nieśmiertelni

Jestem nieśmiertelny, Hermiono! Wszyscy jesteśmy nieśmiertelni!

***

Zima, 2004 rok

Zapadał zmierzch. Świat oglądany zza szyby przybierał barwę nasyconego granatu.
Drzwi do pubu otworzyły się gwałtownie, poruszając małym dzwoneczkiem. Na progu stanął wysoki mężczyzna. Miał rozwichrzone włosy i rozpięty płaszcz. Gruby, żółty szalik zwisał aż do samej ziemi. Mężczyzna omiótł wzrokiem pomieszczenie i wreszcie odnalazł swój cel. Szybko ruszył w kierunku stolika przy oknie i zajął miejsce po przeciwnej stronie czekającej na niego kobiety.
— Witaj, Miona – powiedział, uśmiechając się przepraszająco. – Wybacz, że się spóźniłem, ale Lavender jest chora i musiałem zająć się małą.
Kobieta zamknęła książkę, którą czytała, i przeniosła wzrok na swojego rozmówcę. Na jej twarzy, jeszcze przecież bardzo młodej, widniały ślady wielu ciężkich przeżyć, jakby każde przykre doświadczenie pozostawiło swoje piętno w postaci płytkiej zmarszczki pomiędzy brwiami i przygasłego spojrzenia.
— Co jej jest? – zapytała z troską w głosie i Ron przez chwilę miał wrażenie, że to jednak jego dawna Hermiona, czytająca przy stoliku w barze sześciusetstronicową książkę. Ta sama, która zawsze o każdego się martwiła i starała się znaleźć wyjście nawet z najtrudniejszej sytuacji.
Po chwili jednak to uczucie zgasło, zastąpione przez inne, bardziej racjonalne. Mężczyzna boleśnie zdał sobie sprawę z tego, że jego najlepsza przyjaciółka, panna Wiem-To-Wszystko, umarła dawno temu, a na jej miejscu pojawiła się pełna dystansu i nieufności kobieta. Obecna Hermiona nigdy nie rzuci mu się na szyję, jak to robiła zdeterminowana, pewna swoich celów uczennica Hogwartu. Ta Hermiona zdawała się nie zauważać, że jego szalik dotyka brudnej podłogi, a brzydki wazonik ze sztucznymi stokrotkami nie stoi idealnie na środku serwetki. Ta Hermiona popijała powoli chłodną kawę, bojąc się sparzyć.
— Wiesz, złapała jakieś świństwo, kiedy była z Lucy na spacerze. Ostatnio bardzo łatwo zachorować, pogoda jest straszna. Ciągle deszcz, wiatr, błoto...
— Byliście u magomedyka?
— Tak, dał jej eliksir pieprzowy i kazał brać w razie potrzeby. Teraz na wszystko dają eliksir pieprzowy, nieważne, czy masz grypę, czy jesteś w ciąży. – Ron zachichotał, ale ucichł, gdy tylko zobaczył blady uśmiech Hermiony.
— Poproszę jeszcze jedną kawę z mlekiem. I niech będzie dobrze wystudzona – powiedziała nagle do przechodzącej obok kelnerki. – A ty, Ron, chcesz coś?
— Ja poproszę herbatę malinową. Dla odmiany gorącą.
Kelnerka odeszła i nastała cisza. Ron wiercił się na krześle, rozglądając się po pubie. Hermiona splotła palce przed sobą na stoliku i wpatrywała się w nie z uporem.
— Co tak właściwie u ciebie? – zapytał Ron, chcąc przerwać tę nienaturalną ciszę. Dawniej taka cisza nigdy by między nimi nie zapadła.
Hermiona podniosła na niego wzrok, ale nie odpowiedziała od razu. Wpatrywała się w jego twarz, aż poczuł się nieswojo, w końcu westchnęła i powiedziała:
— Nic nowego. Dostałam wreszcie pracę, na poczcie. Bez wyższego wykształcenia nie liczyłam na nic lepszego.
Twarz Rona zmieniła się. Teraz widoczny był na niej wielki smutek, jakby Hermiona żyła w świecie mugoli przez niego, a nie z powodu własnej, przemyślanej decyzji.
Nie chciała litości. Pewnie dlatego postanowiła zadać Ronowi to samo pytanie.
— U mnie? Hm, wiadomo, nie przelewa się, ale nie jest źle. Jakoś dajemy sobie radę. Etat w ministerstwie wystarcza.
Odchrząknął. Marzył o karierze aurora. Pomocnik sprzątacza to nie był zawód, z którego mógłby być dumny.
— Poza tym Lucy trochę chorowała jakiś miesiąc temu. Nikt nie wiedział co to. Na szczęście teraz jest w porządku. A może to było dwa miesiące temu...
Znowu zapadła cisza, podczas której kelnerka przyniosła Hermionie kawę, a Ronowi herbatę. Hermiona skrzywiła się, widząc unoszącą się parę, i ostrożnie odstawiła filiżankę na bok.
— Nigdy nie zrozumieją, że ktoś może chcieć chłodną kawę. – Uśmiechnęła się gorzko, kiedy wypowiadała te słowa. Mówiła tak cicho, że z trudnością ją słyszał.
Ron bezwiednie mieszał swoją herbatę. Zdał sobie sprawę, że Hermiona nigdy nie zapyta o cel spotkania i jeśli chce się czegoś dowiedzieć, musi sam zacząć ten temat.
— Chciałem cię widzieć, bo... Widzisz, Hermiona... Chciałem zapytać...
Ponownie się uśmiechnęła, tym razem nieco pobłażliwie, ale Ron nie zwrócił na to uwagi. Wreszcie zauważyła wielką przepaść, która ich dzieliła od czasu wojny. Paradoksalnie zobaczyła ją dopiero wówczas, kiedy Ron zaczął się zachowywać podobnie jak wtedy, gdy byli dziećmi. Teraz bez problemu widziała w twarzy siedzącego przed nią mężczyzny twarz chłopca. A już myślała, że ten chłopiec, jąkający się podczas lekcji, przepadł na zawsze.
— Ile udało ci się zapomnieć?
Koniec. Twarz chłopca ponownie została zastąpiona przez twarz doświadczonego mężczyzny. Ten mężczyzna patrzył na nią oczami, w których dostrzegała życiową mądrość. Nie sądziła, że Ron kiedykolwiek spojrzy na nią w ten sposób.
Westchnęła, przenosząc wzrok na wciąż gorącą kawę.
— Nic – wyszeptała. Odczytał odpowiedź z ruchu jej warg.
Gdyby wtedy na niego spojrzała, z pewnością zobaczyłaby na jego twarzy cień ulgi. Ronald odkaszlnął trzy razy, a potem dotarł do niej jego głos:
— Bo bałem się, że to tylko ja... – urwał.
— Nie, Ron. Jeśli mówisz o powracających koszmarach i wyrzutach sumienia, które pojawiają się nie wiadomo skąd i nie wiadomo kiedy, to wierz mi, że nie jesteś sam.
Naraz Hermiona wydała mu się bardzo krucha. Zgarbione plecy, ukryta w ramionach szyja, uciekający wzrok. W pierwszym odruchu chciał ją przytulić, ale nie wiedział, jak ona na to zareaguje, więc zrezygnował.
Nie bardzo rozumiał, jakie wyrzuty sumienia mogła mieć jego przyjaciółka, ale nie chciał drążyć tego tematu.
— Tak, właśnie o tym mówię. – Upił łyk herbaty. – Wierzysz w duchy, Hermiona? – zapytał nagle. Te słowa wydawały się przypadkowe, wypowiedziane bez zastanowienia.
Zerknął na nią badawczo. Zaraz mu powie, że jest głupi. Jak można wierzyć w duchy? To niedorzeczne... Albo pomyśli, że chodzi mu o duchy z Hogwartu. I zezłości się, że zmienił temat. Tak, na pewno usłyszy, że nie potrafi dorosnąć.
— Czasami.
Spuścił wzrok. Na stoliku były czarne ślady po zgaszonych papierosach i okruchy.
— Czasem nawet pojawiają się myśli o tym, że zostałam przez nie pokonana. Że to przez nie straciłam szansę i zmarnowałam sobie życie. Wiesz, o co mi chodzi? Wiesz, Ron, prawda?... – Kiwnięcie. – A czasem...
— Co czasem?
Wyprostowała się na krześle i spojrzała na niego poważnie. Teraz nie była już krucha i delikatna. Biła z niej jakaś niedorzeczna siła, a jej wzrok wydawał się wzrokiem kobiety szalonej.
— Czasem obwiniam o to również ludzi.
Ron przełknął nerwowo ślinę i upił kolejny łyk, by ukryć zdenerwowanie. Herbata poparzyła mu język.
On nie obwiniał nikogo poza sobą.
— ...A potem sama czuję się winna, że mogłam zrzucać odpowiedzialność na kogoś innego. Przecież wiedziałam, że to może się tak skończyć. Nie ma znaczenia, kto podjął ostateczną decyzję. Nikt tego przecież nie chciał. Mogę oskarżać tylko samą siebie. – Szaleństwo z oczu zniknęło równie szybko, jak się pojawiło.
— Ja wciąż czuję się winny. On zginął przeze mnie. Gdybym wtedy... – Jego twarz była zawzięta, pełna niewypowiedzianego bólu, oczy wpatrzone w jeden punkt na serwetce.
— Ron, posłuchaj – zaczęła Hermiona, kładąc dłonie na stole. – Spójrz na mnie. Każda wojna wymaga ofiar. – Mówiła powoli i wyraźnie, jakby chciała być pewna, że jej przyjaciel wszystko dokładnie zrozumie. – Nie zrobiłeś nic złego. Gdybyś został, obaj bylibyście martwi. Wierz mi, dobrze się stało.
Pokiwał wolno głową. Spojrzał na jej dłonie spoczywające na stole. A gdyby tak...
Chciał ją potrzymać za rękę. Chciał, aby ona również poczuła się lepiej. Chciał pomóc jej pokonać to, co tkwiło głęboko w jej duszy i czego już od kilku lat nie mogła się pozbyć – czymkolwiek to było. Przybliżył dłonie do jej i niechcący potrącił łokciem swoją filiżankę.
Niczym w zwolnionym tempie obserwował, jak gorąca herbata wylewa się na stół i dosięga dłoni Hermiony. Zerwała się z krzesła, spoglądając na swoje mokre palce. Na jej twarzy malował się ogromny strach, zupełnie niepasujący do tak błahej sytuacji. Jej oddech był płytki. Ron tymczasem stał niczym sparaliżowany, nie wiedząc, co powinien zrobić.
Rzuciła mu przerażone spojrzenie i pobiegła w stronę drzwi do łazienki.
Zapłacił, kelnerka już dawno uprzątnęła rozlaną herbatę, a Hermiona nie wracała. W końcu, po półgodzinie Ron zapiął płaszcz, okręcił trzykrotnie szalik dookoła szyi i wstał od stolika, rzucając ostatnie spojrzenie na drzwi, za którymi zniknęła jego przyjaciółka. Potem wyszedł na ciemną ulicę, a jego myśli krążyły tylko wokół jednego zdania: „Dlaczego ja zawsze muszę być takim cholernym nieudacznikiem...”

***

Zima, 2000 rok

Płatki śniegu wirowały leniwie na wietrze i spadały na wąski parapet.
Duszno...
Wyjął różdżkę i uchylił okno, chcąc wpuścić do pokoju trochę orzeźwiającego, mroźnego powietrza. Do środka wdarł się lodowaty powiew.
Silne ręce objęły go w pasie, a po chwili poczuł, jak rozgrzane ciało mężczyzny przywiera do jego pleców. Westchnął z zadowoleniem i przymknął oczy.
— Oszalałeś? Stoisz nagi przy otwartym oknie. Zachorujesz – powiedział Harry. Nie wykonał jednak żadnego ruchu poza mocniejszym wtuleniem policzka w szyję Dracona.
— Nie twoja sprawa, Potter.
— Właśnie, że moja, Malfoy. Nie pozwolę ci zachorować.
Stali przez chwilę w bezruchu na tle bieli okna jak doskonały pomnik jedynej słusznej miłości. Harry w końcu oderwał się od pleców Dracona i wyszedł z pokoju, kierując się do łazienki. Kiedy wrócił, już w koszuli i w spodniach, Malfoy wciąż stał przy uchylonym oknie, wpatrując się w padający śnieg. Wyglądało na to, że się nie poruszył.
— Co się stało, Draco?
Pytanie utkwiło pomiędzy nimi niczym wyzwanie. Draco jednak zdawał się tego nie zauważać. I kiedy już Harry stracił nadzieję na odpowiedź, odwrócił do niego głowę, tak że teraz Harry mógł widzieć jego profil.
— Czy boisz się bólu, Potter?
Jeśli pytanie Harry’ego było wyzwaniem, to pytanie Dracona miało w sobie coś z groźby.
— Tak – odpowiedział.
— A śmierci? Czy boisz się śmierci?
— Dlaczego przyszło ci to do głowy właśnie teraz? Nie myśl o tym. To w tej chwili nie ma żadnego znaczenia.
— Ja się bardzo boję śmierci – mówił, jakby nie dosłyszał odpowiedzi Harry’ego. – Bardziej niż czegokolwiek innego.
Były takie słowa, które Draco po prostu musiał wypowiedzieć. Były myśli, z których musiał się komuś zwierzyć. Były momenty, kiedy potrzebował zapewnienia, że nic złego się nie wydarzy. A Harry zawsze go o tym zapewniał. Wiedział, że Harry jest od niego silniejszy.
— Malfoy, wszyscy się boimy, ale nie możemy o tym bez przerwy myśleć! Ważne są chwile do śmierci, nie sama śmierć. Zresztą, o czym my mówimy... Jeszcze długie życie przed nami!
Draco odwrócił się przodem do Harry’ego. Jakaż siła musiała tkwić w Potterze... Doskonale widział złość i ogień, i życie.
— Ty się nie boisz, Potter – oznajmił Draco.
— Jasne, że się boję! Ale wiem, że zdołam wszystko wytrzymać.
Ogień i życie. Draco oddałby wiele, by mieć w sobie tyle woli walki. I tyle odwagi.
Sam nie wiedział, kiedy podszedł do Harry’ego. Ciche jęki wypełniły pokój. Krople potu spływające z czoła, dotyk zimnej pościeli, palce we włosach. I nie ma już strachu, pozostaje tylko to uczucie, to piękne uczucie jedności, połączenia, które wypełnia, przepełnia. Przelewa się. Wszystko dzieli się na dwoje.
Pieczenie pod zaciśniętymi powiekami, desperacja, myśl, że kiedyś, gdzieś, na pewno... Nie, odsuń to od siebie, odsuń! Jest tylko teraz i nic więcej. Zatrać się. Bliżej, bardziej, mocniej – bądź. Żyj!
„Jesteś życiem, Harry. Jesteś moim życiem.”

***

Zima, 2004 rok

Czas się zatrzymał. Przez chwilę nie miały znaczenia przemakające buty ani porywisty wiatr, targający włosy i poły starego płaszcza. Patrzył przez szybę na wystawę sklepu ze świątecznymi przyborami. Na światełka, mrugające wesoło, kolorowo, jakby tylko dla niego. Uśmiechnął się jak mały chłopiec, sam nie zdając sobie z tego sprawy. Zawsze lubił oglądać mugolskie zabawki. Nauczył go tego jego ojciec.
Jego wzrok przeniósł się wyżej, ponad wystawę. Wnętrze sklepu było ciemne i w szybie mógł bez problemu dostrzec swoje odbicie. Odwrócił głowę.
— Na co patrzysz, Ron? – zapytała kobieta, podchodząc do niego. – Chcesz kupić coś na choinkę?
— Kupmy gwiazdkę! – Czteroletnia dziewczynka, którą ściskała za rączkę, zaczęła się wyrywać.
— Przestań, Lucy! Natychmiast przestań! Nie kupimy gwiazdki. Gwiazdki są za drogie, rozumiesz? – ofuknęła ją kobieta.
Ron uniósł głowę i tym razem w szybie wystawy zobaczył tęgą blondynkę – jego żonę! – ubraną w podniszczoną pelerynę. Obok niej stał wózek ze śpiącym chłopczykiem, a dziewczynka, którą prowadziła za rękę, płakała, że ściska ją za mocno. Ludzie odwracali za nimi głowy, przyglądając się ciekawie zamieszaniu, a on stał nadal przodem do wystawy, jakiś metr od nich, z rękami w kieszeniach. Jak obcy, który znalazł się tam przez zwykły zbieg okoliczności.
Sam nie wiedział, kiedy podjął tę decyzję. Może w ogóle jej nie podjął? Może to nie tyle była decyzja, co impuls? Nagle zaczął iść w dół ulicy. Nie obejrzał się. Coraz szybszym krokom towarzyszył płacz jego córki i donośny głos żony. Spojrzał w prawo. W sklepowej wystawie mignęła zgarbiona sylwetka uciekającego tchórza. Utkwił wzrok w ziemi, zdającej się odpływać spod jego stóp.
„Nie patrzyłem na nic, Lavender.”

***

Zima, 2004 rok

Postać w długiej nocnej koszuli kuliła się na łóżku, opierając czoło o kolana. Ciemne loki spływały dookoła głowy, zasłaniając całkowicie twarz.
— Nie powinnaś tego tak zostawiać. Dobry psycholog na pewno ci pomoże.
Przy łóżku stał wysoki mężczyzna. Przez chwilę wyglądał, jakby chciał położyć dłoń na ramieniu kobiety, ale się rozmyślił. Skrzyżował ręce na piersi.
— Nikt mi nie pomoże. Już próbowałam.
Nie poruszyła się. Głos zdawał się wypływać z niej jak z nieruchomej kukły.
— Musisz z tym walczyć. Powoli zaczniesz się przyzwyczajać, tylko trzeba to robić stopniowo. Ten lęk jest chory!
— Co ty możesz o tym wiedzieć!? Nic nie wiesz! Nie masz pojęcia, co się stało! – Wstała gwałtownie i zamknęła mu przed nosem drzwi do łazienki. Bose stopy dotykały zimnej posadzki.
— Gdybyś mi wyjaśniła, to bym wiedział! Dziwisz się, do cholery, że nikt nie może z tobą dłużej wytrzymać?! Jesteś chora! – Jego krzyk był stłumiony, ale doskonale słyszała każde słowo. – Nie chcesz mi powiedzieć, dlaczego boisz się wszystkiego, co ma temperaturę wyższą niż pokojowa, a potem dziwisz się, że nic nie rozumiem! Nie chcesz, żeby ktoś ci pomógł! Sama jesteś sobie winna!
Trzasnął drzwiami wejściowymi i usłyszała jego pośpieszne kroki na klatce schodowej.
Nie wiedziała, kiedy do jej umysłu napłynęła myśl: „Przeklęci Mugole!”
Owszem, to był jej wybór, żeby nie powracać do czarodziejskiego świata. Ale otaczanie się ludźmi, którym nie mogła zdradzić prawie żadnego szczegółu ze swojego życia, doprowadzało ją do furii. Nie łudziła się, że ktokolwiek by to zrozumiał.
Podniosła głowę i napotkała swoje spojrzenie w lustrze nad umywalką. Natychmiast spuściła wzrok. Nie lubiła swojego widoku. Wojna jej nie oszczędziła. Zdawała sobie sprawę ze zmian, jakie w niej zaszły, ale nie chciała oglądać swojej twarzy. Kiedyś, bardzo dawno temu, gdy była jeszcze dzieckiem, uwielbiała na siebie patrzeć.
Mała Hermiona uśmiecha się do swojego odbicia.
Dorosła Hermiona nie przegląda się w lustrze.
Mała Hermiona pewnie patrzy w przyszłość.
Dorosła Hermiona żałuje swojej przeszłości.
Czasem nachodziły ją myśli, że gdyby nie pojechała do Hogwartu, byłaby szczęśliwsza. Gdyby nigdy nie poznała czarodziejskiego świata, nie brała udziału w wojnie, nie poznała jej okrucieństw – na pewno skończyłaby dobre studia i żyła teraz szczęśliwie z mężem i dziećmi...
Nie, stop. Nie może tak myśleć. Nie liczy się przeszłość. Jest tutaj. Żyje. Tylko to ma znaczenie. Po prostu nie spełniły się chore ambicje małej dziewczynki, to wszystko.
Wyciągnęła przed siebie dłonie i spojrzała na ich wewnętrzną stronę. Na skórze zaczęły się pojawiać blizny, oznaki poparzenia. Nie, zaraz, to tylko złudzenie. Ręce pozostały gładkie. Odkręciła niebieski kurek i włożyła dłonie pod lodowaty strumień. Chłód przejął ją do szpiku kości, ale nie przejmowała się tym. Uwielbiała zimno.

***

Jesień, 2000 rok

Drzwi wydały przy otwieraniu żałosny odgłos, domagając się oliwienia. Wszedł cicho do mieszkania, wieszając na haku przy wejściu wierzchnią pelerynę. Poprawił przed lusterkiem kołnierz szaty i wszedł do salonu. Zastał go siedzącego na kanapie, czytającego jakąś książkę.
— Weasley?! – Na twarzy Dracona zagościł wyraz niedowierzania. – Czymże sobie zasłużyłem na ten zaszczyt? – zakpił, odkładając książkę na stolik.
Ron uznał za stosowne zignorować tę uwagę. Ograniczył się do rzucenia Malfoyowi groźnego w jego mniemaniu spojrzenia, po czym powiedział:
— Nie chcę się kłócić.
Draco przez chwilę wpatrywał się w niego, jakby szukał jakichś oznak nieszczerości. Nic jednak nie znalazł, bo po chwili odwrócił wzrok.
— To coś nowego – rzucił. – Po co więc przyszedłeś?
Ron, nie pytając o zgodę, usiadł w fotelu. Od kanapy dzielił go mały stolik do kawy. Miał teraz Dracona naprzeciwko siebie.
Przez chwilę wiercił się i rozglądał po pokoju, ale w końcu wykrztusił:
— Chodzi o Harry’ego.
— O Harry’ego... – powtórzył Draco, udając zdziwienie. – Słucham więc.
— Nie lubię cię – zaczął Ron, spoglądając na Malfoya złowrogo.
— Naprawdę, Weasley, przynosisz mi same niespodzianki!
— Zamknij się, idioto, i słuchaj. I nie przerywaj mi.
Draco rozsiadł się na kanapie, patrząc na swojego rozmówcę spod opuszczonych rzęs.
— No? – ponaglił, gdy cisza się przedłużała.
— Tak jak mówiłem, nie lubię cię. I naprawdę nie mam pojęcia, co Harry może widzieć w takim dupku jak ty.
Przerwał na chwilę, zdając się delektować swoją obelgą. Draco tymczasem wyglądał na dość znudzonego.
— Być może Harry jest zaślepiony. W sumie to jestem pewny, że jest zaślepiony. Może nie potrafi zobaczyć, jakim kretynem jesteś naprawdę. Ale jednak wierzę, że skoro Harry tak uważa, to musi być w tobie coś dobrego. On cię chyba kocha, Malfoy. I dlatego myślę, że powinniśmy zawrzeć jakiś rozejm, właśnie z powodu niego.
Ron skończył mówić, oczekując na jakąkolwiek reakcję Dracona. Draco jednak siedział nadal w tej samej pozycji i nadal z takim samym wyrazem twarzy patrzył na Weasleya. Jakby oczekiwał, że ten coś jeszcze powie.
— Dobrze.
— Co...?
— Powiedziałem: „dobrze”, Weasley.
— Aa... W porządku.
Ron wstał z fotela i skierował się do korytarza. Po chwili znowu rozległ się odgłos otwierania i zamykania drzwi.
Draco zachichotał krótko. Kręcąc z rozbawieniem głową, sięgnął ponownie po książkę.

***

Jesień, 2002 rok

Śpieszył się. On zawsze się śpieszył. Chyba nie umiał już chodzić normalnie. Jego kroki były tak szybkie, że Lavender nigdy nie mogła za nim nadążyć. Zawsze uważał, że droga to strata czasu.
Nagle poczuł, że coś odrzuca go do tyłu. Upadł na beton, a jego nowy szalik wylądował w kałuży. Zaklął i próbował wstać, ale niespodziewanie coś wbiło mu się w gardło, tak że ledwo mógł oddychać.
— Byłeś moim najlepszym przyjacielem...
— Harry, co ty tu robisz...?
— Zamknij się, skurwysynu!
W oczach Harry’ego płonęła wściekłość, jakiej jeszcze nigdy nie widział. Jego twarz była wykrzywiona w okrutnym grymasie, a włosy potargane bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Odrzucił różdżkę i zaczął z całej siły szarpać płaszcz Rona.
— Jak mogłeś, kurwa!
Czuł pięści na swojej twarzy, oczy zalała mu krew i czuł się winny, że nie potrafił myśleć o niczym oprócz pulsującego bólu nosa. Harry bił go i bił, aż nagle Ron zdał sobie sprawę z tego, że ręce jego przyjaciela spoczywają po obu stronach jego głowy, a on nie krzyczy już z furii, ale zaśmiewa się do rozpuku.
— Harry?
Odpowiedział mu jeszcze głośniejszy śmiech. Harry przetoczył się na plecy i zaczął się tarzać po mokrej ulicy. Ze śmiechu leciały mu łzy, nie potrafił, nie chciał, nie próbował ich zatrzymać.
A potem Harry ucichł.
— Ron – powiedział poważnie.
Ron zdezorientowany pokiwał głową i wstał, starając się zignorować pulsowanie złamanego nosa.
Harry podniósł różdżkę i wyglądało na to, że ma zamiar coś dodać, ale Ron nie chciał tego słuchać.
— Muszę iść – usprawiedliwił się szybko i zniknął za rogiem.
Z daleka słyszał jeszcze śmiech Harry’ego.
Minął kosz, z którego wysypywały się śmieci. Potem szyld, obwieszczający, że magiczne jedzenie wcale nie musi być drogie. Uschnięte drzewo. Wszystko szare, mgliste, niewyraźne, bez kolorów.
„Może jakieś zaklęcie czyszczące...”
Spojrzał z niechęcią na szalik.
Śmiech Harry’ego cichnął w miarę, jak się od niego oddalał. Sam nie wiedział dlaczego, ale nagle, pomimo bólu, jemu także zachciało się śmiać.

***

Zima, 2000 rok

Kiedy szedł ciemnymi korytarzami, jego oddech zamieniał się w parę. Jego ręce były skrępowane z tyłu. Przed sobą miał plecy śmierciożercy. Nie obchodziło go, gdzie był prowadzony. Najważniejsze, że wreszcie wydostał się z celi, śmierdzącej rozkładającym się ciałem starszego mężczyzny. Przez pierwszy dzień bez przerwy wymiotował. Krzyczał, że chce się wydostać, w nadziei, że usłyszy to jego ojciec. Nikt nie przyszedł. Jego skóra przesiąkła odorem, którego za wszelką cenę pragnął się pozbyć.
Dwustronne, rzeźbione drzwi otworzyły się i śmierciożerca popchnął go do przodu. Draco zatoczył się, ale nie upadł. Przed nim rozciągała się wielka sala, a wewnątrz znajdowało się blisko tuzin postaci w białych maskach. Szybko odnalazł wzrokiem swojego ojca. Poznał go od razu po wyprostowanej postawie i srebrnych naszywkach na szacie. Lucjusz Malfoy zawsze musiał się czymś wyróżniać z tłumu.
Wszyscy patrzyli na Dracona.
Postawił pierwszy, niepewny krok, potem drugi, trzeci i zatrzymał się.
— Draco... Nie bądź tchórzem i podejdź tu – powiedział łagodnie Czarny Pan.
Udało mu się zrobić jeszcze jeden chwiejny krok, po czym ponownie się zatrzymał.
— Wyjaw mi, Draco, czego się boisz?
Przełknął ślinę i pokręcił gwałtownie głową.
— Masz rację. Nie musisz mi tego mówić. Ja to doskonale wiem.
Czarny Pan podszedł do niego powoli i spojrzał mu w oczy. Malfoy zadrżał i chciał się odsunąć, ale jego nogi zdawały się wrosnąć w ziemię. Czyżby Imperius?
— Boisz się śmierci, Draco.
Drzwi do sali ponownie się otworzyły, ale Draco tego nie słyszał. Nie słyszał też, że trzy osoby weszły do środka i zatrzymały się niedaleko niego.
— Boisz się, bo masz tylko jedno życie i wiesz, jak szybko możesz je stracić. Nie wierzysz w Boga, prawda, Draco?
Spojrzał ponad jego ramieniem i zanim Draco zdążył pomyśleć, sam również się odwrócił, by zobaczyć, na co patrzy Czarny Pan. Za nim stało dwóch śmierciożerców, a każdy z nich trzymał jedną rękę młodej dziewczyny, tak że wydawała się zawieszona pomiędzy nimi niczym szmaciana lalka.
— Czy pomożesz mi, Draco? – zapytał Voldemort cicho, a kiedy Malfoy nie odpowiedział, ominął go i wycelował różdżkę w dziewczynę. – Powtarzam: czy pomożesz mi ich schwytać?
Pokręcił głową, a wtedy Czarny Pan coś wyszeptał i dziewczyna zaczęła się zwijać w spazmach bólu. Jej usta były szeroko otwarte, ale nie wydawała z siebie żadnego dźwięku. Wyglądała groteskowo. Voldemort cofnął zaklęcie i znów zwisła bezwolnie między śmierciożercami.
— Czy pomożesz mi ich schwytać?
Różdżka została skierowana w pierś Dracona.
Zaprzeczenie głową.
— Crucio!
Ból, tak różny od bólu, który sprawiały paznokcie Harry’ego wbijające się w jego plecy. Myśl o nim, myśl o Harrym.
— Czy pomożesz mi ich schwytać?
Zaprzeczenie.
— Crucio!
Chłód posadzki, tak inny od chłodu czystej pościeli w ich łóżku.
— Czy pomożesz mi ich schwytać?
Zaprzeczenie.
— Crucio!
Łzy spływały mu po policzkach, łzy bólu i upokorzenia, nie mógł ich powstrzymać, tak jak krzyku.
Harry, Harry, Harry, Ha...
— CZY POMOŻESZ MI ICH SCHWYTAĆ?
Zaprzeczenie.
— Avada kedavra!
Zielone światło odbiło się w czerni posadzki.
Powoli odwrócił głowę. Twarz dziewczyny zastygła w strachu, miała otwarte usta i oczy, patrzyła prosto na niego! Nie, o czym ty myślisz, nie może patrzeć na ciebie, nie żyje! Nie patrzy na nikogo! Ocknij się, do cholery, ona nie żyje, to wszystko ci się tylko wydaje!
Nie mógł oderwać wzroku od jej twarzy, zupełnie jakby ktoś go zaczarował. Wyobraził sobie, że z ciała tej dziewczyny ulatnia się ten sam smród, który wypełniał jego celę. Dosięgały go niewidzialne macki i poczuł w gardle kwas.
Zaczął się trząść, spazmatycznie, nie potrafił tego zatrzymać. Spróbował wstać, ale jego mięśnie były osłabione, upadł ponownie, zaczął się przesuwać po ziemi, pomagając sobie rękami, byle jak najdalej od dziewczyny, wpatrując się w nią jak zahipnotyzowany. Trafił na przeszkodę. Odwrócił głowę i spojrzał w górę. Kulił się pod stopami Voldemorta. Różdżka Czarnego Pana była skierowana prosto w jego pierś.
— Czy pomożesz mi ich schwytać, Draco?
Trząsł się jak jeszcze nigdy w życiu. Jego żuchwa drżała, a zęby szczękały. Nie czuł nóg ani rąk. Co się stało z jego językiem? Dlaczego nie może mówić? Dlaczego nie potrafi mówić?! Gdzie jego język?!!! Gdzie, gdzie, gdzie...!!!
W sali rozległ się jęk, którego nie potrafił zdusić. A potem powoli kiwnął głową.
Kim on był? Kim był ten delikatny paniczyk, urodzony wśród bogactwa i luksusu, niemający dotąd pojęcia o okrucieństwach śmierci, bojący się własnego cienia, poznający życie wyłącznie poprzez książki? Trochę nawet inteligentny, ale wciąż słaby, wciąż nie taki, wciąż za mało ważny.
Był kimś, kto dokonał słusznego wyboru wyłącznie przez przypadek, przez szczęśliwy zbieg okoliczności. Przez Harry’ego.

***

Wiosna, 2004 rok

Żaluzje były zasłonięte. Pokój wydawał się szary i zakurzony. Światło słoneczne wdzierało się do środka wąskim promykiem.
W przód, w tył, w przód, w tył, w przód, w tył...
Kąt to najlepsze miejsce. Zgięte kolana były oplecione ramionami, a ona kołysała się jednostajnie.
W przód, w tył, w przód, w tył, w przód, w tył...
To znowu się działo. Znowu tam była. Znowu słyszała głos mówiący, że mogą usunąć blizny z ciała, ale nie usuną wspomnień. Ojciec, zgadzający się na proste zaklęcie przywracające jej normalny wygląd. Nie wiedział jeszcze, na co się godzi. Dlaczego nie zapytał jej o zdanie!?
Zacisnęła powieki.
W przód, w tył, w przód, w tył, w przód, w tył...
— No dalej, zabij mnie!
Jej okrzyk rozszedł się po pokoju, ale nie, to nie był pokój, to była ta sala, ta wielka, ciemna sala. Słowa dotarły aż do niego, aż do Voldemorta.
Jednak on nie skierował na nią różdżki, szepcząc formułę zaklęcia zabijającego. Uśmiechnął się tylko okrutnie.
— To byłoby zbyt proste.
Skinął na dwóch śmierciożerców.
— Jesteś szlamą. Potraktujemy cię więc jak szlamę.
Wyszedł z sali razem z pozostałymi.
W przód, w tył, w przód, w tył, w przód, w tył...
Ogień to źródło ciepła. Był dla niej symbolem miłości i ochrony. Z ogniem kojarzył jej się przyjemny dotyk miękkiego dywanu leżącego przed kominkiem w pokoju wspólnym. Nigdy nie myślała o nim jak o czymś niebezpiecznym. Był dobry i piękny. Owszem, czasami przychodziło jej do głowy, że ogień może parzyć, ale stosy i czarownice były przecież w średniowieczu, tak dawno, dawno, dawno...
Żałosna, mała dziewczynka, żyjąca głupimi marzeniami. Trochę za dużo w niej idealistki. Dąży do doskonałości, podejmuje właściwe decyzje, dokładnie rozważa, analizuje, ale nie doświadczyła jeszcze tyle, by zrozumieć, że czasami wszystko, to równocześnie za dużo i za mało.
— Przestańcie! Powiem wam wszystko, co chcecie! Powiem! Tylko to ugaście! Wydam wszystkich! Wszystkich!!! WSZYSTKICH!!!

***

Zima, 2000 rok

Lochy nie miały końca. Sklepienie było niskie i przytłaczało. Wciąż nie wystarczało powietrza.
Wydawało mu się, że gdzieś w oddali słyszy krzyki, odgłosy rzucanych zaklęć, ale nie oglądał się. Jedyne, co się liczyło, było przed nim, i marzył tylko o tym, aby biec szybciej. W prawo, w lewo, w lewo... Z labiryntu podziemnych korytarzy nie było wyjścia.
Kiedy wreszcie zdał sobie sprawę, że jego kroki są jedynym dźwiękiem dobiegającym do jego uszu, zwolnił. Już wiedział, że nikt nie zdoła go dogonić. Jego twarz po raz pierwszy nic nie wyrażała.
Czuł się jak w pułapce. Podziemne korytarze były ciemne i zimne. Ale miał przecież różdżkę! Oczywiście, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał? To takie proste.
Zaśmiał się nerwowo i sięgnął do tylnej kieszeni szaty. Poczuł ulgę, gdy pod palcami wyczuł gładkie drewno. Wyciągnął dłoń z różdżką i machnął, mrucząc: „Lumos”.
Nic się nie wydarzyło.
Ponownie próbował rzucić zaklęcie. Żadnej reakcji. Drewno wciąż było chłodne, jakby nie miał w dłoni swojej różdżki, tylko zwykły patyk. Zaczął rzucać zaklęcia jedno po drugim, bez zastanowienia, wszystkie, które znał. Żadne nie zadziałało.
Trzy dni później Ron Weasley opowie o tym zdarzeniu swojej ciężarnej żonie. Kolejne dwa dni potem magomedyk osądzi, że Ron nie stracił magii, jak się obawiał. Przyczyna tego, że rzucane przez niego zaklęcia nie działały, nie leżała w jego zdolnościach magicznych, ale w psychice. „Pani mąż podświadomie sądził, że nie zasługuje na światło” – oznajmi uzdrowiciel Lavender. Żona Rona szybko poprawi sobie na ramieniu torebkę i zaciśnie usta, nadając swojej twarzy wyraz świadczący o tym, że wie więcej od jakiegoś podrzędnego uzdrowiciela.
Gdyby Ronald usłyszał tę diagnozę, z pewnością by ją wyśmiał. Przecież chciał się jak najszybciej wydostać, czyż nie? Uznałby, że magomedyk stracił rozum, skoro wysnuwa tak niedorzeczne teorie.
Błądząc w ciemnościach, człowiek po jakimś czasie zaczyna się zastanawiać, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczy światło dzienne. Wkrótce najmniejszy szmer wydaje się podobny do oddechu drugiej osoby. Lub do odległego krzyku umierającego.
Uciekł.
Draco został.
Niektóre decyzje są podejmowane bez udziału świadomości. Coś po prostu się dzieje i człowiek zdaje się nie mieć kontroli nad własnym ciałem. Kiedy, podążając za Malfoyem, dostrzegł w oddali czarne szaty śmierciożerców, wcale nie podjął decyzji o ucieczce. Po prostu uciekł.
Nie słyszał słów Czarnego Pana, który mówił, że Draco się nie sprawdził, ani zapewnień Dracona, że zrobił wszystko, co w jego mocy, by przyprowadzić Weasleya do śmierciożerców. Nie słyszał, jak Lucjusz Malfoy zdawał Voldemortowi relację ze złapania Hermiony. Nie słyszał, że Draco jest już Czarnemu Panu niepotrzebny. Nie słyszał tego wszystkiego, co działo się po jego ucieczce, ale przez całe dwa dni w jego głowie odbijało się echo przedśmiertnego krzyku, którego również nie mógł usłyszeć.
Kiedy po dwóch dniach Ron zobaczy na końcu korytarza światło, zacznie biec w jego kierunku, modląc się w duchu, by to nie było przywidzenie. A kiedy mrużąc oczy, wyjdzie na zewnątrz, padnie na kolana i zapłacze. Nad sobą – tchórzem, któremu kiedyś, dawno temu, wydawało się, że ma w sobie więcej odwagi niż ktokolwiek – nie nad śmiercią Dracona Malfoya.

***

Zima, 2003 rok

Draco zawsze potrafił ogrzać Harry’ego. Ciepło jego ciała było jedynym, czego Harry naprawdę potrzebował. Ciepła była dłoń na jego ręce i policzek przy jego policzku. Ciepła była kołdra i prześcieradło, i powietrze, które Draco wydychał do jego ust.
Tylko czasami, w rzadkich momentach zamyślenia, Draco stawał się niedostępny i zimny. I jego słowa były zimne, tak zimne, że mroziły do szpiku kości. Mówił wtedy o rzeczach, o których Harry chciałby nie pamiętać. Jego przemyślenia były tak dojrzałe, że Potter starał się za wszelką cenę mu dorównać. Draco nie bał się powiedzieć tego, o czym Harry bał się nawet pomyśleć.
Kiedy Draco wymówił to jedno zdanie, Harry poczuł znajomy chłód. Bo uwaga Dracona znowu była niezwykle trafna i oczywista zarazem.
„Już nie wiem, co jest prawdziwe, Harry.”
Harry odwrócił głowę w jego stronę. W świetle księżyca szare oczy błyszczały nienaturalnym blaskiem.
„Powiem ci, Draco. – Odgarnął mu włosy za ucho. – Prawdziwe jest to, co czujemy. My jesteśmy prawdziwi.”
I Draco mówił dalej. Że czasami myśli, że to, co widzi, nie jest realne. Że wszystko jest po prostu snem. Albo czymś równie niedorzecznym. A oni nie są prawdziwymi ludźmi, tylko zjawami, krążącymi pomiędzy życiem a życiem, ale wciąż nie w życiu.
Jakaś nieznajoma twarz wykrzywiona w grymasie. Krzyki zagłuszające jego ciche słowa. Rozmyty obraz. Czerwone oczy i lodowaty głos, znacznie bardziej lodowaty niż głos Dracona, rozkazujący mu, by patrzył i podziwiał.
A Harry patrzył na Dracona, jeszcze bardziej zimnego niż w tamtych chwilach zamyślenia, i płakał. I próbował wyciągnąć rękę, by opuścić jego powieki.
„Harry? Może my to wszystko sobie wyobraziliśmy...?”

Otworzył gwałtownie oczy. Łóżko było małe, a powietrze chłodne. Pojedyncza łza popłynęła po policzku w stronę ucha.
— Nie jestem pewien, Draco. Już niczego nie jestem pewien.
Pustka pokoju ziała takim samym zimnem, jak spojrzenie martwego Dracona.
Niektórym ludziom można zabrać całe ciepło ich życia kilka razy.

***

Jesień, 2000 rok

Pomimo późnej jesieni, dzień był słoneczny i dość ciepły. W powietrzu unosiły się tysiące zapachów. Hermiona bez trudu mogła rozpoznać zapach kawy z cynamonem czy pieczonego ciasta. Uśmiechnęła się do dzieci, które rozgarniały nogami suche liście. Kilkanaście metrów przed sobą ujrzała Rona i pomachała do niego wesoło. Ron szedł wolno, ze swoją charakterystyczną chłopięcą niezdarnością. Nieproporcjonalnie długie ręce wydawały się żyć swoim własnym życiem i nie słuchać poleceń mózgu.
Zatrzymał się przy jednym z plastikowych stolików z parasolem pośrodku i z uśmiechem na ustach czekał, aż Hermiona do niego dobiegnie. Gdy tylko znalazła się przy nim, rzuciła mu się na szyję. Nie widzieli się już od ponad dwóch tygodni.
— Jejku, jak dobrze cię widzieć! – powiedziała, po czym odsunęła się i spojrzała na przyjaciela krytycznie.
Mrucząc coś o wiecznym niechlujstwie, szybko poprawiła mu kołnierzyk płaszcza i przygładziła włosy. Ron spojrzał na nią tak, jakby chciał rzucić urażone: „Hermioooona”, ale nic nie powiedział. Pomyślał tylko, że niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają i Hermiona nawet dwa lata po ukończeniu Hogwartu nadal jest taką samą perfekcjonistką, jaką była w szkole.
Usiedli przy stoliku. Ron zamówił swoją ulubioną malinową herbatę, a Hermiona gorącą kawę z cynamonem. Kelner właśnie podawał im napoje, kiedy zza rogu wyłonili się Draco z Harrym. Ani Ron, ani Hermiona jeszcze nie przyzwyczaili się do widoku tej pary, więc patrzyli jak zahipnotyzowani, kiedy Harry i Draco ścigali się do stolika, aby zająć lepsze krzesło. Na twarzy Rona odbiła się źle ukrywana dezaprobata dla takiego zachowania i dla obecności Dracona w ogóle, Hermiona natomiast starała się powstrzymać od śmiechu na widok miny przyjaciela.
Draco i Harry zamówili identyczne puchary lodowe.
— Myślę, że powinniśmy przejść do rzeczy. W końcu po to tutaj przyszliśmy – zaczęła Hermiona. Zdawała sobie sprawę, że jeśli ona nie poruszy tego tematu, to nikt tego nie zrobi.
Draco spojrzał na nią ponuro znad swojego pucharu, a Harry odchylił się na krześle.
— O czym tak właściwie chcesz mówić? – zapytał.
Hermiona odchrząknęła i spojrzała trochę zalęknionym wzrokiem po twarzach pozostałej trójki.
— Wszyscy wiemy, jak ważna jest ta wojna. Nie tylko dla nas, ale również dla całego czarodziejskiego świata. Przede wszystkim dla czarodziejskiego świata. Dlatego powinniśmy coś sobie obiecać.
Urwała, nie bardzo wiedząc, jak powiedzieć to, co chciała powiedzieć. Uznała, że niektórych słów nie znajdzie się w żadnej książce. Nerwowo obracała w dłoniach filiżankę z kawą. W końcu stwierdziła:
— Oczywiście zdajemy sobie sprawę z tego, że musimy walczyć do końca ze wszystkich sił. Ale myślę, że coś jest jeszcze ważniejsze niż walka do końca, jakikolwiek ten koniec by był.
— Siedzieć w mugolskiej kawiarni i jeść najlepsze lody orzechowe – przerwał jej Draco.
Hermiona spojrzała na niego ze złością, zdziwiona, że nie dostrzega powagi sytuacji. Jednak na twarzy Dracona nie było drwiny. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, jak celna i mądra była jego uwaga. Tak. To naprawdę było ważne. Uśmiechnęła się do niego ciepło, a on odwzajemnił się lekkim uniesieniem kącików ust.
— Myślę, że masz dużo racji – Ron, słysząc słowa Hermiony, zakrztusił się swoją malinową herbatą, ale ona nie zwróciła na to uwagi – jednak chodzi mi raczej o przyszłość.
— Przeżyć?
— Być może.
Hermiona wzięła do ręki filiżankę, na dnie której błyszczało trochę niedopitej kawy. Na powierzchni odbił się migotliwy cień jej twarzy. Odstawiła filiżankę na stolik i podniosła wzrok. Chłopcy wpatrywali się w nią z niepewnością, ze zdziwieniem lub z uprzejmym zainteresowaniem.
— Myślę, że najważniejsze jest, żebyśmy potem mogli spojrzeć w oczy. Nie tylko sobie nawzajem. Również sobie w lustrze.
— I żebyśmy mogli zjeść jeszcze lepsze lody orzechowe – dorzucił Draco ze śmiertelną powagą.

Kelnerka stojąca w oknie widziała czworo młodych ludzi siedzących przy stoliku i słyszała najbardziej szczery śmiech w swoim życiu.

***

Wiosna, 2005 rok

Siedzieli we troje. Nikt nic nie mówił, słychać było tylko tykanie ściennego zegara i uderzenia kropel deszczu o szyby. Starali się niezauważenie unikać swoich spojrzeń.
— Harry...?
— Nieważne.
Ponownie cisza.
— Ale pamiętasz, prawda? Pamiętasz go?
— Tak.
Harry ukrył twarz w dłoniach i zaczął płakać. Ron patrzył na niego z mieszanką zdziwienia i niepokoju. Hermiona już chciała się podnieść, żeby Harry’ego pocieszyć, kiedy Harry nagle opuścił ręce i zobaczyła, że wcale nie płakał. Śmiał się. Jego twarz miała nienaturalnie szczęśliwy wyraz, taki, jakiego jeszcze nigdy u niego nie widziała. Upiornie szczęśliwy.
Jego ruch był tak szybki, że ani Ron, ani Hermiona nie zdążyli zareagować. Harry nagle podniósł się z kanapy, na której siedział, i wybiegł z Nory. Podążyli za nim, nie chwyciwszy nawet płaszczy. Dogonili go na środku boiska do quidditcha. Hermiona podeszła bliżej. Harry odwrócił się do niej, wciąż z szerokim uśmiechem na ustach. Deszcz moczył trawę i ich włosy, przesiąkał przez ubrania i chłodził ciała. Wydawało się, że są sami na świecie i że jednak Hermiona nie miała racji. Nie miały znaczenia żadne lustra. Kiedy Harry to sobie uświadomił, zaśmiał się jeszcze głośniej. Spojrzał w niebo, ale prawie nic nie zobaczył, bo deszcz zmoczył mu okulary. Zdjął je i rzucił na trawę.
— Jestem nieśmiertelny, Hermiono! Wszyscy jesteśmy nieśmiertelni!
Jego krzyk wdarł się do jej uszu, pomimo odgłosu padającego deszczu.
— Już przeżyliśmy nasze życie! Wygraliśmy! Nic nam się nie może stać! Już nic więcej! Ty też to widzisz, prawda? Nieśmiertelni!
Odwróciła się w stronę Rona, który stał kilka metrów dalej. Był blady, przerażony i mokry. On także przypominał upiora. Zdała sobie sprawę, że sama również tak wygląda.
Przypomniała sobie swoje własne słowa o patrzeniu w lustro. Przypomniała sobie ogień i krzyk, który wydarł się z jej gardła. Wydawało jej się, że jak Ron znalazła się w ciemnym korytarzu bez wyjścia i że razem z Harrym śmieje się ze wszystkiego, co było. Nie miały znaczenia zdrada, ucieczka, czyjaś śmierć czy jakieś głupie lustro.
Wydawało jej się też, że widzi Dracona, jednak nie dziwiła się. Byli w końcu jak duchy. Zawsze obok prawdziwego życia.
Ale to przecież również nie było ważne.
Deszcz padał coraz mocniej.
— Tak, Harry. Jesteśmy nieśmiertelni.

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PRACA Z DZIECKIEM NIESMIALYM
Gillian Shields 1 Nieśmiertelny
Niesmialosc jak sie jej pozbyc
Pierwsza terapia genowa wydłużająca telomery Czy czeka nas nieśmiertelność
Gillian Shields 2 Zdrada nieśmiertelnego
Niesmialosc Jak się jej pozbyć
Niesmialosc
Dziecko nieśmiałe w grupie przedszkolnej, PEDAGOGIKA - materiały
nieśmiałość, Psychologia zajęcia
20 ?uman Smierc i niesmiertelnosc
A Schopenhauer O śmierci i jej stosunku do nieśmiertelności samej naszej istoty ostatnie zajęcia
Lek przed niesmiertelnoscia
Dusza ludzka, nieśmiertelny składnik człowieka
04 DUSZA NIEŚMIERTELNA
DZIECI NIEŚMIAŁE
Nieśmiertelne i śmiertelne pierwiastki u człowieka
P G Zimbardo Nieśmiałość
niesmiały facet podrywa kobiete