Autor: Jacek Dukaj
Tytuł: Książę mroku musi umrzeć
Z "NF" 12/91
- Więc jest pan szatanem?
- Szatanem? Nie. Nie, nie.
- Przecież mówił pan...
- Co mówiłem? Książę mroku, powiedziałem. Szatana pan
doprawił.
- No dobrze. Książę mroku.
- Nie "No dobrze". Jak tylko ktoś usłyszy Pan Ciemności,
Władca Nocy, to od razu szatan. To są zupełnie... no, może
nie zupełnie, ale jednak różne rzeczy. Rozumie pan?
- W porządku. Książę mroku i nic więcej.
- Właśnie.
- To pana... stanowisko... wiąże się z pewną władzą, jak
sądzę. W każdym razie tytuł tak sugeruje.
- Dla jasności: książę na wygnaniu.
- Na wygnaniu skąd?
- I tu się chyba poplączę. Mój ród nie został wygnany z
żadnego terytorium, posiadłości, czy kraju. Nie jest to
wygnanie w zwykłym sensie, ale ponieważ nie mogę znaleźć
lepszego słowa, używam tego.
- W takim razie o jaki sens chodzi?
- O sens... cholera, ja wiem, chyba duchowy, tak, to
najbliższe słowo.
- Zaplątał się pan.
- Pan to powinien lepiej rozumieć. W gruncie rzeczy to
proste.
- Tak?
- Wierzy pan we mnie?
- Słucham?
- Wróć. Źle się wyraziłem. Wierzy pan, że mówię prawdę?
Że rzeczywiście jestem księciem mroku? Co?
- Hmmm.
- Nie pytam pana jak psychiatry, ale zwykłego człowieka.
- No...
- Inaczej. Czy pana zdaniem przeciętny przechodzień
uwierzy mi?
- Prawdę mówiąc, nie liczyłbym na to.
- No i ma pan odpowiedź... Zostałem wygnany z umysłów, z
myśli ludzi. Kto dziś wierzy w czarownice, wilkołaki, zjawy,
duchy? Można pójść do kina i obejrzeć perfekcyjnie
zrobionego upiora, i wrzeszczeć ze strachu. Potem wraca się
do domu i kręci głową - jak oni to zmontowali? Można
zaczytywać się horrorami i gapić w mrok jak w taki horror,
ale na widok faceta, co czarnego kota odpędzać będzie
zaklęciami i krzyżem, popukać się w czoło. Źle mówię?
- Nie, dalej niezbyt pojmuję. Co panu da wiara w
zabobony, czy nawet wiara w pana? Oczywiście, poza
zadowoleniem. Zyskuje pan coś? Chodzi mi o bardziej
materialne sprawyniż tytuł.
- Jasne, że zyskuję. Utraconą władzę.
- Nad czym? A może - nad kim?
- Nad moim ludem. Jestem księciem mroku.
- Aha.
- Przynajmniej nie traktuj mnie pan jak wariata, dobrze?
Irytuje mnie to.
- Przepraszam.
- Nie ma za co. Rutyna, nie? Którym pacjentem jestem
dzisiaj? Dziesiątym?
- Szóstym.
- Też nieźle. Ze mną ma pan chociaż rozrywkę? Nie każdy
opowiada takie bajki.
- Nie każdy. Poprzedni cierpiał na bezsenność. Twierdził,
że żona rzuciła na niego urok, żeby się wykończył nerwowo,
bo ma kochanka, a wie, że on nie zgodzi się na rozwód.
Scenariusz mieszczący się w normie. Ale, jak pan widzi, nie
wszyscy utracili wiarę w czary.
- E, tam. Przypuszczam, że to był zwykły szaleniec.
Wymyślił historyjkę, żeby zrzucić na kogoś winę, a żona
pewnie przypiekła mu obiad, to zwalił na nią. Zresztą, pan
go wziął za takiego?
- Wie pan...
- Najłatwiej popukać się w czoło.
- Coraz bardziej mnie pan zaciekawia.
- Doprawdy? To chyba niedobrze.
- Przecież chce mnie pan zaciekawić.
- Szczerze mówiąc, przywlekła mnie tu córka. Dla niej
zgodziłem się na tę wizytę, ale proszę nie robić sobie
nadziei na następne. Po tym wypadku jest strasznie...
rozdrażniona i nie chciałem jej..
- Wypadku? Wspominała mi o tym. Ponoć od niego się
zaczęło.
- Moje szaleństwo, chciał pan powiedzieć. Rąbnęło mnie w
móżdżek i fiksuję, tak?
- A jaka jest pana wersja?
- W tym wypadku mało mnie nie zabiło. Znajdowałem się w
stanie śmierci klinicznej i... udało mi się porozumieć z
rodzicami. Powiedzieli mi prawdę o mnie.
- Dziwnie wymawia pan to słowo.
- "Wypadek"?
- Tak. Myśli pan, że to ktoś...
- Też klasyka, co?
- Skoro zdaje pan sobie z tego sprawę.
- Mogłem wybrać bardziej oryginalną wersję? Cóż, nie ja
ją wybierałem.
- Więc kto chciał pana zabić?
- Ci z królestwa dnia.
- Królestwa dnia?
- Och, proszę się tak nie zachowywać! Królestwa dnia,
królestwa dnia!
- A można wiedzieć, czemu chcieli pana zabić? To znaczy,
poza tym, że występujecie w konfliktowych barwach.
- To wcale nie jest śmieszne. I proszę nie przepraszać.
To też mnie denerwuje.
- W ogóle jest pan zdenerwowany.
- Nie da się ukryć, ciągle na mnie polują.
- Ci z królestwa dnia? Prze... Proszę mówić dalej.
- Dowiedzieli się, że jestem prawowitym spadkobiercą nocy
i postanowili mnie usunąć. Spróbowali i nie udało się. Więc
dalej będą próbować, jak sądzę.
- Taak. Pana rodzice nie żyją?
- Od dwustu pięćdziesięciu trzech lat.
- No wie pan!
- To nie był żart.
- Proszę mówić.
- Przeczuwali swoją śmierć. Złożyli w Banku mój
kilkutygodniowy embrion, a sprawę powierzyli firmie
adwokackiej. Zacząłem się rozwijać w dwieście lat po ich
śmierci. W ten sposób zatarli ślady. Oni się nie uratowali,
dzienni ich dopadli, ale ja przetrwałem i nikt o mnie nie
wiedział, nawet ja nie miałem pojęcia, kim jestem, dopóki
dusze rodziców nie dotarły do mnie. Akurat na czas.
Właściwie to dzienni działali przeciwko sobie - gdyby nie
zmontowali tego wypadku, nigdy nie poznałbym prawdy.
- Ta historia z narodzinami po dwustu latach... można ją
sprawdzić?
- Nie uda się panu. Nawet moi fałszywi rodzice byli
przekonani, że jestem ich dzieckiem. Musiało tak być,
rozumie pan? Tamtym dogrzebanie się do prawdy zajęło dwa i
pół wieku, a mają dojścia, o jakich panu się nie śniło.
- Zdaje pan sobie sprawę, że...
- Tak. Nie oczekuję, że pan uwierzy. Opowiedziałem to, bo
potem Eveyil skontaktowałaby się z panem i gdyby coś się nie
zgadzało... Mam bardzo upartą córkę.
- Jak zareagowała, kiedy zwierzył się pan ze swego
objawienia?
- Przecież mówiłem: ona mnie tu przywlokła.
- Jej matka nie żyje?
- Umarła przy porodzie.
- Jakim cudem?
- Rodziła w dzień.
- Och.
- To może pan sprawdzić. Oficjalna diagnoza pełna jest
opisów awarii przeróżnych urządzeń. Wie pan, jakie jest
prawdopodobieństwo takiego przypadku? Wypłacili nam
trzynastocyfrowe odszkodowanie. Ile kosztuje człowiek?
- Rzeczywiście, nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Tak,
tak, sprawdzę to.
- Proszę.
- Nie ma pan więcej dzieci?
- Nie.
- To znaczy, że pana córka jest teraz...
- Tylko linia męska. Jeśli będzie miała syna, to on
przejmie tytuł i władzę. O to panu chodziło?
- Tak.
- Co pan jeszcze chce wiedzieć?
- Mówił pan... Kto jest tym pana ludem?
- Dzieci nocy, że się wyrażę poetycko.
- A zwyczajnie?
- Ci, którzy żyją nocą, dosłownie i w przenośni.
Mordercy, włamywacze, dziwki, męty wszelkiej maści. Ci,
których miasto wyrzuca w noc, dla których jest ona dniem.
Zdaje się, że nieco to pana zdziwiło, co? A przecież z tym,
że jestem szatanem, to znaczy podaję się za szatana, był pan
gotów się zgodzić. Dziwne. Szatan jest już zbyt
abstrakcyjny. On, wielki i prawie wszechmocny, jest niczym w
porównaniu z oprychem, co przykłada nóż do gardła.
- Bo nóż jest realny.
- Oczywiście. Ale w zaciszu bezpiecznego domu, wśród
przyjaznych, zwykłych rzeczy, jest równie nieprawdziwy jak
diabeł. A jednak na moją deklarację, deklarację jednego z
szaleńców, których ma już pan powyżej uszu, a więc na
stwierdzenie, iż jestem księciem mroku, zareagował pan
przestawieniem w mózgu odpowiednich trybików i uprzejmym
pochyleniem głowy. Ale kiedy przyznaję, że moim ludem są
prawdziwi przestępcy, co prawdziwymi nożami podrzynają
gardła, zdaje się pan być zszokowany. Pan, zaprawiony w
bojach psychiatra. Trochę to dziwne.
- Zaskoczył mnie pan. Nie oczekiwałem...
- Czego? Że odwołam się do naszego pospolitego,
namacalnego świata?
- Powiedzmy.
- Że będę tak brutalnie szczery?
- Brutalnie szczery? Widzi pan... budując taki pomost w
realność stwarza pan możliwość zakwestionowania swych
wyobrażeń. Chyba że byłby pan już zupełnie obłąkany i
zamknięty na argumentacje, a tak nie jest. Sprawia pan
wrażenie inteligentnego i świadomego sytuacji. To nie
pasuje.
- A więc udaję szaleńca?
- Możliwe.
- Czy mógłby pan taką opinię przekazać Eveyil?
- He. Drań z pana.
- Zaraz, tego mi pan nie udowodnił.
- Jak to. Władca morderców, złodziei sam musi być...
- I tu się pan myli. Ja powinienem być ponad tym. Nie
mogę się poddawać żadnemu punktowi widzenia. By móc stanąć
po pewnej stronie i uczynić to w pełni świadomie, nie można
być ograniczonym kategoriami myślenia danej grupy. Murzyn
nie dlatego jest Murzynem, że spodobało mu się mieć czarną
skórę, lecz dlatego, że taki się urodził. Dlatego też z
zasady będzie odnosił się do białych przynajmniej z
niechęcią.
- Ale pan przecież urodził się księciem.
- A dowiedziałem się o tym dopiero po pięćdziesięciu
latach zwykłego życia.
- Co nie zmienia sytuacji. Pan nie miał wyboru.
- Miałem.
- Tego też nie rozumiem.
- Myśli pan, że dlaczego żyję? Umarłem i było po mnie, a
do życia wróciłem tylko dlatego, że zgodziłem się być
księciem. Gdybym odmówił, po prostu nie ocknąłbym się i
prawda zostałaby objawiona synowi czy wnukowi Eveyil.
- O, to już był szantaż!
- Skąd! Ja nie wiedziałem, że jeśli się nie zgodzę -
umrę. Powiedziano mi to po podjęciu decyzji. Podejmowałem ją
jako zwykły człowiek.
- Nie wiem, czy taki zwykły. Według pana przeciętny
przechodzień ni z tego, ni z owego... Nie, nie. Pan musiał
być uwarunkowany. Geny w końcu... Skąd pan wie, że nikt nie
manipulował embrionem przez te dwieście lat?
- Zadziwiająco dobrze wczuł się pan w moje szaleństwo,
doktorze.
- Na tym polega moja rola. Wróćmy do sprawy.
- Tak?
- W jakim sensie posiada pan władzę nad swoim ludem?
- I czy ją kiedyś sprawdzałem, co?
- I czy kiedyś ją pan sprawdzał?
- Już mówiłem, że jestem księciem na wygnaniu i
tłumaczyłem, na czym to wygnanie polega. Zapomniał pan? O to
właśnie chodzi, że utraciłem tę władzę poprzez utratę wiary.
- Zrównuje pan te rzeczy.
- Wiarę i władzę?
- Nie, w ogóle... Wiarę i byt. Sama wiara wystarczy, by
rzecz, nie chodzi jedynie o materialny przedmiot,
zaistniała, tak? Trochę przestarzały pogląd.
- Proszę nie uogólniać, tylko nie uogólniać. Jasne, że
nie zmaterializuję jabłka na tym stole tylko dlatego, że
uwierzę w jego istnienie. Zresztą, można by się spierać o te
granice wiary, od kiedy nabiera ona mocy stwórczej.
- Więc?
- To jest szczególny przypadek. Mój przypadek, mojego
rodu. Tak samo kameleon jest szczególnym przypadkiem
zwierzęcia, co nie znaczy, że każde zwierzę musi posiadać
zdolność mimikry i znalezienie żyrafy, która nie przybierze
koloru otoczenia, nie jest dowodem przeciwko istnieniu
kameleonów.
- Długo musiał pan nad tym myśleć.
- Jasne. Sądzi pan, że nie próbowałem znaleźć dziury w
rozumowaniu rodziców?
- Ale uwierzył pan im.
- Na ten teren proszę nie wchodzić, doktorze. Cóż pan
może wiedzieć o zachowaniu się człowieka w stanie śmierci
klinicznej podczas spotkania z duchami nagle odnalezionych
rodziców, których istnienia nie podejrzewał. Prawa pańskiej
nauki nie sięgają takich sytuacji, podobnie jak prawa naszej
fizyki nie sięgają wszechświata sprzed Wielkiego Wybuchu.
- Cholera, pan to naprawdę musiał nieźle zgryźć.
- Teraz pan gra?
- Słucham?
- Nie... nie wiedziałem, czy nie gra pan takiego
zachowania, żeby sprowokować we mnie pożądane reakcje. Chyba
nie wpada pan w zachwyt nad przypadkiem każdego pacjenta?
- Nie, ale z pana jest niezły oryginał. Rzadko trafia mi
się ktoś z tak rozbudowanym i spójnym, wymyślonym światem.
- Prawda? To co, pozostanie pan przy wersji wesołego
symulanta?
- No... nie wiem.
- Nie zrobi mi pan tego, doktorze. Proszę powiedzieć
Eveyil, że udaję, dobrze?
- Będzie na pana wściekła. Albo nie uwierzy mi.
- Och, to i tak lepsze od otwartego nazwania mnie
szaleńcem.
- Dziwny z pana człowiek. Mógł pan przecież wierzyć sobie
w tę historię nie opowiadając jej nikomu.
- Chyba że do czegoś potrzebne mi jest świadectwo
niepoczytalności, tak?
- Istnieje i taka możliwość. Ale żeby je uzyskać, nie
trzeba wymyślać takich skomplikowanych historii. Nie trzeba
też wpadać pod samochód. Może więc rzeczywiście jest pan
obłąkany...
- Może.
- Dziwny z pana człowiek - powtórzył doktor Chakolf i
strzepnął popiół z papierosa do masywnej popielniczki
wznoszącej się na rogu jego antycznego biurka niczym
niezdobyta twierdza na skraju płaskowyżu czarnej ziemi czy
wieża w końcu szachownicy.
Doktor Chakolf był jasnowłosym mężczyzną o ostrej, lecz
proporcjonalnej twarzy, która w swym lenistwie rzadko kiedy
uznawała za godne przekazać światu, co dzieje się za jej
ciemną maską. Gdy już drgnął na niej jakiś mięsień,
wydarzenie to urastało do rozmiarów wielkiego gestu -
Chakolf mógłby być mimem. Potrafił nieco zwolnionym
podnoszeniem papierosa do ust oddać niesamowite zdumienie;
szybszym niż zwykle o ułamek sekundy wypuszczeniem dymu z
płuc ukazać wstrząs, jaki właśnie przeżył; mrugnięciem
doprowadzić rozmówcę do wściekłości. Pacjent, który nie miał
dość silnych nerwów, by ignorować tę grę, bądź tak słabych,
żeby w ogóle nie zdawać sobie z niej sprawy - powinien po
kilku słowach rzucić się na doktora, albo do drzwi, z
wściekłością bądź przerażeniem. Nie zanotowano takich
wypadków. Jodel znał masę ludzi, którzy po kilku minutach
podobnej rozmowy z Chakolfem - zwariowaliby. Wobec nich
jednakże doktor stosował najwyraźniej inne metody. Ta -
gadającej rzeźby - nie robiła na Jodlu większego wrażenia.
Od pewnego czasu coś tak ludzkiego jak wrażenie nie
docierało do niego. Od pewnego czasu, od wypadku.
Chakolf palił papierosa doskonale imitującego
starożytne śmiertelne nikotynowce. Nawet dym tak samo ciężko
snuł się w powietrzu, w zwolnionym tempie pnąc się ku
pracującemu niezauważalnie przewietrznikowi. Giął się i
szarpał w nagłych podmuchach ciemnoszarą smugą, malując
holodeowe mętnawe obrazy. Podczas gdy umysł Jodla bezbłędnie
wybierał odpowiedzi na pytania psychiatry, jego głębokie
oczy śledziły ten darmowy pokaz niezależnymi impulsami śląc
wyobraźni coraz to nowe konstrukcje skojarzeniowe. I tak:
straszliwy wąż w mocarnych splotach dusił ofiarę, co łapała
powietrze rybio otwartymi ustami. Dalej - wąż przekształcał
się w karawanę pełznącą po górskich zboczach, morskiego
potwora machnięciami swych łapopłetw posyłającego na dno
dziesiątki statków, smoka ziejącego ogniem w smukłego
rycerza z długim mieczem. Rycerz potężnym cięciem ucina
głowę smokowi i unosi przyłbicę...
- Co?
- Pytałem, skąd pan ma tę popielniczkę! - niezwykle
ostrym głosem powtórzył Jodel.
- To... - Chakolf przesunął ją po mrocznym blacie.
Znalazła się w jednej z plam światła przesiewanego przez
okienny wzór i jej kontury nagle strzeliły delikatnością i
pięknem. Z plątaniny figur wyłoniły się kształty. - Nie
pamiętam, chyba dostałem od jakiegoś pacjenta.
- Dostał pan od jakiegoś pacjenta? - Jodel niemal
wywarczał te słowa. Cały jego spokój i opanowanie
przeciwstawiane kamienności psychiatry umknęły świadomie
odegnane.
Chakolf potarł opuszkiem paznokieć lewego kciuka; włączył
się "cichy" system ochronny, który kryły grube ściany
gabinetu. Nie musiał dotychczas z niego korzystać i miał
nadzieję, że nigdy nie będzie musiał, nie zawahał się jednak
przed zamontowaniem go, choć kosztowało to niemało. Teraz
czujne nieśmiertelną czujnością maszyny ożyły i przez swe
niewidoczne ślepia zaczęły śledzić każdy ruch Jodla -
jedynego człowieka w tym pomieszczeniu, który nie odpowiadał
wzorcom "bezpiecznych".
Jodel wstał i podszedł do biurka. Psychiatra uniósł prawą
brew okazując poważne zaniepokojenie. System ochronny
przeskoczył na wyższy poziom reakcji.
Jodel dźgnął palcem w kierunku popielniczki:
- Błąd. Powinieneś to ukryć.
Popielniczka ciemno połyskiwała w słonecznym blasku.
Składające się na nią dziewięć postaci nagich
kobiet, stojących w kręgu, ze splecionymi rękoma, unoszących
twarze ku górze - zajaśniało, jakby to pot zaperlił się na
ich ciałach od straszliwego wysiłku, w jakim wykrzywione
były ich piękne oblicza.
- To, kochany panie doktorze, jest krąg dziewięciu
dziewic i doskonale pan wie, co oznacza. Myślę - przeniósł
wzrok w oczy Chakolfa - że nie mamy już o czym rozmawiać.
Żegnam.
- Chwileczkę! Panie Jodel!
- Żegnam.
Jodel odwrócił się i wymaszerował z gabinetu. Drzwi
rozpłynęły się przed nim, a potem zmaterializowały na
powrót, gdy stanął na nieznośnie miękkiej wykładzinie
poziomej korytarza, co jak jelito potwora przecinał cały
Blok Medyczny. Panowała w nim nienaturalna cisza - wokół
przemykali ludzie, wizualny rozgardiasz aż rzucał się w
oczy, lecz wyciszacze ścinały gdzieś po drodze te wszystkie
odgłosy i w tym odcinku sinobladego jelita tylko
westchnienie Eveyil ośmieliło się przekroczyć normy.
- Czemu czekałaś?
- Och, dobrze wiesz czemu.
- No, jazda, idź, spytaj się tego drania, czy jestem
szalony.
- Tato!
- Co: tato? Nie po to czekałaś?
- Tak! Właśnie po to.
Poderwała się z ławy ciągnącej się wzdłuż ściany jak
zgrubienie powierzchni kiszki i niemal podbiegła do drzwi
gabinetu Chakolfa. Kiedy się za nimi rozmywała, Jodel zdążył
jeszcze pomyśleć, jak bardzo to ona nadawałaby się na
księżną mroku, z tą jej żelazną rzeczowością, nieugiętością
i praktycyzmem, który kazał jej zawlec go tu, narobić
zamieszania w poczekalni; gdyby nie wyciszacze - wykrzyczeć
na cały Blok jego szaleństwo, jakby takie publiczne wyznanie
mogło zmyć z niego obłęd. Miała też szczęście, że Chakolf
zgodził się go od razu przyjąć, choć powinien odczekać. Tak,
myślał Jodel, popełniłem błąd, że wszystko jej
opowiedziałem. Ale cóż, nie da się cofnąć. A trudno było
wtedy wymagać, żeby milczał i to przed własną córką. Teraz
jednak, kiedy jest księciem mroku, ciążą na nim obowiązki i
sam od siebie powinien wymagać... czego? Nieludzkiego
wyrachowania? A tak! I okrucieństwa!
- Przepraszam.
Obrócił się gwałtownie.
- Tak?
- Doktor Chakolf... Pan jest Autistenem Jodlem, prawda?
Doktor Chakolf polecił mi zaprowadzić pana...
- Kiedy polecił?
- Co?
- Kiedy otrzymał pan od niego takie polecenie?
- Przed chwilą. Mam zaprowadzić pana...
- Nigdzie nie pójdę! Jestem wolnym człowiekiem!
- Tak, tak. - Mężczyzna w pozosie Opiekuna delikatnie
ujął go za ramię. Gdy jednak Jodel spróbował się wyrwać,
delikatny chwyt zatrzasnął się w kamienne zamknięcie i Jodel
został więźniem.
- Pan nie ma prawa!
Opiekun uśmiechnął się.
- Spokojnie.
Był wzrostu Autistena, lecz zdecydowanie młodszy, a
wybrzuszenia pozosu w pasie świadczyły, iż nawet gdyby miał
mięśnie stulatka i tak chwyt pozostałby żelazny. Opiekun z
dosiłaczami, a więc już go skazano?
- Chakolf - mruknął Jodel. - Nie dopadniecie mnie...
Nie był młody, tak, miał te pięćdziesiąt lat na karku,
lecz po wypadku przydzielono mu dożywacze, a on ich jeszcze
nie odłączył.
Prawa, wolna ręka śmignęła w górę, ominęła wzniesione w
obronie ramię Opiekuna i uderzyła w jego twarz. Zgięte w
szpony palce trafiły w oczy, zgięły się jeszcze bardziej,
nacisnęły. Opiekun ogłuszony bólem zwolnił uchwyt i Jodel
natychmiast się oswobodził. Szarpnął swą ofiarę w dół, a
kiedy osunęła się bezwolnie na podłogę, kopnął ją z całej
siły w podstawę nosa. Opiekun wrzasnął i zamarł.
Autisten pochylił się nad nim. Chciał odpiąć dosiłacze,
lecz odchyliwszy połę pozosu zmartwiał nie zakończywszy
ruchu: na piersi Opiekuna błyszczał srebrny krzyżyk.
Jęknął, ale przezwyciężając strach - urojony czy
prawdziwy; co za różnica - sięgnął pasa i rozerwał
przegubowy zestaw dosiłaczy. Nie miał go jak ukryć pod
odzieżą, zapiął więc na wierzchu - mocno kontrastował swą
nieskazitelną bielą z szarym swetrem.
Choć wrzask Opiekuna zgasł zdmuchnięty przez wyciszacze,
niezwykły widok zaczął już ściągać gapiów. Ktoś nawet biegł
ku nim pokrzykując ostrzegawczo. Jodel zerknął za siebie,
a i tam ujrzawszy zbliżających się ludzi, skoczył w
pierwszy boczny korytarz. Biała przesłona smugowa błysnęła
za nim krótko.
- To znaczy, co mu jest, panie doktorze?
Chakolf wydął policzek językiem. - Musiał być porządnie
wyprowadzony z równowagi.
- Pani Reglov, proszę się nie denerwować.
- Nie denerwować? On jest moim ojcem! Proszę powiedzieć,
co mu jest?
- Tak. Sądzę, że powinna pani poznać prawdę.
- Do cholery, ja też tak sądzę!... Przepraszam.
- Przede wszystkim muszę panią ostrzec. Pani ojciec może
być niebezpieczny.
- Co?
- Urojenia tak silnie go opanowały, że nawet morderstwo
może uznać za w zupełności usprawiedliwione, jeśli tylko
będzie się zgadzało z jego chorą filozofią. Bardzo ciężki
przypadek.
Eveyil zatrzepotała powiekami.
- Nie wierzę.
- Och, przekona się pani. Monarchowie skazywali na
tortury tylko dlatego, że mieli zły poranek. On czuje się
takim monarchą, a przy tym nie kryje nawet swych... hm...
upodobań, choć może określa je w dziwny sposób. Książę
mroku... Nigdy przed wypadkiem o tym nie wspominał?
- Nie. Przynajmniej ja nic nie słyszałam. - Jeszcze nie
tak dawno ograniczyłaby się do "absolutnie nie". Teraz
niczego nie była pewna.
- Do tego mania prześladowcza - ciągnął Chakolf. - Nie
jest dobrze.
Deok w biurku skrzeknął. Doktor machnął ręką w jego
paśmie wywoławczym. Odezwała się dyżurna.
- Doktorze Chakolf?
- Tak, słucham?
- Pana pacjent... Autisten Jodel.
Eveyil skamieniała.
- Chakolf spojrzał na nią przelotnie.
- Co się stało?
Dyżurna podniosła głos.
- Napadł na Opiekuna i uciekł. Ukradł mu dosiłacze, a
przedtem... Opiekun jest nieprzytomny, wiozą go na
błyskawiczną. Dyrektor chciałby usłyszeć pana opinię o tym
Jodlu.
Chakolf zwrócił się do Eveyil.
- Sama pani widzi.
- To... - córka wariata chciała zaprzeczyć, ale
uświadomiła sobie, że cokolwiek by teraz krzyknęła, byłby
to właśnie krzyk córki wariata. Zatrzymała więc słowa
tłoczące się w gardle i tylko gorący wzrok utkwiła w
psychiatrze. Nie miała większych szans, on już podjął
decyzję.
- Stopień drugi, blokada Bloku. Proponuję wprowadzić do
akcji Osod, pacjent jest niebezpieczny. Ostrożnie. Nie
liczyć na dezorientację ani panikę. Ma dosiłacze, uważać.
Ostrożnie.
- Dziękuję - powiedziała dyżurna. - Dyrektor zastosuje
się do pańskich rad.
Chakolf wyłączył deoka, a Eveyil opuściła wzrok.
Pierwsza Brama nie przepuściła go. Zdążyli wpisać do systemu
jego kod i teraz Blok stał się więzieniem Autistena Jodla. A
chociaż duże było to więzienie i wiele w nim miejsc do
ukrycia, nie miał wątpliwości, znajdą go. A wtedy - wtedy...
Istniało tylko jedno wyjście - ekspresówka z dachu. Kiedy
lecieli do Bloku, widział ją cienką kreską tnącą błękitne
niebo. To był ratunek.
Odwrócił się od Bramy i pobiegł korytarzem oznaczonym
czerwoną linią podłogową. Na pierwszym skrzyżowaniu skręcił
w prawo, pamiętał bowiem, że tam mniej więcej znajdowały się
wznośniki. Dopadł ich wreszcie, lecz wszystkie tunele były
nieczynne. Wokół żywej duszy. Tylko piekielna biel ścian,
cisza, on i niewidoczne oczy Bloku, przez które go
podpatrywano.
Ewakuowano tę część budynku, jakby zaraza tu spadła - był
nosicielem, a zarażał szaleństwem - niebezpieczna to
choroba. Ale on odbierał to inaczej. Boją się go! Boją się
księcia mroku! Wściekłość, duma i podniecenie rozsadzały
umysł nie tak dawno wskrzeszonego Jodla, na którym płonęło
piętno obłędu. I wszyscy je widzieli; biegnąc tak
korytarzami nie schylał głowy, patrzył prosto, nie kryjąc
się przed wzrokiem minikamer. W oczach migotał płomień, co
przez całe życie ledwo się tlił, gdzieś tam pielęgnowany,
podsycany - kontrolowany by nie przekroczył dozwolonych
rozmiarów. Teraz książę sam sobie wyznaczał granice - radość
była w jego determinacji. Podobnie cieszą się obrońcy
straconego grodu, kiedy po długim wyczekiwaniu nadchodzi
moment szturmu i choć nie ma już nadziei ratunku, to nie ma
i wahania. Dokonało się, amen.
Przebiegł do sektora pionu pochylni i po nich zaczął się
wspinać ku niebosiężnemu dachowi Bloku. Wspomagany
niezmordowanymi mechanizmami biegł lekko, ciesząc się dawno
zapomnianą przyjemnością czystego fizycznego wysiłku póki
jeszcze można. Tak, był zdesperowany, lecz nadzieja ratunku
nie wygasła. Nawet gdyby logika mówiła mu, że nie ma szans,
to jako książę musi próbować, chociażby po to... chociażby
po to, żeby potem mówili o nim z szacunkiem, żeby mówili:
odważny był książę. Żeby opowiadali o nim po nocy -
mordercy, złodzieje, dziwki - kiedy nadejdzie czas.
Biegł, biegł i biegł; jeszcze jedna pochylnia i jeszcze
jedna, aż w końcu wspiął się na siedemdziesiątą drugą i
biała ściana wybuchnęła mu w twarz.
Podmuch cisnął go w dół, lecz zdążył się chwycić głównego
filara i tylko zakręciło nim w powietrzu. Kilka dni temu nie
pomyślałby nawet, że może dokonać takiego wyczynu. Z szarej
dziury po ścianie wynurzyli się ludzie w zielonych mundurach
z czerwonym krzyżem - ludzie z Osodu medycznego. Dwóch na
przodzie z bronią w dłoniach, dwóch następnych pchało nosze,
z tyłu, za nimi, tłoczyli się dalsi. Jodel skoczył, kopnął
lufę ogłuszacza (tak, to wygląda na ogłuszacz, ale na pewno
nim nie jest, dopaść mnie chcą, dzienni i honoru nie mają, o
tyle, sukinsyny!) i odepchnął Osodczyka na próbującego go
obejść kolegę. Ci z noszami zatrzymali się i Jodel dostrzegł
na półce pod nimi jakiś długi pakunek w białym materiale, na
którym widniały napisy Bloku, ale to go nie zmyliło -
ofiarny miecz tam mieli, by czym prędzej z nim skończyć.
Tak, głowę mu utną.
Wyrwał się padającemu Osodczykowi od noszy, co potknął
się o tego z ogłuszaczem, zwalonego szybkim sierpowym, i
pognał w górę w kilka sekund ginąc prześladowcom z oczu.
Udało się. Ta zasadzka nie zadziałała, ale będą następne,
już pewnie się przygotowują. Dobrze, że przynajmniej muszą
zachować pozory, bo tak to od razu poszliby na całego -
myślał - nawet gdyby mieli rozwalić cały ten budynek. Ale
oficjalnie jestem tylko szaleńcem, więc muszą się starać,
żeby wyglądało to w miarę normalnie. Skurwiele. A to
wszystko przez Eveyil. Zawlokła go tu i całemu Blokowi
opowiedziała o nim. Ten Chakolf też jest jednym z nich: od
razu go złapał, wiedział co robi, a teraz ma mnie w garści,
doktorek pieprzony.
Szaleństwo sięgało coraz głębiej. Gdyby tylko mógł -
udusiłby Chakolfa. Zadusiłby ich wszystkich... Pośród tej
wściekłości dudniła jedna myśl: Eveyil, Eveyil musi się
uratować, by móc dać światu następnego księcia mroku.
Sto piętnasta pochylnia. Okręcił się wokół filara,
postawił nogę na wyższym poziomie - i zaraz ją cofnął. W
połowie pochylni płonęła jaskrawymi zakosami Sieć. Ostre
błyskawice wyładowań skakały pomiędzy jej nićmi tworząc na
mgnienie oka kanciasty zarys postaci wielkiego
energetycznego pająka, co rozsiadł się między ścianami, by
pochłonąć księcia, gotów uderzyć obezwładniającym piorunem,
gdy tylko on się zbliży.
Jodel już obrócił się i zamierzał skoczyć w boczny
korytarz tego poziomu, lecz i tym razem cofnął nogę -
identyczna Sieć skrzyła się po lewej stronie. Był w pułapce.
Nie mógł iść do góry, nie mógł obejść bariery innym pionem
pochylni; pozostawili mu tylko drogę w dół - ku śmierci. Ku
hańbie, dodał w myślach - już całkowicie przestawił się i
ciągi skojarzeń uwarunkował swą monarszą godnością, pozycją
księcia - właśnie honorem władcy nocy. I Śmierć zmusił do
respektowania swych praw: umrzeć, ale jak przystało księciu
mroku.
Kilka kroków dalej, w opadającej ścianie dostrzegł zarys
drzwi. Przyjrzał się potężnemu Oknu, niemal pancernemu,
zamykającemu od zachodu pion pochylni. Od górnej Sieci
dzieliło go nie więcej jak cztery metry. Mogło się udać.
Za drzwiami mieścił się magazyn jakiegoś laboratorium.
Stały tam sterty ciężkich pojemników o niewiadomej
zawartości, szafki, stelaże i wózki. Wózki - one najlepiej
się nadawały. Załadował na jeden z nich
kilkudziesięciokilogramową pakę - dosiłacze nawet nie
zauważyły tego przeciążenia - i wypchnął wózek na zakręt
zablokowanej pochylni. Śpieszył się. W każdej chwili z dołu
mógł nadejść kolejny atak, przed którym nie zdołałby się
uchronić ani uciekając, ani ginąc. Dopadliby go, żywego
księcia mroku.
Pchnął wózek z całej siły prosto w Sieć. Błysnął piorun,
zatrzymał pędzącą masę w miejscu - koniec wyładowania liznął
Okno. Rozprysło się w jednym, wielkim fajerwerku
śmiercionośnych strzępków błonoszkła. Macka pająka światła
zwinęła się i na pochylni zapanował spokój. Kawałki
rozdartego wyładowaniem Okna topiły się pozbawione
siły utrzymującej je w całości; do Bloku wdarł się wiatr i
rzucał nimi po korytarzu, aż wreszcie zniknęły całkowicie -
płatki sztucznego śniegu.
Jodel wyszedł zza filara i podszedł do skraju przepaści.
W dole - tak daleko, że aż nieprawdziwie - mozolnie coś
drgało, poruszało się ohydnymi pełznięciami. Ulice wyższe,
poprzylepiane do ścian budynków, nie ukazywały swego wnętrza
i Autisten mógł tak stać w środku miasta, w jego sercu, sam
i tylko z wiatrem w objęciach. Gdyby zdołał się wychylić i
spojrzeć w górę, dojrzałby szczyt Bloku z wyrastającą z
niego gałęzią ekspresówki - wysoko, wysoko, setki metrów
wyżej, dokąd nie dobiegłby i w godzinę. Lecz nie mógł się
wychylić i tak było dobrze - twarzą do ziemi skoczy, nie
odda Im hołdu.
Otulony delikatnym welonem pocieszającego szeptu wiatru
usłyszał tupot nóg Osodczyków dopiero, kiedy wdarli się na
najbliższy pełny poziom. A wówczas już się nie zastanawiał.
Nic w nim nie pozostało z dawnego Autistena Jodla, pechowca
i konformisty, który życie przegrał walkowerem i nawet
tracić nie potrafił z godnością. Teraz był księciem mroku i
wspaniale czuł się w tej postaci o granicach jak promień
lasera ostrych i wyraźnych, o przeznaczeniu prostym i
nieodwoływalnym, o losie, który można było nazwać
wyróżnieniem. Czuł się wspaniale, choć za chwilę miał zginąć
- i to też było w tym odczuciu - oddychał swym szalonym
światem pełną piersią, jak tym wiatrem niemal materialnym;
to już ostatnie łyki.
- Nie ruszaj się!
- Stój!
- Kurwa, co on robi!
- Stój, stój, idioto!
Zrobił ten Krok, skoczył, a ręce Osodczyków rozminęły się
z nim o milimetry.
Nim dotknie ziemi, czeka go długi lot - chociaż tak
krótki - i nikt mu nie odbierze tych sekund swobodnych myśli
w swobodnym spadaniu. Nie będzie krzyczeć.
Książę mroku, i ja nawiedzę swego wnuka, kiedy nadejdzie
czas, ród nie wygaśnie, Eveyil.
Ziemia zbliżała się jak rozkwitający chwast.
Obraz na ekranie w gabinecie Chakolfa zgasł i zgasła Eveyil.
- Jak... Dlaczego on to zrobił? - Nie płakała, w tej
chwili i płakać nie mogła.
Psychiatra nie miał już kamiennej twarzy, ale chociaż nie
była ona nieruchoma, nadal nie wyrażała niczego. Może po
prostu nie wiedziała, co wyrażać.
- Próbowaliśmy go zatrzymać. Nie zdawałem sobie sprawy,
że jego szaleństwo posunęło się tak daleko.
- Tak... Nie, to nie pana wina.
- A tym bardziej nie pani! Proszę się nie obwiniać,
zrobiła pani, co mogła.
- Ale... dlaczego?
Chakolf machnął ręką i ekran znikł.
- W tym naszym naukowym, prostym świecie...
- Proszę przestać!
- Tak.
Zamigotały drzwi i do środka wszedł kalition Osodu
medycznego. Jego spojrzenie załopotało pomiędzy psychiatrą a
Eveyil.
- Doktorze...
- Mhm?
Eveyil uniosła głowę.
- Może pan mówić.
Kalition wbił wzrok w Chakolfa. Doktor niezauważalnym
ruchem palców wyłączył wciąż czynny system ochronny.
- Spadł na krawędź estakady - zameldował Osodczyk. -
Rozerwało go na pół i... twarzą w dół.
Chakolf skinął głową i wstał. Otworzył szufladę biurka,
wyjął z niej coś i ścisnął w prawej ręce. Lewą położył na
popielniczce.
Eveyil spojrzała na niego pytająco.
Osodczyk sięgnął do kieszeni, szybkim ruchem wyszarpnął
pistolet i płynnym półobrotem wymierzył go w głowę córki
szaleńca.
Otworzyła usta, ale jak płacz, tak i słowa nie mogły się
teraz zrodzić. Patrzyła tylko.
Psychiatra i kalition wymienili ciężkie spojrzenia.
Chakolf uniósł prawą rękę. Błysnął w niej srebrny krzyż.
- W imię Ojca i Syna... - zaczął.
Eveyil w niekontrolowanym skurczu przerażenia wciągnęła
do płuc powietrze.
- Co...?
- ...aby dopełniło się w dniu oczyszczenia Słowo... -
ciągnął uroczyście Chakolf, a twarz, co po raz pierwszy
wyglądała na ludzką, jaśniała natchnieniem - ...i zmiażdżony
został wąż...
Kalition nacisnął spust.
maj 1991
Jacek Dukaj
JACEK DUKAJ
Młody autor z Tarnowa urodzony w 1974 roku. Miłośnicy SF
znają go ze znakomitej "Złotej Galery" ("F" 2/90), "Śmierci
Matadora" ("NF" 1/91) i opowiadania "Opętani"
przedstawionego w "Fenixie". Przygotowuje obszerny zbiór
"Requiem dla Szatana"; jedno z nich, "Korporacja Mesjasza",
znajdzie się w antologii Wojtka Sedeńki "Czarna msza".
Dukaja fascynują odwieczne zmagania Dobra i Zła,
oglądanych osobowo, a nie jak bezimienne, alegoryczne siły.
Autor zdaje się balansować na wąskiej linii oddzielającej
fantastykę religijną od bluźnierczej; na swój sposób
zafascynowany Złem pokazuje je jako pokusę wielkości, klasy,
a także jak misję, jak posłannictwo. Z teologicznego punktu
widzenia bywa to ryzykowne, z literackiego i socjologicznego
wygląda na płodne, zwłaszcza że - tak właśnie jest w
przedstawianym opowiadaniu - Zło u Dukaja to być może
odmiana szaleństwa. Nasi Czytelnicy w Sondażu VII i Zbigniew
Łazowski ("Herezja i wiara" "NF" 8/91) bronili Dukaja przed
moim określeniem "literatura antyklerykalna"; co powiedzą po
przeczytaniu końcówki "Księcia mroku..."? Przy czym problem
postawiony w tym tekście wcale nie jest jednoznacznie
obrazoburczy: czy Dobro może, czy ma prawo być bezwzględne i
bezlitosne, czy będąc bezlitosnym pozostanie Dobrem?
Ewangelia udzieliła nam w tej kwestii odpowiedzi
jednoznacznie przeczącej. Co począć, Jacek Dukaj pisze
chwilami tak, jakby zaprzedał duszę Diabłu, ale są też w
jego prozie sygnały zdające się wskazywać, że Bóg przez
podstawionych facetów wykupił sporą część udziałów.
(mp)