— Jestem
nieśmiertelny, Hermiono! Wszyscy jesteśmy nieśmiertelni!
***
Zima,
2004 rok
Zapadał
zmierzch. Świat oglądany zza szyby przybierał barwę nasyconego
granatu.
Drzwi
do pubu otworzyły się gwałtownie, poruszając małym dzwoneczkiem.
Na progu stanął wysoki mężczyzna. Miał rozwichrzone włosy i
rozpięty płaszcz. Gruby, żółty szalik zwisał aż do samej
ziemi. Mężczyzna omiótł wzrokiem pomieszczenie i wreszcie
odnalazł swój cel. Szybko ruszył w kierunku stolika przy oknie i
zajął miejsce po przeciwnej stronie czekającej na niego kobiety.
—
Witaj, Miona – powiedział, uśmiechając się przepraszająco. –
Wybacz, że się spóźniłem, ale Lavender jest chora i musiałem
zająć się małą.
Kobieta
zamknęła książkę, którą czytała, i przeniosła wzrok na
swojego rozmówcę. Na jej twarzy, jeszcze przecież bardzo młodej,
widniały ślady wielu ciężkich przeżyć, jakby każde przykre
doświadczenie pozostawiło swoje piętno w postaci płytkiej
zmarszczki pomiędzy brwiami i przygasłego spojrzenia.
—
Co jej jest? – zapytała z troską w głosie i Ron przez chwilę
miał wrażenie, że to jednak jego dawna Hermiona, czytająca przy
stoliku w barze sześciusetstronicową książkę. Ta sama, która
zawsze o każdego się martwiła i starała się znaleźć wyjście
nawet z najtrudniejszej sytuacji.
Po
chwili jednak to uczucie zgasło, zastąpione przez inne, bardziej
racjonalne. Mężczyzna boleśnie zdał sobie sprawę z tego, że
jego najlepsza przyjaciółka, panna Wiem-To-Wszystko, umarła dawno
temu, a na jej miejscu pojawiła się pełna dystansu i nieufności
kobieta. Obecna Hermiona nigdy nie rzuci mu się na szyję, jak to
robiła zdeterminowana, pewna swoich celów uczennica Hogwartu. Ta
Hermiona zdawała się nie zauważać, że jego szalik dotyka brudnej
podłogi, a brzydki wazonik ze sztucznymi stokrotkami nie stoi
idealnie na środku serwetki. Ta Hermiona popijała powoli chłodną
kawę, bojąc się sparzyć.
—
Wiesz, złapała jakieś świństwo, kiedy była z Lucy na spacerze.
Ostatnio bardzo łatwo zachorować, pogoda jest straszna. Ciągle
deszcz, wiatr, błoto...
—
Byliście u magomedyka?
—
Tak, dał jej eliksir pieprzowy i kazał brać w razie potrzeby.
Teraz na wszystko dają eliksir pieprzowy, nieważne, czy masz grypę,
czy jesteś w ciąży. – Ron zachichotał, ale ucichł, gdy tylko
zobaczył blady uśmiech Hermiony.
—
Poproszę jeszcze jedną kawę z mlekiem. I niech będzie dobrze
wystudzona – powiedziała nagle do przechodzącej obok kelnerki. –
A ty, Ron, chcesz coś?
—
Ja poproszę herbatę malinową. Dla odmiany gorącą.
Kelnerka
odeszła i nastała cisza. Ron wiercił się na krześle, rozglądając
się po pubie. Hermiona splotła palce przed sobą na stoliku i
wpatrywała się w nie z uporem.
—
Co tak właściwie u ciebie? – zapytał Ron, chcąc przerwać tę
nienaturalną ciszę. Dawniej taka cisza nigdy by między nimi nie
zapadła.
Hermiona
podniosła na niego wzrok, ale nie odpowiedziała od razu. Wpatrywała
się w jego twarz, aż poczuł się nieswojo, w końcu westchnęła i
powiedziała:
—
Nic nowego. Dostałam wreszcie pracę, na poczcie. Bez wyższego
wykształcenia nie liczyłam na nic lepszego.
Twarz
Rona zmieniła się. Teraz widoczny był na niej wielki smutek, jakby
Hermiona żyła w świecie mugoli przez niego, a nie z powodu
własnej, przemyślanej decyzji.
Nie
chciała litości. Pewnie dlatego postanowiła zadać Ronowi to samo
pytanie.
—
U mnie? Hm, wiadomo, nie przelewa się, ale nie jest źle. Jakoś
dajemy sobie radę. Etat w ministerstwie wystarcza.
Odchrząknął.
Marzył o karierze aurora. Pomocnik sprzątacza to nie był zawód, z
którego mógłby być dumny.
—
Poza tym Lucy trochę chorowała jakiś miesiąc temu. Nikt nie
wiedział co to. Na szczęście teraz jest w porządku. A może to
było dwa miesiące temu...
Znowu
zapadła cisza, podczas której kelnerka przyniosła Hermionie kawę,
a Ronowi herbatę. Hermiona skrzywiła się, widząc unoszącą się
parę, i ostrożnie odstawiła filiżankę na bok.
—
Nigdy nie zrozumieją, że ktoś może chcieć chłodną kawę. –
Uśmiechnęła się gorzko, kiedy wypowiadała te słowa. Mówiła
tak cicho, że z trudnością ją słyszał.
Ron
bezwiednie mieszał swoją herbatę. Zdał sobie sprawę, że
Hermiona nigdy nie zapyta o cel spotkania i jeśli chce się czegoś
dowiedzieć, musi sam zacząć ten temat.
—
Chciałem cię widzieć, bo... Widzisz, Hermiona... Chciałem
zapytać...
Ponownie
się uśmiechnęła, tym razem nieco pobłażliwie, ale Ron nie
zwrócił na to uwagi. Wreszcie zauważyła wielką przepaść, która
ich dzieliła od czasu wojny. Paradoksalnie zobaczyła ją dopiero
wówczas, kiedy Ron zaczął się zachowywać podobnie jak wtedy, gdy
byli dziećmi. Teraz bez problemu widziała w twarzy siedzącego
przed nią mężczyzny twarz chłopca. A już myślała, że ten
chłopiec, jąkający się podczas lekcji, przepadł na zawsze.
—
Ile udało ci się zapomnieć?
Koniec.
Twarz chłopca ponownie została zastąpiona przez twarz
doświadczonego mężczyzny. Ten mężczyzna patrzył na nią oczami,
w których dostrzegała życiową mądrość. Nie sądziła, że Ron
kiedykolwiek spojrzy na nią w ten sposób.
Westchnęła,
przenosząc wzrok na wciąż gorącą kawę.
—
Nic – wyszeptała. Odczytał odpowiedź z ruchu jej warg.
Gdyby
wtedy na niego spojrzała, z pewnością zobaczyłaby na jego twarzy
cień ulgi. Ronald odkaszlnął trzy razy, a potem dotarł do niej
jego głos:
—
Bo bałem się, że to tylko ja... – urwał.
—
Nie, Ron. Jeśli mówisz o powracających koszmarach i wyrzutach
sumienia, które pojawiają się nie wiadomo skąd i nie wiadomo
kiedy, to wierz mi, że nie jesteś sam.
Naraz
Hermiona wydała mu się bardzo krucha. Zgarbione plecy, ukryta w
ramionach szyja, uciekający wzrok. W pierwszym odruchu chciał ją
przytulić, ale nie wiedział, jak ona na to zareaguje, więc
zrezygnował.
Nie
bardzo rozumiał, jakie wyrzuty sumienia mogła mieć jego
przyjaciółka, ale nie chciał drążyć tego tematu.
—
Tak, właśnie o tym mówię. – Upił łyk herbaty. – Wierzysz w
duchy, Hermiona? – zapytał nagle. Te słowa wydawały się
przypadkowe, wypowiedziane bez zastanowienia.
Zerknął
na nią badawczo. Zaraz mu powie, że jest głupi. Jak można wierzyć
w duchy? To niedorzeczne... Albo pomyśli, że chodzi mu o duchy z
Hogwartu. I zezłości się, że zmienił temat. Tak, na pewno
usłyszy, że nie potrafi dorosnąć.
—
Czasami.
Spuścił
wzrok. Na stoliku były czarne ślady po zgaszonych papierosach i
okruchy.
—
Czasem nawet pojawiają się myśli o tym, że zostałam przez nie
pokonana. Że to przez nie straciłam szansę i zmarnowałam sobie
życie. Wiesz, o co mi chodzi? Wiesz, Ron, prawda?... – Kiwnięcie.
– A czasem...
—
Co czasem?
Wyprostowała
się na krześle i spojrzała na niego poważnie. Teraz nie była już
krucha i delikatna. Biła z niej jakaś niedorzeczna siła, a jej
wzrok wydawał się wzrokiem kobiety szalonej.
—
Czasem obwiniam o to również ludzi.
Ron
przełknął nerwowo ślinę i upił kolejny łyk, by ukryć
zdenerwowanie. Herbata poparzyła mu język.
On
nie obwiniał nikogo poza sobą.
—
...A potem sama czuję się winna, że mogłam zrzucać
odpowiedzialność na kogoś innego. Przecież wiedziałam, że to
może się tak skończyć. Nie ma znaczenia, kto podjął ostateczną
decyzję. Nikt tego przecież nie chciał. Mogę oskarżać tylko
samą siebie. – Szaleństwo z oczu zniknęło równie szybko, jak
się pojawiło.
—
Ja wciąż czuję się winny. On zginął przeze mnie. Gdybym
wtedy... – Jego twarz była zawzięta, pełna niewypowiedzianego
bólu, oczy wpatrzone w jeden punkt na serwetce.
—
Ron, posłuchaj – zaczęła Hermiona, kładąc dłonie na stole. –
Spójrz na mnie. Każda wojna wymaga ofiar. – Mówiła powoli i
wyraźnie, jakby chciała być pewna, że jej przyjaciel wszystko
dokładnie zrozumie. – Nie zrobiłeś nic złego. Gdybyś został,
obaj bylibyście martwi. Wierz mi, dobrze się stało.
Pokiwał
wolno głową. Spojrzał na jej dłonie spoczywające na stole. A
gdyby tak...
Chciał
ją potrzymać za rękę. Chciał, aby ona również poczuła się
lepiej. Chciał pomóc jej pokonać to, co tkwiło głęboko w jej
duszy i czego już od kilku lat nie mogła się pozbyć –
czymkolwiek to było. Przybliżył dłonie do jej i niechcący
potrącił łokciem swoją filiżankę.
Niczym
w zwolnionym tempie obserwował, jak gorąca herbata wylewa się na
stół i dosięga dłoni Hermiony. Zerwała się z krzesła,
spoglądając na swoje mokre palce. Na jej twarzy malował się
ogromny strach, zupełnie niepasujący do tak błahej sytuacji. Jej
oddech był płytki. Ron tymczasem stał niczym sparaliżowany, nie
wiedząc, co powinien zrobić.
Rzuciła
mu przerażone spojrzenie i pobiegła w stronę drzwi do łazienki.
Zapłacił,
kelnerka już dawno uprzątnęła rozlaną herbatę, a Hermiona nie
wracała. W końcu, po półgodzinie Ron zapiął płaszcz, okręcił
trzykrotnie szalik dookoła szyi i wstał od stolika, rzucając
ostatnie spojrzenie na drzwi, za którymi zniknęła jego
przyjaciółka. Potem wyszedł na ciemną ulicę, a jego myśli
krążyły tylko wokół jednego zdania: „Dlaczego ja zawsze muszę
być takim cholernym nieudacznikiem...”
***
Zima,
2000 rok
Płatki
śniegu wirowały leniwie na wietrze i spadały na wąski parapet.
Duszno...
Wyjął
różdżkę i uchylił okno, chcąc wpuścić do pokoju trochę
orzeźwiającego, mroźnego powietrza. Do środka wdarł się
lodowaty powiew.
Silne
ręce objęły go w pasie, a po chwili poczuł, jak rozgrzane ciało
mężczyzny przywiera do jego pleców. Westchnął z zadowoleniem i
przymknął oczy.
—
Oszalałeś? Stoisz nagi przy otwartym oknie. Zachorujesz –
powiedział Harry. Nie wykonał jednak żadnego ruchu poza
mocniejszym wtuleniem policzka w szyję Dracona.
—
Nie twoja sprawa, Potter.
—
Właśnie, że moja, Malfoy. Nie pozwolę ci zachorować.
Stali
przez chwilę w bezruchu na tle bieli okna jak doskonały pomnik
jedynej słusznej miłości. Harry w końcu oderwał się od pleców
Dracona i wyszedł z pokoju, kierując się do łazienki. Kiedy
wrócił, już w koszuli i w spodniach, Malfoy wciąż stał przy
uchylonym oknie, wpatrując się w padający śnieg. Wyglądało na
to, że się nie poruszył.
—
Co się stało, Draco?
Pytanie
utkwiło pomiędzy nimi niczym wyzwanie. Draco jednak zdawał się
tego nie zauważać. I kiedy już Harry stracił nadzieję na
odpowiedź, odwrócił do niego głowę, tak że teraz Harry mógł
widzieć jego profil.
—
Czy boisz się bólu, Potter?
Jeśli
pytanie Harry’ego było wyzwaniem, to pytanie Dracona miało w
sobie coś z groźby.
—
Tak – odpowiedział.
—
A śmierci? Czy boisz się śmierci?
—
Dlaczego przyszło ci to do głowy właśnie teraz? Nie myśl o tym.
To w tej chwili nie ma żadnego znaczenia.
—
Ja się bardzo boję śmierci – mówił, jakby nie dosłyszał
odpowiedzi Harry’ego. – Bardziej niż czegokolwiek innego.
Były
takie słowa, które Draco po prostu musiał wypowiedzieć. Były
myśli, z których musiał się komuś zwierzyć. Były momenty,
kiedy potrzebował zapewnienia, że nic złego się nie wydarzy. A
Harry zawsze go o tym zapewniał. Wiedział, że Harry jest od niego
silniejszy.
—
Malfoy, wszyscy się boimy, ale nie możemy o tym bez przerwy myśleć!
Ważne są chwile do śmierci, nie sama śmierć. Zresztą, o czym my
mówimy... Jeszcze długie życie przed nami!
Draco
odwrócił się przodem do Harry’ego. Jakaż siła musiała tkwić
w Potterze... Doskonale widział złość i ogień, i życie.
—
Ty się nie boisz, Potter – oznajmił Draco.
—
Jasne, że się boję! Ale wiem, że zdołam wszystko wytrzymać.
Ogień
i życie. Draco oddałby wiele, by mieć w sobie tyle woli walki. I
tyle odwagi.
Sam
nie wiedział, kiedy podszedł do Harry’ego. Ciche jęki wypełniły
pokój. Krople potu spływające z czoła, dotyk zimnej pościeli,
palce we włosach. I nie ma już strachu, pozostaje tylko to uczucie,
to piękne uczucie jedności, połączenia, które wypełnia,
przepełnia. Przelewa się. Wszystko dzieli się na dwoje.
Pieczenie
pod zaciśniętymi powiekami, desperacja, myśl, że kiedyś, gdzieś,
na pewno... Nie, odsuń to od siebie, odsuń! Jest tylko teraz i nic
więcej. Zatrać się. Bliżej, bardziej, mocniej – bądź. Żyj!
„Jesteś
życiem, Harry. Jesteś moim życiem.”
***
Zima,
2004 rok
Czas
się zatrzymał. Przez chwilę nie miały znaczenia przemakające
buty ani porywisty wiatr, targający włosy i poły starego płaszcza.
Patrzył przez szybę na wystawę sklepu ze świątecznymi
przyborami. Na światełka, mrugające wesoło, kolorowo, jakby tylko
dla niego. Uśmiechnął się jak mały chłopiec, sam nie zdając
sobie z tego sprawy. Zawsze lubił oglądać mugolskie zabawki.
Nauczył go tego jego ojciec.
Jego
wzrok przeniósł się wyżej, ponad wystawę. Wnętrze sklepu było
ciemne i w szybie mógł bez problemu dostrzec swoje odbicie.
Odwrócił głowę.
—
Na co patrzysz, Ron? – zapytała kobieta, podchodząc do niego. –
Chcesz kupić coś na choinkę?
—
Kupmy gwiazdkę! – Czteroletnia dziewczynka, którą ściskała za
rączkę, zaczęła się wyrywać.
—
Przestań, Lucy! Natychmiast przestań! Nie kupimy gwiazdki. Gwiazdki
są za drogie, rozumiesz? – ofuknęła ją kobieta.
Ron
uniósł głowę i tym razem w szybie wystawy zobaczył tęgą
blondynkę – jego żonę! – ubraną w podniszczoną pelerynę.
Obok niej stał wózek ze śpiącym chłopczykiem, a dziewczynka,
którą prowadziła za rękę, płakała, że ściska ją za mocno.
Ludzie odwracali za nimi głowy, przyglądając się ciekawie
zamieszaniu, a on stał nadal przodem do wystawy, jakiś metr od
nich, z rękami w kieszeniach. Jak obcy, który znalazł się tam
przez zwykły zbieg okoliczności.
Sam
nie wiedział, kiedy podjął tę decyzję. Może w ogóle jej nie
podjął? Może to nie tyle była decyzja, co impuls? Nagle zaczął
iść w dół ulicy. Nie obejrzał się. Coraz szybszym krokom
towarzyszył płacz jego córki i donośny głos żony. Spojrzał w
prawo. W sklepowej wystawie mignęła zgarbiona sylwetka uciekającego
tchórza. Utkwił wzrok w ziemi, zdającej się odpływać spod jego
stóp.
„Nie
patrzyłem na nic, Lavender.”
***
Zima,
2004 rok
Postać
w długiej nocnej koszuli kuliła się na łóżku, opierając czoło
o kolana. Ciemne loki spływały dookoła głowy, zasłaniając
całkowicie twarz.
—
Nie powinnaś tego tak zostawiać. Dobry psycholog na pewno ci
pomoże.
Przy
łóżku stał wysoki mężczyzna. Przez chwilę wyglądał, jakby
chciał położyć dłoń na ramieniu kobiety, ale się rozmyślił.
Skrzyżował ręce na piersi.
—
Nikt mi nie pomoże. Już próbowałam.
Nie
poruszyła się. Głos zdawał się wypływać z niej jak z
nieruchomej kukły.
—
Musisz z tym walczyć. Powoli zaczniesz się przyzwyczajać, tylko
trzeba to robić stopniowo. Ten lęk jest chory!
—
Co ty możesz o tym wiedzieć!? Nic nie wiesz! Nie masz pojęcia, co
się stało! – Wstała gwałtownie i zamknęła mu przed nosem
drzwi do łazienki. Bose stopy dotykały zimnej posadzki.
—
Gdybyś mi wyjaśniła, to bym wiedział! Dziwisz się, do cholery,
że nikt nie może z tobą dłużej wytrzymać?! Jesteś chora! –
Jego krzyk był stłumiony, ale doskonale słyszała każde słowo. –
Nie chcesz mi powiedzieć, dlaczego boisz się wszystkiego, co ma
temperaturę wyższą niż pokojowa, a potem dziwisz się, że nic
nie rozumiem! Nie chcesz, żeby ktoś ci pomógł! Sama jesteś sobie
winna!
Trzasnął
drzwiami wejściowymi i usłyszała jego pośpieszne kroki na klatce
schodowej.
Nie
wiedziała, kiedy do jej umysłu napłynęła myśl: „Przeklęci
Mugole!”
Owszem,
to był jej wybór, żeby nie powracać do czarodziejskiego świata.
Ale otaczanie się ludźmi, którym nie mogła zdradzić prawie
żadnego szczegółu ze swojego życia, doprowadzało ją do furii.
Nie łudziła się, że ktokolwiek by to zrozumiał.
Podniosła
głowę i napotkała swoje spojrzenie w lustrze nad umywalką.
Natychmiast spuściła wzrok. Nie lubiła swojego widoku. Wojna jej
nie oszczędziła. Zdawała sobie sprawę ze zmian, jakie w niej
zaszły, ale nie chciała oglądać swojej twarzy. Kiedyś, bardzo
dawno temu, gdy była jeszcze dzieckiem, uwielbiała na siebie
patrzeć.
Mała
Hermiona uśmiecha się do swojego odbicia.
Dorosła
Hermiona nie przegląda się w lustrze.
Mała
Hermiona pewnie patrzy w przyszłość.
Dorosła
Hermiona żałuje swojej przeszłości.
Czasem
nachodziły ją myśli, że gdyby nie pojechała do Hogwartu, byłaby
szczęśliwsza. Gdyby nigdy nie poznała czarodziejskiego świata,
nie brała udziału w wojnie, nie poznała jej okrucieństw – na
pewno skończyłaby dobre studia i żyła teraz szczęśliwie z mężem
i dziećmi...
Nie,
stop. Nie może tak myśleć. Nie liczy się przeszłość. Jest
tutaj. Żyje. Tylko to ma znaczenie. Po prostu nie spełniły się
chore ambicje małej dziewczynki, to wszystko.
Wyciągnęła
przed siebie dłonie i spojrzała na ich wewnętrzną stronę. Na
skórze zaczęły się pojawiać blizny, oznaki poparzenia. Nie,
zaraz, to tylko złudzenie. Ręce pozostały gładkie. Odkręciła
niebieski kurek i włożyła dłonie pod lodowaty strumień. Chłód
przejął ją do szpiku kości, ale nie przejmowała się tym.
Uwielbiała zimno.
***
Jesień,
2000 rok
Drzwi
wydały przy otwieraniu żałosny odgłos, domagając się oliwienia.
Wszedł cicho do mieszkania, wieszając na haku przy wejściu
wierzchnią pelerynę. Poprawił przed lusterkiem kołnierz szaty i
wszedł do salonu. Zastał go siedzącego na kanapie, czytającego
jakąś książkę.
—
Weasley?! – Na twarzy Dracona zagościł wyraz niedowierzania. –
Czymże sobie zasłużyłem na ten zaszczyt? – zakpił, odkładając
książkę na stolik.
Ron
uznał za stosowne zignorować tę uwagę. Ograniczył się do
rzucenia Malfoyowi groźnego w jego mniemaniu spojrzenia, po czym
powiedział:
—
Nie chcę się kłócić.
Draco
przez chwilę wpatrywał się w niego, jakby szukał jakichś oznak
nieszczerości. Nic jednak nie znalazł, bo po chwili odwrócił
wzrok.
—
To coś nowego – rzucił. – Po co więc przyszedłeś?
Ron,
nie pytając o zgodę, usiadł w fotelu. Od kanapy dzielił go mały
stolik do kawy. Miał teraz Dracona naprzeciwko siebie.
Przez
chwilę wiercił się i rozglądał po pokoju, ale w końcu
wykrztusił:
—
Chodzi o Harry’ego.
—
O Harry’ego... – powtórzył Draco, udając zdziwienie. –
Słucham więc.
—
Nie lubię cię – zaczął Ron, spoglądając na Malfoya złowrogo.
—
Naprawdę, Weasley, przynosisz mi same niespodzianki!
—
Zamknij się, idioto, i słuchaj. I nie przerywaj mi.
Draco
rozsiadł się na kanapie, patrząc na swojego rozmówcę spod
opuszczonych rzęs.
—
No? – ponaglił, gdy cisza się przedłużała.
—
Tak jak mówiłem, nie lubię cię. I naprawdę nie mam pojęcia, co
Harry może widzieć w takim dupku jak ty.
Przerwał
na chwilę, zdając się delektować swoją obelgą. Draco tymczasem
wyglądał na dość znudzonego.
—
Być może Harry jest zaślepiony. W sumie to jestem pewny, że jest
zaślepiony. Może nie potrafi zobaczyć, jakim kretynem jesteś
naprawdę. Ale jednak wierzę, że skoro Harry tak uważa, to musi
być w tobie coś dobrego. On cię chyba kocha, Malfoy. I dlatego
myślę, że powinniśmy zawrzeć jakiś rozejm, właśnie z powodu
niego.
Ron
skończył mówić, oczekując na jakąkolwiek reakcję Dracona.
Draco jednak siedział nadal w tej samej pozycji i nadal z takim
samym wyrazem twarzy patrzył na Weasleya. Jakby oczekiwał, że ten
coś jeszcze powie.
—
Dobrze.
—
Co...?
—
Powiedziałem: „dobrze”, Weasley.
—
Aa... W porządku.
Ron
wstał z fotela i skierował się do korytarza. Po chwili znowu
rozległ się odgłos otwierania i zamykania drzwi.
Draco
zachichotał krótko. Kręcąc z rozbawieniem głową, sięgnął
ponownie po książkę.
***
Jesień,
2002 rok
Śpieszył
się. On zawsze się śpieszył. Chyba nie umiał już chodzić
normalnie. Jego kroki były tak szybkie, że Lavender nigdy nie mogła
za nim nadążyć. Zawsze uważał, że droga to strata czasu.
Nagle
poczuł, że coś odrzuca go do tyłu. Upadł na beton, a jego nowy
szalik wylądował w kałuży. Zaklął i próbował wstać, ale
niespodziewanie coś wbiło mu się w gardło, tak że ledwo mógł
oddychać.
—
Byłeś moim najlepszym przyjacielem...
—
Harry, co ty tu robisz...?
—
Zamknij się, skurwysynu!
W
oczach Harry’ego płonęła wściekłość, jakiej jeszcze nigdy
nie widział. Jego twarz była wykrzywiona w okrutnym grymasie, a
włosy potargane bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Odrzucił
różdżkę i zaczął z całej siły szarpać płaszcz Rona.
—
Jak mogłeś, kurwa!
Czuł
pięści na swojej twarzy, oczy zalała mu krew i czuł się winny,
że nie potrafił myśleć o niczym oprócz pulsującego bólu nosa.
Harry bił go i bił, aż nagle Ron zdał sobie sprawę z tego, że
ręce jego przyjaciela spoczywają po obu stronach jego głowy, a on
nie krzyczy już z furii, ale zaśmiewa się do rozpuku.
—
Harry?
Odpowiedział
mu jeszcze głośniejszy śmiech. Harry przetoczył się na plecy i
zaczął się tarzać po mokrej ulicy. Ze śmiechu leciały mu łzy,
nie potrafił, nie chciał, nie próbował ich zatrzymać.
A
potem Harry ucichł.
—
Ron – powiedział poważnie.
Ron
zdezorientowany pokiwał głową i wstał, starając się zignorować
pulsowanie złamanego nosa.
Harry
podniósł różdżkę i wyglądało na to, że ma zamiar coś dodać,
ale Ron nie chciał tego słuchać.
—
Muszę iść – usprawiedliwił się szybko i zniknął za rogiem.
Z
daleka słyszał jeszcze śmiech Harry’ego.
Minął
kosz, z którego wysypywały się śmieci. Potem szyld,
obwieszczający, że magiczne jedzenie wcale nie musi być drogie.
Uschnięte drzewo. Wszystko szare, mgliste, niewyraźne, bez kolorów.
„Może
jakieś zaklęcie czyszczące...”
Spojrzał
z niechęcią na szalik.
Śmiech
Harry’ego cichnął w miarę, jak się od niego oddalał. Sam nie
wiedział dlaczego, ale nagle, pomimo bólu, jemu także zachciało
się śmiać.
***
Zima,
2000 rok
Kiedy
szedł ciemnymi korytarzami, jego oddech zamieniał się w parę.
Jego ręce były skrępowane z tyłu. Przed sobą miał plecy
śmierciożercy. Nie obchodziło go, gdzie był prowadzony.
Najważniejsze, że wreszcie wydostał się z celi, śmierdzącej
rozkładającym się ciałem starszego mężczyzny. Przez pierwszy
dzień bez przerwy wymiotował. Krzyczał, że chce się wydostać, w
nadziei, że usłyszy to jego ojciec. Nikt nie przyszedł. Jego skóra
przesiąkła odorem, którego za wszelką cenę pragnął się
pozbyć.
Dwustronne,
rzeźbione drzwi otworzyły się i śmierciożerca popchnął go do
przodu. Draco zatoczył się, ale nie upadł. Przed nim rozciągała
się wielka sala, a wewnątrz znajdowało się blisko tuzin postaci w
białych maskach. Szybko odnalazł wzrokiem swojego ojca. Poznał go
od razu po wyprostowanej postawie i srebrnych naszywkach na szacie.
Lucjusz Malfoy zawsze musiał się czymś wyróżniać z tłumu.
Wszyscy
patrzyli na Dracona.
Postawił
pierwszy, niepewny krok, potem drugi, trzeci i zatrzymał się.
—
Draco... Nie bądź tchórzem i podejdź tu – powiedział łagodnie
Czarny Pan.
Udało
mu się zrobić jeszcze jeden chwiejny krok, po czym ponownie się
zatrzymał.
—
Wyjaw mi, Draco, czego się boisz?
Przełknął
ślinę i pokręcił gwałtownie głową.
—
Masz rację. Nie musisz mi tego mówić. Ja to doskonale wiem.
Czarny
Pan podszedł do niego powoli i spojrzał mu w oczy. Malfoy zadrżał
i chciał się odsunąć, ale jego nogi zdawały się wrosnąć w
ziemię. Czyżby Imperius?
—
Boisz się śmierci, Draco.
Drzwi
do sali ponownie się otworzyły, ale Draco tego nie słyszał. Nie
słyszał też, że trzy osoby weszły do środka i zatrzymały się
niedaleko niego.
—
Boisz się, bo masz tylko jedno życie i wiesz, jak szybko możesz je
stracić. Nie wierzysz w Boga, prawda, Draco?
Spojrzał
ponad jego ramieniem i zanim Draco zdążył pomyśleć, sam również
się odwrócił, by zobaczyć, na co patrzy Czarny Pan. Za nim stało
dwóch śmierciożerców, a każdy z nich trzymał jedną rękę
młodej dziewczyny, tak że wydawała się zawieszona pomiędzy nimi
niczym szmaciana lalka.
—
Czy pomożesz mi, Draco? – zapytał Voldemort cicho, a kiedy Malfoy
nie odpowiedział, ominął go i wycelował różdżkę w dziewczynę.
– Powtarzam: czy pomożesz mi ich schwytać?
Pokręcił
głową, a wtedy Czarny Pan coś wyszeptał i dziewczyna zaczęła
się zwijać w spazmach bólu. Jej usta były szeroko otwarte, ale
nie wydawała z siebie żadnego dźwięku. Wyglądała groteskowo.
Voldemort cofnął zaklęcie i znów zwisła bezwolnie między
śmierciożercami.
—
Czy pomożesz mi ich schwytać?
Różdżka
została skierowana w pierś Dracona.
Zaprzeczenie
głową.
—
Crucio!
Ból,
tak różny od bólu, który sprawiały paznokcie Harry’ego
wbijające się w jego plecy. Myśl o nim, myśl o Harrym.
—
Czy pomożesz mi ich schwytać?
Zaprzeczenie.
—
Crucio!
Chłód
posadzki, tak inny od chłodu czystej pościeli w ich łóżku.
—
Czy pomożesz mi ich schwytać?
Zaprzeczenie.
—
Crucio!
Łzy
spływały mu po policzkach, łzy bólu i upokorzenia, nie mógł ich
powstrzymać, tak jak krzyku.
Harry,
Harry, Harry, Ha...
—
CZY POMOŻESZ MI ICH SCHWYTAĆ?
Zaprzeczenie.
—
Avada kedavra!
Zielone
światło odbiło się w czerni posadzki.
Powoli
odwrócił głowę. Twarz dziewczyny zastygła w strachu, miała
otwarte usta i oczy, patrzyła prosto na niego! Nie, o czym ty
myślisz, nie może patrzeć na ciebie, nie żyje! Nie patrzy na
nikogo! Ocknij się, do cholery, ona nie żyje, to wszystko ci się
tylko wydaje!
Nie
mógł oderwać wzroku od jej twarzy, zupełnie jakby ktoś go
zaczarował. Wyobraził sobie, że z ciała tej dziewczyny ulatnia
się ten sam smród, który wypełniał jego celę. Dosięgały go
niewidzialne macki i poczuł w gardle kwas.
Zaczął
się trząść, spazmatycznie, nie potrafił tego zatrzymać.
Spróbował wstać, ale jego mięśnie były osłabione, upadł
ponownie, zaczął się przesuwać po ziemi, pomagając sobie rękami,
byle jak najdalej od dziewczyny, wpatrując się w nią jak
zahipnotyzowany. Trafił na przeszkodę. Odwrócił głowę i
spojrzał w górę. Kulił się pod stopami Voldemorta. Różdżka
Czarnego Pana była skierowana prosto w jego pierś.
—
Czy pomożesz mi ich schwytać, Draco?
Trząsł
się jak jeszcze nigdy w życiu. Jego żuchwa drżała, a zęby
szczękały. Nie czuł nóg ani rąk. Co się stało z jego językiem?
Dlaczego nie może mówić? Dlaczego nie potrafi mówić?! Gdzie jego
język?!!! Gdzie, gdzie, gdzie...!!!
W
sali rozległ się jęk, którego nie potrafił zdusić. A potem
powoli kiwnął głową.
Kim
on był? Kim był ten delikatny paniczyk, urodzony wśród bogactwa i
luksusu, niemający dotąd pojęcia o okrucieństwach śmierci,
bojący się własnego cienia, poznający życie wyłącznie poprzez
książki? Trochę nawet inteligentny, ale wciąż słaby, wciąż
nie taki, wciąż za mało ważny.
Był
kimś, kto dokonał słusznego wyboru wyłącznie przez przypadek,
przez szczęśliwy zbieg okoliczności. Przez Harry’ego.
***
Wiosna,
2004 rok
Żaluzje
były zasłonięte. Pokój wydawał się szary i zakurzony. Światło
słoneczne wdzierało się do środka wąskim promykiem.
W
przód, w tył, w przód, w tył, w przód, w tył...
Kąt
to najlepsze miejsce. Zgięte kolana były oplecione ramionami, a ona
kołysała się jednostajnie.
W
przód, w tył, w przód, w tył, w przód, w tył...
To
znowu się działo. Znowu tam była. Znowu słyszała głos mówiący,
że mogą usunąć blizny z ciała, ale nie usuną wspomnień.
Ojciec, zgadzający się na proste zaklęcie przywracające jej
normalny wygląd. Nie wiedział jeszcze, na co się godzi. Dlaczego
nie zapytał jej o zdanie!?
Zacisnęła
powieki.
W
przód, w tył, w przód, w tył, w przód, w tył...
—
No dalej, zabij mnie!
Jej
okrzyk rozszedł się po pokoju, ale nie, to nie był pokój, to była
ta sala, ta wielka, ciemna sala. Słowa dotarły aż do niego, aż do
Voldemorta.
Jednak
on nie skierował na nią różdżki, szepcząc formułę zaklęcia
zabijającego. Uśmiechnął się tylko okrutnie.
—
To byłoby zbyt proste.
Skinął
na dwóch śmierciożerców.
—
Jesteś szlamą. Potraktujemy cię więc jak szlamę.
Wyszedł
z sali razem z pozostałymi.
W
przód, w tył, w przód, w tył, w przód, w tył...
Ogień
to źródło ciepła. Był dla niej symbolem miłości i ochrony. Z
ogniem kojarzył jej się przyjemny dotyk miękkiego dywanu leżącego
przed kominkiem w pokoju wspólnym. Nigdy nie myślała o nim jak o
czymś niebezpiecznym. Był dobry i piękny. Owszem, czasami
przychodziło jej do głowy, że ogień może parzyć, ale stosy i
czarownice były przecież w średniowieczu, tak dawno, dawno,
dawno...
Żałosna,
mała dziewczynka, żyjąca głupimi marzeniami. Trochę za dużo w
niej idealistki. Dąży do doskonałości, podejmuje właściwe
decyzje, dokładnie rozważa, analizuje, ale nie doświadczyła
jeszcze tyle, by zrozumieć, że czasami wszystko, to równocześnie
za dużo i za mało.
—
Przestańcie! Powiem wam wszystko, co chcecie! Powiem! Tylko to
ugaście! Wydam wszystkich! Wszystkich!!! WSZYSTKICH!!!
***
Zima,
2000 rok
Lochy
nie miały końca. Sklepienie było niskie i przytłaczało. Wciąż
nie wystarczało powietrza.
Wydawało
mu się, że gdzieś w oddali słyszy krzyki, odgłosy rzucanych
zaklęć, ale nie oglądał się. Jedyne, co się liczyło, było
przed nim, i marzył tylko o tym, aby biec szybciej. W prawo, w lewo,
w lewo... Z labiryntu podziemnych korytarzy nie było wyjścia.
Kiedy
wreszcie zdał sobie sprawę, że jego kroki są jedynym dźwiękiem
dobiegającym do jego uszu, zwolnił. Już wiedział, że nikt nie
zdoła go dogonić. Jego twarz po raz pierwszy nic nie wyrażała.
Czuł
się jak w pułapce. Podziemne korytarze były ciemne i zimne. Ale
miał przecież różdżkę! Oczywiście, dlaczego wcześniej o tym
nie pomyślał? To takie proste.
Zaśmiał
się nerwowo i sięgnął do tylnej kieszeni szaty. Poczuł ulgę,
gdy pod palcami wyczuł gładkie drewno. Wyciągnął dłoń z
różdżką i machnął, mrucząc: „Lumos”.
Nic
się nie wydarzyło.
Ponownie
próbował rzucić zaklęcie. Żadnej reakcji. Drewno wciąż było
chłodne, jakby nie miał w dłoni swojej różdżki, tylko zwykły
patyk. Zaczął rzucać zaklęcia jedno po drugim, bez zastanowienia,
wszystkie, które znał. Żadne nie zadziałało.
Trzy
dni później Ron Weasley opowie o tym zdarzeniu swojej ciężarnej
żonie. Kolejne dwa dni potem magomedyk osądzi, że Ron nie stracił
magii, jak się obawiał. Przyczyna tego, że rzucane przez niego
zaklęcia nie działały, nie leżała w jego zdolnościach
magicznych, ale w psychice. „Pani mąż podświadomie sądził, że
nie zasługuje na światło” – oznajmi uzdrowiciel Lavender. Żona
Rona szybko poprawi sobie na ramieniu torebkę i zaciśnie usta,
nadając swojej twarzy wyraz świadczący o tym, że wie więcej od
jakiegoś podrzędnego uzdrowiciela.
Gdyby
Ronald usłyszał tę diagnozę, z pewnością by ją wyśmiał.
Przecież chciał się jak najszybciej wydostać, czyż nie? Uznałby,
że magomedyk stracił rozum, skoro wysnuwa tak niedorzeczne teorie.
Błądząc
w ciemnościach, człowiek po jakimś czasie zaczyna się
zastanawiać, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczy światło dzienne.
Wkrótce najmniejszy szmer wydaje się podobny do oddechu drugiej
osoby. Lub do odległego krzyku umierającego.
Uciekł.
Draco
został.
Niektóre
decyzje są podejmowane bez udziału świadomości. Coś po prostu
się dzieje i człowiek zdaje się nie mieć kontroli nad własnym
ciałem. Kiedy, podążając za Malfoyem, dostrzegł w oddali czarne
szaty śmierciożerców, wcale nie podjął decyzji o ucieczce. Po
prostu uciekł.
Nie
słyszał słów Czarnego Pana, który mówił, że Draco się nie
sprawdził, ani zapewnień Dracona, że zrobił wszystko, co w jego
mocy, by przyprowadzić Weasleya do śmierciożerców. Nie słyszał,
jak Lucjusz Malfoy zdawał Voldemortowi relację ze złapania
Hermiony. Nie słyszał, że Draco jest już Czarnemu Panu
niepotrzebny. Nie słyszał tego wszystkiego, co działo się po jego
ucieczce, ale przez całe dwa dni w jego głowie odbijało się echo
przedśmiertnego krzyku, którego również nie mógł usłyszeć.
Kiedy
po dwóch dniach Ron zobaczy na końcu korytarza światło, zacznie
biec w jego kierunku, modląc się w duchu, by to nie było
przywidzenie. A kiedy mrużąc oczy, wyjdzie na zewnątrz, padnie na
kolana i zapłacze. Nad sobą – tchórzem, któremu kiedyś, dawno
temu, wydawało się, że ma w sobie więcej odwagi niż ktokolwiek –
nie nad śmiercią Dracona Malfoya.
***
Zima,
2003 rok
Draco
zawsze potrafił ogrzać Harry’ego. Ciepło jego ciała było
jedynym, czego Harry naprawdę potrzebował. Ciepła była dłoń na
jego ręce i policzek przy jego policzku. Ciepła była kołdra i
prześcieradło, i powietrze, które Draco wydychał do jego ust.
Tylko
czasami, w rzadkich momentach zamyślenia, Draco stawał się
niedostępny i zimny. I jego słowa były zimne, tak zimne, że
mroziły do szpiku kości. Mówił wtedy o rzeczach, o których Harry
chciałby nie pamiętać. Jego przemyślenia były tak dojrzałe, że
Potter starał się za wszelką cenę mu dorównać. Draco nie bał
się powiedzieć tego, o czym Harry bał się nawet pomyśleć.
Kiedy
Draco wymówił to jedno zdanie, Harry poczuł znajomy chłód. Bo
uwaga Dracona znowu była niezwykle trafna i oczywista zarazem.
„Już
nie wiem, co jest prawdziwe, Harry.”
Harry
odwrócił głowę w jego stronę. W świetle księżyca szare oczy
błyszczały nienaturalnym blaskiem.
„Powiem
ci, Draco. – Odgarnął mu włosy za ucho. – Prawdziwe jest to,
co czujemy. My jesteśmy prawdziwi.”
I
Draco mówił dalej. Że czasami myśli, że to, co widzi, nie jest
realne. Że wszystko jest po prostu snem. Albo czymś równie
niedorzecznym. A oni nie są prawdziwymi ludźmi, tylko zjawami,
krążącymi pomiędzy życiem a życiem, ale wciąż nie w życiu.
Jakaś
nieznajoma twarz wykrzywiona w grymasie. Krzyki zagłuszające jego
ciche słowa. Rozmyty obraz. Czerwone oczy i lodowaty głos, znacznie
bardziej lodowaty niż głos Dracona, rozkazujący mu, by patrzył i
podziwiał.
A
Harry patrzył na Dracona, jeszcze bardziej zimnego niż w tamtych
chwilach zamyślenia, i płakał. I próbował wyciągnąć rękę,
by opuścić jego powieki.
„Harry?
Może my to wszystko sobie wyobraziliśmy...?”
Otworzył
gwałtownie oczy. Łóżko było małe, a powietrze chłodne.
Pojedyncza łza popłynęła po policzku w stronę ucha.
—
Nie jestem pewien, Draco. Już niczego nie jestem pewien.
Pustka
pokoju ziała takim samym zimnem, jak spojrzenie martwego Dracona.
Niektórym
ludziom można zabrać całe ciepło ich życia kilka razy.
***
Jesień,
2000 rok
Pomimo
późnej jesieni, dzień był słoneczny i dość ciepły. W
powietrzu unosiły się tysiące zapachów. Hermiona bez trudu mogła
rozpoznać zapach kawy z cynamonem czy pieczonego ciasta. Uśmiechnęła
się do dzieci, które rozgarniały nogami suche liście. Kilkanaście
metrów przed sobą ujrzała Rona i pomachała do niego wesoło. Ron
szedł wolno, ze swoją charakterystyczną chłopięcą
niezdarnością. Nieproporcjonalnie długie ręce wydawały się żyć
swoim własnym życiem i nie słuchać poleceń mózgu.
Zatrzymał
się przy jednym z plastikowych stolików z parasolem pośrodku i z
uśmiechem na ustach czekał, aż Hermiona do niego dobiegnie. Gdy
tylko znalazła się przy nim, rzuciła mu się na szyję. Nie
widzieli się już od ponad dwóch tygodni.
—
Jejku, jak dobrze cię widzieć! – powiedziała, po czym odsunęła
się i spojrzała na przyjaciela krytycznie.
Mrucząc
coś o wiecznym niechlujstwie, szybko poprawiła mu kołnierzyk
płaszcza i przygładziła włosy. Ron spojrzał na nią tak, jakby
chciał rzucić urażone: „Hermioooona”, ale nic nie powiedział.
Pomyślał tylko, że niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają i
Hermiona nawet dwa lata po ukończeniu Hogwartu nadal jest taką samą
perfekcjonistką, jaką była w szkole.
Usiedli
przy stoliku. Ron zamówił swoją ulubioną malinową herbatę, a
Hermiona gorącą kawę z cynamonem. Kelner właśnie podawał im
napoje, kiedy zza rogu wyłonili się Draco z Harrym. Ani Ron, ani
Hermiona jeszcze nie przyzwyczaili się do widoku tej pary, więc
patrzyli jak zahipnotyzowani, kiedy Harry i Draco ścigali się do
stolika, aby zająć lepsze krzesło. Na twarzy Rona odbiła się źle
ukrywana dezaprobata dla takiego zachowania i dla obecności Dracona
w ogóle, Hermiona natomiast starała się powstrzymać od śmiechu
na widok miny przyjaciela.
Draco
i Harry zamówili identyczne puchary lodowe.
—
Myślę, że powinniśmy przejść do rzeczy. W końcu po to tutaj
przyszliśmy – zaczęła Hermiona. Zdawała sobie sprawę, że
jeśli ona nie poruszy tego tematu, to nikt tego nie zrobi.
Draco
spojrzał na nią ponuro znad swojego pucharu, a Harry odchylił się
na krześle.
—
O czym tak właściwie chcesz mówić? – zapytał.
Hermiona
odchrząknęła i spojrzała trochę zalęknionym wzrokiem po
twarzach pozostałej trójki.
—
Wszyscy wiemy, jak ważna jest ta wojna. Nie tylko dla nas, ale
również dla całego czarodziejskiego świata. Przede wszystkim dla
czarodziejskiego świata. Dlatego powinniśmy coś sobie obiecać.
Urwała,
nie bardzo wiedząc, jak powiedzieć to, co chciała powiedzieć.
Uznała, że niektórych słów nie znajdzie się w żadnej książce.
Nerwowo obracała w dłoniach filiżankę z kawą. W końcu
stwierdziła:
—
Oczywiście zdajemy sobie sprawę z tego, że musimy walczyć do
końca ze wszystkich sił. Ale myślę, że coś jest jeszcze
ważniejsze niż walka do końca, jakikolwiek ten koniec by był.
—
Siedzieć w mugolskiej kawiarni i jeść najlepsze lody orzechowe –
przerwał jej Draco.
Hermiona
spojrzała na niego ze złością, zdziwiona, że nie dostrzega
powagi sytuacji. Jednak na twarzy Dracona nie było drwiny. Dopiero
po chwili zdała sobie sprawę, jak celna i mądra była jego uwaga.
Tak. To naprawdę było ważne. Uśmiechnęła się do niego ciepło,
a on odwzajemnił się lekkim uniesieniem kącików ust.
—
Myślę, że masz dużo racji – Ron, słysząc słowa Hermiony,
zakrztusił się swoją malinową herbatą, ale ona nie zwróciła na
to uwagi – jednak chodzi mi raczej o przyszłość.
—
Przeżyć?
—
Być może.
Hermiona
wzięła do ręki filiżankę, na dnie której błyszczało trochę
niedopitej kawy. Na powierzchni odbił się migotliwy cień jej
twarzy. Odstawiła filiżankę na stolik i podniosła wzrok. Chłopcy
wpatrywali się w nią z niepewnością, ze zdziwieniem lub z
uprzejmym zainteresowaniem.
—
Myślę, że najważniejsze jest, żebyśmy potem mogli spojrzeć w
oczy. Nie tylko sobie nawzajem. Również sobie w lustrze.
—
I żebyśmy mogli zjeść jeszcze lepsze lody orzechowe – dorzucił
Draco ze śmiertelną powagą.
Kelnerka
stojąca w oknie widziała czworo młodych ludzi siedzących przy
stoliku i słyszała najbardziej szczery śmiech w swoim życiu.
***
Wiosna,
2005 rok
Siedzieli
we troje. Nikt nic nie mówił, słychać było tylko tykanie
ściennego zegara i uderzenia kropel deszczu o szyby. Starali się
niezauważenie unikać swoich spojrzeń.
—
Harry...?
—
Nieważne.
Ponownie
cisza.
—
Ale pamiętasz, prawda? Pamiętasz go?
—
Tak.
Harry
ukrył twarz w dłoniach i zaczął płakać. Ron patrzył na niego z
mieszanką zdziwienia i niepokoju. Hermiona już chciała się
podnieść, żeby Harry’ego pocieszyć, kiedy Harry nagle opuścił
ręce i zobaczyła, że wcale nie płakał. Śmiał się. Jego twarz
miała nienaturalnie szczęśliwy wyraz, taki, jakiego jeszcze nigdy
u niego nie widziała. Upiornie szczęśliwy.
Jego
ruch był tak szybki, że ani Ron, ani Hermiona nie zdążyli
zareagować. Harry nagle podniósł się z kanapy, na której
siedział, i wybiegł z Nory. Podążyli za nim, nie chwyciwszy nawet
płaszczy. Dogonili go na środku boiska do quidditcha. Hermiona
podeszła bliżej. Harry odwrócił się do niej, wciąż z szerokim
uśmiechem na ustach. Deszcz moczył trawę i ich włosy, przesiąkał
przez ubrania i chłodził ciała. Wydawało się, że są sami na
świecie i że jednak Hermiona nie miała racji. Nie miały znaczenia
żadne lustra. Kiedy Harry to sobie uświadomił, zaśmiał się
jeszcze głośniej. Spojrzał w niebo, ale prawie nic nie zobaczył,
bo deszcz zmoczył mu okulary. Zdjął je i rzucił na trawę.
—
Jestem nieśmiertelny, Hermiono! Wszyscy jesteśmy nieśmiertelni!
Jego
krzyk wdarł się do jej uszu, pomimo odgłosu padającego deszczu.
—
Już przeżyliśmy nasze życie! Wygraliśmy! Nic nam się nie może
stać! Już nic więcej! Ty też to widzisz, prawda? Nieśmiertelni!
Odwróciła
się w stronę Rona, który stał kilka metrów dalej. Był blady,
przerażony i mokry. On także przypominał upiora. Zdała sobie
sprawę, że sama również tak wygląda.
Przypomniała
sobie swoje własne słowa o patrzeniu w lustro. Przypomniała sobie
ogień i krzyk, który wydarł się z jej gardła. Wydawało jej się,
że jak Ron znalazła się w ciemnym korytarzu bez wyjścia i że
razem z Harrym śmieje się ze wszystkiego, co było. Nie miały
znaczenia zdrada, ucieczka, czyjaś śmierć czy jakieś głupie
lustro.
Wydawało
jej się też, że widzi Dracona, jednak nie dziwiła się. Byli w
końcu jak duchy. Zawsze obok prawdziwego życia.
Ale
to przecież również nie było ważne.
Deszcz
padał coraz mocniej.
—
Tak, Harry. Jesteśmy nieśmiertelni.
KONIEC