Muzyka
zawsze była dla ciebie świątynią. Nie rozumiałem z początku,
czemu czasami wstajesz w nocy, tak nagle i brutalnie, i sięgasz do
futerału schowanego pod łóżkiem. Obserwowałem cię zawsze spod
zmrużonych powiek. Myślałeś, że śpię, ale ja czuwałem. I mimo
ciemności pokoju zawsze widziałem, gdzie jesteś. Zawsze potrafiłem
odróżnić twoje kształty, wyodrębnić z symfonii cieni tą
ukochaną przeze mnie sylwetkę. Kiedy wstawałeś nagi, czasem
przyobleczony jedynie w swój szlafrok lub w prześcieradło, kiedy
indziej jedynie w panującą wokół noc-i zaczynałeś grać.
A
twoje skrzypce płakały cichym głosem nocy, nie tej, która cię
otaczała, ale tej najczarniejszej, która gnieździła się głęboko
w tobie.
Kiedy
grałeś, twoje białe ciało i włosy wydawały się jakby utkane z
księżyca, którego nikłe światło wdzierało się do sypialni
przez aksamitne zasłony. Niczym upiór. Duch.
A
duch to inne słowo dla duszy.
Kiedy
grałeś, byłeś jedynie swoją duszą, obnażoną całkowicie z
okrycia fałszerstw i masek dnia.
Kiedy
grałeś, rozpacz strun była twoją rozpaczą.
Teraz
to rozumiem, Draco.
* * *
-Zostaw
mnie w spokoju, Potter- szepnąłeś mi w twarz tamtego wieczoru,
który był naszym ostatnim w Hogwarcie.
Złapałem
cię na schodach, kiedy potknąłeś się i torby wypadły ci z rąk.
Jedna z nich otworzyła się na schodach. Półotwarty futerał
potoczył się w dół. Skoczyłem, żeby go złapać, po czym ze
zdziwieniem podniosłem na ciebie wzrok, kiedy zobaczyłem w nim
starannie ułożone i wypolerowane skrzypce. Uniosłeś wyżej głowę,
ale widziałem twoje zakłopotanie. Podszedłem do ciebie, czując,
jak moje serce powoli przełamuje się na dwoje.
-Musimy
porozmawiać-powiedziałem.
-Nie
mamy o czym.
Ale
mieliśmy. Twoje usta mówiły to samo.
Kiedy
po jakimś czasie podałem ci ciężki futerał, nie patrząc na mnie
obrysowałeś paznokciem gładką powierzchnię instrumentu.
-Teraz
i to jest przed tobą obnażone-powiedziałeś cicho, a ja w wietrzne
noce wciąż słyszę ten stuk; twoje skrzypce spadające po
schodach.
Bum,
bum, bum...
Całkiem
jak twoja dusza.
* * *
Mała
sypialnia przydrożnego hotelu. Deszcz na dworze miarowo bębni w
nasze okna, na wespół z trzaskającym ogniem kominka tworząc nam
akompaniament w sonacie miłosnej. Siadasz, oparty o poduszki,
wyginasz swoją anielską głowę do tyłu. Walczysz o oddech. Leżę
na twoich kolanach, moja ręka tworzy czułe kręgi wokół twojej
szyi. Oplatam sobie między palcami twoje włosy.
Delikatniejsze
niż najdroższy jedwab.
Podnoszę
się powoli w górę, całując cię, smakując pot na twoim ciele.
Czując cię. Twój słodki zapach, przywodzący na myśl wzburzone
morze uderzające o klify gdzieś przy stromych brzegach. Zanurzam
twarz w twojej szyi. Tu jest moja przystań.
Unosisz
się powoli w moich ramionach, czuję twój oddech na swoich barkach.
Wysuwasz się z mojego uścisku, wstajesz, sięgasz do rzuconych w
kącie toreb. Obserwuję chciwie każdy ruch twoich mięśni, każdy
rys twojego zachwycającego ciała.
Pochylasz
się, szukasz czegoś. Ogień z kominka gra swoim światłem na
twoich alabastrowych plecach. Prostujesz się, odwracasz do mnie,
uśmiech zaszczyca swoim światłem twoją zarumienioną i podnieconą
twarz.
Kocham
każdą, najmniejszą iskierkę w twoich rozjaśnionych
oczach.
Wracasz
do mnie, przysiadasz na brzegu łóżka, kładziesz na kolanach
skrzypce. Przysuwam się bliżej, błądząc palcami po twoich
ramionach. Chcę więcej. Chcę więcej ciebie. Zawsze chciałem
więcej tylko ciebie.
Patrzysz
na mnie, wciąż z tym samym uśmiechem. Twoje palce wędrują po
powierzchni instrumentu.
-To
Stradivarius- mówisz mi szeptem, w którym wciąż słyszę zmącony
oddech-Jeden z nielicznych. Kiedyś mistrz zrobił jeden egzemplarz
specjalnie dla naszej rodziny. Boska symetria. Najlepsze wykonanie na
świecie.
Twój
wzrok niemal z nabożną czcią spoczywa na skrzypcach. Głaszczę
twoją twarz, po chwili splatam swoją dłoń z twoją i obie błądzą
po skrzypcach.
-Nie
mogę uwierzyć, że zabrałeś je ze sobą-uśmiecham się-Jesteśmy
ścigani. Ukrywamy się. A ty jednak pamiętałeś, żeby je
spakować.
-One
to ja-stwierdzasz z prostotą, której nigdy u ciebie nie widziałem,
i patrzysz na mnie dziwnym wzrokiem-Zawsze są ze mną. Wiesz...
Kiedy w moim życiu dzieje się coś przełomowego, zawsze do nich
sięgam. Żeby to upamiętnić. Dlatego teraz ci je
pokazuję.
-Dzisiaj
zdarzyło się coś przełomowego?- pytam, a mój głos jest
wypełniony miłością tak bezbrzeżnie, że twój wzrok natychmiast
mięknie, a ty sam nie możesz powstrzymać czułego
uśmiechu.
-Tak-odpowiadasz,
całując mnie, a ja przyciągam cię bliżej, jednocześnie
głaszcząc twoje przedramiona i wyczuwając pod palcami szorstkie
blizny: Mroczny Znak, który tak okrutnie kontrastuje z kremową,
wręcz mleczną skórą.
Po
chwili odstępujesz, uśmiechasz się raz jeszcze i sięgasz po
smyczek. Wciąż nagi, siedząc na łóżku, układasz skrzypce do
podbródka i delikatnie wodzisz smyczkiem po strunach, nie odwracając
ode mnie czułego spojrzenia.
-Mogę?-
pytasz cicho, a ja tylko uśmiecham się szerzej, delikatnie błądząc
ręką po twoim udzie.
Zaczynasz
grać. Sonata płynie, zamykasz oczy, na twoich rozchylonych ustach
wciąż widnieje cień uśmiechu. Spoglądasz na mnie spod
przymkniętych źrenic, uśmiech się zmienia.
A
ja wpatruję się w ciebie, w twoją anielską twarz, w twoje smukłe,
kruche ciało, tak piękne na tle tańczącego w kominku ognia, w
całą twoją nieziemską postać i czuję, jak fala
niewypowiedzianej miłości zalewa mnie całego tak, że-wiedziałem
to doskonale-nie będę już nigdy w stanie wypłynąć na
powierzchnię.
Gdybyś
tylko wiedział, jak piękny byłeś tamtej deszczowej nocy, w tanim
pokoju hotelowym gdzieś na odludziu, który był świadkiem naszego
pierwszego, cielesnego zjednoczenia...
Kiedy
twoje skrzypce wyrażały swoim śpiewem z pełną mocą twoją
miłość i spokój tamtego momentu...
Gdybyś
tylko wiedział...
* * *
-Dostałem
wiadomość-mówisz mi beznamiętnym głosem w pochmurny, zimowy
dzień, kiedy wchodzę do chłodnego salonu.
Zdejmuję
ośnieżoną pelerynę i siadam naprzeciw ciebie, patrząc uważnie w
twoje oczy; iskrzące się niebezpieczne, jakby wilgotne od
zbliżających się łez, które-wiedziałem to dobrze-nigdy nie
popłyną.
-Draco?-
klękam przy twoich kolanach, biorę twoje lodowate dłonie w swoje
własne, zziębnięte od mrozu.
Podnosisz
na mnie oczy, a zmęczenie, jakie w nich odnajduję, tylko wzmaga
moją wewnętrzną panikę. Całuję twoje palce i przykładam je do
swojej twarzy z nabożnym szacunkiem.
-Draco,
kochanie, co się stało?
-Dostałem
wiadomość-twój głos jest martwy, bezbarwny, a jednak już samo to
wydaje się krzykiem w morzu rozpaczy- Voldemort zabił moich
rodziców.
Siedzimy
w ciszy przez okres, który wydał mi się całym milenium. Wstaję
powoli, nie puszczając twojej ręki, a ty trwasz, nieruchomy niczym
posąg. Podnoszę cię, zamykam w ramionach, szepczę ci do ucha
bezładne słowa, których nawet sam nie rozumiałem.
Odpychasz
mnie.
-Nie
możesz mi pomóc, Harry- twój głos jest cichy, a mimo jego
martwego tonu słyszę twoje rozpaczliwe wołanie-Nie mogłeś pomóc
im. Nie pomożesz mi, tak jak nie jesteś w stanie pomóc wszystkim.
Po prostu nie możesz.
Jakby
sam przerażony tymi słowami, cofasz się, coraz szybciej. Kiedy
wyciągam rękę, aby cię powstrzymać, odwracasz się, uciekasz.
Słyszę twoje kroki niesione echem przez klatkę schodową, pusty,
szeroki korytarz. Wreszcie trzask drzwi na jego końcu. Idą powoli
na górę, niczym w letargu. W połowie korytarza zatrzymuję
się.
Słyszę
twoje skrzypce. Brutalne, urywane, gwałtowne. Niczym łkanie. Jedyny
płacz, do którego kiedykolwiek byłeś zdolny.
Siadam
na schodach, czując jedynie lodowaty marmur. Łapię się oparcia.
Moje własne, bezsilne łzy wydają się jedynym ociepleniem.
* * *
Biały
sufit szpitala Świętego Munga raził oczy niczym promień
reflektorów wymierzony dokładnie między źrenice. Słyszę
stłumiony hałas: stukot obcasów pielęgniarek, ciężki chód
uzdrowicieli, mamrotanie chorych, kaszel, jęki, szepty, płacz,
bolesne okrzyki. Nie potrafię jednak rozróżnić z tej masy dźwięku
żadnych odrębnych, sensownych odgłosów...
...Słyszę,
jak drzwi się otwierają. Delikatne kroki na białym marmurze, coraz
bliżej. Szelest szat. Sprężyny materaca.
Czuję,
jak na brzegu łóżka robi się wgłębienie, a w następnej chwili
ciepło obcych palców wślizgujących się pod moją dłoń sprawia,
że na mojej twarzy krytej bandażami gości niewyraźny uśmiech.
Spoglądam w pochyloną ku mnie, ukochaną twarz.
-Harry...-słyszę
twój szept, drżący od skrywanych emocji.
Ściskasz
mocniej moją rękę i zmuszasz się do uśmiechu.
-Co
oni z tobą zrobili... Czy ty zawsze musisz pakować się w
największe gówna? Tak bardzo lubisz szpitale, że co rok musisz w
jakimś zagościć przynajmniej raz? Stare nawyki ze szkoły?
-Kocham
cię-mówię tak głośno, na ile pozwalają mi bandaże-To nic
poważnego. Innym dostało się znacznie gorzej.
-Granger
jest na intensywnej terapii-mówisz głucho, ale twoje palce
zaczynają zaciskać się boleśnie-Mówią, że paskudnie
oberwała...
-Na
pewno gorzej ode mnie-uśmiecham się z trudem.
Zwieszasz
głowę, widzę, jak bardzo się martwisz i jak ci trudno. Niemal
słyszę bitwę myśli w twojej głowie.
-Nie
było mnie tam-mówisz w końcu, cicho niczym szelest potoku w
górach-O mało nie umarłeś. A mnie tam nie było. Nie było mnie
przy tobie, kiedy bitwa się skończyła, nie było mnie przy tobie,
kiedy walczyłeś, nie było mnie, kiedy zwijałeś się z
bólu...
-Byłeś
bezpieczny-urywam, nie chcąc słuchać słów, które tak bardzo
bolały-To jedyne trzymało mnie przy życiu. Że ty jesteś
bezpiecznie ukryty, że nie leżysz na polu wśród martwych. Że
jest ktoś, dla kogo mogę wrócić.
-Ale
niemal cię zabili! Nie mógłbym...-urywasz gwałtownie i zaciskasz
zęby, zwieszając głowę, a ja doskonale wiem, co chcesz
powiedzieć.
Siedzimy
w ciszy, głaszczę twoją dłoń. Jej uścisk powoli zwalnia, w
końcu całkiem wiotczeje. Patrzysz mi w oczy, a pustka, jaką zioną,
przeraża mnie bardziej niż zielony blask lecący w moją
stronę.
-Mam
swoje skrzypce ze sobą-szepczesz, a twój głos skrywa wilgoć tak
samo, jak skrywa ją lód-Chcesz, żebym ci coś zagrał?
Potwierdzam
głową, puszczam twoją dłoń, pozwalam ci zanurzyć się tam,
gdzie nigdy nie wpuściłeś nawet mnie. Nocturne
Chopina. Jedna z twoich ukochanych kompozycji. Słucham i patrzę z
dziwnym smutkiem, mimo fizycznego bólu, i widzę, jak z każdą nutą
oddalasz się, odpływasz, coraz dalej i dalej...
Boję
się, że pewnego dnia nie zdołam cię już dosięgnąć.
* * *
-Wyjeżdżam.
Patrzę
bezradnie, jak chodzisz po pokoju, zbierając swoje rzeczy i
upychając je do torby, nie przejmując się magicznym sposobem
pakowania. Nie patrzysz na mnie. Twój wzrok błądzi po posadzce,
ukryty za kurtyną włosów.
-Dlaczego?-
bezsilne pytanie, pełne żalu jest jedynym, na co jestem w stanie
się zdobyć.
-Nie
możemy tego ciągnąć-odpowiadasz sucho-Krzywdziliśmy się
nawzajem wystarczająco dotkliwie. Już dość. Odchodzę.
-Nie
musisz-czuję wilgoć napływającą do oczu, tragiczną bezsilność.
Zamykasz
walizkę jednym, szybkim zaklęciem. Wyciągasz następną, mniejszą.
Zbierasz pospiesznie swoje prywatne, najbardziej osobiste
rzeczy.
-Draco,
nie... zostań...
-Przestań,
Harry- śmiejesz się, twój śmiech jest straszny; niczym śmiech
szaleńca, a suchy niczym głos Śmierci-To koniec. Już dość.
-Już
wszystko będzie dobrze! Wojna się kończy, wszystko się ułoży,
zobaczysz...
-Nie.
Wyjeżdżam.
Zamykasz
i ten bagaż, prostujesz się, patrzysz na mnie oczami pustymi niczym
opróżniony skarbiec-wszelkie światło i blask, jakie kiedyś tam
mieszkały, nie wiedzieć kiedy ukradł czas. Przesuwasz się obok
mnie, nie jestem w stanie cię pochwycić. Zbiegasz do przedpokoju,
walizki fruną za tobą. Nakładasz pelerynę podróżną, zapinasz
ją pod szyją. Twoje oczy spoczywają na otwartym futerale
skrzypiec, leżącym na stole w salonie.
Przywołujesz
je różdżką i zatrzaskujesz futerał. Rzucasz mi ostatnie,
nieobecne i puste, a jednak pełne niemego krzyku
spojrzenie.
-Żegnaj.
Trzask
drzwi. Zniknąłeś, twoje kontury rozmazały się w gęstej mgle
nocy. Wyciągam bezsilnie ramiona ku drzwiom, chwytam za klamkę,
niemal wypadam na ulicę, wołam twoje imię prosto w ciemność,
która cię połknęła, aż gardło zamienia się w bolesną
ranę.
Ciebie
nigdzie nie ma.
Wybacz
mi, Draco.
Nie
potrafiłem ci pomóc.
* * *
Stoję
w deszczu, zimne, jesienne strugi boleśnie uderzają twarz. Okrywam
się ciaśniej i przyciskam głowę do wilgotnego muru. Słyszę zza
nich głos: ktoś gra na skrzypcach. Requiem.
Opieram się o mur i zamykam oczy. Pamiętam, jak ty je grałeś,
dawno temu...
Kiedy
jeszcze nie byliśmy sobie tak przeraźliwie obcy.
Czy
jeszcze pamiętasz, jak się gra sonatę przy świetle kominka?
Czy
zagrasz ją jeszcze kiedyś, dla kogoś innego?
Czy
potrafisz już jedynie grać żałobne marsze...?
*
* *
Noc.
Wydaje mi się, że wciąż śnię. W nieruchomym, chłodnym
powietrzu sypialni nie ma, jak myślałem, nic, co mogło wyrwać
mnie ze snu. Przez chwilę leżę niespokojnie, zastanawiam się,
czemu czuję się tak dziwnie. Zerkam mimowolnie na przestrzeń koło
mnie, gdzie kiedyś budziłeś się w moich ramionach.
Pusto.
Już od roku znajduję tam wyłącznie pustkę.
A
jednak w tej nocy czułem coś dziwnego. Coś, co wyrwało mnie z
niespokojnych snów, w których-jak zwykle-nie mogłem cię dogonić.
Zdawało mi się, że coś słyszę. Melodię. Nocturne.
Ale równie dobrze mógł to być wciąż mój sen.
Wstaję,
nawet nie szukając okularów. Idę do wyjścia. Wychodzę na ziejący
chłodem i samotnością korytarz, a tam muzyka staje się
wyraźniejsza. Podchodzę do balustrady, ku schodom. Muzyka gra
głośniej, skrzypce boleśnie przedzierają się przez ciszę i rażą
umysł wspomnieniami. Schodzę w dół, cicho, ostrożnie, wabiony
muzyką, której nie chciałem zmącić.
Staję
na progu salonu i wstrzymuję oddech.
Widzę
cię, na samym jego środku, odwróconego do mnie bokiem, zatopionego
w lamencie skrzypiec. Wyglądasz nieziemsko. Niczym duch. Pragnę
podbiec do ciebie, pocałunkami przekonać się o tym, czy jesteś
materialny. Czy jesteś żywy. Czy wciąż jesteś mój.
Melodia
dobiega końca, deski podłogi skrzypią pod moimi stopami. Odwracasz
się gwałtownie, twoje oczy błyszczą w przepastnym mroku. Ręce
obejmujące skrzypce opadają powoli w dół. Burza emocji przebija
się jeszcze echami po twojej pięknej twarzy, którą tak bardzo
kochałem.
-Wybacz-szepczesz,
a twój głos jest słodszy niż jakakolwiek muzyka-Nie chciałem cię
obudzić.
Robię
krok w przód, bezwiednie rozpościeram ramiona. Patrzysz na mnie
przez chwilę, niczym statua z wosku, a w następnym momencie już
rzucasz mi się w ramiona, obejmujemy się, całujemy łapczywie,
dotykamy, przypominając sobie znajome terytoria.
-Jesteś
w domu-szepczę ci, a moje łzy wystarczają nam za nas oboje.
* * *
Przybyłem
za późno. Kiedy usłyszałem o wybuchu, hala, w której grałeś,
już dawno stała w płomieniach. Kiedy zjawiłem się na miejscu,
zastałem tylko gruzy, medyków i ludzi, rozkładających ręce. Nad
ruinami unosił się statecznie Mroczny Znak, jakby mówiąc nam, że
choć wojna zakończyła się rok temu, to ten symbol pozostanie, na
zawsze wpisany w nasz świat tak jak w ciała ludzi, którzy ginęli
w jego imieniu.
Znalazłem
cię, kiedy uzdrowiciele odchodzili do innych rannych. Leżałeś na
noszach, poparzony, brudny i tak bezwładny, niczym piękna,
szmaciana lalka rzucona na wiatr. Klękam przy tobie, hamując łzy.
Chwytam twoją rękę i przyciskam ją do swojej twarzy.
Uśmiechasz
się z trudem, patrząc na mnie.
-Mój
ostatni koncert-słyszę, jak się krztusisz, a znaczenie tych słów
sprawia, że nie jestem już w stanie dłużej wstrzymywać
łez.
-Nie-kręcę
głową-Nie, nie, nie, Draco, nie... Kocham cię, będzie dobrze,
zobaczysz, wszystko będzie dobrze, nie...
-Kocham
cię-szepczesz mi, a ja tylko gwałtownie pochylam się nad tobą i
całuję twoje usta, coraz bardziej zimne. Kiedy podnoszę głowę,
twoje oczy już gasną, a uśmiech zastyga na miejscu.
Ten
uśmiech jest straszny. Fala strachu i rozpaczy paraliżuje mnie,
nawet nie słyszę własnego jęku, który po chwili przeradza się w
ogłuszający wrzask. Wciąż ściskam twoją rękę, gwałtownie
podnoszę twoje ciało, już bez czucia, i przyciskam je do piersi.
Łzy same płyną, głos sam wydobywa się z gardła. Ja chcę cię
tylko trzymać.
Trzymać
cię już na zawsze.
Wtedy
mój wzrok, zamglony przez wilgoć, pada na to, co kurczowo obejmują
twoje sztywne ręce.
Skrzypce.
Ocalone z pożaru.
Twoje
skrzypce.
* * *
Dopiero
teraz wiem, czym one dla ciebie były. Tym samym są teraz dla mnie,
choć nigdy na nich nie zagram. Nie pozwalam nikomu ich dotknąć.
Te
skrzypce to ty.
Jestem
tego pewien, kiedy w nocy nawiedza mnie ich dźwięk, ich słodka, a
zarazem upiorna muzyka dzwoniąca mi w uszach, przywołująca duchy.
Czasami widzę cię, siedzącego na łóżku, uśmiechniętego,
grającego mi sonatę, tak jak wtedy.
To
Stradivarius...
Czasami
widzę, jak na środku sypialni stoisz przodem do mnie i grasz
Nocturne,
jakby przekazując mi jakąś wiadomość. Ale kiedy z krzykiem
biegnę, aby cię objąć, jedyne, co czuję, to puste powietrze
bijące samotnością.
A
skrzypce grają, jak gdybyś ty sam poruszał smyczkiem po starych
strunach...
The End.