Kraszewski Palac i folwark

Józef Ignacy Kraszewski

Pałac i folwark




Obrazy naszych czasów



— Patrzże no, asindziej, patrz i powiedz mi, czy jest co na świecie piękniejszego nad ten widok! — mówił podżyły już, ale pełen siły, energii i zdrowia, czerstwy, spokojnego oblicza mężczyzna w sukni duchownej do młodego chłopaka, który dość obojętnie i zimno oglądał się po okolicy. Oba siedzieli na ganku z szeroką wystawą, ocienioną dwoma ogromnymi lipami, na probostwie, nie opodal od starożytnego gotyckiego kościółka. Na stole przed nimi, na tacce czarnej, zużytej, stała para wytartych filiżanek, imbryczek kamienny od kawy i garnuszek podobny od śmietanki. Cały przybór był więcej niż skromny, stary, otłuczony, biedny, ale czysty. Gruba serwetka podesłana pod tacę, bułka sczerstwiałego chleba, odrobina masła na talerzu fajansowym zapełniały resztę stolika.

Plebania, pod której gankiem siedzieli, była prawie tak dawna, jak kościółek, a na tym, choć go znać restaurowano razy kilka, widać było ślady budowy końca XIV lub XV w. Z podań miejscowych wiadomo było, że świątyńka ta, jedna z najpierwszych w kraju po jego nawróceniu, istniała już w XI wieku. Każde niemal sto lat coś do niej dodało, zmieniało, przyozdabiało, domurowywało, aż póki w XVII w. nie wyrosła już taką, jaką miała pozostać do dziś dnia.

O plebanii i mieszkańcy jej dożywotni, i dziedzice, i parafianie nie bardzo myśleli i nie wiadomo, kiedy ją zbudowano, a od niepamiętnych czasów podpierano tylko i łatano, byle się trzymała. Zwykli jej posiadacze nie byli wymagającymi. — Stare dwie prześliczne lipy, od których cienia dach gnił po trosze, tak były piękne i miłe, że dla nich zapominano o ukrytym w ich gałęziach probostwie.

Spoza konarów, ponieważ domostwo stało razem z kościółkiem na małej wyniosłości, rozwijał się widok na okolicę czysto nasz polski, którego jeszcze żaden komin fabryczny, żadna nieforemna zbytnią foremnością budowa nie psuła. Jak okiem sięgnąć widać było równinę uprawną, małymi poprzecinaną laskami, pola w szachownice, wioseczki między nimi, krzyże nad drogami, parę srebrnych stawków, sznur jasny rzeczułki, co je łączyła, łąki zielone, a bliżej małe miasteczka u stóp tego wzgórza, na którym był kościołek ze cmentarzem starym, obwiedzionym murem, i plebania z ogrodem i sadem.

Dla młodego człowieka widok ten mógł nie mieć szczególnego wdzięku, bo mu nic nie przypominał, ale oczy starszych w tym hieroglifie zielonym ile rzeczy wyczytać mogły, co tu było wspomnień, ile poezji!

Młody człowiek potoczył wejrzeniem, posłuszny rozkazowi, popatrzał i nic nie rzekł. Ksiądz śledził pilnie kierunek jego oczów, czekał, zdaje się, odpowiedzi, a nie doczekawszy żadnej, wolniejszym głosem począł:

— Ja nie wiem, moje dziecko, ja nie wiem, czym to się dzieje, że wy, młodzi, teraz nie czujecie nic i my starzy za was młodymi być musimy, boby już na świecie nie było tego, co się młodością nazywa, a świat bez młodości, jak rok bez wiosny, na nic by się nie zdał. Zapewne, może to wina nie wasza, ale nas, cośmy takimi wychowali. — Westchnął.

— Czytałeś asindziej — dodał — Żywot Mikołaja Reja przez Trzecieskiego? Jużcić, choć w jakiejś historii literatury musiałeś się z nim spotkać?

Mody chłopak cicho mruknął:

— Czytałem.

— Taka to bywała owa młodość, nieco dzika, ale gorąca, żywa, chciwa wszystkiego… chciwa życia i nauki, książki i kwiatków, koni, polowania, widoków niezwyczajnych, ludzi wielkich… Wy, moi drodzy, w piętnastu leciech jesteście odczarowani, wyżyci, niczego nieciekawi, sceptycy… ani łzy w was, ani uśmiechu.

Spojrzał ksiądz na siostrzeńca siedzącego z miną zasępioną na ławce, a widząc, że i te słowa jakoś rozbudzić go nie mogły, spytał:

— Cóż masz za plany i projekta na te ferie?

— Ja? — powoli i cicho rzekł Julian — właściwie ferii mieć nie będę, chciałbym pospieszyć z egzaminami, a więc roboty ogrom, a i do rozprawy przygotować się muszę.

— Dlaczego tak bardzo spieszyć? — zapytał ksiądz po chwili. — Nauka, moje dziecko, ma to do siebie, że, by się w człowieku mocno usadowiła, potrzebuje czasu. Co prędko się nabywa, ulatuje też żywo i później ślad nie pozostaje ciężkiej pracy i tych podwalin gruntownych, które budowę dźwigać powinny.

Czego się spieszyć? Będąc tobą, jeszcze bym rok przeciągnął studia uniwersyteckie.

— Spieszę się, kochany wuju — odpowiedział Julian — choćby dlatego, ażeby wam nie być ciężarem.

Ksiądz ruszył ramionami i popatrzał na młodzieńca z prawdziwym współczuciem.

— Julku mój — odezwał się — nigdyś mi ty ciężarem nie był, robię dla ciebie, com powinien i mogę. Dzielę się z tobą moim chlebem razowym i uczciwą miernością. — Tym mniej to kosztuje, że jestem duchownym, że potrzeb nie mam, że ten chleb mój, to chleb ubogich braci, a ja dla siebie nie wymagam więcej nad to, co Bóg dał. Ja ci powiem, Julku, jaka jest przyczyna, dla której ty spieszysz. Nie mam ci tego za złe, jest ona w części uczciwa i szlachetna, a zresztą tętni w niej puls naszego wieku. Nikt nie jest już wolen od jego zarazy. Spieszysz się, bo ci doskwiera niepomiernie mierność, ubóstwo, bo chcesz własnego a dostojniejszego chleba. Grzechem to nie jest, gdy bez krzywdy cudzej, a w pracy własnej się go zdobywa… ale, moje dziecko! na to krótkie życie człowieka dlaczego koniecznie potrzeba wam tak wiele?

Ja nie wiem — dodał chodząc z wolna po ganku — wy wszyscy teraz tacy jesteście spaleni tą żądzą nabywania, która jest w gruncie nie tyle może pragnieniem użycia jak chęcią panowania… Wiecie, że pieniądz królem i autokratą, chcecie go mieć, aby przezeń rozkazywać.

Julek jakoś nieochotnie się tłumaczył, popatrzał na wuja i począł nieśmiało:

— Ale, kochany wujaszku — rzekł — to dobrze jest, kto czuje w sobie powołanie duchowne, przestawać na małym; na świecie inaczej.

— Tak, prawda, na świecie inaczej, lecz nie przeto lepiej — przerwał wuj żywo — dawniej między życiem świata a plebanii była tylko różnica potęg, a nie charakteru, dziś między dwoma światy naszymi — przepaść. Myśmy słudzy Chrystusowi, wy Baalowi* słudzy… my dzieci ewangelii, wy filozofii poronione chłopięta… Co tu począć na to… Czujemy, niestety, aż nadto, że wydzieleni, odosobnieni, pozostaliśmy czymś martwym i bez możności wpłynięcia na społeczeństwo, bo mówimy innym językiem i w imię prawd innych, które dla was zestarzały, choć są wiekuiście młode i świat do nich powrócić musi.

— Ja się wcale z wujem kochanym w dysputy wdawać nie chcę ani mogę — odparł Julek — na co mamy te kwestie poruszać.

Ksiądz stanął, popatrzał, wziął w ręce głowę siostrzeńca i pocałował go, uśmiechając się.

— Widzisz, moje dziecko — i to znamię wieku, nie chcieć dysputować nawet… Ja, gdym miał twoje lata, chrypłem od gorączkowych rozpraw, tyś sceptyk, fatalista — powiadasz sobie — księdza nie nawrócę, on mnie nie przekona, po co gębę studzić! nieprawdaż?

Julek się roześmiał.

— A co? nie tak? nieprawda, młody filozofie? — dorzucił wesoło. — No, dobrze… mówmy o czym innym… Przypuszczam, żeś uniwersytet dokończył, egzamina zdał, stopień osięgnął, a nawet się wydoktoryzował — co dalej?

Bystro zamienili spojrzenia. Julek wstał z ławki, jakby iskrą jakąś wewnętrzną zażegnięty.

— Tu nie ma co robić! — zawołał — doktorów mnóstwo, kraj ubogi — albo pojadę do, Rosji, albo do Ameryki…

Ksiądz zamilkł i po chwili rzekł znowu: — Gdybyś mi był powiedział, że o chlebie i wodzie do Ameryki lub do Rosji chcesz jechać dla studiów, dla nauki nowej, dla odkryć! o mój Boże! przyklasnąłbym, ale w twoim wieku myśleć już o zbieraniu grosza, o sprzedawaniu tego, co tylko co nabyłeś, o opuszczeniu kraju… To smutne…

Jam zawsze myślał, że ty tu sobie u nas w miasteczku osiądziesz. Doktora blisko nie mamy, apteka jest, chorych pełno… Praktykę na chleb wystarczającą miałbyś pewnie, dworek byś sobie najął, potem mógł i kupić i żylibyśmy tu cicho, święcie, po bożemu, przykładnie, a ja miałbym pociechę na was patrzeć.

— Ale, kochany wuju, ja bym tu zardzewiał! — zawołał Julian — zapomniałbym wszystkiego.

— Dlaczego? książki mieć możesz! do Berlina mógłbyś pojechać śledzić każdą nowość i wynalazek, praktyk byś miał i na wsi pod dostatkiem… nie rozumiem! Alboż to złe towarzystwo, ja, matka, nasz światek ubogi a poczciwy, no — i dwory szlacheckie i pańskie. — Nie, nie! ty bo chcesz koniecznie robić fortunę. Julek się roześmiał.

— A gdyby?

— Po mojemu, moje dziecko, byłbyś na fałszywej drodze — odparł ksiądz. — Kiedy się pracą zdobędzie grosz, dobry jest, wiele nim pożądanego i dobrego uczynić można… ale nie mieć innego celu w życiu, i to tak za młodu, nad robienie grosza — fałszywy kierunek. To owa mitologiczna beczka Danaid do napełnienia*. Ano — dość, dość, bo ja cię chcę kochać, a nie sprzeczać się z tobą. Wy dzieci waszego wieku, biedne, biedne jesteście…

Słońce się chyliło ku zachodowi… ksiądz Piotr przypomniał sobie wieczorny brewiarz i poszedł szybko do sąsiedniego pokoju, wynosząc go z sobą już rozłożony na nieszpornym nabożeństwie.

— Przepraszam cię, muszę mój brewiarz odmówić, zatem do zobaczenia… pochodzę w ciszy moich starych drzew na cmentarzu i pomodlę się.

Już schodził z ganku, gdy się, jakby myślą poruszony, odwrócił.

— Widzisz — rzekł — co to między nami za różnica… ty się pewnie uśmiechasz z tej mojej regularnej, do godziny przywiązanej modlitwy, wy tego także nie rozumiecie, że dusza, ciągle spętana tego życia kałem i prozą, potrzebuje pokarmu modlitwy, godziny, w której by się podniosła wyżej ku nieśmiertelnym rzeczom. Higiena duszy, mój doktorze, wymaga tego, jest to, jakbym z dusznej izby wyszedł na świeże powietrze…

Uśmiechnął się do milczącego Julka i żywym krokiem poszedł, otwierając bliską furtkę na przyległy cmentarz pod kościołem.

Julek, zamyślony, podparty na łokciu, siadł na ławce, oczy wlepił w miasteczko, które stąd prawie całe widać było, i zadumał się.

Nie dano mu jednakże długo tu pozostać samemu. Drożyną od miasteczka wiodącą szedł powoli mężczyzna otyły, w okularach, niemodnie ubrany, ale z pewnym wykwintem, znać człek zamożny. Może też, idąc do plebanii, trochę się i przybrał, bo strój był nadto świeży na codzienny, kapelusz popielaty jak z igły, kamizelka pikowa biała, a na palcu ręki, której brakło rękawiczki, ogromny sygnet połyskiwał, rodzący podejrzenie, że go dla powagi z szufladki dobyto.

Fizjognomia tego przychodnia kazała się w nim domyślać bardzo praktycznego człowieka; twarz była myśląca na chłodno, roztropna, oczy bystre, usta zwężone i nie obiecujące zbytniej szczeroty. Kroczył zamyślony i posyłał wejrzenia na wszystkie strony, jakby rozmierzał plac boju. Szedł wolno, niekiedy nawet zatrzymując się i ważąc może, co ma mówić i jak się znaleźć powinien. Odbijało się to w całej postawie, która to pokorną się stawała, to nieco siebie pewniejszą. Bystre oko postrzegło znać w ganku siedzącego Juliana, który bodaj myślał się cofnąć, zobaczywszy gościa, ale już byłq za późno. Ruszył się tylko na ławce i z wyrazem zafrasowania i przymusu pozostał.

Równocześnie prawie, gdy już na ganek wchodził ów jegomość, z plebanii wyszła niemłoda, bardzo ubogo i skromnie ubrana kobieta, z wyrazem słodyczy i szczęścia na twarzy. Pierwsze jej wejrzenie padło na chłopaka i kroki zaraz skierowała ku niemu, lecz nim zdołała przemówić, na pierwszym schodku, ze zdjętym kapeluszem, ocierając łysinę, stanął gość i uśmiechając się, pozdrowił głośnym:

— Dobry wieczór! państwu dobrodziejstwu! a, i pan Julian!

Otworzył ku niemu ręce obie, jakby do uścisku. Julek, wstawszy powoli, poszedł jedną z tych dłoni po angielsku ująć dość obojętnie. — Staruszka postąpiła także i powitała go.

— Jak się tam pan ma, panie Ostójski, czy zdrów? czy zdrowi wszyscy?

— Dziękuję serdecznie… bardzo dziękuję, do nóżek upadam… a ksiądz Kanonik?

— Mój brat przy swoim brewiarzu, to jego gadzina, a tej on dla nikogo w świecie nie opuści.

— Dawno pan Julian przyjechał? Nic nie wiedziałem.

— Wczoraj, wczoraj! Jeszcześmy się nim nacieszyć nie mogli, nagadać z nim nie mieli czasu… Siadajże pan, kochany panie Ostójski.

Wciąż uśmiechając się do pana Juliana, gość przysiadł na ławce, Julian był nie wiadomo czym trochę pomieszany i posępny.

— Coś mi pan Julian niewyśmienicie wygląda — rzekł przybyły — mizernie, blado… To te powietrze miejskie nic niewarte… wędzi człowieka… tu u nas na wsi odżywi się i odrumienieje.

— To nie powietrze — pochwyciła matka — ale nauka, nauka! Co też oni pracy mają! On się nią zamęcza, to poczciwe, dobre chłopczysko nasze, chciałby i co prędzej nauki skończyć, i nie dać się nikomu wyprzedzić.

— Ale tu u nas książki precz… i odpocząć trzeba — przerwał Ostójski — tak! tak! My tu pana rozruszamy i rozbawimy…

— Gdybym ja na to czas miał — odezwał się jakimś głosem niepewnym Julek — ale ja, choć na ferie przybyłem, stosy ksiąg i papierów musiałem przywieźć z sobą… a pracować mi trzeba może więcej niż w mieście.

— Ale pfe! co znowu, co znowu! — oburzył się Ostójski — na to nie pozwolimy, ani pani dojbrodziejka, ani ksiądz Kanonik… ani ja, jako stary przyjaciel domu.

Julek skłonił się dziękując, ale dodał zaraz:

— A kiedy mus…

— Jak to się ślicznie składa — niby nie słysząc tego dodatku, odezwał się Ostójski — ja, nic nie wiedząc o przybyciu kochanego pana Juliana, szedłem tu prosić księdza Kanonika i panią dobrodziejkę na obiadek do mnie, na łyżkę barszczu… Nie spodziewałem się, że będę miał tak miłym gościem jednym więcej.

To mówiąc, podszedł i w obie szerokie dłonie ujął rękę młodzieńca, który kłaniał mu się zakłopotany. Odmówić nie było sposobu, a widocznie przyjmować nie bardzo miał ochotę.

W tej chwili zza otwierającej się furtki dał się słyszeć głos Kanonika:

— Kochanego pana Józefata… witamy. Jak się masz, stary? Jak się masz! widzisz, doczekaliśmy się Julka, widzisz… Po twarzy matki można to poznać było z daleka, a sądzę, że i po mojej. Ja też, choć się z nim zawsze kłócić muszę, ale go kocham bardzo.

Uścisnęli się z panem Ostójskim serdecznie.

— Jak się masz, stary! — powtórzył proboszcz. — co u was słychać!

— Cóż może być słychać, oprócz kłopotu gospodarskiego — rzekł Ostójski — gdyby nie na plebanią, nie wybrałbym się z domu, taka teraz robota w polu, człek być musi nieodstępnie, bo za oczami…

Machnął ręką.

— No, ale chwała Bogu, dobrze? — spytał Kanonik.

— Tak, ani źle, ani dobrze — odezwał się, ręką gładząc łysinę, stary — jakoś się tam wlecze.

— Inaczej na świecie nie może być! — uśmiechnął się ks. Kanonik — a co się tyczy obiadu — dodał — mój dobrodzieju, wiesz, ja zawsze sobie waruję jedno — jeśli może dokąd nie zawołają, bo obowiązki przede wszystkim.

— To się rozumie — kłaniając się szepnął Ostójski.

— Chorych mamy dosyć, bo to tu zimnice panują i przechodzą w różne gorączki niedobre — mówił Kanonik — umiera ludzisków dosyć, rodzi się też niemało, Bogu dzięki… no i nie próżnujemy…

Gdy to mówili, w ganku nagle zjawiła się postać nowa, od której jakby chłodem śmiertelnym powiało. Zobaczywszy ją w progu, wszyscy oniemieli, wesoły ton rozmowy nagle się urwał. Ostójski nawet spoważniał. Po cichu wszedłszy, bo nikt nie słyszał go idącego, stał z miną pokorną, ale kwaśną, żółty, suchy, chudy, mizerny mężczyzna, młody jeszcze, niemiłej twarzy, na której wyraz jakby niechęci, zazdrości jakiejś i szyderstwa tajonego się malował. Można było odgadnąć na pierwsze wejrzenie, iż stosunki jego w tym domu nie były zbyt przyjazne, acz jawnie poufałe i bliskie być musiały. Oparł się o stół i oczy spuściwszy, stał z zaciętymi wargami.

Typ to był człowieka zrodzonego do martwienia siebie i drugich, który do życia potrzebował walki, sporu, ujadania się, opozycji. Czarne jego oczy małe latały niespokojne, nie dając się schwytać, bojaźliwe razem i pełne złośliwości… w ustach skrzywionych jad i gniew zdawał się skryty. Młode czoło całe było już pomarszczone, a jakaś namiętność czy wewnętrzna męczarnia pofałdowała mu twarz i koło ust poorała krzywe drogi, którędy gniew drgające muskuły pościągał.

Samo przybycie księdza Wikarego, gdyż on to był, wywarło przykre na wszystkich wrażenie, rozmowa się przerwała, oczy skierowały ku niemu, czekano w milczeniu jakimś odezwania się jego, domyślając, że darmo nie przybył.

— Niech ksiądz Leon siada — rzekł Kanonik.

— Nie mam czasu siedzieć — odezwał się głosem suchym ks. Wikary — przybyłem tylko oznajmić księdzu Kanonikowi, że do chorego jestem wezwany.

— Mogę i ja jechać — rzekł żywo Kanonik.

— Stara Stachowa życzyła sobie, bym ja przybył — odparł, spuszczając oczy, Wikary.

— Jeżeli sobie życzyła.

Ksiądz Kanonik się zbliżył do mówiącego, który zniżył głos i po cichu coś z nim poszeptawszy, z przesadną pokorą schylił się do jego ręki i co najprędzej wyszedł.

Wszyscy lżej odetchnęli.

Ostójski posłał za nim wzrok i poruszył głową.

— Żebyś się pan prędzej wydoktoryzował — rzekł cicho do Juliana — a wyleczył ks. Wikarego z tej żółci, bo to taki człek chory…

Kanonik udał, że nie słyszy, matka Juliana także, przyszły lekarz się uśmiechnął, zadzierzgnięta w ten sposób rozmowa nie poszła dalej — Ostójski popatrzał po wszystkich i zamilkł. W chwilę potem kapelusz wziął ze stołu i zabierał się do odejścia.

— Ano, więc czekam z obiadkiem — odezwał się kłaniając i rękę podając z kolei — o godzinie pierwszej waza na stole… Czekam sercem i rękami otwartymi…

Kanonika pocałował w ramię, panią siostrę w rękę, Julka może miał ochotę w twarz, ale medyk z dala tylko dłoń uścisnął.

Potem szybkim krokiem ruszył pan Ostójski z plebanii do miasteczka. Ksiądz, za nim długo, popatrzywszy, westchnął i ująwszy znowu swój brewiarz, wszedł do wnętrza.

Ksiądz Leon mieszkał obok plebanii w nowszym, niewielkim domku, który wikarią nazywano. Od niedawna przysłano go Kanonikowi w pomoc, nie pytając wcale, czy mu ten towarzysz i współpracownik będzie po myśli. Zdaje się, że młody duchowny miał silne w górze plecy i że go przeznaczono na lepsze i wyższe jakieś miejsce, a tymczasowo tylko dano mu tutaj przytułek. Widać było po nim, jego zgryźliwym usposobieniu, sposobie życia, humorze i obejściu się z Kanonikiem, iż czuł się podrzędnym, owym stanowiskiem upośledzony. Mówiono, że był bardzo uczony, oprócz bowiem seminarium diecezjalnego i akademii w Niemczech jakiś czas był na studiach w Rzymie i stamtąd powróciwszy, czuł się powołanym do sterowania tymi, którzy w Propagandzie i Sapienzy* nie zaczerpnęli tradycji. Sądził, że użytym zostanie przy stolicy biskupiej lub samym pasterzu, że osiągnie profesurę w szkole duchownej, a skończyło się na tymczasowym wikariacie, i to jeszcze przy Kanoniku, z którym trudno mu się zgodzić było.

W tych dwóch ludziach dwa przeciwne systemy i wykłady nauki chrześcijańskiej się uosobiały. Kanonik brał z niej wszystko, co było miłością, dobrocią, słodyczą, przekonaniem… ks. Leon wybierał z upodobaniem: grozę, strach, surowość nieubłaganą. Pierwszy z nich pociągał ku sobie, otwierając ramiona ku ludziom, serce dla ludzi; drugi piorunami ciskał, przerażał i strachem chciał świat prowadzić. Dla Kanonika litera była równie świętą jak duch ewangelii, lecz z faryzeuszowską drobnostkowością nie przywiązywał się do niej, spokojny będąc w sercu, bo ją pojmował z miłością wielką; dla ks. Leona litera była wszystkim, a poza nią nie widział nic. Różnili się też wielce i w innych swych pojęciach obowiązków, świata, ludzi, a najbardziej tym, że Kanonik był otwartym i szczerym, ks. Leon zamkniętym, napuszonym i wiecznie jakby rozgniewanym.

Nie widziano go nigdy z twarzą wesołą. Z ambony grzmiał i piorunował, jakby nie słodkiego Jezusa, ale groźnego Jehowy był kapłanem. Po kilku pierwszych próbach, nawet w dnie odpustu i ścisku, konfesjonał, w którym ks. Leon spowiadał, był pusty, gdy do Kanonika tłumem się cisnęli ludzie. To zwiększyło jeszcze gniew wewnętrzny ks. Wikarego, który utrzymywał, że parafia była zdemoralizowaną, popsutą i potrzebowała wielkiego, rygoru, aby wyjść z tego rozprzężenia. Nie taił się on z zarzutami przeciwko Kanonikowi, i ten wiedział dobrze, iż nie miał w nim przyjaciela, ale go wymawiał, tłumaczył i nie miał mu tego za złe.

— Bo to, widzicie — mawiał cicho — młody jest, jak zwykle gorliwość go unosi, co rzecz chwalebna… Przy tym uczył się w Rzymie, ma nauki wiele, a myśmy tu zardzewieli i od lat długich Ojców św. nie czytujemy, w wielu rzeczach lepiej od nas poinformowany… Dajcie mu pokój…

Dano mu w istocie tak dobrze pokój, iż nikt się do niego nie zbliżał, nikt nie żył z nim i Wikary został ze swą zgryźliwością odosobniony zupełnie. Obejście jego z ludźmi tym bardziej jeszcze stało się szorstkie. Nie można mu było, w pełnieniu obowiązków nic zarzucić, a życie prowadził wielce przykładne. Jedynym domem otwartym dlań tutaj był tak zwany pałac dziedziców hrabiów Skwirskich. Miasteczko, kilka wiosek i folwarków należały do tej rodziny, niegdyś możniejszej jeszcze, teraz dość bogatej, ale, jak powiadano, nieopatrznym zbytkiem goniącej ku ruinie. Rodzina ta, która za panowania saskiego dopiero ze szlacheckiej wyniosła się na magnacką i protekcją Augusta III dorobiła się tytułu, majętności, koligacji, znaczenia i imienia, acz polska nazwiskiem, zaledwie się nazwać mogła polską obyczajami i życiem. Jak wiele rodzin pańskich u nas, znosiła swój pierworodny grzech polszczyzny, będąc kosmopolityczną i nienawidząc wszystko, co wybitniej polskim było.

Domyśleć się łatwo, że wszyscy jej członkowie wychowywali się lub nie w kraju, albo nie przez krajowców, a starano się im od dzieci nadać wyższy polor, poczucie swej wielkości i pogardę polonizmu, którego lękano się jak ognia. Żaden z członków familii nigdy do pracy narodowej, do patriotycznych szaleństw nie należał; wszyscy mieli sobie wpojoną nienawiść rewolucji, demokracji i chauvinismów* wszelkiego rodzaju. Katolicy byli wielce gorliwi, ale na sposób nie polski, to jest nosili na sobie skorupkę katolicką wielce obcisłą, nie czując się obowiązanymi nią do niczego więcej, prócz praktyk kościelnych, w życiu nie wiązali się niczym znajdując, że na to mieli dyrektora sumienia i spowiednika, ażeby ich rozgrzeszał.

Żyjąc po większej części za granicą, bo, Skwirscy w kraju mało mieli stosunków, żadnego związku z życiem jego, najwyższą wzgardę dla swych współziomków i największą obojętność na losy Polski i prowincji, w której niby to zamieszkiwali.

Rodzina składała się z hrabiego, który był sławnym na europejskim turfie sportsmanem, a lubił się włóczyć po świecie, po dworach, po wodach i stolicach; z samej hrabinej, która miała dwór swój i żyła całkiem osobno w wielkim świecie paryskim; na ostatek z syna piastującego godność szambelana i bawiącego się bez różnicy w domu, za domem, byle zawsze w przyzwoitym towarzystwie duków* i hrabiów, figur urzędowych i wysoko położonych. Młodszy syn był jeszcze w jakimś zakładzie oo. jezuitów w Belgii, skąd miał na dokończenie wychowania jechać do Londynu i Paryża.

Mimo upodobania w wędrówkach trafiało się czasami, że któryś z członków dostojnej familii na czas krótki zawitał w ojczyste progi, szczególniej gdy się potrzeba było zaopatrzeć w ten nervus rerum*, bez którego się nie podróżuje, nie bawi, a nawet trudno być przyzwoitym człowiekiem… Naówczas pałac, zawsze gotów na przyjęcie państwa, stawał na odpowiedniej stopie, służba przywdziewała przepyszną liberię, następowały polowania, kursa*, bale, teatr francuski, zabawy i rozrywki, o ile na nie nasz kraj barbarzyński i ubogi mógł starczyć. Niekiedy dla oryginalności zapraszano lordów, duków i znakomitości europejskie zachowawczego obozu. Długi były ogromne, majątek obciążony, wymagania przez to nie zmniejszały się wcale, można było przewidywać nieuchronną ruinę, lecz, jak zwykle w razach podobnych, życie na pańską skalę, śmiałość, pewna zręczność w prowadzeniu interesów oddalały chwilę fatalną, w której wszystko runąć miało.

Żaden z naszych magnatów nie wierzył nigdy do ostatka, ażeby mógł upaść. O pracy, o zajęciu się interesami, o jakiejkolwiek rachubie mowy nawet nie było. Trzymano do tego plenipotenta, który robił razem pańskie i własne interesa, a majętność była wydzierżawianą folwarkami. Właśnie pan Ostójski trzymał jeden z najznaczniejszych.

Z kilku rysów poprzedzających domyśli się każdy, iż tu ksiądz Kanonik w wyszarzanej swej sutannie, źle mówiący po francusku, nie umiejący w salonie przyzwoicie się znaleźć — zresztą mocno posądzany o tendencje demokratyczne, dobrze widzianym być nie mógł. Formy wymagały tego, ażeby w kaplicy pałacowej w razie bytności państwa odbywało się regularnie nabożeństwo — wzywano na to ks. Wikarego, który od razu łaski sobie wszystkich zaskarbić umiał. Pokorny, ugrzeczniony, znający Paryż, Niemcy i Rzym, co do ludu mający pojęcia zdrowe, nie bawiący się w zakładanie szkółek, niepotrzebnych i sentymentalnych ochronek, głoszący zawsze, że oświata tylko w małej dozie i z ostrą religijną przyprawą ludowi jest potrzebną, aby nie mnożyła niebezpiecznego proletariatu inteligencji — ks. Leon lubionym tu był bardzo. Hrabina spowiadała się u niego i znajdowała go bardzo, uczonym i wybornym dyrektorem sumienia, młody hrabia lubił z nim pogadać, a stary widział go z przyjemnością u swojego stołu. Równie dobrze był ks. Leon z plenipotentem hrabiów, którym był nie jaki Margocki. Przeszłość jego, ciemna jakaś i nieodgadniona, w życie jego głębiej wejrzeć nie dozwalała. Zjawił się na horyzoncie przy dworze i osobie starego hrabiego, zrazu jako miły rezydent, doradzca i factotum*. Pośredniczył w pożyczaniu pieniędzy u żydów i chrześcijan, posyłany bywał, gdy hrabia sam gdzie jechać sobie nie życzył, a w końcu z tego, faktora wyszedł naturalnym awansem na pełnomocnika… Sama hrabina dosyć go też lubiła, a nie można było nie lubić w istocie. Żadna rękawiczka nie jest podatniejszą od niego. Znać na nim było wychowanie wyborne, wielkie otarcie w świecie, pojęcie jego, życia potrzeb, zamiłowanie zbytku i elegancji, ton miał doskonały, trafność w postępowaniu niezmierną, a przy tym — co w takim domu wiele znaczy — prezentował się tak pięknie, mówił, chodził, tańcował z takim szykiem arystokratycznym, iż hrabina często, patrząc nań przez nie opuszczającą ją nigdy lornetkę, mawiała:

Savez–vous, ja się zawsze muszę dziwić, skąd Margocki prend ce grand air*. Nabrał go u nas, ta pewno, mais l’avoir su se l’approprier si bien!*

Margocki zastępował gospodarza, bawił gości, urządzał partie, obmyślał zabawy, szukał pieniędzy, opędzał natrętów i przy tym wszystkim miał dobry humor niczym nie zachwiany, a choć niezbyt młody, powierzchowność bardzo miłą. Łysina go nawet nie szpeciła. Ubrany zawsze wedle ostatniej mody, wyświeżony, za interesami państwa jeździł z ich liberią powozami i końmi najlepszymi; lubił się bawić na swoją rękę, zawsze w dobrym towarzystwie tylko, pił i grał jak nie można lepiej. W kółku, któremu się wyłącznie poświęcał, był, można powiedzieć, ukochany. Z wielu sobie podobnymi, okręcając się ciągle w dostojnym kole, sam miał się za pana, za arystokratę i za coś nad gmin lepszego. Nie krył się wcale ze swą wzgardą dla dorobkowiczów, dla ludzi nowych, dla… proletariatu. Proletariatem tu zwało się wszystko, co nie chodziło w białych rękawiczkach i nie mówiło po francusku. Nikt też niemiłosiernie] nie szydził z naszych sansculottów, liberałów i demokratów, patriotów i polonusów.

Słowem Margocki był stworzony dla hr. Skwirskich, jak oni dla niego. Jak ich interesa robił, sądzić było trudno — to pewna, że mimo olbrzymich często w podołaniu im trudności, zawsze sobie jakoś dawał radę. Ks. Leon był z nim bardzo dobrze, łączyła ich wspólna nienawiść ku Kanonikowi, którego Margocki wprost — czerwonym i rewolucjonistą nazywał. Nie mógł mu tego darować, że raz na plebanii przez długi czas dwóch rannych ukrywał powstańców… W czasie pobytu hrabiostwa i w czasie ich niebytności także plenipotent zamieszkiwał jedno ze skrzydeł pałacu, gdzie życie wiódł co się zowie, wystawne, wygodne i wesołe. Miał cały dwór, kuchnią i stajnią na usługi.

Dobrze opodal od pałacu, parku, stajen i zabudowań dziedziców, stał folwark gospodarski, dla samej pompy wspaniale wymurowany i z dala bardzo pokaźny. Pół drewniany, na pół murowany dworek, skryty za zabudowaniami tymi, otoczony sadem owocowym, był mieszkaniem pana Ostójskiego, dzierżawcy. O ile rezydencja hrabiowska piękną była i artystycznie urządzoną, o tyle tu, gdzie się mieścił dzierżawca, nic dla uprzyjemnienia mu życia nie przedsięwzięto. Szczera, surowa proza prawdziwej pracy otaczała dworek, nie powabny, a nawet nie bardzo wygodny. Dopominał się pan Ostójski o niektóre ulepszenia, ale go zbywano to tym, to owym i na żadne zezwolić nie chciano. Szczęściem, nie mając licznej rodziny, bo był wdowcem, a jedna tylko córka mu z kilkorga dzieci pozostała i jedna siostra, niemłoda panna, obywał się tym, co miał.

— My tu — powiadał — nie dla przyjemności żyjemy — to warsztat do robienia pieniędzy… dobrze, że się człowiek do tego przywiązać nie może.

Ale, choć to się tak mówiło, Ostójski od lat kilkunastu dzierżawił folwark, przy każdym odnowieniu kontraktu zaprzysięgał się, iż dłużej trzymać go nie chce, potem ze strachu przenosin, kłopotu i z żalu po miejscu — zostawał. Ostójski był dobrym i pracowitym gospodarzem, a co lepiej, poczciwym człowiekiem. Żył trudem i kłopotami, na które narzekał, a których gdyby mu zabrakło, z nudy by umarł pewnie. Drugą życia jego podporą była — córka jedynaczka. Kochał ją nad wszystko na świecie, był dla niej ojcem, matką, przyjacielem, sługą i psuł dziewczę, jak tylko mógł najsłodziej i najpokorniej. Czego Zośka chciała, to musiało się stać, bądź co bądź… panowała tu Zośka… rządziła Zośka… rozkazywała Zośka… słuchali wszyscy.

Nie popsuł jej wszakże poczciwy ojciec, bo dziecko było dobre, rozpieścił tylko, i roztkliwił.

Zosia wychowaną była z największym staraniem, miała najlepsze guwernantki, najdroższych metrów, dla jej przyjemności ojciec nawet, zdawszy gospodarstwo na łaskę bożą, jeździł raz trzy miesiące po Europie, aby jej Paryż, Włochy i Szwajcarią pokazać. Zosia była piękną bardzo, silną, zdrową, czarnobrewą, polską, wesołą, ruchawą, swawolną, a umiała się przymilić bez zalotności nie tylko ojcu, ale każdemu, kto ją widział. Czuć w niej było serce szlachetnej polskiej dziewoi, otwarte ku wszystkiemu, co dobre, piękne, wzniosłe i poczciwe. Z wielką pracą uczono ją grać, śpiewać, rysować; grała też, śpiewała i rysowała wcale ładnie, ale nie była artystką. Wolała książkę, poezję, opowiadanie, ogródek i kwiaty.

Jakby dla pohamowania tej roztrzepiotanej ptaszyny siostra pana Ostójskiego, panna Klara, osoba lat pod pięćdziesiąt mająca, była niesłychanie sztywna, poważna, wysznurowana, wyszukana w mowie, ostrożna w postępowaniu i na pozór zimna. Ona tu przestrzegała przyzwoitości, stanowiła wędzidło i hamowała ojca i córką, często zbyt formy zaniedbujących.

Panna Klara niegdyś u hrabiostwa X… przebywała dosyć długo jako towarzyszka i przyjaciółka hrabinej, z tego staroświeckiego domu wyniosła wspomnienie wielu form i zwyczajów, których teraz niezmiernie ściśle przestrzegała. Ostójski wierzył w nią i słuchał jej do pewnej miary, to jest o tyle, o ile Zosia pozwoliła. Zosia kochała ciocię, ale troszeczkę się z niej czasem śmiała i nie wierzyła, żeby tak surowo należało pilnować zastarzałych jakichś zwyczajów.

Siostrzeniec księdza Kanonika, pan Julian, któregośmy poznali już, wychował się od młodych lat na probostwie, bo gdy matka jego owdowiała i nie miała się gdzie podziać, brat pośpieszył z nią się dachem i chlebem podzielić. A że od probostwa do folwarku nie było i ćwierci mili, dzieci widywały się prawie co dzień, bawiły z sobą i przywykły do siebie… a później? — może pokochały… Ze strony Juliana miłość ta, wprędce powstrzymana powagą doroślejszego młodzieńca, potem dumą ubogiego chłopca, skryła się gdzieś w głąb serca i może w nim zasnęła… Zosia, o czym ojciec najlepiej wiedział, pozostała wierną pierwszemu uczuciu i choć go nie objawiała zbyt wyraźnie, nabrało ono z czasem siły, z którą już teraz trudno walczyć było. Choć córka pana dzierżawcy mogła mieć, jak nawet sam pan Margocki ją cenił, najmniej sto tysięcy talarów, licząc w to piękne gospodarskie remanenta — a pan Julian nie miał złamanego szeląga, ojciec, zawczasu postrzegłszy skłonność w córki sercu, byłby z największą ochotą na wydanie jej zezwolił — ale… ale — pan Julian, szczególniej od lat dwóch, zupełnie się jakoś usunął, ostygł i trzymał tak na uboczu, jakby chciał zerwać ze starymi przyjaciółmi. Zosia, zmuszona kryć się ze swym przywiązaniem, nie myślała wcale narzucać się towarzyszowi młodości, ale z dziecinną naiwnością i wiarą powiedziała sobie po cichu: „Będę czekała, nie pójdę za mąż, musi moją miłość uczuć i ożenić się ze mną”. Tak jakoś była tego pewną, że chłód grzeczny, okazywany jej przez Juliana, wcale ją smutkiem nie nabawiał może…? któż tam zrozumie serce kobiece?

Ona to pierwsza dowiedziała się jakoś bardzo zręcznie o spodziewanym Juliana przyjeździe o przybyciu jego i dała zręczniej jeszcze do zrozumienia ojcu, że powinien był Kanonika z siostrzeńcem na obiad zaprosić. — Posłuszne ojczysko, zrozumiawszy, o co chodzi — powlekło się na probostwo i rozkaz spełniło.

Nazajutrz dzień był przedwcześnie jesienny i deszcz mżył szary i chłodny, ale w naznaczonej godzinie Kanonik pod ogromnym, starym, szafirowym parasolem, podkasawszy sutannę, ciągnął na folwark, a za nim w ślad, pod drugim podobnym przykryciem, syn prowadził matkę. Z dala już Zosia stojąca w oknie zobaczyła gości, chciała wybiec ma ganek… Szczęściem stała na straży ciocia Klara i postrzegłszy ruch, zawołała żywo:

— Zosiu, na miłość Boga! już ja wiem, co chcesz zrobić — proszęż cię, siądź do krosienek, nie wyglądaj nawet oknem… ale proszę cię i zaklinam! Co ten młodzieniec sobie pomyśli? Mężczyźni są pełnymi pychy i samolubstwa, dobrąż jest rzeczą te zgubne w nich skłonności lekkomyślnym postępowaniem rozniecać?

Ciocia mówiła tak zawsze stylem książkowym i z retoryką wielką, a zwłaszcza, gdy nieco była poruszoną. Zosia uśmiechnęła się, zarumieniła i do krosienek usiadła, uczuła słuszność postrzeżenia, jednakże na próżno szukała igły i włóczki, i kłębuszka, jakoś się jej w oczkach mąciło.

— Kochana, droga Zosiu — ciszej dodała ciotka — zaklinam… bądź chłodną! dziecko moje! pojmuję szlachetną twą przyjaźń łączącą cię z towarzyszem lat wiosennych, lecz to jest — mężczyzna! Poskrom uczucie i nie okazuj mu go, abyś się zbyt nie wydała…

Tu cioci wyrazu zabrakło, a w sieniach dało się słyszeć szastanie nogami i oczyszczanie się z błota, a potem głos rozczulony pana Ostójskiego, który, naprzeciw wyszedłszy, wołał:

— Ale proszęż, proszę… deszcz mi dziś figla podwójnego wypłatał, bo i państwo zmokliście, i kopy mi w polu mokną.

Zosia spuściła była posłuszną główkę na krosienka, ale wytrzymać długo nie mogła, zdrowe rady cioci zapomniane zostały, zerwała się, furknęła i z bijącym sercem stanęła naprzeciw drzwi czerwona jak wisienka. Nim ciotka pospieszyła stanąć w opozycji, otworzyły się owe drzwi, weszła matka Juliana, Kanonik, a na koniec — on.

Zosia jego tylko widziała, wyciągnęła rękę zapomniawszy, że ostatnią razą, na Wielkanoc, bardzo był dla niej zimny — uśmiech opromienił jej usta… Pan Julian wchodził blady, bardzo blady, a zimny jakiś i krochmalny, jakby obcy… oczy ich spotkały się, Zosia teraz pobladła, a on się lekko zarumienił — przywitanie było tak ceremonialne, iż cały humor odebrało biednemu dziecku. Z uśmiechem osmutniałym siadła przed swoimi krosienkami, szukając wzroku Julka na próżno. Młody doktor patrzał wszędzie, gdzie nie było potrzeba, na nią nie śmiał. Ostójski, który szpiegował niespokojny, także pochmurniał — i powiedział sobie w duchu: „to głupi chłopiec!”

Z tego pierwszego wrażenia Zosia ochłonęła jakoś prędko, rumieniec z wolna na twarzyczkę wrócił, oczy zamglone rozjaśniły się, usta się uśmiechać poczęły, postanowiła nie zważać na upór tego niewdzięcznika, który ani spojrzał na nią. Oczyma panna Klara starała się jej wmówić pohamowanie, lecz na próżno; oczów można było nie rozumieć i można ich było nie słuchać.

Zosia z krzesełkiem przysunęła się śmiało ku Julianowi i szepnęła żywo:

— No, jakże się pan ma? zaledwie raczyłeś się ze starą przyjaciółką przywitać.

— To go tak te książki zamęczyły — odpowiedziała, dosłyszawszy pytanie, matka — przyjechał pracą przybity zupełnie, osowiały, chcieliśmy mu poodbierać te książczyska, ale nie daje…

— Wiesz pan, żeś nawet zmizerniał — odezwała się żywo Zosia — myślałam, że może byłeś pan chory…

— O! nie pani! tylkom zestarzał — rzekł Julian — a w istocie pracy mamy dosyć.

— Tego to ja panu zazdroszczę — dodała Zosia — boć to miło być musi mieć pracę i cel tak wielki, naukę dla pożytku bliźnich… zresztą samą wiedzę, która nęci i przyciąga.

— Wszakże każdy się może uczyć i pracować? — rzekł Julian.

— Do czego? proszę pana? — przerwała Zosia — po co? na co się komu zda moja nauka, a nawet i mnie? Moje powołanie wiejskiej gosposi ciasnym się ogranicza horyzontem…

— Dlaczegoż wiejskiej tylko gosposi? — powoli począł Julian — wszak panią zapewne i inne czeka życie, powołanie… i świat zapewne szerszy.

— Tego ja nie chcę! — odezwało się dziewczę — dziękuję bardzo! — nigdy bym daleko nie chciała od mego gniazdka odlecieć.

— To dobrze, że mu to mówisz, moja Zosiu, może go to nawróci — wmieszała się matka — bo on już nam prawi, że się gdzieś wyrwie do Rosji lub do Ameryki.

Zosia w pierwszej chwili, posłyszawszy to, pobladła trochę, spojrzała na towarzysza i powiedziała stanowczo:

— Niech sobie mówi, my go nie puścimy! nieprawdaż pani?

— Żeby to można tych uparciuchów nie puszczać? — westchnęła matka — ale to nas słucha tylko, dopóki nie włoży bucików, a potem… tymi bucikami nas zastuka i już nic nie pomaga.

Julian milczał, bawiąc się rękawiczką, potem popatrzał na matkę i odezwał się do niej cicho:

— Musimy być posłuszni naszym przeznaczeniom.

— A mnie zdawałoby się — żywo podchwyciła Zosia — że właściwie przeznaczeniem człowieka jest, nabywszy nauki, wypłacić się nią ziemi, co go wychowała, własnemu krajowi…

— Jest to bardzo piękne jako teoria — rzekł Julian — cóż, kiedy kraj ma nas za wielu i naszych służb nie potrzebuje.

— Któż to panu mówił? — odezwało się dziewczę.

— Patrzę i widzę — szepnął Julian, ciągle trzymając się z powagą wielką, jakby na wodzy — ale po cóż to mówić o jakichś tam czczych może projektach?

Nie wiadomo z jakiego powodu, może widząc, iż panna Klara milczy trochę osamotniona, matka Juliana wstała i poszła ku niej na drugi koniec pokoju. Ostójski z Kanonikiem rozmawiali po cichu u okna nieco opodal, tak że Julian został sam z Zosią przy jej krosienkach. Patrzała na niego prawie z politowaniem jakimś.

— Mój panie Julianie — rzekła wkrótce — nie udawajże starego eskulapa, połóż ten nieszczęsny kapelusz i rękawiczki, siądź i rozmówmy się po staremu, bo się będę gniewać. Nie dałam przecie żadnego powodu do takiego nakrochmalenia względem mnie. Pamiętasz pan, jak to niegdyś pogniewaliśmy się o kasztany, cośmy całe dwa dni bokiem chodzili do siebie, czyżby znowu jaki niewidzialny kasztan wpadł między nas?

Julian mimowolnie oczy podniósł i uśmiechnął się, Zosia roześmiała się także.

— Doprawdy, zdziczałeś mi pani w tym Berlinie.

— Mówiłem pani, zestarzałem…

— No, to prędko odmłodniej! my tu nawet starym nie pozwalamy się ukwaszać. To wolno tylko ogórkom, pardon de l’expression*. Jaka szkoda — szczebiotała ciągle — ten nieznośny deszcz nie pozwala mi pokazać panu, jak, wierna naszym wspomnieniom dziecięcym, uprawiam starannie nasz ogródek i tę grzędkę, na której razem sialiśmy owe nasionka polnych kwiatków, które nigdy nie wschodziły. Miałożby to tak być później w życiu i z uczuciami, że posiane w młodości, wyrastają z chwastem? — Ostatnie słowa wypowiedziała ciszej i prędko. Julian drgnął, popatrzał na nią, spuścił oczy i począł bojaźliwie:

— Niech pani wierzy, iż przyjaźń i szacunek dla niej nigdy w tak niewdzięczny sposób się nie zmienią.

— Szacunek może być poważny i zimny — przerwała Zosia — bo to staruszeczek, ale od przyjaźni już dlatego, że jest rodzaju żeńskiego, wymagałabym trochę więcej ognia… swobody…

Przerwała nagle i poczęła cicho:

— Panie Julianie, bądź pan po dawnemu, zapomnij o Ameryce, rozgość się u nas. Pojedziesz sobie, kiedy zechcesz, a tymczasem…

I znowu daremnie oczekując odpowiedzi, zaśmiała się, zaczynając z innego tonu:

— A! to się już domyślam… zwierz mi się pan! Zakochałeś się w Berlinie, dlatego jesteś taki smutny!

— Zgadłaś pani — śmiejąc się także, zawołał Julian.

— W kim?

— W prześlicznej trupiej główce, która mi do studiów służyła. Zosia pobladła.

— Jak to? pan? I na panu to nie czyni wrażenia? trupia główka? Może doprawdy kobieca? i nie wiesz pan, czyja?

— Że kobieca, to pewno — odpowiedział Julian — i musiała być młodziuchną, bo wszystkie w niej ząbki, jak rząd perełek, siedzą.

Zosia się wstrzęsła.

— No, to w istocie rozumiem teraz, że po takich przysmakach życie i ciepły oddech jego obrzydnąć, zobojętnieć mogą. W istocie miłość nauki, którą pan nazwałeś trupią główką, zabija inne uczucia… ona jest także zazdrosną… Tylko, mój panie Julianie, jestli na świecie taka trupia główka, co by żywej muszki była warta!

Otworzyły się drzwi do jadalnego pokoju i panna Klara ozwała się patetycznie:

— Niechże państwo raczą… pokarmy już są na stole… pokarmy już są na stole… Służymy czcigodnym gościom naszej strzechy.

Wszyscy byli tak nawykli do uroczystych przemówień p. Klary, iż nikt się nie roześmiał. Kanonik podał jej rękę, Zosia sama wyciągnęła rączkę Julianowi, ojciec poszedł sam.

— Siadaj pan przy mnie! — rzekła — chcę się z nim nagadać, bo potem nierychło pana złapię… a ja, że nie mam żadnego takiego przyjaciela o perłowych ząbkach, staremu jestem wierna…

Na twarzy młodego medyka, która się dziwnie mieniła, znać było jakby pasowanie się z sobą, utrzymał się wszakże z powagą i odpowiedział tylko:

— Wierz mi pani, że choćbym do Ameryki pojechał, jej miłych słów nie zapomnę…

— Jakkolwiek by mi przyjemnym było, żeby moje słowo zawędrowało do antipodów — wesoło zawołała siadając Zosia — wolałabym, żebyś i pan został tu z nami, i ono. Ależ to żarty te projekta podróży? nieprawdaż?

— Doprawdy, że jeszcze sam nie wiem, tysiąc mi snuje się po głowie planów i projektów…

Rozmowa stała się powszechniejszą, bo Ostójski wprowadził coś de publicis* o wyborach blisko następujących.

— Otożem ciekaw, jak się one nam udadzą — rzekł.

— Czemu się udać nie mają — przerwał Kanonik — poczciwy lud nasz ma dziwne poczucie swych obowiązków, ani go ustraszy groźba, której często używają — ani odwiedzie bieda od spełnienia ich.

— O, mój Boże — zawołała Zosia — księże Kanoniku, przy obiedzie o polityce mówić, nie ma nic niezdrowszego, wszystko się w ocet obróci.

— Ma panna Zofia słuszność! — zaśmiał się Kanonik — mówmy o czym innym — co nowego?

— Otóż jest nowina i dla nas bardzo ważna — odezwał się Ostójski — pani hrabina z Paryża przybywa na parę podobno miesięcy do nas. Mówią, że i młody hrabia zjedzie. Ożywi się nasz dwór, który stoi pustkami,

— Ale, ale! pustkami! — zaoponował Kanonik — a pan Margocki?

— No, tak, aleśmy się z nim obyli — rzekł Ostójski — i zawsze to nie to, co hrabina, która lubi zabawy, towarzystwo… Gości będziemy mieli.

— A co nam po nich — mówił Kanonik.

— Przepraszam, mnie to bawi — zawołała Zosia — z mojego okna prosto widok na gościniec do pałacu. Jak to wszystko paradnie jedzie, z biczów palą, karety i kocze się toczą, trąbki pocztowe grają… A te liberie!

— W istocie, Zosiunia ma słuszność — dodała panna Klara — te splendory są rozkoszą dla oka znużonego jednostajnością i monotonią wioski… a niemałą dla nas rozrywką…

— Jeśli młody hrabia przyjedzie — dorzuciła Zosia — jeszcze ładniej, bo występują konno, często cała kawalkata, amazonki, dżokeje w kurtkach pąsowych… Raz nawet, gdy jechali na lisy, widziałam pana Margockiego we fraku pąsowym… a jakiż był doskonały!

Zaczęła się śmiać.

— Proszęż cię, Zosiu — zgorszona odezwała się panna Klara — w tym nie ma nic śmiesznego, jest to zwyczaj łowców angielskich, iż przywdziewają ten strój powabny dla oka i odróżniający ich od pospolitego gminu.

Wszyscy zamilkli.

— Żeby mi papa konia kupił i amazonkę sprawił — zawołała Zosia.

— Otóż masz! jeszcze czego! — ofuknął stary — tak, zapewne, żeby jeszcze, uchowaj Panie Boże, koń poniósł albo jaki przypadek… Takiemu trzpiotowi, wartogłowie, jak ty, konno jeździć! Dajże ty mi pokój.

— A tatko mówi, że mnie kocha i dogadza mi — mruknęła Zosia — wszyscy państwo widzicie jak.

— Moja Zosiuniu — przerwała panna Klara — czyniłam ci niejednokrotnie tę uwagę, iż jakkolwiek osoby wyższego towarzystwa pozwalają sobie konnej jazdy, nigdy bym młodej dziewicy nie życzyła ani jej pożądać, ani się do niej zapalać. Dla niewiasty…

— Cóż ciociu, kądziel i wrzeciono? — wszyscy się śmieli, ciocia trochę się uraziła.

— Wszystko, co chcesz, byle nie koń i cygaro — rzekła żywo.

— Będę więc siedzieć przy krosienkach, a dla uniknienia pokusy — zawołała Zosia — zamknę oczy i zasunę okno…

Obiad przeszedł na takiej pogadance swobodniej, nawet pan Julian się rozruszał nieco i chwilowo wrócił mu humor młodzieńczy…

Deszcz, który cały ranek prószył, sprawdzając chłopskie meteorologiczne postrzeżenie, ku południowi począł coraz mżyć delikatniej, resztę mgły rozpędził wiatr, obłoki się porozdzierały, słońce wyjrzało i gdy od stołu się ruszono, pogoda była tym piękniejsza, że powietrze się odświeżyło. Zosia uderzyła w ręce, ciesząc się tą niespodzianką, która jeśli nie do ogródka, to choć na ganek wyjść dozwalała.

Ogród przy folwarku, gwoli gospodarskiej wygodzie zasadzony, ładny wcale nie był. Zajmował spory kawał pola na płaszczyźnie, ogrodzonego szczelnie i zasadzonego w kwadraty owocowymi drzewami. Już za czasów gospodarstwa pana Ostójskiego przybył tu szpaler leszczynowy, altana i kilka drzew. Z jednej strony cień dawała ulica przypierająca do płotu, obsadzona starymi topolami nadwiślańskimi. W jednym kątku, status in statu, był ogródek wydzielony dla Zosi, opasany misternym płotkiem z brzeziny, z furtką starannie wyciosaną, tu rosły jej ulubione kwiatki, tu niegdyś gospodarowali razem i kłócili się z panem Julianem, i kochali potem, i wiekuistą poprzysięgali sobie miłość.

Maleńki ten kątek z ławeczką, z altanką, bzami i winem obsadzoną, ze stoliczkiem w niej, pachnący, cały rozkwitły, choć ciasnymi opasany ścianami, wcale był ładny. Gdy po obiedzie otworzono drzwi szklanne jadalnego pokoju na ogród, Zosia wskazała ręką ścieżkę wiodącą do swojego gospodarstwa.

— Rada bym się panu Julianowi pochwalić — rzekła — jak ja teraz rozumna jestem i praktyczna. Pamiętasz pan, dawniej ginęłam za różyczkami, liliami, bratkami, za malowanymi altankami, które się śmieją i pachną tylko — a teraz!! Ciocia powie panu, że przeczuwam przeznaczenie gospodyni domu i poważnym oddaję się studiom… Znajdziesz pan z podziwieniem zagon przepysznych truskawek sprowadzonych z Erfurtu, maliny maltańskie ogromne (ale nasze są słodsze!)… nawet jakiś oryginalny kartofel z poszanowaniem wypielęgnowany, aby mógł być ojcem licznej familii. Widzi pan…

Zosia się śmiała, rada by była pod oczyma rodziny, a jednak sam na sam przejść się z nim choćby po wielkiej ulicy głównej, która jako piaskiem wysypana, już była suchą — ale Julian się nde domyślał… Cierpliwa Zosia powiedziała sobie: „Będzie tu przecież drugim razem — nie trzeba się zbytnio nabijać”

Od strony tej domu widać było daleko równinę ku pałacowi rozciągającą się i szeroką aleję topolową wiodącą ku niemu, i cienisty park, na którego ciemnej zieleni pałac wspaniale się malował ze swą kopułą blachą obitą i dwoma nad oficynami niby bastionowanymi przyczółkami. Z tej strony opasywał dwór obwodowy mur z chatką dla szwajcara przy monumentalnej bramie. Na dwóch jej kamiennych słupach stały dwa lwy jeszcze z saskich czasów. Lwy to były może heraldyczne, może poetyczne, ale do żywych mało mające podobieństwa. Właśnie się oczy towarzystwa skierowały ku gościńcowi, gdy z bramy wysunęła się amerykanka* parą koni ładnych zaprzężona. Siedział w niej mężczyzna. Pan Ostójski, postrzegłszy go, ruszył ramionami.

— Zejdźmy czy co… — szepnął — to Margocki, a jak nas zobaczy, gotów wstąpić… e, to nudziarz!…

Amerykanka, puszczona kłusem wyciągniętym, parła tak szybko, że nim się namyślono skryć do domu, już było za późno. Siedzący w niej mężczyzna średnich lat, ale wybornie udający młodego, ukłonił się żywo Ostójskiemu i zawołał zza, płotu:

— Wstąpię na chwilkę!

Zosia się zarumieniła, ustępując do pokoju, Ostójski skwaśniał, machnął ręką i mruknął:

— Niechże go z tą jego grzecznością… siostro Klaro, zmiłuj się, kawy czarnej i jakiego likworu czy co?

I poszedł na drugi ganek przyjmować gościa nie proszonego, który się już w sieniach bardzo głośnym śmiechem i przerywanym mówieniem zwiastował.

Ciocia Klara poważnie, z godnością osoby, która się szanować umie, skierowała się ku drzwiom wewnątrz prowadzącym, Kanonik siadł przy siostrze, w kątku, Juliana pociągnęła Zosia ku fortepianowi.

— Lubisz pan jeszcze muzykę? — spytała,

— Zapomniałem jej, ale słucham wiele, bo w Niemczech to pokarm powszedni…

Ledwie rozpoczęli, a tuż wtoczył się Margocki.

Jest to własnością rzeczy naśladowanych, że jeśli oryginału nie karykaterują, wybitniejszymi czynią główne jego cechy. Margocki był kopią arystokratycznego gentelmana, uderzającą charakterystyką pańską. Nie można było powiedzieć, by ta kopia była chybioną, owszem, arystokratycznie nawet pojęta i do pewnego stopnia oryginalna, miała wdzięk, a mimo to oko znawcy rozpoznawało w niej, że było powtórzonym dziełem ucznia, nie mistrza.

Na prawdziwego wielkiego pana, jego wady i przymioty, jego szlachetną piękność i miękką elegancją, na to comme il faut* nie dające się określić, składa się krew, wychowanie, spadek wieków, wpływ otoczenia, tysiące niepochwytnych emanacji ludzi, świata i przedmiotów, jest on naturalnym owocem i wypadkiem tych sił koniecznym; — naśladowany pan i arystokrata, który może być w duszy czymś jak najmniej do niego podobnym, ubiera się w cudzą suknię i gra gorzej lub lepiej rolę pożyczoną. Margocki grał ją doskonale, przyczyniała się do tego i długa wprawa. Dla oka mniej bacznego mógł uchodzić za potomka wielkiej rodziny. Mężczyzna był pięknego wzrostu, postawy udatnej, twarzy rysów dosyć czystych, wyrazu roztropnego i pojętnego… Na czole, koło oczów, przy ustach znużenie i wiek zaczynały już rysować znamiona i drogi, którędy starość przyjść miała, ale ogólny ton i koloryt twarzy był jeszcze świeży i młody. Margocki miał lat pięćdziesiąt, nie wydawał się wszakże starszym nad trzydzieści kilka. Niezmiernie grzecznie, wszedłszy, powitał Zosią, która mu z daleka dygnęła, skłonił się naprędce, unikając zbliżenia, Kanonikowi i jego siostrze, niedowierzająco spojrzał na Juliana i począł, trzymając ciągle kapelusik miękki pod pachą, a spinając rękawiczki, rozmawiać z gospodarzem.

— Pani hrabina, wedle wszelkiego podobieństwa, przyjeżdża dziś… jadę na spotkanie do pierwszej stacji, dokąd już poszły ekwipaże i służba… Szanowny panie Ostójski, jeśliby w pałacu co potrzebowano, bośmy nie bardzo przygotowani na przyjęcie — pomóżże nam, proszę.

Ostójski się skłonił:

— Z największą chęcią — jutro na rozkazy… Odwrócił się do Kanonika.

— Jegomość dobrodziej przyszłe nam jutro z ranną mszą ks. Wikarego, to się kolatorce* należy.

— O której? — spytał Kanonik.

— Ks. Wikary już godzinę będzie wiedział… dla mnie — dodał Margocki — przyjazd ten i spodziewany pobyt pani hrabiny jest największym szczęściem, bom się okropnie wynudził, sam siedząc w tym pustym pałacu. — Często mnie brała wielka chętka korzystać z sąsiedztwa domu pańskiego, alem się obawiał naprzykrzać.

Ostójski nie umiał nic lepszego powiedzieć nad:

— Mój mości dobrodzieju! ale tego… ale tego… bardzo proszę… cóż znowu…

Weszła ciocia Klara, a za nią wyrostek wniósł kawę i likier.

— Pozwoli pan dobrodziej… kawki czarnej i kieliszeczek likworku? — spytał Ostójski, biorąc sam tacę.

Margocki, należący do pierwszorzędnych smakoszów, będący wyrocznią w rzeczach jadła i napoju, z obawą spojrzał na kawę i butelkę, którą posądzał o krajowe pochodzenie. Dopiero zobaczywszy znaną etykietkę, uspokoił się i przyjął ofiarę.

Panna Klara, rączką w obciętą rękawiczkę bez palców przystrojoną, której piąty palec dramatycznie się nad innymi unosił, nalała z wielkim wdziękiem nektaru mokki i przysunęła go Margockiemu. Ostójski tymczasem płyn piernikowego koloru cedził do kieliszka, szepcąc chłopcu, aby ich więcej przyniósł.

Z filiżanką w ręku plenipotent podszedł do Zosi, której minka zdradzała jakieś nieukontentowanie.

— Pani zawsze wiele się zajmuje muzyką? — zapytał.

— Dosyć! — szepnęła zimno Zosia.

— Jakiż jest pani ulubiony kompozytor? Czy pani wagnerzystka? czy szumanistka? czy szopenistka? czy…

— Ja, panie, jestem… w muzyce… bez szczególnych i wyłącznych upodobań, biorę wszystko, co mi się wydaje pięknym.

— Ale któż najlepiej przemawia do serca pani? Zosia spojrzała mu śmiało w oczy:

— Śpiew kościelny i piosnka pastusza…

— A, a! więc i Chopin?

— Często…

— Pani wie zapewne — dorzucił Margocki — że nasza hrabina była niegdyś znakomitą wirtuozką, lubi muzykę niezmiernie, pasjami, i dziś jeszcze, mimo swych piędziesięciu, do których się nie przyznaje par parenthèse*, gra jeszcze bardzo ładnie. To jej najulubieńsza rozrywka… a że tu nie ma z kim grać na cztery ręce — co jest jej wielką rozrywką — bardzo by pewnie była rada, gdyby pani…

— A! ja wcale nie grywam na cztery ręce! — pospiesznie przestraszona zawołała Zosia.

Margocki się roześmiał.

Ce n’est que le premier pas qui coute* — rzekł — znajomość z hrabiną pewnie by była miłą… i niepodobna, by ona pani, pani jej nie oceniła. Jest to znakomita ze wszech miar osoba… sławna z dobroci, dowcipu, talentów we wszystkich europejskich stolicach. Elle a été très goûtée par l’impératrice Eugénie*.

— Ale, zmiłuj się pan, ja jestem prostą sobie wieśniaczką — zawołała Zosia.

— Godna najświetniejszych salonów — rzekł żywo Margocki i skłonił się. — Ja już z góry spisek na panią uknułem; je n’en demordrai pas*.

Skłonił się i odstąpił, aby Zosi nie dać czasu się bronić.

Ostójski, który część rozmowy pochwycił, posmutniał, ale się mieszać nie chciał, podsunął likier, Margocki spojrzał na zegarek:

Il était temps!* — krzyknął przerażony — muszę lecieć, bo nuż hrabina nadjedzie. I prędko pochwyciwszy kapelusz, obdzielił ukłonem wszystkich, wysunął się, znikł. Amerykanka zahuczała, pojechał. Odetchnęli wszyscy. Ostójski tylko był pochmurny, a Zosia gniewna.

— Otóż to, mosanie, masz tobie łaskę pańską — zawołał gładząc łysinę — ani się będzie można wykręcić teraz od muzyki, stosunków, salonowania… a ten mój koziołek Zosia…

— E! tatku! koziołek się nie da! — przerwała córka.

— Ale to ci dobrze tak mówić, nie da się, nie da! na to nie ma sposobu — mówił ojciec. — Chcesz, żeby mnie za ciebie szykanowano i prześladowano, żeby mnie gniewem swym ścigał na każdym kroku wszechmogący Margocki, bo on wszechmogący tutaj! to darmo! I hrabiego ma w kieszeni, i hrabinę też, i hrabiątka, a tu odnowienie kontraktu za pasem. Odmówiłażbyś ojcu pomocy? a nie chciała mu oszczędzić przykrości?

Zosia od fortepianu przybiegła i rzuciła mu się na szyję.

— No, nie mówmy o tym, ponudzę się dla ciebie… Zresztą tatko niech to na mnie spuści, a ja sobie dam radę.

Julian spojrzał na zakłopotane dziewczę i żal mu się może zrobiło, bo rzekł:

— Nie ma to nic tak strasznego to towarzystwo pańskie — trochę się należy przyzwyczaić, a niezbyt się o jego łaski troszczyć! o! pannie Zofii to przyjdzie łatwo z jej trafnym instynktem i…

Zosia spojrzała.

— Komplement — rzekła, załamując ręce komicznie — a kiedy też już pan Julian mnie, mnie, mnie, śmie prawić komplementa! — to znak ostatecznego rozbratu… pan, mnie.

— Ale to nie jest komplement!

— A cóż to jest? — spytała Zosia. — Nie — potrząsając głową, odpowiedziało dziewczę — nie. Stary mój przyjaciel, pan Julian, inaczej by mi to był powiedział.

Obwiniony zamilkł. Matka spojrzała na syna z pewnym smutnym zdziwieniem.

Rozmowa rozbita, chwytana z kolei przez wszystkich przytomnych i rzucana, zakończona została sentencjonalnie przez pannę Klarę:

— Gdyby mnie o zdanie pytano — odezwała się — wyraziłabym je z właściwą mnie otwartością. Dla osoby w kwiecie wieku, jak luba Zosia, cóż może być pożądańszym nad dobre towarzystwo? W nim się nabiera tej woni i tonu, który całemu życiu urok daje. Przyklasnęłabym z serca, gdyby w pałacu bywała, mówię otwarcie.

Ostójski mruknął:

— Niech ich z tonem i wonią… Nie dokończył. Goście się zaczęli żegnać.

Wychodząc z folwarku, Julian wyprosił się na przechadzkę ku sąsiedniemu lasowi. Kanonik z siostrą wracali sami. Szli długo zamyśleni oboje, smutni trochę, milczący.

— Przyznam ci się, siostruniu — po długim przestanku szepnął Kanonik, pochylając się ku idącej z założonymi na piersiach rękami matce Juliana — przyznam ci się, że jakoś mi Julek… teraz mniej smakuje niż kiedykolwiek. Dobry, poczciwy chłopak, ale już świat z niego uczynił swoją istotę, już nam dziecię nasze odebrał… już to jest zarodek człowieka po myśli wieku. Prawda, inaczej być nie mogło, a mogliżeśmy go wychowywać gdzie indziej! To było do przewidywania.

— Ja to sama widzę — głosem boleści pełnym odpowiedziała matka — a! widzę aż nadto i boli mnie to. Jednakże, mój bracie, to są wrażenia młodości, chwilowe, przemijające, najgłębiej w duszę wpaja się to, co ona za młodu przyjęła… Powróci nam Julek nasz dawny… zobaczysz.

— Daj to Boże — westchnął Kanonik — bo teraz my się nie zgodzimy. Proszęż cię, komu Bóg łatwiejsze usiał szczęście, jak jemu?

Trzeba być ślepym, żeby nie widzieć tego, że poczciwa Zosia go kocha, może więcej niż brata. Ostójski by ją, dziś wydał… kupiliby dworek w miasteczku, praktykę by miał i żylibyśmy w kupce jak u Boga za piecem. Uważałaś, jaki był Julian zimny dla nich…

— No, tego, kochany bracie, znowu tak bardzo ganić i za złe mu mieć niepodobna — ujęła się matka — chłopiec ubogi, nie chce być winien wszystkiego Zosi, nie chciałby, aby go posądzono o to, że się dla posagu ożenił.

— Zapewne… tego, bym mu nie zganił — rzekł ksiądz — ale ja głębiej sięgam w duszę… jest to i jest coś więcej… ambicja! Nie pragnie nauki i sławy, jak to dawniej bywało, ale po dzisiejszemu chęć zużytkowania nauki i talentu dla zyskania majątku i pozycji.

— Mój drogi, możnaż tak sięgnąć w duszę człowieka? — broniła matka.

— Winienem może, ale z rozmów Juliana wnioskuję, bodajbym się mylił — dokończył Kanonik.

— Bóg widzi, to ożenienie ze śliczną, miłą, dobrą Zosią, to dla mnie było zawsze marzenie, o które modliłam się do Boga — no, dziś trudno się łudzić — trudno! Będą tu różne krzyżować się wpływy i zajdą rzeczy… niespodziane. Zosię już ciągną do pałacu. Hrabina uczyni to dla Margockiego, który widocznie poluje na posag i majątek Ostójskiego. Dziewczę najpoczciwsze, ale młode i słabe, a urok pańskości na umysł młody — wielki.

Potrząsła głową staruszka.

— Nasze piękne sny i projekta trzeba pono pożegnać — dodała.

— Niech to tam Pan Bóg sobie złoży, jak wola Jego — dodał Kanonik. — Żyłem długo na świecie, jedna mnie prawda uderzała nieustannie — bo to, iż najczęściej, o co się człowiek najmocniej stara, czego najgoręcej pragnie, na złe mu wychodzi, czego się lękał, zbawić może. — Zdajmy się na Opatrzność i idźmy ufni w nią prostą drogą.

— A! tak! tak! kochany bracie! — powtórzyła matka Juliana — ja też nic nie pragnę dla niego, tylko żeby czystym i poczciwym pozostał.

— Amen! — rzekł ksiądz — reszta dodaną mu będzie.

Szli tak drożyną ku plebanii powoli, słońce było nad zachodem. Przez gęsty cień lip przy probostwie przedzierały się złote promienie, rysując fantastyczne na ziemi kobierce. Z ciemnych gąszczy liści szczyt starożytnego kościółka strzelał ku niebu ze swymi gotyckimi ozdoby. Z drogi już dochodząc, wzgórze to całe z murami, domami, szczytem tym, drzewy, ogrodem, wyglądało dziwnie powabnie i uroczyście. Bliżej nad drogą, jakby zapraszając do kościoła, stała na marmurowym słupie nowym piękna figura N. Panny Łaskawej, którą Kanonik, z dawna na nią grosz zbierając, w tym roku właśnie postawił.

Stanął tu naprzeciw tego krajobrazu, złożył ręce, jakby się modlił, i rzekł z rozrzewnieniem do siostry:

— Mój Boże! jakże to u nas cicho, pięknie i miło! człowiek wrósł sercem do tego kąta… ukochał go… umiłował i doprawdy, zdaje mi się, że na świecie nigdzie lepiej, nigdzie piękniej być nie może; aż strach, by za tę ziemską miłość Bóg nie pokarał, a nie rzucił gdzie stąd daleko!

— A, cóż to ty mówisz! co ty mówisz! — zawołała siostra przelękniona — gdzież, kto by mógł? dlaczego?

Kanonik głową poruszył.

— Nie trwóż się, nie ma nic, ano, tak czasem w serce obawa zastuka… Niepodobieństwa nie ma. Zwierzchność duchowna nie pyta nas… dysponuje sama, a my posłuszni być powinniśmy… Inaczej być nie może. Kościół ma wielkie do wypełnienia obowiązki, myśmy żołnierze Chrystusowi i gdzie nas postawią na placówce… winniśmy nieruchomi stać, każą iść — iść… Cóż byśmy byli za kapłani, gdyby warga sarknęła, a serce zabolało?

Poszli milczący już ku probostwu. W miarę jak się zbliżali, niespokojna o swe gospodarstwo siostra pospieszała, ksiądz kroku zwolnił i pożegnawszy ją skinieniem ręki, ścieżynką w lewo, wiodącą do furtki cmentarnej, skierował się ku kościółkowi, który był wszech jego starań celem, ukochanym pieścidełkiem. Chodził tak często w wolnych chwilach oglądając go, przemyślając, czyby co dodać, poprawić, ozdobić nie można.

Cmentarz stary, otaczający ową świątyńkę, obwiedziony był murem. Za dawnych czasów grzebiono tu umarłych. Znać jeszcze było w ziemi gdzieniegdzie wklęsłe, szerokie płyty kamienne, na których słota i mchy napisy powyjadały. W ściany też kościoła dawnym obyczajem powprawiane były rzeźbione wieka. Ten cmentarz, dawniej trochę opuszczony i zarosły, Kanonik, lubiąc to miejsce, postarał się przeistoczyć na istny ogródek. Porobiono tu ścieżki piaskiem wysypane, zasadzono kwiaty i krzewy, popodnoszono grobowe kamienie i krzyże. Teraz wyglądało tu świeżo i malowniczo wielce. Wikary tylko znajdował, że to była elegancja niepotrzebna przy domu Bożym…

Gdy Kanonik szedł, postrzegł zaraz w progu kościoła kościelnego, który tam coś porządkował i zamiatał, a dywanik jakiś wytrzepywał. Spotkanie z nim miłe było zawsze Kanonikowi, bo też, mimo gderliwości i fukania, nie było poczciwszego serca ni człowieka nad starego kościelnego tutejszego. Kochali się nawzajem.

Chociaż teraz w szarej, długiej chodził kapocie, z twarzy zaraz wyglądał kościelny na to, czym był — na dawnego żołnierza. Sumiasty wąs siwy, głowa była jak kolano, pokryta czarną czapeczką, oko niewielkie, wypukłe, nos garbaty dawały mu jedną z tych twarzy, jakimi Orłowski* starą szlachtę swą piętnował. Był też pono szlachcicem pan Warmski, znany pospolicie pod nazwiskiem Eliasza. Za młodu służył pod Kościuszką, lat swoich dobrze nie wiedział. Od kościuszkowskich wypraw przebył niewolę w Sybirze, potem zaciągnął się znowu do wojska i bił się jeszcze w r. . Nosił też na kapocie zawsze kawał starej wstążki virtuti militari. Od czasu, jak na jedną nogę w kampanii okaleczał i okulał, dostawszy się tu do kościoła, już go nie opuszczał. Utrzymywany jego staraniem, był w największym porządku i czystości. Kanonik i on żyli w prawdziwej serdecznej przyjaźni. Eliasz kochał też Julka jak własne dziecko, matkę jego poważał, służył i im też z wielką serca radością i był szczęśliwym aż do przybycia ks. Leona. Pierwszy raz go zobaczywszy, zaraz pokiwał głową, nie podobał mu się.

— Ten nam tu piwa nawarzy! — rzekł do siebie — z oczów mu patrzy źle! o! źle!

Zdaje się, że Eliasz też nie miał szczęścia się podobać ks. Leonowi, bo od pierwszych dni wiecznie coś miał mu do zarzucania, a stary nie krył się z tym, iż go znieść nie mógł. Nie uchybił mu w niczym, nie sprzeczał się nigdy, nie odpowiadał nawet, gdy się odzywał do niego, ale stanowczo rozkazów jego nie wypełniał bez konfirmacji Kanonika.

— Co to tu on będzie burmistrzował! — mówił — jać służbę znam… on tak dobrze zostaje pod ordynansem. Kanonika, jak i ja! W nieswoje rzeczy nosa wścibiać — wara. No — osoba duchowna. — Zna się uszanowanie, zawsze pomazaniec i kapłan — wszelako ja bym wolał, żeby mu gdzie indziej choć probostwo dali, byle go tu nie było. On tu nam porządek psuje i ciągle niby coś nowego chce wymyślać.

Tę niechęć bardzo wyraźną Kanonik usiłował o ile możności uśmierzyć — jakoż poskromił łatwe jej wybuchy, bo Eliasz znał karność i praktykował ją po żołniersku — tylko — uczucia swe w sobie schowawszy, niełatwo się ich wyrzekał. Wikary ze swojej strony skarżył się ciągle na starego wiarusa, usiłując go precz wyrzucić pod pozorem niedołężności i wieku, Kanonik stanowczo odmawiał.

— Póki mnie tu, poty i jego — mówił krótko i wyraziście.

Trzepiąc dywan, cały pokapany woskiem, stary mruczał i spluwał.

— Co ty tam gderzesz, Eliaszu? — spytał Kanonik, zbliżając się.

— A jak nie mam gderać? jak się nie mam oburzać? co ja tu poradzę! co! — mówił Eliasz. — Kobierzec stary, bo, to podobno jeszcze z pogrzebu nieboszczyka generała do kościoła się dostał, poleli go woskiem… dziury powypalali, a ks. Leon na mnie się napuszą, że ja w takim stanie go zaścielam, że ja powinienem go odświeżyć! co ja mu zrobię? jak? czyść go, myj, wyłupuj, trzepanie tu nie poradzi.

— Wiesz co, panie Eliaszu — rzekł Kanonik — aby ten przedmiot drażliwy z oczów usunąć, schowaj go do skarbca i — po wszystkim.

— No — to ołtarza przed ś. Antonim nie będzie czym zasłać — rzekł Eliasz — to ten — potem powie, że gołe stopnie i że to obraza Pana Boga, niechlujstwo, zaniedbanie…

— Jest na to rada — zawołał Kanonik — mam dywanik, który mi nie jest potrzebny, ofiaruję go chętnie pod stopy ś. Antoniemu.

Eliasz spojrzał i głową potrząsł. — Nie potrzeba, ja wiem, że to wasz ostatni i że na wypadek drogi siana nie będzie czym zasłać.

— Albo to ja podróżuję!

Eliasz zajął się kobiercem znowu, ale pancerz wosku, którym był oblany, nie dozwalał ani pomyśleć o odczyszczeniu. Stali tak oba, medytując, nad nim.

— A ks. Wikary gdzie? — spytał Kanonik.

— Już pojechał czy poszedł. Przybył tu Stasiek Wątróbka, bo mu Pan Bóg dał dziecko i ono słabe, chciał chrztu, a kobieta spowiedzi, bo też niezdrowa. Domagali się ks. Kanonika.

— A byłoż mi dać znać!

— Chciałem! szedłem, to mnie ofuknięto — i wyrwał się Wikary — rzekł żołnierz. — On się teraz wszędzie wyrywa, gdzie nie potrzeba i choć go sobie nie życzą, a to tylko, aby JMść ks. Kanonika nie dopuścić. Ja jestem głupi, ale ja to widzę już, że on chce wyprzeć zewsząd JMść. Wszystko niby z gorliwości bierze na siebie! Dobrze! a tymczasem gada, że Kanonik stary, niedołęga, marzyciel i do niczego…

Kanonik się zarumienił.

— Tego on nie mówi i nieprawda! Eliaszu… daj pokój.

— Mówi, ale ostrożnie i po cichu, po cichu. Wie, dobry człeczek, gdzie co rzec i jak! O, wie!

Rękę wiarus podniósł do czoła i spuścił ją z wielkim wzruszeniem.

— Ty bo go, nie lubisz?

— A kto by go lubił? ta — to gorzkie jak pieprz — odparł stary — a chytre…

— No — już chytre — proszę cię, dosyć tego — rzekł Kanonik — dosyć.

— Bądź wola twoja, księże Kanoniku, dosyć, ani słowa, ino to jedno dodam — szepnął stary — że jegomość go kiedyś poznasz lepiej — ino będzie po czasie — więcej nie powiem.

Wziął się stary do kobierca.

Kanonik pomodlił się przed kościołem, starego poklepał po ramieniu i poszedł ku furtce wiodącej stąd na probostwo. W ganku już spotkał ks. Leona, który pot z czoła ocierał.

— Czemużeście mi nie dali znać — witając się rzekł Kanonik — iż Wątróbka życzył sobie mnie mieć… byłbym pospieszył.

Ks. Leon zaciął wargi.

— Chciałem ks. Kanonika wyręczyć — odpowiedział sucho.

— Pojmujecie przecież, iż ja bym także moją część w cura animarum* rad spełnić… nie odbierajcie mi jej, proszę… Ci ludzie mogą sądzić…

— Przepraszam — przerwał Leon — oni nie powinni dobierać sobie duchownych… każdy z nas przychodzi w imię Boże…

— Nie trzeba być tak bardzo surowym — odezwał się Kanonik — w ogólności powiem wam, wy zapewne w najlepszej chęci to czynicie, ale za ostro się czasem obchodzicie z ludkiem naszym, który do łagodności nawykł.

— To źle — syknął Wikary — to źle, religii mu zasłodzonej podawać nie trzeba, bo ją lekceważyć będzie.

— Wiem, że w tym różnią się nasze pojęcia — chłodno odezwał się Kanonik — lękam się wszakże, by zbyteczna surowość więcej nie szkodziła, niż pomagała… Syn Boży był miłością samą. Oto na przykład, gdy stary Wojciech umierał, kazaliście precz iść od umierającego rodzinie… skonał tak, nie pożegnawszy się z nią, na co niezmiernie płakali.

Ks. Leon ironicznie popatrzał na Kanonika.

— Jest to bardzo chwalebny zwyczaj przez rzymskie duchowieństwo zaprowadzony, aby w godzinie śmierci konający myślał o Bogu, nie o ziemskich rzeczach… po co tam rodzina? po co to pożegnanie? Po co te dystrakcje, które skruchy nie dopuszczają.

Kanonik słuchał.

— Każdy kraj ma swój obyczaj, u nas tego nie bywało.

Ks. Leon ruszył wzgardliwie ramionami:

— Pozwolisz mi, ks. Kanonik, choć młodszemu, uczynić tę uwagę, że — zapewne nie z jego winy, ale przez wiekowe opuszczenia i tolerowania — wkradło się u nas wiele zgubnych zwyczajów. Potrzeba surowości bezwzględnej, aby je wykorzenić — mam to najmocniejsze przekonanie.

— Mój ojcze — z wolna rzekł Kanonik — pobłażać złemu nie godzi się nigdy, ze złem nie ma kompromisu, ale z naturą ludzką więcej dokażecie łagodnością niż piorunami Jowiszowymi. Cały duch nauki Chrystusowej sprzeciwia się użyciu tam grozy, gdzie dobroć starczy. Będziecie żyli dłużej, doświadczycie więcej, przekonacie się kiedyś, iż surowość zbytnia w kapłanie zamiast mu nadać powagę, odbiera ją, czyniąc go na pozór namiętnym i na oko gniewliwym, choćby nim nie był. Ks. Leonie, gorliwość was unosi często za daleko. Ks. Leon uśmiechnął się:

— To rzecz mojego, sumienia.

— Nie czynię też z tego wymówki, aleście wy mi zadali słabość.

Wikary odwrócił się z szyderską, a jakimś przypomnieniem spokorniałą postacią. Wyrazy jego następne przybrały dziwny ton zaledwie podchwyconej ironii.

— Gdzieżbym ja się ośmielił ks. Kanonikowi cokolwiek bądź zarzucać! Może się źle wytłomaczyłem — znam moje położenie, obowiązki, zależność, winne starszym posłuszeństwo i proszę mi wierzyć, że… ściśle trzymam się stanowiska mojego, granic nie przekraczając nigdy…

A po chwili począł dziwnym jakimś tonem coraz w powagę rosnącym.

— Pozwoli ks. Kanonik…

— Wszystko w świecie — rzekł spokojnie kapłan — mów, co się podoba.

— Każdy wiek Kościoła wojującego ma swój odrębny charakter i strategia też kościelna zmienić się musi, stojąc wobec coraz innego nieprzyjaciela… Ja byłem w Rzymie i tam zaczerpnąłem skazówki co do właściwego sposobu postępowania…

— Zapewne — rzekł Kanonik — ale przyznasz mi, że i każdy kraj ma właściwy sobie charakter, a Kościół zwykł od wieków, jak dobra matka, zastosowywać się do potrzeb swych dzieci.

Ks. Leon przeszedł się, uśmiechając, po ganku.

— Miałem właśnie do ks. Kanonika prośbę — rzekł — ale…

— Proszę mówić, jeśli w mej mocy… — Chciałbym odbyć rekolekcje u ks. ks. jezuitów w…

Kanonik zrazu nic nie rzekł.

— Czy to koniecznie u jezuitów? — spytał po przestanku cicho.

— Ja się nie taję z moją słabością dla wielkich zasług i surowej pobożności tego zakonu.

— Obojga nie zaprzeczam — rzekł Kanonik — jedną bym tylko uczynił uwagę. Słuszna czy nie, naród nasz przypisuje wpływowi tego zakonu opanowanie przezeń wychowania publicznego, wszystkie klęski nasze, upadek i ciemnotę. Nie będę się z panem sprzeczał o to, czy twierdzenie to jest zupełnie uzasadnione. W pewnych jednak chwilach życia narodowego boleść kraju poszanować należy — błędne nawet może sądy uwzględnić. — Czyż nie ma ani zakonu, ani miejsca, gdzie by rekolekcje odbyć można pobożnie i święcie, tylko tam? Na co narażać i odstręczać od siebie ludzi.

— Aby ich wywieść z błędu — zawołał gorąco ks. Leon — należy walczyć otwarcie z uprzedzeniami. Jezuici raz, czasu reformy, Kościół w Polsce uratowali, dano im, być może, ocalić go od wpływu masonerii, judaizmu i rewolucji.

Kanonik spuścił oczy i milczał znowu czas jakiś.

— Nie wiem, nie wiem — odezwał się — może, może. Trudno z takimi rzeczy się spierać — kwestia zawiła… Ja bym wolał, aby się katolicyzm bez tych pomocników obszedł… lecz… szanuję… przekonanie.

— Więc mi ks. Kanonik nie zakazuje? — spytał ks. Leon.

— Zakazywać? ja? mój ks. Leonie — śmiejąc się przerwał Kanonik — a cóżem ja kiedy jegomości zakazywał?

— Ale, bo choć w formie łagodnej, to zakaz — ofuknął ks. Leon.

— Bynajmniej, jedź waćpan, jedź. Jeżeli jednakże potem niełatwo ci będzie pozyskać sobie tu zaufanie i miłość u ludzi… sam sobie przypiszesz winę.

— Więc nie jadę — powtórzył ks. Leon.

— Jedź, nie jedź, jak ci się podoba — dokończył, wstając z ławki, Kanonik — proszę tylko, nie mów, żem ja zakazywał. Z tym, co myślę, nie taję się, nie zjednywa mi to przyjaciół — nowych zaś niechęci nie życzyłbym sobie ściągać.

W wielu rzeczach i poglądach różnimy się z sobą, mogę się bardzo mylić — Bóg osądzi.

Łagodna ta mowa zdawała się właśnie łagodnością swą do najwyższego stopnia drażnić Wikarego, którego twarz kurczyła się, wyprężała, krzywiła, a oczy to łyskały, to się przymykały, wtórując ustom.

— Ja też — zawołał — nie myślę się podawać za nieomylnego, ale mam za sobą powagę nowych rozporządzeń kościelnych i te to zaczerpnąłem w samym Rzymie.

Ks. Kanonik posuwasz tolerancję do tego stopnia, iż przypuszczasz i żydów, i protestantów do prawie równych praw społecznych…

— Zdaje mi się, że na tej tolerancji opierając nadzieję nawrócenia, nie mylę się — dajmy pokój, dajmy pokój — rzekł, poskramiając widoczne wzruszenie — czytaj, ks. Leonie, Ewangelię, czytaj Ewangelię, umiłuj Chrystusa, a gdy ci się oczy odsłonią, ażebyś wejrzał w serce Jego… nie będziesz mnie potępiał…

Widocznie unikając dalszej, wielce drażliwej rozmowy, Kanonik poszedł do swojego pokoju po brewiarz i z nim wysunął się ku zwykłej uliczce cmentarza, po której chodząc, odmawiał modlitwy.

Ks. Leon pozostał w ganku, zadumał się… oczy jego, zwrócone ku pałacowi, dostrzegły właśnie ciągnące drogą ku niemu ekwipaże. Domyślił się zapewne, że przybywała dziedziczka. Przodem szła amerykanka, dalej kareta poczwórna, mała karetka, kocz i bryka. Wszystko to z wielkim klaskaniem batów i trąbieniem pocztarskim wtoczyło się w dziedziniec pałacowy i znikło.

Ks. Leonowi oczy zajaśniały, zatarł race i żywym krokiem pobiegł ku wikarii.


Pałac Skwirskich, zbudowany w XVIII w. nosił na sobie wszystkie cechy jego smaku wykwintnego do zbytku, nie bez wdzięku może, ale nadto wyszukanego i rozkwieconego. Skwirscy żyli na dworze saskim i służyli obu Augustom, pierwszemu w jego nieskończonych miłostkach, drugiemu w niezmordowanym łowiectwie, dzieląc obu upodobania w przepychu i elegancji — pałac też ich przypominał budowy drezdeńskie, salony Moritzburga i pałace Brühlowskie*. W głównych apartamentach coś później poprzerabiano i dodano, w bocznych szczęśliwi byli właściciele, gdy smak do rokoko powracać zaczął, iż oryginalne jego próby posiadali. — Pałac pozostał rokoko. Począwszy od frontu, na którym poczepiane były wazony, amorki, kwiaty kamienne, boginie, perłowe sznury i wieńce, aż do gabinetów z lustrami w ramach porcelanowych i ścianami ze zwierciadeł — wszystko było w tym stylu — o ile go u nas wynaśladować umiano. Stary ów zbytek, nieco spłowiały, jeszcze się wcale pięknie wydawał. Pełno tu było pamiątek nie starszych nad wiek XVIII, portretów we fryzurach i bogato haftowanych frakach, wygorsowanych pań z bukietami, cytrami, amorkami, pieskami i wachlarzami. Wszystko, co zdobi drezdeńskie dawne pałace, przeniosło się tu po trosze, aby je przypominało.

W jednym z bocznych gabinetów, właśnie najświeższym i najwykwintniejszym, którego obicie stanowiła materyjka perłowa w rzucane róż bukiety, przy stoliku siedziała hrabina, której podano herbatę naprędce. Na berżerkach*, krzesłach, konsolkach pełno było dokoła podróżnych torebek, chustek, flaszeczek, węzełków i fraszek, którymi życie eleganckie otaczać się lubi. Sama pani, wygodnie zasiadłszy w fotelu, nogi sparłszy na stołeczku, rozglądała się po swym gabinecie. Była to osoba dobrze niemłoda, lecz środkami, jakich sztuka dostarcza, nadzwyczaj szczęśliwie zakonserwowana. Paryż ma tyle wynalazków najrozmaitszych dla odnowienia płci, wyrównania marszczków, przywrócenia świeżości, nadania blasku oczom, zastąpienia zębów, przysztukowania włosów, iż, umiejąc korzystać z jego darów, osoba, jak hrabina, pamiętająca o swej powierzchności, może przedłużyć wielce pozory młodości i zachować się prawie piękną do późnego wieku. Była też mimo zbytniej pełności kształtów hr. Skwirska wcale ładną, a drobne jej rysy, choć się nieco rozlały, zachowały pewien wdzięk arystokratyczny. Portrety cesarzowej Katarzyny w późniejszym wieku najlepsze dać mogą wyobrażenie o, tego rodzaju twarzy i piękności. Ubrana z niezmierną starannością, mimo że była w podróży — miała postawę prawdziwie królewską. Sparty oburącz o poręcz krzesła stojącego naprzeciw, Margocki zdawał się oczekiwać na jej rozkazy, wpatrując się niespokojnie w twarzyczkę, której oczy prawie umyślnie go unikały.

— Kogóż tu macie na wsi? — spytała, ciągle mówiąc tylko po francusku, hrabina.

— Sąsiedztwo się wcale nie zmieniło — odpowiedział Margocki — ciż sami ludzie, tylko — niestety — postarzeli trochę, dużo zubożało… kilku umarło…

— Więc? — spytała wyzywająco hrabina.

— Hrabiowie Żyńscy…

— Hrabiowie? — uśmiechając się powtórzyła Skwirska — a dalej?

— Państwo Targońscy…

Bon*, przypominam… tak… te sławne owczarnie, on n’y parle qu’en grains, moutons et religion*, już wiem… bardzo pobożni… bardzo przyzwoici… ale nudni. Nie ma świetniejszego nic, gdzie by się zabawić, rozerwać umiano?

— W ogólności — rzekł Margocki — kraj nasz bardzo mało się bawi, czasy są ciężkie.

— O! bardzo ciężkie, il n’y a que les usuriers qui prospèrent* — westchnęła hrabina. — Ale ja też nie myślę się bawić, przyjechałam odpocząć, kółko jak najmniejsze sobie zrobię… je vivrai très retirée*.

— Gdybym ośmielił się poddać myśl…

— Ośmiel się, panie Margocki — z uśmiechem rzekła pani.

— Pani hrabina z miejscowych żywiołów mogłaby sobie dwór stworzyć — Wikary, ksiądz bardzo przyzwoity, córka dzierżawcy wielce muzykalna, siostrzan Kanonika, młody chłopak, ładny i naiwny… nareszcie ja, sługa pani, kilku jeszcze dzierżawców… Cela ne tire pas en conséquence* — dodał — są to stosunki jak u wód, qu’on laisse demain, quand on est dégoûté.

Hrabina przelotnie nań spojrzała.

Nous en reparlerons!* — szepnęła — myśl nie jest zła. To się będzie nazywać, że nie przyjmuję nikogo, a zawsze jest jakiś resurs. Z tymi też ludźmi do żadnych występowań kosztownych nie jestem zmuszona… tout leur sera bon. Mój Margocki, powiedzże ty mi — dodała — co wy robicie z pieniędzmi, że ich u was nigdy nie ma!!

— Ale my ich też nie mamy..

— Przyznaj się — hrabia traci??

— Pani hrabino dobrodziejko, nie tylko jeden, ale oba szalenie tracą. Naturę mają pańską.

— Ale za cóż ja mam za nich pokutować! — żałobliwie poczęła hrabina. — Zostawiliście mnie odłużoną w Paryżu… a wiecie, że Paryż wymaga… Bywając u cesarzowej, która jest z ks. Metternich razem taką elegantką, niezmiernie wiele potrzeba, przecież się swój kraj reprezentuje… Narobiłam długów, choć ledwie le premier nécessaire* sobie pozwalałam. Nie macie na to wyrozumienia najmniejszego! Nikomu bym się nie dziwiła, ale ty, mój Margocki, que je croyais devoué à mes intérêts!*

— Pani — przerwał plenipotent, uderzając się w pierś — proszę wierzyć, że czyniłem l’impossible*.

— A nic zrobić nie mogłeś! nic! — westchnęła hrabina. — Teraz ja ci powiem, c’est mon ultimatum*, muszę powrócić do Paryża, dałam cesarzowej słowo, a nie mogę inaczej, jak wioząc pieniądze dla spłacenia długów. Il y va de mon honneur!*

Hrabina zdawała się w tym słodkim przekonaniu, że dosyć było jej groźby, aby dobyć pieniądze, o których pozyskaniu zresztą najmniejszego nie miała wyobrażenia. Myślała, że obowiązkiem było tego świata, co pieniądze miał, dostarczać ich na uciechy i fantazje wielkiej pani.

Margocki patrzał i milczał; hrabina powtórzyła

— Powiedz to sobie, że muszę powrócić, a nie wrócę bez pieniędzy… c’est mon ultimatum!

Plenipotent milczał jeszcze, skłonił się i szepnął:

Nous ferons l’impossible.*

— Oba hrabiowie tracą niemiłosiernie, a ja za nich cierpię! — dodała hrabina — nie mieć nawet tych nędznych stu tysięcy franków w rok, których potrzebuję — mais c’est quelque chose d’horrible!* W końcu mnie zmuszą, że się zakopię na wsi i naturalnie umrę… bo ja tu żyć długo bym nie potrafiła. Ja się już stałam paryżanką, mój Margocki, mnie potrzeba Lasku, Bulwarów, Opery, Tuileriów jak powietrza do życia… Ty przecie mnie zrozumiesz i wejdziesz w położenie moje… mój drogi.

Spojrzała oczyma tkliwymi na plenipotenta, który też rozczuloną zrobił minę, ale nie wiedział, co odpowiedzieć, i kłaniał się tylko.

Enfin* nie trzeba sobie zatruwać tych pierwszych chwil powrotu, ty to będziesz pamiętał — rzekła powoli. — Postarajże się zaprezentować mi tych panów i te panie, które rekomendujesz, i sam mi ten dwór ułóż — ale pamiętaj, że choć skromny i wiejski, przyzwoitym być musi.

— Pani hrabina od wieśniaków nie będzie wymagającą — rzekł plenipotent. — Córka pana Ostójskiego może wybornie służyć do gry na cztery ręce.

— A! to doskonale!

— Ks. Wikary…

— Ten żółty? — Ten sam.

— Tak, przyzwoity jest i skromny… a potem?

— Młody, medyk z probostwa? ładny i miły chłopiec…

Hrabina spuściła oczy, znalazła znać rekomendację nadto naiwną.

— Któż więcej? kto więcej?

— Ano, stary, wielbiciel pani, pułkownik napoleoński — baron Erlich…

— Przypominam sobie — miły, umie rozmawiać, mnóstwo anegdot o Napoleonie… Tak, tak! więc żyje.

— Zasechł i trzyma się dotąd, tylko co roku peruczkę odmienia.

Na tej rozmowie przeszła godzina, a że pani po podróży skarżyła się na ból głowy, Margocki wkrótce ją pożegnał. Następny dzień poświęcony był obejrzeniu pałacu, ogrodu i przygotowaniom do uczynienia pobytu możliwym. Cały dwór latał, popychany w różnych kierunkach… pałac i ogród, jakby z letargu wyprowadzone, ożyły.

Z rana ks. Wikary był ze mszą, a na kawę proszony do hrabinej, siedział godzinę, słuchając opowiadań o biskupach, osobach duchownych, ks. Dupanloup, Darbois, ks. Bauerze, o. Hiacyncie, o których hrabina wiele ciekawych szczegółów wiedziała.

Tegoż samego wieczora wcale niespodziewanie przybył, dowiedziawszy się o powrocie matki, młody hrabia ze stolicy na powitanie hrabinej, której od roku nie widział. Stosunki matki i syna były bardzo na pozór serdeczne, w rzeczy całkiem chłodne. Cieszyła się ona, że umiał w świecie i na dworze przetorować sobie drogę, rada była, że imię swe nosić umie godnie, ale nie mogła mu darować, iż to tak drogo kosztowało i nie dozwalało jej swobodniej odpoczywać w Paryżu. Znajdowała, że powinien był od dawna bogato się ożenić i przestać być rodzicom ciężarem, a znaleźć pannę, której by majątek dla obojga starczył.

Charakterystycznym było, że matka i syn nigdy z sobą otwarcie nie mówili; rozmawiali o świecie, o dworze, o interesach nigdy. Syn narzekał na mamę przed plenipotentem, ona się na niego skarżyła także — ale z sobą będąc, wzajemnych żalów nie napomknęli nawet nigdy. Hrabina znajdowała, równie jak on, que ce serait mesquin…*

Przyjazd syna rozradował hrabinę, była to miła atencja* zawsze, jak mawiano dawniej, kazała go prosić natychmiast, choć nie była ubrana, do swego pokoju i uściskała serdecznie. Odezwało się na chwilę macierzyńskie uczucie, choć stłumione od dawna.

— Nieprawdaż! — rzekła po przywitaniu — ty mi tu jakiś czas zostaniesz!

— Dopóki służba moja szambelańska nie przypadnie — odparł syn — bo tej chybić nie mogę.

— A! to się rozumie… ale powiedzże mi — pytała hrabina — nie masz przecie jakich projektów? co robisz? co myślisz? nie znalazłeś sobie stosownej partii?

Hrabia, który nie znalazł nic oprócz artystki w teatrze Fryderyka Wilhelma, do której się nie myślał przyznawać, spuścił oczy i zamilkł.

— A! to trudno — odparł — widzi kochana mama, do tego by potrzeba być na innej stopie, inny tren prowadzić! a to, przy moich dochodach skromnych, niepodobne. Entre nous*, kochana mamo, papa zbyt wiele potrzebuje, ma do tego zupełne prawo, ale dla mnie nie pozostaje wiele…

Ta wymówka, która z dala też dotykała i matkę, spowodowała przydługie milczenie.

— I ja bym też mogła się trochę użalić na hrabiego — dorzuciła po chwili — ale, laissons cela*, to nie pomoże.

Zaczęto mówić o czym innym, hrabina wpadła na ulubiony swój temat, Paryż, opis dworu, zabaw, odwiedzin w Compiègne, balów itp. Młody Szambelan słuchał z zajęciem i wywzajemnił się niektórymi szczegółami ciekawymi o dworze, o rozrywkach jego, podróżach itp.

Rozstali się po rozmowie długiej bardzo, z siebie zadowolnieni, a gdy Margocki wszedł potem do pokojów Szambelana — tu mu rzekł wesoło:

— No, myśl Margosiu, żebym się nie nudził, bo dla mamy posiedzieć muszę… Wiesz, że mama zawsze ślicznie wygląda? prawda? — roześmiał się. — Jest kto w sąsiedztwie? — I począł wypytywać o młodzież. Margocki wyliczał mu, prześmiewając, opowiadając, dworując doskonale. Nad wieczorem stary intrygant, który wiedział, jak prowadzić interesa, poszedł do folwarku, wymanewrowawszy tak, by był pewien, że zastanie samą pannę Klarę. Udało mu się przedziwnie, gdyż Ostójski z córką poszedł na probostwo, a panna Klara pozostała dla zajęć gospodarskich.

Była nawet w stroju tak zaniedbanym, iż zrazu nie życzyła sobie przyjąć Margockiego, ale ten polecił służącej powiedzieć, że ma interes pilny. — Panna Klara zmuszoną była wyjść.

Postrzegłszy ją, stary kawaler posunął się z wymuszoną grzecznością na spotkanie.

— Przepraszam, jeślim jakie zajęcie pani przerwał, ale chciałem i potrzebowałem parę słów na osobności pomówić.

Panna Klara zarumieniła się, chociaż daleką była od przypuszczenia, by para słów na osobności ją osobiście obchodzić mogła…

— Co pan dobrodziej każe? ale proszęż zająć miejsce…

— Pani dobrodziejko — zawołał Margocki — spodziewam się, iż wielu słów potrzebować nie będę, żeby ją przekonać, jak dobrze życzę całemu ich domowi… Uwierzy mi pani.

— Panie dobrodzieju! mój brat i ja doświadczyliśmy jego łaski tylokrotnie…

— Otóż i teraz z prawdziwej dla państwa życzliwości przychodzę zaprosić pannę Zofiję, aby odwiedziła i zbliżyła się do hrabinej. Uzna pani, że i gustu do muzyki nabrać może, bo hrabina była uczennicą Liszta, i na tak dobrym towarzystwie zyska. Dla młodej osoby jest to nieoceniona zręczność.

Margocki wiedział, do kogo to mówił, znał bowiem słabość panny Klary do większego świata. Z wielką uwagą przysłuchiwała mu się…

— Rzeczywiście —odezwała się, namyśliwszy — niezaprzeczenie… tak jest, uznaję, iż dla naszej Zosiuni byłoby wielce pożądanym otarcie sięo świat tak dystyngowany, lecz, widzi pan… mój brat, domator, gospodarz… ma swe przesądy…

— A komuż właściwiej, jak pani, która żyła w większym świecie (pochlebiło to pannie Klarze), starać się go przekonać i nawrócić.

— Zosiunia także…

— Pani nie odmówisz w tym swojego wpływu. Przyznam się — dodał — idzie mi i o zabawienie hrabiny, ale tu interesa się schodzą… wspólne dobro obu stron…

Panna Klara potakiwała głową.

— Niech pan będzie pewny — odezwała się — iż całej wymowy serca i przywiązania użyję… będę się starała…

— Więc poruczam to pani! — rzekł Margocki — a wiem, że sprawa w dobrych jest rękach… Pani masz rzadki dar przekonywania!…

Panna Klara zarumieniła się z radości, wstała, pożegnała się, a wracając do kuchni, nie mogła się wstrzymać od wyznania przed sobą, iż Margocki był człowiekiem rozumnym i bardzo miłym — bardzo miłym. W istocie filut tylko wielki.

Hrabina przez ks. Wikarego kazała także prosić pana Juliana, o którym zasłyszała, iż był muzykalnym, aby się jej zaprezentował.

Stosunki ks. Wikarego z siostrzeńcem Kanonika były dosyć dziwne. Zdawałoby się, iż niechęć dla wuja powinna była spłynąć na siostrzeńca… działo się inaczej — ks. Leon był z Julianem łagodny, grzeczny i skutkiem jakiejś rachuby, usiłował go ku sobie pociągnąć. Nieźle mu się nawet w tym powiodło, gdyż młody medyk okazywał skłonność większą ku myślom i poglądom ks. Leona niż ku prostym, a trochę oklepanym prawdom ewangelicznym głoszonym przez wuja. Ten wuj, tak zacny, w oczach medyka wydawał się — jakby zacofanym i na mylnej drodze. Julek z całą swą zacnością życie pojmował inaczej i godził się jakoś z wikariuszem, choć — był po trosze materialistą. Nie miał też wstrętu do Wikarego, a choć mu nie okazywał jawnie nadzwyczajnej sympatii — nie stronił od niego. Zosia jak ognia obawiała się pałacu i jego towarzystwa, Julian był go raczej ciekawym i wcale unikać nie myślał.

Tu miejsce może wspomnieć o ks. Leonie i jego przeszłości. Demokratyczno–ewangelicznej idei zwolennik, ks. Kanonik był szlachcicem najczystszej wody — arystokratyczno–zachowawczych zasad ks. Leon, choć o tym nikt nie wiedział, gdyż taił się usilnie, miał do dziś dnia żyjącą matkę, która trzymała szynk na wielkim gościńcu. Poświęciła ona wszystko i zniosła nadzwyczajne prywacje, aby syna usposobić do stanu duchownego, marła dlań głodem, skrzywdziła córkę pono i doczekała się wprawdzie, iż syn dobił się stanowiska bardzo na przyszłość wiele rokującego — ale za to… matki prawie znać nie chciał i ona go latami całymi nie widywała. Serce macierzyńskie dało sobie wytłumaczyć, iż matka propinatorka losowi jego wielce szkodliwą by być mogła. Ks. Leon, obcując ze szlachtą i poczuwszy za granicą, iż szlachectwo coś znaczy, a ma swą cenę, kazał sobie już wyrzezać herb… który rodzinie istotnie szlacheckiej podobnego nazwiska należał. Sam zaś przed sobą tłumaczył się, iż rodzina zubożała, a w niskim bycie i o swym pochodzeniu zapomnieć mogła. Gdy Kanonik, prawdziwy karmazyn, ledwie o swoich przodkach co wiedział, a herbu nie używał przez poczciwą skromność, ks. Leon, plebejusz szczery, wyszlachcił się gwoli krescytywie*.

Matka ks. Leona, szczęściem dla niego, trzymała gospodę na żwirowce o jakie mil dziesięć od miasteczka, a bez pozwolenia syna nie śmiała doń ani pisać — ani przyjeżdżać. Wzdychała, biedaczka, za swym jedynym, posyłała mu, co oszczędzić mogła, i czekała, by się nad nią zmiłował. Zwykle ks. Leon raz w rok jeździł do niej, gdy na nadzwyczajne wydatki potrzebował zasiłku. Wyrachowywał się tak, ażeby przybyć nocą, stawał w austerii jako prosty podróżny i zabawiwszy przez wieczór, uciekał do dnia. Siostrę, która była wydaną za leśniczego, prostej kobieciny, obarczonej pięciorgiem dziatek, od lat wielu nie widywał wcale. Z rozkazu jego matka nie powiedziała, gdzie przebywał, i zawsze przed nią utyskiwała, że się Leonowi źle dzieje, aby siostra do niego nie zawitała, czego się niezmiernie obawiał. Miał bowiem tę słabość, że chciał za syna niegdyś majętnej szlachty uchodzić. Za takiego miał go i Kanonik, i wszyscy tutaj, a w pałacu nawet było przekonanie, że familia, z której ród prowadził, była très comme il faut.

Wiadomo, że stary Mniszek, ostatni dziedzic Wiśniowca, tylko rodowitą, odwieczną szlachtę tym comme il faut darzył i gdy mu pewien niezbyt starej daty panicz, ożeniony z kuzynką jego, przyniósł swój rodowód, mozolnie dociągnięty do XV w., odpowiedział:

Continuez et vous finirez par devenir des gens très comme il faut.*

Ks. Leon mówił pięknie po francusku, po włosku, znał Paryż, Rzym, Włochy, a to samo już go poniekąd uszlachcało.

Za dawnych czasów szlachcicowi za herb stała kresa na czole, teraz dosyć francuszczyzny i politury.

Panna Klara oczekiwała na brata, przysposabiając się w duchu do walczenia, jeśliby było potrzeba, za dobrą sprawę. Margocki przekonał ją, ujął i pozyskał najzupełniej. Wiedziała wszakże, iż z Zosią nie pójdzie łatwo, a z bratem dlatego trudno, iż on pociągnie za córką. Zbroiła się więc tymczasowo w argumenta, chodząc żywo po pokoju.

— Juścić, jeśli brat życzy sobie losu dla córki, powinien być z tego szczęśliwym, że jej się taki dom otwiera! Ale ja przeczuwam, co się tu święci! Zosia ma głowę nabitą tym doktorem, który nawet jeszcze doktorstwa nie pozyskał! Przecież panna, która będzie miała sto tysięcy talarów posagu, mogłaby coś lepszego znaleźć niż takiego medyka… Szlachcic i hrabia nawet by się trafił!! bo i piękna, i rozsądna, i wychowałam ją jak nie można lepiej. Tylko wznioślejszych uczuć nadać jej nie mogłam…

Tu westchnęła panna Klara.

— Wrodzona to rzecz i tego się pono nie nabywa — to darmo. Niech sobie brat mówi, co chce, ja od mojego zdania nie ustąpię, a choćby się Zosia upierała, to nie pomoże… ja na swoim postawię… Brat ma tyle rozumu, iż się da przekonać, zresztą pani hrabinie odmówić tego nie może.

Panna Klara, (począwszy się tak podbudzać do przewidywanej wojny, doszła do tego, że się rozgniewała na brata i Zosię, choć jeszcze z nimi nie mówiła. Sama argumentowała, sama odpierała swe dowodzenia, sprzeczała się, roznamiętniała i gdy wszedł Ostójski z córką, zupełnie spokojny, ledwie się opamiętała, iż oni jeszcze o niczym nie wiedzieli.

— Niechże ja Zośce pierwsza powinszuję — zawołała, podbiegając do progu.

— Mnie? czego? — spytało dziewczę, śmiejąc się — cóż się stało?

— Hrabina przysłała Margockiego, prosząc ciebie do pałacu.

Zosia aż krzyknęła ze strachu i przerażenia i zakrywszy także oczy, poczęła wołać:

— Za nic w świecie! za nic! jestem chora, jestem… co każecie, wszystko zrobię — ale tego nie chcę… nie chcę!

Ostójski spojrzał na siostrę, na córkę i wąsa pociągnął.

— Już! już! pieszczoszka się rozchodziła — przerwała ciotka — czekaj, powoli, spokojnie, pomyśl, nim się będziesz zarzekać.

— Bez namysłu! i już nie chcę… Ojciec milczał.

— No, dobrze, nie chcesz — zgoda — rzekła panna Klara, uśmierzając w sobie gniew — dobrze, hrabina się obraża, przychodzi odnowienie kontraktu, ojcu odbierają dzierżawę i idziemy z jego remanentami w świat.

— O! mój Boże! z pieniędzmi też i pracą ojcowską — odparła Zosia — to nie straszne…

Spojrzała na ojca, który wciąż wąsy kręcił.

— Nieprawdaż, ojcze?

— Juściż człowiek sobie zawsze na świecie kąt znajdzie — rzekł powoli — chociaż znowu, rumacja — moje dziecko — niemała rzecz… niemała.

— I dlaczego? dlatego, że pieszczonej panience nie chce się wystąpić, gdzie? w salonie takiej pani, która na królewskich dworach jak najlepiej jest widzianą. Przecież hrabina słynie z jak najlepszego tonu, przecież to pański dom… W dodatku uczennica Liszta… Ty zawsze mówisz: „a! żebym to ja mogła nabrać stylu, stylu”… a gdy styl sam do ciebie idzie, to żeby się trochę nie zakłopotać, odpychasz go! Samaż powiedz? czy to…

— Czy to rozumnie? — podchwyciła Zosia. — Ciocia chciała powiedzieć, czy to rozumnie.

Zosia była chłodna i nie unosząc się, pocałowawszy ciocię w ramię, zaczęła:

— Niechże ciotka mnie posłucha. Nie przeczę, że mogę nabrać stylu, lecz i świat ten, i ludzie, i życie nie dla mnie. Nawyknąć do nich, jest to sobie może zatruć życie. Nuż ja się rozkocham w błysku, w elegancji, w tych obyczajach… to co?

— A! jak Boga kocham, Zosia ma słuszność — rzekł Ostójski.

— Zofia u ciebie zawsze, a ja nigdy nie mam słuszności, mój bracie — trochę urażona odezwała się panna Klara. — Cóż to ona ma zaraz się popsuć, patrząc na jedwabne suknie hrabiny? Jakiż to tak niebezpieczny świat i towarzystwo! Co to za przypuszczenia!

W miarę jak się rozogniała panna Klara, do coraz wyższego wznosiła się stylu.

— Ojcze nieopatrzny! — zawołała — dziecię od kolebki uczysz samowoli! Tak! Co byś miał ją nakłonić, ażeby korzystała z jedynej może sposobności wdrożenia sięw układ wielkiego świata, ty ją w niziny i poziome sfery sprowadzasz. Zasklepiona jest miłość twoja, człecze niebaczny.

— E! e! daj no pokój! daj pokój tej retoryce — przerwał Ostójski — mnie to nie porusza, bo ja tego się nasłuchałem. Gadajmy po ludzku… Na co ja mam Zosię męczyć…

— A cóż to za męka? włoży sukienkę i pójdzie z tobą albo ze mną, trochę się za pierwszą bytnością porumieni — zakłopocze… trochę się zażenuje, a potem sama ci dzięki składać będzie.

— Jeśli moja niebytność może, ojcze, ściągnąć jakąś nieprzyjemność… ano, pójdę! — rzekła Zosia po namyśle — ale… ale… zobaczycie państwo, że manie tam bardzo potem zapraszać nie będą, na taką się im prostaczkę wystrychnę.

Ciocia ręce załamała.

— Ty byś śmiała! — krzyknęła.

— Słuchaj, ciociu droga — marsa strojąc strasznego, odezwała się Zosia — czy wy myślicie, że oni mnie czymkolwiek w świecie imponują? ani tonem, ani pałacem, ani imieniem, ani ekwipażami, ani francuszczyzną, ani tymi cesarzami, z którymi się kumają! Są to ich zabawki dziecinne… a ja dzieckiem nie jestem i moje lalki dawno rzuciłam w kąt… Oni ze swymi długami, próżnością, komediami salonowymi, pożyczanym językiem, obyczajem, myślą… wydają mi się — wie ciocia co? — śmieszni…

Na pannę Klarę uderzył rumieniec, który się zmienił w bladość.

— Moja Zosiu — szepnęła, ścinając usta — złe książki i może niewłaściwe towarzystwo nabiły ci głowę tymi ideami demokratycznymi… Człowiek powinien zdążać ku wyższemu, a nie dobrowolnie leźć — w błoto.

— Ku wyższemu! zgoda! ku bohaterom, świętym, czystym, ludziom ofiary — a! ciociu! idźmy! spinajmy się, naśladujmy… ale salonowa ta wielkość to szych i świecidełko, co tylko przy lampach złudzić może, a blasku słońca nie wytrzyma.

— Oto masz, oto masz — obie ręce wyciągając patetycznie ku bratu, zawołała panna Klara — oto są skutki tej literatury, tych polskich książek, którymi ją karmiłeś. Tylko braknie, żeby się w chłopie zakochała i za niego za mąż poszła.

— A, gdyby chłop był, i oświecony, i zacny, i podobał mi się — to co? — spytała Zosia — myśli ciocia, że ja bym się zawahała?

Ostójski nie śmiał córce się sprzeciwić, ale głęboko westchnął, stare jego szlachectwo odezwało mu się w sercu.

— Co bo to gadać! co bo to siostra na takie rzeczy naprowadza rozmowy… kiedy tu nie o to idzie — począł bąkać, chodząc po izbie z rękami w tył założonymi. — Ja Zosi do pałacu nie zmuszam; a, co prawda, że towarzystwo może miłe, żeby zaś miało być bardzo młodym zdrowe, nie powiem. Przy tym pojmuję, że gdzie człowiek nie czuje się równym i za równego uznany nie jest, tam mu źle i ciasno…

— Duma, dumka w Zosi gra — przerwała panna Klara — nie chce się hrabinie, która jest urodzoną w książęcym domu, pokłonić… Panuje tu na folwarku… więc…

Zosia się mocno zarumieniła i posmutniała, a wyraz jej twarzy pochwyciwszy, ojciec zasępił się i z wyrzutem spojrzał na siostrę.

— Moja ciociu, ja nigdzie panować nie chcę… ale też nikomu się sponiewierać nie dam… Trzeba tego dla spokoju ojca — pojadę do pałacu — o cóż idzie — a tam będę się umiała znaleźć jak przystało… więc dosyć…

To mówiąc, Zosia wzięła kapelusz i szal, rzucone na krzesło, i spokojnie wyszła do swojego pokoju. Ostójski został ze spuszczoną głową, panna Klara, w której jeszcze zburzonych uczuć i myśli zostało pod dostatkiem nie wyszafowanych — zdziwiona, i zakłopotana, ujrzała się wobec brata wprawdzie zwycięską na placu boju — ale mocno zmieszaną, co dalej począć miała.

Ostójski wziął ją za rękę.

— Po co Zosię drażnić? na co to takie rzeczy pleść? do czego? No, widzisz, siostro, widzisz… Zosia się zburzy, odchoruje, a ty będziesz wszystkiemu przyczyną.

— Odchoruje, zburzy! — powtórzyła Klara — aćpan jesteś ślamazarnik, dziecko pieścisz… a o prawdziwym jej dobru zapominasz… Rozpieściłeś — i po wszystkim.

Róbcie sobie, co zechcecie, ja wiem, że ja tu głosu nigdy nie mam, choć więcej świata widziałam niż wy wszyscy. Umywam ręce… dobrze, dobrze! nie mieszam się do niczego. Jedźcie, nie jedźcie! mnie to wszystko jedno!

To powiedziawszy zakręciła się i wyszła. Ostójski z założonymi w tył rękami pochodził po pokoju, potem jakby sobie co przypomniał, wybiegł do gumiennego i zajął się rozporządzaniem robocizny na jutro.

Leczyło go to zawsze w podobnych utrapieniach domowych.

Zosia w swoim pokoiku siedziała na kanapce zamyślona, ale niezbyt tym wszystkim wzruszana. Domyślała się ona lepiej od innych, że w tym wszystkim grał pewną rolę Margocki, który żywił jeszcze nie objawioną widocznie nadzieję pozyskania jej serca i ręki.

Zosi wydawało się to po prostu śmiesznym, bo jego żargon, pański ton, dystynkcja nabyta wcale się jej nie podobały i nie przypuszczała, żeby ją co zniewolić mogło do zadania gwałtu sercu. Powiedziała sobie, że z zimną krwią da mu przy pierwszej zręczności poznać, ażeby głowy próżno nie nabijał rzeczą niemożliwą.

Kochała Juliana od dzieciństwa. Więcej niż staranie p. Margockiego przestraszał ją chłód młodego człowieka, z którego niczym dobyć nie było podobna najmniejszej uczucia oznaki.

Myślała więcej o nim niż o tych strasznych odwiedzinach w pałacu — nie miłych wprawdzie, ale obojętnych.

— Co się Julkowi stało? — mówiła sobie — tak się zmienił, że ja, com tak jasno w duszy jego widziała wszystka, teraz w nią już zajrzeć nie mogę. Czyste jej wody coś mi zmąciło… Inny człowiek, zimny, bez czucia — ostygły, obojętny, broniący się nawet wspomnieniom! — Widocznie nie chce mnie, lęka się — stroni — trzeba przecierpieć… przeboleć… przeczekać… przemilczeć. Potrafię wszystko… Być nie może, by tak rychło serce i dusza tak poczwarnie się skrzywiły… zmieniły, żeby zapomniał, żeby nie czuł. Będę z daleka badać go i patrzeć… udam i ja, gdy potrzeba, obojętną… Zobaczemy.

Na te dumy, drzwi uchyliwszy, ostrożnie wśliznął się ojciec cicho, zadysponowawszy robotę, aby zobaczyć, co się z kochanym dziecięciem dzieje.

— Co ty tak siedzisz po ciemku? — zapytał.

— Odpoczywam — szepnęła Zosia — trochę byłam zmęczona.

— I Klara cię napadła, ale ty się tym nie gryź… zrobisz, co ci się podoba… ja cię zmuszać nie będę. Nie odnowią mi dzierżawy, Bóg z nimi, znajdziemy inną.

Pocałował ją w czoło, a ona go w rękę.

— Mój tatku — rzekła — nie ma o czym mówić, trzeba, bądź co bądź, do pałacu pojechać… a tam… ja nie popełnię żadnej niedorzeczności… tylko, tylko będę sobą i jak mnie Bóg stworzył. Nie podobam się, nie poproszą mnie więcej i — na tym koniec… Ciocia — szepnęła ciszej — czasem się tak potrzebuje wyburzyć, ale jej to przejdzie.

Ostójski uściskał jeszcze raz, nic nie mówiąc, córkę.

— Ty jesteś złote dziecko… ty moja najdroższa! mój gołąbek biały! ja wiem — rzekł — że ty sobie rady dasz… i będę spokojny.

— Tak, tak! nie trzeba z małych rzeczy robić wielkich! — uśmiechnęła się smutnie Zosia.

Owa przygotowana burza skończyła się na tym. Na próżno przy wieczerzy próbowała ją wywołać znowu panna Klara — Zosia się uśmiechnęła, powiedziała po prostu: „O cóż chodzi? pojadą do pałacu” — i zamilkli.

Margocki, który wszelkiego rodzaju sprawy umiał prowadzić z niezaprzeczonym talentem, a przyjaciele nawet często go uniwersalnym zwali człowiekiem — zarysował sobie zawczasu plan kampanii, której celem było zdobycie serca panny Zofii.

Rachował on wiele na olśnienie dzieweczki osobistymi przymiotami swoimi, ale ubocznych pomocniczych środków nie chciał zaniedbywać. Wiedział, że dziecinna jakaś miłostka istniała między Zosią a Julianem, ale przez ks. Wikarego był uwiadomiony, iż młody medyk wystygły był i jakby się chciał wycofać. Należało go zupełnie od panny oderwać i przekonać ją, że na miłość nie zasługiwał. Margocki ku temu miał już środek napięty.

Hrabina, która potrzebowała towarzystwa, muzyki, rozmowy, roztargnienia, a sama sobie zostawiona., śmiertelnie się nudziła, woziła z sobą zawsze albo jakiegoś doktora, albo fortepianistkę lub jakąś towarzyszkę. Od lat dwóch w niezmiernych u niej łaskach była Włoszka, rodem z Mediolanu, panna Carita Selvi, osoba piękna bardzo, muzykalna wielce, śpiewająca dosyć mile, grająca na fortepianie z wielką wprawą i uczuciem. O przeszłości jej hrabina wiedziała tylko tyle, ile ona sama opowiadała. Przez jakiś czas występowała pono na scenie jednego z paryskich teatrów, potem dawała lekcje w Paryżu. Hrabina naprzód brała ją do grania na cztery ręce, patem, podobawszy sobie, zatrzymała stale i można powiedzieć, że w niej zakochaną była.

Signora Carita Selvi mogła się w istocie podobać, powierzchowność miała śliczną, typ w niej włoski, południowy, nie z tym swym ogniem wybuchającym gwałtownie występował, który często raczej przestrasza, niż pociąga, ale jakby mgłą okryty, złagodzony, łzawy, cały w sobie zamknięty. Prześliczne jej nade wszystko oczy czarne, spod długich rzęs patrzały, patrzały coś mówiąc tak nakazująco, tak tajemniczo, tak otumaniające, iż ich potędze oprzeć się nie było podobna. Wzrokowi towarzyszył uśmiech łagodny, smętny i wyraz twarzyczki melancholijny i namiętny razem.

Coś tajemniczego, skrytego było w niej całej, w postaci, chodzie, uśmiechu, mowie, wzroku, jakby w przeszłości niedojrzanej pogrzebała coś strasznego, co uśmiechem, jak mogiłę kwiatami, trzeba było przysłonić. Carita nie była nigdy ani wesołą bardzo, ani nazbyt ożywioną, z nowymi znajomymi dziecinnie bojaźliwą, ale gdy raz strach ten przezwyciężyła, przylgnąć umiała, przytulić się, jakby szukała opieki i obrony… Z łatwowiernością dziecięcia potem i naiwnością dziecinną zabierała sobie ludzi i pętała ich tym, że się do nich przywiązywała, że im zdawała się ufać bez granic.

Trudno zresztą określić wrażenie, jakie Włoszka czyniła — to pewna, że mężczyźni na zabój się kochali, a ona — niby wszystkim nie broniła, niby sprzyjała serdecznie każdemu, uśmiechała się, oczyma wabiła — a mimo to pewnych granic przekroczyć nie dawała. W roku przeszłym młody hrabia rozkochał się był w niej śmiertelnie, lecz po pańsku. Zdawało mu się, że panienka, muzyczka jakaś, aktorka będąca na żołdzie matki jego, łatwą będzie dlań pastwą, rzucił się tedy ku mej po szalonemu… Carita pozwoliła mu rozpocząć romans, nie unikała wcale, nie dziczyła się bynajmniej, dopuściła go do napisania listu, na list odpowiedziała nader rozsądnie, nie zerwała grzecznych stosunków, wodziła go całe lato, ale z taką sztuką unikała (nie dając tego poznać) wszelkiego niebezpiecznego spotkania, iż hrabia sam z pełna nie wiedział, jak mu się — wyśliznęła…

Margocki, nierównie zręczniejszy od hrabiego, a mający to za sobą, że mógł poddać myśl o małżeństwie, potajemnie szalał dla niej, wzdychał, chwytał wszelkie możliwe środki spotkania się sam na sam, intrygował, straszył, desperował, listy pisał, i tak samo wyszedł jak hrabia.

W tym wszystkim najdziwniejszym było, iż Carita zdawała się mieć upodobanie w prowadzeniu takich zakulisowych intryżek i nie tylko ich nie unikała, ale podsycała oczyma, uśmiechem, wielce dwuznacznymi słówkami: Całą jej obroną było, że zdawała się nie wierzyć w prawdziwość gorących uczuć, jakie jej okazywano — i brała je za grzeczne żarty, za galanterię bez konsekwencji.

Margocki, straciwszy dużo czasu na próżne czułości dla pięknej Carity, która była tak naiwną, że się hrabinie spowiadała z nich, śmiesząc ją powieściami tymi, wpadł teraz na myśl dać jej na łup Juliana.

Zaraz drugiego dnia, gdy hrabina listy pisała w swoim gabinecie, a Carita biegała od niechcenia po fortepianie, próbując, czy był dobrze nastrojony, zbliżył się do niej z grzecznym uśmiechem, oparł na erardzie* i z cicha począł rozmowę:

— Znowu tedy wróciłaś pani na większą mękę naszą! — rzekł z westchnieniem — jeszcześmy nie odboleli tych ciosów, które jej oczy nam zadały przeszłego roku…

— Jak to — my? — spytała.

— Wszakże kto miał szczęście zbliżyć się do pani, każdy się w niej śmiertelnie zakochać musiał.

— Sądzisz pan?

— Jestem pewny, młody hrabia szalał, ja wariowałem, doktor Sz… odchorował… posądzam nawet ks. Wikarego, że z miłości pożółkł tak…

Uśmiechnęła się i poczynając tryl szepnęła:

— Jaki pan jesteś złośliwy!

— Ja? ja jestem sercem i dobrocią samą. — A żartujesz pan sobie ze mnie.

— Czyżbym śmiał!… Milczenie.

— Mam do pani jedne prośbę…

— Cóż takiego? — Poczęła pasaż sekstami.

— Będzie tu pewnie dziś lub jutro młody człowiek… przyszły doktor… ubogi chłopak, młody i ładny… ale nadzwyczaj zimny… obojętny, wystygły… Wszyscy powiadają, że nie tylko w życiu się swoim nie kochał, ale nie może kochać się nigdy. — Spróbuj, pani, na nim ślicznych oczu swoich… Ja — przyznaję się, zrobiłem zakład gruby, że pani mu głowę zawrócisz… Zawróć mu ją pani.

Podniosła czarne oczy i patrzała długo na starego cynika, patrzała tak, że się aż zmieszał, bo w tym spojrzeniu był smutek, politowanie i potęga niezmierna.

— Głowę zawrócić? — rzekła. — O! to nie trudno, bo ona u was, panowie, kręci się łatwo — ale serce wyszukać i nim owładnąć?

— Ja jestem tego przekonania, że się głowę zawraca, gdy się serce opanuje… — rzekł Margocki.

— A! nie! u panów miłość wchodzi przez głowę i często do piersi trafić nie może, a szukając serca, znajduje pustkę.

Zaczęła grać głośno, Margocki nie ustępował.

— Zrób pani doświadczenie na młodym człowieku — dodał śmiejąc się — bądź co bądź da mu to zawsze chwilkę szczęścia lub marzenia. Więc choć spiskuję przeciw niemu, niewiele grzeszę. Przy tym, wie pani co, medyk, młody, piękny, ma nadzieję świetnej przyszłości, jest wolny… któż wie!… mógłby… (Zatrzymał się).

— Ożenić się? — spytała naiwnie z uśmiechem. — Czy pan sądzisz, że ja tak za mąż wyjść pragnę?

Margocki począł, spuściwszy oczy, bębnić palcami po dece fortepiana.

— No, alboż nie?

— Nie — to smutna rzecz pójść za mąż. La pièce est finie, le rideau est tiré… et adieu l’espérance*Nie, nie! ja nie wyjdę za mąż. Cest triste! triste! triste!*

— Nawet kochając? — spytał Margocki.

— Tym bardziej! — pokręciła główką — miłość jest ślicznym marzeniem, a małżeństwo rzeczywistością, po co się budzić, gdy się śni o szczęściu…

— Ja wracam do p. Juliana.

— A! ma imię Julian? Giuglio, ładne imię…

Popatrzała, śmiejąc się, na łysinę Margockiego zręcznie na pół tupecikiem przysłonioną.

Plenipotent podniósł się, westchnął mocno, Włoszka roześmiała się, wstała od fortepianu i poszła do hrabinej. — Margocki był pewien, że bardzo zręcznie rzucił zapałkę na prochy.

— Hrabia — rzekł w duchu — urażony, tego roku będzie się trzymał z dala, aby ją ukarać za to, że go ocenić nie umiała, ja rezygnuję, abdykuję i zwracam się ku pannie Zofii — pozostaje pannie Caricie Julian… a że ona nie wytrzyma, by oczyma kogoś nie paliła… padnie ofiarą— Zatarł ręce.

W kilka dni hrabina kazała Margockiemu prosić na herbatę wszystkich z folwarku i z probostwa.

Dla wielu, co się wymówić od tych odwiedzin nie mogli, było to straszne utrapienie. Naprzód ks. Kanonik do nowej sutanny i urzędowego stroju nie był nawykły i chodził w nim jak w pożyczanym, a towarzystwo pałacowe nie było mu też do serca. Siostra jego, choć bardzo by mogła w najwykwintniejszym salonie znaleźć się wedle jego obyczajów, bo odebrała wychowanie bardzo świetne i świat ten nie był jej obcy — nie pokazywała się od dawna między ludźmi, nie mając się ani w co ubrać, ani humoru swobodą wymaganiom towarzyskim odpowiedzieć. Ona więc po prostu podziękowała za zaszczyt i kazała przeprosić. Julian musiał pójść, a choć jego garderoba w dość studenckim była stanie, jakoś ją z biedą potrafił dopełnić. Krawat i kamizelkę matka własnymi rękoma odnowiła i wyprasowała.

Na folwarku panna Klara była niesłychanie zajęta sobą i Zosią. Miała trzy suknie jedwabne, a wszystkie okazały się zleżałe i nieświeże, potem Zosia nie chciała się tak ubrać, jak ona życzyła. Stąd spór żwawy, patetyczne występy, a ostatecznie zostało dziewczę przy białej sukience, i złotej bransolety, którą miało od ojca, nie włożyło… P. Ostójski kłopot miał z białymi rękawiczkami. P. Klara utrzymywała, że żadnych innych włożyć niepodobna bez uchybienia domowi i okazania nieumiejętności znalezienia się — a jedyne, eks–białe, jakie w szufladzie się znalazły, jeszcze z zaprzeszłorocznych zapust, były i poprute, i zbrudzone niegodziwie. Spadł tedy na pannę Klarę obowiązek przywrócenia im pierwotnej fizjognomii — co z lewą dosyć szczęśliwie się udało, prawa zaś do życia nowego wskrzeszoną być nie mogła. Żywy umysł p. Klary wskazał Ostójskiemu sposób przyzwoity ukrycia tego defektu; zaleciła mu, ażeby na lewą rękę włożył rękawiczkę, a w prawej trzymał drugą, której kalectwa nikt w ten sposób dojrzeć nie mógł. Było to nawet, wedle panny Klary, bardzo z szykiem, jedną rękawiczkę trzymać tak podartą, okazując pewne lekceważenie dobrego tonu — dla wyrobów rękawiczniczych i tego tam talara głupiego, który się za nie płacił.

O godzinie naznaczonej Ostójski, panna Klara i Zosia siedli do poczwórnego kocza, boć piechotą, choć blisko, iść nie wypadało. Woźnicy wydano ze składu nawy kapelusz i białe perkalowe rękawiczki… ruszono.

Ks. Kanonik z zapasowym parasolem niebieskim szedł pieszo, Julian wziął laseczkę tylko… ks. Wikary ich wyprzedził.

Herbata podaną być miała na ganku od ogrodu i parku, gdzie już hrabina siedziała w krześle z lornetką nieodstępną, dzierzgając jakąś cluny*, ubrana przepysznie w suknię jedwabną koloru bismarckowskiego* z czarnymi koronkami. Przy niej piękna Carita, która zawsze chodziła czarno — wiedziała, że jej z tym było do twarzy, szczebiotała dosyć wesoło. Wikary trochę opodal, w nowej sukience, w pasie czarnym, przeglądał jakąś książkę, niekiedy mieszając się do rozmowy. Margocki chodził po ganku, gryząc w ustach gałązkę, na ostatek młody hrabia w stroju rannym, dosyć poufałym, nogi sparłszy na stołeczku i skrzyżowawszy dla wygody tak, że wyższe kolano na równej z brodą było linii, palił sobie cygaro. Jeden palec swobodnej ręki założony miał bardzo elegancko, za wykrojony rękaw kamizelki.

W takim rozkładzie zastało towarzystwo pałacowe przybycie panny Klary, Zosi i Ostójskiego, który posłusznie rękawiczkę podartą trzymał razem z kapeluszem. Hrabina nieco się poruszyła na fotelu, nie wstając, młody hrabia rzucił cygaro i powoli dobył się z głębin krzesełka, Wikary powstał, Margocki pospieszył gościom towarzyszyć. Hrabina pilnie przez lornetkę naprzód poczęła się przypatrywać Zosi, na którą oczy Carity i hrabiego, były też zwrócone.

Dzieweczka zaledwie trochę żywszym niż zwykle okryta rumieńcem, wcale nie zmieszana, swobodna, przywitała się grzecznie. Panna Klara była poruszona „do głębin duszy”, jak później mówiła. — Po pierwszych kilku słowach, gdy siadać już miano, wszedł Kanonik i Julian. Hrabina, przez wierność zasadom, wstała na powitanie duchownego i chciała go nawet pocałować w ramię, do czego jednak nie przyszło. Uśmiechem potem przyjęła bladego Julka… i… wszyscy miejsca zajęli. Carita nie spuściła ani na chwilę z oka młodzieńca, który jej był zapowiedziany jako piece de résistance*, zdawała się z głęboką uwagą badać z twarzy i postawy, czyim i kim on być mógł. Zapatrzyła się nawet tak bardzo, iż Margocki jej szepnął:

— Zgubiony jest, a ja zakład wygrałem.

Julian wszakże oczów tych zrazu nie postrzegł, był nieco zmięszany, przyglądał się hrabinej i jako medyk mimowolnie myślał o temperamencie, jaki powierzchowność zdradzała. Nierychło dopiero, oczy podniósłszy, spotkał wejrzenie Włoszki i — olśniony widocznie — zapatrzył się w nią — typ był dlań nowy.

Zosia, jak w pierwszej chwili nie okazała najmniejszej trwogi, tak też pozostała panią siebie do ostatka. Na pannie Klarze znać było przejęcie ważnością tego uroczystego aktu i obawę, aby siostrzenica nie strzeliła umyślnego bąka.

Zbliżyła się do Zosi Carita i bardzo uprzejmie starała się ją zabawić. Młody też hrabia, który miał wzrok równie słaby, jak matka, szkiełko aż wbił w oko, by się lepiej Zosi przypatrzeć.

Nawykły po miastach i po salonach do przywiędłych nieco lub sztuką odświeżonych twarzy, zachwycony był urokiem tej prawdziwej młodości, tej wiosenki wesołej, niewinnej, która błyszczała w oczach dziewczęcia.

Odciągnął na bok Margockiego.

— Ależ to dziewczyna! — zawołał — ach! ça*! jeśli to ta, o której mi mówiłeś, że się masz starać ochotę, je vous en fais mon compliment*, jak poziomka. Tylko savez–vous, coś bardzo śmiało patrzy…

Margocki stał, olśnięty także i napuszony nieco.

— Hrabio, jeśli mi trochę pomożecie — będzie moją. Tylko starego trzeba nastraszyć odebraniem dzierżawy i procesem przy wyjściu, a wezmę ją… i będę wdzięczen do śmierci.

Zamyślony hrabia nic nie odpowiedział, potem się zwrócił do Margockiego:

— Czy i posażna? — spytał. Plenipotent, nie zastanowiwszy się, szepnął:

— Sto tysięcy talarów.

— Dla ciebie! — rzekł hrabia — a toć to niebiosa by się otwarły!… tu ferais le grand seigneur à ton aise, avec cent mille — pardieu — sachant le faire sans sou ni maille.

Ostatnie wyrazy były impertynencją, ale Margocki od dobrych swych przyjaciół przyjmował wszystko, jak teraz, skrzywionym uśmiechem.

Tymczasem Zosię zaczepiała hrabina, nie mogąc inaczej, po francusku, gdyż w polskim języku zaledwie się z lokajem i ogrodnikiem rozmówić mogła. Zosia mówiła pięknie i łatwo, nie zakłopotało ją to bynajmniej.

— Słyszałam, że pani jesteś bardzo muzykalną — rzekła — to mnie cieszy z trochę egoistycznych powodów. Carita… muzykalna także, na cztery ręce ani umie, ani chce grać… a ja to tak lubię!!

— A, pani — odpowiedziała Zosia — ja i muzykalną tak, bym się ośmieliła popisywać, nie jestem, i na cztery ręce nie grywam wcale.

— A, moje dziecię, to będzie dla ciebie z korzyścią, gdy się nauczysz, a ja ci z przyjemnością służyć będę za nauczycielkę… Wiesz, że moim był ten nieoszacowany, dobry, genialny nasz abbate, monsignor* Liszt.

— Wiem, pani, i to mnie tym większym strachem nabawia!

— A lubisz muzykę? — spytała hrabina.

— Któż by muzyki nie lubił — zawołała Zosia — muszę się jednak przyznać, że ona dla mnie jest miłą życia przyprawą, ale samym życiem… nie…

Hrabina, trochę zdziwiona wyrażeniem, spojrzała przez lornetkę, jakby twarzą powiedzieć chciała: bardzoś śmiała, moja panienko…

Catrita też z uwagą zaczęła się przypatrywać dziewczęciu.

— Nie dziwię się — zaczęła powoli dostojna pani — że panna Zofia, acz lubi muzykę, nie roznamiętnia się dla niej. Na wsi, nie słysząc wirtuozów…

— Ja, pani — przerwała Zosia — słyszałam ich trochę…

— A! gdzie? — z lekką ironią spytała pani.

— W Paryżu i we Włoszech…

Hrabina, która nie wiedziała, iż Zosia z ojcem tę podróż odbyła, pokiwała głową.

— Wielkie to szczęście świat widzieć szerszy i wyżej pod wszelkimi względami stojący od naszego biednego zakątka.

— A! pani! ale to kątek najmilszy w świecie, bo to ziemia nasza, bo to Polska — ojczyzna…

P. Klara zbladła, milczenie głębokie panowało chwilę, wszyscy czuli się zakłopotani tym wystrzałem szowinizmu biednej Zosi, która, dojrzawszy łatwo skutku wywartego, uśmiechnęła się nieco, nie zmieszała wcale.

— Tak! święte to uczucie przywiązania do kraju — lodowato mówiła hrabina — ale ono nas zaślepiać nie powinno! Myśmy jeszcze tak nisko.

— Aleśmy byli wysoko — odparła Zosia śmiało — a i wspomnieniami żyć można.

— Bardzo rezolutna! — szepnął młody hrabia Margockiemu.

Mais elle est charmante la petite avec son patriotisme — si naïf et si hien senti!* — szepnęła półgłosem stara hrabina do Carity, odpowiedziawszy wprzód Zosi grzecznym słówkiem.

Panna Klara na próżno dawała znaki siostrzenicy, nic one nie pomogły. Rozmowa, która się stała powszechniejszą, dozwoliła Zosi równie stanowczo i oryginalnie odezwać się kilka razy. Ciocia była pewną, że się dziecię gubi — truchlała — tymczasem stało się, co się często dzieje, hrabina, młody hrabia, znudzeni monotonią codziennego swego towarzystwa, serwilizmem otoczenia, do którego nawykli, znaleźli Zosię nadzwyczaj miłą, dowcipną i — zachwycającą. Zosia, która sądziła sama, iż zrazi ich do siebie — pociągnęła. Śmielszy ton jej odpowiedzi poprowadził rozmowę z wybitych kolei zwykłych na nieco świeższą drogę. Ożywili się wszyscy, rozweselili i hrabina w końcu poszła aż uściskać Zosię.

Potem poprowadzono ją do fortepianu — ale wymówiła się od grania. Nieszczęśliwa służebnica Carita musiała usiąść posłuszna i grać coś Chopina, coś Henselta*. Dała się nawet uprosić sama pani i zagrała Liszta ustęp z węgierskiego Rapsodu, z wielką siłą i wyrazem. Po tych dwóch wystąpieniach, gdy bardzo nalegano na Zosię, wymawiała się nieco — ale sądząc, że byłoby zbytkiem miłości własnej nie dać się słyszeć, rzekła w końcu:

— Ja, jako niedawna pensjonarka… cóż zagrać mogę… Niestety! chyba oklepaną Beethovena Sonatę.

— Oklepaną? powiedz nieśmiertelną — przerwała Carita — i graj pani.

Sonatę, jedną z najtrudniejszych, którą niegdyś Liszt grywał na koncertach, Zosia odegrała z zapałem wielkim i wybornie.

Hrabina, która słuchała z uwagą i przejęciem, wstała potem poważnie, przyszła do niej i ściskając jej rączkę, rzekła:

— Kto tak gra tę Sonatę, ten wszystko grać może.

— Prócz Rapsodii Liszta — odpowiedziała Zosia śmiejąc się.

Wieczór i herbata, które obiecywały się nudno i śmiesznie, wypadły dzięki Zosi tak szczęśliwie, przeleciały tak chyżo, iż gdy się żegnać przyszło, nie postrzeżono, jak strasznie późno było.

Czas dla nikogo nie został stracony oprócz Margockiego, który doznał zawodu. Skromniejszej roli spodziewał się on dla Zosi, a świetne przyjęcie odsunęło ją od niego. Zbliżył się za to hrabia, okazując wielkie zajęcie tą — „śliczną dzieweczką wiejską”.

Kanonik po krótkiej rozmowie z hrabiną, i Ostójskim wysunął się na plebanię. Wikary, domowy prawie, pozositał do końca z ironicznym uśmiechem, ze złośliwym twarzy wyrazem, śledząc spojrzenia i ruchy.

Julian byłby zupełnie zapomnianym, gdyby nie Carita. Jakoś się tak złożyło i składało, że litościwa panienka była albo blisko, albo koło niego, lub przy nim. Mówili wiele i po cichu; jeszcze więcej ona wpatrywała się w niego natrętnie, nielitościwie tak, iż często medyk, obawiając się fizjologicznych jakich następstw niepotrzebnych, oczy spuszczać musiał. Carita była tego wieczora tak prawie piękną, jak Zosia, w innym tylko rodzaju. P. Ostójska podobną była, wedle starego porównania jeszcze z czasów Anakreonta*, do rozwijającego się pączka, Carita do kwiatu, który omdlał na łodydze. W pierwszej życiu wszystko było nadzieją, w drugiej wiele tajemnicą i wspomnieniem. Julian sentymentalnym nie był wcale, medycyna uczyniła go nawet dosyć rozczarowanym — ale młody, doznawał od tych oczu zabójczych jakiejś gorączki, która aż w poezję go rzucała.

Nie podobało mu się zresztą, że Carita była tak dziwnie dlań, tak wyszczególniająco grzeczną. Margocki, który patrzał z boku, uśmiechał się mefistofelesowskim śmieszkiem — Zosia widziała także, iż Julian był prawie ciągle z tą Włoszką, która się jej też wydała strasznie piękną — serce się jej ściskało, ale im mocniej ból czuła, tym usiłowała być weselszą. Niepokój, zazdrość, smutek wybuchnęły dopiero łzami, gdy powróciwszy na folwark, pomodliwszy się długo, długo, poduszkę swą oblała płaczem nieutulonym.

Panna Klara, która zrazu przygotowaną była do kłótni, do nauk, musiała milcząco przyznać, że Zosi się — udało. Ostójski tryumfował.

— Ja mówiłem — szepnął siostrze, dając dobranoc — my wszyscy przy niej głupi… to dziewczyna genialna! Ty jej daj pokój! to, to! wie ona, co, gdzie, jak powiedzieć i jak się znaleźć…

P. Klara ruszyła ramionami i pokiwała głową.

— Przyszłość okaże! — odezwała się patetycznie, odchodząc.

Rachuby ludzkie, chociażby one na najgruntowniejszych oparte były podstawach i umysł nad nimi najlogiczniejszy pracował, chybiają prawie zawsze. Mówiąc językiem matematyków, mają one w sobie zawsze zbyt wiele liczb nie znanych, ażeby dobrze wypaść mogły. W rachunek wchodzi serce ludzkie, które najczęściej zawodzi, charakter, który podlega wyjątkowym i nieobliczonym metamorfozom, wreszcie zewnętrzne wpływy, zupełnie nieprzewidziane. Niezmiernie więc rzadko to, co człowiek osnuł pracowicie, spełni się po jego myśli, a najdziwniejsza to, że gdy cel osiągnie, znajduje, iż to, czego pragnął, wcale jest czym innym, niż się spodziewał. Fatalizm turecki jest niedorzeczny, ale wiara w rozumną opatrzność nieuchronna. Jest bowiem w sektach logika uderzająca, choć czasem nierychła, i z Heglem powiedzieć można zawsze — alles was ist, ist vernünftig*. My powiadamy lepiej, a toż sarno — „Bądź wola Twoja”.

„My powiadamy!” Tak napisaliśmy wprawdzie, ale jakże rzadka powiadamy: „Bądź wola Twoja”, a jak częściej daleko: „Bądź wola moja!”

P. Margocki nasz właśnie podług tej woli swej osnuł plan kampanii, której pierwsze zaraz wypadki dały mu niezmiernie do myślenia. Szło wszystko nie podług jego zawczesnego obrachunku.

Po pierwszej bytności w pałacu odwiedziny Zosi, która wcale nie czuła do nich wstrętu, pana Juliana i innych osób z okolicy powtarzały się niemal codziennie. Hrabina potrzebująca rozrywki w stosunkach u wód i na wsi nie była zbyt przebierająca; wiedziała, że to za sobą żadnych nie pociąga następstw — Zosia ją bawiła oryginalnością swoją. Julian się jej podobał, zarówno jak Caricie. Nie nawykła do ludzi z tego świata, który wszystko bierze poważnie i do serca, znajdowała go wyższym nad innych, bo z nią nie grał komedii miłości i był grzeczny, a na pozór chłodny. Włoszka wolała ten chłód pełen uszanowania, pod którego lodami czuła gorejące żary, niż czcze umizgi ludzi, którzy kochać nigdy nie mogli.

W czym się najfatalniej przerachował, jak mówią, Margocki, to w wypuszczeniu z klub swoich młodego hrabiego. Tymczasem hrabia Edmund od pierwszych odwiedzin Zosi mocno się nią zajął. Margocki nie przypuszczał, żeby to na serio czymś innym być mogło nad płochą zabawkę, ale go to niepokoiło. Ile razy się spotkali, hrabia mówił, rozpytywał tylko o Zosi, nareszcie jednego dnia niespodzianie oświadczył, że wypada mu za matkę i za siebie być z odwiedzinami na folwarku, zabrał Margockiego i pojechali.

Zosia przyjęła ich ani zdziwiona, ani do zbytku tym honorem przejęta, a choć ojciec i ciocia występowali tak, że cały dwór się poruszył i tysiące bąków postrzelano z wielkiej gorliwości, ona pozostała po swojemu, wesołą, grzeczną, ale bynajmniej nie poruszoną.

Wróciwszy z tych odwiedzin, nazajutrz, gdy Margocki przyszedł rano do hrabiego, zastał go zadumanym w fotelu i pierwsze pytanie, jakie usłyszał, było:

— Mój Margocki, czy też oni są szlachta?

— Kto? — spytał zdumiony Margocki — alboż wiem, o kogo idzie?

— Niedomyślny! — rozśmiał się hr. Edmund — o kogóż ja pytać mogę? o Ostójskich!

— Szlachta!! alboż ja wiem, kto dziś już szlachcic — rzekł, ruszając ramionami, kwaśny plenipotent. — Przypadkiem wpadł mi w ręce jeszcze na końcu XVII w. wydany przez jakiegoś Wacława Potockiego głupi foliant Poczet herbów, i to jeszcze wierszem. Otóż, że tam herbów znalazłem wiele, kupiłem go u Lissnera… a z niego zapamiętałem te wiersze:


Pełne tytułów ściany, pełne herbów płatwy*,

Gdzie miały być nożyce, koziki i dratwy…


Któż to dziś rozpozna szlachcica? Każdy dziś, kto chce, wpisze się w bractwo, które otworem stoi. — Czy Ostójscy od Ostoi pochodzą? dalipan, nie wiem… Może!! nie pytałem go o to…

Hrabia zamilkł, a po przestanku rzekł:

— Kiedy jest herb Ostoja.

— A jest, ale cóż to dowodzi? — rzekł Margocki.

— I panna, powiadasz, będzie miała sto tysięcy talarów? hę?

Margocki oniemiał na to pytanie. Po milczeniu domyślił się hrabia, że go drasnął, spojrzał nań, uśmiechnął się.

— A, zapomniałem, że ty się pono myślałeś o nią starać!

Ale słuchaj no Margosiu, ja bym tobie na tę grę puszczać się nie radził. Umiem cię ocenić — z tym wszystkim, gdyby przyszło do tego, żebyś Zosię dostał, elle est plus forte que toi*, siedziałbyś pod pantoflem, a nie nawykły do tak ciasnego kąta, udusiłbyś się wprędce. Zosia ta, to nie pospolite stworzenie, wcale nie pospolite. Patrz tylko — elle a la conscience de sa force*. Nie zmieszana, pewna siebie, swobodna, wszędzie jest na swoim miejscu… Dodaj młodość, wdzięk — bo śliczna — i powiedz mi, ze stu tysiącami talarów — czyż może być, żeby ona za ciebie poszła? Margocki był do żywego dotknięty, wstał z krzesła jak przypieczony nagle i począł chodzić po pokoju przyśpiewując, jakby na niegrzeczne pytanie odpowiadać nie chciał. Hrabia złośliwie gonił go oczyma.

— No, nie gniewaj się, Margosiu, ne me boudez pas*, przyjacielską ci radę daję, nie kompromituj się…

— Ale skądże pan hrabia tak dziś gorliwy o to, abym się nie skompromitował? — rzekł Margocki. — Proszę być spokojnym…

— Zrzekłeś się? — spytał hrabia.

— Nie, wcale nie — odparł Margocki — czekać będę tylko, aż panu hrabiemu odejdzie fantazja zabawiania się w romansik niewinny ze szlachecką dzieweczką… która z niego żartować może będzie.

Ma foi!* — zaśmiał się hrabia — miałaby słuszność szydzić, gdybym się na romansik porwał! Niegłupim!

— A więc cóż znaczą te naskakiwania, jeżdżenia, przysiadania się? — spytał Margocki.

— Nic nie znaczą, prócz że mnie tak platonicznie oczarowała sobą, jak piękny posąg lub obraz — rzekł hrabia.

Ale Margosio się dowie na pewno, czy oni szlachta? Plenipotent popatrzał i buchnął nagle:

— Szlachta, szlachta! I cóż z tego? Szlachta herbu Ostoja, mieli kilka wiosek, ojciec tego safanduły starego był cześnikiem… więc dalej co? co?

I stanął przed hrabią, ten popatrzał mu w oczy.

— Ma sto tysięcy talarów? — spytał powoli. — Ma… a dalej co? co?

Hrabia parsknął.

— Dalej? ja ci powiem, co dalej! Słuchaj, gdyby mi się ona bardzo podobała, gdybym ja się jej podobał, gdyby mi celibat sprzykrzył, gdybym fantazję miał — któż by mi zabronił ożenić się z nią? Moja hrabiowska korona pokryje szlachecką Ostoję ich, ojciec się wyniesie dalej…

Margocki osłupiał zupełnie.

— I hrabia myślisz, że matka jego, osoba książęcego rodu, że ojciec na to pozwoli? — zawołał — to są żarty.

— Dziś to są może żarty, a jutro może to być prawda — spokojnie odezwał się hrabia. — Ja sobie marzę, a juściż mnie tak dobrze, jak komu innemu, marzyć wolno…

— Przyznam się — pochwycił z goryczą Margocki — że podobnej fantazji po hrabi nigdym się nie spodziewał.

— Widzisz, Margosiu, trafiają się niespodzianki na świecie — a ja ci jeszcze w dodatku jedną opowiem historyjkę. Wczoraj mama, wstawszy od fortepianu, przechadzała się po ganku, ja siedziałem z cygarem. Ni z tego, ni z owego zaczęliśmy rozmawiać. Mama powiada: „Dlaczego ty nie pomyślisz o ożenieniu?” Na to ja: „bo mi się dotąd nie zdarzyło spotkać kobiety, która by albo na mnie trwałe uczyniła wrażenie, albo zasługiwała na to, qu’on passe outre, nie pytając, czy się podoba”. Na to mama: „Czegóż ty wymagasz po żonie?” Odpowiadam — „żebym ją mógł trochę kochać i trochę dla niej szaleć. Wiem, że to przejdzie, mais les morçeaux en sont bons*. Ot, tak rozmawialiśmy z pół godziny, na ostatek mama pyta, na przykład w jakim rodzaju kobieta by mi się podobać mogła? Odpowiedziałem bez wahania — „coś w rodzaju Zosi, córki naszego arendarza”.

— Arendarza! — powtórzył Margocki.

— To na jedno wychodzi, dzierżawca, arendarz — dokończył hrabia: — Czy myślisz, że mama bardzo się obruszyła? Popatrzała na mnie: „To śliczna dzieweczka, eh bien, si le coeur vous en dit, vous êtes, je crois, assez riche, pour vous en passer la fantaisie*”. To są słowa mojej matki.

Margocki powtórnie osłupiał i zamyślił się tak, że następującego po tych wyrazach śmiechu hrabiego nie dosłyszał.

— Widzisz — rzekł Edmund — ojciec by pewnie, skrzywiwszy się, w końcu powiedział toż samo…

— Tak, wszystko to być może — ozwał się ironicznie Margocki — ale kiedy już opowiadamy sobie historyjki, należy hrabiemu ode mnie powiastka o tym, jak panna Zofia śmiertelnie jest zakochana w panu Julianie.

Hrabia zerwał się z krzesła.

Allons donc*!

— Najprawdziwsza prawda! — rzekł zimno Margocki.

— A jednak ty się z nią chciałeś żenić? — spytał hrabia.

— Mnie to bynajmniej by nie zawadzało.

— Dlaczegoż ma mnie zawadzać? — podchwycił hrabia. Ale po chwilce dodał. — Nie — w istocie, gdyby tak było… no, nie zniósłbym. Ty, to co innego… Mów prawdę — skąd ty to wiesz?

— To są stare dzieje! To wiedzą wszyscy — rzekł Margocki.

— Chłopak przystojny, ale mruk, milczący i nie umiejący chodzić po ludzku, a widzę go co dzień w kątku z tą Caritą, która gdyby oczów nie wystrzelała na kogo, sama by się spaliła od nich — to jakaś chyba miłość dziecinna, niewinna i zapomniana… A co mi tam to szkodzi.

Począł chodzić po pokoju… i zamilkł. Margocki też wielce wzruszony wyszedł i dopadłszy swojego mieszkania, z furią począł je mierzyć ogromnymi krokami. Twarz krzywiąc i głową łysą trąc nieopatrznie rękami, tak że tupet w końcu postradał. To go dopiero upamiętało.

Zosia, choć smutna trochę, bo nie mogła dotąd ani się rozmówić nawet z Julianem, panowała nad sobą i przed ludźmi nie okazywała, co się w jej duszy działo. Wpadała na różne myśli, a zawsze uznając je niedorzecznymi, mówić sobie musiała:

— Będę czekała! on wróci! on moim będzie!

Wytłomaczyła sobie, że Julian unikał jej dlatego, iż ubogi, nie chciał sięgnąć po rękę pełną złota, a zarazem powiadała, iż gdy się dorobi — co nieuchronnie nastąpić musi — dopiero naówczas przyjdzie jako równy jej, przypomnieć słowo dane i ów skromny pierścionek, który, nie mogąc dla oczów ludzi nosić na ręku, nosili na piersiach oboje…

Domyślała się trochę starań Margockiego, ale z nich uśmiechała się w duchu — wiedziała, że ojciec jej w żadnym razie przymuszać nie będzie. Co do hrabiego, który dla niej nadzwyczajną okazywał grzeczność, nie mogła nawet przypuścić, żeby jemu się śniło starać o nią.

Nikt też z domowych tak dziwacznej myśli nigdy nie miał i mieć nie mógł, stary Ostójski po szlachecku tradycyjnie znał respekt przed panem. O mało go za kolana nie uściskał, jak to bywało, żeby zaś córka jego miała dziedzicowi wpaść w oko — nie mógł się wcale spodziewać.

Margocki też po chłodnym rozmyśle całe zwierzenie się hr. Edmunda wziął za trefny żart, którym mu tylko dziedzic chciał strachu napędzić. Dziwował się nawet sam sobie, iż na chwilę mógł to wziąć na serio. Zosia grała wiele, czytała, wzdychała, szukała rozrywki, wymyślała sposoby zbliżania się do Juliana — nadaremnie. Julian stale jej unikał.

Oczy matki jego widziały to także, a dla biednej kobiety, która na dziecinnej miłości budowała sobie gmach przyszłego szczęścia swojego dziecięcia, ten chłód Julka był niewytłumaczony — i bolesny.

Jednego ranka wreście, chodząc po ogrodzie, długo się namyślawszy, z wielką trwogą, odważyła się dotknąć tego przedmiotu.

Położyła rękę na ramieniu syna i czule się w niego wpatrując, szepnęła:

— Powiedz ty mi prawdę, niepotrzebnie może mieszam się w te sprawy, ale matką jestem, wszystko, co mego dziecięcia dotycze, obchodzi mnie — powiedz mi — wyście się z Zosią kochali tak mocno, ona, ja to wiem najlepiej, zachowała dla ciebie całe przywiązanie dziecięce, a dodała doń szacunek, na jaki zasługujesz… Powiedz mi, dlaczegóż ty taki dla niej jesteś zimny, taki z nią ceremonialny? Nie namawiam cię do żadnych nieroztropnych romansów, do bałamucenia biednego dziecka… ale chłodu twojego dla niej nie pojmuję. Możeż być w świecie milsze, piękniejsze, zacniejsze dziewczę nad nią?

Julian zarumienił się, zdawał namyślać — a potem odezwał głosem przytłumionym:

— Moja matko… są uczucia, z których się wytłumaczyć trudno. Prawda, że kochałem Zosię i kocham ją jeszcze, ale miłością brata. Gdybym na chwilę inne powziął uczucie, starałbym się jak najmocniej je zwyciężyć. Tego moja i wasza godność wymaga… Byłożby to wam miłym, żeby mówiono, żeśmy się do domu tego wcisnęli po to, aby z przyjaźni jego dla nas korzystać? Żebym ja, ubogi, sięgnął po rękę bogatej dziedziczki — bo Zosia będzie bardzo majętną. Nie! z naszej strony korzystanie z ich dobroci, z ich słabości dla nas byłoby nieszlachetnym. Ja chcę być winien wszystko swej pracy i samemu sobie! To mój cel. Gdyby Zosia była swobodną, a ja miał to, co ona… ale Zosię pochwyci ktoś lada dzień.

Matka posmutniała, nie było jednak co powiedzieć.

— Moje dziecko, bardzo to ładnie, ale jeśli ona cię kocha?

— Droga matko — rzekł smutnie Julian — gdyby nawet tak było, to fantazja młodego dziewczęcia, która sobie uleci. A któż wie! gdybym się dał uwieść urokowi jej twarzyczki i fortuny, a potem w dniach posępniejszych posłyszał wymówkę, żal! A! nie! nie! — dodał — myśleć nawet o tym niepodobna…

— Wiesz co — odpowiedziała matka — wszystko to może być prawdą, ty po męsku zapatrujesz się na życie, pobudki są szlachetne — a przecież, mój Julku — ja — matka, wolałabym w tobie może widzieć — więcej serca!

Julian drgnął cały, zapłonął, pobladł.

— Serce mieć potrzeba — rzekł — ale mu się zbytnio dać powodować nie można.

— Tylko mnie się zdaje, mój Julku, że tak chłodno trzymać je na uwięzi może człowiek naówczas, gdy nie kocha. Ty jej nie kochasz… A więc, rzecz skończona! Szkoda, bo lepszego dziewczęcia nie znajdziesz na świecie, ani co by cię szczerzej kochało…

Na tym się skończyła rozmowa, Julian odszedł, a matka popłakała, chodząc po ogrodzie.

Ocierając łzy, znalazł ją na ławce Kanonik, który szedł czegoś wzruszony i niespokojny. Spostrzegłszy chustkę przy oczach, stanął i na ustach wyrazy już poczęte stężały.

— Co ci to jest, siostruniu?

— A! nic! nic! to tak, sama nie wiem. — Zdaje mi się, że tylko co mówiliście z Julianem? — spytał ksiądz.

— Przed chwilą, ale nie myśl, żeby on był przyczyną, poczciwe dziecko! z jego powodu nie płakałam jeszcze.

— A dlaczegoż?

— Mój Boże! czyż tego nie rozumiesz? serce matki, gdy miłością wzbierze, musi się wylać łzami…

Choć nie przypuszczał, żeby siostra taiła co przed nim, Kanonik ją badał wzrokiem długo.

— Jeżeli to tak tylko owe łzy rozczulenia, to dobrze, siostro kochana, bobym ci boleści nawet nie chciał przyrzucić, a idę do ciebie, ażeby się poskarżyć.

— Mój Boże! cóż się tobie stać mogło!

— No, nic, nic, tylko — ot, powszedni smutek, jaki po ludziach chodzi.

Westchnął i siadając, dobył list z kieszeni.

— Odebrałem od księdza oficjała, który mi jest z dawna przyjacielem, list — list, który mi daje do myślenia. Nigdym nie posądzał o niechęć dla mnie ks. Wikarego, bom mu do niej nie dał powodu. Tymczasem okazuje się, że — z gorliwości jakiejś biedne człeczysko czuje się w obowiązku mnie deniuncjować u góry. Tam już i tak my, starsi księża, nawykli do innego nieco w Kościele porządku, niewiele mamy łaski. Wymagają dziś (może to potrzebne na te czasy) pokory, posłuszeństwa, zaparcia się starych naszych tradycji, których nam nabyć trudno. Czasem się człek odezwie nie w tonie dzisiejszym, powie coś z serca, nadto gorąco… wszystko to notują. Jam z dawna tak zanotowany jako liberał, patriota i podobno demagog… Teraz jeszcze do tego przychodzi w dodatku, że mnie odmalowano u zwierzchności jako opuszczającego się w spełnianiu obowiązków i zdziecinniałego… Ks. Wikary, jak się zdaje, rad by mnie gdzie na emeryturę wyprawić, a sam probostwo posiąść… Podobno i kolatorowie pałacowi są za nim… Ja dla nich nie dosyć jestem surowy, nie dość orthodoxus.*

Westchnął.

— Czy mi odbiorą probostwo? — wątpię — ale zawsze rzecz bolesna.

Siostra, słuchając opowiadania, załamała ręce.

— A, niegodziwy, niegodziwy człowiek! Cóżeśmy mu uczynili!

— Moja duszo, cicho! cicho! nawet nie mogę sumiennie powiedzieć „niegodziwy”. Może to, robi ze źle zrozumianej gorliwości, może ja — sędzią własnym być nie mogę — opuszczam się w istocie. Choć doprawdy, skrutuję sumienie, nic mi ono nie wyrzuca!

— To po prostu nikczemna ambicja człowieka, który chce miejsce twe posiąść — odezwała się siostra.

— Miejsce! miejsce! mój Boże — zawołał Kanonik — ja bym mu go chętnie ustąpił zresztą, gdybym się nadto do tego kąta nie przywiązał… Gdzież się podzieję? Żyć bym indziej nie potrafił, tu zaś — usunąwszy się z plebanii… ty wiesz najlepiej, nie mam nic, nie zebrałem ani grosza… jak się przekarmić?

— Ale przecież mowy o tym być nie może? — podchwyciła siostra.

— Dotąd nie — jednak wypada mi pojechać i tłomaczyć się… Oficjał mi to radzi.

— A nie przysłał ci listu Wikarego?

— Owszem, mam go, użytku jednak nie zrobię żadnego ani mu dam poznać, że wiem o tym…

Jeszcze mówili, gdy żywy chód dał się słyszeć w ogródku i ks. Wikary z Julianem pokazał się w uliczce. Na widok jego matka Julka zapłonęła gniewem, Kanonik list schował, ale jednak nie dosyć prędko, by oko bystre papieru nie dostrzegło. Ks. Wikary wiedział już, bo czyhał na brieftregera*, że Kanonik od oficjała coś odebrał.

Na żółtej twarzy jego było trochę niepokoju czy przeczucia. Matka Juliana wstała z ławki i natychmiast odeszła, Kanonik z twarzą spokojną zbliżył się do ks. Leona, który bardzo pokornym, słodkim i prawie nadskakującym stał się.

— Mój księże Leonie — rzekł do niego — potrzebuję pomówić z nim co do zastąpienia mnie przez dni kilka. Będę musiał wyjechać… jestem powołany. Bystro spojrzał Wikary.

— Bardzo dobrze, wszakże ja zawsze gotów jestem do spełnienia rozkazów ks. Kanonika.

— Muszę i Oleje przywieźć, i inne mam interesa — rzekł proboszcz.

— Czy, uchowaj Boże — co… nieprzyjemnego? — szepnął ks. Leon.

— Zgadłeś, ks. Wikary — uśmiechnął się Kanonik — trochę mnie ktoś tam oskarżył, trzeba się wytłumaczyć. Możem też w czym i winien, trzeba przyjąć ojcowską burę z pokorą.

Żółta twarz Wikarego stała się na chwilę pomarańczową, siną, a potem białą — Kanonik patrzał na te zmiany tak spokojnie, jakby na wieczorne obłoki.

— Lecz któż by mógł i śmiał — wybełkotał Wikary — ks. Kanonika obwiniać? o co?

— Ano, zdaje się, że może i jest o co — mówił Kanonik — okazuje się, żem zestarzał, opuścił się, zaleniwiał. — A temu wszystkiemu — dodał — to i Wasze winien, ks. Wikary, do zbytku mnie wyręczasz… Ludzie to widzą i wnoszą, żem niedołęga. Odtąd mam prośbę jedne i konieczną do was, życzę sobie sam rozporządzać moją częścią pracy i sam ją sobie wydzielać. Zechciejcie mnie w niczym i nigdy nie zastępować, chybabym sam o to prosił.

Powiedział to tak chłodno, grzecznie, bez najmniejszego odcienia gniewu i żalu, iż ks. Wikary sadzał, że mu zapewne coś donieść musiano, ale nazwiska jego pewnie nie wymieniono. Odetchnął.

— Bardzo dobrze — rzekł zawsze niewyraźnie — bardzo dobrze, wszak ja się stosuję do rozkazów ks. Kanonika.

Kanonik się skłonił.

W tej chwili list, niedobrze naprędce wetknięty w kieszeń, wypadł na ziemię i ks. Leon z przerażeniem poznał pismo własne. Zdrętwiał… Kanonik schylił się, papiery zebrał i schowawszy je do kieszeni, pozdrowił go i odszedł.

Wikary stał długo, nie wiedząc, co począć. Sam był człowiekiem nadto namiętnym, ażeby mógł przypuścić, że tu się bez zemsty i odwetu obejdzie. Spokój, z jakim mówił Kanonik, wedle niego dowodził tylko, że potężne mając plecy, wcale się nie obawiał. Należało więc tym bardziej lękać się o siebie. Nie pojmował Wikary, ażeby po denuncjacji pozwolono mu tu dłużej pozostać, i podróż tłumaczyła się tym, że Kanonik zażąda zmiany wikarego. Mieszało to nadzwyczajnie wszystkie plany i roboty porozpoczynane ks. Leona, roboty tajemne, które jemu tylko samemu znane były, a których wykonanie długiego wymagało czasu. Stał tak, mimo zwykłej swej przebiegłości, zrazu nie wiedząc, co pocznie, przeniesienie zdawało się nieuchronnym, a było dlań — zabójczym. Iść się ukorzyć przed pokrzywdzonym byłoby daremnym, lecieć do pałacu, żądać rady i protekcji — upokarzającym. Należało się przyznać do listu, a bądź co bądź, ten rodzaj honoru, choćby gorliwością osłoniony, chluby mu nie przynosił. Gubił się w myślach, nie mając siły ruszyć z miejsca.

Julian, który był odszedł nieco, wrócił właśnie i zastał go jeszcze pod wrażeniem tej trwogi.

— Co ci to, ks. Wikary?

— Mnie? mnie? no — nic — nic… mam czasem takie uderzenia do głowy… Chodźmy.

— Przejść się?

— A, nie, nie! ja muszę… zdaje mi się… może być, że będę potrzebował do pałacu — przepraszam…

I zostawiając zdumionego Juliana, odbiegł na wikarię. Szło mu o to, by został… aby go z miejsca nie wydalono — potrzebował tego koniecznie. Biec do pałacu? jechać potajemnie, aby Kanonika wypędzić, zostawiając kościół bez obsługi? Spuścić się na los i pozostać, nic nie czyniąc?

Z kolei błyskały mu te wszystkie myśli po głowie, a za którą miał pochwycić, nie wiedział. Była nawet chwila, że zamierzał wprost udać się do Kanonika, wyznać mu swą winę i prosić o przebaczenie… Nie postanowiwszy nic — chwycił kapelusz i szybkim krokiem uszedł z probostwa tak, że stary Eliasz, który go nieco szpiegował — nie mógł dopatrzeć, dokąd. Szepnął tylko, widząc go tak biegnącego:

— O! już go też coś opętało! opętało! już poleciał… jak lis na kury… na polowanko! Ej! odkryję norę, ptaszku! odkryję, chociem kulawy… Bo że ty tu coś niedobrego knujesz — to bym na Ewangelią przysiągł.

Pan Ostójski miał jeden zły nałóg, którego się sam wstydził — w wolnych od zatrudnień chwilach, gdy nikogo obcego nie było w domu, zapaliwszy cygaro pięciofenigowe, bo takie mu najlepiej smakowało, usiadł za stołem, dobywał dosyć tłuste już karty i kładł kabałę. Umiał ich różnego rodzaju z dziesięć, była więc pewna rozmaitość w zabawie. Na każdą kabałę, co gorzej, zamyślał coś — na przykład, czy pszenica porośnie, czy rzepak się wysypie? itp.

Ale, co najgorzej, jeśli mu kabała nie wypadała, a nikogo w pokoju nie było — bo przy ludziach się tego nie dopuszczał, pozwalał sobie maleńkich licencji i poprawek ślepego losu. Wyciągał karty więzione ze środka kupki — chował przychodzące nie w porę pod spód; zawsze wtedy tylko, gdy siostra i córka nie patrzały lub nie uważały. Nad kabałą siedzieć był czasem nawet gotów z uszczerbkiem gospodarstwa, czego się wstydził. Lecz biedny człowiek, tyle się napracowawszy w życiu, miał prawo do zabawienia się czasem kabałą, nikt mu tego za złe nie miał. On tylko sam czuł, że w tym była słabość, i przed obcymi krył się nie tylko z kabałą — nawet z kartami.

Zdarzyło się, że jakoś przez dni kilka nie można było do kabały się przysiąść, tego więc dnia z wielkim apetytem dobrał się do szufladki z kartami i począł je żywo rozkładać, zamyśliwszy na to, czy Julianowi da P. Bóg rozum, by się do Zosi przybliżył — kładł trzecie kupkę dopiero, gdy drzwi tajemniczo przemknąwszy, spojrzawszy przez nie, po cichu weszła panna Klara.

Spojrzał pobieżnie na nią, trochę mu była w uroczystej chwili nie na rękę, ale niewiele go zmieszała, kładł dalej. Stanęła wszakże tak, iż z postawy domyślał się, że rozmowę jakąś przyniosła.

— A co? — spytał.

— Czekam, żebyś tę kabałę skończył, bo jest bardzo ważna rzecz, tajemnica… do zobopólnego porozumienia — stylizując już nieco, rzekła cicho Klara.

— Ja dopiero zaczynam! — zawołał Ostójski — więc cóż? kura zniosła szare jajko? Cielę zdechło? co?

— No, nie obracaj w żarty rzeczy nieznanej — uroczyście dodała siostra — rzeczy ważnej, wielkiej, której doniosłości umysł twój ani dościga, ani się dorozumiewa.

— E, do kata! to chyba koń zdechł! — żartobliwie mruknął Ostójski.

— Jesteś istotnie nielitościwy z tym swym lodowatym szyderstwem — tu idzie o Zosię…

Ledwie tych słów domówiła, ojciec się zerwał, rzucając karty.

— O Zosię? na cóż! gadaj! co!?

— Daj że mi w pewien szyk myśli me złożyć — rzekła panna Klara.

Ostójski milczał, ale z niecierpliwości bębnił palcami po stole.

— Jest taka rzecz — mówiła do ucha prawie panna Klara. — Mam swych przyjaciół i życzliwych w pałacu… mam swe stamtąd wiadomości. Wiem z największą, ale to z największą pewnością — zatrzymała się — młody hrabia szalenie się w Zosi zakochał. Ostójski się roześmiał i ramionami ruszył.

— No, to co?

— Jak to? nie przewidujesz następstw? nie widzisz nadciągającej chmury… może burz, które istnienie nasze zakłócić mogą? Jesteśli obojętnym na losy twego jedynego dziecięcia?

— Nie, ale bo mów po prostu, jak mówisz do dziewek na folwarku, bo dalibóg zwariuję! — zawołał Ostójski — więc cóż?

— Ale to jest miłość jak nawałnica gwałtowna… miłość takiego młodzieńca… który…

— No, który się ożenić nie może i nie zechce, który sobie się podurzy, my się z niego pośmiejemy — i kwita. Pojedzie do Berlina i przy aktorkach zapomni.

— Ty zawsze z prozaicznej strony uwzględniasz wszelkie wypadki — mówiła panna Klara — lecz ta miłość nie jest przelotną fantazją nierozważnego młodzieniaszka, on o niej mówił z matką.

— To nie może być! — zawołał Ostójski — bałamuctwo! tfu!

— Klnę ci się, iż tak jest, jakem rzekła… nie bierz lekko, bo małym nie jest… ja ci to mówię.

— Ale cóż tedy począć?

Panna Klara z politowaniem popatrzyła na brata:

— Więc nie wiesz, co ci czynić należy? Że ta miłość szlachetnego młodziana może do twego domu wnieść zaszczyty, świetną przyszłość — dźwignięcie z poziomego stanu, w jaki nas niesprawiedliwe wtrąciły losy.

— A dajże ty mi pokój z tymi losami, ja z mojego poziomego stanu zupełnie jestem zadowolniony — a niech mnie Pan Bóg łaską swą uchowa, bym Zosię wydał za takiego, co by myślał, że jej łaskę zrobił… Ani o tym chcę słuchać.

— Lecz spytaj, ojcze niebaczny, serca swego dziecięcia? — zawołała panna Klara — a jeśli ono ci powie, iż czuje skrzydła do górnego lotu i chce tego szczęścia, którego ty cenić nie umiesz?

— A! ba! Zosia ma nadto rozumu… o tym nie ma co mówić — rzekł Ostójski — Juliana kocha.

— Tak, a ten niewdzięczności czarnej pełen człowiek uwodzi ową Włoszkę i potajemny z nią romans prowadzi.

— On? z Włoszką tą czy Cyganką, bo do Cyganki podobna! — zaśmiał się Ostójski. — Byłby głupi!

— Ona go usidliła… Ostójski wciąż się śmiał.

— Nie może być, a gdzieżby oczy podział, kiedy ma przed sobą Zosię.

— Zapytaj serca o jego dziwactwa! — przerwała panna Klara — ono ci powie, iż są tajemnice…

— Ale ba… ja tam te tajemnice znam; wszelako to chłopak uczciwy i w błoto nie wlezie… no! darmoś mnie nastraszyła…

— Spełniłam — rzekła w ostatku uroczyście jeszcze siostra — co mi nakazywało sumienie, powiedziałam ci, ostrzegłam… czyń, co ci dyktuje obowiązek rodzicielski…

Wpadająca do pokoju Zosia przerwała w porę rozmowę, którą panna Klara z nadzwyczajną zręcznością zwróciła na masło i sery… Zosia uściskała ojca, pocałowała ciotkę, okręciła się po pokoju i siadła do fortepianu zagrać mu ulubionego poloneza.

Ostójski, choć tak obojętnie niby zbył pannę Klarę, mimo woli wszakże zadumał się nad tym, co mu powiedziała. Kwaśno mu się zrobiło. Pana dla córki, mimo honoru, stanowczo nie chciał, a nużby się istotnie przyczepił?

— No — rzekł pocieszając się — toćby mu rodzice zabronili, nie ma sobie czym głowy suszyć!

Przyszło mu jednak na pamięć, że hr. Edmund był już trzy razy na folwarku i w istocie do Zosi się bardzo przysiadał. Stary potrząsł głowę. Zosia jeszcze grała, gdy go zawołano na ganek dla interesu.

W ganku stał Margocki, który wejść nie śmiał, bo był w myśliwskim stroju, ujął tylko po przywitaniu pod rękę Ostójskiego i wprosił się z nim do jego pokoju. Po minie poznać było można, że z czyimś przybył ważniejszym niż zwykle. Rozpoczęcie rozmowy utwierdziło jeszcze w tym przekonaniu.

— Spodziewam się, że Cześnikiewicz (był to tytuł od wielkiego dzwonu) wierzysz mi, iż domowi jego szczerze sprzyjam i szacuję go… Niech mnie to tłumaczy, iż z bardzo może niespodzianą przychodzę tu przestrogą i radą… Ale naprzód, kochany Cześnikiewicz, dasz mi uroczyste słowo szlacheckie, że mnie nie wydasz i nie zdradzisz w żadnym razie…

— Panie dobrodzieju — zawołał Ostójski — uczciwy człowiek jestem i w to się nie bawię.

— Bo mi o was idzie — rzekł Margocki, przystępując do niego z wielkimi ostrożnościami i oglądaniami na wszystkie strony. — Mówię otwarcie… Mam wielki szacunek i wdzięczność dla domu moich hrabiów, ale — co prawda, to prawda. Życzę im dobrze, wszelako… no, zrozumiesz, gdy ci powiem, Cześnikiewiczu kochany, że nasz hrabia Edmund pokochał się w córce waszej, pannie Zofii.

Spojrzał na Ostójskiego, ten stał jak słup milczący, tylko palce, złożywszy na piersiach, okręcał wedle zwyczaju, słuchał.

— Z tego nic być nie może, trzeba ich znać, jak ja znam, ale dla panienki — mówił dalej Margocki — rzecz nieprzyjemna… Ludzkie języki ze wszystkiego umieją czernidło wyssać.

Zatrzymał się po wtóre, Ostójski stał i dumał.

— No — co wy na to?

— Proszęż was, szanowny panie, co ja tu mam na to powiedzieć? i co począć? Mnie i jej to do niczego a znowu nie jestem z tych, co by dali z siebie robić zabawką…

— Więc cóż?

— Więc przestaniemy bywać w pałacu.

— Myślicie, że on tu was nie dogoni? — zapytał Margocki. — Oszalał jak młokos.

— Juściż mu drzwi zamknąć nie mogę.

— Tak — odparł Margocki — ale — nie zdradźcie mnie tylko — wszak macie gdzie pewnie krewnych? czyżbyście dokąd wyjechać nie mogli.

Ostójski pomyślał.

— To zdrowa i przyjacielska rada — rzekł — ale kiedy już tak pozwalasz z sobą mówić otwarcie — powiem ja, co mi podróż utrudni. Moja Zosia… moja Zosia… no, przecież w tym złego nie ma nic, z młodości ma przywiązanie do Juliana… On tu rzadko do nas zawita, właśnie przyjechał… nie zechce się jej teraz — odbiec stąd i byłoby jej przykro. Ja przyczyny zmuszającej do wyjazdu powiedzieć nie mogę, ona nie zechce jechać, a, dalipan, jak się uprze, to na swoim postawi. To moje dziecko jedyne i ona u mnie — pani.

Margocki się uśmiechnął.

— Ta miłość dla pana Juliana to wątły kwiatek wiosenny. Czyż panna Zofia nie widzi, że on się bierze do Włoszki i nie odstępuje jej na krok?

— Dalibóg bym wyjechał — rzekł Ostójski — byle ją jak stąd wyciągnąć… A, jak ono jest, to jest — dodał, podając rękę Margockiemu — za przestrogę wam serdecznie dziękuję. Z duszy, z duszy…

Rzuciwszy to ziarno, z którego się spodziewał, że coś urosnąć musi, plenipotent zakręcił się, wziął za czapkę i pożegnawszy gospodarza, który go na ganek przeprowadził, odjechał.

Zachmurzony Ostójski wyszedł, gdy go zawołano do wieczerzy, ręce w kieszeniach, głowa spuszczona, krokiem powolnym, jak był zwykł, gdy co miał na sercu. Zosia właśnie rozdawała krupniczek, ale nie było ich przy stole, tylko dwoje, bo p. Klara, rozchorowawszy się na głowę i przewiązawszy ją w szafranie farbowaną chusteczką, ca jej zawsze pomagało — została w swoim pokoju.

— Co to ojcu jest? — zapytało dziewczę, podając mu wódkę i zakąskę.

— Nic mi nie jest, tylkom głupi — rzekł wzdychając Ostójski — tylkom głupi.

Zamilkli, córka patrzyła nań jak w tęczę.

— Niech no mi tatko powie, to mu lżej będzie, trzeba, co jest złego, z siebie wyrzucić…

— Kiedy bo to — ani złe, ani dobre, tylko… tylko głupie — dodał Ostójski wzdychając.

— Ale cóż to jest?

— Bałamuctwo!

Zamilkł znowu, popróbował jeść krupnik, który zwykle jadał, nie smakował mu, ukąsił chleba i tego przełknąć nie mógł, siadł i palce okręcał sumując. — Czy to jaki sekret? — spytała Zosia.

— Sekret, o którym wróble na dachu śpiewają — rzekł Ostójski.

— A ja nie wiem! — mruknęła Zosia.

— E! dalipan, mnie się widzi, że i ty to wiesz, tylko pewnie, jak ja, nie robisz z tego sobie wielkich rzeczy.

— Nie mogę zgadnąć — dodała Zosia.

— Nie łam sobie głowy — głupstwo! — powtórzył Ostójski.

Podano kaszkę sypką, Ostójski wziął na talerz, skosztował i łyżkę położył.

— Jeść czegoś nie mogę.

— Bobyś się tatko wyspowiadał przede mną i — i byłoby, ci zaraz lżej, ja bym coś może poradziła!

— Ty?

— Ja.

— No, proszę… ty… do rady!

— I bardzo! — roześmiała się Zosia.

Ostójski odstawił talerz, poszedł po swoje karty i zamiast wieczerzę jeść, począł kabałę kłaść. Zosia przestała pytać, ale pomagała do ulubionej zabawki.

— Powiedz ty mnie, Zosiu — zawołał nagle Ostójski — czyś ty nie postrzegła, że to paniątko, hr. Edmund, słodkie oczki do ciebie robi?

— Jakże bym ja, kobieta, nie postrzegła tego? — uśmiechnęła się Zosia. — Gdyby to nie od tatka, pogniewać by się można za samo pytanie.

Cześnikiewicz zaczął się śmiać. — Cóż ty na to, hę?

— A! ojcze kochany, chyba ze mnie żartujesz i tym drugim pytaniem. On się bawi, ja się nim bawię i na tym koniec… któż by brał na serio wzdychania takiej ekscelencji!

— Masz słuszność! ale bo nie wiesz może, iż ludzie już o tym gadają.

— Niech sobie plotą.

— I żeby ci to nie szkodziło?

— Cóż mnie szkodzić może, że kochają się we mnie; gdybym ja się kochała, byłabym płocha, to co innego…

— No — a gdyby cud się stał i ów panicz… ów panicz, przyszły dziedzic kluczów, zamków, wsi, folwarków zaszłapał tak, żeby się oświadczył o Zośkę?

— Zośka by się pokłoniła grzecznie, za honor podziękowała i powiedziałaby mu: Niegodnam, abyś wstąpił do przybytku serca mego… Bywaj pan zdrów…

Ostójski śmiał się, aż mu się brzuch trząsł, odsunął kabałę i w chwili, gdy zimną kaszkę miano zabierać, namyślił się.

— Stój, czekaj — będę jadł! apetyt mi powrócił.

Chłopak wyszedł. Cześnikiewicz był już w najwyśmienitszym humorze.

— Jednak, wiesz co, Zośko — rzekł — ja sobie myślę, że dla niego i dla nas lepiej by było, gdybyśmy mu z oczów zeszli i tak gdzieś… wycieczkę sobie zrobili.

Zosia głową potrzęsła.

— Mój tatku, pomyślałby, że my się go ulękli. Przy tym ja do podróży nie mam ochoty najmniejszej. — To sobie przejdzie.

— Jak chcesz… jak chcesz… Ale ludzie plotą, że to niby bardzo serio.

Dziewczę ruszyło ramionami.

— Ja jestem dziecko i świata nie znam — odezwała się — ale wiem, że hrabiowie tacy na serio się nie kochają. Bałabym się niepotrzebnie w biednym, ubogim, osamotnionym człowieku obudzić pasję, ale w takim hrabi!!

Ostójski pociągnął na tę intencję kabałę i na tym się skończyło.


Tego dnia, gdy Kanonik począł się wybierać w drogę, a spłoszony Wikary wymknął się z plebanii, cały dzień go nie było. Nie przyszedł na obiad, nie wrócił po obiedzie, a nad wieczorem hrabina przysłała swojego kamerdynera z ukłonem, prosząc Kanonika, aby był łaskaw ją tegoż jeszcze dnia odwiedzić.

Kanonik, nie mogąc wyjechać ani chcąc odmówić kolatorce, kazał odpowiedzieć, iż służyć nie omieszka. Niedługo czekając, wziął swój parasol nieodstępny, a żeby czasu po drodze nie tracić, brewiarzyk w rękę i powoli pociągnął ku pałacowi. Kamerdyner czekał już na niego w ganku i jak tylko spostrzegł, poszedł oznajmić pani hrabinie, która natychmiast kazała prosić Kanonika do gabinetu. Zastał ją tu samą, w krześle nad stolikiem, na którym już stała dla gościa podana kawa.

— Bardzo przepraszam — odezwała się, zmuszając do polszczyzny, hrabina — że fatygowałam ks. Kanonika, chciałam pomówić, poradzić się.

Kanonik się skłonił — ona westchnęła.

— Trudno mi tak czasem do kościoła dojechać, a chciałabym codziennie słuchać mszy św., a znowu wam Wikarego odbierać, kiedy powinien być pomocą — zwłaszcza przy waszym wieku.

— A! pani hrabino — roześmiał się proboszcz — ja jeszcze nie czuję się tak starym i niedołężnym i radę sobie dam z parafią… Wikary mi nie jest tak nieodzownie potrzebnym.

— Zawsze, zawsze mój ojcze…

Kanonik chciał wysłuchać, o co chodziło, więc milczał.

— Otóż, mój dobry ks. Kanoniku, wiedząc i to, że wam podobno jakoś ten młody człowiek niezupełnie dogodny…

— Tego nie powiem — przerwał Kanonik — ja jestem z niego dosyć kontent, może on ze mnie nie…

Hrabina spojrzała bystro i spuściła oczy.

— Koniec końców, wzięłabym go sobie za kapelana, to i wy byście się od niego uwolnili — i ja bym wam nie była ciężarem… Czy nie macie nic przeciwko temu?

— Pani dobrodziejko — odezwał się Kanonik — jak tylko jej życzeniem jest to — dla mnie będzie najmilej, jeśli się ono spełni.

— Tak! tak! byłam pewna — śmiejąc się dodała pani — że wy się za to gniewać nie będziecie. Ale powiedzcie mi, ot, tak szczerze, jak swej kolatorce… czym on względem was przewinił?

— Ja go o nic nie obwiniam — rzekł Kanonik. — Możemy być różnych charakterów, nie zawsze się godzić w sposobie zapatrywania na świat, na ludzi i obowiązki — ale ja nic nie mam przeciwko niemu.

— Nic?? — powtórzyła hrabina.

— Nic a nic — potwierdził Kanonik.

— Więc się starać mogę, aby mi go wyznaczono za kapelana do pałacowej kaplicy?

— Jeśli wola w tym pani…

Rozmowa tak poczęta, prowadzona ze strony kolatorki bardzo ostrożnie i delikatnie, potrwała jeszcze z pół godziny, zeszła na obojętne ogólniki i Kanonik oddał dobranoc.

Przy pożegnaniu hrabina powtórzyła zapytanie i dodała:

— Pomimo że mnie ks. Kanonik zapewniasz, że nic do ks. Wikarego nie masz, ja — na wszelki wypadek go proszę, gdybyś, będąc w mieście, był pytanym o niego… nie psuj mu… a jeśli jest nawet wina jaka — dodała z przyciskiem — odpuść mu ją po chrześcijańsku.

Pocałowała w ramię księdza, który powoli odszedł. W powrocie na plebanię już brewiarz nie przydał się, gdyż zaczynało być ciemno, Kanonik z myślami swymi wolno pociągnął ku domowi. Czekała go tam siostra z ubogą wieczerzą — Juliana nie było.

Wieczerza była więcej niż skromna, nakrycie do niej jak najprostsze, obrus gruby, talerze stare, łyżki cynowe, karafka wody i chleb razowy.

Ponieważ probostwo było bardzo intratne, miano niezmiernie za złe Kanonikowi to jego tak nazwane skąpstwo, które wypływało z zasady. Utrzymywał on, że ksiądz był szafarzem mienia ubogich i sam jak najmniej w użyciu się od nich różnić powinien. Miano to za przesadę, za pokrywkę sknerstwa tylko. Obywatelstwo, które się zjeżdżało na odpusty i święta, nie znajdując na probostwie nic oprócz najprostszego śniadania, nie mogło tego darować Kanonikowi, iż nie poił i nie karmił. Zarzucano mu nepotyzm*, zbieranie dla siostrzeńca, dla siostry, chociaż biedny kapłan grosza nie miał przy duszy. Wiedzieli najlepiej ubodzy w miasteczku, szkółka, sieroty, na co szły jego dochody… Ci, co go bliżej znali, byli dlań z uwielbieniem, ale na złośliwych nigdy nie zbywa.

Przy wieczerzy smutnym był i pleban, i siostra jego; do tego usposobienia przyczyniało się, iż Julian zbyt często się oddalał z plebanii, bawił, nie opowiadając się, gdzie, wracał smutny, posępny, milczący i nawet matce się nie zwierzał z tajemniczych jakichś obrotów. Wiedzieli, że u Ostójskich bywał rzadko, i to właśnie trapiło, że gdzieś się błąkał, a zapytany, niechętnie tłumaczył. Obawiano się nań wpływu pałacowego… gdyż posądzano, że tam pono najczęściej chodził i najdłużej przesiadywał. Jednakże Kanonik, aby nie martwić matki, matka, żeby nie zniechęcać wuja dla syna, nie wspominali o tym i unikali rozmowy. Oboje widzieli w nim ze smutkiem wielkim zmianę wcale niepocieszającą. Pracował nad miarę, ale żył z duszą i sercem zamkniętym, z rachubą zimną i troską ciągłą o przyszłość, bez młodzieńczych porywów ku niczemu, co zwykło młodość pociągać. W jego wieku to wystygnięcie za wczesne, to opętanie widokami ambicji i robienia majątku, nie było wcale pocieszającym. Kanonik nie porywczym był w sądzeniu, matka, jako matka, pobłażająca — obojgu wszakże serce się trwogą ściskało.

I tego dnia talerz, przy którym zwykł był Julian zasiadać, nie był zajęty przez cały ciąg wieczerzy, nie przyszedł na oznaczoną godzinę. Matka patrzała na puste krzesełko i łza się jej w oku kręciła. Mówiła jej na ucho p. Klara o tym, iż powszechnie postrzegano, że się zbliżał bardzo do pięknej Włoszki, nie wierzyła wszakże pobożna kobieta, aby coś zdrożnego w tym stosunku być mogło. Kanonik, jak o wielu innych rzeczach, tak i o tym wcale nie wiedział. Jego trapiło to więcej, iż Wikary zbyt często z nim przestawał, bo się jego wpływu obawiał.

Z drugiej jednak strony matka i wuj, zbyt praktyczny kierunek widząc w Julianie, nie pojmowali, jak by ująć się dał temu, co mu przyszłość zawiązać mogło i co jego realistycznym przekonaniom było przeciwne. Najgorszym zaś dla obojga wydawało się to, iż Julian niechętnie mówił o sobie i nadto był zamknięty, co dowodziło, iż stracił dziecięce zaufanie do matki i wuja.

Pod koniec owej postnej wieczerzy, która się składała z kleiku owsianego i kilku jaj, nadszedł Eliasz, odnoszący zwykle wieczorem klucze od zakrystii, od niepamiętnych czasów spoczywające nocą na kołku u drzwi, i pozdrowił siedzących.

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

— Na wieki wieków — rzekł Kanonik. — Czy ks. Wikary powrócił?

— Nie ma go… nie ma — odparł Eliasz — ale niewielki i żal po nim — dodał — bodaj czy nie zanocuje w pałacu, bo po manatki przysłał.

— A! — rzekł Kanonik.

— Aleć on i bez nich tam nieraz nocował… nie wiem, co znaczy, iż dziś je zabrali.

— On tam zapewne stale przy kaplicy osiędzie — rzekł Kanonik.

— Toćby i dobrze zrobił — mruknął wiarus — płakać nie będziemy.

— A Juliusza tam nie widziałeś? — spytał Kanonik.

— Nie, z książką poszedł… nie wiem.

— Gdy powróci, poproś go do mnie, jutro jadę, rad bym się z nim widział.

Dosyć już późno było i Kanonik w swoim pokoiku ostatek wieczornych pacierzy odmawiał, gdy nareszcie Juliana krok dał się słyszeć w pierwszej izbie. Zbieg wszedł.

— Gdzieżeś to bywał? — spytał wuj.

— Zatrzymano mnie w pałacu…

Kanonik położył brewiarz, zbliżył się do siostrzeńca, pocałował go w głową.

— Mój Julku, mój Julku, powiedz mi, co tobie jest? Nie takeś dobrze z nami, jak dawniej, stronisz od matki i ode mnie, nadto często przebywasz w towarzystwie pałacowym, zmieniłeś się.

— Kochany wuju — zawołał Julian — naprawdę nie wiem, czy mi za złe mieć można, iż to towarzystwo dobrym znajduję. Trudno o lepsze…

— Ja go nie ganię… ale — płoche ono — rzekł ksiądz — a że na świat patrzy z salonu, w którym jest zamknięte zawsze, pogląd jego na świat ten fałszywy często.

Julian ruszył ramionami.

— Jakże twój wielce praktyczny kierunek, twoja miłość pracy, twoja ambicyjka godzi się z przekonaniami tych osób? — spytał Kanonik.

— Jakoś się godzą — lakonicznie zamknął Julek. — Są to ludzie dobrze wychowani, zdrowo zapatrujący się na społeczeństwo, jakim ono jest, bez urojeń, bez marzeń, i to właśnie zbliża mnie do nich, bo ja — marzeniami się brzydzę.

Kanonik stanął, popatrzał długo na Juliana, nie mówiąc słowa, i wrócił ku niemu, z czułością obejmując za szyję.

— Dziecko moje! ty, w twoim wieku, marzeniami się brzydzisz! o mój słodki Boże! coś powiedział! Tak! — wiek nasz cały idzie w tym kierunku, iżby rad ochrzcił marzeniami najszlachetniejsze serca porywy… wkrótce może i ewangelię nazwiecie marzeniem… wszystko marzenie! Ależ dziecko drogie, tym, co ty zwiesz marzeniem, życiem ducha tylko żyje człowiek… jeśli zejdzie na ciało, będzie cywilizowanym bydlęciem… Marzenie!! mój Boże — mówił Kanonik — a toć żywot. Ideały! a toć słońca, do których lecieć potrzeba… ona to jest więc u was także marzeniem, wszystko, co człowiek niedoścignionego ściga.

Stał winowajca, uśmieszek mu krzywił usta, nie mówił nic. Kanonik uspokoił się po chwilce, zmiarkował, że spór i dialektyka z milczącym niemożliwa, dał pokój.

— Ja jutro jadę — rzekł — byłbym ci wdzięczen, żebyś więcej przy matce i domu pozostał. Między nami mówiąc, dobrą twą, kochającą cię matkę zaniedbujesz trochę. Mniej tego pałacu, a więcej pilnuj domu, jak mnie kochasz. Zechcesz się rozerwać, idź lepiej do Ostójskich, tam masz przyjacielskie prawdziwie, dawno wypróbowane serca… tam nic ci nie grozi. W pałacu radzi ci są, bo się nudzą, ale oni z ludźmi nie swego świata żyją tylko z nudów i przez grzeczność… a szczerej dla nich miłości nie mają, bo ich za pośledni rodzaj ludzi nawykli rachować…

Siostrzeniec milczał — na tej się więc nauce skończyło.

— Dobranoc, dobranoc.

Kanonik padł na kolana i długo się jeszcze modlił.

Skutkiem otwarcia oczów p. Ostójskiemu rozmowy jego z Zosią i rozbudzonej uwagi obojga było, że między pałacem a folwarkiem stosunki nieco ostygły, a raczej ostrożniejszymi się stały. Był to jedyny sposób wszakże, mówiąc po staremu — podbicia bębenka hr. Edmundowi, który o ile był zdolnym się zakochać, w Zosi się zakochał. Matka mu bynajmniej nie przeszkadzała, może z wielką przebiegłością niewieścią obrachowawszy, iż przeszkody spotęgowują miłość, a dany jej bieg wolny prędzej ją wyczerpuje. Hrabina należała zresztą do tych pieszczonych życiem zobojętniałych istot, które unikają wszystkiego, co im pokój i używanie czymkolwiek zakłócić może. Była nawet dobrą i łagodną dlatego najbardziej, ażeby się nie irytować i nie ściągać sobie niepotrzebnych kłopotów. Ilekroć Edmund mówił przed nią o Zosi, odpowiadała mu:

— Jesteś już pełnoletnim, masz rozum, rób, jak uważasz lepszym dla ciebie, ja ci nic nie narzucę… Ludzie się żenią dla siebie, powinni się żenić sami. Nie będę kryć przed tobą, iż świetną partię znaleźć byś potrafił przy stosunkach, jakie bierzesz po nas w spadku. — Mais, c’est votre affaire!*

I odwracała rozmowę na inny przedmiot. Hr. Edmund tymczasem czuł się coraz więcej opanowanym wrażeniem, jakie na nim Zosia, sama o tym nie wiedząc, czyniła. Gdy parę dni tylko jej nie widział, biegł sam na folwark, wciskał się gwałtem i godzinami tam przesiadywał. P. Klara, nie dając po sobie poznać tego, sprzyjała naturalnie miłości, którą uważała za nadzwyczajne szczęście dla Zosi i domu. Ostójski był grzeczny a zimny. Ale jego najczęściej nie zastawał odwiedzający na folwarku. Największą przeszkodą dla hr. Edmunda była wesołość Zosi, która śmiejąc się ze wszystkiego, nic na serio brać nie chciała i ten nieszczęśliwy Margocki, który albo na folwark go wyprzedził, albo go tam dognał… albo z drogi już czymś odciągnął.

Prowadził on to bardzo zręcznie, złapać go nie było podobna na umyślnym zabieganiu — wytłomaczył się zawsze, przecież… licho go wniosło niepotrzebnie, gdy hr. Edmund najmniej się spodziewał.

Jednego wieczoru zasiadł się był tak gość w najlepsze pod pozorem, że życzy sobie Ostójskiego doczekać, czemu p. Klara wcale nie była przeciwną, gdy przez okno, na drodze do pałacu wiodącej, ukazał się powóz, podróżnymi tłomokami i kuframi obładowany.

Ponieważ się nikogo z gości w pałacu nie spodziewano, hr. Edmund chwycił aż lornetkę, żeby powóz lepiej rozpoznać, i dopatrzył tylko tego, że na kufrach był futerał od męskiego kapelusza, co zwiastowało przybyłego mężczyznę.

Kto to być mógł, głowę sobie łamał, ale bądź co bądź, czuł się tam potrzebnym i rad nierad, przeklinając natręta, musiał ciocię i Zosię pożegnać. Pobiegł sam do pałacu, wiedząc, że matka by przysłała po niego.

Na drodze spotkał zadyszanego Margockiego.

— Biegłem właśnie po pana hrabiego.

— A! gość jakiś, przeklęty natręt.

Margocki się roześmiał, biorąc za boki.

— No, któż to taki?

— Stary hrabia!

Młodemu hrabiemu ręce opadły. Ze wszystkich natrętów ten może, choć się go nazwać tak nie godziło, był najniebezpieczniejszym. Łacno się też domyślał każdy, co niespodzianie sprowadzało hrabiego, dzielącego się między Wiesbadenem a Ostendą, do domu. Musiał odebrać wieść, że żona wyruszyła ssać dochody, że syn tam był także, i w trwodze, ażeby mu nie zagarnięto potrzebnych funduszów na przebycie zimy w Nicei i Monaco, pospieszał i on na plac boju. Interesowani łatwo się tego mogli domyśleć i można sobie wyobrazić, jak mu byli radzi. Stosunki pana domu z żoną i dziećmi były nader przyjazne, serdeczne na pozór, ale najobojętniejsze w świecie. Całymi latami nie widywali się z sobą, spotykali jak dobrzy starzy znajomi, mówili, nie dotykając nigdy kwestii drażliwych, w interesach traktowali z sobą przez trzecie osoby, witali mile, rozstawali przyzwoicie. Dla zachowania też tej przyzwoitości pisywano do siebie listy pełne do niczego nie obowiązującej czułości, najśliczniejszą francuszczyzną, nigdy nie tykając interesów. O tych uwiadomiony był plenipotent, który musiał często nader ostro przed nim występujące strony godzić, zbliżać i sądzić. W chwili, gdy często najzaciętsza była walka o pieniądze, których wiecznie wszyscy potrzebowali więcej, niż mieć mogli, listy ceremonialne tchnęły najwykwintniejszą czułością.

Hrabia był o wiele starszym od żony, ale utrzymywał się przy pozorach pewnej siły i rzeźwości prawie młodzieńczej środkami od Anglików wyuczonymi. Słusznego wzrostu, szykowny, grand seigneur w każdym ruchu i słowie, twarz miał chudą, ale jeszcze piękną, włosów siwych nie farbował ani się z nimi taił, ale je utrzymywał bardzo starannie. Strój jego był nadzwyczaj prosty na pozór, ale w istocie wyszukany i robiony u najlepszego krawca na Regent Street. Innych jak angielskie suknie hrabia nie mógł ani nosić, ani znieść.

Nie mógł się nie podobać hrabia, tak był miły, grzeczny, dowcipny, tak umiał rozmawiać, tak się potrafił z najwyższym zawsze znaleźć taktem. Istny gentleman angielski, obrał sobie za wzór lordów izby wyższej i na nich się z wielkim powodzeniem wymodelował. Co do przekonań i barwy politycznej był torysem najczystszej wody, a polskiego nie miał w sobie nic i przyznawał się otwarcie, że się o to najpilniej starał, by się odpolonizować. Na naród, do którego miał nieszczęście, jak powiadał, należeć, zapatrywał się ze znanego bardzo stanowiska najwyższej pogardy i wstrętu. Dosyć, ażeby co było polskim, by dlań się stało niemiłym. Obyczaje, cnoty, wady potępiał, znajdując zawsze ironiczną stronę we wszystkim, z której się prześmiewać lubił.

Typ to wcale nie wyjątkowy. Mamy, niestety, Polaków takich mnóstwo, którzy jeśli nie mówią jak hrabia, myślą jak on.

Stosunki w kraju ograniczały się dla hrabiego światem urzędowym i małą liczbą tych domów, które się starają doń zbliżyć i należeć. Poniżej już dlań nie było ludzi, z którymi by, nawet zmuszony, raczył przestawać… to była już ta nieznośna polonia, której nie cierpiał. Jeśli wypadkiem dłużej się w kraju zabawił, a w cudzym gdzieś domu zaprezentowano mu kogo, naprzód starał się ręki nie podać, potem cofał nieco, pozdrawiał ukłonem dumnym, nie mówił słowa i oddalał się dając do zrozumienia, iż zbliżać się nie myśli.

Za granicą hrabia wcale tak przebierającym nie był, w Monaco i Wiesbaden zasiadał do stolika gry obok największej hałastry europejskiej, zapoznawał się, bywał, przyjaźnił, ale w domu!! W kraju też zwykle z musu tylko siedział, na krótko, i uciekał jak z atmosfery, którą wyżyć nie mógł.

Margocki z hr. Edmundem pospieszyli do oficyny, w której były zawsze gotowe na przyjęcie apartamenta hrabiowskie, gdyż tam zajechał i wysiadł. Miał się przebrać i posłał do hrabinej z zapytaniem, czy będzie przyjętym i o której obiad. Stary hrabia inaczej nie jadał jak najwcześniej o siódmej, tu na wsi o trzeciej musiała jadać hrabina, dla uniknienia wielu niedogodności, ale i ona by była wolała siódmą lub ósmą. Ponieważ już było po obiedzie, hrabia kazał sobie podać obiad w swoich pokojach, a do hrabinej obiecał się na wieczór.

Nakarmić hrabiego było na wsi niesłychanie trudno, wykwintny smakosz, nie rozumiał obiadu bezprawidłowego. Musiała być ryba, zwierzyna, lody, przekąski, nowalie, cztery wina różne, szampan itp. Musiało to wszystko być podane z szykiem, a najstarsze bordeaux bez koszyczka i stojące wydałoby mu się nie do picia.

Gdy Edmund wszedł, a ojciec zajęty był toaletą, rozpoczętą po podróży od kąpieli, nie można się z nim więc widzieć było, póki by się nie ubrał. Dobrą godzinę najmniej miał młody hrabia przed sobą i poszedł z Margockim do jego mieszkania na dół.

— No, Margosiu — ciężka na ciebie przyszła godzina — odezwał się do niego — mama, papa i ja… Trzy błagające dłonie, a raczej garście, które by jak najwięcej pochwycić i ścisnąć chciały!! Wyłysiejesz do reszty.

Plenipotent się uśmiechnął.

— Z próżnego i Salomon nie naleje — rzekł — przedstawię rachunki… okażę wydatki… a co zostanie… zabierzecie.

— Tylko ci z góry powiadam, ja na rachunki nie patrzę, mama ich nie rozumie, ojciec się nimi nudzi, rachuj, jak chcesz, a pieniądze żeby były. To moje ultimatum.

— A jak nie będą?? — spytał Margocki. Edmund się zamyślił:

— No to od czegóż ty i twoja głowa? pożycz. Plenipotent się roześmiał.

— Bajeczna to rzecz dostać pieniędzy!

— Ty umiesz i bajeczne czynić rzeczywistością. Przegadali tak aż do godziny, w której się wyjścia ojca mógł spodziewać syn. Poszli. W chwilę po ich przybyciu do saloniku drzwi się otworzyły i stary wszedł, z niezmierną czułością, wesołością, żywością ściskając syna, któremu się przez szkiełko przypatrywać zaczął.

Margockiemu podał rękę.

Mówił tylko po francusku.

— Ty, mój Margosiu — coś mi postarzałeś… Edmund zmężniał…

Hrabia prosił siedzieć syna, jakby gościa, sam siadł, dano znać o obiedzie, przeszli do małej jadalni, gdzie kamerdyner przybyły ze starym urządził, jak mógł, çe mauvais diner* i zapowiedział panu, że tego dnia musi się zaspokoić tym, co było, inaczej by bowiem, jak Ludwik XIV., naraził się na — czekanie! Gospodarz był do tego przygotowany i jak mówił, il faisait bonne mine à mauvais jeu*.

Rozprawiano o kursach, o koniach, o wodach, o polityce, o różnych znakomitościach stałego lądu i W. Brytanii. Hrabia był ożywiony i werwy pełen. Przy nim gaśli wszyscy.

Nareszcie po czarnej kawie, po likworze, po cygarze kamerdyner podał kapelusz i białe rękawiczki, hrabia wybrał się pozdrowić żonę. Syn i plenipotent składali orszak jego. Na przyjęcie gościa hrabina kazała oświecić wielki salon, przywdziała suknię, w której była raz w Tuileriach, słowem wystąpiła, wiedząc, że to mężowi będzie przyjemnym.

Z daleka patrzący byłby poprzysiągł, iż tych ludzi dwoje, co najwięcej dobrymi byli znajomymi i dobrymi przyjaciółmi. Rozmowa nie tknęła nic poufalszego, ojciec tylko spytał dla formy o drugiego syna… a potem wzajem sobie przy herbacie opowiadając anegdoty z wielkiego świata, ona, co jej mówiła cesarzowa i księżna Metternich, on, co mu powiadał lord Clarendon i Gladstone… przesiedzieli najmilej do północy, dali sobie dobranoc i rozstali się, zachwyceni sobą.

— Wiesz, Carito — odezwała się po wyjściu męża hrabina do towarzyszki — hrabia jeszcze dziś jest jednym z najpiękniejszych mężczyzn w Europie. Quelle prestance! quel air grand seigneur!* I powiadam ci, że nic nie starzeje, cudownie zakonserwowany.

W tej samej prawie chwili — hrabia mówił Margockiemu:

— Hrabina nieco utyła… ale co za świeżość twarzy! jaki blask w oczach… wcale jeszcze ładna, a wiesz, że ma lat pięćdziesiąt… C’est moi qui vous le dit*.

Tegoż wieczora gruchnęło na folwarku, po miasteczku, że hrabia przybyć raczył. Wiedziano, że był wymagającym i że oddanie mu należnego hołdu przez osoby na jego ziemiach osiadłe uważał za obowiązek. Przygotowano się więc nazajutrz, spytawszy o godzinę. Zwykle w takich razach zbierało się, co żyło, we frakach do salki w oficynie, na godzinę jedenastą. Tu czekano od kwadransa do trzech — drzwi się otwierały i dostojny pan wchodził w rannym surducie pozdrowić swych wiernych poddanych… Zresztą grzecznym dla nich był nadzwyczajnie, ale grzeczność jego mroziła i odpychała. Jako dobry katolik — co do form zewnętrznych — księży witał naprzód, potem obchodził dokoła wszystkich i łaskawie pozdrawiał z kolei słowem lub dwoma. Jeśli zaś kto miał nieszczęście na niełaskę zasłużyć, karany bywał milczeniem. Po odbytej ceremonii uciekało wszystko szczęśliwe, że się jej zbyło, do domów, a czasem ksiądz lub ktoś potrzebny zostawał, jeśli na przykład zamierzano u niego dostać pieniędzy.

I tym razem ceremonia powitalna odbyła się uroczyście. Ostójski przybył także z tą białą rękawiczką w ręku, a że Margocki dawno już o zamożności jego mówił, hrabia uczcił go, na wypadek gdyby miał potrzebować, kilką słowy miłymi i uśmiechem uprzejmym. Z ks. Kanonikiem zagadał hrabia o Rzymie i złośliwości Włochów, o żuawach papieskich, o nadziei pewnej, iż dawne ziemie oderwane od państwa kościelnego przywrócone zostaną…

Po kwadransie wszyscy jak zawsze rozeszli się, hrabia siadł odpocząć. Edmund poszedł do matki, został tylko powstrzymany Margocki, bo hrabia się chciał od niego o interesach dowiedzieć.

— Siadajże, proszę cię, bez ceremonii. Tak się rozpoczęła rozmowa.

— Chciałbym się coś dobrego od ciebie dowiedzieć o interesach! Mów mi! La pauvre chère comtesse* pewnie potrzebuje pieniędzy, ja ogromnie, ogromnie, przyjechałem, nie mając trzech tysięcy franków w kieszeni. Edmund mówił mi, że ma długi. No, cóż ty nam dasz?

Nie będziemy, szczegółowo spisywali bardzo ciekawej rozmowy hrabiego z plenipotentem, przeciągnęła się ona bardzo długo i zostawiła po sobie wrażenie przykre na dostojnym panu. Posądzał nawet plenipotenta o nieudolność, ociężałość lub… kto wie? o co gorszego może jeszcze… Bo jak to być mogło, żeby nie było pieniędzy??

Gdy ludzie tego rodzaju potrzebują ich, nie ma najmniejszej wymówki, pieniądze muszą być — jest dla nich rzeczą oburzającą, aby im odmawiano Ze premier nécessaire, które często stami tysiąców się liczą. Ale jakże żyć comme un manant?*

Hrabia wcale zadowolnionym nie był z plenipotenta, ukazującego same trudności, szkopuły, ciężary, niepowodzenia. Dla ukarania go zasępił się i był najpewniejszy, iż brwi zmarszczone i groźba niełaski wszystko to zmienić muszą.

Zaczęto pod koniec rozmowy o panu Edmundzie, o jego życiu, o wydatkach itp. Margocki miał ten dobry system, iż ojcu zawsze mówił sous le sceau du secret na syna, synowi na ojca, matce na obu.

— Pan hrabia wie, jak całą rodzinę kocham i szanuję, a pana Edmunda wielbię — ale mnie on smuci… Bo cóż to za życie?

— Co? traci? traci? na kobiety?

— No, tego nie powiem, żeby tak wiele… une actrice.

— Przystojna? widziałeś?

— Bardzo ładna Niemeczka.

Hm! il faut que jeunesse se passe.*

— Ale już by też czas pomyśleć o ustaleniu losu, o małżeństwie. Hrabia ma zbyt miękkie serce — dodał, śmiejąc się niby dobrodusznie — miałem tego dowód świeży.

— A, a! powiedzże mi to! — zawołał hrabia.

— To nawet trochę nadto serio jakoś wygląda — dodał Margocki — formalnie zakochany, oszalały w córce Ostójskiego, dzierżawcy.

Allons donc!

— Tak dalece, że z hrabiną roztrząsał szanse ożenienia.

Allons donc! czy wariat?

— A hrabina z tą swoją anielską dobrocią zdawała się mu nie tylko nie sprzeciwiać — ale potakiwać… Dlatego potrzebowałem hrabiemu to powiedzieć, boć należy temu zapobiec.

— Najgorzej jest w takie rzeczy się mięszać! — rzekł stary hrabia — nadaje się im ważność, której nie mają. Niebezpieczeństwo, jeśli jakie grozi, to tej biednej dziewczynie… no, ale co mi tam do tego! niech ojciec pilnuje!

Margocki więcej nie nalegał, potrzeba mu tylko było rzucić wiadomość, aby później do niej przyszyć, co wypadnie.

Chociaż p. hrabina gościła u cesarzowej i była w przyjaźni z ks. Metternich, gdy okoliczności zmuszały ją do pobytu na wsi, obchodziła się takim towarzystwem, jakie mieć mogła, byle nie została samą. Z przyjazdem hrabiego, który nierównie był w wyborze trudniejszym i mniej przystępnym, w pałacu musiało się wiele zmienić. Wprawdzie hrabia nie rozkazywał, nie mieszał się, nie przeszkadzał, ale umiał obejściem się swym, miną, jednym niczym okazać dotkliwie, czyja przytomność była mu nieprzyjemną. Jednym ze środków przezeń najpospoliciej używanych do odpłaszania ludzi było ignorowanie ich zupełne. Tych, których sobie nie życzył, nie widział, nie słyszał, nie znał; nie mówił do nich, unikał spojrzenia, nie odpowiadał na pytania, słowem obchodził się z nimi, jak gdyby ich tam nie było. W ten sposób, nie używając gwałtownych środków, umiał się w końcu pozbyć każdego. Zaraz następującego dnia, zobaczywszy w pałacu zwykłe towarzystwo, ks. Wikarego, który zwał się kapelanem, pana Juliana, którego mianowano doktorem anticipative*, na ostatek pannę Zofię z panną Klarą, hrabia rozpoczął postrzeżenia swe i postanowił w duchu oczyścić pałac z żywiołów napływowych, które mu się nie podobały. Kapelan uzyskał amnestię już dla swej sukni, już przez to, że mówił biegle o książętach rzymskich i kardynałach, z którymi, jak utrzymywał, poufale obcował, Julian niezbyt mu się podobał, lecz względem niego postanowił do czasu zachować się neutralnie, co się tyczy panny Zofii i cioci, na to spojrzawszy z ukosa, hrabia, nie rozbrojony wdziękiem pierwszej ani wdzięczeniem się drugiej, powiedział sobie, że je wyprawi na folwark.

Dla samego syna nie chciał tolerować ich pobytu i odwiedzin w pałacu częstych pod pozorem muzyki. Zaledwie się pannie Zofii skłoniwszy, nie odpowiedziawszy ani słowa na wyszukany komplement panny Klary, stary pan szukał tylko środka grzecznego okazania tym paniom, ażeby poprzestały bywać w pałacu. Z mężczyznami nierównie łatwiej, z kobietą bardzo trudna, niegrzecznym bowiem we własnym domu ani być mógł, ani chciał.

Zaraz pierwszego wieczora, gdy Zosia, wedle swojego obyczaju wcale nie zmieszana przytomnością hrabiego, śmiało gwarzyła i wypowiadała myśli swoje z dziecięcą naiwnością i odwagą, hrabia, wysłuchawszy szczebiotania, poznał, że miał do czynienia z niepospolitą istotą.

To go więcej jeszcze nastraszyło. Nie odzywał się wcale do niej, udawał, że nie patrzy, ale uważnie słuchał rozmowy jej z hrabiną, z Caritą i synem. Śmiałość, świeżość myśli, spokój, z jakim mówiła, mocno go zastanowił. Dziedziczka milionów i wielkiego imienia nie mogła być śmielszą. Urok młodości przy tym… nowość… nie był do pogardzenia. To, co w opowiada— niu Margockiego wydało mu się wcale obojętnym, teraz, po lepszym przypatrzeniu z bliska, nabierało groźnego znaczenia. Edmund, wcale nie zważając na ojca, był nadskakującym i niezmiernie czułym dla Zofii.

Hrabia powrócił do swych pokojów zamyślony. Synowi nic mówić nie chciał, nie było to w jego obyczaju, pannie dać poznać nieukontentowanie nader zdawało się trudnym, a jednak coś było począć potrzeba.

Hrabia zostawił stanowczą decyzję czasowi. Następnych dni zachował się jak obojętny widz tylko, ale oko miał nader trafne i najmniejszy ruch a skinienie mu nie uszło. Dopatrzył się tu nawet rzeczy, których nikt nie widział i o których nie wypadało mu też mówić nikomu.

Upłynął tydzień od przybycia hrabiego, na pozór nie zmieniło się nic w pałacu. Stary wszakże do nowych gości swej żony nigdy słowa nie powiedział, nie zapytał, nie wszedł w rozmowę. Z jednym Wikarym czasem parę słów zimnych zamienił.

Po tygodniu, gdy wszystko zdawało się iść już swym trybem bez najmniejszej z jego strony przeszkody, jednego poranka, namyśliwszy się, hrabia napisał bilecik i oddał go swemu kamerdynerowi z poleceniem, aby go ktoś niepostrzeżenie odniósł na folwark. Kartka ta, bardzo złą polszczyzną napisana i nieczytelna, zapraszała pana Ostójskiego, ażeby był tak grzeczny i nazajutrz o godzinie dziesiątej hrabiego odwiedził.

Ostójski, który zwykle wszystkie interesa z Margockim kończył, a z hrabią nigdy żadnego nie miał i mówić z nim nawet nie umiał, niezmiernie się temu zaproszeniu zdziwił i zafrasował, gdyż inaczej wytłomaczyć go sobie nie mógł, jak — potrzebą pożyczenia pieniędzy — i to grubych. — Ulokować zaś na odłużonych dobrach na czwartym lub piątym numerze po landszafcie* sumę znaczną było toż samo, co ją na wieki stracić. Wymówić się nieposiadaniem jej nie było sposobu znowu, bo zdrajca Margocki mógł o obrocie kapitałów szlachcica doskonale zawiadomić.

Nie powiedział zrazu nikomu o zaprosinach Ostójski, kabałę pociągnął, nie wyszła, był zły…

Trzeba było nazajutrz iść do pałacu o godzinie dziesiątej, rodziło się wszakże dla szlachcica pytanie, którego on bez rady osób doświadczeńszych rozwiązać o swej sile nie umiał. W surducie iść, jako z rana, czy we fraku, jako do ekscelencji i jurysdatora*? Nie chciał chybić jemu, ale też i sobie, okazując się nieobeznanym ze zwyczajami światowymi. Instynkt dyktował surdut, obawa tradycyjna przed jaśnie wielmożnym — frak i ową znowu nieśmiertelną rękawiczkę białą. Pociągnął kabałę na frak — nie wypadła, los więc oświadczał się za surdutem. Rodziły się zatem skrupuły. Hrabia był niesłychanie dumny, był szambelanem bodaj dwóch dworów, kawalerem kilku wysokich orderów, miał gwiazdę… Ostójski uczuł się tak niepewnym, iż musiał zwierzyć się siostrze.

Panna Klara wysłuchała petycji milcząca i głęboko zadumana — nie wydała wszakże natychmiastowego wyroku, ważyła długo, co za i przeciw powiedzieć się dawało.

— Widzisz, kochany bracie — odezwała się złagodzona względem niego wdzięcznością za to, że ją do rady wezwał — widzisz… to pan z panów… i twój, bądź co bądź, chlebodawca, siedzisz na jego majątku… znasz dumę… włóż frak…

Byłby Cześnikiewicz włożył go niechybnie, gdyby z wielkiej gorliwości o to, aby się wydał świeżym, choć nim nie był, nie wzięła go w opiekę panna Klara i nie postanowiła odprasować. Żelazko było gorące bardzo, służąca weszła pytać o rozkazy, zbyt długo pozostawione na pole fraka spaliło ją najnielitościwiej, do dziury.

Rozpacz panny Klary odmalować się nie daje, chociaż ona nic nie była winną, tylko ta głupia służąca, która weszła nie w porę i stała się katastrofy przyczyną. Drugi z rzędu frak — nader podżyły i o białym dniu niemożebny, sługiwał tylko na te baliki i wieczory w sąsiedztwo, gdzie zawsze sosem oblewano i świece kapały. Przy świetle był jeszcze uchodzący, ale o godzinie dziesiątej nadto na nim znaczne były wszystkie blizny w mnogich walkach odniesione.

Poszedł więc Ostójski — tak chciało przeznaczenie — w czarnym surducie, spiętym na jeden guzik żołądkowy, ale w kamizelce białej i cylindrze. Wpuszczono go natychmiast, i to nie do sali audiencjonalnej, ale do gabinetu hrabiego, co było już dowodem szczególnej łaski. Hrabia miał na sobie przepyszne ranne ubrańko z lekkiej flaneli, a na głowie fezik nader zręcznie ułożony. Pozdrowił Ostójskiego uprzejmie, wskazał mu krzesło, sam usiadł, nachylając się ku niemu, i rozpoczął rozmowę.

Nim z niej jednak zdamy sprawę, poprzedzim ją małą uwagą ku zrozumieniu potrzebną.

Ostójski był bardzo łagodnym, dobrodusznym i pokornym nawet człowiekiem, to nie ulegało wątpliwości, miał jednak słabe i drażliwe w sercu punkta, których dotykać nie należało — bo tu, jak za przyciśnięciem sprężyny, odzywała się i buta szlachecka, i obrażona miłość własna, i krew gorąca, którą powierzchownie, jak lawę wulkanu, czas ostudził, choć pod spodem rozpłomieniona jeszcze płynęła. Tych odcieni charakteru mało kto z najbliższych Ostójskiemu był świadomy, a cóż dopiero hrabia, który go znał tylko jako potulnego swojego dzierżawcę, wyglądającego na hreczkosieja, szczęśliwego, gdy go łaskawe słowo z ust pańskich zaszczyci.

— Mój kochany panie Ostójski — rzekł hrabia powoli — daruj mi, żem acana dobrodzieja fatygował, i mam do pomówienia. Znam go, jeśli nie osobiście, to ze stosunków naszych z dawna jako godnego człowieka.

Ostójski wstał z krzesła, ukłonił się, kapelusz upuścił, podjął go i słuchał.

— W delikatnej cale materii zmuszony jestem przemówić do niego. — Hrabia westchnął.

— Acan dobrodziej sam ojcem jesteś…

Ostójski znowu się skłonił, ale kapelusz aż zgniótł, tak trzymał, żeby mu po wtóre nie upadł.

— Jest rzecz taka… hrabia Edmund, człowiek młody, niedoświadczony, snadź miękkiego serca i płochy, Widzi mi się do córki asindzieja, pięknej panny Zofii, zbytni okazywać afekt. Bardzo mnie to zasmuciło, bo i dla panienki to gra niebezpieczna i naturalnie — nic z tego być nie może — i chłopiec się durzy na próżno. Trzeba na to szukać rady i temu zapobiec… aby się to nie przeciągało…

Ostójski, słuchając, zrazu uszom nie dowierzał, potem sczerwieniał cały jak rak, zakrztusił się, bo czuł, że mu krew napływa do głowy, i choć hrabia zamilkł, dając mu czas do odpowiedzi, słowa wyjąknąć nie mógł.

— Niepodobna, żebyś pan lub siostra jego nie dostrzegli tego, żeby ojciec tego nie wiedział, muszę więc przypuszczać — dodał hrabia — iż może rachujecie na słabość młodzieńca, matki i moją, a czuję się w obowiązku oświadczyć mu, iż ta rachuba omyli…

Ostójski pod koniec zerwał się, wzburzony, zadławiony gniewem, zapomniawszy zupełnie, że mówił z ekscelencją gwiaździstą i jurisdatorem.

— Panie hrabio — zawołał głośno i prawie krzykliwie.

Hrabia za rękę go chwycił

— Na miłość Boga, tylko ciszej!

— Panie hrabio — wyrywając rękę, krzyknął Ostójski — moja córka… moja córka… ja, mości dobrodzieju, nie potrzebuję żadnych podobnych rachunków…

— Tylko ciszej, proszę cię, i nie gniewaj się, panie Ostójski — rzekł hrabia skłopotany nieco — no! to dobrze, to bardzo dobrze! więc cicho, zgoda… niech tylko w pałacu nie bywa.

— Aleśmy my, mości dobrodzieju, panie hrabio — dodał Ostójski jeszcze bardziej rozjątrzony — wcale się tam nie cisnęli. Nie żądni jesteśmy towarzystwa, do którego nie nawykliśmy, mamy swoje. Córka moja udała się tam na wyraźne zaproszenie i naleganie pani hrabinej. Żadnych koperczaków do mojej córki, gdybym je widział i orne przypuszczał — nie dopuściłbym… bo córka moja partię sobie odpowiednią znajdzie…

— Tylko nie gniewajże się, mój panie Ostójski — rzekł hrabia zmieszany — nie bierz tych rzeczy tak gorąco… nie urażaj się. Rozumiesz to bardzo dobrze, iż ja dla mojego syna partii odpowiedniej i majątkiem, i imieniem szukać muszę, a nie…

Ostójskiemu oczy krwią zaszły.

— Ale ja także! ja także! mości dobrodzieju! panie hrabio. Ja w tym szczęścia córki nie widzę, żeby poszła za panicza, którego by rodzina krzywo na nią patrzała. Zosia ma swoje sto tysięcy talarów gotówki, czego czasem i księżniczki nie mają, ma poczciwe imię, młodość, rozum, a z tym się prosić nie potrzebuje, aby ją kto wziął.

Ostójski był tak wzburzony i gniewny, iż obawiając się, aby mu język nie poddał jakiej niedorzeczności, natychmiast, mimo że hrabia usiłował go uśmierzyć i zatrzymać, ukłonił się i z impetem wielkim wyszedł. Nie wiedząc, co począć, a uczuwszy dopiero, iż popełnił wielką niezręczność, nie obrachowawszy dobrze charakteru szlachcica, hrabia pozostał w gabinecie blady, zmieszany i sam na siebie gniewny. Czuł bowiem, iż to wystąpienie musi za sobą pociągnąć skutki nieprzyjemne. Lecz co się stało, odstać się nie mogło.

Ostójski wybiegł raczej, niżeli wyszedł z oficyny, szczęściem, że go nikt nie widział; pogięty kapelusz, zapomniawszy o znajdującej się w nim rękawiczce, wbił na głowę tak, iż białych palców część zwisła mu na czoło, czego w wielkim rozgorączkowaniu nie czuł, opędzając się rękawiczce niby muchom natrętnym. Sam nie wiedział, jak się dostał na folwark. W kapeluszu na głowie wpadł do pokoju, w którym córka grała na fortepianie, rzucił się do niej, całując ją i ściskając — stłumionym powtórzywszy kilkakroć głosem:

— Od dzisiejszego dnia… ani noga twoja w pałacu… proszę i rozkazuję.

Na głos ten wpadła, jakby przeczuwająca coś, panna Klara.

— Słyszy siostra — zawołał Ostójski — jam ojciec tu i mam prawo dyspozycji, od dzisiejszego dnia, chociażby po stokroć zapraszano, nikt nie pojedzie do pałacu. Stosunki są zerwane. Ja tak chcę i dysponuję.

— Ale cóż się stało? — zapytała panna Klara.

— Nic się nie stało, tylko ja, ojciec, głowa domu i pan, chcę, by tak było, i rozkazuję.

— Zawołać Jakubka. Panna Klara stała niema.

— Proszę mi kazać zawołać Jakubka.

Jakubek był chłopak pełniący różne funkcje, lokaja, kamerdynera, woźnicy, a nawet dozorcy w polu. Przeważnie jednak półmiski roznosił i posługiwał w salonie.

— Zawołać Jakubka! — po raz trzeci powtórzył pan Ostójski, aż sama Zosia pobiegła po niego, czemu się nie sprzeciwił. Tego czasu użyła panna Klara, aby go spytać znowu.

— Ale cóż bratu jest?

— Nic mu nie jest i proszę mnie o nic nie pytać. Dysponuję, bo mi się tak podoba. — W tejże chwili Zosia wbiegła, prowadząc ze sobą Jakubka, który w pośpiechu, nie mając czasu przywdziać surduta, zjawił się w granatowej kamizelce.

— Jakubek mnie wysłucha z uwagą i spełni co do joty to, co mu powiem. Słyszysz — co do joty.

— Słyszę, panie.

— Włożysz surdut naprzód, porzucisz wszelką inną robotę, kto inny cię zastąpi, staniesz w ganku i będziesz stać od godziny rano do wieczora. Jeśliby kto przyjechał lufo przyszedł z pałacu, hrabia dziedzic stary czy młody, czy ktokolwiek bądź — zastąpisz mu drogę i powiesz wyraźnie i dobitnie, że państwa nie ma w domu. A jeśliby się wnijść upierał — zamkniesz drzwi pod nosem — słyszysz?

— Słyszę, proszę pana — rzekł Jakubek — ależ oni widzą i wiedzą, kiedy państwo są u siebie — cóż ja będę kłamał?

— Tylko mi ty nie teologuj i nie kręć — zawołał Ostójski — dla wszystkich my jesteśmy w domu, a dla nich — nie.

Jakubek gębę otworzył.

— Zrozumiałeś?

— Rozumiem, proszę pana, to tak jak w mieście, gdzie choć kto jest doma, nie przyjmuje…

— Jeśli spytają o mnie — nie ma, o pannę Klarę — nie ma, o pannę Zosię — nie ma. Nie ma i nie ma.

— A dopóki to ma być?

— Póki cię ze szyldwachu nie zdejmę — rzekł Ostójski. Dobył sakiewki z kieszeni, dostał z niej talara bitego i dał chłopcu — porzuć wszystko i idź na wartę w ganek.

To rzekłszy, spocony, zmęczony, rzucił się Ostójski na kanapę i uznojone czoło sparł na dłoni. Zosia i panna Klara stały nad nim milczące, nie śmiejąc go nawet zapytać, co się stało. Rzadko go widywano w tym stanie, a gdy był tak podrażniony, wiedziano, iż mu się trzeba dać wysapać, dopiero sam potem, udobruchany, z serca ciężar zrzuci i wygada się.

Panna Klara zrozumiała tylko jedno, iż jej dla Zosi nadzieje rozchwiane były, iż coś stawało tej miłości, na którą ona rachowała — na przeszkodzie.

Zosia przyjęła to obojętnie, dla niej, jakkolwiek pałacowe towarzystwo było dosyć przyjemnym, ceniła je głównie z tego, że tam teraz częściej Juliana spotkać, spojrzeć na niego i śledzić go mogła.

Ostójski siedział długo, oparłszy głowę na dłoni, wzdychał, kręcił się, mruczał, nareszcie oczy odsłonił i zobaczył już tylko Zosię samą, która z troskliwością dziecięcą w milczeniu siedziała, czekając, aż ochłonie.

— Ty tu jesteś? — spytał cichym głosem — dobre dziecko? Prawda? nie gniewasz się na mnie? nie?

— Za co?

— Za to, że cię towarzystwa pałacowego pozbawiłem… ale niech ich tam wszystkich… wezmą… Nam nic po nim, nie… Toć przecie ludzie z innej gliny i innego gatunku. Co nam po nich, co im po nas? Pókiśmy im gotowi, jak pudle, na dwóch łapach służyć, poty dobrze, ale, uchowaj Boże, myśleć się o równe upomnieć prawa…

— Mój tatko, o cóż poszło?

Ostójski pomyślał trochę, jakby rozważał, czy ma jej wszystko powiedzieć, potem rzekł:

— Na co ci mam taić. Stary hrabia mnie wezwał dziś rano, aby mi oświadczyć, iż my na próżno rachujemy na bałamucenie jego syna, bo on się w żadnym razie z tobą nie ożeni… A razem prosił, abyś ty nie bywała w pałacu.

Zosia skoczyła zapłoniona, gniewna jak ojciec, uderzając w rączki.

— A ty? a ty? — spytała.

— A jam mu powiedział, że my nikogo ciągnąć nie potrzebujemy, że my… tego. No, dosyć żem mu szpetnie zmył głowę i wypadłem. Teraz trzeba się innej dzierżawy starać, bo gdyby oni mnie chcieli, ja ich — nie. I rozumiesz dlaczego, gdyby kto przyszedł z pałacu, zakaz przyjmowania…

Zosia pocałowała ojca w czoło.

— Uspokój się tatku — rzekła — proszę cię. Postąpiłeś godnie, święcie… Nie rada bym w tej chwili stąd ruszyć, ale — wola Boża! Słuchaj, dobry ojcze — konie dysponuj na jutro, gospodarstwo zdaj na Obzorskiego — a my — jedźmy.

— A, ty jesteś złota dziewczyna! — zawołał zrywając się Ostójski — tyś anioł, ja wiem i czuję twoją ofiarę… ale trzeba jechać. Jedźmy… jedźmy! dokąd?

— Dokąd chcesz — mnie wszystko jedno. Jutro — dziś, jeśli można.

Zosi łzy się kręciły, ale i ona oburzona była, krew młoda w niej kipiała.

— Dokąd chcesz, ojcze… byle prędko…

Ojciec rzucił się ją całować i ściskać, popłakali się oboje. Na tę scenę weszła panna Klara zdumiona, trochę kwaśna.

— Cóż to za czułości? — spytała. Ostójskiemu humor nagle powrócił.

— Siostro Klaro — odezwał się — hora canonica*, każ dać wódki i piernika… i niech ich… wezmą!

— A ja o niczym nie wiem! — z urazą szepnęła stara panna — mnie trzymacie w dręczącej nieświadomości przedmiotu waszych gniewów, rozczuleń i wesela? Godziż się to?

Ostójski milczał, Zosia szła pocałunkiem przebłagać.

— Mnie zawsze los ten spotyka jakby obcą istotę — westchnęła panna Klara.

Zdziwienie w pałacu było wielkie, gdy Zosia, zaproszona na obiad i na przegranie z hrabiną ulubionego jej kwintetu Schumanna na cztery ręce — nie przybyła. Czekano chwilę, potem dano do stołu, potem sądzono, iż przyjdzie po obiedzie, aż hrabina, która swym fantazjom wszelkim, a szczególniej muzykalnym lubiła dogadzać — trochę się pogniewała. Szepnęła Caricie:

— Czemuż choć nie dała znać, jeśli chora lub jej co przeszkodziło? to — niegrzecznie.

— Ale może by posłać się, dowiedzieć? — dodała Włoszka.

Młody hrabia, który podsłuchał rozmowę, ofiarował się pójść sam, szczęściem hrabina nie przyjęła wniosku, skinęła na Juliana.

— Mój doktorze — odezwała się do niego na ucho — proszę cię, uczyń to dla mnie, przejdź się na folwark i dowiedz, co się tam dzieje. Panna Zofia przyrzekła mi być na obiedzie i grać ze mną, nie przyszła na obiad, zdaje się, że już nie będzie, i — nie dała mi znać. Więc chyba chora lub kto w domu.

Julian się skłonił i wysunął, rzucając ukośne wejrzenie na Caritę, która, przeprowadziwszy go ironicznym uśmiechem do drzwi, zakręciła się po salonie i po zręcznych kilku obrotach znalazła się przy ks. kapelanie, z którym dosyć rozmawiać lubiła. On też, zapewne w celu nawrócenia zbłąkanej owieczki, nie unikał jej. Hrabina z Margockim i Edmundem sposobili się do ulubionego staremu panu whista z dziadkiem.

Julian, który od niejakiego czasu coraz był rzadszym gościem na folwarku, szedł teraz jako wysłaniec hrabinej nie bez pewnego pomieszania. Towarzystwo pałacowe, do którego się bardzo garnął w początku, które mu się podobało niezmiernie, teraz po bliższym w nie wtajemniczeniu, wcale go nie zaspokajało. Często, bardzo już często tęsknił i żałował chwil swobodnych spędzonych w wesołym towarzystwie Zosi. Duma wszakże wrócić tam nie dopuszczała.

Dlaczego taż sama duma nie czuła się ani draśniętą, ani upokorzoną obejściem się z nią osób z otoczenia hrabinej — to sobie wytłumaczyć trudno.

Na ganku Julian znalazł pilnie stróżującego Jakubka, któremu spełnienie powierzonych obowiązków leżało na sercu. Widział z daleka, że Julian szedł z pałacu, miał wyraźny rozkaz niewpuszczania nikogo stamtąd przychodzącego — nastroił się więc we drzwiach i rzekł uroczyście:

— Panny nie ma, panienki nie ma i jegomości nie ma!

Zdumiony medyk słuchał, nie mogąc zrozumieć. — A gdzież są?

— Ja nie wiem (sic), ale nie ma.

— Wyjechali?

— Ja nie wiem, ale nie ma — powtórzył wyraziście Jakubek.

I byłby odszedł już Julian, gdyby Ostójski przez okno nie zobaczył, co się dzieje, i głupoty Jakuba się nie domyślił. Wybiegł sam w ganek, zapraszając Julka i ściskając go serdecznie.

Jakubek, który sądził, że otrzyma pochwałę, a oberwał burę, wielce został zdumiony.

Weszli do pokoju, gdzie na nich już Zosia czekała z uśmiechem i błyskiem szczęścia na czole. Cioci jakoś nie było, bo zajmowała się przygotowaniami do podróży.

— A to jakaś szczęśliwa gwiazda nam tu was przyniosła! — zawołał ojciec — boście od wieków nie byli, a myśmy się stęsknili za wami.

I począł go ściskać na nowo.

— Jam przyszedł w misji i poselstwie — odezwał się Julian.

— Od kogo?

— Od hrabinej. Panna Zofia przyrzekła jej być na obiedzie i grać z nią. A że nie dała znać, co przeszkodziło, hrabina, niespokojna, przysłała mnie zapytać, czy kto nie chory?

— Nikt nie chory! — odezwał się Ostójski — tylko, rzecz prosta, ja, ojciec, nagle postanowiłem Zosię wywieźć na świeże powietrze, nie oznajmiwszy jej o tym; dziś pakujemy tłumoki, nie było czasu nawet posłać przeprosić… jutro jedziemy.

— Jutro? państwo jadą? dokąd? — zapytał Julian — tak nagle?

— Nie, projekt był od dawna, tak się jakoś zwlekło — rzekł Ostójski — a że Zosia nie jest przeciw temu, pojedziemy na winogrona nad Ren albo do Tyrolu… bo jeszcze sam nie wiem.

Julian słuchał, niedobrze rozumiejąc, Zosia patrzała nań… wszyscy zamilkli.

— Przepraszam cię, kochany Julianie — dodał nagle Ostójski — na chwilkę muszę odejść, zostawiając cię z gosposią moją, ona ci reszty dopowie. Ja zaraz powrócę, mam coś pilnego zadysponować.

To wyjście ojca, co Zofia pono doskonale zrozumiała, nie miało innego celu prócz dania im czasu, aby się z sobą mogli rozmówić swobodnie, bo gospodarz wpadł do swego pokoju i siadł sobie na fotelu, okręcając palec około palca i uśmiechając się do własnego dowcipu.

Julian, który by mógł szczęśliwym się uczuć z tej darowanej mu chwilki, zakłopotanym był tylko mocno, Zosia także.

— Przecież — odezwała się — choć hrabinie winni jesteśmy, że pana u siebie widziemy. Szczęśliwsze od nas pałace, bo tam pan co dzień jesteś, u nas — nigdy. Czy czarne oczy tej ślicznej Carity tak ciągną?

Julian się zarumienił, tłumaczenie było trudne.

— Te czarne oczy — rzekł — nie ciągną nikogo, bo chciałyby nadto wszystkich ku sobie pociągnąć.

— Więc cóż tam ma taki urok dla pana? — spytała Zosia.

— Wszakże ja tam i panią co dzień spotykam — rzekł grzecznie medyk.

— A! dziękuję! — roześmiała się Zosia — ale nie wierzę. Był czas, panie Julianie, kiedy… kiedy bym temu dała była wiarę, dziś…

— Dziś we wszystkim się trzeba bronić urokom — odezwał się Julian — bo nadszedł czas surowej pracy i ścisłego z życiem obrachunku… z przyszłością.

— A my w waszej przyszłości nie mamy żadnego miejsca! — szepnęła Zosia. — Bezwstydną też jestem, że się o nie upominać ważę? nieprawdaż? żadnego nie mając prawa? Tak… myśmy teraz obcy sobie… Ale przypomnij pan, że były chwile, gdyśmy snuli tę przyszłość jakoś inaczej i łącząc z sobą jej plany i nadzieje…

— Pani, pani! — zawołał Julian — na cóż to przypominać, byliśmy dziećmi… świat nam się wydawał jakimś eldorado, zamieszkałym przez aniołów, wielu uczuć, myśli, względów nie mieliśmy pojęcia… Cóżem ja winien, że — dziś uczułem się zuchwałym, szaleńcem i wchodzę na drogę rozsądku i obowiązku. Któż pani zaręczy, że mnie to wiele, wiele nie kosztuje?

— Doprawdy, ja także teraz nawet się z panem rozmówić nie umiem — mówiła Zosia — dawniej to nam tak szło ładnie i dobrze… pół słowa starczyło, by myśl przelać, dziś, w sta obwinięta, jeszcze zrozumiałą nie będzie. Pan mnie nie chcesz, ja pana nie mogę zrozumieć.

Julian uczuł się wzruszonym, ale natychmiast poskromił w sobie ten zaród słabości.

— No, kiedyż my się zobaczemy? — spytała go weselej Zosia, której oko odgadło uczucie — kiedy i gdzie? zabawisz pan tu długo? czy my go zastaniemy?

— Wątpię — rzekł Julian — ja wprędce jechać będę musiał.

— A powrócisz?

— Czyż mogę oznaczyć? Bóg wie jeden…

— Może was matka pociągnie tu, a my z tego skorzystamy…

Julian, obawiając się osłabnąć, już brał za kapelusz i drżącą rękę podał Zosi — która ją poufale zatrzymała.

— Czekaj pan — rzekła z powagą i wzruszeniem — na odjezdnym muszę panu zostawić słowo jedno, którego nie powinieneś zapomnieć. Serce moje wstrzymać go nie potrafi — kochaliśmy się dziećmi — dziś losy nas dzielą. Ja czytam w duszy waszej, lękasz się bogatej dziedziczki… Wiedz, panie Julianie, jedno, że ci ta dziedziczka będzie umiała czekać, póki ty nie staniesz się równie bogatym. Znajdziesz ją wierną dawnemu uczuciu, spokojnie oczekującą… i ufną w to, że dwa serca, które czyste połączyło uczucie, nawet po chwilowym obłędzie powrócić do siebie muszą. Na to ci rękę moją daję…

To rzekłszy, nagle się odwróciła i wybiegła. Julian stał jeszcze uderzony tymi słowy, wzruszony, gdy Ostójski wszedł, udając pośpiech, jakby z dalekiej wracał przechadzki.

— Cóż to jest? Gdzie Zosia?

— Tylko co wyszła — rzekł Julian — a ja muszę państwa pożegnać, bo mi trzeba wrócić, zdać sprawę hrabinie.

— Dobrze — zawołał Ostójski — idź, spraw się, ale potem wymknij i jeżeli jesteś nam przyjacielem, wróć do nas dziś jeszcze. Spędzim razem wieczór ostatni.

Zosia powróciła wesoła na pozór.

— Łączę moje prośby do ojcowskich. Wróć pan na chwilę.

Julian się wahał. — Będzie późno!

— Czekamy choć do północy — rzekł ojciec — bo się musiemy pakować, rachować, a spać się nikomu dziś nie chce.

— Czy mam powiedzieć, że państwo wyjeżdżają? Ostójski się namyślił.

— Kłamać zawsze brzydko, a znowu… oznajmić im, to tak, jakbyśmy chcieli być zatrzymywani. Powiedz pan, że familijny interes bardzo pilny przypadł niespodzianie, że być może, iż jechać wypadnie. A sam przychodź…

— Przyjdziesz pan? — spytała Zosia.

— Przyjdę koniecznie! — rzekł ze łzą jakąś w oku Julian, zmieniony i poruszony.

Zosia pogoniła za nim wzrokiem i wyszła do swojego pokoju smutna i szczęśliwa razem.

Julian pospiesznie biegł ku pałacowi.

W tej chwili nie był on już panem siebie, zwyciężyła go Zosia — cała dawna miłość odezwała się znowu i widział z rozpaczą, że zdobyta z taką pracą obojętność, jednym jej poczciwym słowem została zgruchotaną. Był jej wdzięcznym, ale postanowił się trzymać. Cóż, kiedy teraz na własne swe postanowienia niewiele już rachował…

W pałacu nikt się nie domyślał rannej owej historii, jeden Margocki dośledził, że był Ostójski, ale po co i w jakim sianie wyszedł, nie wiedział. Przypuszczał, że sprawa pieniężna być musiała. Gdy Julian wszedł do salonu, hrabina spytała go głośno:

— Co się Zosi stało?

— Przepraszam najmocniej, ale wina nie panny Zofii, tylko ojca. Otrzymali niespodzianie jakąś wiadomość tyczącą się familijnych interesów, która nagle zmusiła do… pasania… radzenia, a może nawet do wyjazdu zmusi…

— O! mój Boże! ale cóż to jest? — odezwała się hrabina — jużciż Zofia nie pojedzie?


— Nie wiem zgoła — rzekł Julian.

Hrabia stary, grając whista, nie stracił słowa z tej rozmowy, chociaż zdawał się tylko kartami zajęty — Edmund odwrócił się cały ku Julianowi.

— Czyżby mieli jechać? — spytał.

— Pan Ostójski sam jeszcze nie wie — odpowiedział Julian — mnie proszono w pomoc do pisania listów i będę musiał wracać natychmiast.

Margocki skorzystał z chwili, gdy rozdawano karty, odciągnął Juliana w stronę.

— Co to jest? pan nie mówisz wszystkiego? czy im się co stało? — zapytał.

— Nie wiem, istotnie nie wiem — odezwał się Julian.

— Czy jadą?

— Być może, pan Ostójski zakłopotany…

— Strata jaka?

— Nie powiedziano mi…

— Jeśli jadą, to zapewne za dni parę? — wtrącił plenipotent.

— Ja myślę.

— Zdawało mi się — dokończył Margocki — iż wszystkie ich stosunki i interesa znam doskonale, a to coś zagadkowego, czego nie rozumiem.

Julian się wymknął. W drodze, jako mąż baczny i przewidujący, uczynił mocne postanowienie unikania rozmowy z Zosią sam na sam, obawiał się bowiem, aby pod jej wzrokiem nie postradał resztki samoistności.

— Winienem to mej godności człowieka, winienem… jej i sobie… Trzeba wytrwać.

Jakoż wytrwał aż do ganku folwarku, na którym może przypadkiem czekała nań panna Zofia. Uśmiechając się, podała mu rękę.

— Panie Julianie — szepnęła — teraz, gdy ja, słaba niewiasta, jak mówi ciocia, odważyłam się na wyspowiadanie wielkiej tajemnicy, gdy pan wiesz wszystko o mnie, a ja widzę jasno w waszej duszy, nie unikajmyż siebie, nie bójmy się i bądźmy po staremu dobrymi przyjaciółmi…

Chodź pan do ojca i pomóż mu liczyć pieniądze na drogę, a radź, dokąd jechać mamy…

Ostójski przyjął gościa w otwarte ramiona, za to panna Klara bardzo kwaśno. Oświadczyła ona, że w podróż się nie wybierze i pozostanie przy gospodarstwie. Łatwo się dorozumieć, iż wyjazdowi była z zasady przeciwną.

— Zosia i mój brat — mówiła głośno — mają to w charakterze, iż postępują sobie bez głębszego zastanowienia. Jechać? jechać? dokąd? nie zdawszy sobie sprawy dlaczego i czy wymogi położenia zmuszają w samej istocie do tak stanowczego kroku… Gdy dodamy — kończyła — iż dla rolnika chwila ta w przebiegu czasu jest pierwszej wagi… iż to wszystko leży w pilnym wzroku głowy domu… o! co za lekkomyślność nieprzebaczona!

Ale me rady są zawsze odrzuconymi, mój pogląd uchylony, me życzenia systematycznie poczytywane za niedorzeczne — ja dla nich jestem nieznośną Kasandrą… Dobrze! milczeniem zawrę me usta, zawrę me serce milczeniem, ale zostanę wierna przekonaniom na stanowisku obowiązków…

Ostatnie wyrażenia tak pięknie brzmiały jej samej w uszach, iż gotowa była przebaczyć bratu i siostrzenicy za to, że jej nastręczyli sposobność do tak wymownego wysłowienia.


Jeden tylko Pan Bóg i po trosze plenipotent znał prawdziwy stan interesów hrabstwa. Margocki domyślał się go raczej, niż zbadał, obawiał się bowiem na dno tej przepaści długów zaglądać. Stary hrabia miał swoje długi, miała je hrabina, miał syn starszy, a wedle wszelkiego prawdopodobieństwa młodszy też już się musiał zacząć wprawiać powoli w tę sztukę.

Margocki wiedział, iż interesa były w bardzo złym stanie, że jedno niewczesne wypowiedzenie znaczniejszego kapitału mogło spowodować ruinę, ale ten miecz Demoklesa* wisiał od tak dawna na włosku, a nie spadał, iż można się było spodziewać, że się i dłużej potrzyma.

Jedno tylko zabezpieczył sobie plenipotent, to własny odwrót bezpieczny, miał bowiem kapitalik w fandbriefach* od czarnej godziny we własnej kieszeni i w razie kataklizmu w tej arce mógł się salwować z potopu.

W tej chwili nic grożącej burzy nie zdawało się zapowiadać — piorun miał uderzyć za jasnego nieba. Bawiono się w pałacu, hrabina mówiła o wyjeździe do Paryża, hrabia wybierał się do Monaco, Edmund myślał o stolicy, gdyż zniknięcie Zosi wymagało jakiegoś serdecznego lekarstwa. Miał podejrzenie wielkie, iż mu ktoś tu szyki pomieszał. Ale nie wiedział, na kim się mścić, na Margockim, czy na rodzicach… W ostateczności byłby pojechał dla rozerwania się do stolicy, ale nie wprzód, ażby ostatecznie powrotu Zosi utracił nadzieję.

Wielka to prawda, że przepełnioną czarę jedna kropla rozlewa — tak się i tu stało. W roku przeszłym Margocki, mając sobie przez hrabiego polecone wyszukanie niezwłocznie pięciu mizernych tysięcy talarów, a nie mogąc ich już wyssać z dzierżawców, napadł niejakiego Czółkiewicza, szlachcica, który właśnie kawał ziemi kupował, i wymodlił z niego żądaną sumę, zaręczywszy honorem hrabiów i wszystkim najświętszym, iż te w terminie za rok oddane zostaną. Były one tym nieodzowniej potrzebne, że Czółkiewicz zobowiązał się je za majątek nabyty dopełnić. Przyszedł termin, ale nikt o nim nie myślał. Margocki powiedział sobie, że szlachcic może czekać albo kredyt znaleźć; hrabia ani chciał słuchać o tym. Czółkiewicz ścigał listami, posłańcami, niegrzecznościami, nic nie pomogło. Wprawdzie dał sobie rady w istocie szlachcic, ale obrażony tą preponderencją* pańską i sposobem, w jaki się z nim obchodzono, poprzysiągł, że swoje talary odbierze. W chwili, gdy już o nim nie myślano wcale, zjawił się Margockiemu jak statua komandora na ucztę.

Czółkiewicz był prosty człek, ale butę miał szlachecką ogromną; gospodarz, rolnik, nawykły do rozkazywania, nie do słuchania, zżymał się na sam cień przemocy i przymusu.

— Co to oni sobie myślą? — burczał przez całą drogę — myślą, że ja się ich zlęknę czy co? A co? zobaczymy, panie hrabio?

Ogromny, barczysty, silny, czerwony, wzrosły jak niedźwiedź, kosmaty, z twarzą rozlaną, z oczyma krwawo zachodzącymi, pasjonat i krzykała Czółkiewicz łagodny był jak karmelek, gdy go kto zażyć umiał, ale na sam cień przemocy zrywał się z uzdy jak szalony.

Gdy wpadł do Margockiego, plenipotent zbladł ze wzruszenia, ale niełatwy także do uchodzenia, gdy się pogniewał, starł się zaraz z Czółkiewiczem na ostro.

— Przyrzekłeś waćpan, obiecałeś, dałeś słowo — zaryczał Czółkiewicz — oddaj, bo będziesz infamisem*… Ja wam tu pokażę, co to jest szlachecką krwawicę przywłaszczać! ja swoje muszę mieć! tu nic nie pomoże. Minęły te czasy, gdy się uboga szlachta, pożyczywszy pieniądze, kłaniać jeszcze musiała o nie. A mnie co do tego, że wy nie macie! Weźcie u lichwiarza, sprzedajcie łyżki, ja moje pieniądze muszę odebrać.

Na próżno go Margocki łagodził; co powiedział, to szlachcica jeszcze bardziej rozwścieklało. Od słowa do słowa, jak zaczął tymi infamisami sadzić, Margocki mu drzwi pokazał, bo był w pasji. Czółkiewicz poleciał i zrobił awanturę hrabiemu, który w cały swój majestat uwinąwszy się, wytrzymywał atak z zimną grzecznością, na ostatku, gdy mu Czółkiewicz począł dopiekać, zawołał kamerdynera i kazał lokajom wyprowadzić natręta…

Szlachcic silny, lokajami jak gruszkami cisnął o podłogę, stłukł zwierciadło, zgruchotał dwa krzesła i wyszedł, odgrażając im. Jakoż rozpoczął proces i wypowiedział sumę natychmiast. Położenie było groźne. Inni wierzyciele, jakby się ze snu pobudzili, sypnęli pozwami o zaległe procenta i kapitały, których termina minęły od dawna.

Zdaje się, że Czółkiewicz, zawczasu rozgłosiwszy bankructwo, pobudzał do tego. Pozwy i areszta* sypnęły się jak grad. Margocki głowę stracił. Widząc to, nadzwyczaj z niego niezadowolniony hrabia wyprawił natychmiast po adwokata Fellera, który jego interesami prawnymi zawiadował. Feller przybył, miał on dawne obowiązki względem rodziny. Człek to był stary, wystygły, rachmistrz nielitościwy — nie pojmujący, by w rachuby cyfr co innego nad cyfry wchodzić mogło. Z rozkazu hrabiego poszedł zrewidować księgi i przekonać się o stanie interesów.

Po ścisłym wyliczeniu długów i szacunku dóbr okazało się, iż majątek stopniał i że kapitały i procenta należne pokrywały go zupełnie. Hrabia oczom i uszom wierzyć nie chciał. Feller przyniósł wyciągi i przekonał go, że wszystko było straconym. Edmund, wezwany do pomocy przez ojca, po raz pierwszy ujrzał też, jaką miał przed sobą przyszłość. Hrabinie jeszcze nic nie mówiono, ale ta krzątanina w oficynach oznajmywała każdemu, kto chciał czy nie wglądać w nią, że się coś złego święciło.

Latano z księgami, z papierami, wysyłano posłańców. Margocki zachorował, dostał żółtaczki i nie wychodził z pokoju. Dostać pieniędzy nie było podobna, bo rozgłos interesowi nadany przez Czółkiewicza odstręczał wszystkich. Feller nie taił, iż subhastacja była nieuchronną, a jeszcze nie można było zapewnić, czy sprzedaż pokryje należności. Położenie jak najrozpaczliwsze zniewoliło Edmunda, który miał stosunki w stolicy i spodziewał się tam coś uzyskać, wyjechać z poleceniem ojca do dostojnych a bogatych krewnych i koligatów. Krewni wszakże i powinowaci są wyborni, gdy się ich nie potrzebuje; dowiedziona rzecz, iż w pilnym razie cofają się ze wstrętem od niedelikatnego człowieka, który śmie ich powoływać do spółki w biedzie. Hr. Edmund przejechał się tylko daremnie i powrócił ze smutnym doświadczeniem, iż żadnych nadziei mieć nie można…

Stary pan upadł na umyśle i odwadze całkowicie, po dniach całych rozmyślał, czy opium lepsze, czy pistolet. Hrabina, coś dowiedziawszy się, płakała, modliła się, rozpaczała. Edmund chodził zadumany, czując, iż on by jeden familią mógł ratować, sprzedając siebie i imię.

Poszedł naprzód do Margockiego, który powoli z żółtaczki wychodził, ale jeszcze z pokoju się nie ruszał, a miał przez swego hrabiego, który teraz całą winę tej katastrofy na niego zrzucał — polecony wyjazd i niepokazywanie się już na oczy.

W części słusznie zarzucono plenipotentowi, iż wcześnie o złym stanie majątku nie przestrzegał, chociaż on składał się listami, że to wielekroć bezskutecznie czynił. Jeden Edmund z nim się jeszcze widywał. Margocki w chorobie tej wymizerniał, wychudł, opuścił się tak, że trudno w nim było poznać dawnego salonowego eleganta wiecznie młodego. Ton też z nim i obejście zmieniło się. Edmund wszedł w kapeluszu, przywitał się kiwaniem głowy i usiadł.

— Słuchaj, Margocki — rzekł — ja muszę ratować ojca, nie ma innego wyjścia nad ożenienie. C’est dit*. Czy prawda, że Zosia ma sto tysięcy talarów?

Margocki, który już marzenie swe dawne musiał rzucić, odparł potakującym skinieniem głowy.

— Najprostsza więc rzecz, jeśli ojciec zapewni mi sto tysięcy, żebym się z nią żenił, możemy w ten sposób ocalić główny folwark z pałacem, bo resztę landszafta pokryje.

Margocki, oparty na łokciu, popatrzył i rzekł cicho:

— Niech hrabia próbuje, ja się już tu do niczego nie mieszam.

— Tu nie ma co próbować — odparł Edmund — ale należy wprost działać, i to natychmiast, bo chwili nie ma do stracenia. Jasno się rozmówić ze starym Ostójskim, niech da sto tysięcy, a sam z siostrą, żeby się zupełnie usunął. Pojmuję ożenienie z panną Zofią, ale nie z familią — ojciec się prawie zgadza, matka zupełnie.

Plenipotent słuchał, nie odpowiadając wcale. Od dwóch dni Ostójski po kilkotygodniowej przejażdżce powrócił był na folwark. Przyspieszyła powrót jego odebrana wiadomość o smutnej katastrofie, z której trzeba było ratować także swoje, co się jeszcze u hrabiów miało. Na folwarku także czynność była niezmierna, strach i niepokój.

Zosia tylko pocieszała ojca, że się wyniosłszy stąd, kupić coś mogą i spokojniej pozostać w domu własnym na przyszłość.

— Cóż ty na to, Margocki — no, mów. — Mówiłem już, niech hrabia próbuje…

— A ty byś nie był tak dobry, żebyś mi pośredniczył w tym? pomógł?

— Ja? ależ ja nie wychodzę…

— Doktor ci już pozwolił. Wprawdzie — dodał Edmund — wiem, iż sam się tam chciałeś posunąć, lecz sądzę, że ci od dawna myśl ta odejść musiała. Byłaby to twoja dla mnie ostatnia przysługa i dowód życzliwości…

— Ale, panie hrabio — ja — i nie mogę i — uchowaj Boże, coś przeszkodzi lub się nie poszykuje znowu — winę złożycie państwo na mnie. Pan Feller dobrze z Ostójskim znajomy, jemu lepiej przystało o taki interes się z nim rozmówić.

Urażony tą odmową, hr. Edmund udał się do ojca naprzód, u którego już był milczące wyjednał pozwolenie — a upoważniony przez niego, posłał po Fellera, który w swej czarnej jedwabnej mycce na łysinie, przyszedł ze stoicką swą zimną krwią na zawołanie.

— Kochany doktorze (Feller był naturalnie utriusque juris) okoliczność jest następująca. Ratunek jedyny w ożenieniu.

Doktor głową potrząsł potakująco.

— Dzierżawcą u nas jest znany wam pan Ostójski, dobry, stary szlachcic, który ma córką i sto tysięcy talarów. Córka mi się podoba bardzo, gdy tu bywała w pałacu; stoma tysiącami z landszaftą można by uratować główne fundum*. Mogę się z nią ożenić. Warunek jeden, aby ojciec i ciocia się wynieśli. Nie mogę im wzbronić widywania się z moją żoną… lecz naturalnie w pewnych warunkach…

Tu hr. Edmund nieco obszerniej począł warunki te określać. Feller słuchał, ręce założywszy w tył, czasem zażywając tabakę, z uwagą wielką, głową tylko to w lewo, to na prawo kręcił.

— Otóż, kochany doktorze, ty, który nas ratujesz z tego chaosu — dokończył Edmund — weź jeszcze na siebie pertraktacją o to z panem Ostójskim. Nigdy on ani mógł marzyć o podobnym dla córki losie… Skorzysta z naszego położenia…

— Czy z nim kiedy była już o tym mowa? — rozpoczął spowiedź prawnik.

— Ojciec mi teraz wyznał, iż trochę sprawę popsuł. Powinieneś wiedzieć wszystko, kochany Fellerze. Panna Zofia bywała w pałacu, ja byłem dla niej grzecznym i nadskakującym — hrabia się oburzył na sam cień mezaliansu; wezwał do siebie szlachcica i prosił go, aby córka nie bywała w zamku. Po czym oni wyjechali zaraz za granicę… No — rzekł Edmund — źle to jest, lecz sądzę, zdaje mi się, że się to da naprawić. Panna, jeśli się nie mylę, będzie za mną.

Feller, który tabakę zażywał, nic nie odpowiedział, spytał tylko, czy ma iść zaraz.

— Naturalnie, im prędzej, tym lepiej — rzekł Edmund — proszę was… po skruszeniu pierwszych lodów ja sam przybędę.

Doktor wziął paleto, laskę, kapelusz i wyruszył. Znał on Ostójskiego dosyć dobrze, ale nie tyle, by mógł przewidzieć, jak on ten interes widzieć będzie. Sprzedaż imion i handel majątków na tytuły jest rzeczą tak pospolitą i dziś zwykłą, że się nawet po dziennikach trafiają ogłoszenia hrabiów oświadczających, iż gotowi są Mojżeszowego wyznania się nie wzdrygać dla stu lub dwóchkroć sto tysięcy. Feller, który o niejednej podobnej historii słyszał, sądził, iż i tu rzecz będzie możliwą — a w handlu gniewu nie masz — powiada przysłowie — pociągnął więc na folwark. W ganku zastał pana Ostójskiego rozmawiającego z włodarzem swym i zakłopotanego. Zobaczywszy doktora, gdy go poznał — zawołał:

— A to pan kochany! co za gość! proszę do mnie, proszę…

Zaprowadził go, domyślając się już jakiegoś interesu, do swojego pokoju, usiedli tu.

— Cóż? w smutną chwilę przybyłeś tu, szanowny doktorze — rzekł Ostójski — jak prawdziwy doktor, ale pono z choroby tej, na jaką w pałacu pochorowali, wyprowadzić ich trudno. Zastarzała! cha! cha!

Ostójski westchnął.

— Do kata, że i my jeszcze odpokutujemy za nich…

Feller był milczący, sparł się na lasce, mruczał półsłówka, myślał, jak to do interesu przystąpić.

— Tak — rzekł — smutna w istocie rzecz widzieć tak upadającą starożytną rodzinę, krajowi zasłużoną… bardzo smutno…

— Jak sobie posłali, tak się wyśpią — rzucił Ostójski — od dawna to było przewidziane… tańczyli tak aż do brzegu przepaści. Teraz ratunku nie ma.

— Zapewne, zapewne, trudny, nie przeczę, ale jeśli się młody hrabia zaofiarować zechce…

Ostójski drgnął, wyprostował się i milczał, coś go tknęło.

— Młody człowiek, z takim pięknym imieniem — mówił Feller — przystojny, wykształcony, mógłby się łacno i bogato ożenić.

— A, zapewne, zapewne, niechby się żenił! W istocie to jedna rada! — rzekł Ostójski kręcąc palcami.

— Któż by nie chciał się skoligacić z rodziną tak znakomitą, na dworze położoną dobrze, mającą stosunki ogromne.

— Ogromne stosunki! — wtórował Ostójski.

— Może wziąć z pół miliona talarów, byle skinął — mówił Feller.

— Niech bierze! niech bierze! To będzie po synowsku… i rodziców wyratuje… bardzo pięknie, niech uczyni z siebie ofiarę.

— Cała rzecz, że to wszystko tak nagli, gdyby nie to…

— W istocie nagli… sprzedadzą z publicznego targu, bardzo nagli.

— Z tego powodu — ciągnął Feller — młody hrabia gotów by, gdyby mu się co trafiło, i mniejszym kontentować…

— Dobry syn! dobry syn… niech się kontentuje czymkolwiek, byle choć fundum ocalić — pałac tak piękny, pamiątkowy — mówił Ostójski.

— Ja ręczę, że sto tysięcy talarów mająca panna mogłaby go teraz mieć.

— Myślicie? — spytał Ostójski — to dla nich byłoby mało.

— Landszafta pokryłaby resztę — rzekł Feller — a przy dobrym gospodarstwie…

— No, tak! zapewne! zapewne — wzdychając, dodał gospodarz — w ostateczności…

Feller zażył tabaki, zdawało mu się, że rzecz była bardzo dobrze rozpoczęta.

— Coś mi mówiono — począł — że hrabia Edmund bardzo był czuły dla pańskiej córeczki? nie dziwiłbym się… nie dziwił…

Ostójski zrobił minę dziwną, gębę wykrzywił, ściągnął, podniósł i wymówił niezrozumiałego coś.

— Cóż wy myślicie dać córce posagu? — spytał Feller.

— Ja? Zosi, ano — rzekł Ostójski — bez remanentów, które też coś warte, myślę, że weźmie tysięcy.

— No, to rzecz byłaby może do zrobienia, gdybyście sobie życzyli?

Gospodarz zapatrzył się na palce, które były w ciągłym ruchu — i nic nie mówił.

— Myślicie — spytał — że rzecz byłaby do zrobienia… hm?

— Tak dalece — począł, przysuwając się Feller — iż poufnie wam wyznam, jestem posłany dla wyrozumienia was.

— No, proszę, dla wyrozumienia! — powtórzył Ostójski.

— I jeśli zechcecie, możecie mieć wnuki hrabięta… a córkę…

— Hrabiną!! — uroczyście dodał Ostójski — diabli interes dla takiego jak ja szlachetki, i to, taniej grzyba. Za nędzne sto tysięcy talarów… pokusa! Doktorze, pokusa… Jakże? zgodziliby się?

— Są zmuszeni — szepnął Feller — nic się im innego nie trafia.

Ostójski począł trzeć brodę i wąsy.

— Naturalnie — mówił coraz ośmielając się Feller — byłyby pewne warunki.

— Na przykład? — spytał gospodarz.

— Widzicie, oni mają takie stosunki, że oczywiście — muszą w wyborze towarzystwa być oględni. Prywatnie familia żony używałaby praw swoich, ale w pewne dnie… niepodobna, by ciążyła na hrabi, który żonę może imieniem swym uczynić godną najwyższych towarzystw, ale rodziny jej zaślubić całej — trudno mu.

— Bardzo słusznie! — mówił powoli Ostójski — rodzina powinna znać mores i pójść do nory, gdy potrzeba… Tego się nawet spodziewałem, słuszny warunek…

— Widzicie — to by się już łatwo dało doprowadzić do skutku…

— Zapewne, bardzo łatwo — odezwał się spokojnie Ostójski — gdybym ja był, za pozwoleniem, kpem, a moja córka głupią. Na nieszczęście, kochany doktorze, ona ma rozum i serce, a ja, choć prosty człek, więcej sobie moje niepokalane imię szacuję niż hrabiostwo tych bankrutów.

Ostójski począł się śmiać, widząc osłupienie doktora Fellera.

— Naprawdę, śliczny targ dla kogo innego, tylko nie dla nas… kilka tygodni temu stary hrabia zakazał nam bywać w pałacu, posądzając o to, żeśmy bałamucili mu syna, teraz gotów by go nam dać, byle sto tysięcy! Ha! ha! mój doktorze, jakżeście się mogli podjąć takiego targu?? prawda, nie znaliście mnie dobrze, a ludzie są różni.

— Za pozwoleniem — zawołał zmieszany adwokat — tu nie ma ani nadzwyczajnego nic, ani czym byście się mieli obrażać. To po prostu interes. Wy jesteście obrażeni… A — któż wie, może wasza córka ma inne przekonania?

— Słuszna uwaga — rzekł spokojnie Ostójski i podnosząc głos zawołał:

— Jakubek!!

Chłopak zjawił się we drzwiach.

— Proś tu panny Zofii.

W milczeniu, przerywanym tylko prychaniem ze śmiechu Cześnikiewicza, doczekali się przybycia Zosi, która wbiegła; zobaczywszy Fellera, ukłoniła mu się i zbliżyła do ojca.

— Ten pan ma do asińdzki interes — rzekł ojciec chłodno.

Feller się kłaniał i twarzy pergaminowej usiłował nadać wyraz przyjemny.

— Przepraszam — ozwał się — właściwie był to interes do papy…

— Nie, nie do mnie — zaprzeczył Ostójski — do panny Zofii; hrabia Edmund oświadcza się przez usta swego posła, iż zgadza się poślubić cię, byłem ja mu zapłacił sto tysięcy talarów i dał słowo, że w pałacu nie będę bywał, tylko przez garderobę… No, chcesz? masz hrabiowską koronę.

Zosia zmarszczyła się zrazu, a potem się zaczęła śmiać.

— Państwo sobie ze mnie żartujecie.

— Ale nie — szczera prawda — rzekł ojciec — jakem szlachcic.

— Wolałabym, żeby to był żart — przerwała Zosia — bo w takim razie nie byłabym zmuszoną gniewać się i oburzać.

Zakręciła się i podeszła do ojca, jakby u niego opieki szukać chciała.

— Dziwi mnie, że wy, panie, z waszym wiekiem i doświadczeniem, zgodziliście się — poczęła z uwagą — iść z taką propozycją do nas… Należymże do jakiejś kasty upadłej, która potrzebuje rehabilitacji, która ma płacić za prawa obywatelstwa w salonach, które dla niej nie są wcale pociągającymi?

A wieszże pan — rzekła coraz żywiej — że gdybyście wy nam dawali nie sto, nie trzykroć, ale miliony, ja bym nie oddała ręki temu, dla kogo nie mam ani przywiązania, ani szacunku…

— Daj już pokój, ma dosyć — przerwał ojciec — nie ma się co burzyć… Dziękujemy za honor i kwita…

Feller, zmieszany, wziął za kapelusz i począł przepraszać.

— Ja się na pana nie gniewam — rzekł Ostójski — oni to winni, iż panu nastręczyli myśl tę i przekonanie, iż z nią do nas trafić można. A — prócz tego — gdybym był złym człowiekiem, powinien bym podziękować, boć mi przyniosłeś wieść, iż ja sobie pałac ten i dobra kupić mogę za sto tysięcy… A na co mi w dodatku hrabia?

Feller wyniósł się co najprędzej.

Panna Klara, która, coś przeczuwszy, za bocznymi drzwiami podsłuchiwała, weszła w majestacie całym oburzenia i gniewu.

— Ślicznie rodzic i córka postąpili sobie — zawołała — odepchnęliście szczęście, które wam samo w ręce szło… O zaślepieni! Śmiejcie się, drugi raz nie przyjdzie ono… Żadnej wzniosłości uczuć, nic szlachetniejszego w duszy… Na co wam Bóg dał pieniądze, ja nie wiem… Śmiejcie się — ja płaczę i nie taję się. Los się Zosi nastręczał, a teraz…

— Teraz, mościa dobrodziejko, zostaniemy hreczkosiejami, jak byliśmy. Ja zaczynam pracować na drugie sto tysięcy i Zosia będzie miała przyjemność odmówić jakiemu księciu.

Ostójski śmiał się serdecznie.

— Alem go zażył, kochanego doktora — alem go zażył, wyspowiadałem do ostatniego słówka, dopiero, gdy się wyszeptał… Ha! ha…

Zosia, milcząc, łzę otarła, popatrzyła w okno kędyś daleko i westchnęła.

Pannie Klarze dano się wywnętrzyć z całą jej retoryką, co jej pewną ulgę sprawiło.


Gdy piorun w borze dąb obali, padając, gniecie on sobą, co dokoła pod cieniem jego rosło, tak samo rodzina, około której skupiało się ludzi wiele, ruiną swą pociąga wszystko, co się przy niej gromadziło.

Wieść o katastrofie błyskawicą pobiegła po dworze, po okolicy, witana zdziwieniem, przerażeniem, obawą o samych siebie tych, co zaufawszy tak na pozór świetnemu bytowi, swoją do niego przytulili dolę. Każdy w tej chwili popłochu szukał naturalnie ratunku naprzód dla siebie, każdy się zakłopotał o to, co się z nim stanie.

Hrabia, hrabina, syn, co od lat wielu rozdzieleni byli, w nieszczęściu zmuszeni zostali zbliżyć się, radzić — ratować. W istocie ratunek był tym trudniejszy, iż wypadek całkiem schwycił niespodzianie, wszyscy się oni łudzili pozorem dostatku, nigdy nie zadając sobie pracy wejrzeć w stan interesów. Nie obwiniali wszakże siebie, spadała wina na nieszczęśliwego Margockiego cała. Po cichu hrabia przypisywał upadek zbytnim wydatkom żony, ona jego pasji do gry i koni… Część grzechu spadała na hr. Edmunda, który też szafował groszem…

Rozpisano listy do rodziny, wołając o pomoc, ale te pozostały bez odpowiedzi. Hrabina płakała, hrabia rozpaczał, Edmund jako jedyną deskę wybawienia podsuwał swoją myśl ożenienia.

Odpowiedź, którą przyniósł Feller, złagodziwszy ją znacznie, została powitana grobowym milczeniem, Edmund zaciął wargi, spojrzał na ojca i oświadczył, że jutro jedzie do stolicy.

Margocki, zaledwie wstawszy po żółtaczce, kazał rzeczy swe spakować i poszedł pożegnać hrabinę, która go nie przyjęła, hrabia przez kamerdynera życzył mu szczęśliwej drogi, oświadczając, że się widzieć nie będzie. Skromnym wózkiem wyruszył plenipotent, a przejeżdżając około folwarku, smutny, kazał się tu zatrzymać. Chciał Ostójskiego pożegnać.

— Cóż to się z wami stało, panie dobrodzieju! — krzyknął, zobaczywszy go, Cześnikiewicz.

— Ano, widzicie, odchorowałem pokutą za cudze grzechy — westchnął plenipotent. — Nie chcieli mnie słuchać, brnęli, brnęli, a teraz winę walą na mnie. Taka to sprawiedliwość; gdyby nie ja, dawno by już się to stało, co dopiero teraz ich spotkało.

— Strasznie asieńdziej zżółkł i wymizerniał — rzekł Ostójski — ale cóż, trzeba się z wolą Bożą zgodzić. I ze studni woda się przebierze… Nas to także dotknie, bo z dzierżawy ruszyć się musiemy.

— Po co? — spytał Margocki — pewnie folwarki sprzedawać będą pojedynczo, to go sobie i z pałacem kupicie.

— Z pałacem nie — rzekł Ostójski — obawiałbym się go, aby mi się od niego stary łeb nie zawrócił, a mnie on po co? a mnie to na co? Uchowaj Boże… żyliśmy we dworku po Bożemu, zostaniemy w nim, póki życia…

Margocki westchnął jeszcze do niedawnych swoich marzeń o Zosi i pojechał… Panna Zofia nie wyszła, a panna Klara zajęciem się wymówiła.

Hrabina, która piękne oczy do reszty wypłakiwała i zapomniawszy o paryskich kosmetykach, postarzała nagle, oświadczyła, ściskając ją, Włoszce, iż się rozstać muszą. Carita uroniła także łezkę, uściskała swą dobrą panią i oświadczyła, że jej w tej chwili opuścić nie chce i nie może… Zagadkowa ta istota, nie kwapiąc się na powrót ani do Włoch, ani do Paryża — szeptała, że może tu w kraju znajdzie sobie miejsce nauczycielki muzyki lub guwernantki. Ks. kapelan, sam także niepewien, co z sobą uczyni, przez miłość chrześcijańską zajmował się mocno jej losem i obiecywał, że miejsce, jakiego sobie życzyła, da się wyszukać.

Porzuciwszy wikarią, był on też w niemałym kłopocie w pierwszej chwili, lecz ufny w stosunki, wyruszył natychmiast do miasta, aby się o inne wystarać miejsce.

Ks. Kanonik, powróciwszy ze swej podróży, nienajlepsze przywiózł wiadomości i choć się przed siostrą taił z nimi, sposępniał bardzo. Miał on tam u wielkiego ołtarza starych znajomych, towarzyszów i przyjaciół, ale nowy obrót rzeczy wyrugował ich z zajmowanych stanowisk — odebrał im wpływ i nie tajono przed nim, że zagrożonym będzie losem wielu innych swych współtowarzyszów, jeśli pewnych ustępstw z przekonań nie uczyni, od pewnych ludzi się nie cofnie, rękojmi nie da absolutnego posłuszeństwa nawet w tych rzeczach, które zwykle woli każdego się pozostawiają. Ks. Kanonik nie mógł przyobiecywać, czego mu sumienie dotrzymać nie dozwalało. Wysłuchał gróźb, przykładów, zmilczał, pożegnał się i wyjechał.

— Stanie się, co Bóg da — wola jego święta.

Nie tajono mu, iż szukano tylko najmniejszego powodu, cienia winy, aby go usunąć. Między innymi popularność zbyt wielka u ludu, troskliwość o jego losy, miłość ogólna za winę mu były poczytywane. Znajdowano, że zbyt był tolerującym, a na ostatek najśmiertelniejszym grzechem, jaki mu zarzucono, był dowiedziony wstręt jego do zakonu ojców jezuitów i uchylanie się od wszelkiej z nim styczności. W tym czasie jakoś przypadły wybory, w których wszelkie współdziałanie, rada i pomoc świeżo były duchowieństwu najsurowiej zakazane. Zakaz ten, jakkolwiek z tradycjami Kościoła niezgodny, kanonicznie nie uprawniony — należało poszanować, zostawując zań odpowiedzialność tym, co go wydali. Tak postanowił Kanonik, lud wszakże, nawykły biec do niego po radę, obiegł go, wybłagał, zmusił do przemówienia słów kilka. Zdaje się, że na to tylko oczekiwano, i jednego ranka papier z konsystorza pieczęcią zwiastował mu suspensę a rozkaz zdania probostwa nowemu administratorowi. Przypadło to właśnie równocześnie z podróżą ks. Wikarego do miasta i eks–kapelan pałacowy zmuszony został przyjąć administracją.

Gdy rozkaz ten nadszedł, Kanonik zrazu jakoś oczom swoim nie wierzył; łza mu się zakręciła w oczach, popatrzał na lipy i domek, na kościółek i poszedł do siostry.

— Siostruniu kochana — rzekł, przybierając ton wesoły — kogo Pan Bóg kocha, temu krzyże zsyła. Dostaliśmy i my krzyżyk z łaski Jego… ale go trzeba nosić błogosławiąc… Odebrano mi moje probostwo. Ale to nic… to nic. Jam już stary… Dworek najmiemy w miasteczku, przecie mi na kościółek patrzeć i w moim drogim modlić się nie zbronią. Plebania nawet była wilgotna… ty byś była dostała reumatyzmu… a mój by się pogorszył…

Staruszka rozpłakała się, zakryła oczy rękoma, lecz prędko, nie chcąc brata rozrzewniać bardziej, utuliła się, łzy zostawiając na noce samotne.

Wieść o odjęciu probostwa Kanonikowi rozeszła się szybko i zrodziła oburzenie, zdziwienie, potem wywołała większe niż kiedykolwiek oznaki miłości i szacunku powszechnego, które stokrotnie za doznaną krzywdę zapłaciły. Włościanie z okolic, mieszczanie, lud, szlachta płynęła na probostwo, ofiarując usługi, pomoc i współczucie serdeczne… Niestety — gorące te demonstracje pogorszyły jeszcze sprawę Kanonika, bo je poczytywano za wywołane przez niego, chociaż się od nich wypraszał, jak mógł.

Jednym z pierwszych, którzy przybiegli na probostwo, był Ostójski z Zosią. Szlachcic bez ceremonii klął intrygantów co wlazło.

— Jeśli mnie ks. Kanonik choć odrobinę kochasz, jeśliś mi przyjacielem, jeśli mam łaskę u niego — nie jedź nigdzie, nie przyjmuj, nie najmuj nic. Gotowa rzecz czeka. Mam dworek w mieście, kupiwszy z musu za dług, który mi kością w gardle stoi — wyjm mi tę kość z gardła. Pustka! rujnuje się, pada — zrobicie mi prawdziwie przyjacielską posługę, biorąc go sobie.

To mówiąc ściskał i wołał coraz głośniej.

— Inaczej być nie może, tak mi Panie Boże dopomóż! Będę się gniewał śmiertelnie, musicie.

Zosia nalegała na matkę Juliana, ale ta nigdy woli swej mieć nie chciała i z radą żadną nie śmiała się odzywać. Kanonik pod naciskiem Ostójskiego odpowiedział podziękowaniem, ale stanowczo nie przyjął ofiary.

Dworek, o którym mowa — stary w istocie, nadrujnowany, ale z pięknym ogrodem i drzewami, wziął Ostójski po mieszczaninie, który u niego był tysiąc talarów pożyczył, dopłacając rodzinie. Nie mieszkał w nim nikt, bo go Ostójski na wszelki wypadek trzymał, gdyby go jaka burza wygnała z folwarku. Dla Kanonika i jego siostry był za obszerny nawet. Położony u stóp wzgórza, na którym wzniesiony był kościołek, w niewielkim od niego oddaleniu, miły był tym, że z okien jego widok rozciągał się na kościół, starą plebanią i okolicę… Schronienia dogodniejszego nie mógł znaleźć Kanonik.

Na pierwszą więc chwilę miał już choć dach nad głową, tym potrzebniejszy, iż nowy administrator zjechał zaraz i nie widząc się z ks. Kanonikiem, przez przywiezionego nowego organistę oświadczył, że probostwo na mieszkanie zająć jest zmuszony.

Tegoż samego wieczora stary Eliasz, który z wielkiego gniewu ledwie mógł mówić, oświadczył Kanonikowi, iż miejsce kościelnego rzuca i z nim się razem oddala.

— Nie, mój stary — rzekł Kanonik — proszę cię, żebyś tego nie uczynił — służyłeś kościołowi, nie mnie, nie opuszczaj naszych kochanych ołtarzy. Któż je przybierze? kto je tak troskliwie oczyści i ustroi, jak ty?… Znieś chwilę przykrą, poddaj się woli wyższej… zostań, proszę cię, zostań. Boję się o kościół — tam wszystko, com ja starał się posklejać i poznosić, powyrzucać zechcą, ty może obronić potrafisz…

— Ojcze, panie! oni mnie tu zjedzą! oni mnie życie zatrują…

— Kochany stary… pokorą, pokorą, powolnością wiele się czyni. W milczeniu, spokojnie zostań przy obowiązku… jeśli cię rugować zechcą, przyjdziesz do mnie. Ja się niewiele oddalam — tu pod górą najmę dworek u Ostójskiego.

Eliasz zapłakał, do kolan się skłonił, nie rzekł już nic, bo nie chciał się sprzeciwiać. Nazajutrz nastąpiły przenosiny. Niewiele one kosztowały czasu, bo sprzętu część należało do probostwa, a własność ubogiego Kanonika była bardzo skromna. Zaprzeczono mu wielu rzeczy, do których miał prawo — ustąpił bez sporu. Modlił się w ganku, patrząc na tę rumację, która mu serce rozdzierała, nareszcie spostrzegłszy siostrę, która z zapuszczoną zasłonką głową, wyszła ubrana jak w drogę, ruszył się z ławki. Wejrzeniem pożegnał probostwo i skierował ku kościołkowi. Ten był zamknięty, klękli pomodlić się w progu. Eliasz za nimi. Gdy Kanonik wstał, pogodną miał twarz i uśmiechnięte usta — ofiarował Bogu boleść w jego usługach zyskaną — lekko mu było, bo nic sobie do wyrzucenia nie miał.

Zaszli powoli z góry ku pustemu dworkowi, gdzie Ostójski czekał z chlebem i solą, Zosia z przygotowanym podwieczorkiem, a Klara z wymownym słowem pociechy.

Jednakże mimo wszelkich starań o złagodzenie wrażenia, które przenosiny te uczynić musiały, wszystkim jakoś było smutno. Ostójski niekiedy stawał w oknie i patrzał na probostwo z groźbą w oczach… jakoby chciał nowemu panu powiedzieć: — nie będzie ci tam gładko!

W istocie, Wikary, niewielu znany bliżej, a nikomu miły, zgotował sobie, zastępując usuniętego Kanonika, życie wcale nie do zazdrości. Lud, który miał zaufanie w starym przyjacielu, stronił od probostwa, a szedł do dworku, szlachta, umiejąca szanować cnotę, okazywała wszystka zimną obojętność zastępcy. W niedzielę, mimo zaproszenia, w święto nikt ani zaszedł na probostwo. Wikary—administrator został odosobniony i naturalnie przypisywał to intrygom Kanonika, chociaż ten najmniejszego nie miał udziału w niczym i słowem żalu nawet nigdy się nie odezwał.

Stosunki z folwarkiem były jak najściślejsze, z plebanią tylko przez Eliasza jeszcze miał jakąś styczność Kanonik. Rano bardzo zwykle mszą świętą odprawiwszy, wracał do dworku i tam nad brewiarzem lub książką przesiadywał dzień cały, wieczorem często bywali z siostrą na folwarku.

Julian wyjechał dla zdania egzaminów i pisania swej lekarskiej rozprawy, której miał bronić publicznie — w pałacu panowała cisza przedburzowa, Ostójski też musiał na wszelki wypadek tak swe interesa uporządkować, aby go sprzedaż majątku i możliwe wyjście z dzierżawy nie zastały nie przygotowanym.

Stary hrabia siedział w oficynie, hrabina płakała w pałacu. Carita po niejakim czasie objawiła swej dobrodziejce postanowienie założenia pensji w miasteczku. Zdawało się, iż eks–kapelan poddał jej tę myśl, gdyż za nauczyciela do kilku przedmiotów miała go zamówionym i do ogólnego nadzoru nad zakładem. On też pierwszym urządzeniem się zajmował. Na wiadomość o tym stara hrabina podniosła oczy, popatrzyła na Włoszkę, pokiwała głową i spytała ją, czy nie ma może zamiaru wstąpić później do jakiego zakonu? Carita zarumieniła się mocno, a po chwili szepnęła, iż za nic ręczyć nie można, jeśli przyjdzie natchnienie. Na tym się skończyła rozmowa. Wkrótce potem do nowo zajętego domu przeniosła się Włoszka, przybyła jeszcze jedna podżyła już nauczycielka, wzięta z poręki ks. Wikarego, i rozesłano ogłoszenie o otwierającej się pensji wedle planu i metody innych klasztornych urządzonej.

Po wyjeździe hr. Edmunda kilkanaście dni upłynęły bez żadnej o nim wiadomości, ojciec tym był niespokojniejszy, iż na nim ostatnie swe pokładał nadzieje. Nareszcie jednego dnia hrabina bilecikiem oznajmiła mężowi, że miała mu coś do udzielenia z listu Edmunda. Hrabia pospieszył do pałacu. Na stoliku zastał list otwarty, który syn, więcej do matki czując zaufania, do niej adresował. Mniej więcej brzmiał on jak następuje:

„Nie chciałem nic pisać o sobie, dopóki by się coś stanowczego nie trafiło, o czym by donieść było warto. Szczęściem, przybywszy do stolicy, zastałem tu niczym nie popsute pole, gdyż o naszym nieszczęściu wiadomość jeszcze była nie doszła. Przez dni kilka musiałem odwiedzać moich znajomych, aby wpaść na myśl jakąś, na drogę. Miasto zastałem prawie puste, wszyscy jeszcze byli u wód lub na wsi. Już prawie zwątpiłem o powodzeniu, gdy mi się nastręczył baron Sauer. Ani hrabia, ani mama kochana nie możecie znać barona Sauer, gdyż i on, i jego baronostwo świeżej jest daty. Wyrósł on, wychował się, dojrzał, wygładził się, spotężniał i przywdział tytuł na giełdzie. Nie potrzebuję objaśniać, iż należy do najstarszej na ziemi arystokracji, bo pochodzi z pokolenia Lewi. Pamiętają go ludzie buchhalterem w podrzędnym domu wekslowym, potem handlarzem akcji i papierów, potem w maleńkim sklepiku, gdzie pieniądze zmieniał i sprzedawał walory, potem wspólnikiem jakiegoś przedsiębiorstwa kolei żelaznej, potem bankierem na pierwszym piętrze Pod Lipami*, na ostatek… baronem Sauer i milionerem… Jakże go mam opisać? Im z mniejszego wyszedł, tym dziś jest większym panem, ale co się zowie grand seigneur. Pałac przepyszny, willa cudowna w Tiergartenie, ekwipaż jeden z najpiękniejszych, stół lukullusowy, dom otwarty, bale, jakich ambasadorowie nie dają… Otarł się przy tym tak wybornie, iż w nim owego dawnego buchhaltera ani znać.

Baron Sauer był mi zawsze bardzo przyjaznym. Zobaczywszy mnie, zaprosił na obiad męski. Żona jego była na wsi. Pojechałem, było nas kilku z wyższego tutejszego świata dobrych chłopców, radych się poweselić i pośmiać. Przy obiedzie paplaliśmy. Zgadało się o ożenieniu, jam się nie bez celu wyrwał, że mnie celibat nudzi i że gotów bym się ożenić… baron podchwycił:

— Naprawdę? naprawdę? Nie masz hrabia przesądów?

— Żadnych, ale wymagam od żony wykształcenia jej stanowi właściwego, młodości i — dokończyłem, na dłoni wskazując, jak się liczy gotówkę. Baron się roześmiał.

Cela va sans dire?* — rzekł. — Chcecie się żenić, bierzcie Filipinę Sauer, mojego zmarłego brata córkę… Widzieliście ją, ładna jak aniołek, a raczej jak szatanik, uczona jak Rachel… i ma trzykroć sto tysięcy talarów posagu… Wiem, że jesteście katolikiem i że dla was sama przyzwoitość wymaga, aby żona była katoliczka — ale o to bardzo łatwo — nam wszystko jedno… Filipinę umyślnieśmy zachowali i wychowali… nie dając jej żadnej konfesjonalnej edukacji, aby sobie religię wybrać mogła… Gdyby się trafił bankier izraelita, mogłaby zostać w wierze ojców, jeśli protestant junkier*, gotowa być protestantką — a gdy się katolik podoba — będzie katoliczką.

Uśmiechnął się poczciwy Sauer, znajdując nadzwyczaj praktycznym wychowanie synowicy — przyznaję się, że mnie to wszystko wielce także nęciło. Widywałem już pannę Filipinę, jest ładna, a raczej śliczna bruneteczka maleńka, nos tylko nieco za rasowy… rączka i nóżka cudne, oko diamentowe, żywa, dowcipna… i trzykroć sto tysięcy talarów.

— Dobijemy targu — rzekłem — byle niedługo myśleć…

— Serio?

— Zupełnie.

— Mam pisać, by żona ją przywiozła?

— Proszę.

Podaliśmy sobie ręce… Zgoda stanęła. Sauer zatarł ręce… Mnie się w głowie kręciło. Powróciwszy do domu, zasmuciłem się trochę. Te stosunki! stosunki! pokrewieństwo z Mendelssohnami i Beerami, a zatem i Meyerbeerami mogą smakować… mnie, com niemuzykalny… ach! tam zaraz w miejscu powinszowali mi wszyscy, a ktoś zręczny przysięgał się, iż dawno we mnie domyślał się miłości dla panny Filipiny. Nie przeczyłem. Nazajutrz gruchnęła to po Berlinie, nie ręczę, żeby Sauer sam, bojąc się mego wycofania, nie roztrąbił. Zatelegrafowano moje oświadczenie do Ostendy.

Po tym pamiętnym mi obiedzie upłynęło dni cztery, jednego ranka otwierają się drzwi i bez anonsowania wchodzi do mnie baron, ale kwaśny i z wywróconą twarzą, ażem się zląkł. Stanął naprzeciw mnie, kiwając głową w milczeniu:

— No, no, podszedłeś nas, hrabio, cale zręcznie…

— Ja? jak? — spytałem.

— Ojciec wasz zbankrutował?!

— Tak źle nie jest — rzekłem — interesa są ciężkie, ale nie zrozpaczone.

— Ale wy nic nie macie?

— Mamy jeszcze stosunki i imię, które coś przecie warte — odrzekłem dumnie — a ja siebie też nawykłem nieco cenić…

— To wszystko dobrze — odparł baron — Filipina poszłaby za was, gdybyście złamanego nie mieli szeląga; umielibyśmy was i imię spożytkować. Idzie o to, że ożenienie w chwali, gdy bankrutujecie, rzuca na nas cień niemiły, jakobyśmy kupili was sobie na licytacji. Tego nie chcemy. Interes nie był zupełnie to jasny, trzeba nam było powiedzieć wszystko…

— Zatem zrywamy interes — rzekłem, kłaniając się.

— Nie możemy zerwać — odparł, siadając, baron — ale go musiemy ułożyć tak, aby się to inaczej wydawało. Możecie się wszakże pochwalić, iż potrafiliście wpędzić w matnię barona Sauer, który nikomu nigdy jeszcze łapać się nie dał.

Pomimo nieukontentowania i chwilowego nieporozumienia układ przyjdzie do skutku. Sauer rozgłosić potrafił, żeśmy z panną od roku byli zaręczeni.

Widzę, że hrabia i mama się może wzdrygnie, wystawiając sobie moją Filipinę cale inaczej, niż jest. Muszę więc dodać, że oprócz piękności, oprócz najwyborniejszego wychowania, jest rozumna, dowcipna i umiejąca się tak zastosować, iż dla niej żaden świat, żadne towarzystwo nie będzie strasznym. Niech ludzie sobie, co chcą, szepcą po cichu, mnie to jest obojętnym. Hrabia, jeśli można, dobrze, by zjechał tu, a wesele przyspieszyć by się dało…”

W przypisku do tego listu hrabia Edmund wyszczególniał, jaką oprócz posagu panna Filipina przyniesie wyprawą, i że samych sreber ma za piętnaście tysięcy talarów itp.

Hrabia wysłuchał czytania listu z rezygnacją chłodną. Ani ów, ani żona jego nie widzieli w tym małżeństwie nic tak nadzwyczaj niestosownego. Żadne też z nich nie przypuszczało nawet, iż Abraham Helig, kupiec i dzierżawca arendy w miasteczku, w bliskim był pokrewieństwie z hrabiną przyszłą, jak się ta później okazało…

Hrabina przywodziła mnóstwo przykładów podobnych we Francji, hrabia wiedział o przybliżonych do tego w Anglii wypadkach. Westchnęli oboje i stary pan nazajutrz pocztę zamówił do stolicy. Honor i syn był ocalony — ale co z rodzicami stać się miało? Nie śmieli nawet mówić o tym, choć oboje czuli, że zostając na łasce syna, byli w położeniu dosyć — przykrym. Tymczasem życie szło trybem dawnym, dwór i wydatki zmniejszone być nie mogły. Hr. Edmund tak się spieszył, iż gdy ojciec nadjechał, już znalazł dzień ślubu naznaczony i przepyszne litografowane karty de faire part* gotowe do rozesłania w imieniu rodziny.

Baron Sauer przyjął jego ekscelencją z wielkimi honorami, dał obiad pyszny, na którym był jeden minister i dwóch generałów, pokumał się z nim serdecznie i przygniótł go do ziemi swą poufałością. Wyprostowany, chłodny, ale trupio blady hrabia przeszedł przez te wszystkie próby ognia, rachując, iż cierpliwością zdobędzie sobie modus vivendi* przyzwoity, będąc na łasce syna i synowej.

W przeddzień ślubu postanowił rozmówić się z Edmundem, który, zmieszany trochę, oświadczył mu, iż baron Sauer wziął na siebie ułożenie wszelkich interesów pieniężnych i że hrabia z nim o tym będzie musiał pomówić jako z opiekunem jego przyszłej żony. Hrabia prawie to wolał, jednak kwaśno mu było. Tegoż dnia napisał bilecik do barona, który się zjawił zaraz dla pogadanki.

Wielkiemu panu ciężko przychodziło otrzeć się o drażliwą materię, ale musiał.

— Kochany baronie — rzekł — wiesz, jak z łaski plenipotentów i złych ludzi, z którymi mieliśmy do czynienia, majątek nasz został nadwerężony. Przyjdzie wam go okupić pieniędzmi synowej, ale cóż my dla siebie wymówić mamy?

Bębniąc po stole palcami i wpatrując się w swą tłustą rączkę, Sauer począł, nie spojrzawszy nawet na hrabiego:

Les bons comptes font les bons amis!* Ja także pragnąłem o tym z kochanym hrabią pomówić. Sprawa mojej pupili i synowicy nie moja, wymaga z mej strony nadzwyczajnej baczności… cudzy interes, panie hrabio, cudzy — rzecz święta!

Westchnął.

— Jużcić na to nie pozwoli nasza familia, aby hrabia i hrabina zostali bez przyzwoitego utrzymania, ale my wiele dać nie możemy… Tam na majątku nie ma nic… nic…

— Panie baronie, przy dobrym gospodarstwie będzie przewyżka — zawołał hrabia.

— No! toż trzeba, żeby mąż coś miał! To, co my ofiarujemy, to tylko z serca dobrego i przez szacunek dla państwa… ale my wiele dać nie możemy. Filipina ma trzykroć sto tysięcy talarów. Co one zrobią włożone w ziemię? Ziemia to hipoteka doskonała, ale interes kiepski. Pięć procentów! co to jest! pięć procentów! Co to jest za lokata, kiedy ona dziś z papierów ma piętnaście! Cóż oni będą mieli dochodu? Piętnaście tysięcy talarów! Co to jest dla nich piętnaście tysięcy talarów? Co oni mogą z tego dać?

Baron zatrzymał się, hrabia zagryzał usta aż do krwi niemal.

— Ja jestem człowiek praktyczny — rzekł Sauer — niech pan popyta, że mnie tu wszyscy znają za praktycznego człowieka… Proszę wierzyć. Hrabina mama niechaj zostanie przy dzieciach, po co jej jeździć i tracić osobno… na małe potrzeby, mając wszystko w pałacu, czy to wiele na wsi się wydaje! Ah, tysiąc talarów to świat!! Co się tyczy pana hrabiego, my wiemy, że pan przywykł jeździć, że panu to do zdrowia potrzebne… Teraz wszystko tanieje… No, trzy tysiące talarów?

Popatrzał, hrabia słuchał z oczyma spuszczonymi w ziemię, nie mówiąc słowa, nie zdając się mieć ochoty odpowiadać.

— Z cudzej kieszeni mnie trudno szafować — dodał Sauer — no, a naprawdę nie ma czego! Jeśli się interesa poprawią później, a majątek oczyści…

Hrabia jeszcze nie odpowiedział i głowę trzymał spuszczoną. Bankier nie wiedział, co to ma znaczyć, ale nie śmiał być natrętnym. Począł palcami grać na stole i wpatrywać się w nie osłupiałym wzrokiem.

Panowało milczenie przykre. Nagle hrabia wstał, wyprostował się, głowa do góry i rzekł sucho:

— Cóż robić! co robić!

Na próżno Sauer starał się jakąś obojętną zawiązać rozmowę, nie było sposobu, stary milczał z dumą, która się targować ani chciała, ani myślała — Sauerowi przykro było może, iż się to tak urwanym sposobem skończyło, po chwili jednak pożegnał się i wyszedł. Nazajutrz miał nastąpić ślub w kościele św. Jadwigi, gdyż chrzest panna młoda kilką dniami wprzódy odbyła. Niewielka garstka zaproszonych świadków towarzyszyła obrzędowi. Ze strony pana młodego był sam jeden ojciec, obwieszony orderami, z gwiazdą i w mundurze Kawalerów Bożego Grobu*, który jest wspaniały. Pokrewni panny patrzali z pewną dumą, że takiego pięknego szczupaka złapać sobie potrafili.

Baron Sauer miał wprawdzie kilka pięknych dekoracji, ale takiego przepysznego munduru!! zazdrościł.

Po odbytym obrzędzie na obiad zaprosił do siebie baron całe towarzystwo składające się z dwudziestu kilku osób. Uczta była prawdziwie królewską i tak kosztowną, iż goście mimo woli, jedząc rachowali, ile to talarów na nią wyszło. Przepych w srebrze, w porcelanie, w winach niezrównany. Sauer jadał w dni powszednie, gdy żony nie było, à huis clos*, obiady z traktieru mu przynoszone po sgr., ale gdy należało — wystąpić — występował pańsko.

Hrabia stary, wielki znawca win i delikatesów, utrzymywał, że takiego wina bordeaux nie pił od lat dziesięciu… Sauer zapraszał naiwnie swych gości:

— Proszę tego skosztować — mówił do krewnych — pan w domu tego nie dostaniesz

Późną nocą jakoś skończyła się nareszcie baltazarowska uczta owa i wszyscy wstali weseli i szczęśliwi… Całe towarzystwo odprowadzało na kolej państwa młodych, którzy wedle zwyczaju przedsiębrali miodowy miesiąc spędzić w szwajcarskich gospodach. Mieli tylko wstąpić na godzinę do majątku, aby hrabinej zaprezentowała się synowa, i natychmiast ruszyć w drogę. Stary hrabia jechał z nimi także. Na stacji kolei czekał jeszcze kosz szampana ze złotymi szyjkami, wypito zdrowie, zaświstała lokomotywa ironicznym jakimś głosem — i… w świat.

Trzykrotne „hoch!” rozległo się poza wagonem, w którym hrabina Filipina z ogromnym bukietem uśmiechała się mężowi na przemian i staremu hrabiemu, już drzemiącemu po trudach biesiadnych.

Na wsi trzymano w zupełnej tajemnicy całą ową historią zdobycia nowej fortuny przez hrabiego Edmunda. Ostójski tylko zasłyszał coś z dala niepewnego o projektach ożenienia, ale z kim, co? — nie wiedziano.

Jednego ranka, gdy Cześnikiewicz pracował w swoim pokoju, a prawdę powiedziawszy, ciągnął kabałę — zastukano do drzwi, prawie równocześnie drugimi wszedł Jakubek i oznajmił, że Abraham Helig chciał się widzieć…

— A, to niech wejdzie — rzekł Ostójski.

Otworzyły się drzwi od ganku i znana postać starego Heliga pokazała się w progu z niezwykłą na twarzy jasnością. Ostójski tak był uderzony wyrazem fizjognomii starego Żyda, iż sądził zrazu, że wielki los na loterii musiał wygrać.

Stary Żyd, najmajętniejszy kupiec w miasteczku, który dostarczał wszystkiego Ostójskiemu i zostawał z nim w dobrych stosunkach, człowiekiem był uczciwym, niezbyt wykształconym, ale już trochę w świecie otartym. Sadził się nawet na mówienie czysto po polsku.

Za młodu chodził on starą modą, ale się z czasem przebrał, jak mówił, po niemiecku, chociaż zostały mu niektóre części stroju właściwe tylko naszym Izraelitom.

— Kłaniam uniżenie, panie Helig, kłaniam uniżenie.

Abraham, nie nosząc już pasa, ręce założywszy za surdut, uśmiechając się kłaniał.

— Jak się pan Cześnikiewicz ma? czy dobrze zdrów?

— At, co chcesz, stare graty kości noszą… stary grzyb jestem i mam się jak skrzypiąca wierzba…

— A, a! albo to jegomość stary, ja dziesięć może lat starszy jestem…

— A w roku przeszłym trzeci się raz ożeniłeś? nieprawdaż? — dodał Ostójski — no, ja bym tego głupstwa zrobić nie potrafił.

— Dlaczego to ma być głupstwo? — zapytał Abraham.

— U nas to tak nazywają.

— A u nas, panie Cześnikiewicz, mówią, że przykazanie Boże.

Ostójski ruszył ramionami.

— No? co słychać, panie Abraham?…

— Hm! co słychać? to pan już musi wiedzieć.

— Na przykład?

— Dla nas, to największa nowina, że młody pan hrabia jutro się żeni, a pozajutro tu będzie z żoną.

— Doprawdy?

— W samej istocie — mówił, uśmiechając się, Abraham — no! i pięknie się ożeni! Panienka ma trzykroć sto tysięcy talarów, oprócz co jej stryj da wyprawy, a to pierwszy bogacz w Berlinie.

— Ale któż? co? jak się zowie? — pytał Ostójski.

— Ona jest synowicą sławnego bankiera, barona Sauera. Czyżbyś pan o nim nigdy nie słyszał? a, to nie może być!

— A! ten, co szachrował na kolejach.

— Szachrował? przepraszam pana — rzekł Abraham — on szpekilował, ja coś o tym wiem…

Ostójski się zamyślił mocno.

— Synowicą Sauera?

— Tak jest, a mnie ona wypada po siostrze — siostrzenica.

Ostójski osłupiał.

— Co waćpan mówisz! hrabia! ale to nie może być!

— Jak nie może być, kiedy jest! — rzekł tryumfalnie Abraham — moja rodzona siostra była za Henrykiem Sauerem…

— Jak to? hrabia by się ożenił z Żydówką? — zakrzyczał Ostójski, któremu się mieszało w głowie.

— No tak… ale ona już zapewnie przyjmie taką wiarę, jakiej będzie potrzeba. Ja tego nie chwalę… a ją tak wychowali. Teraz i u nas taki wiek nastał, że ludzie swojej wiary nie trzymają.

— Ale cóż u sto diabłów — rozchodził się Ostójski — co mi asindziej prawisz, panie Abraham, hr. Edmund żonaty z siostrzenicą waszą?

— I z rodzoną! — rzekł powoli Abraham, ruszając ramionami. — No, to co? to co? oni stara familia i my stara familia… my jesteśmy z pokolenia Lewi, a to wiadomo, że my egzystowali, kiedy tych hrabiów na świecie wcale słychać nie było…

Ostójski stał ciągle osłupiony, nagle zerwał się i otworzywszy drzwi, począł wołać:

— Klaro! Zosiu! Zosiu! Klaro! a proszę, a prędko! Obie kobiety wbiegły prawie natychmiast, a widząc starego poruszonego, domyśliły się, że Abraham jakąś nowinę przynieść musiał.

— Cóż to się stało? co? a! dobry dzień, panie Helig.

— Co się stało? — zawołał Ostójski — ja tego wam powiedzieć nie potrafię, a gdybym powiedział, myślelibyście, że z was żartuję. Niech Abraham powie.

— A! proszę pana — rzekł Abraham — cóż tak nadzwyczaj osobliwego! Gdy pożyjemy, zobaczymy może dziwniejsze rzeczy, wiek taki nastał!

Zosia patrzała ciekawie.

— Dziwnego? cóż dziwnego się stać mogło? — spytała.

— Nic dziwnego — odparł Abraham — młody hr. Edmund jutro się żeni z bardzo bogatą, piękną i dosyć wychowaną panną, a że ona jest moja siostrzenica…

Panna Klara krzyknęła „ach!” — zakryła sobie oczy i padła na kanapę.

— Skończenie świata! — zawołała. Zosia zaczęła się śmiać.

— Doprawdy? — rzekła prychając.

— Słowo daję panience — poważnie odezwał się Abraham — no, co dziwnego…

Po chwili Klara wstała blada, z rękoma załamanymi.

— Bez pozwolenia rodziców!

— A! jak to? stary hrabia był na ślubie.

— Gdzie? w synagodze? — zapytała Zosia naiwnie.

— Nie — odezwał się Abraham — ona jest katoliczka. Na trzy dni przed ślubem ją ochrzcili. Ona miała takiego rozumnego, stryja, co ją chował na wszelki wypadek bez żadnej wiary. A jakby jej przyszło pójść za żyda albo za protestanta…

Tej teorii wysłuchały kobiety ze zgrozą. Klara powtórzyła raz jeszcze:

— Skończenie świata! Ostójski kiwał głową.

— Więc jakże, panie Abrahamie, przecie gdy przyjadą, pójdziesz się im pokłonić albo oni odwiedzą wujaszka? Jak Boga kocham w głowie się miesza.

— Nie, ja tego nie zrobię — odpowiedział izraelita z powagą — ona porzuciła wiarę swoją, między nią a nami nie ma już nic, ona nie moja siostrzenica, jam jej obcy. No — ale przyznam się jegomości, chciałem się przed nim pochwalić! Nie — ja tam nie pójdę ani ona do mnie nie przyjedzie… Hrabia pewno nie wie nawet o tym, że ma wujaszka w miasteczku… a ludzie… będą o tym wiedzieli. Dla biednego żyda — dodał — to jest satysfakcja! A! a! czego to teraz za pieniądze kupić nie można! Kłaniam jegomości…

Nie miał nic pilniejszego Ostójski po obiedzie nad zaniesienie tej nowiny do dworku księdza Kanonika, który ani o ożenieniu, ani o rodzaju tego ożenienia i stosunkach, jakie z sobą przynosiło, nie wiedział wcale. Panna Klara nie towarzyszyła im w tej wyprawie, była bowiem do szpiku kości szlachcianką polską i uczuła się, wedle dawnych pojęć, dotknięta tak w swym dostojeństwie, iż dostała bólu głowy i musiała się uciec do zwykłej żółtej chusteczki, z którą się na świat nie pokazywała.

Zaledwie usiedli około starego okrągłego stolika, który nosił jeszcze na sobie ślady studenckiego scyzoryka pana Juliana, Ostójski się odezwał, nie mogąc dłużej wytrzymać:

— Księże Kanoniku! nowina wielka, hr. Edmund jutro się żeni z panną Sauer, synowicą bogatego barona Sauera… wiecie! Był u mnie dziś rano Helig i oznajmiając o tym, oświadczył razem, iż hrabina przyszła jest jego rodzoną sio—strze—ni—cą.

Matka Juliana ledwie nie tak zakrzyknęła, jak panna Klara: — Jezus! Maria!

— Ale, stójcie państwo! — dodał Cześnikiewicz — katoliczką jest od trzech dni, była wychowaną tak mądrze, iż do tej pory żadnej wiary nie miała, jak czystą białą kartę zachowano ją, by na niej przyszły mąż wyznanie swoje zapisał.

Ks. Kanonikowi wydało się to żartem, wyda się to może powieściopisarskim konceptem niejednemu z czytelników, ale — niestety — historyczny to fakt, XIX wieku indyferentyzm malujący najlepiej. Co więcej, nie jest on może jedynym, a w rodzinach praktycznych powtórzy się pewnie i przejdzie we zwyczaj.

Gdy Ostójski zaręczył, że nie zmyślił, a Zosia potwierdziła uroczyście i opowiedziała, co słyszała sama od Abrahama, Kanonik odezwał się smutnie:

— Idziemy więc szybkimi kroki do tego stanu obojętności religijnej, która poprzedziła u pogan upadek ich społeczeństwa. Religia staje się formą, imieniem, rzeczą podrzędną. Bierze się ją dla wygody i rzuca, gdy zawadza jak tłumoczek podróżnemu… I to czyni ludzkość nie z błędną wiarą instynktami stworzoną, ale z objawioną, co przyniosła światu — prawdę, co stworzyła społeczność nową, stosunki nowe, co wyzwoliła człowieka — co go połączyła z Bogiem.

— A! nie! — zawołał, podnosząc ręce do góry — nie jest to, dzięki Bogu, religii Chrystusowej zgon, bo ona nigdy skończyć się nie może, ale znak odrodzenia jej… Powstaną apostołowie nowi, przyjdą mężowie świątobliwi i dziać się będą cuda, a wiara Boża, którą ludzie zepsuli, z nowym blaskiem zaświeci nad ich upokorzonymi głowami w niebiosach…

Nim przyjdzie wszakże ta godzina, sprawiedliwym kielich goryczy należy wypić aż do dna…

Abraham Helig, który tajemnicy nie czynił ze swego chlubnego pokrewieństwa przed Ostójskim, nie znajdował potrzebnym taić tego i przed drugimi. Zresztą inni jego współwyznawcy byliby ją również roznieśli, bo stosunek ten doskonale znali. Rozeszła się więc w dni kilka wiadomość po całym sąsiedztwie, a jakie uczyniła wrażenie, zdawać sprawy nie potrzebujemy.


Rok upłynął od opisanych przez nas wypadków w pałacu i na folwarku. W ciągu jego pan Julian, który zdał cum maxima laude examina* i otrzymał stopień doktora, oznajmił o tym wprawdzie czułymi listami matce i wujowi, ale się wytłumaczył przed nimi, iż przybyć do nich nie mógł. W przypisku było pozdrowienie dla całego domu Ostójskich. Zosia się zarumieniła mocno, czytając list ten, westchnęła i wybiegła prędko. Ojciec za nią powiódł oczyma i sposępniał.

Julian donosił w nim, że jeszcze nie jest pewien, gdzie się i jak obróci, lecz że ma widoki na jakąś katedrę w jednym z uniwersytetów moskiewskich i tam zapewne się uda, a przed wyjazdem będzie się starał matkę i wuja pożegnać.

W położeniu Cześnikiewicza zaszła też zmiana, gdyż wkrótce po ożenieniu z panną Sauer hrabiego majątki poszły na licytację i baron w imieniu siostrzenicy je nabył, dołożywszy swoich około pięćdziesięciu tysięcy talarów Doskonały i praktyczny bardzo administrator, baron, zjechał zaraz na miejsce, obejrzał folwarki i zapowiedział, że sprowadzi agronoma, pożyczy obrotowy kapitał i na siebie gospodarstwo obejmie. Wypowiedziano więc dzierżawę panu Ostójskiemu, który chwilowo był w kłopocie, znalazł przecie, nie chcąc się jeszcze kupnem związywać, znaczny, opatrzony folwark w pobliżu, który zadzierżawił i do niego się przeniósł. Grunta dochodziły do pół mili od miasteczka, domu nie było mieszkalnego, najęto więc dwór w mieście, pod pozorem, że ten, który zajmował Kanonik, był za szczupły. Mieszkanie w miasteczku mało co rodzaj życia zmieniło, Ostójski tylko częściej wyjeżdżać musiał, a Zosia była samotniejszą. Chwile te najczęściej spędzała w dworku z matką Juliana, którą jakby własną kochała. Przychodziła z robotą, z książką, z koszyczkiem, w którym jakąś przyniosła nowalię, i to pomagała w ogródku, to czytała głośno, to rozmawiała z Kanonikiem. Stała się prawie domową. Biedna, na straży sobie wybrała miejsce, by być jak najbliższą wieści od Juliana. Odważyła się nawet, czego się młodej panience nie chwali, na krok bardzo stanowczy. Ofiarowała się podstępnie kopertować, zapisywać i pieczętować listy matki do Juliana, a dyplomatyzowała tak zręcznie, iż nim przyszło do pieczątki, ukradła sobie miejsce na przypiski. Oznajmiła wszakże Julianowi, iż to czyni bez wiedzy i na własną odpowiedzialność.

Na przypisek ten nie było też odpowiedzi żadnej, tylko znów ukłony, ale nie całemu domowi Ostójskich, osobiście Cześnikiewiczowi, pannie Zofii i pannie Klarze. Zawsze był to maleńki postęp. Za drugim razem Zosia śmielsza już, zamiast pośpiesznego przypisku, osobną miała karteczkę w pogotowiu i do koperty ją wsunęła.

Nie było w niej nic doprawdy, czego by papa i ciocia czytać nie mogli, ton listu żartobliwy i wesoły, a przecież jak on mówił wiele… Jak go, tam przywitano, zostało tajemnicą, gdyż pan Julian nie ośmielił się odpowiedzieć ani nawet podziękować, w przypisku tylko dołożył nieco czulej — „całuję rączki panny Zofii i dziękuję za wszystkie jej dla mamy, a przez mamę dla mnie świadczone dobrodziejstwa”.

Tłumaczyło się to tym, iż matka Juliana donosiła mu, jak o niej poczciwa Zosia nie zapomniała,

Od tych pierwszych prób panna Zofia, bezkarnością ośmielona, puściła się w formalną korespondencję, choć zawsze bez odpowiedzi. Sprowadziła sobie cieniuteńki papier, aby niepostrzeżenie całą jego, ćwiartkę wsunąć mogła, i powiedziawszy sobie, że czy trzy wiersze, czy cztery stronnice grzech już jeden, zasypywała maczkiem od końca do końca arkusik. Sprawiało jej to niewymowną pociechę. Opisywała mu życie swoje, matki, Kanonika, mieściła nawet małe niewinne ploteczki. A choć czasem łzami przy pisaniu zwilżone były oczy, list zawsze był wesolutki, dziecięcy, miluchny jak szczebiotanie ptaszka…

— Jesteś ty uparty — mówiła Zosia — ale i ja nią być potrafię. Chcesz ty czekać, będę czekała i dowiodę ci, że kobiece serce lepiej od waszego brzydkiego sercyska kochać umie.

Stara matka Juliana tak już była nawykła do kopertowania, pieczętowania i adresowania Zosi, że nigdy żadnego do syna nie wyprawiła listu, żeby jej o tę pomoc nie prosiła. Któż tam wie — może się co i domyślała, bo listy z czasem grubiały, a czasem, nieostrożna Zosia, zapędziwszy się, półtorej ćwiartki wsuwała, co kopertę czyniło podejrzaną. A jednak matka nigdy nie dopatrzyła się defraudacji.

Julian w ostatnim z listów doniósł nareszcie, że po namyśle chce próbować szczęścia inaczej i wybiera się do Ameryki Południowej, a nim wyjedzie, przybędzie wziąć matki i wuja błogosławieństwo…

Zosi z podróży czytanych znany był ten kraj tylko z żółtej gorączki, przestraszyła się niezmiernie i zaklęła Kanonika i mamę, aby w żadnym razie nie puszczali Juliana do tego kraju, w którym tak okropne choroby panują. Wolała już Rosję, bo była bliżej, a cholera wydawała się jej mniej jakoś niebezpieczną.

Juliana wszakże, mimo przyjazdu obietnicy, wstrzymały i namysły, i wybory w podróż, tak że się przybycie jego przeciągnęło. Tymczasem zaszły nader smutne okoliczności.

Jednego poranka panna Klara, która bardzo rzadko, zwłaszcza sama, odwiedzała dworek i Kanonika, przybiegła z wyrazem twarzy tak zmienionym, przestraszona i zapłakana, że się matka Juliana, która ją pierwsza spotkała w progu, wylękła, sądząc, iż jakie nieszczęście trafiło się panu Ostójskiemu lub jego córce.

Słowa od panny Klary dopytać się nie było można w początku, prosiła o wodę, popłakiwała ciągle, łamała ręce i powtarzała:

— Co to z nami będzie? co my, nieszczęśliwi, poczniemy?

Kanonik błagał ją, aby ich z tej niepewności wywiodła.

— A! ojcze mój — zawołała — jest to jeszcze tajemnicą, gdyż mój brat lęka się rozgłoszenia — wielkie nieszczęście. Praca życia całego! Kapitał mojego brata ulokowany u bankiera w Berlinie cały i bezpowrotnie przepadł.

— Jakim sposobem?

— Niegodziwy człek zbankrutował i uciekł do Ameryki… brat mój powraca z Berlina… Nie chciał martwić Zosi i krył, jak mógł, tę klęskę, ale się to mimowolnie wydało. Jesteśmy bez kawałka chleba… Ostójski był tak nieostrożny… ja go zawsze przestrzegałam, słuchać mnie nie chciał. Wszystko złożył w jedne ręce! W domu z obawy złodziejów nic nie trzymał, co tylko zebrał, odsyłał. Nie wiem, czy mu, oprócz remanentów, tysiąc talarów zostało…

Kanonik chwycił się za głowę.

— A! co za nieszczęście — rzekł — ten poczciwy Ostójski, żeby tylko nie rozpaczał, nie zagryzł się, nie rozchorował. Przecież Bóg dał, Bóg wziął… dla nich dwojga, dla państwa trojga — poprawił się — starczy i ta odrobina, co zostanie. Przy pracy…

Ale panna Klara, nie słuchając, płakała.

— Może bym ja poszedł do niego — zawołał Kanonik — czasem słowo przyjaciela coś zaważy… a przypomnienie woli Bożej…

Chciał już wziąć za kapelusz, ale go panna Klara wstrzymała.

— Nie można mu o tym mówić, póki sam nie przyzna się. Gniewałby się, żem ja go zdradziła, przyleciałam tu — dodała panna Klara — aby dolą naszą podzielić się z sercami przyjaznymi i pocieszyć współczuciem. O! przeznaczenie!

Uściskała matkę Juliana i pobiegła równie pospiesznym krokiem, jak przyszła. We dworku smutek był wielki.

— Pierwsza rzecz teraz — zawołał Kanonik — żeby mu jego własność zwrócić, bo dziś i ten dworek dla niego wiele znaczy. Nic więc nie mówiąc, trzeba innego mieszkania szukać, pozór jakiś znaleźć, a stąd ustąpić.

— Tak, to prawda — rzekła smutnie matka Juliana — a! ale jakże ciężko się nam będzie znowu przenosić.

— Ciężej jemu, moja siostruniu, na starość zostać z uszczuplonym chleba kawałkiem — westchnął Kanonik — ale Bóg łaskaw…

Miał iść, nie zwłócząc, do miasteczka, gdy Ostójskiego zobaczył, który z kijem w ręku szedł powoli, z głową spuszczoną. Na twarzy jego znać było przybicie, ale nie tak szaloną rozpacz i zwątpienie, jakich się Kanonik obawiał. Pozdrowili się jak zwyczajnie, Ostójski postawił kij w kącie i siadł.

— Jeździłeś pan do Berlina — cóż tam słychać? — spytał Kanonik.

— Ano — nic, Berlin się na wielką stolicę przerabia, choć mu to nie łatwe. Nic…

— Coś zmęczeni jesteście z podróży czy… niezdrowi, jakoś mi wyglądacie nieswojo — dodał ksiądz.

Ostójski się obejrzał.

— Doprawdy? — rzekł — jak to! poznaliście biedę z twarzy…

— Jest jaka bieda?

Stary się zawahał, jakby z sobą walczył, mówić czy milczeć.

— No, przed wami tajemnicy nie ma — rzekł krótko — moją krwawicę diabli wzięli.

— Co? co takiego? — zapytał Kanonik.

— Cały majątek mój przepadł — dosyć jakoś spokojnie dodał Ostójski. — Zostało mi bardzo mało. A w dodatku, żem sam sobie winien, więc nie ma co piszczeć.

— Cóż? skradziono?

— A juściż — mówił Ostójski. — Licho mi nadało obawiać się złodzieja w domu i samemu go sobie szukać poza domem. Oddałem wszystkie moje pieniądze bankierowi, który zdawał się pewny i człowiek uczciwy. Tymczasem uszedł gdzieś do Ameryki. Passiva* wynoszą półtora miliona, a activów* jest na dziesięć tysięcy. Uwinął się tak zręcznie, że gdy się ludzie opatrzyli, już może był w Nowym Jorku…

— Ależ nie mieliście u niego całej waszej…

— Caluteńką krwawicę, sto piętnaście tysięcy talarów — westchnął, ocierając pot z czoła Ostójski. Chwila była ciężkiego milczenia, szlachcic dumał ponuro.

— Mam lat sześćdziesiąt — rzekł — nie taka to starość jeszcze, gdy są siły — lecz dorobić się już ciężko, choć mam za co ręce zaczepić. To, co mi zostało z remanentem, gotówką, w zbożu, na dłużnikach, dociągnie do kilku, może kilkunastu tysięcy. Gdym poczynał gospodarzyć, więcej nie miałem… ale naówczas też nie miałem połowy tych lat, które mi ciężą na karku… i kochanego dziecka, o którego los jestem trwożny. Nuż choroba, śmierć… a ona zostanie na łasce Klary? Klara najpoczciwsza w świecie, ale… będzie po całych dniach deklamować, ręce załamywać — i po wszystkim.

Znowu umilkli, Kanonik i pocieszać nie umiał.

— Tylko cicho, sza! niech ludzie się ze starego dudka nie śmieją — dodał Ostójski.

— Przecież może złodzieja złapią i coś się odzyska — rzekł Kanonik.

— Gdyby go złapali, to go jeszcze żywić będzie trzeba, wszystko puścił na bursie*. Już tam drudzy starania robili… telegrafowano przez linę do Ameryki, ale ja na to grosza dać nie chciałem…

— Wie Zosia? — spytała matka Juliana.

— Niezupełnie, ale zdaje mi się, że się domyśla i że Klara się jej łzami wygadała, mnie podszedłszy. Zosia, żeby mnie nie zgryźć, wszystko w sobie stłumi — zresztą ona najmniej dla siebie potrzebowała, a pracować potrafi… Mnie to więcej dotyka, com jej życie chciał zapewnić szczęśliwe, dostatnie, beztroskie. Ale wola Boża… wola Boża…

— Kochany panie — rzekł Kanonik — byliście wy dla ubogich miłosiernymi, Bóg też dla was miłosiernym będzie. Nie traćcie ducha, serca, odwagi, a weźcie się do pracy.

— Muszę — odparł Ostójski — łzy za pieniędzmi brzydka rzecz, nie ronię ich, ale mi na duszy ciężko! ciężko. Moja Zośka! moja Zosieczka!!

Zakrył sobie twarz rękami, gdy z tyłu nadbiegające dziewczę pochwyciło go za szyję. Stało ono już i słuchało przez chwilę, nim weszło.

— Tatku drogi! tatku najmilszy! jeśli o mnie chodzi! a! to możesz tańcować!… A mnie pieniądze na co? Wiesz, że razowy chleb lubię, że sukienki perkalowe noszę, że praca mnie nie straszy… zostało nam przecie coś! a! czegóż się gryźć! Pluń, tatku, na licho! Mnie waszej pracy żal… a dla siebie — doprawdy aż lżej!

Ojciec uściskał ją czule.

— No, to dosyć — odezwał się — teraz będę spokojny…

Odwrócił się do Kanonika żywo.

— Przyszło mi na myśl, bo was znam — dodał — że wam się zaraz przyśni ze dworku ruszać, aby nie być mi ciężarem. Pilno mi było was przestrzec, że ja do pół roku nie potrzebuję go, bo mam najęty i zapłacony, a potem… no! to zobaczemy… pomieścimy się jakoś. Tylko ani mi się ruszajcie stąd, ani szukajcie mieszkania — jeżeli mnie kochacie.

— Mój dobry przyjacielu — przerwał rozczulony Kanonik — ja serce twe znam, ale mnie nie zmuszaj do położenia, które mi strasznie zacięży… nie zmuszaj. Będę swobodniejszy…

— O cóż idzie? po pół roku zrobicie, co zechcecie, a do pół roku, jak mnie kochacie, posiedzicie spokojnie.

Kanonik się wahał.

— Ja was proszę, mój ojcze, ja bardzo was proszę i Zosia…

— Ja ojca błagam — dorzuciła Zosia.

— Do pół roku, słowo — rzekł Kanonik. — Słowo.

— Dobrze — dokończył ksiądz — a po pół roku żadna mnie siła w świecie tu nie utrzyma. Wy doskonale się możecie sami we dworku tym pomieścić, ja w daleko mniejszym, ba my z siostrą takich apartamentów nie potrzebujemy.

— Poczekajcież no, mój dobrodzieju — wrzucił Ostójski — bardzo być może, iż ja teraz z dzierżawy większej wyjdę, a wezmę mniejszą i dalszą, zatem wcale w miasteczku mieszkać nie będę.

— To sobie dworek wynajmiecie — rzekł Kanonik — w teraźniejszym położeniu każdy grosz trzeba szanować.

Na tym więc stanęło, lecz Zosia po odejściu ojca została jeszcze dłużej z matką Juliana. Kanonik nic nie mówił, a w duchu i dziwił się, i uwielbiał rezygnację, z jaką cios ten straszny przyjął stary szlachcic i jego córka. Zosia obawiała się tylko o to, by ojciec się zbytnią nie zabijał pracą, a Ostójskiemu szło o córkę… Przywykli do skromnego życia, nie mogli poczuć nawet ruiny, bo im zostawało tyle, że prawie nie zmieniając dawnego trybu, dalej dom prowadzić mogli.

Chociaż wypadek miał być do czasu przynajmniej tajony przed ludźmi, ani panna Klara, ani Zosia nawet nie wytrzymała, żeby się z czymś po trosze nie wygadała, ludzie pode drzwiami podsłuchali, w parę dni po miasteczku i okolicy rozbiegła się głucha wiadomość o katastrofie Ostójskiego. Znali go wszyscy jako bardzo zacnego i uczciwego człowieka, ubolewanie więc było powszechne. Nie zbywało na dowodach współczucia, jakie rzadko się ludziom trafia zdobyć na obojętnym zawsze społeczeństwie. Jeden z pierwszych przybył dziedzic majątku, który Ostójski dzierżawił, a któremu się nic nie należało, bo był z góry zapłacony. Uląkł się on, aby go, poczciwy człek nie porzucił, i ostrożnie wielce dał mu do zrozumienia, że jeśliby jakiej ulgi w dalszych wypłatach wymagał, da mu ją chętnie. Ostójski uściskał, podziękował i odmówił ze łzami w oczach.

Naturalnie katastrofa była przedmiotem długiej gawędy, w której szlachcic bankierów, spekulatorów i całej ich prozapii* nie szczędził. Urazę do tego plemienia tym większą całe teraz miało sąsiedztwo, gdy baron Sauer zajął się gospodarstwem majątków hrabiego i poprowadził je tak, że okolica współzawodnictwa z nim wytrzymać nie mogła. Gospodarowano tu tak, jakby jutra dla świata nie było, ciągnąc z ziemi a pobudzając ją do produkcji szalonej, bez względu na to, że i matki ziemi siły wyczerpać się muszą. Sąsiedzi, którzy guana kupować ani mineralnych nawozów sprowadzać nie mogli, gniewali się na Niemca, który ogromne czynił nakłady.

W pałacu po powrocie państwa młodych z, miodowej przejażdżki wszystko się do nowego ułożyło życia. Hrabina matka, wypłakawszy się nad losem swym nieszczęśliwym, pocieszała się tym, że synowa jej była tak zapaloną muzyczką, jak ona. Wyznaczono jej część pałacu na mieszkanie. Młoda synowa była nadskakująca i grzeczna… życie znośne. Stary hrabia, milcząc i nic nie dając poznać po sobie, zniósł swój upadek na oko stoicznie. Po kilku dniach pobytu na wsi, uroczyście pożegnał żonę, kazał upakować tłumoki i wyjechał do Monaco.

W miesiąc potem dowiedziano się, że został tknięty apopleksją i życia dokończył. Pozostałe długi w Anglii i na stałym lądzie dokuczały synowi, ale ten ich wcale płacić nie myślał. Baron Sauer był tak grzeczny, iż pensję trzech tysięcy talarów przelał na hrabinę, dając do zrozumienia, że z nią by sobie mogła pojechać, gdzie się jej podoba… Zdaje się, że na tę wspaniałomyślną decyzją wpłynął podszept młodej pani, która chciała być samowładną w pałacu i przenieść się do gabinetu à la Louis XV*. Hrabina, z radością powitawszy nadzieję swobody, choć z tak szczupłym fundusikiem, natychmiast wybrała się do Drezna. Posyłała nawet do panny Carity, czyliby jej towarzyszyć nie chciała, ta jednak odmówiła. Pensja nadzwyczaj już stała świetnie, a protekcja ks. administratora dała jej sławą i wziętość. Rzeczywiście on nią więcej kierował niż Włoszka, która była jego najuleglejszą sługą. Mówiono już o zarządzonej składce, która zakład ten miała na nowy klasztor przerobić.

O powrocie ks. Kanonika do probostwa mowy być nie mogło. Jeździł on parę razy do, dawnych przyjaciół i znajomych, członków kapituły, ale ci wyznali mu, że ks. Wikary miał takie plecy, protekcje i był tak popierany silnie, iż przeciwko niemu aniby się kto ważył wystąpić. Radzono mu rezygnować, a w innej diecezji lub chociażby w tej innego szukać probostwa, oświadczając otwarcie, iż był pomówiony o liberalizm, patriotyzm, demokrację, o rewolucyjność, o czerwoność i inne tego rodzaju zbrodnie, którymi raz obrzucony człowiek, choćby najniewinniej, już się nigdy oczyścić nie może.

Ks. Kanonik poddał się w milczeniu woli niebios, żal mu było opuszczać miejsce, do którego się przywiązał, a zdało mu się, że z tego, co mu przeznaczono przy innej jakiej pracy, wyżyje. On i siostra nawykli byli do tak skromnego życia, iż dla zyskania lepszego bytu nic poświęcać nie potrzebowali.

W dzisiejszych czasach ta teoria swobody człowieka, ograniczeniem jego potrzeb zdobywana, cale nie ma wziętości — jest ona wszakże najskuteczniejszą tarczą przeciwko zepsuciu, a ci, co ją przyjęli, biorą z nią moc wielką, stają się niezależnymi i wyższymi nad pokusy.

Większej części serwilizmów, upodleń, upadków ludzkich przyczyną jest nawyknienie do zbytku, próżność i rozpieszczenie cielesne. Kto potrafił przekonać ciało i nadać mu hart potrzebny, nabywa potęgi równoważącej często, często przeważającej potęgę grosza i władzy.


Ale ta stoicko–chrześcijańska teoria dawno odrzuconą została. Materializm odkrył i dowiódł, że mens sana in corpore sano* i że interesa żołądka są zarazem sprawami ducha. Nie było więc innego sposobu, tylko obwarować sobie warunki materialne jako najpierwszą potrzebą — a że znowu wielu inaczej jak wątróbkami w pasztetach karmić się nie może — stąd konieczność zbrukania się dla zdobycia wątróbek — i tam dalej, i tam dalej. Kto może żyć kawałkiem chleba, być zdrowym i silnym, i nie tęsknić za delikatesami, stokroć jest większym panem niż milionowy sybaryta, co się lęka więcej o utratę dobrego stołu niż dobrego imienia.

Zosia co dzień prawie przybywała na probostwo, opowiadając coś o ojcu i wynosząc jego spokojność i rezygnację. Trafiło się w tym czasie, iż pani matka pisała parę razy do Juliana, a Zosia pieczętowała, do tych jednak listów nie dodała ani literki. Zmieniło się zupełnie położenie. Zosia miała maleńki posażek, a Julian jako zdolny doktor wielką i świetną przyszłość przed sobą. Poczuła to dobrze, iż mu jej zawiązywać nie była powinna. Posmutniała, biedna, ale umiała tego nie pokazywać po sobie.

Największe wrażenie katastrofa zrobiła na pannie Klarze, która wypłakiwała się strasznie, a nastrojona była tak, że nie mogła inaczej przemówić, tylko niesłychanie patetycznie, deklamując przeciwko zepsuciu świata, ludziom, zdradzie, niesprawiedliwości itp. Z rozczulenia wpadała znowu aż w gniewy czasem i kłóciła się z bratem, którego ślamazarności przypisywała wszystkie „nieszczęścia rodziny”. Ostójski jakby odmłodniał, tak się krzątał z nową gorliwością około gospodarstwa.

Jednego poranku wreszcie, gdy Zosia wedle zwyczaju przyszła do dworku dać „dzień dobry” matce Juliana, zdziwiła się i zmieszała niezmiernie, zastawszy cale niespodzianie młodego doktora, który przyjechał, nie zapowiedziawszy się wprzódy.

Zosia, która go niedawno tak czule i śmiało witała, napastliwie prawie, teraz i chłodno, i umiarkowanie pozdrowiła Juliana. Krócej też pobywszy niż zwykle, pod pozorem, że jej ojciec potrzebował, że miała coś do roboty w domu — pożegnała się i pierzchnęła.

Nazajutrz już nie przyszła.

Trzeciego dnia Julian z Kanonikiem i matką wybrali się po obiedzie do Ostójskiego — którego, szczęściem, w domu zastali. Młody medyk zdziwił się nieco, wyraźnie, umyślnie zwiększonej jeszcze prostocie urządzenia domu. Jedna sługa starczyła do kuchni i pokojów, gdyż Zosia, a po części i ciocia resztę roboty wzięły na siebie. Ostójski Jakubka odprawił i mówił, że się doskonale bez niego obchodzi. Nie było skąpstwa, lecz widoczna i troskliwa oszczędność.

Ciocia, którą po raz pierwszy spotykał Julian, podała mu rękę i rozpłakała się.

— Jedna chwila — rzekła — częstokroć przedziela szczęście od niedoli. Gdyś pan zdążał stąd po wieńce do stolicy… zostawiłeś nas opływających we wszystko… dziś znajdujesz w nędzy…

— Ale dałabyś pokój — ofuknął Ostójski — gdzież nędza, gdzie nędza? To już retoryka za daleko posunięta…

— Szala losu przechyliła się w stronę przeciwną — dodała panna Klara.

Ostójski gościnnością w domu i dobrym humorem starał się gościowi dać zapomnieć, że powinien był kondolencyjny przynieść komplement. Na pierwsze Juliana słowo — przerwał mu:

— Nic nie ma tak strasznego, chleba kawałek został, a póki siły, póty pracy być powinno… Nie mówmy o tym.

Zosia, choć swobodna i prawie wesoła, nie szukała już rozmowy z Julianem, nie wyzywała go do niej, jak wprzódy — Julian znowu, jak gdyby ze swej strony chciał dowieść, że zmiana położenia na jego uczucia nie wpłynęła, o wiele był swobodniejszy i weselszy niż dawniej,

— Cóżeśmy to słyszeli — rzekł Ostójski — że się asindziej, panie Julianie, wybierasz do Ameryki czy do Kalifornii złoto kopać, czy co?

— Miałem w istocie myśl — odpowiedział zagadnięty — odbyć podróż naukową i jakiś czas poświęcić się praktyce w jednym z miast Ameryki Południowej, gdzie o dobrych lekarzy dosyć jest trudno — ale — ale się waham.

— Cóż? więc znowu projekt do Rosji? — spytała Zosia cicho, rada prawie, iż od żółtej gorączki strachu uwolnioną została… w zamian biorąc cholerę.

— Aż mi wstyd — szepnął Julian — że tak niestały jestem. Oto doprawdy sam nie wiem teraz… do Ameryki daleko, Rosja dla samego języka mi niedostępna, matki mi rzucić żal, Kanonikowi bym pragnął być pomocą… któż wie? może zostanę w kraju.

Zosia się zarumieniła mocno, Ostójski odchrząknął i z wyjaśnioną twarzą począł się przechadzać po pokoju.

— Dalibóg — rzekł — zrobisz rozumnie, a że ci na praktyce wyborowej zbywać nie będzie — ręczę. Gdybyś widział, jak ja, i co tu nasze biedne ludziska feber rozmaitych, reumatyzmów, kalectw, choróbsk nabiorą przy pracy i klimacie — to by ci aż ślinka do ust pociekła. Takie choroby, powiadam ci, nowiuteńkie, wymyślne, właśnie, jakich młodemu doktorowi potrzeba!! Będziesz sobie uczył się i praktykował, lepiej jak w szpitalu przy klinice, z tą różnicą, że u nas zobaczysz takich chorych, którzy u was leżą w łóżkach, z gorączką noszących snopy, z febrą młócących zboże i z reumatyzmem po kostki stojących w błocie godzinami… To dopiero praktyka!

— W różowych odmalowana kolorach! — dodał Kanonik. — No — co do mnie — mówił dalej — ja teraz Julka ani od podróży nie wstrzymują, ani do skromnego życia na wieś zapraszam. Byłoby mi boleśnie, gdyby swą przyszłość dla nas poświęcał. Dlatego i odezwać mi się trudno.

Matka także milczała, panna Klara zbierała się coś — „rzec”, ale odłożyła na później. Zosia ukradkiem patrzyła w oczy Julianowi, który był zamyślony i milczący.

Gdy się wszyscy rozgadali później, a Zosia wyśliznęła się do drugiego pokoju, Julian nieśmiało poszedł za mą. Ostójskiemu aż oczy zaświeciły, gdy to zobaczył.

— Panno Zofio — odezwał się idący za nią medyk — doprawdy pani coś na mnie niełaskawa.

— Dlaczego?

— Anim dotąd miał zręczność pozdrowić pani! tak ją widziałem mało… Czy panią bardzo tak dotknęło to nieszczęście?

— Mnie? osobiście! a! bynajmniej! — zawołała Zofia — wierz mi pan, iż anibym go poczuła dla siebie. Dla ojca dotyka mnie ono boleśnie, biedny tatko powinien był nieco spocząć…

— Czy pani uwierzysz w to, że spoczynek jest szczęściem? — spytał medyk.

— Zupełny — nie — rzekła Zofia — pojmuję to, że człowiek nawykły do pracy, gdyby mu ją odjęto, prędzej by się uczuł skrzywdzonym, zanudziłby się, niżby miał tym ucieszyć. Ale zbytek pracy i frasunek przy tym w wieku ojca…

— Czyż się tak bardzo zamęcza?

— Dosyć… nadto.

— A pani go wstrzymać nie może?

— Bardzo mało… On kłopocze się niepotrzebnie o mnie, o losy moje — ja o niego. Ja mam słuszność, on najmniejszej. Zostało mi tyle, że starej pannie doskonale wystarczy, a nawet dwóm, bo juściż o cioci nie trzeba zapominać.

— Ciocia, zdaje się, mocno dotkniętą. Zosia się uśmiechnęła.

— Tak — rzekła — ale ma w tym pociechę, że nigdy tyle pięknych rzeczy powiedzieć nam nie miała zręczności, co teraz…

Mnie, wiesz pan, co najwięcej zasmuciło? Musieliśmy rzucić stary folwark, gdzie się tak długo mieszkało… Wystaw pan sobie, na moim kochanym ogródku posadzili bezbożnicy kapustę! kapustę!

Julian się uśmiechnął.

— Profanacja to — rzekł — ależ pani musi mieć ogródek nowy?

— Tak! nowy! nawet daleko piękniejszy. Ojciec — bo jeszcze wówczas, jak można było — sprowadził mi takie śliczne kwiatki z Erfurtu. Co mi po nich! Jam mój krzak bzu, co podrósł w mych oczach, wolała i ręką moją sadzone owe maliny.

— A wiesz pan! za karę im — wymarzły! Teraz znowu — szczebiotała Zosia — przenosić się pewnie potrzeba gdzieś indziej, a to koczowanie mnie męczy…

— Ojciec, co panią tak kocha — odezwał się Julian — mógłby na to łatwo poradzić — coś małego kupić i na swoim gospodarzyć.

— Nie, nie mamy nawet za co kupić — małego — szepnęła Zosia, spuszczając oczy — nie zostało nam nawet tyle, by dobry młyn gdzie nabyć. Ojcu się zdaje, że z tego, co ma, łatwiej się dorobi.

Mówili dłużej jeszcze, swobodnie i poufnie, a do rozmowy wmieszały się wspomnienia młodości, których Julian nie unikał. Był jakiś wesół i mówniejszy niż dawniej. Zosia mu tego powinszowała.

— A! pani! — odezwał się otwarcie — teraz to wcale co innego, jesteśmy na zupełnej stopie równości.

Dawniej widziałem w pani w całym blasku majestatu dziedziczkę fortuny, którą olśnięty, ust nie umiałem otworzyć… teraz mówię z panną Zofią.

— Więc się na coś nasze nieszczęście przydało przecie! — dodała Zosia.

— Aż mi wstyd, że ja na nim skorzystałem, gdy państwo straciliście — dorzucił Julian.

Po odejściu Kanonika ze swymi Zosia w wybornym humorze siadła grać na fortepianie. Grała strasznie jakoś burzliwie, gdy ojciec się wsunął.

— A co? a co? — spytał — nieprawdaż, że Julian jakby inszy człowiek. Zawadzały mu widocznie talary, które pojechały z tym przecherą do Ameryki?

Zosia mu się rzuciła na szyję.

— Julian śmielszy jest… a jednak?

Powróciła do grania, Ostójski poszedł do stolika kabałę kłaść, ale na co, do tego przyznać się nie chciał. Kabała mu wypadła, nie można wszakże zaręczyć, czy dyplomatycznie w pomoc jej nie przyszedł.

Julian, któremu znanym było postępowanie Wikarego z Kanonikiem i tysiączne drobne przykrości, jakie czynił wujowi, nie miał cale zamiaru odwiedzać probostwa. Niespodzianie spotkali się jednak na drodze z powracającym z pensji swej ks. Leonem, a ten zaczepił sam Juliana z bezwstydnością podziwienia godną. Medyk zimno go przyjął, robić mu wszakże wymówek i historii sam nie chciał i wiedział, że Kanonikowi by tym przykrość wyrządził.

Ks. Wikary cale teraz inaczej wyglądał, nabrał pewności siebie i tej jakiejś dumy pokornej, która odznacza duchownych dobijających się znaczenia. Mówił więcej, śmielej, czuć było, że ufał w jakąś siłę w sobie i poza sobą. Nie tylko przywitał Juliana i począł z nim rozmowę, ale począwszy ją, nie dał odejść medykowi, ciągnąc go z sobą niemal gwałtem na plebanię. Jakkolwiek kosztowało go tam wejść, musiał, ciągnięty natrętnym naleganiem. Stara budowa wyglądała teraz wyświeżona, przyozdobiona nader pobożnymi godłami, obrazami, sprzętami, lecz zarazem wytwornie. Pełno było drobnostek i cacek wprawdzie uświęconych różnymi emblematami religijnymi, ale świecących i wabiących oko. Stare ławy i stoły zastąpiły meble wykwintne. Julian chwilę tylko chciał zabawić i odejść, Wikary go wstrzymał.

— Dlatego tylko mówić chciałem z panem Julianem, aby go zapewnić — rzekł przymilającym się głosikiem — iż to, o co mnie oskarżają — jest fałszem.

Mówią, żem przeciwko Kanonikowi intrygował… o, nie ja! nie ja! On sam przeciwko sobie działał. Czasy się zmieniły, karność w Kościele musiała też ulec reformie… Kanonik niesłusznie też uprzedzony jest przeciwko bogobojnemu zakonowi oo. jezuitów. Spełnia on dziś toż samo posłannictwo przeciwko doktrynerom wieku, które zwycięsko raz już sprawił w XVI w. Kościół uorganizował sobie ten korpus mężnych zapaśników i musi strzec, aby go szanowano.

Ks. Kanonik sam winien… ja mu najlepiej życzę… Proszę mi wierzyć. Ale ileż to razy publicznie mówił przeciw temu i innym zakonom, które są potrzebne i Bogu miłe…. Powtarzano jego słowa…

Julian nie odpowiadał nic, nie usiadł nawet i pobywszy chwil kilka, pożegnał ks. administratora.

W kilka dni potem Ostójski zaprosić przyszedł swych miłych gości ze dworku.

— Obiadek będzie skromny, szlachecki… ale barszczyk z uszkami robi kucharka… jak nie można lepszy… a kieliszek wina ze starego zapasu się znajdzie…

Nie można było odmówić — poszli tedy wszyscy. Panna Klara z Zosią same nakrywały, śmiejąc się, do stołu, a Ostójski w wyśmienitym humorze talerze przynosił.

Na tę scenę wesołą wszedł Kanonik z siostrą i Julianem. Julian zaraz rzucił się pomagać i szczególnej łasce Bożej winni byli, że przy tym wyprzedzaniu się nie potłukli nic.

Żadna w świecie najwykwintniejsza uczta pod błogosławieńszą wróżbą rozpocząć się nie mogła. Zosię los posadził przy Julianie, szczebiotała jak za dobrych czasów.

W pół obiadu Ostójski podniósł głowę znad talerza i pyta:

— A co tam, panie Julianie, czy nie zapadła ostateczna decyzja względem pańskiej podróży? dokądże, na wschód, na zachód, północ czy południe?

— Niech pan zgadnie — odparł Julian — w samej istocie wczoraj stanowczom sobie powiedział, co mam czynić… niech pan zgadnie!

— Otóż go masz! — zaśmiał się stary — jak ty chcesz, żeby stary odgadł młodego — to nie jest w naturze rzeczy. My postępujemy rozumnie, wy szalenie, jakże ja mogę odgadnąć, jakie ci się głupstwo zrobić podoba?

— Ale czyż koniecznie głupstwo? — powoli zapytał Julian.

— Prawie nieuchronnie! — westchnął Cześnikiewicz — na to jesteś młody. Młodość daną jest człowiekowi na to, ażeby popełnionych w ciągu jej niedorzeczności reszty życia żałował.

Kanonik się roześmiał.

— A toś asindziej trafnie powiedział.

Tandem, panie Julianie, ja nie odgadnę. Julian miał oczy w talerz spuszczone.

— Jeszczem nawet ani matce, ani wujowi nie przyznał się — rzekł — a tu mnie pan Cześnikiewicz zmusza do publicznej spowiedzi.

Matka w istocie z obawą wielką spoglądała na syna, Kanonik z ciekawością.

— Ja — korzystając z milczenia, wtrąciła panna Klara — ja to znajduję naturalnym wielce i młodości właściwym, iż ona za ideałami goni i


ściga niedoścignione


i nie dziwiłabym się, gdyby doktor Julian choćby na księżyc wzlecieć zapragnął… Wszak poeta nasz mówi:


Młodości, ty nad poziomy…


— Ale bezpieczniej chodzić po ziemi — przerwał Ostójski.

— I ja tak sądzę — rzekł Kanonik — chodzie po ziemi, a oczy mieć wlepione w niebo.

Zosia patrzała na Juliana, który w tej chwili oczy miał wlepione w talerz — zdawał się zakłopotany.

— Ano, mów pan, co poczynasz — rzekł Ostójski — i ten kieliszek wypijemy za sukcesa jego przyszłe…

— Zawiodę państwa nadzieje — odezwał się doktor powoli i jakby wahając. — Myślałem długo, długo — i — nająłem od Drewnowicza dworek w miasteczku.

Ostójski aż się z krzesła porwał.

— Możeż to być?

Kanonikowi i matce łzy się w oczach kręciły, oczy ich przez nie patrzały na Juliana dziękczynnie.

— I niceś nam nie powiedział — szepnął Kanonik. — Wiedziałem, że matka i kochany wuj życzyli sobie tego, zostanę, i zostanę tu z przyjemnością wielką…

— A! niechże ci Bóg płaci! — krzyknął Ostójski — i za zdrowie twoje!

Panna Klara, patrząc na zarumienioną bardzo Zosię, usta satyrycznie zagryzła.

— Ale czyż pewnie to? — rzekł gospodarz.

— Tak pewnie, żem z Drewnowiczem na lat trzy kontrakt podpisał i zadatek mu dałem — odparł Julian. — Dworek jest trochę za obszerny — dodał — ale Kanonik, mama, ja… i zresztą doktor musi mieć gdzie przyjmować pacjentów… Ogródek wcale miły i ładny, para lip starych, które nam probostwo przypomną.

Zosia, milcząc, piła wodę, widocznie było jej gorąco. Obiad się kończył, wszyscy wstali, Kanonik odmówił modlitewkę, potem przyszedł do Juliana i milcząc go w głowę pocałował. Ostójski wyściskał go okrutnie, matka poszła w kątek, aby łez nie pokazywać. Jakoś błogo było wszystkim i dobrze i stali tak w ciszy, jakby anioł pokoju przelatywał nad nimi.

Panna Klara tylko może z tego braku szczytnych prądów w młodzieńcu nie była zadowolnioną. Nalewała czarną kawę z minką dziwnie szyderską.

Zaczęto naturalnie szeroce rozprawiać o urządzeniu dworku, o kupieniu skromnych sprzętów, o słudze, o ogródku, nawet o potrzebie bryczki i konia dla młodego doktora, po którego nie każdy i nie zawsze konie przysyłać może.

Przeciągnęło się to aż pod wieczór, a miłą rozmowę przerwało jeszcze przybycie, raczej wtargnięcie aptekarza, pana Drugdy, który, dowiedziawszy się od Drewnowicza o wesołej nawinie, spieszył wyrazić swe sentymenta i radość, jaką mu to sprawiało. Aptekarz, który niezmiernie rzadko wychodził ze swej pracowni, był człowieczek mały, okrągły, łysy, z ogromnymi tłustymi rękami, gaduła, facetus*, a dobry z kościami. Powszechnie go lubiono. Z progu oczyma poszukał Juliana i rękę przykładając do czoła, świecącego jak bilardowa kula, zawołał:

— Submituję się mojemu generałowi!

— Panie dobrodzieju! — dodał po przywitaniu — nie mogło nic szczęśliwszego dla okolicy zdarzyć się nad to, żeś się doktor szanowny dla niej poświęcił. Ale praktyka! zobaczy pan, będzie! Nam trzeba było lekarza… gwałtownie. Tylko, generale dobrodzieju — rzekł, głos zniżając — abyście się nie trzymali nowej medycyny! Co to dziś warto… zapisze ósmą część gra— na trucizny i pół kwarty wody! Basta! Dawniejsze recepty proszę zobaczyć, aż miło! Trzydzieści ingrediencji, jedna osobliwsza od drugiej, recepta półłokciowa, rachunek takiż, a chory gdy wyzdrowiał, nie wiedział, któremu był winien zdrowie z trzydziestu w jego żołądku goszczących medykamentów.

Śmiano się znowu. Drugda wypił kieliszek wina i zaofiarował się kochanemu doktorowi zaraz tanio mebelki dostarczyć, kochany doktor jednak już był w drugim pokoju z Zosią i — domyśleć się łatwo, że się jej oświadczył.

Powieść mogłaby na tym być skończona, bo łez i uszczęśliwienia Ostójskiego odmalować anibyśmy się kusili — gdyby nie jedna okoliczność wcale szczególna, która na charakter poczciwego ojca Zosi rzuca niespodziane światło. Wszyscy go mieli za nader prostodusznego szlachcica, który się nigdy na przebiegły figiel zdobyć nie mógł. Tymczasem, proszę tylko posłuchać, co ten ścichapęk zmalował.

Po oświadczeniu się Juliana, po zaręczynach, po upłakaniu się tych, którzy ze szczęścia płakać muszą, naznaczono dzień wesela na d. 24 czerwca. Wszyscy byli tego zdania, żeby uroczystość odbyła się skromnie, cicho, w maleńkim kółku rodziny i najbliższych przyjaciół. Julian i Zosia znajdowali, że wbrew niedorzecznemu obyczajowi europejskiemu, po ślubie karczmy objeżdżać i wspomnienia pierwszych chwil szczęścia siać po gościńcach byłoby niedarowaną lekkomyślnością.

Na święty Jan więc w bardzo szczupłym gronku zabawiano się u Ostójskiego, który z obiadem jednak wystąpił co się zowie. Kucharza zapożyczył z sąsiedztwa, sprowadził ryb i zwierzyny, i wina, i różnych przysmaków o wiele więcej niż było potrzeba.

Posadzono państwa młodych obok siebie, a — jak gdyby po raz w życiu pierwszy z sobą mówili — zagadali się, że cały świat im z oczów zniknął. Wtem stuk o kieliszek…

— Proszę o głos — pan Cześnikiewicz, wzruszony, wstaje z podniesionym do góry wiwatowym, pełnym szumiącego szampana.

Uciszyli się wszyscy, Ostójski pomyślał:

— Niech ja pierwszy za wasze zdrowie wypiję — rzekł powoli, wzruszony mocno — niech ja was pobłogosławię na długie i szczęśliwe życie pracy, zgody, pokoju i cnoty… Ja — ojciec… zabrałem głos, bo razem z błogosławieństwem muszę w pokorze wyznać grzech, jakiego się dopuściłem… Fałsz popełniłem, który mi Pan Bóg przebaczy tylko wówczas, jeśli wy szczęśliwi będziecie.

Uderzył się w piersi.

— Doniu moja, Zosieczko — Julku, synu mój najdroższy… peccavi!* skłamałem! Nigdy żaden bankier mi nic nie ukradł, caluteńki mój pugilares nienaruszony leży w komodzie w potajemniku*… Ale gdyby Zosia nie była ubogą, ty byś przez fałszywy punkt honoru nudził ją, póki byś się nie dorobił fortuny. Cóż było począć, musiałem łgać i jakoś mi się szczęśliwie udało! — To mówiąc krzyknął: — Vivat!

Julian zbladł, Zosia pociągnęła go z sobą, aby się ojcu razem do nóg rzucili.

Panna Klara dostała mdłości i palpitacji serca. Kanonik płakał, matka Juliana płakała, goście śmieli się i ściskali.

Co najdziwniejsza, iż poczciwy ów safanduła, Ostójski tak jakoś dobrze to ukartował, tak naturalnie rolę swoją grał, tak wzdychał, tak się krzątał, że żywa dusza, ani córka, ani siostra, ani nikt nie domyślił się owego pobożnego kłamstwa, owej pia fraus*, jak ją nazwał ks. Kanonik. W czasie gdy Ostójski był w Berlinie, trafiło się właśnie podobnego rodzaju bankructwa, mówiono o nim wiele, może być, że ono mu poddało ową myśl ogłoszenia swego upadku.

Że Zosi do spisku nie przypuścił, było rzeczą bardzo naturalną, bo jej uczucie nie dozwoliłoby było do takiego środka uciec się dla przełamania dumnego oporu Juliana; panna Klara miała mu za złe, iż jej nie zaufał. Ostójski śmiał się.

— Co państwo prawicie, żeby była mysz o tym wiedziała tylko… nie byłoby się udało, cała sztuka, żem nikogo do tajemnicy nie przypuścił.

Aptekarz Drugda, mający ładną córkę i niejakie dalekie plany na doktora, znajdował, że bądź co bądź, Ostójski sobie postąpił bardzo — niedelikatnie.

Na biedę nie mogę tej ślubem zamykającej się powieści skończyć tradycyjną formą naszych starych bajek, bom na weselu nie był i nie piłem nic… gdyż Ostójski nikogo obcego nie prosił.


* Baal — kananejski bóg przyrody i płodności: czczony przez Izraelitów od XII do VII w. p.n.e.

* Danaid beczka — wg mitologii greckiej beczka bez dna, w którą czerpały wodę Danaidy — córki króla Danaosa, odbywając w ten sposób karę piekielną za zabójstwo swych mężów w noc poślubną

* Propaganda i Sapienza — Propaganda, właśc. Congregatio de Propaganda Fide, jedna z kongregacji kurii rzymskiej, kierująca działalnością misyjną na terenach, gdzie katolicyzm nie jest w pełni umocniony Kongregacja prowadziła w Rzymie kolegium kształcące młodych misjonarzy jak również uboższy kler z rozmaitych krajów, Sapienza, nazwa uniwersytetów w Rzymie i Pizie

* chauvinizmy (fr.) — szowinizmy

* duk (z fr.) — książę

* nervus rerum (łac) — nerw życia, główna sprężyna działania ludzkiego (pieniądze)

* kursa — wyścigi konne

* factotum (łac.) — totumfacki, człowiek do załatwiania wszelkich spraw

* prend ce grand air (fr ) — przybiera ton wielkiego pana

* mais l’avoir su se l’appropner si bien! (fr.) — lecz potrafić przyswoić to sobie tak dobrze!

* pardon de l’expression (fr ) —przepraszam za wyrażenie

* de publicis (łac.) — o sprawach publicznych

* amerykanka — powozik odkryty, zazwyczaj bez kozła albo z kozłem z tyłu

* comme il faut (fr.) —jak należy: poprawność

* kolatorka (łac) — opiekunka i dobrodziejka miejscowego kościoła, mająca prawo przedstawiania kandydata na proboszcza

* par parenthèse (fr ) — nawiasem mówiąc

* ce n’est que le premier pas qui coute — Najtrudniejszy jest tylko pierwszy krok

* Elle a été tres goûtée par l’imperatrice Eugénie (fr.) — Cesarzowa Eugenia bardzo ją sobie upodobała

* je n’en demordrai pas (fr ) — nie odstąpię od tego

* II était temps~! (fr) — właśc. Il n’etait que temps! — Najwyższy czas!

* Orłowski Aleksander (1777–1832) — wybitny malarz i rysownik m in. autor licznych rysunków przedstawiających typy dawnej szlachty

* cura animarium (łac.) — obowiązki duszpasterskie

* Moritzburga salony i pałace Brühlowskie — Pałac Moritzburg, myśliwski pałac królewski w Saksonii, rozbudowany przez króla Augusta II, pałac Brühlowski budowla wzniesiona w Dreźnie przez ministra królów Augusta II i Augusta III — Henryka Brühla w r 1737

* berżerka — rodzaj kanapki lub szerokiego fotela w stylu rokokowym

* bon (fr.) — dobrze, ładnie

* on n’y parle qu en grains, moutons et religion (fr) — tam mówi się tylko o zbożu, baranach i o religii

* il n’y a que les usuners qui prospèrent (fr) — tylko lichwiarze prosperują

* je vivrai très retirée (fr ) — tu będę żyła z dala od towarzystwa

* cela ne tire pas en conséquence (fr.) — To nie pociąga za sobą konsekwencji

* nous en reparlerons! (fr ) — Pomówimy jeszcze o tym

* le premier nécessaire (fr ) — konieczne potrzeby

* que je croyais devoue a mes intérets’ (fr) — o którym sądziłam, ze jest oddany moim interesom

* 1’impossible (fr ) — niemożliwe

* c’est mon ultimatum (fr.) — to moje ultimatum

* Il y va de mon honneur (fr ) — Tam chodzi o mój honor

* Nous ferons 1’impossible (fr ) — Dokażemy rzeczy niemożliwej

* mais c’est quelque chose d horrible (fr) — ależ to cos okropnego

* Enfin (fr.) — W końcu, wreszcie

* que ce serait mesquin (fr ) — ze to by było małostkowe

* atencja (łac.) — oznaka poszanowania, grzeczność

* Entre nous (fr.) — Mówiąc między nami

* laissons cela (fr ) — porzućmy to

* krescytywa (łac) — poprawa bytu kariera

* continuez et vous finirez par devenir des gens tres comme il faut (fr.) — Niech pan kontynuuje, a skończy się na tym, że staniecie się ludźmi porządnymi

* erard — marka francuskiego fortepianu (od nazwiska słynnego producenta fortepianów. Sebastiana Erarda, 1752–1831)

* La pièce est finie le rideau est tiré et adieu 1’espérance (fr) — Sztuka skończona kurtyna zapadła i zegnaj nadziejo

* c’est triste! triste! triste! (fr.) — To jest smutne! smutne! smutne!

* cluny — rodzaj koronek (od nazwy miejscowości we Francji)

* bismarckowski kolor — kolor brudnożółtoorzechowy

* piece de résistance (fr ) — dosł. danie główne porcja kąsek

* ça (fr.) — tak jest

* je vous en fais mon compliment (fr ) — składam gratulacje

* abbate, monsignor (wł.) — tytuły nadawane dostojnikom kościelnym: Wasza Wysokość

* Mais elle est charmante la petite avec son patriotisme si naïf et si bien senti! (fr ) — Ależ ta mała jest czarująca ze swym naiwnym i szlachetnym Patriotyzmem

* Henselt Adolf (1814–1889) — niemiecki pianista i kompozytor

* Anakreont — grecki poeta liryczny z VI w. p.n.e.

* alles, was ist, ist vernünftig (niem.) — wszystko, co jest, jest rozumne

* płatwy — belki podtrzymujące krokwie

* elle est plus forte que toi (fr.) — ona jest silniejsza od ciebie

* elle a la conscience de sa force (fr.) — ona jest świadoma swojej siły

* ne me boudez pas (fr) — me dąsaj się na mnie

* Ma foi! (fr) — Słowo daję

* mais les morçeaux en sont bons (fr) — ale rzecz, mimo niepełności, ma swoją wartość

* eh bien, si le coeur vous en dit, vous êtes, je crois. assez riche. pour vous en passer la fantaisie (fr.) — a więc, skoro ci tak serce dyktuje, to, jak sądzę, jesteś dostatecznie bogaty, aby dogodzić fantazji

* Allons donc (fr.) — No, dalej

* orthodoxus (gr.–łac ) —prawowierny trzymający się ściśle przepisów (Kościoła)

* brieftreger (z niem.) — listonosz

* nepotyzm — nadużycie zajmowanego stanowiska przez protegowanie krewnych

* Mais c’est votre affaire! (fr ) — Ależ to twoja sprawa!

* çe mauvais diner (fr.) — ten kiepski obiad

* il faisait bonne mme a mauvais jeu (fr) — robił dobrą minę do złej

* Quelle prestance! quel air grand seigneur! (fr ) — Jaka prezencja! jaki ton wielkiego pana’

* c’est moi qui vous le dit (fr.) — Ja to panu mówię

* La pauvre chere comtesse (fr ) — Biedna droga hrabina

* comme un manant (fr.) — jak prostak

* il faut que jeunesse se passe (fr ) — młodość musi się wyszumieć

* anticipative (łac.) — z góry, naprzód

* landszafta — ziemskie towarzystwo kredytowe w dawnych Prusach

* jurysdator (łac) — mocodawca

* hora canonica, właśc.: horae canonicae (łac.) — stałe godziny pewnych czynności w życiu kapłana: modlitw, posiłków, powrotu do domu itp.

* Miecz Demoklesa (właśc. Damoklesa) — symbol grożącego stale niebezpieczeństwa

* fandbriefy (niem.) — listy zastawne

* preponderancia (łac) — przewaga

* infamis (łac ) — skazany na utratę czci i praw, niegodziwiec bezecnik

* areszta — zajęcie rzeczy względnie nieruchomości na podstawie wyroku sądowego

* C’est dit (fr.) — Postanowione

* fundum (łac.) — główny folwark: grunt przy zamku

* Pod Lipami — Unter den Linden (główna ulica w Berlinie)

* cela va sans dire (fr.) — Rozumie się samo przez się

* junkier — wielki właściciel ziemski w Prusach

* de faire part (fr.) — zawiadomienia ślubne

* modus vivendi (łac) — sposób życia, utrzymania znośnych obopólnych stosunków

* Les bons comptes font les bons amis (fr ) — dosł. rzetelne rachunki pozyskują nam przyjaciół

* Kawaler Bożego Grobu — tytularny stróż Bożego Grobu Order Bożego Grobu ustanowiony w czasie wojen krzyżowych, zatwierdzony oficjalnie w r 1496 przez papieża Aleksandra VI, podzielony został w r 1868 przez papieża Piusa IX na trzy kategorie Order Wielkiego Krzyża Komturów i Rycerski Order przedstawiał czerwony krzyż otoczony czterema mniejszymi Noszony był na czarnej wstążce

* à huis cios (fr.) — przy drzwiach zamkniętych, dyskretnie

* cum maxima laude examina (łac.) — egzaminy zdane z najwyższą pochwałą

* passiva (łac) —stan bierny majątku obciążający go rozchody długi itd.

* activa (łac.) — stan czynny majątku: pieniądze, ruchomości, wierzytelności itp.

* bursa (fr.) — giełda

* prozapia (łac) — przodkowie

* à la Louis XV (fr.) — w stylu Ludwika XV. tj. w stylu rokokowym

* mens sana in corpore sano (łac ) — w zdrowym ciele zdrowy duch

* facetus (łac.) — facecjonista, żartowniś

* peccavi (łac) — zgrzeszyłem

* potajemnik — skrytka

* pia fraus (łac) — dosł pobożny podstęp kłamstwo w godziwym celu

- 67 -


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kraszewski Józef Ignacy Pałac i folwark
Oblicza Kraszewskiego
Koźminek Pałac i park w Koźminku
Folwark zwierzęcy, Streszczenia
Bliska miłość z dystansu, Kraszewski Józef Ignacy
Kraszewski J I Zygmuntowskie czasy
Kraszewski Stara?śń BN
humoreski z teki woeszylly kraszewski j 4Z4GDICN3RZPF47FQKOMKQ7O6VWT3ITJNVAVSJI
Pałac jaśniepana marszałka wielkopolskiego herbu platforma
KOMPOZYCJE PRZESTRZENNE DOLNOŚLĄSKICH ZAŁOŻEŃ PAŁACOWO FOLWARCZNYCH
Charakterystyka Napoleona folwark zwierzęcy
68 J I Kraszewski, Hrabina Cosel
gospodarka folwarczno SBPICNFT3OJ3SPZV7SNW733FNQAO26JDCYJAYOY
warszawa łazienki królewskie pałac na wodzie
romantyzm - lekturki, wspomnienia - kraszewski, Józef Ignacy Kraszewski, Wspomnienia Wołynia, Polesi
Kraszewski J I , Stara?śń (opracowanie streszczenie)
Folwark zwierzęcy Streszczenie