nienie (agape); że wielka namiętność automatycznie przekształci się w trwałą więź wzajemną. A przecież przeczą temu żałosne losy owych tysięcy par, które na początku „nie mogły bez siebie wytrzymać". Na samym tylko niedosycie, „słodkim bólu" i spazmach rozkoszy nie zbuduje się dwuosobowej wspólnoty, choć niewątpliwie da się z tego wykroić burzliwą przygodę we dwoje.
Aby pierwotna fascynacja erotyczna przemieniła się w długoletnie przymierze, potrzebne są jeszcze wspólne zainteresowania, cele i wartości. A także umiejętność zażyłego ze sobą obcowania. Jednakże często nie odbywa się to bez pewnych kosztów. Przeżywamy „świeżą", namiętną miłość. Wśród zwykłych w takich razach frustracji, wzlotów i upadków oraz napięć doznajemy poczucia, że czegoś nam brak. Chcemy jakiegoś oparcia, stabilizacji, uporządkowania emocjonalnego chaosu. Chcemy bezpieczeństwa i pewności. Usuwamy więc wszystko, co stało na zawadzie wymarzonemu „byciu razem". Powstaje związek trwały i obligujący. Lecz gdzie podziała się namiętność? Jest spokojnie, przyjemnie, ciepło. Lecz doznajemy poczucia, że nas oszukano. Bo nie ciągnie nas już do partnera z taką siłą jak kiedyś.
Za namiętność płacimy lękiem. I właśnie lęk może ją zniszczyć, choć jednocześnie jest napędem namiętności. Za stabilny związek płacimy znudzeniem. I właśnie znudzenie bezpieczeństwem i pewnością może uczynić go sztywnym i martwym, choć zarazem są to główne elementy cementujące.
Jeśli zatem agape ma nam dostarczać niezbędnej szczypty eksytacji i wyzwania, to musi się ona wywodzić nie z zawodów i tęsknot, ale z upartego zgłębiania owych - - jak to nazwał D.H. Lawrence — „tajemnic radosnych", które zawsze odkryjemy w pożyciu kobiety i mężczyzny. Zdaniem Lawrence'a, najlepiej służy temu monogamia. Charakterystyczny dla agape moment uczciwego zawierzenia sprzęga się wówczas z właściwą erosowi wrażliwą odwagą, tworząc klimat prawdziwej bliskości. Pewien wyleczony alkoholik ujął sprawę dużo prościej: „Kiedy piłem, to sypiałem z masą bab. I miałem za każdym razem to samo. Teraz sypiam tylko z żoną. I mam za każdym razem co innego."
Niestety, dreszcz poznawania i bycia poznawanym zdarza się na tym świecie dużo rzadziej niż dreszcz płynący z podniet fizycznych. Większość z nas kontentuje się w swym stadle wygodą, czyimś towarzystwem, pewnością jutra i domowym ciepełkiem. Boimy się
zapuszczania sondy w zagadki kobiecości i męskości, wcielone w nas samych; boimy się obnażenia do końca naszej jaźni. Lękając się nieznanego we własnym oraz cudzym wnętrzu, rezygnujemy bezwiednie z daru, który tkwi w zasięgu ręki — daru poufałego, intymnego, nie-powierzchownego obcowania z drugim człowiekiem.
Kobiety kochające za bardzo są do tego zdolne dopiero po wyzdrowieniu. Spotkamy się jeszcze z Trudi, by zobaczyć, jak sobie radzi z nowymi kłopotami.
48