Trudi referowała mi właśnie niepowodzenia ostatniego wieczora, gdy znienacka wybuchnęła śmiechem:
— No
nie, tego już za wiele! Chyba nikt nie napracował się tyle co
ja
nad
opornymi sztukami!
Wybuchnęła śmiechem jeszcze raz, a potem oświadczyła stanowczo:
— Koniec
z tym. Zacznę mieć to w nosie. Zawsze ciągnęło mnie
do
mężczyzn,
którzy nie mieli mi nic do zaoferowania. A co więcej, wcale
nie
chcieli tego, co ja im oferowałam.
Był to zwrotny punkt w życiu Trudi. Stopniowo nauczyła się lubić samą siebie i stała się zdolna do oceny. Potrafiła już spostrzec, że nie warto inwestować w związek bez wzajemności. Gorączkowe podwajanie wysiłków nad jego umocnieniem mija się po prostu z celem. Wyzbyła się nawyku używania seksu jako środka przełamującego opory i po dwóch latach terapii kompletnie zmieniła styl: umawiała się teraz niedbale z wieloma młodymi ludźmi, lecz nie sypiała z żadnym.
— Spotykam
się z kimś i patrzę, czy miło spędziłam czas, czy mi
się
podoba,
jaki to rodzaj człowieka. Nigdy przedtem nie zastanawiałam
się
nad takimi rzeczami. Zawsze starałam się, żeby to on miło
spędził
czas
i uznał mnie za atrakcyjną dziewczynę. Po żadnej randce
nie
pytałam
siebie, czy mam ochotę znów zobaczyć tego faceta. Byłam
zbyt
pochłonięta niepokojem, czy ja dogodziłam mu na tyle, żeby
umówił
się na następny raz. Wszystko postawione na głowie!.
Kiedy Trudi zdecydowała się zrezygnować z terapii, umiała już stawiać wszystko na nogach. Wycofywała się z niefortunnych związków, a jeśli nawet pojawiała się jakaś iskierka ekscytacji kimś mało skwapliwym, wnet gasła, przytłumiona trzeźwym oszacowaniem mężczyzny, sytuacji i perspektyw. Trudi chciała prawdziwego partnera albo nikogo. Nic pośredniego by jej nie zadowoliło. Nie oferowała więcej siebie w zamian za ból i odrzucenie. Ale jednocześnie nie miała bladego pojęcia o życiu w cieple i obopólnym zaangażowaniu. Nie doświadczyła nigdy intymności płynącej ze stabilnego związku, którego zawsze tak potrzebowała. Choć lata całe upłynęły Trudi na daremnej żebraninie o „bycie razem", nie potrafiłaby funkcjonować w takiej atmosferze. Nie przypadkiem ciągnęło ją do mężczyzn „księżycowych", odpychających, niechętnych. W gruncie rzeczy bowiem nie mogłaby znieść bliskości. W domu rodzinnym nie było żadnego „bycia razem". Jedynie wojny i rozejmy, przy czym każde zawieszenie broni oznaczało wstęp do kolejnej bitwy. Zbrzydzona manipulacjami matki,
Trudi wymyśliła sobie odwrotną receptę na miłość: oddawać się całkowicie nie prosząc o nic. Dzięki terapii wyzwoliła się ze schematu daremnego męczeństwa. Wiedziała już, czego nie robić. Lecz znajdowała się dopiero w połowie drogi.
Musiała teraz nauczyć się następnej trudnej rzeczy: przebywania w towarzystwie mężczyzn ujmujących, choć „nieciekawych". Wiele kobiet, które kochają za bardzo, zna doskonale to uczucie: niby przyjemnie, ale „nudno". Bez fanfar, bicia dzwonów, eksplozji i gwiazdek z nieba. Kiedy nie dzieje się nic podniecającego, ogarnia nas dziwna irytacja, skrępowanie i niechęć. Niemiły stan, któremu nadajemy miano „nudy". Trudi nie umiała „znaleźć się" wobec kogoś sympatycznego, troskliwego i wyraźnie nią zainteresowanego. Nie wiedziała, „z czym to się je". Potrafiła świetnie stawiać czoło wyzwaniom, nie potrafiła zupełnie radować się po prostu męską obecnością. Jeśli nic nie skłaniało jej do wysiłków i manewrów, gubiła się w sytuacji. Nie mogła poluzować się i odprężyć. Ponieważ nawykła do uniesień i cierpień, do walk kończących się zwycięstwem lub klęską, każdy układ pozbawiony tych istotnych elementów robił wrażenie mdłego, błahego, a zarazem jakby „wbrew naturze". Paradoksalnie, w kontaktach z mężczyznami zarównoważonymi, spolegliwymi, ochoczymi doznawała więcej negatywnych emocji niż z którymkolwiek ze swych grymaśnych, opornych i mało odpowiedzialnych kochanków.
Kobieta kochająca za bardzo jest przyzwyczajona do cech i zachowań negatywnych i czuje się z nimi lepiej, dopóki nie zmieni radykalnie nastawienia. Trudi musiała więc nauczyć się jeszcze przyjemnego obcowania z człowiekiem, który uwzględnia jej dobro na równi z własnym. W przeciwnym razie nie miała co marzyć o prawdziwej bliskości.
Chora miłość u kobiety objawia się na ogół następującymi symptomami w sferze erotyki:
Zadaje
sobie wciąż pytanie „Na ile on mnie kocha (lub
potrzebuje)?",
nigdy zaś „Na ile mi na nim zależy?"
We
współżyciu seksualnym kieruje się zasadą „Co by tu
zrobić,
żeby
kochał (potrzebował) mnie jeszcze bardziej?"
Chęć
seksualnego ofiarowywania się „potrzebującym"
może
prowadzić
do zachowań, które sama ocenia jako „rozwiązłość";
w
istocie jednak chodzi o zaspokojenie innych, a nie siebie.
42
43