jak nazywał się ojciec Mumtaz Mahal? Czy był to a) Mirza Ali Kuli Beg, b) Siradżuddaulah, c) Asafchan czy d) Abdur Rahim Khan Khanan?
- Proszę uważnie zastanowić się nad odpowiedzią, panie Thomas. Przypominam, że jest pan na historycznym rozdrożu. Wiem, że potrzebuje pan czasu, aby pomyśleć nad odpowiedzią, dlatego za chwilę wrócimy po jeszcze jednej krótkiej przerwie na reklamy. Panie i panowie, proszę nigdzie nie odchodzić.
Napis w studiu zmienia się na „BRAWA” i ponownie rozlega się muzyczny sygnał programu.
Prem Kumar szczerzy zęby w uśmiechu.
- Mamy cię, co? Nie odpowiesz na to pytanie, chyba że masz magisterium z historii średniowiecza. Tak więc pożegnaj się ze swoimi milionami, które wygrałeś, i przygotuj się na powrót do pracy kelnera. Kto wie, może wpadnę jutro do baru „U Jimmy’ego”. Co mi podasz? Kurczaka w sosie pomidorowośmietanowym? Vindaloo z jagnięciny? - Wybucha śmiechem.
Odpowiadam śmiechem.
- Ha, ha! Może i nie mam magisterium z historii, ale znam odpowiedź na to pytanie.
- Co?! Żartujesz sobie, prawda?
- Nie żartuję. Odpowiedź C, Asafchan. Prem Kumar wpatruje się we mnie osłupiały.
- Skąd... skąd to wiesz?
- Przez dwa lata pracowałem jako przewodnik w Tadź Mahal. Twarz Prema Kumara robi się śmiertelnie blada. Po raz pierwszy widzę w jego oczach lęk.
- Musisz... musisz rzucać jakieś czary. Na pewno - mówi i biegnie do producenta. O czymś szepczą. Prem Kumar gestykuluje, kilka razy pokazując w moim kierunku. Potem ktoś przynosi grubą księgę, którą zaczynają wertować. Mija dziesięć minut. Publiczność zaczyna się niecierpliwić. Wreszcie Prem Kumar wraca na swoje miejsce. Minę ma obojętną, ale jestem pewien, że w środku aż go skręca.
W studiu zapala się napis „BRAWA” i rozlega się sygnał programu.
- Panie i panowie, tuż przed przerwą zadałem ostatnie pytanie o imię ojca Mumtaz Mahal. Na pewno pomyśleli państwo, że było to ostatnie pytanie teleturnieju, ale są państwo w błędzie.
Widzowie są zdumieni. Patrzę na niego oniemiały. Chcą zadać jeszcze jedno pytanie? Atmosfera gęstnieje od napięcia. Prem Kumar ciągnie:
- Nie tylko nie było to ostatnie pytanie, ale w ogóle nie było to pytanie teleturniej owe. Nagrywaliśmy po prostu reklamę herbaty Mumtaz, która jest jednym ze sponsorów programu. Dlatego musieliśmy postawić fikcyjne pytanie.
Widzowie zaczynają szeptać między sobą. Słychać stłumiony śmiech. Ktoś krzyczy:
- Aleś nas nabrał, panie Kumar!
Napięcie powoli opada. W studiu ponownie zapala się napis „BRAWA”.
Tylko ja się nie uśmiecham. Wiem już, że programem rządzą oszuści.
Napis zmienia się na „CISZA” i słychać sygnał programu. Prem Kumar mówi do kamery:
- Panie i panowie, za chwilę odczytam pytanie numer dwanaście, ostatnie pytanie za miliard rupii, najwyższą nagrodę, jaką kiedykolwiek zaoferowano w historii tej planety. Proszę pamiętać, że jesteśmy w fazie „graj lub płać”, co oznacza, że można wszystko wygrać albo wszystko stracić. Tak więc, panie Thomas, bez dalszych wstępów przedstawiam ostatnie pytanie. Pytanie dotyczy... zachodniej muzyki klasycznej! W jakiej tonacji jest sonata fortepianowa Beethovena nr 29 opus 106 znana także jako „sonata Hammerklavier”? Czy chodzi o a) B - dur, b) g - moll, c) Es - dur czy d) c - moll?
- Proszę uważnie zastanowić się nad odpowiedzią, panie Thomas. Przypominam, że jest pan na historycznym rozdrożu. Wiem, że potrzebuje pan czasu, aby pomyśleć nad odpowiedzią, dlatego za chwilę wrócimy po jeszcze jednej krótkiej przerwie na reklamy. Panie i panowie, proszę nigdzie nie odchodzić.
W studiu zapala się napis „BRAWA”. Prem Kumar spogląda na mnie z chytrym uśmieszkiem. Widzowie zaczynają głośno rozmawiać.
Prem Kumar wstaje.
- Wychodzę na chwilę. Zaraz wracam. Ja też wstaję z krzesła.
- Muszę iść do toalety.
- W takim razie musisz iść ze mną - mówi. - Według przepisów zawodnikowi wszędzie ktoś musi towarzyszyć.
Jestem w oświetlonej jarzeniówkami łazience w studiu. Jest tu wyjątkowo czysto. Kafelki błyszczą nieskazitelną bielą. Nad kranami są wielkie lustra. I nie widać ani śladu graffiti.
W toalecie nie ma nikogo poza mną i Premem Kumarem, który oddaje mocz, pogwizdując. Po chwili zauważa, że na niego patrzę.
- Co tak stoisz? Chyba mi nie chcesz powiedzieć, że ostatnie pytanie jest tak trudne, że zapomniałeś, jak się opróżnia pęcherz? - Odrzuca do tyłu głowę i głośno się śmieje. - Szkoda, że tak się to musi skończyć. Ale bez mojej pomocy odpadłbyś z gry już dawno, przy drugim pytaniu. Czyli wróciłbyś do domu z tysiącem rupii. Może zawrzemy umowę, co? Jutro, kiedy przyjdę do twojej restauracji, obiecuję dać ci tysiąc rupii napiwku. Uwierz mi, tej obietnicy na pewno dotrzymam. - Uśmiecha się protekcjonalnie.
- Wcale mi pan nie pomógł, ujawniając odpowiedź na drugie pytanie. Raczej zrobił to pan dla siebie.
Prem Kumar patrzy na mnie zaskoczony.
- Co masz na myśli?
- To, że wcale nie przyszedłem tu grać dla pieniędzy, panie Kumar. - Teatralnie kręcę głową. - Wziąłem udział w teleturnieju, żeby się zemścić.
Prem Kumar nagle przestaje sikać. Dopina spodnie i patrzy na mnie z ukosa.
- Zemścić? Co masz na myśli? Na kim?
- Na tobie - oświadczam wyzywającym tonem. Cofam się o krok i zza paska spodni wyciągam broń. Mały rewolwer z krótką lufą, bardzo poręczny, nie większy niż moja pięść. Chwytam go mocno i celuję w Prema Kumara.
Z jego twarzy odpływa cała krew.
- Pomyliłeś... pomylił się pan, panie Thomas. Nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy - mówi prawie szeptem.
- Nie, to ty się mylisz. Spotkaliśmy się przed domem Neelimy Kumari. Wczesnym rankiem. Paradowałeś w niebieskich dżinsach i białej koszuli, miałeś przekrwione oczy i brudne włosy. Trzymałeś plik banknotów, które wymusiłeś od Neelimy, i podrzucałeś kluczyki do samochodu. Zrujnowałeś jej życie. Ale było ci mało. I to samo zrobiłeś mojej ukochanej Nicie.
- Nicie? - Prem Kumar unosi brwi. - To imię nic mi nie mówi.
- To dziewczyna z Agry, która przez ciebie o mało nie umarła. A teraz... - mocniej zaciskam palce na rękojeści rewolweru - ...twoja kolej.
Prem Kumar patrzy z niepokojem na moją dłoń. Próbuje grać na zwłokę.
- Powiedziałeś - z Agry? Od wielu miesięcy nie byłem w Agrze.
- Wobec tego odświeżę ci pamięć. Cztery miesiące temu wynająłeś pokój w hotelu Palace. Zamówiłeś sobie dziewczynę. Związałeś ją. A potem brutalnie pobiłeś i poparzyłeś papierosem, tak samo jak Neelimę.
Widzę, jak zaczyna mu drżeć warga. Po chwili wygina się w podkówkę.
- Na litość boską, to była prostytutka. Zapłaciłem jej alfonsowi pięć tysięcy rupii. Nawet nie wiedziałem, jak ma na imię.
- Ma na imię Nita. - Unoszę broń. Prem wyciąga do mnie ręce.
- Nie... nie... - krzyczy i cofa się o krok. Prawa stopa wpada mu do odpływu ściekowego. - Nie strzelaj. Błagam, rzuć to. - Zatrzymuje się, żeby wyswobodzić stopę.
Mierzę z rewolweru prosto w jego serce. Widzę, jak dygocze.
- Przysiągłem, że zemszczę się na tym, kto skrzywdził Nitę. Ale nie wiedziałem, jak cię znaleźć. I nagle zobaczyłem reklamę w gazecie w Agrze. Uśmiechałeś się na zdjęciu jak małpa i zapraszałeś ludzi do udziału w teleturnieju w Mumbaju. Dlatego przyjechałem. Zastrzeliłbym cię przy pierwszym pytaniu, na jakie nie znałbym odpowiedzi. Ale jakimś cudem odpowiedziałem na wszystkie. Kiedy mi więc pomogłeś przy pytaniu numer dwa, nie zrobiłeś tego dla mnie, ale po prostu przedłużyłeś sobie trochę życie. Teraz jednak nie masz dokąd uciec.
- Posłuchaj mnie - błaga Prem Kumar. Zaczyna się łamać. - To prawda, że źle potraktowałem Neelimę i brutalnie obszedłem się z tą prostytutką w Agrze. Ale co zyskasz, zabijając mnie? Nie dostaniesz swoich pieniędzy. Jeżeli rzucisz broń, obiecuję ci, że pozwolę ci zgarnąć najwyższą nagrodę. Pomyśl tylko, żaden kelner na świecie nie może nawet marzyć o takim bogactwie.
Śmieję się z goryczą.
- I co bym zrobił z tym bogactwem? Człowiek i tak na koniec potrzebuje tylko sześciu stóp materiału na całun.
Prem Kumar coraz bardziej blednie. Wyciąga przed siebie rękę w obronnym geście.
- Proszę, nie naciskaj spustu. Kiedy mnie zabijesz, zaraz cię aresztują. A potem powieszą. Też umrzesz.
- Co z tego? Żyję tylko po to, żeby się zemścić.
- Proszę cię, pomyśl jeszcze raz, Thomas. Przysięgam ci, że jeśli darujesz mi życie, zdradzę ci odpowiedź na ostatnie pytanie. Zostaniesz naszym największym zwycięzcą.
- Nie wracam już na ten teleturniej, ty zresztą też nie - mówię i odbezpieczam broń.
Brawura Prema Kumara znika bez śladu. Stoi przede mną tchórz. Chwyta się ściany za sobą i zaciska oczy. Nareszcie nadeszła chwila, na którą czekałem od czterech miesięcy. Mam przed sobą Prema Kumara, a w ręku naładowaną broń. Rewolwer jest naprawdę dobry. Wypróbowałem go wcześniej i przekonałem się, że ma minimalny odrzut. W każdym razie z tak bliskiej odległości nie mogę spudłować.
Zwiększam siłę nacisku na spust, ale im bardziej próbuję strzelić, tym większy opór napotykam. Jak gdyby mój palec zmieniał się w kamień.
W filmach pokazują, że zabicie człowieka jest równie łatwe jak przekłucie balonika. Bach, bach, bach... ludzie w filmach strzelają, jak gdyby kule były za darmo. Zabijają ludzi, jakby rozgniatali mrówki. Nawet początkujący bohater, który nigdy w życiu nie widział broni, potrafi strzelić z odległości stu pięćdziesięciu metrów i zabić dziesięciu ukrywających się przed nim złoczyńców. Ale w prawdziwym życiu wszystko wygląda inaczej. Łatwo jest wziąć naładowaną broń i wycelować w czyjąś twarz. Ale kiedy wiesz, że to prawdziwy pocisk przebije czyjeś serce, a ten szkarłatny płyn nie będzie keczupem, tylko krwią, lepiej dobrze się zastanowić, zanim naciśniesz spust. Nie jest łatwo zabić człowieka. Najpierw trzeba wyłączyć mózg. Może tego dokonać alkohol. Albo gniew.
Staram się więc wykrzesać z siebie jak najwięcej gniewu. Przywołuję zdarzenia, przez które znalazłem się w tej sytuacji. Przypominam sobie Neelimę Kumari i Nitę. Widzę czarne ślady po papierosach na ciele Neelimy, czerwone pręgi na plecach Nity, sińce na jej twarzy, jej podbite oko i zwichniętą szczękę. Ale zamiast gniewu, wzbiera we mnie smutek i zamiast wystrzelić z rewolweru, zaczynam ronić łzy.
Szukam więc wsparcia gdzie indziej. Myślę o wszystkich upokorzeniach, jakich zaznałem w życiu, o wszystkich cierpieniach, jakie musiałem znosić. Widzę zakrwawione zwłoki ojca Timothy’ego, najżyczliwszego człowieka, jakiego znałem, i bezwładne ciało Shankara, najłagodniejszego chłopca, jakiego poznałem. Przypominam sobie wszystkich sprawców bólu, jacy przewinęli się przez moje życie. Oczyma duszy widzę twarze Swapny Devi, Shantarama i Mamana i staram się skondensować te uczucia w ułamek sekundy, który pozwoliłby mi strzelić. Mimo wysiłków nie potrafię obarczyć winą za swoje nieszczęścia człowieka, który przede mną stoi. Nie mam w sobie tyle gniewu, żeby usprawiedliwić jego śmierć.
Uświadamiam sobie też, że mimo usilnych starań nie umiem z zimną krwią zabić człowieka, nawet takiego śmiecia jak Prem Kumar.
Opuszczam broń.
Wszystko to dzieje się w ciągu zaledwie pół minuty. Prem Kumar cały czas ma zamknięte oczy. Gdy nie słyszy huku wystrzału, otwiera jedno oko. Poci się jak mysz. Patrzy na mnie tępym wzrokiem i po mojej minie widzi, że się waham.
W końcu otwiera drugie oko.
- Dziękuję, że mi darowałeś życie, Thomas - mówi, oddychając ciężko. - W zamian za litość zdradzę ci odpowiedź na ostatnie pytanie. Zresztą i tak uczciwie już wygrałeś. Pytanie o Mumtaz Mahal naprawdę było ostatnie, a ty znałeś odpowiedź. Dlatego powiem ci, jak brzmi odpowiedź na nowe pytanie.
- Skąd mogę wiedzieć, że w ostatniej chwili go nie zmienicie?
- Masz broń. Ale uwierz mi, nie będziesz jej musiał używać, bo teraz naprawdę chcę ci pomóc zdobyć najwyższą nagrodę. Miliard rupii to jednak miliard rupii. I dostaniesz całą tę sumę, gotówką.
Pierwszy raz perspektywa wygrania tylu pieniędzy wydaje mi się kusząca. Z miliardem w kieszeni można osiągnąć wiele rzeczy. Będę mógł kupić Nicie wolność. Będę mógł spełnić marzenie Salima o karierze filmowej. Będę mógł rozjaśnić życie tysięcy sierot i dzieci z ulicy takich jak ja. Będę mógł mieć piękne czerwone ferrari. Podejmuję decyzję. Odpowiedź na miliard brzmi „tak”, na morderstwo - „nie”.
- Dobrze, jak brzmi odpowiedź? - pytam.
- Zaraz ci powiem - mówi Prem Kumar. Nagle wbija wzrok w podłogę i milknie.
- O co chodzi? - pytam.
- Zdałem sobie sprawę, że jeśli zdradzę ci odpowiedź, złamię warunki swojego kontraktu i zasady programu. Będą mieli podstawy do unieważnienia wygranej. - Wolno kręci głową. - Nie, nie mogę ci zdradzić odpowiedzi.
Mam mętlik w głowie.
Przez twarz Prema Kumara przebiega cień uśmiechu.
- Powiedziałem, że nie mogę ci zdradzić odpowiedzi, ale kontrakt nie zabrania mi udzielenia wskazówki. Posłuchaj uważnie. Zaraz po programie jadę na dworzec i wsiadam do pociągu. Zaprosiło mnie do siebie czterech przyjaciół z Allahabadu, Barody, Cochin i Delhi, ale mogę odwiedzić tylko jednego z nich. Postanowiłem więc pojechać do Allahabadu, gdzie chcę się zanurzyć w Sangam i zmyć z siebie grzechy. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem - potakuję.
Wychodzimy z toalety i wracamy na miejsca. Prem Kumar posyła mi zaniepokojone spojrzenie. Zastanawiam się, czy dotrzyma słowa. Kiedy siadam, wszyscy klaszczą. Schowana w bocznej kieszeni broń trochę mnie uwiera. Kładę na niej dłoń.
W studiu zapala się napis „CISZA”.
Prem Kumar zwraca się do mnie.
- Panie Ramie Mohammadzie Thomasie, przed przerwą zadałem panu ostatnie pytanie, pytanie numer dwanaście za miliard rupii. Powtórzę je teraz. W jakiej tonacji jest sonata fortepianowa Beethovena nr 29 opus 106 znana także jako „sonata Hammerklavier”? Czy chodzi o a) Bdur, b) gmoll, c) Esdur czy d) c - moll? Czy może pan odpowiedzieć?
- Nie. - Nie?
- To znaczy, nie znam odpowiedzi na to pytanie.
Kamera pokazuje zbliżenie mojej twarzy. Publiczność wydaje stłumione okrzyki zdumienia.
- Panie Thomas, jak już mówiłem, stoi pan na historycznym rozdrożu. Jedna droga wiedzie do niewyobrażalnego bogactwa i fortuny, ale pozostałe trzy zaprowadzą pana do punktu wyjścia. Dlatego nawet jeśli będzie pan zgadywał na chybił trafił, proszę to robić ostrożnie. Może pan wszystko wygrać albo wszystko stracić. To najważniejsza decyzja pana życia.
- Chciałbym skorzystać z łodzi ratunkowej.
- Zgoda, została panu jeszcze jedna łódź ratunkowa, „Pół na pół”. Usuniemy dwie błędne odpowiedzi, pozostawiając właściwą i jedną niewłaściwą. Będzie pan miał pięćdziesiąt procent szansy trafienia właściwej.
Na ekranie wyświetla się napis „Łódź ratunkowa”. Oglądamy animowaną scenkę, w której do krzyczącego na pomoc rozbitka podpływa łódź i ciska mu czerwone koło ratunkowe. Później na ekranie ponownie pojawia się pytanie. Dwie odpowiedzi znikają, a pozostają tylko A i C.
- Proszę bardzo - mówi Prem Kumar. - A albo C. Jeśli poda mi pan właściwą odpowiedź, zostanie pan pierwszym człowiekiem w historii, który wygra miliard rupii. Jeżeli poda pan błędną odpowiedź, zostanie pan pierwszym człowiekiem w historii, który straci sto milionów rupii w niecałą minutę. Jaka jest pańska decyzja?
Wyciągam swoją szczęśliwą monetę.
- Orzeł - wybieram odpowiedź A. Reszka - odpowiedź C.
Publiczność wstrzymuje oddech, słysząc tak zuchwałą zapowiedź. Prem Kumar kiwa głową. Znów widzę w jego oczach ten sam błysk co przedtem.
Rzucam monetę.
Oczy wszystkich obserwują jej lot, który odbywa się jakby w zwolnionym tempie. To pewnie jedyna jednorupiowa moneta w historii, która decyduje o miliardzie. Moneta ląduje na moim stoliku, kręci się przez chwilę i nieruchomieje. Prem Kumar nachyla się bliżej i oznajmia:
- Wypadł orzeł!
- Wobec tego wybieram odpowiedź A.
- Jest pan absolutnie pewien, panie Thomas? Może pan jeszcze wybrać C.
- Zdecydował rzut monetą. Odpowiedź A.
- Jest pan absolutnie, w stu procentach pewien?
- Tak, jestem absolutnie, w stu procentach pewien.
Słychać crescendo bębnów. Na ekranie rozbłyskuje ostatnia właściwa odpowiedź.
- Odpowiedź A. Absolutnie, w stu procentach poprawnie! Panie Ramie Mohammadzie Thomasie, wszedł pan do historii, zdobywając najwyższą wygraną w dziejach świata. Miliard rupii, tak jest, miliard rupii! Te pieniądze należą już do pana i zostaną wkrótce wypłacone. Panie i panowie, proszę, nagrodźmy gorącą owacją największego zwycięzcę wszech czasów!
Z sufitu sypie się konfetti. Po całej scenie tańczą czerwone, zielone, niebieskie i żółte światła reflektorów. Wszyscy stoją i biją brawo przez prawie dwie minuty. Słychać gwizdy i okrzyki. Prem Kumar kłania się jak magik po występie. Potem mruga do mnie przebiegle. Nie odmruguję.
Nagle na podium wbiega producent i zabiera Prema Kumara. Zaczynają się zajadle kłócić.
Houston, chyba mamy problem.
Smita patrzy na zegarek i podnosi się z łóżka.
- Uff, co za program, co za noc! A więc wiem już, jak wygrałeś miliard rupii. Ten rzut monetą na koniec był tylko na pokaz, prawda? Wiedziałeś już, że poprawna odpowiedź to A.
- Tak. Ale sama musi pani zdecydować, czy zasługuję na główną wygraną. Niczego nie ukryłem. Wyjawiłem pani wszystkie tajemnice.
- Dlatego powinieneś poznać moją. Pewnie się zastanawiasz, kim jestem i dlaczego tak nieoczekiwanie pojawiłam się na posterunku.
- No tak, ale w obliczu cudu postanowiłem nie zadawać pytań. - Jestem Gudiya. Jestem tą dziewczyną, której pomogłeś w chawl. I nie musisz mieć wyrzutów sumienia z powodu śmierci mojego ojca, bo wcale nie umarł. Złamał tylko nogę, co zresztą naprawiło mu mózg. Potem już nigdy więcej mnie nie dręczył. Zawdzięczam ci wszystko. Przez długie lata próbowałam cię odnaleźć, ale przepadłeś jak kamień w wodę. Dopiero wczoraj zobaczyłam twoje nazwisko w gazecie. Napisali, że niejaki Ram Mohammad Thomas został aresztowany przez policję. Wiedziałam, że na świecie może być tylko jeden Ram Mohammad Thomas, i zaraz przybiegłam na posterunek. Możesz więc uważać to za skromną spłatę długu, jaki mam wobec ciebie.
Ogarnia mnie wielkie wzruszenie. Chwytam rękę Smity, czując dotyk jej ciała, i zaczynam płakać. Przytulam ją do siebie.
- Tak się cieszę, że mnie odnalazłaś. Mam teraz w jednej osobie adwokata, przyjaciółkę i siostrę.
- Wszystkie twoje kłopoty są teraz moimi kłopotami, Ramie Mohammadzie Thomasie - mówi Smita z niezłomnym przekonaniem w oczach. - Będę o ciebie walczyć, tak jak ty walczyłeś o mnie.
***
Od tamtej najdłuższej nocy mojego życia minęło sześć miesięcy. Smita dotrzymała słowa. Wałczyła o mnie jak matka o własne dzieci. Najpierw rozprawiła się z policją. Udowodniła, że nie mieli żadnych podstaw do aresztowania. Dowiedziała się też, że nikt nigdy nie słyszał o żadnym martwym dakoicie w pociągu i w tej sprawie nie toczy się żadne śledztwo. Tak więc bezimienny dakoita pozostał bezimienny nawet po śmierci.
Potem zajęła się producentami teleturnieju. Firma zagroziła mi postawieniem zarzutów oszustwa, ale Smita udowodniła, że na podstawie zapisu na DVD należy mnie uznać za uczciwego zwycięzcę programu. Po czterech miesiącach zwłoki producenci musieli w końcu przyznać, że nie mają powodu, by dłużej wstrzymywać wypłatę głównej wygranej.
Nie dostałem całego miliarda rupii. Nieco mniej. Trochę zabrał mi rząd. Nazwali to „podatkiem od wygranej”. Ta ogromna wypłata doprowadziła firmę produkującą KWM do upadku. Tak więc zostałem pierwszym i jedynym zwycięzcą teleturnieju.
Dwa miesiące temu umarł Prem Kumar. Według policji popełnił samobójstwo, zatruwając się spalinami we własnym samochodzie. Ale prasa nie wykluczała zabójstwa. Przeczucie podpowiada mi, że prawdopodobnie zemścili się na nim bandyci finansujący program.
Dawno temu uświadomiłem sobie, że marzenia mają władzę tylko nad twoim własnym umysłem; ale pieniądze dają ci władzę nad umysłami innych. Po otrzymaniu wygranej odkryłem, że z pieniędzmi mogę mieć władzę nawet nad policją. Tak więc w towarzystwie licznej policyjnej reprezentacji udałem się w zeszłym miesiącu do Goregaon, gdzie odwiedziłem duży walący się dom z dziedzińcem, małym ogrodem i dwiema palmami. Policja aresztowała pięciu ludzi i uwolniła trzydzieścioro pięcioro kalekich dzieci. Wszystkimi zajęła się znana międzynarodowa agencja opieki nad dziećmi.
W zeszłym miesiącu udało się też uzyskać zgodę na zwolnienie z więzienia Lajwanti, która zamieszkała ze mną w Mumbaju. Właściwie dopiero tydzień temu wróciła z Delhi, z wesela swojej siostry Lakshmi, która wyszła za wysokiego urzędnika indyjskiej służby cywilnej. Rodzina narzeczonego nie żądała żadnego posagu, mimo to Lajwanti podarowała siostrze toyotę corollę, trzydziestodwucalowy telewizor Sony, dwadzieścia garniturów Raymond i kilogram złotej biżuterii.
Salim zdobył główną rolę siedemnastoletniego ucznia w komedii reżyserowanej przez Chimpu Dhawana i ostatnio jest zajęty kręceniem w Studiach Mehboob. Myśli, że producentem filmu jest jakiś Mohammad Bhatt, ale tak naprawdę to ja.
Miłość mojego życia przybyła do mnie do Mumbaju. Jest już moją poślubioną zgodnie z prawem żoną i nosi odpowiednie nazwisko. Nita Mohammad Thomas.
Smita i ja idziemy Marine Drive. Wieje przyjemny wiaterek, przynosząc od czasu do czasu wilgoć znad oceanu, którego ogromne fale rozbijają się o skalisty brzeg. Szofer w liberii w żółwim tempie jedzie za nami mercedesem benzem, zachowując pełen szacunku dystans. Na tylnym zderzaku mercedesa jest nalepka: „Poza nim mam jeszcze ferrari”.
- Chciałem cię o coś zapytać - mówię do Smity.
- Śmiało.
- Tego wieczoru, kiedy przyszłaś na posterunek i mnie uratowałaś, dlaczego od razu mi nie powiedziałaś, że jesteś Gudiyą?
- Bo chciałam usłyszeć twoją opowieść i poznać prawdę. Dopiero kiedy opowiedziałeś mi moją własną historię, nie zdając sobie sprawy, że siedzę przed tobą, wiedziałam na pewno, że mówisz prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Dlatego na początku powiedziałam ci, że nie musisz przysięgać na żadną księgę. Byłam twoim świadkiem, tak jak ty moim.
Potakuję skinieniem głowy.
- A czy ja mogę cię o coś spytać? - odzywa się Smita.
- Jasne.
- Tego wieczoru, kiedy przyprowadziłam cię do domu, zanim zacząłeś opowiadać, rzuciłeś monetą. Czemu?
- Nie byłem pewien, czy mogę ci zaufać. Dlatego podjąłem decyzję na podstawie rzutu monetą. Powiedziałem sobie, że jeśli wypadnie orzeł, wszystko ci opowiem, a jeżeli reszka, grzecznie się pożegnam. No i wypadł orzeł.
- Czyli gdyby wypadła reszka, nigdy byś mi nie opowiedział swojej historii?
- Na pewno nie wypadłaby reszka.
- Tak bardzo wierzysz w swoje szczęście?
- A co szczęście ma z tym wspólnego? Masz, obejrzyj sobie moją monetę. - Wyciągam z kieszeni marynarki jednorupiową monetę i podaję jej.
Smita ogląda ją z jednej strony, potem z drugiej.
- Przecież... z obu stron jest orzeł!
- Zgadza się. To moja szczęśliwa moneta. Ale jak mówiłem, szczęście nie ma z tym nic wspólnego.
Odbieram jej monetę i wysoko podrzucam. Leci w górę, przez chwilę połyskując na tle turkusowego nieba, a potem wpada do oceanu i tonie w jego przepastnych głębinach.
- Dlaczego wyrzuciłeś swoją szczęśliwą monetę?
- Już jej nie potrzebuję. Bo szczęście pochodzi z wewnątrz.
Ta książka nie powstałaby bez wsparcia Petera Buckmana. Jestem mu ogromnie wdzięczny za to, że jest moim przyjacielem, przewodnikiem i agentem - właśnie w takiej kolejności. Podziękowania składam też Rosemarie i Jessice Buckman, które dołożyły wielu trudów, aby mój debiut miał naprawdę międzynarodowy wymiar.
Muszę również skierować wyrazy podziękowania do wydawnictwa Transworld, po pierwsze dlatego, że z takim entuzjazmem przyjęło moją powieść, a po drugie dlatego, że przydzieliło mi najlepszego redaktora, o jakim może marzyć każdy pisarz. Wspaniale było pracować z Jane Lawson, która podczas naprawdę długich rozmów telefonicznych przekonała mnie, że redakcja to w rzeczywistości wspólne i całkiem przyjemne zadanie.
Nieoceniony wkład do „Opowieści żołnierza” miał brygadier S. C. Sharma. Pragnę także podziękować Navdeepowi Suri, Humphreyowi Hawksleyowi, Patrickowi Frenchowi, Tejinderowi Sharmie, Maureen Travis, brytyjskim bibliotekom publicznym i wyszukiwarce Google za różnoraką pomoc.
Książka zawdzięcza swoje istnienie przede wszystkim mojej żonie Aparnie i moim synom, Adityi i Varunowi, którzy dali mi przestrzeń, abym mógł rozpocząć ten projekt, oraz siłę, abym mógł go skończyć.