Nie jestem misjonarką. Rozmowa z Hertą Mueller, autorką "Sercątka"
Anna Rubinowicz, Berlin
2003-10-18, ostatnia aktualizacja 2003-10-17 00:00 (http://wyborcza.pl/1,75475,1728189.html?as=1&ias=3&startsz=x)
Od upadku reżimu Ceauescu nie jestem na emigracji. Teoretycznie mogłabym wrócić. Ale nie wraca się tam, skąd się odeszło. To złudzenie. Kiedy dziś jadę do Rumunii, jestem obca. A ci, co zostali, patrzą na mnie krzywo. I ja, i oni zapłaciliśmy za nasze decyzje, tylko ceny były różne
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Od 16 lat żyje Pani w Niemczech. Czy czuje się tu Pani u siebie, czy wciąż jest to emigracja?
- Tu jest mój dom. Nie odczuwam nostalgii. Przez ostatnie 15 lat, które spędziłam w Rumunii, wcale nie czułam się u siebie. Co to za dom, w którym nie daje się żyć? Byłam wykończona. Od początku wiedziałam, dlaczego muszę wyjechać i że nie mogę wrócić. Miałam dosyć kraju, reżimu, a także tych wszystkich ludzi, którzy odwracali się od kogoś, kto popadł w konflikt z władzą. W Rumunii nie było tak jak w Polsce. Nie było "Solidarności", nie było Kościoła, który by stał za polityczną opozycją, nie było samizdatu. Był tylko tępy i niegodny oportunizm, trzymanie języka za zębami, no i jeszcze sprawcy z przekonania i podlizusy. Miałam tego serdecznie dosyć i kiedy przyjechałam do Niemiec, zamknęłam tamten rozdział. Niczego nie upiększałam, nie mitologizowałam. Byłam wściekła, że moi przyjaciele wciąż jeszcze żyli w tych strasznych warunkach.
A od upadku reżimu nie jestem na emigracji. Teoretycznie mogłabym wrócić.
Myśli Pani o tym?
- Nie, nie trzeba żyć tam, skąd się pochodzi. I tak nie wraca się tam, skąd się odeszło. To złudzenie. Kiedy dziś jadę do Rumunii, jestem obca. A ci, co zostali, patrzą na mnie krzywo. Zawsze jest konflikt między emigrantami a tymi, co nie wyjechali. I ja, i oni zapłaciliśmy za nasze decyzje, ale ceny były różne.
Bohaterowie "Sercątka" nie chcą emigrować. Są do tego zmuszeni. A Pani?
- Ja też nie chciałam emigrować. Długo powtarzałam, także podczas przesłuchań w bezpiece: Tylko jeden człowiek powinien odejść - dyktator; wszyscy inni mogliby zostać. Do kogo należy kraj? Można posiadać jakąś ziemię tylko poprzez swoją biografię. Moja biografia jest tak samo ważna jak jego, a w odróżnieniu od niego ja niczego nie zniszczyłam. Dlatego nie uważałam emigracji za właściwe rozwiązanie.
Bezpieka mówiła, że jak nam się tu nie podoba, to mamy sobie jechać do tego kapitalistycznego bagna, tam jest nasze miejsce. Rocznie 10 tys. ludzi z mniejszości niemieckiej wyjeżdżało legalnie do Niemiec na mocy tzw. łączenia rodzin. To był handel żywym towarem - Niemcy płaciły za każdego wypuszczonego, Rumunia kasowała dewizy.
Kiedy zdała sobie Pani sprawę, w jakim żyje systemie?
- Wydaje mi się, że już jako dziecko wiele odczuwałam - lata 50., stalinizm, ludzie, którzy znikali, strach. Mój dziadek był właścicielem ziemskim, po wojnie należał do wyzyskiwaczy, trafił na krótko do obozu. Odczuwałam strach panujący w rodzinie, choć nikt o tym ze mną nie rozmawiał, pewnie w obawie, że wypaplam w przedszkolu. Czułam, że żyjemy skuleni, dużo milczymy, że w domu jesteśmy inni niż na ulicy.
Czy przynależność do mniejszości niemieckiej pogarszała sytuację Pani rodziny?
- Stanowiła dodatkowy problem, bo to była mniejszość archaiczna i etnocentryczna. Całe pokolenie mojego ojca brało udział w zbrodniach nazistowskich: w SS, w Wehrmachcie albo w rumuńskiej armii - przecież Ion Antonescu, faszystowski premier, walczył pod Stalingradem. O tym się nie dyskutowało.
Położenie mniejszości nie było łatwe, bo Rumunia po 1945 r. sfałszowała swą historię. Oficjalnie stała u boku zwycięskiej armii radzieckiej - tak, ale dopiero na dwa dni przed końcem wojny! Przedtem stała po stronie Hitlera, w ostatniej chwili zmieniła front i przyłączyła się do aliantów. W Rumunii miały miejsce wszystkie zbrodnie nazistowskie: pogromy, rasistowskie ustawy, wywłaszczenie Żydów, getta, deportacje, obozy koncentracyjne w Naddniestrzu pod rumuńską kontrolą, gdzie zamordowano rodziców Paula Celana [jeden z najwybitniejszych poetów niemieckojęzycznych XX w., autor słynnej "Fugi śmierci" - wiersza o Auschwitz].
Antonescu po '45 został skazany na śmierć za ludobójstwo na Żydach i Cyganach. Rumuni to przemilczali - nazistami byli Niemcy i Węgrzy. To dawało możliwość szykanowania tych dwóch mniejszości, co z kolei nie zachęcało ich do refleksji nad własną winą.
Po wojnie mój ojciec był księgowym w pegeerze, potem mu tego zabroniono. Musiał iść w pole, bo był Niemcem. Później był kierowcą ciężarówki. Ciągle ten strach, jak daleko reżim posunie się w karaniu.
Dlaczego Niemcy w Rumunii byli taką archaiczną społecznością?
- Bo byli chłopami i żyli w izolacji. Banat i Siedmiogród należały kiedyś do Austro-Węgier, Bukowina też. Dawniej Niemcy byli tu większością. Ja pochodzę z Banatu, z nizin, z terenu rolniczego. Chłopi nigdy nie są postępowi, a tutaj izolacja pogłębiła konserwatyzm. W Siedmiogrodzie było więcej rzemieślników, kupców i inteligencji - no i za czasów nazizmu tam właśnie naziści byli najzagorzalsi, bo tamtejsi ludzie umieli posługiwać się głową i dorabiać ideologię.
Chłopi nie opuszczają swoich stron rodzinnych. Przez 300 lat, od kiedy się tam osiedlili na apel cesarzowej Marii Teresy, nic się nie zmieniało - rodzili się, żenili i umierali w jednej i tej samej wiosce. Jak wybuchała wojna, szli na wojnę, a jak ją przeżyli, to wracali. Jak moja matka deportowana do pracy przymusowej w ZSRR. Tylko katastrofy wypędzały ich z domów.
Główne przykazanie, które organizuje życie mniejszości, to zakaz asymilacji. Pewnych rzeczy się nie robi tylko dlatego, że robi to większość. No więc nie je się baraniny, unika niektórych kolorów, nie hoduje pewnych roślin, bo to robią Rumuni. We wsi, z której pochodzę, byli tylko Niemcy. Jedynie policjant i lekarz byli Rumunami. We wsi obok byli Słowacy i wyglądało to tak samo. Nic się nie mieszało.
Jakie prawa miała mniejszość niemiecka w Rumunii? Czy mogliście się uczyć po niemiecku? Pani przecież studiowała germanistykę.
- Pod tym względem nie było ograniczeń. Inna sprawa, że gdyby nie komunistyczne wywłaszczenia, nigdy nie mogłabym studiować.
Mój dziadek miał dużo ziemi, handlował zbożem, prowadził sklep kolonialny. I ja musiałabym to wszystko przejąć. Pewnie wyszłabym za mąż za kogoś, kto też dużo ma, żeby mnożyć majątek. Ale nagle dziadek stracił wszystko. Nie dało się już żyć po dawnemu, więc rodzice postanowili, że pójdę do szkoły, a potem na uniwersytet. To była próba zadośćuczynienia dawnej pozycji dziadka, ale na innym poziomie. Byłam pierwszym pokoleniem, które wyszło ze wsi. Kiedy pomyślę, że mogłam mieć taki kamień u szyi, być skazana na takie życie, to przenika mnie dreszcz.
Jak wyglądało to inne życie w mieście?
- Mogliśmy studiować germanistykę, ale to była szkółka przycięta pod ideologiczny szablon. Najważniejsze były listy obecności, od nich zależało dopuszczenie do egzaminów. Wykładowcy przepisywali swoje wykłady z najbardziej ideologicznych podręczników. Studentki, prawie same dziewczyny, kuły wykłady na pamięć i czekały, aż po dyplomie wyjdą za mąż za lekarza albo inżyniera. W niedzielę rano biegały do kościoła, a po południu na zebranie partyjne.
A co czytaliście na studiach?
- Nic, co by mnie zainteresowało. To czytałam poza uniwersytetem. Thomasa Bernharda albo Eliasa Canettiego.
Skąd Pani miała ich książki?
- Od przyjaciół na emigracji, którzy je przysyłali. A w latach 60. w Bukareszcie działał już Instytut Goethego, z którego wypożyczaliśmy książki. Przeczytaliśmy wszystko, co w tym czasie ukazywało się w Niemczech, Austrii i Szwajcarii w literaturze, socjologii, filozofii. Czuliśmy potrzebę, żeby przynajmniej rozumieć, co się dzieje, skoro nic nie da się zmienić.
Mówi Pani "my", nie była więc Pani sama.
- Z przyjaciółmi (znaliśmy się od gimnazjum) utworzyliśmy tzw. Aktionsgruppe Banat. Głównie czytaliśmy i ostro dyskutowali, także o własnych tekstach. Nie unikaliśmy konfliktów, choćby bolały. To nas scaliło. To była rygorystyczna szkoła życia i literatury. Grupa prowokowała reżim, bo głosiliśmy, że sztuce nie wolno podporządkowywać się władzy politycznej, że winna odnosić się do własnych przeżyć autora itd. Już w gimnazjum mieliśmy problemy: przesłuchania, rewizje w domach, aresztowania, ciągła obserwacja, potem wykluczanie z uczelni. Trzymaliśmy się raczej we własnym kręgu, bo ludzi takie sprawy nie interesowały, musieliśmy się też chronić przed szpiclami.
Czy próbowała Pani publikować coś nieoficjalnie?
- Nie, w Rumunii maszyny do pisania były zarejestrowane w tajnej policji, co roku trzeba było iść z maszyną do urzędu, wystukać wszystkie litery, tłumaczyć, po co jej potrzebujemy i kto ma do niej dostęp. Nie było papieru. Brak papieru jest zawsze wymówką dyktatury. Czasem kradłam papier z fabryki.
A oficjalnie? Czy były niemieckie gazety, książki, szkoły dla mniejszości?
- Tak, wszystko było: szkoły, przedszkola, gazety, wydawnictwo, teatr, radio. Tylko nic w nich nie można było robić. Żadna z mniejszości nie mogła artykułować swoich prawdziwych interesów. Była fasada i folklor - tańce ludowe, dialekty. To była ideologia przetłumaczona na język mniejszości.
Mimo to wydała Pani w Rumunii dwie książki, zanim przeniosła się Pani do Niemiec.
- Tak. Pierwsza, "Niederungen", leżała cztery lata w wydawnictwie, przeszła przez ręce czterech redaktorów, czyli cenzorów. Ciągle dostawałam spisy tego, co mam usunąć. Jak się ukazała, była tak przeorana i zniszczona, że już stała mi się obojętna. Nakazany był optymizm, u mnie wszystko było zbyt pesymistyczne. Słowo "walizka" kojarzyło się z emigracją - zakaz. Zakazane było to, co cielesne, bo dyktatury są pruderyjne. Już "brzuch" był nieprzyzwoity.
Następnej książki "Der Mensch ist ein großer Fasan auf der Welt", której tematem jest emigracja, nawet nie zaniosłam do wydawnictwa, bo to byłby donos na samą siebie. Posłałam ją przez dyplomatów za granicę i ukazała się w Niemczech. Wtedy byłam już u kresu wytrzymałości. Pisanie do szuflady frustruje. Przecież ja myślałam w kategoriach rumuńskich, chciałam tu wydawać. Ale widziałam, że nie mam na to szans.
Kiedy moje książki zaczęły się ukazywać w Niemczech i dostałam kilka nagród, reżim już nie mógł wobec mnie pozwolić sobie na wszystko. Dyktatury zawsze jednym okiem zezują na to, co mówi Zachód.
Jak odczuła Pani wydarzenia zimy '89? Czy to było dla Pani jeszcze ważne, czy już zamknięty rozdział?
- Przez pierwsze lata żyłam tu pod ciągłą groźbą śmierci ze strony tajnych służb. (Milczenie)
Przez 15 lat życzyłam dyktatorowi, żeby zdechł albo żeby ktoś go zabił. Ale na to nie liczyłam. Było mnóstwo plotek o jego chorobach, jak to w każdej dyktaturze, potem ludzie sami żartowali z tych nadziei. Pytanie do Radia Erewan: Czy rak krtani jest śmiertelny? Odpowiedź: W zasadzie tak, ale on na to nie choruje. Sama powtarzałam te plotki, tak jakby mógł się zarazić od ich rozsiewania, ale nie mogłam się pozbyć myśli, że on nas wszystkich przeżyje.
A kiedy został obalony... Ten strach na jego twarzy... Było mi nieswojo. Miałam poczucie, że to niemożliwe. Po raz pierwszy stał się człowiekiem, bo bał się. Był takim strasznie zwykłym człowiekiem i ona też - w przekrzywionej chustce na głowie. To był upadek w inną tożsamość.
Podczas egzekucji odetchnęłam, ale płakałam, bo egzekucję trudno wytrzymać. Ale byłam za. On miał na sumieniu tyle cmentarzy. To za jego władzy przywrócono karę śmierci. Skazywał na śmierć za drobiazgi, za ukradzione części z fabryki - a przecież to on ukradł cały kraj! Myślałam, że powinien odejść na zawsze, a nie trafić do więzienia, które stałoby się miejscem kultu dla nostalgików.
Tak, to było słuszne.
Życie w dyktaturze jest do dziś głównym tematem Pani książek. Dlaczego rozprawa z dyktaturą 14 lat po upadku muru wciąż jest potrzebna?
- 14-15 lat to niewiele czasu. Stalinizm ani nazizm - to nie są zamknięte tematy. Wciąż jest mnóstwo ludzi, którzy ciągną za sobą ten czas, którzy przeżyli, przenoszą to na rodziny, bo tamte czasy naznaczyły ich na trwałe i zniszczyły. Nawet sprawcy są tym naznaczeni, nawet jeśli kłamią o tym, co robili. Ale to wpłynie na ich dzieci albo wnuki, kiedy zainteresują się tym, co robili przodkowie. Każdy chce wiedzieć, skąd przyszedł i co się wydarzyło, że rzeczy są takie, a nie inne. Bez tego nie wiemy, kim jesteśmy. Więc 15 lat to niewiele wobec ogromu i ciężaru tych wydarzeń. Ich skutki są obecne do dziś: od politycznej niedojrzałości po materialne zniszczenie krajów wschodnioeuropejskich. Nawet podczas wojny z Irakiem widzieliśmy, jak odmienne były reakcje tutaj i tam, a to oczywiście wynika z tego, że w Europie Wschodniej jeszcze się pamięta, czym są dyktatury. Saddam Husajn budzi konkretne skojarzenia. Wiadomo, co to strach i świadomość, że każdego dnia może być kolej na mnie, co to znaczy milczeć i żyć pod totalną kontrolą. Ja sama tak reagowałam. A Zachód posługuje się pustą ideologią, taką jak pacyfizm.
Czuła się Pani osamotniona w Niemczech?
- Nie, nie potrzebuję większości za sobą. Mam paru przyjaciół, z którymi mogę o wszystkim rozmawiać, myślimy podobnie. Ale wstydzę się za Gerharda Schroedera, za jego polityczną krótkowzroczność i ignorancję. I totalny brak politycznego wyczucia, jaki zaprezentował podczas wojny z Irakiem - to mnie oburzyło i przestraszyło. Takie rzeczy można wygadywać, nie mając wiedzy o dyktaturach.
Czy tę wiedzę można przekazać? Czy Pani może to zrobić?
- Żyjemy w demokracji i każdy ma swoją głowę do myślenia. A ja? Jakie ja mam prawo pouczać kogokolwiek? Nie jestem misjonarką.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------