Steiner Jorg PRACA KARNA + NÓŻ DLA UCZCIWEGO ZNALLAZCY WPŚ(1)

Steiner Jorg

PRACA KARNA

NÓŻ DLA UCZCIWEGO ZNALAZCY



Stoimy w dużym hallu. Ręce przepisowo złożone na ple­cach, oczy spuszczone. Wydaje się, że ta zimna posadzka z matowo polerowanych płyt jest zawsze czysta i że uło­żono ją tu po to, by hałas, który robią nasze drewniaki, był jeszcze bardziej nieznośny.

Pośrodku girlandy widoczna jest liczba: 1857; osoba sprzą­tająca hall ma trudności z wymiataniem brudu ze szcze­lin. W dodatku posadzka nie jest płaska — jej czerń splata się w węzły, naciera na mnie, biel tuż obok, jasna i cienista — opada powoli do mych stóp i piętrzy się czar- no-białą szachownicą nad progami pojedynczych cel. Je­dynie przy schodach płyty są wydeptane.

Przed krzesłem administratora posadzka jest plamista, jak­by wyżarta przez kwas, i nabiera łupkowo-szarej barwy. Stoję na dwóch polach, nad łączącą je szczeliną, a gdy przekręcam głowę, kwadraty ustawiają się jeden na kra­wędzi drugiego. Mógłbym tak, stawiając stopy do we­wnątrz, iść po polach białych i odwrotnie — po czarnych. Wydaje się to łatwe, a jednak jest to, jak choćby przy pró­bie ucieczki, co opowiadają przyprowadzeni z powrotem chłopcy, trudne nawet wtedy, gdy ktoś porusza się bez­głośnie, jak oni, z butami w ręku.

Zimno ciągnie i kamiennej posadzki. Jemu to potężny ze­gar stojący wydzwania nocą godziny — pobrzękuje wa­gami.

Jego obecność odczuwa ten, kto do północy nie spał, a te­

raz opuszcza sypialnię i skrada się boso po schodach na dół — tam, na najniższym stopniu, jest ono najbardziej przejmujące. Dźwięcząca pustka wali się na śmiałka — po­winien się on pospieszyć, gdyż za chwilę może obudzić się któryś ze śpiących; pod sufitem pali, się dwudziestopięcio- watowa żarówka, tu na dole jest jednak ciemno, nie mó­wiąc o bladym świetle w oknie korytarza — i wtedy wła­śnie ta czarno-biała szachownica podpełza do niego, ska­mieniała, zimna; on chwyta za klucz zawieszony na szyi, zdobywa się na ostatni krok, otwiera ostrożnie drzwi do świetlicy, przemyka się do szafki, szuka jej po omacku, otwiera, bierze, co mu akurat wpadnie pod rękę, znów znajduje się w hallu, już zniechęcony, czuje na czole lo­dowaty prąd powietrza, ale robi jeszcze parę kroków, kro­ków, które odbierają mu odwagę, pożerają siły — i nagle z tłumionym okrzykiem ucieka na górę, do sypialni, z po­wrotem do łóżka.

Nikt się nie obudził, większość chrapie, któryś mówi przez sen. Jest ciepło, wdychane powietrze osiada w płucach; pachnie moczem z łóżek nocnych szezylów.

Ale nawet jeśliby zbiegowi udało się przedostać przez ka­mienną posadzkę, to i tak w chwili, kiedy by żebrał o je­dzenie, pytał o pracę lub też bezczynnie wałęsał się — roz­poznano by w nim faceta z poprawczaka. Nie uszedłby pułapkom. Co by mu to pomogło, gdyby wracał wówczas wspomnieniami do kilku wolnych popołudni w lesie, do wycieczek samochodem w Jurę, do letnich nocy w mieście? I tak odprowadzono go z powrotem do zakładu; towa­rzyszył mu żandarm na rowerze, podczas gdy on szedł pieszo i podtrzymywał spodnie, bo zabrano mu szelki.

We wsiach biegły za nim dzieci, kobiety odwracały się ze śmiechem potrząsając głową, a na ich drwiny narażony był również spocony strażnik w granatowym mundurze. Klnąc popędzał więźnia naprzód, widział wprawdzie, że chłopak kuleje, ale był nieustępliwy, nic nie 'chciał słyszeć

o pęcherzach na nogach ani o krwi w butach. Nic go to nie obchodzi — mówił, myśląc tylko o tym, by wrócić do domu wczesnym wieczorem. Na granicy kantonu czekała

zmiana; zielony mundur, na czarno polakierowany rower, oparty o mur. Obydwaj konwojenci przywitali się, wy­mienili dokumenty, podali zbiegowi przysługujący mu w takich okolicznościach kawałek chleba.

Pochylam się nad płytami i, pojmuję, że ta posadzka nas zdradza. Białego marmuru nie za polerowano na amen; wyszlifowano go tak, że żyły zarysowują się słabo. Jednak światło wdziera, się weń jeszcze, wnika pod powierzchnię i wychodzi załamane z powrotem; oczu już nie razi.

W kamieniu rozpościerają się pasy tkanin w duże kraty — zasłony w otwartych na oścież oknach. Nastał lipiec. Na kleistym niebie odbijają się zamglone chmury, wyszczer­bione sześciany podobne do domów.

Brzeg bloku ciosowego jest ze stopionego ołowiu. Zaczyna się tu opadanie w gł^>, podstępną głąb z niespodziewany­mi rozpadlinami, potrzaskami i dołami. Ślina napływa do ust, smuga dymu stwarza horyzont.

Kiedy się poruszam, obraz zmienia się. Niebo wówczas pę­ka, rozlatuje się, linia załamuje, rozpada iskrząc, wiruje aż po samą krawędź, spiętrza się na gruzach cementowej szczeliny.

Ten, kto. umie czytać w kamieniu, wie, że próba ucieczki nie może się powieść; ja jednak nie zważałem na przestro­gi kamienia, a uwagę moją odwrócić mogły jedynie słu­żące, które nosiły bieliznę do mieszkania ogrodnika i ob­serwowały świniopasa Lehmanna, gdy ten zasięgał pora­dy u administratora.

No bo jakże się mają oni nauczyć czytać w kamieniu, oni, chłopcy stojący za mną: Tik-Tak, Włóczykij, Sadełko, Po­kus, Brienzeńczyk, Madonna, Liczykrupa i Żebrak?

Negus kaszle — powinien coś zrobić, by te napady kaszlu uśmierzyć.

W fotelu przede mną siedzi administrator — można by usłyszeć jedynie szmer, jaki wydaje rózga pocierająca but. Poznaliby kamień, na którym stoją, kamień uformo­wany pod dużym ciśnieniem podczas dawnych katakliz­mów ziemskich, wyrąbany przez robotników we Włoszech, przepiłowany, poddany działaniu karborundu, przetrans­

portowany ciężarówkami, zmagazynowany w przedsiębior­stwach budowlanych, umieszczony na fasadach banków. Kamieniarze również zamawiają takie bloki, ustawiają je na drewnianych rolkach, w podwórzu ¡»krytym wapien­nym kurzem przykrywają blachą falistą dla ochrony przed deszczem. Na kupie śmieci leży pęknięta chrzcielnica, po­rośnięta mniszkiem i pokrzywami. Przy kracie staje rzeź­biarz w malowniczej pozie, jego ręce oglądają tę lub inną bryłę.

Mały kamieniarz w poplamionym kitlu patrzy podejrzli­wie, gdy tymczasem jego uczeń niewzruszenie wypiłowuje żyłki w liściach róży.

Wkrótce rzeźba zacznie się formować, uwidocznią się ręce, ukaże mały palec, palec wskazujący, środkowy, serdecz­ny, kciuk. Kamień przestał już być nieczuły — oddycha, cierpi pod młotem, otwiera się pod dłutem i rzuca cień. Ka­mień powlecze się nocą przez miasto, doprowadzi do sa­dzawki w parku, złoży na placu przed kościołem — w po­siadanie wezmą go gołębie. Tu będzie on niezauważalnie wietrzał, pod wpływem żrącego ptasiego łajna zaczną się zmieniać kontury, to, co było poważne, teraz jest już śmieszne, ślady wody ścierają wyraz oczu, a pijany żoł­nierz ostrzy nóż o obsikany cokół.

Rzeźbiarz źle zrozumiał kamień.

Powinien był ustawiać bloki tak, by rozdzielała je szcze­lina — szczelina, w którą można wniknąć; kamień — miej­sce dla zbiega.

W pierwszych dniach czerwca Schaltenbrand wyznaczył mnie na przodownika kosiarzy. Gdy po południu nadcią­gały burze, pozostawałem' na polu, dopóki nie załadowano ostatniej fury, i obserwowałem drapieżne ptaki. Z krzy­kiem prześlizgiwały się po niebie, spadały w jezioro i nie­sione tajemniczą siłą znikały mi z oczu.

Po kilku minutach dosięgał nas podmuch wiatru, prze­nosił się dalej — przechodził parskającą falą przez jeszcze

nie skoszoną, wysoką trawę przy miedzy, przez żółto-zielo- ne poła jęczmienia i żyta. Nad drogami w kształcie pajęczych nóg trzepotały jasne chorągwie kurzu, spod których uwal­niały się wróble. Wokoło roznosiły się nasiona siana. Je­śli przedtem w ukośnie padającym świetle widać było wysoko spiętrzone lasy, tak teraz okolica szybko stawała się coraz bardziej płaska; wznosił się jedynie nasz pagó­rek, wydęty, wydany na pastwę piorunów.

Gdy wracaliśmy w takie popołudnia na wozach kopiasto naładowanych, często się zdarzało, że traktory grzęzły w rozmiękłej glinie. Trzeba było wtedy zaprzęgać konie, a my zjawialiśmy się w zakładzie nie wcześniej, niż o szó­stej. Tak też było, kiedy postanowiłem uciec.

Spadł grad, drzewa parowały, a powietrze wypełniał nie­określony zapach. Jak sen zaczęło się to, o czym śniłem mie­siącami, dniem i nocą, i co mi się w końcu wyśniło: zsuną­łem się z wozu, z pozostawionego przez kogoś koszyka wyją­łem rozmiękły chleb, mokry ser i uciekłem. Raz się obej­rzałem. Przed łąkę z sianem zajechały dwie fury; kosiarze powychodzili z kryjówek. Słyszałem, jak wołali na konie i wiedziałem, że nie zauważyli mojej nieobecności. Ktoś, kogo nie mogłem z tej odległości rozpoznać, odbierał od kosiarzy snopki z wideł — zdawało się, że snopki same układają się na wozie. Szybko przecisnąłem się obok ostat­niej, świeżo nawiezionej kupy gnoju; wtem doszło do mnie ciche, gardłowe warczenie. Powoli podniosłem wzrok i zobaczyłem kundla, obrzydliwie żółtego, gotowego do skoku, z wyciągniętą do przodu szyją; łypał na mnie. Nienawidzę psów, tych wszystkożerców, zdrajców, obłud­ników, pokrak, roznosicieli kłamstw, obsikiwaczy drzew, zwierząt stadnych, podszczuwaczy na zające, tropicieli śla­dów, merdaczy. I one mnie nienawidzą.

Ten nie szczekał. Miał ogon sztywno wyciągnięty, nie spuszczał mnie z oczu, nie zważał na gdakającą kurę ani też na schodzącego z niej koguta. Nie byłem jednak tak bezbronny, jak sądził; na drodze leżały czerwone krze­mienie. W razie ataku byłem zdecydowany ukamienować go, zabić kamiennym gradem, zamurować w kamieniu.

Zbliżał się.

Jego jęzor dotknął mojej ręki, mokre i ciepłe palce upuś­ciły kamień. Klęczałem przed niim schylony, a on lizał mi ręce. Nikt mnie nie widział, więc dosiadłem go jak szkapy. Kolebiąc się poniósł mnie kłusem do lasu. Wśród drzew skrzeczały sójki. Gdy zsiadłem, wzbiły się w powietrze. Ukryliśmy się. Dwaj na niebiesko ubrani stolarze (spoceni od piwa wypitego podczas burzy) wyszli spomiędzy krza­ków tarniny, z błyszczącą szybą. Pies leżał spokojnie obok mnie. Zjedliśmy chleb i ser, potem zasnąłem, Kiedy się obudziłem, słońce już zaszło. Pies spał przytulony do mnie, częściowo na mojej lewej ręce. Źdźbłem trawy połaskota­łem go w nos. Otrząsnął się, zerwał i okrążał mnie dłu­gimi skokami, ale wrócił do mnie, gdy tylko się podnio­słem.. Początkowo skrajem lasu, później drogami polnymi porośniętymi trawą i wreszcie asfaltową jezdnią — oto, jak jechałem do miasta.

Oczywiście wywoływaliśmy zbiegowisko.

Mężczyźni wychodzili przed gospody, kobiety porzucały motyki i podchodziły do płotu nie dowierzając własnym oczom. Samochody zwalniały, słychać było przeciągły ryk silników, kierowcy włączali drugi bieg, dawali znaki światłami lub wściekle trąbili. ■ • I

Naprzeciw nas wyjeżdżały gromady robotników na rowe­rach, za nami biegły dzieci i usiłowały złapać psa za ogon. Trzymałem się mocno skóry za jego uszami i starałem się nie włóczyć nogami po ziemi.

Zza zakrętu wypełzła skrzypiąca kolejka wąskotorowa i na chwilę przesłoniła mi widok na pobliskie jezioro koloru lukru. Podobno są w nim szczupaki — powiedział B. — i dwóchsetletnie sumy. Pies przebiegł przez tory, zniósł mnie po nasypie, przebrnął przez muliste sitowie-i wypły­nął na otwartą wodę.

W Brandmoos kąpaliśmy się często; przed kilku laty po­magałem przy budowie stawu. Zrobiono dwa baseny: głę­boki dla pływających i płytki dla tych, co nie umieli pły­wać. Gdy nadeszło lato, na betonowej podłodze potworzyły się szerokie rysy, a rury odpływowe zarosły korzeniami

wierzbowymi. Dlatego też woda nigdy nie była czysta; mimo to niektórzy nadzorcy chętnie chodzili z nami ką­pać się. Pracę zaczynaliśmy z nimi o godzinie drugiej, a o czwartej robiliśmy przerwę na jabłko, wracaliśmy

o piątej.

Żebrak niósł worek ze sporyszem, Ludwik puszki nawle­czone na sznurek, Schmeling pożółkłe, podziurawione ka­pelusze słomiane. Worek kładliśmy pod jodłę, co rosła w pobliżu stawu, w najgłębszym cieniu, puszki zaś obok korzeni, a kapelusze przy pniu.

Zdejmując ubranie, rozglądaliśmy się za kolegami, co pra­cowali wokół na polach (niektórzy klęczeli w bruzdach), między tyczkami do fasoli i przy kupie gnoju. Czasem raził nas w oczy przedmiot, którym dzieci bawiły się na gościńcu. —

Ale w te letnie miesiące w Brańdmoos nie nauczyłem się pływać; przestraszyłem się, gdy pies niósł mnie do wody, zakryłem mu oczy dłońmi, by zmusić go do odwrotu, potem już mu jednak nie przeszkadzałem, z obawy, by mnie nie zrzucił.

Zręcznie ominął zakotwiczone łodzie, tak że rybacy nie dosięgli nas wzrokiem. Łabędź, który sycząc wypłynął z sitowia, zawrócił do gniazda.

Przebijaliśmy się przez gęstą rzęsę; woda nie była chyba głęboka, stały tu kiedyś domki na palach, ich mieszkańcy zwozili, w jednopiennych czółnach, do swych komór ładunki paproci.

Brzeg odsuwał się coraz dalej. Pies pracował niezmor­dowanie, leżał na wodzie ciężko, od czasu do czasu z tru­dem łapał oddech. Czasem nagle zmieniał kierunek, jakby trzymał się dokładnie ustalonego planu, czasem nawet, zato­czywszy łuk, powracał na nasz trop i korygował go. Wydawało się, że trzyma się kursu, który ma we krwi, że kieruje nim wspomnienie o tym, jak to kiedyś był duszą parostatku „Berna”, że płynął nim, zamknięty w węglow- ni, on — maskotka marynarzy, ulubieniec bufetowej zza chromowanego ekspresu do kawy — co tak szalał wiosną, gdy kapitan przynosił pierwsze kwiaty kasztanowca, a sko-

wyczai latem, gdy go częstowano przekleństwami, kop­niakami, gorącym olejem. Nad nami przelatywały jas­kółki; ryby wyskakiwały za komarami.

Nagle odzyskałem w nogach poczucie swobody. Teraz w Brandmoos jadło się, chłopcy zbierali się w korytarzu, Gruber sprawdzał czystość rąk. W szeregu były luki; Gotz i Schunter przebywali w stajni, Mullerklein karmił świnie, Himp i Roth wracali z piwnicy hałasując. I jeszcze jedno miejsce było wolne, miejsce dla mnie! Bra­kowało Wulkana. Jemu ucieczka się powiodła. „Już my go przyprowadzimy w najbliższych dniach — grzmiał admi­nistrator. — Możecie być pewni. A na razie ani słowa o nim.”

No, a Wulkan znajdował się na pełnym morzu, był jeźdźcem unoszonym przez fale, wy szczury lądowe. — Mówiłem głośno, mówiłem za nich, co musieli teraz wysłuchiwać modlitwy przed jedzeniem — stali tak przed talerzami wypełnionymi dymiącymi kartoflami, przed pustymi jesz­cze filiżankami; mówiłem za nich, za tych szczylów noc­nych, których administrator stawiał w kącie przy oknie, twarzą do ściany, z rękami na plecach. Do nich to było skierowane, do tych, co obsługiwali w kuchni parobków, opychali się jedzeniem żarłocznie, brali, co było pod ręką i — jeszcze przeżuwając, zerkając na ostatni, pozostawiony kawałek chleba — odmawiali modlitwę dziękczynną i na rozkaz w milczeniu wychodzili, obok młodej nauczycielki, skinąwszy głową, oniemiali. Nie byłem głodny.

Zmrok pochłonął ostatni odblask światła na jeziorze. La­tarnia przed nami rzucała czerwone smugi na tamę i w wodę. Pies zmierzał w jej kierunku; opadał już z sił. W pobliżu sterczał z wody pęknięty słup betonowy; i wtedy moje stopy dotknęły pierwszych, gładkich kamieni. Ostroż­nie wspinałem się po wmurowanej, zardzewiałej drabinie. Kiedy byłem już w bezpiecznym miejscu, złapałem psa za obrożę, by go wyciągnąć. Uwolnił się nurkując. Prawie nie było słychać plusku wody, kiedy odpływał; widziałem go jeszcze — szybko niknący cień we mgle, która unosiła się między powietrzem a wodą, rzedniała.

k w

Drżą«* | zimna biegłem obok przycumowanych statków wycieczkowych, zakrytych plandekami, obok parostatków z pustymi pokładami i błyszczącymi dzwonami. Zakotwi­czone łodzie wyglądały jak leniwie się kołyszące, tłuste gąsienice; tyle tylko, że łańcuch dźwięczał. W tym samym rytmie poruszały się śpiące wśród śmieci łabędzie. Przy balustradzie stał rower. Gdy tylko moje oczy przyzwy­czaiły się do ciemności, dostrzegłem wszędzie między drze­wami czekających mężozyzn.

Na luźno wiszących kablach wzdłuż nadbrzeża ciągnął się łańcuch czerwonych i zielonych żarówek. Przemknąłem przez krąg światła, minąłem tamę, idąc po trawie, i po przejściu mostu nad kanałem skorzystałem z cienia topól, które tworzyły tu aleję. Pod ostatnim drzewem stanąłem. Wieczór był ciepły, bezwietrzny. Moje ubranie schło. Topola, o którą się oparłem, miała chropowatą korę. W korze wyrżnięto nieczytelne nazwiska i znaki; niektóre zarosły już, miały wypukłe otoczki, niektóre zaś były świe­że lub dopiero co zasklepione. Nagle zaczęło mnie dręczyć pragnienie posiadania drzewa.

No, a pieniądze, chłopcze?” — spytał nieznajomy na bul­warze, doganiając mnie przed ogródkiem kwiatowym obok torów kolejowych. „Bez pieniędzy nie dostaniesz się do Zurychu, a ty się przecież tam wybierasz, prawda? Pokaż bilet.”

Jego ręka już spoczywała mi na ramieniu; oswobodziłem się gwałtownym ruchem.

Sprzedaj włosy” — krzyknął za mną.

Głód zagnał mnie na dworzec, a teraz tłum przesuwał mnie z powrotem ku wyjściu. Przyciągnął mnie kipiący hałas, osaczyli ludzie, którzy taszczyli walizy w bezcelo­wym pośpiechu. Zepchnięty na bok, zatrzymałem się w końcu przed olbrzymią, stalową tablicą, reklamującą firmę Courvoisier.

Dlaczego ten facet mnie zagadnął? Czyżby mnie rozpoznał?

iM

Również i konduktor obserwował mnie, manipulując przy rozsuwanych tablicach z rozkładem jazdy. Czy gazety za­mieściły już fotografię?

Munduru nigdzie nie było widać. Jedynie w pobliżu toalety dreptał tam i z powrotem policjant — opiekun młodych dziewcząt, z opaską na ramieniu, a między doryckimi ko­lumnami, przy głównym wejściu, siedzieli na stołkach sprze­dawcy gazet, w koszulach, z jaskrawymi tabliczkami na czapkach z daszkiem. Wśród nich była kobieta. „Czynczyn- czynczyn” — szeptała do siebie ze wzrokiem utkwionym w kosz między nogami. Przy murze, ponad jej głową, znaj­dowały się automaty.

Musiałem oddalić się od dworca, nie skorzystawszy .'z do­brodziejstw — bez czekolady, bez papierosów. Wszyscy wiedzą, że Kampfa złapano tylko dlatego, że zbyt długo kręcił się przy automatach. Oczywiście — to miało miejsce w Langenthal; ale i tu niebezpiecznie było zatrzymywać się. Obok stały zaparkowane samochody, a po drugiej stronie różnobarwnej ulicy z biegnącymi pośrodku szynami, na tarasach otwartych kawiarni, zaczynała się dla osiadłych tu ludzi bezpieczna przystań.

Sięgnąłem do kieszeni, wyczułem twardy supeł — moje pieniądze zawinięte w szmatkę, dwadzieścia dwa franki. Któż by mi przeszkodził wejść, przywołać kelnerkę i coś zamówić?. „Proszę przynieść mi jajka sadzone —| wystar­czyłoby powiedzieć — i kawę z mlekiem.” . Po | prostu: „Jajka sadzone na słoninie.”

Przechodź — sygnalizowało światło. Mijałem kawiarnie z neonami : Seeland, Brezil, Farbhof, Quick; wszystkie lo­kale były zbyt jasno oświetlone i przepełnione. Potem do­stałem się do salonu gier. Oszklone drzwi były otwarte, a przy terkoczących' automatach stali, lekko oparłszy na nich. ręce, chłopcy w moim wieku i spokojnie manipulo­wali. Prąd powietrza z wentylatora poruszał tekturową reklamę pepsi-coli, oświetloną na. czerwono.

Czekaj — sygnalizowało światło.

Teraz na wsi parobcy Wychodzili przed dom" i tęsknie spo­glądali w noc. Nad pagórkiem unosił się słaby blask świa­

tła, zdradzający obecność miasta. Patrzyli nieruchomo przed siebie, widzieli dziewczyny, starsze służące.

Oparty, o szybą wystawową sklepu odzieżowego, mogłem ich sobie wyobrazić, jak palili fajki pod okapem, a obok mnie tymczasem przejeżdżały samochody, uformowane w kolumny. Migały jaskrawo żółte światła, a obaj kierowcy wozów marki bmw wśród wycia silników prześcigali wol­niejsze pojazdy. Stopniowo, zieloną falą nadszedł przypływ. Wszelka energia zamieniła sią w światło i gasnąc odpły­wała daleko w noc.

Przed domem z numerem 57 nadal uparcie stała czarna trumna, rozkraczona, jakby czuwając nad trzydniową ago­nią zmarłego lokatora na dziewiątym piętrze.

Grzmiąc przeszła przez ulicę orkiestra dęta. Orkiestrę pro­wadziły ubrane na biało tanecznice; krzyczały, wywijały chorągwiami i drzewcami. Dziarskim krokiem szli; major, dobosze i trębacze, a pochód zamykali idący w należytym odstępie cywile. Wszędzie otwierano na oścież okna, ludzie zgromadzili się na chodniku, a gdy przebrzmiał ostatni ton — rozeszli się.

Przechodź — sygnalizowało światło.

Pojedynczo i parami przechodziły dziewczyny, za nimi szli chłopcy w żółtych czapkach. Może wracali z parku, gdzie przesiadywali na roześmianych ławkach w cieniu płaczących wierzb.

Czekaj. .Przechodź.

Piszczące hamulce, wyjące silniki.

Przechodź. Czekaj.

Miasto huczało zgiełkiem. Wydawało mi się, że trzymam przy ¡¿chu muszlę morską Żebraka.

Nie powinien się pan opierać o szybę” — powiedział ktoś j^ośno. Odwróciłem się i spojrzałem w dwoje zatros­kanych żabich, oczu.

Oy widzi, pan — nieznajomy zrobił krok do przodu i dotknął szyby miękką ręką — w tym miejscu jest pęk- lllłłtla MliiiŁł tTorunia

nięta i jeśli nie będziemy uważać, znajdziemy się nagle wśród potłuczonego szkła. Okna wystawowe są teraz bar­dzo drogie; to nie to samo, co w roku dwudziestym ósmym, kiedy otwieraliśmy z Ruth ten sklep. .0 tu, proszę, zechce pan spojrzeć.” Nachylił się, na brzuchu zadyndał mu łań­cuszek od zegarka, błyszcząc złotem, na kapeluszu prze­krzywiło się piórko sójki — jego wskazujący palec już znalazł wywiercony otwór.

Spojrzałem. Za szkłem, na ledwie widocznych, nylonowych żyłkach wisiały męskie ubrania, a w piasku, pokrywającym podłogę, między kołami ratunkowymi, krawatami, piłkami i koszulami tkwiło sześć kolorowych chorągiewek plażo­wych. Na jednej z bocznych ścian, pod złotym proporczy­kiem, wisiała duża, obramowana fotografia, oświetlona niewidocznym reflektorem, na której prezentowała się cała zeszłoroczna drużyna „Real Madryt.”

«Real» — powiedział uprzejmy grubas. — Trzeba panu wiedzieć, że jestem prezesem klubu «Penalty».” ,

Zerwał z głowy kapelusz, podniósł obie ręce i przesyłając pozdrowienia na drugą stronę ulicy, zawołał: „Kogo ja widzę, kogo ja widzę, życzę miłego wieczoru, tak, proszę pozdrowić ode mnie pańską małżonkę”; włożył kapelusz i zwrócił się do mnie mówiąc: „Wydaje mi się, że jest pan głodny; sprawiłby mi pan wielką przyjemność, przyjmując moje zaproszenie, ja również jestem głodny, stale głodny, skończyłem właśnie pracę — zrobił pauzę, po czym do­dał: — Proszę mnie źle nie zrozumieć, nazywam się Schmeil Meier.”

Piórko na kapeluszu było niebieskie.

Mnie zwano Wulkanem” — powiedziałem, ale on nie chciał już nic więcej słyszeć, wyciągnął błagalnie ramiona wołając:

Nic więcej, pańskie imię mi wystarczy.”

To przezwisko.”

Rozumiem — skinął głową. — My rozumiemy przezwi­ska.” Minął nas policjant. Przeszedł przez jezdnię, skiero­wał się w stronę kawiarni z fioletowym neonem: „Odeon” i zniknął za portierą.

Schmedl Meier chwycił mnie za ramię i dzięki temu nie zwróciłem na siebie niczyjej uwagi, gdy wchodziliśmy do hotelu „De la Gare”. Przy biało nakrytych' stolikach siedziały pojedynczo osoby — jadły, piły lub paliły cygara; dłuższe stoły naprzeciwko zajmowało hałaśliwe towarzy­stwo. Meier rozdawał pozdrowienia na prawo i na lewo, a ja szedłem tuż za nim. „Mario” — zawołał i Maria poja­wiła się: młoda kelnerka w czarnym pulowerze i korko­wych sandałach.

Mario — powiedział. — Czy ma pani wolny stolik dla mnie i tego młodego człowieka? Czyż nie jest czarująca?” — z tym pytaniem zwrócił się do mnie. Stolik dla niego był już nakryty, prawdopodobnie zawsze jadał tu wieczorem. „Proszę przynieść nam dwie karty — zawołał i ponow­nie zwrócił się do mnie, już z bułeczką w ustach — a pan, Wulkanie, co pan chciałby zjeść? — Chłopak w pańskim wieku, ach, mówię panu, było nas w domu ośmioro, a mój ojciec, Psinie Boże świeć nad jego duszą, zapraco- wywał się na śmierć, dobry ojciec, z pewnością, prawda, Mario?”

Maria położyła przed nami karty, uśmiechnęła się i spy­tała:, „Czy podać dôle?”

Dole — Meier przekrzywił głowę i spojrzał na kelnerkę z zachwytem. — Pół litra dole, wspaniała myśl, panienko, proszę, niech pani przyniesie nam to wino, ale oziębione, pani już wie.” Pił dole co wieczór — na to wyglądało. „A pan, Wulkanie, na co ma ochotę?”

Jego pewność doprowadzała mnie do wściekłości. Nie umiałem obchodzić się z kartami; wiedziałem wprawdzie, co to takiego to dôle; dwie szklanki dôle lub rosé d’Anjou wypijał zwykle do obiadu administrator i on również pił wino oziębione. Od niego dowiedziałem się, że latorośl winna najlepiej przyjmuje się na glebie wulkanicznej. Gdy miał mnie ukarać, zwykle przytaczał porównanie z glebą, którą trzeba wpierw odpowiednio doprawić, a gospodyni i pracownicy zawsze się z tego śmiali, chociaż latem pili tylko kwaśny moszcz, a zimą herbatę.

Proszę skosztować” — powiedział Meier, a ja przemil- /

czałem fakt, że opróżniłem z Żebrakiem niejedną butelkę, którą wyciągnąłem ze studni przy stajni.

Pańskie zdrowie — powiedział Meier. — Za pańskie prze­zwisko.”

Śmiał się głośno, przyjemnie, gdy mówił: „bardzo dobre”, gdy nachylał się nad stołem i krótki, czarno owłosiony pa­lec wskazujący kładł na karcie w miejscu zaznaczonym tłus­tym drukiem. „Niech pan spróbuje — szepnął. — Pan jest tu obcy, a ta potrawa to specjalność firmy; nic więcej nie zdradzę. Mario!”

Maria zjawiła się, podała mu ogień; mocno ssąc papierosa, pokazywał na numery w karcie. Bardzo zabawnie wyglą­dał, kiedy wydmuchiwał dym.

Dawniej — odkaszlnął — kiedy serce miałem w porządku, nie było dla mnie tytoniu zbyt ciemnego. Obecnie używam papierosów z filtrem memphis, do tego doszło. Wśród uczestników naszych posiedzeń w kawiarni «Gerber» — wspominałem już panu o klubie «Penalty» — jestem naj­słabszym palaczem. Schmeil — często mówi nad ranem moja żona, cierpiąca od czterdziestego czwartego roku na bezsenność — czy uporządkowałeś już swój testament? Poczciwa duszo, to bardzo smutny żart.”

Kiedy Maria przyniosła w okrągłych filiżankach zupę, za­trzasnął złote etui.

Tu jest sól; ja jednak radziłbym panu wziąć czarny pieprz; mało soli, dużo pieprzu. Sól, jak mawiali moi dziadkowie, działa na mężczyzn ostudzająco.”

Jedliśmy. Zupa była gorąca.

W zakładzie zasiadano do stołu dopiero po odmówionej mo­dlitwie.

Jeść — rozkazywał wówczas nadzorca i wszyscy pochylali się nad talerzami. Kto skończył jako pierwszy i nie podpadł, miał szansę dostać dodatkową porcję kartofli, dodatkowy kawałek mięsa. Gdy już nic na półmiskach nie zostało, opychano się chlebem.

Żarłoki” — jak ich nazywał administrator — musiały wypijać pół filiżanki tranu lub zjadać przeciwczerwiową czekoladę. Te chwile spędzone przy stole składały się na

treść naszego życia, stanowiły również o odmienności po­szczególnych dni, które poza tym niczym się od siebie nie odróżniały.

Czy przypominasz sobie — mówiliśmy jeden do drugie­go — te cztery kiełbasy? Było to na Boże Narodzenie przed dwoma laty, kiedy z konieczności trzeba było zarżnąć pięć Świń.

Lub pogrzeb Uelu ostatniego lata, kiedy to nagle zaczęły krążyć wśród nas kartki z jadłospisem stypy, odbitym na papierze za pomocą cynkotypu; jak się potem okazało, w obieg puściła je potajemnie dyrekcja, aby utrzymać nas w posłuszeństwie. Ci, co byli u góry, dobrze wiedzieli o tym, że już perspektywa lepszego żarcia wystarczy, by nie dopuścić do rewolucji — i nie omylili się.

Staliśmy milcząco na drodze jako niezbędne rekwizyty krótkiego widowiska, mrukliwe cepy, więźniowie, z rękami na szwach spodni. Tamtego letniego ranka padał deszcz, i deski położone na grobie były śliskie jak mydło. Nigdy jeszcze nie widziałem ziemi tak czerwonej; czekałem, chcąc dostrzec ruch zapadniętych w sobie pagórków, ale wśród nieustannego deszczu nie poruszyło się nic, nic — tylko woda wzbierała w czerwonej kałuży między kupkami bło­ta, wypuszczając bańki powietrza.

Trzy dni wcześniej zdarzył się tragiczny wypadek, a jego ofiarą padł Uelu.

Lehmann, który miał nas nadzorować, pogasił wszystkie światła i wyszedł. Obserwowałem go, jak zabezpieczał dru­tem drzwi do piwnicy. Kryjąc się w cieniu muru dotarł bez przeszkód do domu administratora. Przez sekundę wi­działem twarz Joanny; jej ręce wciągnęły zalotnika do środka i ostrożnie zamknęły okiennice i okno. W pokoju paliła się świeca.

Świniopas i siostra administratora — szepnął Żebrak. — Najnowsza znajomość.”

Himp zapalił światło.

Świetnie — powiedział. — Teras możemy porachować się z Mullerem.”

Gdy spuszczaliśmy Mullerowi lanie, zjawił się administra­tor. Stał przed drzwiami w butach (właśnie wróoił ze staj­ni), a rózga przylegała nieruchomo do cholewy.

Jeden ruch ręką — i staliśmy u wezgłowi łóżek, gotowi do apelu.

Brakowało tylko jednego — Uelu.

Administrator przeszedł wzdłuż szeregu, obmacał Rotha, ka­zał wystąpić nagiemu Zinu i stanął przed łóżkiem Uelu. Nagle chwycił poduszkę, wyniósł ją na korytarz i ze stra­szliwym rozmachem zrzucił ze schodów prosto przed drzwi do pokoju Lehmanna.

Negus powiedział głośno: „Tam w środku jest Uelu.” Również i administrator wlepił wzrok w tłumok, który drgnął jeszcze parę razy i znieruchomiał.

On się co wieczór tam chował — powiedział Negus. — Ze strachu.”

Schaltenbrand zapędził nas i powrotem do sypialni; na­stępnego dnia usłyszeliśmy jednak, że Uelu nie krwawił. „Oj, chyba jednak krwawił, i nosa — powiedział Negus. — Przypomnij sobie, jak zabijaliśmy króliki.”

Nad grobem proboszcz odczytał fragment z Biblii, a ko­ścielny trzymał mu nad głową parasol. Grabarze stali opierając się na łopatach, z dłońmi złożonymi do mo­dlitwy.

Gdy wróciliśmy do domu, podano zimne placki kukury­dziane. Padało przez cały dzień.

Po jedzeniu zgromadziliśmy się w świetlicy przy oknie i patrzyliśmy w deszcz.

Zdarzało się też, że czatowali na nas chłopi. Gdy uformo­wani w kolumnę wracaliśmy w niedzielne styczniowe po­południa ze spaceru i gdy ze względu na duży śnieg osoba nadzorująca szła na czele, chłopi zatrzymywali nas, zwłasz­cza maruderów, i zapraszali do siebie, do domu.

Ja sam dałem się raz skusić z Żebrakiem na poczęstunek. Roth, który pozostał w tyle razem z nami, postanowił jed­nak nie odłączać się od grupy; my natomiast, Żebrak i ja, nie musieliśmy się niczego obawiać, ponieważ nadzór w

naszej sali sprawowała Rollbach. „Siadajcie — powiedzia­ła chłopka i położyła na ławce poduszki. — Macie trochę czasu, prawda, ojcze?”

Chwyciła Żebraka za ramię.

Jakiś ty chudy, ojcze — biedny chłoptyś” — powiedziała. Chłop pomrukiwał.

Potem gospodarz was odwiezie” — wyjąkała Luiza, co spała na końcu stołu.

Do jakiego to stanu was doprowadzili — powiedziała chłopka, cały czas trzymając Żebraka za ramię. — Nie da­ją wam dość jeść, prawda?”

Kapustę — szybko wtrąciła inna dziewka. — Gotowane kartofle.”

Jesteś chory? — dopytywała się chłopka. — Czy to praw­da, że szczyle muszą na noc zakładać sobie klamry na członki?”

Bije was rózgami?” — spytał chłop.

Obrywa nam guziki z ubrań i chłoszcze nas wężem gu­mowym” — powiedział Żebrak.

Tymczasem na stole pojawiły się bułki pszenne, masło i mięso. Chłop nalał wina.

Po chwili stwierdził, że dobrze by było, gdyby Żebrak sta­nął na stole.

No tak, widać to wyraźnie, jego kolana się stykają" — powiedział i wsunął mu rękę między nogi. Żebrak usłu­chał również i innych rad, pozwolił, by mu zdjęto spod­nie i obmacano znamię na lewym udzie.

Nie widać pręg” — powiedziała jedna z dziewek, rozcza­rowana, i Żebrak, podciągnąwszy spodnie, mógł zejść ze stołu. „Rachityczny on jakiś — powiedział chłop. — Do­niosę, komu trzeba.” Gdzieś w domu bał zegar. Ni stąd, ni zowąd chłopka zaczęła odmawiać nie kończącą się mo­dlitwę za Karola, którego jej zabrano.

Potem jedliśmy, mówiło się mało, jąkająca się dziewka żuła miarowo. Wraz z szybko zapadającym zmierzchem po­wróciła nuda. Pod oknami, w przygasającym świetle dnia, wałęsały się koty. Widać je było — ciemniejsze cienie —

jak gapiły się przez szybę. Od czasu, do czasu jedno ze zwierząt odbijało się wysoko od stosu drewna i rzucało w okno. Od tych tępych uderzeń drżały naczynia na komo­dzie. „Dzikusy — powiedział chłop przeciągle. — Są głod­ne.” Ale dziewki znów już spały przed pełnymi talerzami. — „Chodźmy” — powiedział Meier. Przed drzwiami tłoczyli się goście hałasując. Teraz po kolacji pociłem się, w su­chym ubraniu pozostał nienaturalny żar. Nocny chłód przy­nosił ulgę. Polewaczka skropiła ulicę wodą; ulica była te­raz jeszcze bardziej ożywiona niż przedtem.

Na rogu ulicy młodzi przechodnie ćwiczyli się w zdumie­wających skokach przez żelazne barierki.

W odzieżowym sklepie Meiera wszystkie światła były po­gaszone, tak że ledwie dostrzec mogłem kolorowe cho­rągiewki obok kół ratunkowych. „Jest wpół do dwunastej — powiedział Meier. — Nocny stróż zrobił już obchód. Nikt nie będzie panu przeszkadzał.”

Przeszkadzał?”

Tak, bo chciałbym panu zaproponować, by pan został tu na noc. Może pan skorzystać z kanapy w garderobie. Wy­starczy panu jeden koc wełniany?” . . .ĘJ •'■■liii „Skąd pan wie?”

Śmiał się głośno, serdecznie: „Jestem starym handlarzem ubraniami.” •'* Y-.v : B

Co to ma wspólnego ze mną?”

Wiele — odparł. — Znam materiał pańskich spodni, znam firmę, która go używa, i znam zleceniodawcę.”

Nagle spoważniał.

Powinien pan tu przenocować, przyjacielu. Jutro rano przyjdę do sklepu pierwszy, zobaczymy wtedy, co dalej. Proszę ;się niczego nie obawiać. Dobranoc.”

Szeroko rozwarł drzwi.

Pozwoliłem się zamknąć. Przez okna wpadało tyle światła, ile potrzebowałem, by się zorientować w rozkładzie po­mieszczenia.

Teraz Schąltenbrand budził szczylów nocnych w sypialni numer cztery. Rzeczywiście, próbowano skonstruować. 3pe-

cjalne klamry, które miały uniemożliwić oddawanie mo­czu w czasie snu. Próba ta jednak nie powiodła się>

Wczesny ranek wypoczywał na szeroko spływającej ulicy. Na chodniku mężczyźni w kitlach zamocowywali drzewce. Również pojedyncze domy udekorowane były flagami; w łagodnych podmuchach bryzy barwne płótna poruszały się seniiie. Było chłodno. Przed znakami i zakazem parkowa­nia stały otwarte furgonetki, małe ciężarówki, a także przykryte tylko płachtami wózki ręczne. Rzeźnicy wyłado­wywali krwiste ćwiartki mięsa, a psy, wyprowadzone na poranny spacer przez panów w szerokich spodniach, szar­pały się na smyczy i szczekały. Praktykanci wycierali bruk przed sklepami swych pracodawców, wytaszczali na dwór dywany i przyciągali do krawężników stojaki na rowery. Z łoskotem podnoszono story; po drugiej stronie ulicy bły­szczały w słońcu szyby, a przechodnie rzucali długie cie­nie. Taras hotelu „De la Gare” był pusty; w otwartym oknie stał pogwizdując chłopiec biurowy.

Szedłem w cieniu; rozłożone na wystawach towary były w półmroku trudne do rozpoznania: książka, materiał, but. Po pięciu minutach dotarłem do placu. Rozpościerał się przede mną pusty, z jednej strony odgraniczony donicami na kwiaty, odlanymi z betonu, z drugiej — samotną stud­nią, ozdobioną czterema misami i figurami z brązu; od nie­ba oddzielała go siatka elektrycznych przewodów i kabli. Nad kanałem budowano wieżowiec. W regularnych odstę­pach z hukiem spadał na potężne, żelazne słupy młot pa­rowy. Na skraju jezdni żurawie ustawiały stalowe, minią pomalowane dźwigary. Zasłonięte okno baraku patrzyło nie­ruchomo w przestrzeń; w dole widać było ryjącą pogłę- biarkę. O betoniarkę opierał się robotnik. Z prawego buta wydobywał kamyk. „Pan stanął mi na drodze” — ode­zwał się ktoś za moimi plecami. W jednej ręce trzymał plik zielonych kartek, a w drugiej — szczotkę i wiadro kleju. / ■

Ja tu będę rozlepia!” — powiedział i wskazał głową na słup, przy którym stałem.

Co to za święto?”

Święto?”

No, a te flagi?”

Ach, o to chodzi — z ulgą odsunął czapkę z czoła, rad, że mnie zrozumiał — to targ. Niech pan pójdzie prosto, a na pewno pan nie zbłądzi — tam, skąd słychać hałas.” Szczotką posmarował odwrotną stronę kartki; zaraz potem odczytałem komunikat, wydrukowany półgrubymi, czar­nymi literami:

Kurs Daimlera 4100 procent

Skóry: Nowy Jork lipiec 17.25 — październik 16.70 Feniks-latex o 11 procent Giełda berlińska: AEG 413uG 410

Pociągnął klejem również stronę zadrukowaną i starannie wygładzał fałdy.

Niewiele z tego rozumiem — powiedział — tyle, co pan. Jeśli chce pan wziąć sobie jeden taki biuletyn, to bardzo proszę. Mam rozlepić osiemdziesiąt sztuk, a towarzystwo dało mi setkę, niezła dniówka.”

Miałem przy sobie ten biuletyn, kiedy mnie schwytano w dziesięć miesięcy później, zaraz po urodzinach Claude’a i pogrzebie Heiniego.

Po powrocie do zakładu odebrano mi go, opatrzono stem­plami i-jako dokument złożono w.archiwum. Władze pra­cują bardzo porządnie: począwszy od roku 1945 wszystkie materiały mają jednakowy format, tak że centralna in- troligatornia w Bernie może sporządzać z tych akt solidne tomy; skórzane grzbiety ozdabia się złotymi, wypukłymi liczbami oraz niedźwiadkami berneńskimi maszerującymi w inną stronę.

B. znów tu był.

On jest ich szpiegiem, pośrednikiem — zaopatruje mnie w papier i zbiera moje relacje.

Wczoraj twierdził, że żadnego biuletynu giełdowego nie widział.

Udawał, że kieruje nim braterskie uczucie — rzucił czapkę na łóżko i usiadł na moim krześle.

Zażądałem większej ilości papieru, chciałem dyrekcję prze­konać.

Powiedział: tobie się już nie ufa, a mur jest nie do sfor­sowania.

Patrzyłem na swoje ręce, małe ręce bez blizn — palca wskazującego nie mogę wyprostować. Mur zakładu na­szpikowany jest odłamkami potłuczonego szkła. Poczęstował mnie papierosem.

Gdy miałem dziesięć lat, z domu dla dzieci trudnych prze­niesiono mnie do zakładu poprawczego. Byłem dzieckiem pozbawionym rodziców; ale B. powiedział: twój ojciec jest Polakiem, nie sposób ciebie wychować.

Dnia 6 czerwca podjąłem próbę ucieczki. Grad zniszczył tego popołudnia plony, a w gniazdach znajdowano zabite skowronki. Teraz kończył się sierpień i B. powiedział: śla­dy ciągle jeszcze są widoczne; kasztanowce nie wyzdro­wiały.

Włożył mój niedopałek z powrotem do pudełka. Obiecał przynieść długopis. Ten ołówek nie nadaje się do pisania. Wyszedł. Słyszałem, jak przekręcał klucz. Bezszelestnie pod­niosła się blaszka zamocowana na judaszu.

Szedłem, jak mi poradził ten facet rozlepiający biuletyny giełdowe, w kierunku źródła hałasu. Pod tępymi uderze­niami młota parowego ziemia drżała. Plac budowy, który chciałem sobie z bliska obejrzeć, ogrodzony był liną. W cieniu baraku leżały brązowe butelki po piwie. Na ustępie wisiała powyginana blaszana tabliczka; nieupo­ważnionym wstęp wzbroniony. Wśród zgrzytania łańcu­chów i poszczękiwania kamieni obaj kierowcy pogłę- biarek porozumiewali się na migi; czerwoną farbą napisali na bagrze: Luga — największa pogłębiarka Europy.

Od czasu do czasu z betonowego szybu wydobywała się brązowa woda gruntowa i zbierała w gliniastym jeziorku między ziemnymi wałami.

Na uliczkach śródmieścia zakotwiczyły się stragany z ko­lorowymi daszkami. W rynsztoku pływają zgniłe czereśnie. W kałuży odbija się kościół i rozpada jedenaście razy, od każdego uderzenia dzwonu. Przykrywają go skórki ba­nanów, niedopałki i gazeta, pełna zwiędłych kwiatów.

Za swymi paniami idą służące, niosąc pełne torby. Znika­ją nagle w czerwonawej głębi cienia i wynurzają się przed stołem obładowanym morelami; nie boją się os, zręcznymi palcami sprawdzają twardość owoców, nachylają się — spódnice mocno opinają się im na pośladkach. Powietrze jest ciężkie od zapachów.

Pod grzmiącym głośnikiem siedzi antykwariusz, pogrążo­ny .w lekturze; na straganie obok pełzają w blaszanym wiadrze żółwie — kiepscy tancerze.

Wielkie przedsiębiorstwo objazdowe „Tani Jakub” usta­wiło na ulicy swego stróża, naganiacza i tragarza w jednej osobie — zabijakę, przebranego za alpejskiego pasterza. Stoi bez ruchu na miękkim asfalcie, spocony, w kepi, z czyrakiem na karku, zaciskając w pięściach rozpięte szelki. Tak też stał w czasie targu konkursowego w Langenthal i targu koziego w Adelboden, gdzie za kozła Feliksa zdo­byliśmy pierwszą nagrodę. — Zwinną lewą ręką, spraw­nie władającą nożem, uwalniam pęk balonów, a gdy han­dlarka z wrzaskiem zrywa się z krzesła, chowam się. Kolo­rowe kule suną wzdłuż fasady budynku, przesuwają się obok mężczyzny, który wychylony z okna krzyczy: „ole”, nie mając bynajmniej zamiaru złapać za przeciętą linkę. Również stróż „Jakuba” ma oczy wlepione w niebo, a ja dzięki temu unikam jego badawczego spojrzenia. Tę część targowiska dzierżawią wynalazcy.

Pewien Włoch poczernia w cuchnącym ługu srebrne łyżki

o długich rączkach; kobieta naprzeciwko z wdziękiem wy­lewa na białe koszule olej sałatkowy. „Piłowanie, czesa­nie, iskanie, a wszystko to w jednym cyklu roboczym — woła ktoś — raz do siebie, raz od siebie, jak w miłości.” Przezroczystym grzebieniem przepiłowuje na połowę po­krywę skrzyni. Ze środka wyskakuje dziewczyna i na tym samym grzebieniu, owiniętym w bibułkę, gra calypso.

Nikt nie zwraca uwagi na parobka', który wymiotuje przed gospodą, uczepiony niskich krat ogrodzenia; wir porywa go z powrotem w tłum.

I ja poddaję się wsysającemu działaniu tego ludzkiego wiru. Między uprzątniętymi stoiskami z drobiem a zabło­conymi, wiklinowymi koszami, ułożonymi w wysoki stos, otwiera się nieoczekiwanie jeszcze węższa uliczka.

Cień ma tu swój ciężar — opada w lżejszym powietrzu i zbiera się na dnie uliczki.

Na chorobliwie wąskim domku, tkwiącym między dwoma nowymi blokami, dostrzegam szyld, który mi Żebrak tak często opisywał, gdy razem obmyślaliśmy plan ucieczki — szyld przedstawiający brzytwę rozłożoną nad nożycami. One tu mieszkają: Hiszpanka, którą nazywał matką, Mo­nika, jego siostra, Dolly, Dolores, buldog i jeszcze parę osób. To jest ich dom, jego dom. Okiennice na drugim i trzecim piętrze są zamknięte, okna poniżej granicy cie­nia — otwarte. W otwartych drzwiach łagodnie porusza się zasłona ze szklanych paciorków; zarysowują się kon­tury mężczyzny stojącego w głębi. Gdy na górze gwałtow­nie rozwiera się okno i dziewczyna wytrzepuje kurz z ręcz­nej miotełki, zasłona rozdziela się i ukazuje się młoda ko­bieta w pantoflach na szpilkach.

Dolly — woła — przestań wreszcie.”

Tak, wiem — krzyczy Dolly — ale tu bardzo brudno, jak w chlewie. Gdzieś muszę przecież zacząć. Czy panna Mo­nika widziała wypadek?”

Wypadek?”

No ten z bykiem.”

Muszę już iść, Dolly. Proszę powiedzieć mojej matce, że mam przymiarkę u pani Rouault.”

Mężczyzna zniknął. Panna Monika zawiązuje na głowie chustkę, rzuca na mnie przelotne spojrzenie; między nas wsuwa się gromada harcerzy.

Pomoc dla zbiegów” — mówi wysoki, rudowłosy malarz z obrazem w ręku. Urządził się pod moim bokiem. Dolly stawia na oknie klatkę.

Gertsch, pomocnica, kochanka Schaltenbranda, hodowała

papużki faliste; Schaltenbrand przywiózł jej parkę z Zu­rychu, gdzie nasz zakład zaprezentował na wystawie no­wy gatunek kartofla. Kiedy cały personel internatu wy­bierał się do Payerne na paradę wojskową, Gertsch za­pomniała zamknąć drzwi do swego pokoju i Żebrak po- ukręcał ptaszynom łebki.

Żebraku — mam cię tu zwać Josem Claude’em Lederman- nem. Poprzedni właściciel domu miał na nazwisko Schnei­der, też nieźle, można jeszcze odcyfrować napis, ale poza tym, mój drogi, dom twój jest w opłakanym stanie. Osamotniony wśród szkła i betonu, chyli się coraz bar­dziej ku ziemi i zapada (ma klekocące okiennice i po­pękane mury), przybrawszy wskutek nieuleczalnej choroby serca niebieskawy odcień; czy widziałeś go innym?

Panie i panowie — wydziera się malarz — zbliżcie sdę do świątyni sztuki. Widzicie przed sobą tak zwanego ma­larza raka lub ciemności, bowiem obie te rzeczy, trzeba państwu wiedzieć, biorą początek w niczym, które gęstnie­je w formie gruzełków i gruzłów. Tajemnica jest prosta: komórki nawzajem zadają sobie ból. Dlatego chory na raka boi się ciemności — a ciemność powiększa jego cier­pienie.”

Pojawiają się pierwsi gapie. Jeśli gliniarz zechce odpro­wadzić tego krzykacza, weźmie i mnie na dodatek. Malarz położył pod murem swe borsucze futro i nasunął na ucho baskijkę.

Powrót do natury — wrzeszczy. — Spójrzcie na mój obraz. Czyż nie jest namalowany według natury? Zamy­kam w oleju stan chorego na raka. Afrykańczycy, na przy­kład, malują gazele, ponieważ gazele są w ich kraju. Ja nie robią nic innego. Malują raka i ciemność. Na moim pa­górku łączą sią dwie strefy ciemności: wschodnia, pokryta rosą, i zachodnia, wypełniona morzem. Ja to maluję, ja — Marki.”

Pomału wycofuję sią do salonu. Zasłona z paciorków za­myka sią za mną z głośnym szelestem. Duży wen­tylator utrzymuje chłodne powietrze w płynnym ruchu. W pomieszczeniu stoją bez ładu i składu trzcinowe, po­

malowane parawany, niektóre, jeszcze zwinięte w rolkę, leżą na podłodze. Na zawieszonej na drzwiach półce gipso­wa głowa kobiety śni piękny, długotrwały sen. Rozróż­niam dźwięk blaszanych naczyń, brzęk szkła, kroki na par­kiecie, suchy stukot butów na schodach.

W moją stronę zmierza Madame, ubrana w biały, zapięty fartuch z rękawami. Na jej twarzy widać linie wymalowa­ne bez związku: cienko rozciągnięte, czerwone paseczki wokół ust, czarne krechy nad oczami, złoto na tłustej szyi. Pokazuję jej list, który dał mi Żebrak. Jej obronnie wysu­nięte palce zwijają się, na wierzchu ręki są widoczne śla­dy szminki.

Madame — pytam — pani wątpi?”

Brzęczą bransoletki; patrzy na mnie zezem, zauważam trzy drgnienia powiek, odwraca wzrok i mówi: „bydlę”. Jeśli zacznie płakać, miej się na baczności — ostrzegał Żebrak. Nie płacze.

Prowadzi mnie do pokoju Żebraka. Służył dawniej jako pomieszczenie kredensowe. Poprawiam łóżko, otwieram na oścież okna.

Ten zwariowany sprzedawca obrazów stoi tam jeszcze, sam, uliczka opróżniła się, jest południe.

Każdy więzień ma swój plan. Plan jest słodkim ma­rzeniem. Kiedy się planuje, zapomina się o czekaniu. Niejednemu plan uratował życie; ale ten tylko, kto ucieka bez planu, może, jeśli mu się poszczęści, pora­dzić sobie za murami. Tam wszystko wygląda inaczej. Py­tam się, jaki będzie, Żebraku, twój powrót. Do wszystkie­go podchodzisz z nerwem. Błękit fasady rozjaśnia się i wypełnia okna kosztownym blaskiem. Przerażone po­stacie wciskają się w wilgoć za okiennicami. Pastorzy natychmiast skrywają ręce w powiewnych sutannach, sę­dziowie naciągają na oczy peruki, handlowcy przekazują sobie nawzajem aktówki, urzędnicy szczotkują marynarki i chrupią ziarenka kawy lub goździki. Gdy robotnicy sie­dzą na krawędzi ławki, zamieniając w ten sposób pokój w poczekalnię, niedorośli uczniowie pochłaniają książkę, która wprowadza ferment. _p

Dziewczyny nie są w uroczystym nastroju. Z wrzaskiem obrzucają się butami i innymi częściami garderoby, bawią się w berka, małpują zwyczaje swych klientów, udzielają błogosławieństwa.

Najczcigodniejsza — mówisz — nasz salon będzie ■ prze­budowany, a adres pozna pan we właściwym czasie; Jes­teś przystojnym chłopcem, Żebraku, masz ostro zarysowa­ny podbródek, nie masz szpotawej stopy jak Himp i inni w zakładzie, masz przyjemny uśmiech.

Zobaczysz, jak będą chnząkać. Kapelusz poprawiony — móżna wyjść na ulicę, śmiało. Rumieńee znikają z twąrzy. Nad tobą, w mieszkaniu Armii Zbawienia, intonuje się pieśń — przy akompaniamencie piskliwych, przenikliwie wwiercających się dźwięków fisharmonii. W złotej gałązce palmowej na okładce książki rozpościera się noc i rozta­pia tapety bordo. Idziesz do dziewczyny, przekradasz się niespokojnie przez dom; przykucnąłeś pod dachem w cie­ple gołych desek, jak ogłuszony, zalany falą nienawiści, niezdolny do zemsty, kaleki.

B. zaczyna się u mnie urządzać. Wchodzi do mojej celi, pokręci się i wychodzi; część mojej szafy zapełnił ubrania­mi i książkami, a na stole leżą pigułki, które bierze zwy­kle o dokładnie ustalonych porach dnia. Przed kolacją muszę mu lepkim, ciemnym płynem zwilżać ropiejące po­wieki. Szmaty, którymi okrywa na noc obolałe nogi, schną w ciągu dnia na moim kaloryferze.

Wchodzi zwykle bez przywitania, ściąga buty i kładzie się na moim łóżku. Opiera stopy w poprzek na żelaznej porę­czy i rusza palcami u nóg, a nylonowe pończochy wydają szmer podobny do cichego skrobania. Zatykam uszy'watą; szmer ten jest jednak silniejszy.

Dziś B. przyniósł mi obiecany długopis. Na moje pytanie — czy będę wkrótce przewieziony z Brandmoos do kliniki — odpowiedział wymijająco. Zainteresował się Żebrakiem. ^J*owiedział: przede mną się coś ukrywa. Nie mog'ę dostać

jego akt. Ty wiesz o nim więcej, Benninger, byłeś jego przyjacielem.

Może chodziło mu o tę sprawę z tygrysami?

Nie tak dawno uświadomił sobie (Żebrak miał wtedy pięt­naście lat), że tygrysy, które towarzyszyły mu przez długi czas, opuściły go.

Ani jeden tygrys nie leżał już pod łóżkiem.

Pusto było pod krzesłami.

Zielone ślepia nie patrzyły już spod szafy.

Jest wieczór; dobry wieczór, jeszcze bez pośpiechu, wie­czór wrześniowy. Na tle pomieszczenia, w którym zapa­dał zmierzch, coraz wyraźniej odcinała się półkolista pla­ma światła z adapteru.

On, młody człowiek, słuchał nagrania Ellingtona, wielo­krotnie nastawiając płytę na partię wokalną Betty Roche w A-train.

Śpiewała pięknie, i tym pociągiem A jechało się do Harle- mu razem z nią.

I wtedy, po raz pierwszy, odkrył, że zielone ślepia tygry­sów, że tygrysy zniknęły. Ogląda się zaskoczony, wciąga powietrze w nozdrza — rozwiał się również znajomy za­pach drapieżników.

Nie szukał ich.

Dopiero znacznie później zrozumiał, co utracił w tym mo­mencie (kiedy bał się, uzmysławiając sobie pozorne bez­pieczeństwo pustego pokoju), ale teraz ich nie szukał. Na regale, daleko na południu, stali jeszcze Kipling i London; na górze wyłaniają się już inne książki — i już nigdy tygrysy nie otwierały oszklonych drzwi swymi kanciastymi łbami, nigdy już nie przesypiały z nim południa, nigdy już nie wskakiwały o zmierzchu przez okno, wielkie, cięż­kie, łagodne, nigdy już nie pachniały nimi jego noce, a te­go, co skłoniło je w tamten wieczór wrześniowy do powro­tu, nie dowiedział się.

Papieros wypalił w kocu dziurę, spadł na podłogę i sam się w czarnym kraterze strawił.

B. zasnął. Jedną rękę miał podłożoną pod głowę, dru£a

s

luźno zwisała na długim ramieniu z łóżka. Paznokcie miał szerokie i brudne.

Móc teraz zamienić z Żebrakiem choó jedno słowo, wy­mienić tylko jedno spojrzenie. Usłyszeć jego głos, zobaczyć jego wypłowiałe pantofle gimnastyczne.

Pozostało mi wspomnienie.

Żebrak przybył do Brandmoos akurat w tym czasie, kie­dy skończyła mi się kara aresztu w ciemnicy za pierwszą próbę ucieczki.

Przyprowadził go ubrany na czarno detektyw w sztyw­nym kapeluszu; my, zgromadzeni w oknach, zwijaliśmy się ze śmiechu, kiedy obserwowaliśmy ich, jak szli razem ra­mię w ramię, równym krokiem, niczym czuła, dobrana para przyjaciół-powsinogów, i nikomu przez myśl nie przeszło, że ręce ich złączone są w przegubach kajdan­kami.

Gdy administrator pokazywał temu gliniarzowi stajnie

i obory (jego duma i radość, jak również — mawiał bo­wiem, że zakłady poprawcze są samowystarczalne — jego życiowe zadanie), Schaltenbrand, nasz ogrodnik-esperan- tysta, umieścił nowo przybyłego w sali numer dwa.

U nas jest tak, że nowicjuszy wyzywa się na handel wy­mienny już w pierwszych minutach ich pobytu w zakła­dzie, wtedy, kiedy mają największego stracha; ale Żebrak potrafił trzymać się dzielnie przez trzy dni, po czym wtrą­cono go do piwnicy; stało się tak, ponieważ Muller „star­szy” go sypnął, a starszy parobek Brogni przyłapał na kle­pisku z zapałkami.

Dopiero w następną niedzielę administrator kazał go stam­tąd wyciągnąć. Ustawieni w hallu rodzinami, cierpliwie czekaliśmy na tradycyjne przesłuchanie.

Ale Żebrak (podczas pobytu w piwnicy nieco przybladł) pokazał klasę. Bili go, na jego pustej, pozbawionej wyrazu twarzy szpicruta pozostawiła czerwony ślad, oczy miał zamknięte; milczał jednak.

Tego samego dnia wieczorem zaofiarował mi swój nóż. „Bez żadnych zobowiązań — powiedział. — I tak by go przy mnie znaleźli, teraz, kiedy się mnie boją. Lepiej, żebyś

ty go miał.” Tym nożem zabił kolegę ze szkoły; tamtego wieczoru jeszcze o tym nie wiedziałem. Chciał tylko, bym mu wyjaśnił: jak jesteśmy zorganizowani, gdzie są kry­jówki, jak funkcjonuje nasza służba śledcza, jak nazywają się przywódcy poszczególnych grup, klas i rodzin, i dla­czego się tu znaleźli.

Gdy wymieniałem mu ludzi: Cwaniaka — włóczykija, Schmelinga — zabijakę, Madonnę — złodzieja skarbonek z datkami, Wułkana — gracza, Negusa — homoseksualistę, szurał nogami po żwirze, zamyślony, rysował ósemki, koła, wreszcie kontury kobiety z dużym biustem. ,,W porządku — powiedział nagle — to chciałem wiedzieć. — I uderzyw­szy mnie lekko w plecy, dodał: I radzę ci milczeć, sły­szysz?”

On sam milczał w sposób prowokacyjny; do personelu od­zywał się tylko wtedy, kiedy milczenie było jeszcze bar­dziej niebezpieczne niż mówienie. Pod jego milczeniem na­uczyciele załamywali się.

Co go jednak od nas różniło i co, tak przynajmniej sądzę, dodawało mu pewności siebie, to fakt, że spał już z dziew­czynami. Najpierw z Moniką, starszą od niego o pięć lat, a potem również z innymi dziewczętami z salonu, który prowadziła jego matka.

Pewnego wieczoru, w trzy tygodnie później — właśnie zwieźliśmy jęczmień — kazał mi przyjść do kurnika. Rollbach, była nauczycielka o puszystych włosach, obec­nie sprawująca nad nami nadzór, wezwała go do siebie, by złożył wyjaśnienie w sprawie pewnych pogłosek. „Poprosiła mnie do stołu i zaczęła prawić kazanie — po­wiedział. — Znasz tę gadkę. Zaufanie i tak dalej. Starałem się połapać, czego ona właściwie chce. Bez przerwy pa-> trzyła tak na mnie swymi niebieskimi oczami, wyperfumo- wana, i kiedy w końcu chwyciła mnie za rękę, ze złością, ma się rozumieć, bo nic nie potrafiłem wyjaśnić, wtedy skapowałem się, że być może chodzi tu o miłość. Poprosi­łem ją więc o papierosa, pozwoliłem jej zgasić zapałkę

i przysunąć się, krótko mówiąc, odbyła się skromna uro­

czystość. Wyobraź sobie: więzień zakładu i eks-nauczy- cielka.”

Rollbach okazywała nam względy; gdy sprawowała nad­zór w niedzielę, zwalniała nas ze spaceru po polach i po­magała nam w uzyskiwaniu przywilejów.

W dziesięć miesięcy później, w dole na terenie żwirowni, zaskoczył ich idiota z pobliskiej wsi.

Postaw się w jej położeniu — powiedział Żebrak — na­raz krzaki rozchylają się i między liśćmi a gałęziami uka­zuje się czyjaś obśliniona, rechocząca gęba. Chcę tę Rollbach uspokoić, a ona nie przestaje krzyczeć, ten kretyn po chwili wycofuje się i ściąga chłopa. Tym razem ujdzie mi to bez­karnie, możesz być pewien. Sytuacja jest jasna: Żebrak — ofiarą nieobowiązkowej wychowawczyni.”

Żebraka przeniesiono do służby stajennej; pod nadzorem Brogniego nauczył się obchodzić z krowami. Gdy Vroni wydała na świat cielaka, weterynarz pochwalił go za zręcz­ną pomoc.

W styczniu miała go odwiedzić matka; zapowiedziała wi­zytę, nie przyjechała jednak.

Teraz je poznawałem: Monikę, która właśnie wróciła z in­ternatu, Dolores i Dolly, obie nałożnice salonu, rozwijające swą działalność pod płaszczykiem manikiurzystek, głucho­nieme małżeństwo w mieszkaniu Armii Zbawienia, na­stępnie matkę Żebraka i jej ulubieńca — buldoga, któ­rego musiałem wyprowadzać na spacer (to było moje pierwsze zadanie) na sąsiedni plac Wildermethmatte, pod dokładnie mi opisaną wierzbę płaczącą, mimo że to bydle

o wyszczerzonych zębach i wariackim imieniu „Dis-y” często zachowywało się zupełnie jak wściekłe.

Pewnego dnia, podczas jednej z takich wycieczek, natkną­łem się przed drzwiami na Gerta; niedbale machał wilgot­ną chustką.

Szukają ciebie” — powiedział, ten charakteryzator i spe­cjalista od zabiegów kosmetycznych, przyjaciel starszych

dam, którym wtykał zdjęcia swego aktu, gdy odwiedzały salon, i pani Ledermann kiwała mu głową znacząco. Szu­kają ciebie. Tylko to, nic więcej. A więc nie przyjął za do­brą monetę tej historii, którą — na życzenie matki Leder- mann — wszystkich częstowałem, nie wierzył mi, że je­stem zbiegłym przed Rosjanami studentem węgierskim, nie dał sobie wmówić, że prześladuje się mnie nawet w wolnej Szwajcarii — że wskazana jest ostrożność i że na­leży ukrywać moją obecność; przeciwnie: przejrzał mnie, a komunikat radiowy wziął za list gończy.

Nie pozostało mi nic innego, jak zawrzeć z nim porozu­mienie.

Doprowadziliśmy do umowy, w myśl której miał milczeć, pod warunkiem, że nie będę się wtrącał w jego sprawy. Umowa ta sprawiła, że zostaliśmy dobrymi kolegami, choć Gert nie należał do bandy, do której mnie wkrótce potem przyjęto. Po powrocie do domu z lekcji baletu, które po­bierał u pani Oberhäusern, pomagał mi myć schody, frote­rować, trzepać dywany; on też pokazał mi miasto. W po­łudnie razem słuchaliśmy komunikatów o poszukiwaniu za­ginionych.

Deptano mi po piętach; teraz kosiarze wiedzieli, z kim zwozili siano, a właściciel firmy wydawniczej w Zurychu i Asconie widział, jak wałęsałem się po bulwarze przed dworcem w Biel. Mimo to rybacy grzebali długimi żer­dziami w przybrzeżnym sitowiu, a płetwonurkowie prze­szukiwali jaz w pobliżu Hagneck. Nagrody nie wyznaczo­no, tak więc wkrótce uzgodniono, że prawdopodobnie śmierć zaskoczyła mnie w wodzie. Znalazł się mieszkaniec okolicznej wioski, który oświadczył, że podczas gwałtow­nej burzy łatał w domu sieci rybackie i słyszał dalekie wołanie o pomoc.

Pewnej niedzieli próbowałem Dolly pocałować i, po kola­cji, przekradłem się, z zimnymi dłońmi, za nią, po scho­dach na górę, do obcego pokoju.

Usiądź na łóżku — powiedziała. — To pierwszy raz?" Nie śmiała się jednak. O ile sobie przypominam, nie do­strzegłem na jej twarzy uśmiechu czy też drwiny, nic ta-

kiego nie wyczułem też w jej głosie — stała odwrócona do mnie tyłem. Leciała woda, Doiły myła ręce, mogła się wówczas zaśmiać, ale nie, nie zrobiła tego, spytała tylko, od tak, mimochodem, po czym sięgnęła po ręcznik. Deli­katnie przysunęła się do mnie, a ja zapomniałem, co to strach, jaskrawe światło z sufitu już mnie nie raziło, a obro­towe lustra i ruchome krzesła przestały się liczyć. Byłem szczęśliwy, że jesteśmy razem. Powiedziałem: „Czy mogę na ciebie popatrzeć?” Wstała i stanęła przede mną, roz­luźniona, z dłońmi otwartymi.

To popatrz” — powiedziała.

Jesteś piękna.”

Oparła głowę o lustro, oczy miała szeroko rozwarte, potem nagle obróciła się do mnie i spytała pogodnie: „Pójdziemy spać?”

Zdaje się, że nie czekała na odpowiedź, bo już zajęta była słaniem łóżka.

W szafie jest świeca — powiedziała. — Na zapas.” Zna­lazłem świecę, zapałki również, ale miały one wilgotne lep­ki, łepki, które przy pocieraniu o draskę kruszyły się. Wreszcie we wnętrzu porcelanowego słonia odkryłem szwedzkie zapałki sztormowe.

No i paliła się świeca w świetle i cieniu, trzymałem Dolly mocno, czułem jej ciepłe ciało i wdychałem jej zapach. Ta noc z Dolly, jedyna noc! Bowiem następnego wieczoru Dolly, mimo że nie spodziewała się klientów,- zamknęła się u siebie i nie chciała mnie wpuścić; a gdy pukałem, szarpałem za klamkę, wołałem, krzyczałem, powiedziała nagle tylko to: „Odejdź stąd” — znałem ten głos, tak, te głosy stamtąd, skąd przybyłem, bezdźwięczne, żelazo po szkle, podniesiony młot, spuszczony na szkło, na odłamki szkła, na okruchy szkła, na szklany proszek, głosy egrzyt- liwe.

Uciekłem do swego pokoju, do łóżka Żebraka, nie spałem, wsłuchiwałem się w szum i syczenie, w krew, trzęsąc się, wściekły, tchórzem podszyty, głośno oddychając, w prze­świadczeniu, że dusi mnie coś bezkształtnego. Kocham cię, Dolly, twój głos, głos z zakładu, stokrotnie rozpoznany,

zgłębiony, szkło i żelazo, kocham to, co jest w tobie ta­jemnicą, kocham twój dotyk, płytką, świecą rozjaśnioną ciemność. Gdzie będziesz, gdy wrócę, by cię odnaleźć! W jednym z tych burdeli, zestarzała, w stanie odrętwie­nia, spowodowanym jedną wielką nieporadnością, skoro tej mojej małej nieporadności nie mogłaś znieść, choć przecież wiedziałaś, i znajdę na twej szyi bliznę po opa­rzeniu i nie uwierzę, że to jesteś ty, już nie będę chciał cię mieć, nie będę chciał cię poznać, już nie będę chciał cię kochać, ponieważ kochałem cię do chwili obecnej, a teraz z tobą zrywam, w momencie, gdy to piszę — za­daję ci śmierć, niszczę obraz ciebie i zachowuję tylko głos, za pomocą którego mogę cię z pamięci wywołać, ale nie mogę wskrzesić; bo wiem, że ty też mnie kochałaś. Dlatego należałoby przemilczeć to, co tu napisałem — że­by pewnego dnia nie świadczyło przeciwko tobie. Wcale nie mam zamiaru rozgrzeszać się z tych moich notatek! Rozłączono nas. Mnie zamknięto w celi, osadzono wśród czarno-białych płyt. W liście próbowałbym opisać ci ten ciężki zaduch — chciałbym, byś mogła poczuć zapach gazu, wydobywający się z nieszczelnych rur, woń zbutwiałych pantofli filcowych; opisałbym ci światło, szare, gruźlicze światło. Ale po co mam pisać do ciebie listy?

Złożę tę relację i zachowam twój głos.

Jeśli nawet dam się znów doprowadzić do tego otępiają­cego stanu niewinności pozbawionej oblicza, to z twoim głosem przeżyję.

W domu przyzwyczajono się do mojej obecności; przestano zwracać na mnie uwagę, uzyskałem większą swobodę. Madame dała mi wkrótce spokój z poleceniami, Dis-y wy­prowadzała teraz, jak dawniej, kruczowłosa Dolores, która mogła być córką starej, a możliwe, że nią nawet była — z jej wczesnego, dawno już rozpadłego, hiszpańskiego mał­żeństwa.

Buldog krył się przede mną i warczał; długo jednak trwa-

ło, zanim pojąłem, że w ten oto sposób uzewnętrzniał on uczucie strachu, które ukrywali jego państwo.

Piękna, wytwornie zepsuta Monika, alergiczna blondynka, zdradziła się pierwsza, wbrew woli, kiedy wróciła do do­mu na rauszu. Pewien dryblas o drobnej twarzy zabrał ją tego wieczora na lekcję szermierki; jak przystało rycerzo­wi, towarzyszył Monice w drodze powrotnej, niosąc skó­rzany worek na floret — niemniej jednak pożegnał się dopiero w salonie.

Leżałem we wnęcć klatki schodowej i obserwowałem, jak gwałtownie ruszył samochodem z miejsca.

Monika stanęła przed lustrem i krótkimi ruchami rąk po­prawiała sobie fryzurę. Czerwoną, skórzaną kurtkę zarzu­ciła niedbale na krzesło. Nagle odwróciła się. Jej twarz była maską.

Węgier — wybełkotała — jesteś tu?”

Niepewnie zrobiła parę kroków, sięgnęła do kieszeni kur­tki po papierosy, nie znalazła ich, wsparła się na fotelu, wymamrotała: „Odejdź stąd — podeszła do lustra — odejdź stąd — trochę po omacku przesunęła się wzdłuż ściany, przytrzymała się beczkowatej maszyny do szycia — odejdź stąd, Claude” — ściągnęła buty, obsunęła się na podłogę. Nazwała mnie Claude’em; bała się, bo widziała we mnie Żebraka, swego brata. Pewnego dnia wraca do domu. Dy­rekcja podarowała mu nowe ubranie, w jodełkę, a brudna bielizna jest w tekturowej walizce.

Z okazji jego powrotu urządzą uroczyste przyjęcie, a on upuści najdroższy talerz. Codziennie jeden talerz. Potem filiżanki. Zwymyślają go, będą go zaklinać. Jeden talerz. Wtykają mu kieszonkowe. Jedna filiżanka. Zaczynają trzy- ' mać naczynia pod kluczem; wyłamuje drzwiczki od szafy. Monika idzie do niego do pokoju na rozmowę. Śpi z nią. Jeden talerz. Jedna filiżanka. Mówią o mnie: pomogliśmy mu, twojemu przyjacielowi.

Czy mnie pomogli?

Mieszkałem w ich domu przez całą jesień i zimę. Prawie się miną nie interesowali, wychodziłem i wracałem, jak mi było wygodnie. Gert znał wprawdzie Jeffa i Michela, wie-

dział, że można mnie znaleźć w Moko i że przewodzę ban­dzie. Aresztowano mnie po śmierci Heiniego. Właśnie za­częła się wyprzedaż i w korytarzu leżały ułożone w stos tanie towary. Rozprawa odbyła się w marcu. Ledermann stawiła się w sądzie jako świadek; ściągnięto również Mo­nikę. Kobiety przysięgały, że wzięły mnie za zbiegłego Węgra. Nie zeznawały przeciwko mnie.

Proszę zacząć od samego początku” — powiedział prze­wodniczący. Szmer na sali ucichł; widzowie siedzieli gło­wa przy głowie jak na meczu piłkarskim.

Każde zeznanie oskarżonego może się obrócić przeciw niemu — powiedział. — Oskarżony Benninger złożył przy­sięgę. Wysoki Sąd żąda od oskarżonego dokładności i bez­względnej szczerości. Przyznanie się do winy poczytane bę­dzie za okoliczność łagodzącą.”

Żądali ode mnie planu, który miał być w ich mniemaniu kluczem do jakiejś nieznanej mi całości. Na plan ten skła­dało się kilka następujących po sobie niewiadomych, któ­re oni musieli znać, by rozwiązać zagadkę całości; był to dla nich ten sam, tyle że zmieniony pod względem ukła­du wielkości, porządek następczy, według którego chcieli sądzić siebie i mnie.

Legenda głosi — zacząłem mówić — że matka moja pod­rzuciła mnie na berneńskim wysypisku śmieci, których jeszcze wtedy nie wywożono do Witzwil”, ale już mi przerwał z rozmachem opuszczony młotek gumowy; na pulpicie widać było małe wklęśnięcie od uderzeń. Gdy sędzia podnosił rękę, w płasko wpadającym świetle błysz­czał srebrny trzonek. Upomniano mnie, bym przystąpił do rzeczy.

Do rzeczy.

Opisać im tamten wczesnozimowy dzień w schronisku w Jurze, dzień o szybko zapadającym zmierzchu. Esther w

M

rogu, pochylona nad piecykiem. Teraz próbuje zapalić kostkę suchego spirytusu. Migoce zapałka. Ciemność po­wraca. Znów słyszę suchy trzask pocieranej zapałki, i na­gle włosy Esther zaczynają ciemno migotać, rzucając cień na jej twarz i na ścianę. Płomień robi się jaśniejszy, od­dala się, wślizguje w otwór piecyka. Lodowaty deszcz z szumem uderza o szyby. Jej słowa płyną, rozpływają się, mówi jakby do siebie, odchyla głowę do tyłu. „Graliśmy Hamleta, tak, Hamleta, brałam w tym udział, widziałam to dziecko na własne oczy — rozumiesz, że po tym, co się stało, musiałam zrezygnować ze szkoły aktorskiej?” Wyprostowuje się, kładzie na piecyku ręce.

Poczułam się tak, jakbyśmy nagle spadli z księżyca. W mgnieniu oka akcja na scenie wymknęła się spod kon­troli reżysera; może jednak nam się to tylko wydawało, może małe zmiany, przez nikogo nie zauważone, dokonały się już dawno, i może tego wieczoru sztuka ostatecznie uwolniła się spod naszego wpływu i zaczęła żyć własnym życiem?”

Pod naciskiem jej rąk piecyk jakby przysiadł.

Słowa, które wywołały kryzys, brzmiały:

Rozumiem jednak zawsze, że prawdziwym

Jądrem i źródłem tej jego choroby

Jest bezwzajemna miłość.”1

Wtedy to, po raz pierwszy, wyszło zza kulis dziecko. Nie­pokój ogarnął aktorów w zamkowej komnacie. W orszaku królewskim potajemnie szeptano. Wpatrzona w otwartą, pulsującą ciemność teatru, królowa wypowiadała, z nie­naganną dykcją, swoją kwestię:

I wiem, że nie ma na ¡5wiecie dwóch ludzi Bardziej mu niż wy miłych. Jeśli w dowód Życzliwych chęci i uczuć uprzejmych

Zechcecie trochę czasu tu przepędzić

I wesprzeć nasze nadzieje, możecie

Liczyć na taką wdzięczność z naszej strony,

Jaka..."

I znów między kotarami ukazało się dziecko. Nie ogląda­jąc się przeszło przez scenę; była to mała dziewczynka z warkoczykami, w białych pończoszkach; na plecach nio­sła grzechocący tornister.

Przez chwilę widać było zmieszanie na twarzach słu­żących, ale oto już wystąpił naprzód Poloniusz, wykazując godną pochwały przytomność umysłu, i zaczął głośno czy­tać trzymany w ręku list:

Do niebiańskiego bóstwa mojej duszy, tysiącem wdzięków okraszonej Ofelii.”

I kierując znaczące spojrzenie w ciemność, dodał: .

To niestosowne wyrażenie, trywialne wyrażenie. Okra­szonej — nie jestże wyrażeniem trywialnym? Ale idźmy dalej.” „Twojemu cudnie białemu łonu powierzam tych kilka wyrazów”, i tak dalej.

Królowa uzbroiła się w cierpliwość. Poloniusz czytał:

O najmilsza Ofelio, niebiegłym w rymowaniu; nie umiem skandować westchnień moich, ale że cię bardzo a bardzo kocham, temu wierz. Bądź zdrowa! Twój na za­wsze, dopóki ta machina pozostanie jego własnością.” Zza filaru wyszło dziecko. W tornistrze podskakiwały twarde przedmioty.

Publiczność szalała, a scenę zajęła straż ogniowa!

Nagle przestaje mówić; nieznacznie przełyka ślinę, z westchnieniem, milczy.

We mnie istnieje to nadal — tęsknota za szeroko płynącą ulicą, która prowadzi przez niesamowite miasta i kończy się w bezsennych dzielnicach podmiejskich.

Teraz Esther przykucnęła przy piecyku, cień w cieniu. Za pokrytym sadzą okienkiem kopci ogień. Niepewny blask płomienia odbija się w okratowanej szybce, a pod

wpływem żaru rura rozszerza się. Po oknie szeleści lód. Podnosi się wiatr, słychać szum silników ciężkich pojaz­dów wojskowych.

Sędzia rozjemczy przerwał mi stukając młotkiem.

Do rzeczy.

Oskarżony kłamie.

Mężczyzna i kobieta sami w schronisku w Jurze. Oskar­żony chce nam wmówić.

Bezczelność. Tak kalać Szwajcarię.

Proszę mówić dalej.

Oskarżony kłamie.

Do rzeczy.

Świadek L. twierdzi co innego.

Świadek L. postara się oskarżonemu przypomnieć.

Oskarżony kłamie.

Według protokołu oskarżony był nietrzeźwy.

Proszę o akta.

Dziś rano F. obciążył oskarżonego poważnymi zarzutami; a świadek R. o niczym nie wie.

Czy to prawda, że.

Dlaczegóż nie, skoro tak.

Niemniej jednak ze względu na okoliczności.

Pan N. uzasadnia, że prośba oskarżonego.

Oskarżony kłamie.

Proszę mówić dalej.”

Zdradzić bandę, do której mnie przyjęto, kiedy Ralph był tu jeszcze — Ralpha wydał władzom w Salonikach pe­wien mechanik, który znalazł ukryte w deklu złote ze­garki.

Zdradzić Heiniego, którego śmierć ściągnęła na nas w lutym podejrzenia policji.

Powiedzieć o Jeffie.

Oskarżony kłamie!” — zawołał prokurator nie panując nad sobą.

Oskarżony nie okazuje prawdziwej skruchy! Oskarżony walczy przeciwko nam!”

Zdumieni sędziowie stali na zapadającym się pokładzie.

Yf. ff m

W

Nie rozumiemy.

To dla nas zagadka.”

Świat maskuje się przed nimi. Tam gdzie jeszcze przed chwilą wychodziła boczna ulica, teraz sterczą mury. Dźwięki wesołej muzyki, które zaczęły rozbrzmiewać w ogrodzie, konały na tyłach podwórza.

Błyszczący młotek uniósł się w górę i opadł we wklę­śnięcie.

Było to pod koniec września — powiedziałem. — Wia­domo, że wtedy przylatują mewy, zanieczyszczają mury i poręcze na basenach; na terenie kąpieliska miejscy ogrodnicy porządkują kwietniki.”

Sędzia rozjemczy odchylił się do tyłu i ziewnął. Ziewali lu­dzie na sali. Ziewnął policjant obok mnie. Cuchnęło mu z ust.

Łaziłem po lesie, i dopiero o zmierzchu znalazłem się w mieście; tego wieczoru w domach było pełno świateł. Po­tem odszukałem salon gier.”

Obrońca skinął pojednawczo. Wyraz jego twarzy zmienił się; nagle się uśmiechnął.

Podniósł obie ręce jak do przysięgi. Czarne rękawy to­gi rozwarły się. Ręce miał białe (nie nosił obrączki), lek­ko zgięte, tak jakby obejmował niezmiernie delikatną kulę, którą przedtem podniósł, a teraz właśnie pokazy­wał.

Ale w chwili, gdy zastygł w bezruchu, obraz zmienił się. Poryw wiatru wymiótł fotografa z sali. Dom pochylał się i kołysał. Trzymając się kurczowo ścian, zwisali ludzie — olbrzymie, krzyczące jaskółki.

Sędziów ogarnęło przerażenie. Rzucali się na podłogę, po­rastali w opieczętowane rzemienie, dusili się pod belkami, | rękami splecionymi na karkach. Nad nimi poruszał się sufit — powstawały delikatne rysy. Gips rozjaśniały ciem­ne znaki, wypaczały się na krawędziach, rozstępowały. Od lekkich detonacji pękały szyby w oknach.

Wśród gruzów leżały luźne kartki z pustego zeszytu do ste­nogramów.

B. leży w swym pokoju na górze. Zaburzenia wzroku jesz­cze się nasiliły. Aby nadal utrzymywać ze mną kontakt, nadpiłował i usunął kawałek rury centralnego ogrzewania. Dniem i — często również — nocą dudni w kaloryferach jego głos. Kiedy po procesie odstawiono mnie z powrotem do zakładu, nie oczekiwałem tak wiele współczucia. Nienawiść, jaka skupia się na kimś, kto burzy mit, do­sięgła i mnie. Swoim powrotem do miejsca, gdzie stałem się już legendą, zniszczyłem marzenia więźniów. Sprag­nieni pociechy, stworzyli sobie obraz mojej ucieczki; byłem tym jedynym, wyjątkiem, bohaterem, który odzyskał wol­ność. Stałem się wyznacznikiem ich własnej wielkości, miernikiem ich własnego oporu.

Stali w hallu milcząc, w dwóch nieruchomych szeregach, równo, na czarno-białych płytach, ostrzyżeni na zero, z nie- widzącymi oczami. Stojący zegar jak zawsze bił w pustkę. Czas nie upływał, tylko rózga pocierała but administrato­ra. Przed krzesłem widać było na białym marmurze dwa miejsca bez połysku; za szczeliną czerwona plama przecho­dziła w czerń.

W więziennym ubraniu, ubraniu oznaczonym numerem, wstąpiłem z powrotem do szeregu. Stara luka, która tak długo na mnie czekała, znów się wypełniła.

Przeniesiono mnie do pojedynczej celi, w której przeby­wam do dziś. Potem przyszedł B. i przekazał mi rozkaz dy­rekcji: mam pisać pracę karną.

Słyszę głos wydobywający się z kaloryferów: chciałbym wiedzieć, co ty znów przede mną ukrywasz. Te twoje dy­wersyjne zamiary można łatwo przejrzeć. Jak to więc było z tym salonem gier? —

W salonie gier poznałem Jeffa.

Kto to taki?

Grał przy automacie noszącym nazwę „Gottlieb’s Falstaff”. Na szkle leżał jego zegarek, papierosy i zapalniczka. Mie­liśmy podobną technikę gry, tyle tylko, że Jeff zginał rę­ce w łokciu, ja natomiast trzymałem je wyprostowane — w każdym razie chodziło o to, by nie dotykać automatu ciałem.

/

/

fT

Czasem pozdrawiał chłopaków, którzy wchodzili do salonu; ale żaden z nich nie odwzajemniał się powitalnym gestem, z wyjątkiem Ralpha.

To nowy — powiedział Jeff.

Straciłem kulę. Ralph nie zwracał na mnie uwagi. Śledził grę Jeffa.

Jeśli nie będziesz ostrożniejszy, to zepsujesz sobie grę — powiedział.

Lekkim i szybkim ruchem włożył papierosa do ust, przy­tknął płomień, a wargi ledwie mu się poruszyły pod Wą­sami, gdy powiedział: przyprowadź go dziś.

Nie, nietrudno opisać Jeffa. Cierpiał na migrenę i lubił, gdy go odwiedzałem w domu w takie dni. Leżał na łóżku w ubraniu i w butach, z mokrą chusteczką na czole, i pił z blaszanego garnka zimną kawę.

Myślę o ćwiczeniach kadeckich, które musieliśmy jako uczniowie odbywać w każdy czwartek — powiedział raz. Gimnastyka, muzyka, marsze przez miasto — ja tam nigdy nie brałem w tym udziału.

Żylaków na nogach nauczycieli nie widziałem; przypomi­nam sobie jednak lasy, polany, dokąd chce się powrócić, by zbierać jagody, co wiszą na łodyżkach — teraz jeszcze zie­lone. Polany, których już się nie znajdzie.

Rozgrzewa się żywica, pachną jodły. Las gotuje ci przy­jęcie. Poszumy zwodzą cię. Między ciemnymi pniami wi­dzisz zastygłą twarz. Tam rosną cisy — wskazałem ręką. I ostrożnie rozejrzałem się za lwem jaskiniowym. Pod ci­sami leżał płaski głaz narzutowy z gruboziarnistego gra­nitu.

Wyciągnąłem z kieszeni nóż.

Jestem druidem — powiedziałem.

Złożę ofiarę.

W mchu, pod grubym żwirem, znajdowały się ślimaki i ro­baki. Uroczyście rozcinałem ich drgające ciałka. Wznosi­łem się ponad agonię, wznosiłem się wysoko w górę. Ja — człowiek. Już poza zasięgiem.

Raz uniosłem głowę i spojrzałem; odtąd wydaje mi się, że ciągle powtarzam ten ruch. Zamknąłem oczy przed wi­

rującym płatem słońca między szczytami, przed niebem przesyconym światłem. Pod moimi rękami dogorywało życie.

Jeff nie miał okularów przeciwsłonecznych tamtego wie­czoru, kiedy spotkałem go w salonie gier.

Sunął niedbale w stronę kasy, obok trzaskających i terko­czących automatów, a ja tymczasem pełniłem straż przy „Falstaffie”. Prąd powietrza, płynący z obu wentylato­rów, poruszał tabliczką z napisem: w przypadku wstrzą­sania automat samoczynnie wyłącza się — reklamacje nie będą uwzględniane. Obracające się skrzydełka rozpraszały zwartą muzykę, która płynęła z głośników. Gdy Jeff zmie­niał pieniądze na drobne, na krótko ostrzyżonych, czar­nych włosach igrał mu refleks światła, a gdy się odwrócił, twarz jego przybrała odcień pistacjowy. W następnej grze straciłem wszystkie kule, ani razu nie osiągając granicy dwustu punktów.

Zegar, który wisiał nad drzwiami, spóźniał się. Jego zega­rek pokazywał pięć po dziewiątej.

Już czas — powiedział. — Chodźmy.”

Podążałem za nim, z rękami w kieszeniach kurtki, nagle zniechęcony mżawką i mglistym zimnem. Prowadził mnie przez dobrze mi znane Stare Miasto, a potem znaleźliśmy się w jednej z dzielnic willowych. Szliśmy tuż przy żywo­płotach tujowych i bukszpanowych, od czasu do czasu ocie­raliśmy się o krąg światła kołyszącej się latarni, towarzy­szyły nam małe, żeńskie drzewka o potulnych cieniach.

I byliśmy na miejscu.

Jeff zagwizdał melodię Gillespiego: Salt-peanuts. Na pie­destale, wysoko ponad nami, wznosiły się dwa gipsowe aniołki; trzymały rogi obfitości, tak, jakby chciały, by je jeszcze przed odlotem sportretowano. Z krzewów oleandra dobiegł nas gwizd-odpowiedź.

Szliśmy zachwaszczonymi alejkami parku, na których le­żały olbrzymie połacie zgniłych róż. Między cisami a nie­bieskimi jodłami stał garaż, przylegał doń mały pałacyk, którego drzwi i okna zabarykadowane były belkami.

iw

i

,,To w tym garażu” — powiedział Jeff, i teraz dostrzegłem światło w szparze.

Wewnątrz pomieszczenia, przed na pół uschniętą rośliną liściastą, klęczały dziewczyny. Na łóżku leżało czterech młodzieńców i Algierczyk. Nad nimi wisiał zardzewiały szkielet parasola; do wręg doczepione były: silna lampa, dwa łańcuchy drewnianych paciorków i wypchany szczur. Pośrodku tańczył, kołysząc biodrami, przerażająco chudy mężczyzna. Loulou grał w karty z Boule’em i Michelem — Ralpha nie było.

Hej, wy tam — powiedział Jeff — przyprowadziłem no­wego człowieka. Ralph ręczy za niego; nowy nie ma na­zwiska, przybywa znikąd i jest przejazdem.”

Usiądź” — powiedział Heini, Claude zajął miejsce przy stole, obok mnie; umył dla mnie szklankę, nalał wina.

Rok temu byłem w Losone — powiedział — w szkole re­krutów.”

Esther, z twarzą przytuloną do ramienia Heiniego, zdjęła płytę nie patrząc, srebrzystym brzękiem bransoletek prze­rwała jasny krąg światła od adapteru i ponownie nastawiła igłę we właściwym miejscu.

Po moich rękach już tego nie widać” — powiedział Clau­de, obserwując rękę Ether.

Byłem młodszym strzelcem — miałem zająć stanowisko i ustawić lekki karabin maszynowy. Pagórki w Tessin są gęsto porośnięte krzewami jałowca, i w końcu ręce moje nadawały się już tylko do pociągania za spust. Kiedy w ostatniej fazie manewrów przewieziono nas do Stabio, ca­łymi nocami leżałem we własnoręcznie wykopanych ja­mach, pod siatkami maskującymi — nie mogłem zasnąć, ponieważ rany zaogniły się. I wcale nie marzłem. Te no­ce październikowe były bezwietrzne i łagodne. Około pół­nocy zaczynało podać i padało tak zwykle do trzeciej nad ranem; o brzasku widać było myśliwych idących przez białą mgłę — sięgała im do kolan. Polowali na zające.”

Całe przedpołudnie spędziłem z Jeffem na trasie „Moko”. Na frontowej ścianie przeciwległego domu wiatr zachodni wydymał wielki płat workowego płótna.

Jak statek” — powiedział Jeff.

Na rusztowaniu stali na niebiesko ubrani malarze, i pod ich zwinnymi rękami surowy fragment muru zamieniał się w zastygłą, białą ranę.

Zobaczyć Amerykę.

Wieczór w Nowym Jorku.

Huczące miasto. Domy płonące pod wieczór czerwonym blaskiem.

Widok z samolotu.”

Zjedliśmy gorące kiełbaski i pojechaliśmy do Boule’a. Inni już tam byli.

Otaczali starego mercedesa, z rękami w kieszeniach, i oce­niali robotę Boule’a. Starałem się niczego nie potrącić. Deski, skrzynki, podłogę i ściany pokrywała równomier­na, strupiasta warstwa tłuszczu. W tej małej szopie na przedmieściu znajdował się niegdyś warsztat; siostra Bou- le’a (katoliczka z Bulle) przejęła go w swoim czasie od pewnego pozłotnika, który zbankrutował, bowiem wyra­biane przez niego plakietki wyszły z mody, i odstąpiła je swemu bratu.

Dwa tysiące w dachu — wyjaśnił Boule. — Loulou, pa­pieros.” Loulou zaklął, wypuścił gauloise’a i wsuną! go sto­pą w szparę podłogi.

Po trzysta w deklach — powiedział Boule. — Miałem z tym trudności. Musiałem zastąpić oryginalne śruby od­powiednio spiłowanymi sztyftami.”

W przebudowanym samochodzie ukrytych było pięć ty­sięcy złotych zegarków. Miały one dotrzeć na Bliski Wschód — Ralph wziął odpowiedzialność za transport i doręczenie.

Tysiąc dwieście pod tylnymi siedzeniami” — powiedział Boule.

Loulou usiadł za kierownicą. Puścił sprzęgło i gwałtownie ruszył. Po trzech czy czterech wybuchach silnik pracował

już spokojnie; ale i tak wszędzie'otwierano na oścież okna, a ktoś zrzucił na podwórze płytę.

Boule kazał Loulou wracać. Musieliśmy zachować ostroż­ność. Do podróży przygotowano się starannie. Wśród do­kumentów znajdowała się też legitymacja dziennikarska „Bieler Tagblatt’’.

W „Moko” siedzieli: Michel, Ralph i obaj dostawcy zegar­ków.

My usiedliśmy przy innym stoliku.

Lokal wypełniał się klientelą sobotniego popołudnia. Ro­ger i Fredy składali zamówienia głośniej niż zazwyczaj. Szef zabawiał rozmową dziewczęta i bogate damy, jeśli akurat nie kazał przestawiać stołów lub wypróżniać po­pielniczek. Dzieci krzyczały i stawały w przejściu.

Na Azorach wylągł się drugi wyż.

,pójdę już — powiedział Jeff. — Może cię podrzucić?” Było to pytanie czysto grzecznościowe. Patrzyłem, jak nik­nął w przelewającym się tłumie. Nade mną rozległ się pojedynczy głos: Madame Thiëbaud, au téléphone, Mada­me Thiébaud. Hałaśliwa zgraja, która wyległa z zamyka­nych sklepów, sadziła się teraz na sprośne dowcipy. Stołom wyrastały kończyny, nogi w jedwabnych pończochach, ru­chliwe ręce. Z głośnika bez przerwy tryskała muzyka. Li­tera M, umieszczona nad otwartymi, oszklonymi drzwia­mi, poruszała skrzydełkami. W skład słowa dwa razy wcho­dziło „O”. Temu końcowemu „O” przeciwstawiało się „K” — przybrało groźną, zaczepną pozę. MOKO.

Gdy zapadła noc, wiatr skręcił na północny zachód, i na­gle zrobił się październik. Na ulicy broniły się parasole. MOKO — neonowa reklama żarzyła się w padającym desz­czu. „Moko” było puste.

B. twierdzi, że „Moko” jest w niedziele zamknięte.

Jean, młodszy kelner, zatopił się w gazecie, a pikolo zapi­sywał w ceratowym notesie wyniki totka; jak zawsze w nie­dzielę, szef poszedł do kina. Na górze spali obaj jego chłop­

cy, czuwała nad nimi niemiecka wolontariuszka. Gdy wo- lontariuszka przechodziła przez pokój, podłoga trzeszczała. Mężczyzna, który siedział nad puszką piwa, podniósł głowę, zmrużył oczy i zobaczył, że pomocnik barmana manipuluje przy skórzanym mankiecie; przez chwilę wsłuchiwał się w szum ekspresu do kawy, po czym, obrzuciwszy również i mnie przelotnym spojrzeniem, uspokoił się.

Garçon — zawołała kobieta za kotarą w rogu sali. Jej głos wypełnił pusty lokal, wprawił ściany w drganie: Garçon!" Jean zaniósł jej gazetę, głośno złożył zamówienie: Un moc- ca-crème, un, ustawił na tacy, co potrzebował, spod syczą­cego kurka wysunął filiżankę, sięgnął do cukierniczki i zniknął za kotarą. Znów się pojawił, w ręku trzymał mo­netę dwufrankową; podrzucił ją, złapał na czoło, podrzucił raz jeszcze, złapał na podbródek, sprawił, że wśliznęła mu się do rękawa kurtki, i wyciągnął rękę'— moneta leżała na dłoni. Jean kiwnął mi głową, odwrócił się na pięcie i podszedł do bufetu. Pokazał białe, zesztywniałe plecy. Od włosów odstawały mu nagie uszy, smutnie strzegące ta­jemnic.

Ralph był już w drodze. Może zabrał ze sobą tę dziewczy­nę z teatru, by upozorować podróż poślubną.

Jutro podejmie próbę przekroczenia granicy w St. Julien. Międzynarodowy Rajd Lotniczy w Genewie przyciąga wie­lu cudzoziemców. Już sam przylot zaliczony jest do konku­rencji, a czas lądowania mierzy się stoperem, co do se­kundy.

Będzie musiał wziąć to pod uwagę, jeśli chce uniknąć trud­ności podczas odprawy celnej.

Dobrze zbudowany” — powiedział Claude.

Zaprosił nas do siebie do domu, na premierę (tak się wy­raził), bowiem Boulanger sfilmował nas, kiedy sprzedawa­liśmy lewe karty wstępu na mistrzostwa w boksie.

Ekran telewizora rozjaśnił się.

Z czterech arterii wypełzały wijące się węże samochodów;

ruch drogowy na placu odbywał się samorzutnie.

Aby sfilmować tę scenę, Boulanger posłużył się helikopte­rem.

Grzmiący głos komentatora ogłuszał nas. Jeszcze chwila i byliśmy na obrazie.

Może bilecik dla pana.

Włochy — Szwajcaria, wałki eliminacyjne amatorów.

Jak dla pana cena specjalna.

Mamy polecenie, oto jest zezwolenie klubu bokserskiego. Obok przechodzili roznosiciele plakatów, o zgiętych ple­cach, obwieszeni paczkami. Oko kamery śledziło dziewczy­ny na wysokich szpilkach, zatrzymało się na mężczyznach ubranych w palta w jodełkę, które we wspomnieniu pa­chniały amoniakiem. Leniwie ćmili skręty i taksowali nas wzrokiem; ich oczy zdawały się fosforyzować.

Skąd żeście wzięli te bilety?

Po słonej cenie, co — fe! Śmierdząca sprawa, chłopcze, gdybym był twoim ojcem.

Boulanger dał inne ujęcie, roztopił postacie — zrobił z nich zwartą masę, która wytyczonymi torami przesuwała się obok okratowanych kas. Kolorowe reflektory rozrywały fasadę na szare tony, dym z komina sugerował zapachy. Nagle na ekranie pojawił się Jeff, w zbliżeniu.

Szukał na parkingu przyjezdnych klientów i czekał, aż go któryś z nich zagadnie. Niestety — mówił — nic się już nie da zrobić, za późno, bardzo żałuje. Gdyby przybyli z Paryża, to by mówili z określonym, nieomylnie rozpo­znawalnym akcentem. Wtedy by jeszcze spróbował. Czy mogliby chwilkę zaczekać?

Powoli odszedł i zniknął w wejściu do następnej bramy, wypalił papierosa, wrócił z biletami w ręku, śledzony okiem kamery Boulangera. Ze znudzoną miną przyjął ban­knot, wsunął go niedbale do kieszeni, a klienci już odda­lali się z pośpiechem. Boulanger odsunął go powoli na skraj obrazu, wydobył tło i atmosferę. Przeczuwało się ale­ję wysadzoną drzewami koloru antracytu, śliwkowoniebie- ską mgłę, ludzi, którzy jechali na psach.

Naraz zobaczyłem, jak obraz dzieli się i jak na tym przy­

padkowo dobranym tle Cite-Marie daje się poznać los Jef- fa. Mały pokoik na czwartym piętrze czynszowej kamieni­cy. Słychać z zewnątrz dochodzące strzały, pierwszy sier­pnia, w domu szare światło, rozpływające się kontury sza­fy na ubrania, umywalka, wybejcowana komoda dębowa, łóżko. Na stole lekarstwa, żółta miednica, na ścianie dwie barwne reprodukcje, godzina 1635. Przed południem miał tu ktoś przyjść, może lekarz — nie przyszedł. Gospodyni odnajmująca ten pokoik wybrała się w odwiedziny do swej siostry. Od wczoraj nikt tu już nie wchodził; dlatego też okna są zamknięte. Na początku, kiedy choroba dopiero co się objawiła, zostawiałeś okna otwarte, byłeś uczulony na zapachy, wąchałeś prześcieradła podejrzliwie. Wiedziałeś co gotowano u sąsiadów. Miałeś wtedy bóle. Tylko noc rze­czywiście przynosiła ci ulgę — gdy ściany zapadały się. Teraz, skoro zrezygnowałeś, bóle ustąpiły, a okna są za­mknięte. Nie widzisz już gwiazd, ale wiesz: Orion pokazuje się dopiero nad ranem, promieniująca Wenus znajduje się w pobliżu Księżyca, a na południowym zachodzie leci Ła­będź.

Posiadłeś świat. Świadczy o tym twoja wystająca broda. Nadal zarysowuje się ostro, pod szorstką skórą. Z zapad­niętej twarzy sterczy nos, bezkrwisty, nie ma styczności z czołem; zmarszczki na czole są wygładzone, ponieważ skóra na twej głowie napina się, a włosy jeżą. O twych jasnych oczach nie potrafię nic powiedzieć. Są bez wyrazu, ukryte pod błyskiem; taki błysk widziałem tylko raz w ży­ciu: w oczach rzeźnika, który popędzał kopniakami świnię, w południe, na dworzec w Jegenstorf.

Wyobrażałeś sobie, że pewnego dnia odwiedzi cię ktoś, kto złoży oświadczenia. Ten bowiem, kto ciebie znał, czuł, że jesteś zdolny, że potrzeba jedynie krótkiego okresu rozwo­ju, byś mógł odnaleźć własną drogę.

Wiedziałeś, że tak nie było. Nie dawałeś żadnych obietnic. Miano ci to za złe.

Co widzieli inni?

Przeczuwali mgłę koloru antracytu, śliwkowoniebieskie drzewa. Drgające linie i fale zanikały.

Są zakłócenia” — powiedział Jeff.

Claude kręcił gałkami.

Bramy otworzyły się. Na plac wypływał nieprzerwany po­tok ludzi, w błyszczących oknach trzepotały flagi naro­dów. Tryskając gorącymi fontannami świateł z sześćdzie­sięciu reflektorów, do akcji włączyła się druga kamera na sali; z ciemności wydobyła prostokątne stoły, ustawio­ne w podkowę, przy których siedzieli sędziowie ringowi, a następnie ukazała rozległą panoramę z rozfalowaną are­ną; oko kamery zatrzymało się na strażakach w połysku­jących hełmach, którzy spadali z zasłon niczym mole, i po­dążało powoli za wędrującą wzdłuż ściany listą pięściarzy roku, opublikowaną w magazynie „Ring”.

Klasyfikacja zawodowców. Dziwne, egzotyczne nazwiska: Chic Calderwood, Gene Fulmer, Gracieux Lamperti, Su- gar Ramos, Eder Jofre, Sadao Yaoita, Pone Kingpetsch. Śpiew wypełnił halę, okrutnie szczera ironia — hymny państwowe. Boulanger wziął kamerę do ręki, filmował nadciągającą procesję. W trójszeregu wychodzili bokserzy, z głębi, z rękami przyciśniętymi do piersi, tak jakby szli przez padający śnieg. Sekundanci popędzali ich naprzód — mądrze uwydatniony kontrapunkt tej sceny. Wściekle wy­machiwali ręcznikami.

Nagle światło zgasło. Z ciemności wynurzył się ring, nie­rzeczywisty. Na dźwięk gongu tłum zafalował. Rozległ się głos: Schwander, pauza, wdech, i Beuchat. Czterdzie­ści osiem kilo pięćset, oddech, pauza, czterdzieści dziewięć kilo. Pauza, pauza, pauza, soigneurs dehors, pauza, ring wolny.

Kamera pokazała sędziów, w zbliżeniu.

Potem, z opóźnieniem, wiązanki kwiatów, które wypadały z ciemności. Uśmiechając się, z ochraniaczami w ustach, obaj bokserzy położyli sobie na ramionach obwinięte ła­py, przez sekundę stali tak nieruchomo, po czym jedno­cześnie odrzucili kwiaty — upominki dla anonimowych wielbicielek.

Z ciemności dochodziły odgłosy kipieli, przerywane okrzy­kami, gdy któryś z pięściarzy zadał celny cios lub gdy go

dobrze zablokował. Boulanger nie pominął ani jednej fazy walki, rejestrował również wszelkie dźwięki towarzyszą­ce, filmował tańczące nogi, którym tułów zdawał się sta­wiać opór, oddzielnie pokazywał uderzające pięści i od­dzielnie trafione cele.

Beuchat zwyciężył na punkty. Schwander leżał na stołku, wypluł zakrwawiony ochraniacz, odprawił sekundanta. Publiczność wyła w obliczu tej orgii bólu.

Spokój — powiedział Heini. — Ktoś puka do drzwi.” Claude wskazał na obitą gobelinem ścianę.

To babcia — powiedział. — Zamknąłem ją.”

Jest chora?” — spytała Esther z niepokojem.

Wkrótce umrze" — odpowiedział Claude.

Może chciałaby.”

Ma nocnik” — przerwał Claude szorstko.

Giulio — wiwatowali Włosi na ekranie telewizora. Na ring wszedł Carera, waga półciężka. Towarzyszył mu sparring-partner, Murzyn. Carera podniósł rękę. Ujęcie z bliska: twarz, ostro wystający nos, nie złamany. Obraz ten stopniowo przechodził w inny — teraz pokazano prze­ciwnika, Lissnera, od czterech lat broniącego tytułu mi­strza Europy. Płaska twarz. Harmonijnie rozwinięte ple­cy, uwieńczone potężnym karkiem.

Powoli zrywały się brawa. Lissner skinął lewą ręką, wy­pełnił obraz. Brawa przybrały na sile, przerodziły się w owację.

Lissner odwrócił się; zawiązywano mu rękawice. Ciągle trzeba było rozplątywać supły i sznurować na nowo. Potem sekundanci oddalali się w skrócie perspektywicz­nym.

Lissner wyprowadzał prawe haki, tylko prawe haki, ude­rzał nisko, tuż powyżej pasa. Carera krył się — stosował uniki i zwody. Wiedział, że Ligsner stara się zadawać cio­sy w kark, ciosy, które jeszcze były dozwolone. Tracił wy­czucie dystansu, obejmował przeciwnika.

Boulanger pokazywał, jak wychodzili ze zwarcia, dwaj półtytani — pośrodku obrazu lina okalająca ring. Drugą rundę wygrał Lissner. Rozwalił się na stołku, robiono mu

masaż nóg. Carera nie usiadł. Murzyn rozcierał mu lędź­wie, okolice wątroby i coś mu po cichu doradzał; głos Mu­rzyna, łagodnie drżący, głos mamki, miękki, usypiający głos. Starannie włożył mu do ust ochraniacz.

Lissner znów zadawał haki, szybkie, twarde uderzenia; z jakim skutkiem — nie można było stwierdzić. Potem niespodziewanie wyprowadził pierwszą, lewą prostą, celu­jąc w podbródek Carery, lecz chybił — pięść trafiła w sprężyste ramię przeciwnika. Zadzwonił telefon, Claude wstał klnąc, i w tym momencie babcia znów zaczęła pu­kać.

Ciosy Lissnera przeszywały powietrze, nie dochodząc do celu, stara kobieta pukała mocniej, aparat drżał na skła­danym stole, pięść mistrza Europy zatoczyła na ekranie niesamowity łuk, załamując się w szkle — tracąc na ostrości.

Tak, to ja — powiedział Claude. W rogu, na stołku, leżał Lissner, trzecia runda zakończyła się remisowo, kamforą masowano mu nogi, a tymczasem Murzyn wsuwał Carerze do ust rozrobioną papkę; na gobelinie, pokrywającym ściany, powtarzał się w nieskończoność motyw cesarskiej lilii, tylko w kilku miejscach zasłaniały go elektryczne lampki; Carera połykał. Jego prawa skroń krwawiła.

Z uderzeniem gongu ruszył do ataku. Przyjął plan Mu­rzyna; odzyskał utracony teren, krótkimi prostymi bom­bardował dół nadbrzuszny Lissnera. Twarz Lissnera za­czynała pękać. Boulanger miał pełne ręce roboty.

W pewnej chwili Lissner skulił się i obsunął do tyłu. Wrzawa tłumu już do niego nie docierała.

Wystawiony na gorący oddech reflektorów, stał na ringu Carera, przegrany zwycięzca. W głębi pobłyskiwało uzę­bienie Murzyna.

Wtedy Claude powiedział: „Ralpha złapano, w Salonikach. Sztyfty, przytrzymujące dekle, puściły. Zdradził go me­chanik. Właśnie telefonował Roger, że wiadomość tę za­mieściła gazeta i udokumentowała zdjęciami. Ralph w kajdankach — pięć lat ciężkiego więzienia. Pięć lat Skor­pionów.”

Przyjdą — powiedział Jeff. — Instynkt mi to mówi.” Siedzieliśmy w „Moko”. Pomocnik barmana pakował pa­loną kawę w złociste torebki — jak w każdy piątek, gdy ruch w lokalu zamierał.

Fredy drzemał za bufetem, zasłonięty. Od czasu do czasu, ze stosu naczyń sączyło się pasemko dymu.

Przyjdą i wybiorą cię szefem bandy.”

Fredy przyniósł szklanki.

No i co postanowiliście?” — spytał.

Przede wszystkim wyślemy pieniądze adwokatowi w Salonikach — powiedział Jeff. — No i potrzebujemy no­wego przywódcy.”

Fredy skinął głową, wysypał na tacę niedopałki z popiel­niczki i wycofał się.

Głupia sprawa z tym Boule’em i Michelem” — powiedział Jeff. Siedział ukryty za gazetą.

Przy ladzie stał szofer i rozbijał na kawałki kostkę lodu, owiniętą w płótno. Jeff przewidział, że spojrzę na zega­rek.

Przyjdą” — powiedział.

No, a Boule?” — przypomniałem mu.

Boule zlikwidował warsztat. Obecnie zrobił się poszuki­waczem skarbów. Nie żadne tam bobry, nie złoto czy też szynszyle, nie ambra, nie czerwone goryle i nie olej. Boule stawał przed biurkami z różanego drewna, teaku, maho­niu.

Michel powiedział: wierzysz w człowieka zza biurka. Czyż nie wiesz nic o jego pochodzeniu, o jego upodobaniu do porządku, o jego tęsknocie za dziewiczym lasem?

Boule’a porwał gniew. Wstał i metalowym syfonem rzucił w akwarium. Przez kilka sekund, w groteskowej perspek­tywie, odbijały się wieżowce; wszędzie na podłodze trze­potały ryby w śmiertelnych drgawkach.

Otrzymaliśmy wiadomość, że Boule poczuwa się do winy za to, co spotkało Ralpha; nie wiedzieliśmy jednak, że szuka możliwości odpokutowania.

Wkrótce potem wyjechał, a później usłyszeliśmy o nim

tylko to, że gdzieś w pobliżu Tramelan, w Jurze Berneń­skiej, wpakował się pod pociąg.

Będziesz wybrany — obstawał Jeff. — Jak się wtedy za­chowasz?”

Zeszli się już stali bywalcy „Odeonu”: garbaty, zawsze usłużny malarz, dwóch nauczycieli w amerykańskich pła­szczach wojskowych, trzech czy czterech kupców, grafik i właściciel drogerii.

Ryzykuję wolność •— powiedziałem — ale nie sądzę, by cała ta sprawa miała wziąć teraz zły obrót.”

Tchórzysz.”

Tak."

Będziesz wybrany. Telefonowała Lermite; Algierczyka trzeba przewieźć w inne miejsce.”

A jeśli Boule nas zdradził, jeśli na przejściach granicz­nych nie jest już bezpiecznie?”

Myślałem o schronisku w Jurze, o miłości Esther, o wy­schniętym łożysku na dnie jaru. Dawniej płukano tu zło­to, potem powstała odlewnia żeliwa z wielkim pie­cem, a dziś straszą w tym miejscu rumy, gruzy, rdza, bo­wiem rzeka nie doczekała się nowej śluzy. We wsi bawiły się obdarte dzieci, z kredami w rękach grały w klasy, ba­wiły się w rozbójników, odliczały, kto ma być gangsterem, a kto żandarmem — raz dwa trzy odejdź ty.

Przez drzwi wsunął się Heini, w znoszonym płaszczu; za nim weszła obca dziewczyna.

To Lo — powiedział — z Dusseldorfu.”

Ależ skąd — zaprotestowała — z Karlsruhe.”

Wszystko jedno.”

Gdzie reszta?” — spytałem.

W drodze, mam to wam przekazać.”

Lo usiadła; on jednak stał nadal.

Zebranie odbyło się bez was — powiedział. — Nie chcie­liśmy się sugerować opinii innych. Wybraliśmy ciebie” — spojrzał na mnie.

Bzdura — powiedziałem. — Są przecież odliczanki, mo­żemy odliczyć.”

Stali bywalcy „Odeonu” wołali kelnera, malarz rozmieniał

duży banknot. Chciałem wstać, chciałem przeszkodzić im w przedwczesnym odejściu; „daj spokój — powiedział Jeff — wszystko się już rozstrzygnęło.”

Nie mogę już tak dalej pisać. Cela znosi tylko jednego mieszkańca. B. jest tu.

Siedzi przy stole. Podpiera się łokciami. Czyta szeptem. Ze świetlika sączy się zimne światło i skraca B. o głowę. Pola mokną w deszczu. Nie trzeba będzie nawadniać łąk. Z potoku usunięto stawidło. B. ma na sobie buty. Pozosta­wił brud na posadzce, brud przyniesiony z chlewu. Sły­szałem, jak świnie kwiczały, dziś rano; ale nie słyszałem strzałów. W niedzielę mamy na obiad krwawą kiszkę. B. czuć potem. Koszula odbarwiła mu się na plecach. Musi się pospieszyć, jeśli chce zasiąść na czas do stołu. On je­den je wolno. Nigdy nie czyta podczas jedzenia. Przeszka­dza mu nawet radio i komunikat o stanie pogody. Gdy pełni funkcję nadzorcy, każe sobie przynosić jedzenie do pokoju. Często mu usługiwałem i wiem, że przepada za poziomkami. Je również młode koty syjamskie i kaktusy. Obok zakładu urządził gołębnik.

B. czyta. Podpiera się łokciami. Rękę ma miękką i białą. Paznokieć kciuka przypomina zajęczą wargę. Jak on może doić krowy, mając taki kciuk?

Obecnie, jeśli tylko nie puchną mu palce w stawach, nosi pierścionek z rubinem; przechowuje go w szafce nocnej.

B. robił mi propozycje.

Ale cóż on może wiedzieć o tym, co mnie dręczy?

Wadą moich planów jest ich niedokładność. Ustaliłeś tyl­ko pewne punkty, reszta to improwizacja. B. tak twierdzi. Widać z tego —- napisał — że początkowo zamierzałeś ograniczyć swoją ucieczkę do sześciu dni; potem jednak spotkałeś Jeffa i niespodziewanie przestałeś panować nad sytuacją. Aby zrozumieć to, co ty nazywasz oddziaływa­niem na otaczający cię świat, koniecznie trzeba ująć ca-

/ m / ft

łość w szersze ramy czasowe. Nasza dyrekcja znalazłaby wtedy klucz, za pomocą którego można by cię było rozszy­frować.

Potem sformułował swój wniosek.

Dalej okazał zdziwienie osobą reżysera telewizyjnego — Boulangera, którego poznał przed laty w Biel, gdy tenże był jeszcze kawalerem.

Boulangera poznałem za pośrednictwem Jeffa.

Miał dobrze płatną posadę w firmie Footcamp & Bellis i zaprosił nas do siebie do domu, na butelkę whisky. Przypominam sobie krótką sprzeczkę, którą spowodowała moja sztruksowa kurtka.

Teraz taka moda — powiedział — że wszyscy noszą sztruksowe kurtki. Ale odpowiednich do tego spodni to już nie noszą — te prawdziwe mieszczuchy, wyprasowa­ne na kant.” ' v No, ale później rozumieliśmy się bardzo dobrze. Ponieważ nie mógł nam pokazać swej słynnej kolekcji zdjęć porno­graficznych (w pokoju, w którym je przechowywał, spała jego żona), naszkicował nam scenę z reklamowego filmu, który chciał nakręcić z nami.

Przedmieścia — mówił. — W barakach gnieżdżą się nea- politańczycy. W ogródki działkowe wrzynają się wieżow­ce. Szary, listopadowy dzień nakłada się na krajobraz o po­szarpanej linii, pełen wyrw. Schorzała roślinność odsłania wszędzie nagość; brakuje ziemi, płoty — źle zrośnięte szwy — naciągają zwiotczałą skórę. Z mleczarzem, o dzie­wiątej rano, zjawia się na klatce schodowej śmierć. Na­strój. Atmosfera. Jakże malownicze jest ubóstwo. Humań touching.”

Film rzeczywiście zrealizowano.

Sam Boulanger zawiózł nas firmowym buickiem na pery­ferie miasta. Samochód pozostawił w jednym z okolicz­nych dołów na śmieci. Gdy nosiliśmy na wskazane miejsca bańki z ropą, pracował nad scenariuszem. Jeff był zdania, że należałoby zaangażować Murzyna, oczywiście prawdzi­wego Murzyna. Boulanger zgodził się z nim, potem jed­

nak zrezygnował. Murzyni — powiedział — bardziej na­dają się do teatru.

Ze scenariusza wykreślono tę scenę.

Tymczasem z baraków powychodziły dzieci. Zbiły się na placu w gromadkę. Nad nimi, na plastykowym sznurze, wisiały zgrzebne części bielizny. Tu, za pięć godzin, miała płonąć nasza ropa.

Do diabła — powiedział Boulanger — zabierzcie stąd tę dzieciarnię.”

Dzieci nie poruszyły się. Stefan podarował im lonty.

Na miasto opadła mgła. Gdy minęła północ, wszystko było gotowe. Paulette grała główną rolę, ponieważ Boulanger porównał swą Liii do Marii Schell.

Kręciliśmy scenę porwania — film przeznaczony był dla Haute Couture.

Boulanger, Filmowe Oczko — jak go nazywali przyjacie­le — namiętnie kochał swój zawód.

Przede wszystkim jestem reporterem” — mawiał o sobie. Gdziekolwiek by nie był, zawsze coś tam kreślił w tym swoim czarnym, ceratowym notesie.

Pewnej niedzieli padało, a przed oszklonymi drzwiami na taras deszcz tworzył siąpiącą zasłonę — Franco, stary kel­ner, wręczył mi ten notatnik. Zrobił to z nonszalancją krupiera, który dyktuje grę, choć mogłoby się wydawać, że tylko śledzi ją z boku.

Powypadały zeń zaproszenia, upomnienia, kwity za spłace­nie długów karcianych. Zapiski, robione ołówkiem, tuszem i długopisem w trzech kolorach, dotyczyły filmów i filmo­wych możliwości. Wbrew woli musiałem przywołać na pa­mięć mój własny obraz, mój wizerunek: znalazłem bo­wiem krótką wzmiankę o sobie: zieje ogniem, urodzony pod znakiem Skorpiona. Jego skóra, odznaczająca się du­żymi porami, jest podatna na choroby, jak egzema i tym podobne. Podczas kartkowania, spod okładki wysunęła się fotografia, nadniszczona wskutek wilgoci. Zdjęcie Esther, zrobione przez ulicznego fotografa. Od niewłaściwego stosowania kąpieli kwasowych twarz jej przybrała subtel­

ny wyraz, charakterystyczny dla wszelkiej rozpadającej się formy.

Gdy mnie aresztowano, kładąc kres ucieczce, notes ten miałem ukryty przy sobie. B. wyraża zgodę na dołączenie go do moich relacji. Napisał nawet podanie do dyrekcji. Ale administrator powiedział: akta, które raz znalazły się w archiwum państwowym, zostają tam na zawsze.

Może to i lepiej, że będę opierał się na wspomnieniach. Boulanger zanotował:

Ogień. Dzień, który wschodzi nad ruinami, uwidacznia dy­miące zgliszcza. Stopione kamienie. Otwarte ściany. Nad­chodząca wiosna odsłania lepką zieleń.

DZIĘKI BOGU NIE MAM DZIECI.

Nie widzę poczwarnych robotów w azbestowych kombine­zonach; nie widzę również pocisków rakietowych, wy­strzeliwanych w odwet, ani Ziemi — magmowej kuli, po której, niczym obce ciała, pływają roztrzaskane góry. Osmalone zwłoki kota poruszają mnie bardziej niż myśl

o cieniu magnetycznym, który gwieździe, odległej o milio­ny lat świetlnych, sygnalizuje zagładę planety. Trzyminutowy film dla Airhoolie.

Płyta, którą kupiłem przed paroma miesiącami, oprócz mnie podoba się jedynemu przyjacielowi, co obecnie mie­szka w innym mieście i już nie pisze, tak że ja dość nie­ostrożnie mówię do gościa, który chciałby wysłuchać tego nagrania: „Nié przypadnie ci do gustu.”

Natomiast gdy jestem sam — co zdarza się szczególnie wczesnym rankiem, a rzadko wieczorem — zawsze słu­cham jak Bud Powell gra Bassically speaking. Takich kru­chych płyt z szelaku jak ta dziś się już nie produkuje; dla­tego pewnego wolnego dnia wstąpiłem do sklepu muzycz­nego „Symfonia” i poprosiłem o drugi egzemplarz. „Nie­stety — powiedział sprzedawca o wypielęgnowanych rę­kach pianisty — płytę, o której pan mówi, wycofano ze sprzedaży i zniszczono.” Mówiąc to, eleganckim ruchem wsunął do specjalnie przygotowanej koperty moją płytę,

którą wziąłem ze sobą jako dowód rzeczowy i mu poka­załem.

I „Dużo pan ich sprzedał?” — pytam go.

H „Około tysiąca sztuk, najwyżej” — odpowiada uprzejmie H i podaje mi płytę, którą ja, niezdara, upuszczam.

I „Ja podniosę” — mówi; obaj jesteśmy przerażeni.

I Biorę mu z rąk kopertę, nie ma sensu do niej zaglądać, I płyta stłukła się.

Wychodząc myślę o tysiącu klientów, którzy każdego ran-

ka, gdy są sami, słuchają mojego utworu. Tysiąc razy trzy

minuty — dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć razy trzy. I Zlecenie: Circus Knie. Zasada kompozycyjna: reflektory,

lampy, światła.

I Cohn wyszedł po przerwie z wagonu-przyczepy, cały ucha- rakteryzowany, i — idąc chwiejnym krokiem, w rozlaz- I łych butach — minął stangretów, którzy stali bezczynnie; I nie pozdrowił ich. W bladym świetle, które skąpo rozja­śniało jego postać, widać było szerokie, jaskrawobiałe I kręgi wokół ust i oczu.

I Doszedł do miejsca, skąd mógł zobaczyć publiczność; za I ukośnymi drągami podporowymi wznosił się łagodnie sze- I reg za szeregiem, głowy oświetlone przeplatały się z glo- I wami zacienionymi.

I Nagle rozbłysnęły instrumenty. Oko reflektora spoczęło na I balustradzie.

| Stał w korytarzu, gdzie siodłano komie, oparty o taczkę; I zmęczonym ruchem wrzucił papieros do kubła z wodą i wyszedł na arenę. Widział, jak go otaczali, jak opadali stopniami, łagodnie i leniwie, w dół, teraz miał ich także za plecami. Wchłonął go aplauz; skłonił się ku południo­wi i zachodowi, ku północy, i wschodowi, poczuł znajomy I zapach końskiego potu, trocin, kurzu i lwiego moczu, i wy­prostował się.

Usiłował wejść po drabinie, która wisiała na linie rozpię­tej między niklowymi drążkami w kształcie litery „X”, ale ciągle spadał. Ta komiczna sytuacja wywoływała salwy śmiechu. Widać było, jak stracił nadzieję — jego weso­łość okazała się źle założoną maską. Fakt, że w końcu jed­nak stanął na tej linie, zadecydował ostatecznie o jego upadku. W tym momencie zbliżyła się nadziemska lalka.

ubrana w złoto i purpurę, i niepostrzeżenie zabrała mu drabinę; jedyną drogą odwrotu pozostał skok.

Skoczył.

Zgotowano mu owację, a on tymczasem leżał bez ruchu, skąpany w blasku reflektorów; dwóch białych i jednego zielonego. Przed oczami tańczyło mu światło — cielesna ciemność. Nagle spostrzegł, że nie pada. Nie był w Falun, a ulica, na której go znaleziono, nie była zalana.

Stangreci zawinęli go w dywan i wynieśli z areny, a le­karz zmył mu olejkiem szminkę z gasnącej twarzy. Przed wagonem-przyczepą tłoczyli się artyści i chłopcy stajenni, trzęsąc się na chłodnym wietrze; wiatr poruszał tysiącem żarówek i chorągiewek, które umocowane były na ka­blach, nad namiotem.

Czerwonozłota dziewczyna z uśmiechem pokazała publicz­ności tabliczkę z kolejnym, osiemnastym numerem pro­gramu. Reflektory pożarły jej cień.

Festiwal Filmów Amatorskich w Asconie od 4 do 30 maja. Projekt piąty: czekając na wizytę (16 mm, techniką prze­kopiowania).

Podczas sprzątania pokoju, w którym miał przyjąć obu mormonów z zapowiedzianą wizytą, przyszło mu na myśl, że wie, jak wygląda Struttmann. Z niechęcią patrzył w te mętne — we wspomnieniu — oczy, na wilgotną, szpiczastą bródkę, odsuwał od siebie ten natrętny obraz, niespokoj­nie chodząc tam i z powrotem — myślał: pomaluję na no­wo ściany, na biało, nie chcę już żadnych obrazów, po co mi one.

Podszedł do okna, zegar wskazywał trzecią, mogliby już tu być — pomyślał — ci mormoni. Zaraz, przecież oni się teraz nazywają inaczej. Świętymi Ostatniego Dnia, chyba ze względu na praktykowane dawniej wielożeństwo — ono im zaszkodziło.

W prospekcie ich prorok zwie się Josef Schmidt.

Widać dwa podpisy, oni nigdy nie chodzą pojedynczo. Je­śli coś się stanie, jeden świadczy za drugiego — to orga- nizacja, amerykańska działalność misjonarska: nawraca­

nie na wiarę, mówienie slangiem, z dozowanym, łagod­nym akcentem, mówienie, podczas którego często pękają balony z różowej gumy do żucia. Salt Lake City — mó­wią; sprężają powietrze w płucach i składają usta, jak do strzału.

Dziesięć po trzeciej. Gdzieś ich zatrzymano, misjonarze nie zawsze mogą być punktualni, jedno nawracanie trwa dłużej, drugie krócej. Dawniej nawet najpoważniejsze są­dy opierano na zeznaniach świadków, a więc na czymś tak niepewnym, jak tylko być może; oni również mają swych świadków, o czym można się przekonać z prospektu: „Pa kilku dniach Martin Harris, David Withmer, Oliver Cow- dery i ja uzgodniliśmy między sobą, że pójdziemy do lasu i spróbujemy żarliwą modlitwą wyprosić spełnienie danej obietnicy — mieliśmy mieć widzenie. Na miejsce naszych modlitw obraliśmy łatwo dostępny zagajnik leś­ny w pobliżu domu pana Withmera; tam się więc uda­liśmy i padliśmy na kolana, błagając wszechmocnego Boga, z wiarą, że spełni tę obietnicę.

Zgodnie z naszą uprzednią umową zacząłem modlić się głośno do Ojca Niebieskiego, a gdy skończyłem, modlitwę tę powtórzyli po kolei wszyscy pozostali. Nie od razu jednak modły nasze zostały wysłuchane, nie od razu łaska boża nam się objawiła. Dlatego też zaczęliśmy modlić się od nowa, w tej samej kolejności, a każdy z nas znów wzywał Pana Naszego pokorną modlitwą, ale i tym ra­zem bezskutecznie. Po tym drugim niepowodzeniu Martin HarMs zaofiarował się opuścić nas, ponieważ doszedł do wniosku, że jego obecność jest przyczyną, dla której na­sze modlitwy nie zostały wysłuchane.

Opuściłem potem Davida i Olivera, aby poszukać Marti­na Harrisa; znalazłem go w pobliżu, zatopionego w żarli­wej modlitwie. Powiedział mi, że Pan jeszcze go nie wy­słuchał, i prosił mnie błagalnie, bym pomodlił się razem z nim, bo i on chciałby otrzymać błogosławieństwo, któ­rego Pan nam właśnie udziela. I obaj zjednoczyliśmy się w modlitwie. Wreszcie nasze życzenie spełniło się, bowiem jeszcze przed końcem modlitwy mieliśmy to samo przy­

widzenie — w każdym razie ja widziałem i słyszałem te same rzeczy, co przedtem — iw tym momencie Martin Harris głośno krzyknął, nie posiadając się z radości: Dosyć, ach dosyć! Moje oczy widziały. Zerwał się z klę­czek, zawołał: «Hosanna», wychwalał Boga i w inny jeszcze sposób dawał wyraz swojej ogromnej radości.” Kiedy wypuścił prospekt z rąk, popadł w nagłą, sztuczną wesołość. Zadźwięczał dzwonek, ale nie słyszał go. Uśmiech­nął się — przyszło mu na myśl, że wie, jak wygląda ten młody Struttmann, który odrzucił jego wniosek.

Boulanger opuścił nas w styczniu. Był już po rozwodzie; sądzę, że wyjechał do Ulm, na studia.

Czy wyjechał do Ulm? Rozwód nastąpił w styczniu, a na mocy nowej ustawy firma Footcamp & Bellis utraciła swe europejskie filie.

W akcie pozbawienia wolności jest coś nieludzkiego: na­głe zerwanie wszelkich powiązań. Z biegiem czasu dialogi sprowadzają się do monologów. Jeff, Heini, Boulanger, nawet Marki — wszyscy oni istnieją tylko w powiązaniu z określonymi wydarzeniami; nie ma ich w czasie przy­szłym. Myślę o tamtych dniach Bożego Narodzenia, gdy miasto zaszyło się. w sieci własnego snu. Staję wobec zja­wiska fatamorgany, widzę to miasto w tonacji szarej, jego obraz czasem porozrywany od wiatru z dużej wyso­kości, poukładany warstwami w nowe wzory. Wieczorem,

o zmierzchu, który jest nasycony mgłą, wschodzą elek­tryczne gwiazdy. Na Marktplatz bujnie rozrasta się las podobny do ścierni, bez zapachu. Jodły skrapia się- zielo­nym, pieniącym się środkiem konserwacyjnym, aby za­pobiec odpadaniu igieł. Gdzie nie spojrzeć — wszędzie sztuka! Jeff pozwolił, by mu ukradziono dobrze ubezpie­czony rower, bo miał kupić Lisie walizkę na zamorską podróż. Pustymi oczami patrzą łby wieprzowe na swoje wykrwawione udżce. Zamknąłem jej oczy — powiedział

Claude, gdy umarła mu babcia. Palcem wskazującym i kciukiem ściągnąłem powieki na gałki oczne.

Heini zajmuje się dekoracją wystawy. Z gardziel wyrywa świniom ozory i powleka je niebieskim lukrem. Czyste nóż­ki przybiera się pietruszką. Kiełbasy, przekrojone w po­przek, leżą na porcelanowych talerzach, jak klejnoty. O wy­łożoną kaflami ścianę oparte są ćwiartki baraniny, a w rogu, głową w dół, zwisa sarniak, w towarzystwie sześciu dzikich kaczek, wbitych dziobami na haki. Z nozdrzy cieknie mu czarna posoka.

Ale obietnice reflektorów nigdy nie będą dotrzymane. Bo­że Narodzenie.

Dekoracja Heiniego zmienia się. Koniec z martwą naturą. Prostopadłe promienie oświetlają straszną nature vivante. W portierni Czerwonego Krzyża nie ma żywego ducha, główna brama jest lekko przymknięta. W budynku słychać śpiew. Idę po brudnych dywanach, które są przymoco­wane do podłogi mosiężnymi prętami, i zatrzymuję się przed pokojem numer 112 — smutną rezydencją Mai*kiego, malarza raka i ciemności.

Od tamtego targowego dnia ciągle go spotykałem, odwie­dzałem z nim nawet jego klientów i dawałem się portre­tować — ze względu na niego. Można by go opisać jako rudowłosego, bezzębnego apostoła w sztruksowych spod­niach, jako palacza sześćdziesięciu papierosów dziennie lub jako marynarza-kawiarza. Żona i dzieci wykańczały mu się, pracując chałupniczo we wsi Cagiallo, w kantonie Tessin.

O rany — mówi. — Rudolf, prezent na gwiazdkę.” Wpy­cha mnie do pokoju. Z dwóch krzeseł zmajstrował sztalugi, stoi na nich w połowie ukończony obraz, malowany we­dług pocztówki. Na łóżku siedzi dwóch mężczyzn. „Hosanna” — pozdrawiają.

Żona napisała — mówi Marki — że kury pozdychały i że wodę przynosi teraz z górnego odcinka źródła, bo na dole im wyschło; ale któż w to uwierzy, co ona tam plecie. Kasztanów mają dosyć, ryb też. Pisze, że hodowla ryb to by się opłaciła, a pani Londa odstąpiłaby nam plac, na którym

można by było wykopać staw. Hodowla ryb lub króli­ków.’’

König chrząka.

No, maluj już! Towar muszę mieć pojutrze. Trzy razy po dziesięć wód brzozowych. Brzozy robisz bezbłędnie. Piccot — morskie krajobrazy, a ty —brzozy.”

Oby tylko nie króliki” ■— mówi Klinger.

Znam faceta, którego króliki doprowadziły do ruiny. Po­padły w chorobę o dziwnej nazwie: mixa, mixo, omotoza lub coś w tym rodzaju — to go zrujnowało. Dziś to już tylko ruina człowieka. Spotkałem go niedawno na dwor­cu, jego żona pracuje u Bouldoire’ow, od tego czasu już nie idzie mu, w miłości, w sprawach finansowych — jest zruj­nowany.” Obraz Märkiego wypełnia się farbą.

Palimy w milczeniu. Ogarnia nas znużenie.

Klinger wstaje nagle wzdrygając się, tak jakby po dłu­gim zastanawianiu się doszedł do przerażającego wniosku: „Nigdy się już nie żeńcie, bracia.”

König podnosi głowę i budzi się z niespokojnego półsnu. „Boże Narodzenie — mówi — też minie.”

W oknie zarysowuje się blok światła. Stół, lustro i obrazy pokrywają się lepką rosą miodową. Klinger śpi na ziemi, zawinięty w koc, chrapie. W miejscach niegdyś sklejo­nych tapeta skręca się. Jest wczesny ranek, Klinger śni; myśl o wieczornym spotkaniu z Jeffem przynosi ulgę.

W korytarzu natykam się na Giovamniego, chłopca, na po­syłki. Rozrzuca ręce, wskazuje na górę i przyciska głowę do wyimaginowanej poduszki, jakbym to ja. nie znał nie­mieckiego.

Boczne drzwi, które przede mną otwiera, wprowadzają mnie w zakulisowy krajobraz. Opuszczone miasto pływa we mgle. Na wychodzącym na podwórze balkonie opadają z hałasem przeciwsłoneczne story, jakby wprawione w ruch niedoskonałą myślą.

Niebo powtarza ten zgrzytliwy odgłos, a ja, osaczony sna­mi, przebijam się pośpiesznie przez bezkresne milczenie. Wystarczy jednak nieznaczne przesunięcie, a od mojego

oddechu potnieje szyba. Blask, który razi oczy, powodu­je, że rzeczywistość jawi się w moim pokoju — ach, ten mój pokój: Marki przy okrągłym stoliku, ze wzrokiem utkwionym w filiżance; Konig, naprzeciw niego, śpi z gło­wą złożoną na przedramieniu; obok na stole kapiąca świeca

o łagodnym blasku. Brudne naczynia. Na ścianie dwie przymocowane na krzyż gałęzie jodłowe, lameta, włosy anielskie, na nylonowych żyłkach czerwone bombki. Nad ladą ekspres do kawy. Pole widzenia szybko się zawęża, a ja uwalniam się od powiązań, które już chciały stać się mi bliskie.

W dużej odległości ode mnie idzie jezdnią kulawy kot. Gdy podchodzę bliżej, widzę, że porusza się on za szybą wy­stawową domu towarowego, wśród olbrzymich manekinów. Przycisnąwszy łeb do szkła, długo patrzy mi w oczy.

To były dni wielkiej wyprzedaży, kiedy zacząłem uświa­damiać sobie, że czas upływa coraz szybciej.

Kiedy patrzyłem na umocowane tu na stałe tablice ogło­szeń, na miarowo pracujące, ruchome schody, na złośliwie brzęczący tłum i na wskazówkę ściennego zegara, która wściekle nacierała na dwunastą, przeczułem zrządzenie losu. Włamując się do sklepu Schmeila Meiera nie wiedzieliśmy, że nocny stróż zrobił obchód godzinę wcześniej, niż żeś­my to sobie wyliczyli; gdy siedziałem pod stołem (kryłem się przed prześlizgującym się stożkiem światła z kieszon­kowej latarki), po raz pierwszy ogarnęło mnie uczucie całkowitej niemocy. A pewnej soboty, gdy Jeff wszedł do „Moko” pojawił się strach. Jeff powiesił ciemny płaszcz na wieszaku i usiadł zamyślony przy stoliku. W ręku trzy­mał gazetę, która pachniała świeżą farbą drukarską. „Wiesz co — odezwał się — bywalcy «Odeonu» zaprosili do piwnicy poetę. Będzie recytował.”

Słyszałem o tym. Mówiono o jego kotach, o wódce, którą w siebie wlewał, o jego przepuklinie, o jego ubóstwie, o jego kobietach. _____

g rf ft

Pójdę” — powiedziałem.

Jeff kiwnął głową. Wiedziałem, że zamówił w wydaw­nictwie książki tego poety, nie otrzymał ich jednak.

Fredy przyniósł galics, Jeff odłożył gazetę. Wlaliśmy śmie­tanę do kawy. „Mógłby lepiej podgrzewać szklanki — po­wiedział Jeff z ponurą miną. — Whisky również” — do­dał; i wtedy nagle nabrałem pewności, że coś się stało, coś nieodwołalnego.

Podniósł szklankę i powiedział: „Ciao”; „Ciao” — odpo­wiedziałem.

Z ulicy dochodził przytłumiony hałas. Nad naszymi gło­wami szumiał wentylator. W ekspresie do kawy bulgotała woda. Pomocnicy barmana zmywali naczynia, a miękkie odgłosy, wydawane w wodzie przez uderzające o siebie talerze, rozbrajały ciszę.

Jeff jak gdyby czekał na tę słabą, uspokajającą przy­grywkę, bo w chwilę potem powiedział:

Heini nie żyje.”

Pod wpływem ulgi, jaką odczuwa się, poznając faktyczny stan rzeczy, napój stał się naraz ostry, gorący i słodki. „Tak — powiedział Jeff. — Zginął w wypadku na Chas- seralstrasse, jadąc swoim bmw.”

Nie.”

Tak.”

Skąd wiesz?”

Zrobił nieokreślony ruch ręką.

Na stoliku przede mną poruszała się szklanka, jakby wpra­wiona w ruch wirowy.

Z posterunku policyjnego przewieziono go od razu do kostnicy. Lo zatelefonowała do mnie przed odjazdem; ale ciebie tu nie było. Sam wydałem rozkaz opróżnienia warsztatu. Jimmy i Claude właśnie to robią. Wiem, po­wiesz pewnie, że oni nie są tymi, na których można całko­wicie polegać, co? Ale nikt ich w dzielnicy nie zna, a to się liczy." Po twarzy przemknął mu nieśmiały uśmiech, który na początku naszej przyjaźni niesłusznie uważałem za przejaw szczególnego okrucieństwa.

Z pewnością — powiedział. — Zrobiliśmy dobrze. Przy-

puszczalnie już nas szukają. Heini zawsze nosił przy so­bie notes z informacjami.”

Zamówiliśmy u Fredy’ego dwie następne galics, w dobrze podgrzanych szklankach.

Wiesz, jak on się obchodził z wozem — powiedział Jeff. — Nie używał łańcuchów, nie zmieniał opon. No i coś mu nie wychodziło ze sprzęgłem. Nacisnął na hamulec i koniec. Wymknęliśmy się z „Moko” w czasie, gdy zamykano sklepy, a przy oszklonych drzwiach lokalu panował wiel­ki tłok. Mgła opadła. Szliśmy pieszo, a ulice przecinające willowe dzielnice wydały mi się szerokie i wspaniałe. „Musimy się teraz zdecydować, Jeff — powiedziałem. — Trzeba uciekać.”

Potrząsnął głową. Lambretkę zostawiliśmy na Zentral- platz; Jeff nawet się nie zatrzymał, by rozważyć moją propozycję.

Na cmentarzu krzątali się ogrodnicy; zasłonięci żywopło­tem tujowym układali zniszczone wieńce warstwami, w mur kompostowy. Mgła osiadała w drzewach iglastych, a do naszych butów lepiły się czarne liście wiązu. Świe­że groby przystroiły się w błotnistą czerwień i żółć, a trawniki parkowe, już przeżarte, zdawały się jeszcze sa­me siebie trawić.

Heini leżał w kostnicy pod szkłem, na marach. Obok niego spoczywały zwłoki kobiety i młodego mężczyzny. Mężczyzna miał czarno napuchniętą twarz.

Zatrucie gazem — powiedział Jeff. — Samobójstwo. Czytałem o tym w gazecie."

Mary pełne były kwiatów; mężczyzna trzymał w złożo­nych dłoniach róże, a staruszka, z brodą podwiązaną chustką, skrywała się wśród bladoczerwonych pęków goździków. Skórę na skroniach miała mocno napiętą, usta wykrzywione jakby z wielkiego wysiłku, a w sta­rannie rozdzielone włosy dopiero teraz wsiąkał pot w mę­kach zrodzonej śmierci.

Heini leżał między nimi.

Było sześć.komór — wszystkie zajęte. Szliśmy lśniącym korytarzem wyłożonym linoleum; wzdłuż ściany sunęły

. y ff Jf

f

ponumerowane trumny. Wnet dał się słyszeć słaby, ryt- I miczny odgłos; było to coś w rodzaju dudnienia połączo- I

nego z posapywaniem; podłoga lekko drgała. Szliśmy da- I

lej, ściany były coraz bardziej ciepłe. Drżenie przebiegało I

teraz wyraźnie pod naszymi stopami; cicho dźwięczały I urny, ustawione w szeregu.

Jeff wciągnął nosem powietrze. „Palą w piecach — powie- I dział. —

W trzech piecach. A niech to.”

W hallu na dole siedziała teraz gruba starucha, siedziała I

na jedynym meblu w tym domu: łamliwym krześle, i robiła I

na drutach jakiś łaszek koloru łososiowego. Nie podniosła I oczu, gdy przechodziliśmy obok niej.

Tinguely zawiózł nas furgonetką z powrotem do miasta. I

Nadjeżdżające z przeciwka samochody oślepiały nas; zro- I biło się ciemno.

Co robisz dziś wieczór?” — spytał Jeff, tak jak to miał I

w zwyczaju. Już siedział na turkoczącej lambretce, w oku- I

larach przeciwsłonecznych, z postawionym kołnierzem I płaszcza.

Nie miałem nic w planie.

Pewnie wjechał na jezdnię, pogrążył się w strumieniu in- I nych pojazdów i takie było nasze pożegnanie.

Czy wieczór ten był inny niż wczorajszy? Padało, letnie I ciepło towarzyszyło wiatrowi. Otworzyłem okno. Napłynął I delikatny zapach i ulotnił mi się na ustach. Wiatr pojawił j się w oknie., zapach wiosny, powiew z jezior.

Chętnie bym ci wtedy podał rękę, Jeff. Może rzeczywiście zostalibyśmy przyjaciółmi? Nie chciałeś uciekać. Najpierw ta sprawa z Ralphem i Boule’em, a teraz śmierć Heiniego, nie mogłeś uciec. Nie prosiłeś mnie, bym został. Podrzu­cam monetę. Jakże często chwytaliśmy się tego sposobu, gdy nie mogliśmy się zdecydować! Orzeł czy reszka. Orzeł to ucieczka. Oni przyjdą dziś, jutro, w nie wywietrzonych mundurach, z podejrzeniem w kieszeni, gotowym do rzu-

cenią, ślepo wierząc pogłoskom, z brzydkimi domysłami za pazuchą i z pełną nazwisk listą Heiniego pod kape­luszem.

Zapukają i wejdą, halo, dzień dobry. Chcemy zadać panu kilka pytań dotyczących Judith, Esther i Margrity, tych pocieszycielek chłopców, samarytanek o jędrnych ciałach, ciepłych udach, pachnącej skórze. Czy w końcu wolno nam będzie pana ścigać, skoro nie ma psin nam nic do powie­dzenia? Jest pan w kontakcie z Loulou, legionistą, nosi­cielem czarnego pasa. Z Boule’em, prawda, i z jego siostrą z Bulle. Proszę, oto pańskie ślady, jeszcze świeże, po któ­rych my poruszamy się skokami. Pan pozwoli z nami. O, czy widzi pan ten świeży odcisk pańskiej stopy? Trawa wprawdzie się już podnosi, ale my jesteśmy na miejscu. Jest pan okrążony, postawiony przed sądem. Proszę się przyznać. Oskarżony kłamie. Halo, halo, oskarżony kłamie. Proszę mówić dalej. Świadek Esther obciąża oskarżonego poważnymi zarzutami.

Moneta błysnęła, wróciła: reszka. Jeszcze można było ostrzec przyjaciół w Zurychu.

Po co?

W oknie pojawił się wiatr.

Spodziewany fen — podał do wiadomości spiker w radio; istniały możliwości przedłużenia ucieczki. Niebezpieczeń­stwo obsunięcia się lawin w Wąwozie Orła. Lub reszka.

Chociaż wątpię w twardość łupiny orzecha kokosowego, to jednak jestem pewien, że pod okrywą z włosia ukryte są trzy znamiona, podatne na zranienie.

Wygląda na to, że w śledztwie, którego ofiarą się stałem, korzystano z doświadczeń dawnych łowców orzechów ko­kosowych: szukaj trzech znamion!

B. przyniósł mi pudło na ubranie i sznurek. Zapakowałem doń papier, kamizelkę, szczoteczkę do zębów, ołówek. Spod­nie robocze zostawiłem, fartuch również.

Przyszło po mnie dwóch umundurowanych strażników. W oknach na korytarzu tłoczyli się więźniowie, w mil­czeniu — przekrzywione, płaskie twarze.

Podczas gdy strażnicy podpisywali na podwórzu formu­larze, podeszła gospodyni i życzyła wszelkiej pomyślności. Za jej plecami stało przysadziste, gotowe do skoku auto więzienne — mały autobus, podobny w typie do grey- hounda. Okno z tyłu było zakratowane; jedne drzwi nie miały klamki.

Wsiadać” — wrzasnął szofer, i motor zaczął grać terko­czącym warkotem. Do środka wsunięto mnie przez lukę. Zza krat widać było wymachujące ręce. Nie miałem ocho­ty wstawać; i tak zresztą opuszczaliśmy już podwórze, zwolniliśmy, bo otwierano bramy, a potem trzeba było jechać przez pewien czas po złej nawierzchni, by dostać się na drogę publiczną. Przesuwały się korony drzew, chmury na niebie zostawały w tyle. Usiadłem w rogu, raz po raz

rzucało mną o ścianę, to znów zsuwałem się z ławki, bo nie trzymałem się skórzanych uchwytów.

Nie znałem celu, ale podwórze, na którym podróż dobiegła kresu, było podobne do naszego; podwórze to otaczały z trzech stron budynki w kształcie sześcianów, z wysoko umieszczonymi oknami, a z jednej strony zamykał je murs naszpikowany odłamkami tłuczonego szkła.

Do celi zaprowadził mnie pielęgniarz w białym kitlu z żół­tymi, brzydkimi guzikami; schował tekturowe pudło w jednej z szaf w ścianie i gestem zwrócił mi uwagę na światło, sączące się z wąskiego okna. Obmacał żelazne łóżko, przyśrubowane do podłogi, stół i wskazał bez sło­wa na plik białych, niezapisanych kartek. Odezwał się dopiero w łazience. Jego głos dochodził do mnie zza kłę­bów buchającej pary: rozebrać się, umyć stopy, kolana, namydlić.

Zmierzono mnie, zważono, sfotografowano; odcyfrowałem „E”, powtórzyłem podszepnięte mi liczby, dokończyłem zaczęte zdanie, narysowałem drzewa i powierzyłem swej pamięci widok za nie okratowanym oknem. Lekarz pa­trzył na mnie z upodobaniem, niebieskimi oczami dziec­ka, i proponował mi nawet, bym usiadł. Zbyt wiele fatygi jak dla jednego więźnia.

Pokazano mi fotografię — w osobach Hitlera, Stalina, Einsteina doszukałem się pozytywnych cech: porządku, skruchy, charakteru; w zestawieniach barwnych plam do­patrzyłem się wężów i wnętrzności, odkryłem galopujące obrazkowce, otwarte klatki piersiowe i małe dziecko bez głowy.

Każde moje skojarzenie, podyktowane mi przez wyobraź­nię, lekarz kwitował nieznacznym, przeczącym ruchem głowy.

Pan był już w szpitalu, prawda?

Złamana noga, no tak, to było, chwileczkę, zaraz spraw­dzę, o jest — przed trzema laty, prawda?

Pomagał pan pielęgniarzom i okradł pacjenta, prawda? Mógłby pan zostać pielęgniarzem, gdyby pana zwolnili,

0 B. wyrażał się źle, twierdził rzeczy, o których nie chcę tu mówić, i nie wierzył mi, że nigdy jeszcze nie widziałem żywego tygrysa. Bo rok temu — już jako dojrzalsi wy­chowankowie i świeżo upieczeni konfirmanci — wybra­liśmy się do Muzeum Historii Naturalnej. Wtedy, źle ostrzyżony przez zakładowego fryzjera, stanąłem przed swoim pierwszym tygrysem. Tło obrazu, namalowanego przez pewnego artystę z Oberlandu, stanowiła dżungla, a tygrys wlepiał wzrok w stado koziorożców, które znieru­chomiało na morenie lodowcowej Aaru nasłuchując, za szkłem.

Nie udało mi się nawiązać kontaktu z innymi więźniami; wkrótce dowiedziałem się jednak, że jestem w klinice na obserwacji. Kliniką kierowali profesorowie i studenci. Po­przedni mieszkańcy mojej celi' pozostawili po sobie znak — drobne pismo, które odcyfrowałem dopiero po kilku dniach. W pamięci utkwiły mi dwa nazwiska. Ściany czyściłem kawałkiem miękkiego chleba.

Lekarz stawał się coraz bardziej natarczywy. „Ma pan na swym koncie alkoholowe ekscesy, Benninger. Pańska wą­troba bardzo ucierpiała.”

1 później znów: „Brał pan środki odurzające? Marihuanę?”

O niczym nie wiedziałem.

,Panu grozi rak. Jeden z pańskich przodków był epilep­tykiem.”

Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia.

Nie podoba mi się to zwężenie napletka. Powinien pan poddać się małej operacji obrzezania. Później—

Nadal milczałem.

Mamy również inne środki, by przełamać pański upór. Byłoby dla pana lepiej, gdyby okazał pan rozsądek.” Groźby. Obietnice.

I nie koniec na tym.

Z uśmiechem zamienili biały kitel na brudny, gumowy far­tuch. Ich metody torturowania miały medyczne nazwy,

o czym przekonałem się, gdy leżałem w parówce, zawinię­ty w wełniany koc, obwiązany sznurem.

Gdy przestawałem odczuwać ból (by nie ulegać panice, nauczyłem się potem odpowiednio nań reagować), znaczy­ło to, że popadłem w omdlenie.

Wyjaśnił mi to Jeff; był niezrównany w znajdywaniu sposobów na umartwianie się.

Jest to stan rozłączenia, oddzielenia — powiedział — w którym ból, jako element strachu, strach ten potęguje. Ci, którzy przeprowadzają testy, liczą właśnie na taką reakcję ciała. Żądają, by ich ofiary odznaczały się jak najlepszą kondycją fizyczną. Bowiem tylko wtedy poje­dyncza komórka może aktywnie bronić się przed śmier­cią, na którą duch się już być może zgodził. Osłabiony organizm jest niewrażliwy na ból. Najlepsza metoda, jaką należy zastosować, by udaremnić ich plany, to samemu zadawać sobie ból.”

Zwykle po krótkim odpoczynku znów mnie wzywali, tak jak gdyby dojście, którego do mnie szukali, miało się pewnego dnia stać ich ucieczką; ale każdym pytaniem za­stawiali na siebie nowe sidła. Ich obietnice były przyzna­niem się do klęski.

Pan nas wykończy” — powiedział szef tego wieczoru, kiedy po raz pierwszy planowano zastosować wstrząsy elektryczne. Wiedziałem, co mnie czeka: w ten sposób ukaraliśmy w garażu Boule’a, udowodniwszy mu, że okradł Loulou.

Ściągnęli mnie w nocy — trzej pielęgniarze i ci czterej od przeprowadzania testów. Piwnice oświetlały lampy ja­rzeniowe — było jasno jak w dzień; rury ogrzewnicze, osłonięte grubą warstwą izolacyjną z zielonkawego płótna jutowego, przecinały wybielone wapnem ściany. Wodociąg huczał. Kilkoma zwinnymi chwytami pielęgniarze unie­ruchomili mnie na krześle. Na ramionach i nogach umo­cowali mi elektrody. Za oszklonymi drzwiami szafy ścien­nej widziałem przyrządy pomiarowe, gumowe rękawiczki, narzędzia, zestaw naczyri-nerek i obie przekładnie.

To było przedwczoraj. O dniu wczorajszym nie wiem nic. Nie pamiętam żadnych pytań, żadnych odpowiedzi, nie pamiętam niczego. Przez okno w mojej celi wpada mało

światła. Marznę i boję się chwili, w której ołówek wypad­nie mi z ręki. Szelest na piepierze przerywa zimną ciszę, przesuwa ją z linijki na linijkę, coraz dalej — stopniowo zwiększający się ciężar. Tak walczy z wilkami myśliwy sy­beryjski — czytałem. Wie, że wilki atakują pod wiatr. Nade mną zwieszają się ciemne, mokre od deszczu ko- koryczki, odsłaniając ciężkie, spadziste pędy — kwitną, jakby to była wiosna, ale ich październikowe owoce są już zmarznięte. Co się stało. Napływają wspomnienia o lesie, odżywają mrowiska, pachnące lateim Mgliste lasy jodłowe. Kilkucentymetrowy śnieg, pokryty szrenią, na polanach wygładzony, naznaczony śladami. Posuwam się po omacku wzdłuż nich, należałoby zapalić światło lub ogień. Na wodzie osiada lodowaty oddech. W zetknięciu z przypad­kową falą miasto zamarza. Na kominie gazowni wisi zim­no świecące słońce. Na hałdzie węglowej stoi Jeff. Krąży nad nim mechaniczny gołąb, na uwięzi.

Leżałem na plecach pocąc się. Odkąd wturlano mnie do świetlicy, nie poruszyłem się nawet. Ból przeszywał mi wnętrzności. Będzie jeszcze gorzej —1 myślałem. To do­piero początek. Muszę się do tego przyzwyczaić. Jak długo wytrzymam bez krzyku? Do bólu mam stosunek obojętny. Gdy lekarze unieruchamiali mi szynami nogę, złamaną w wypadku na nartach (leżałem na stole ustawionym na kozłach), czytałem sobie szmatławy western.

Mokry, charczący jęk, który wydobywał mi się z ust wraz z wydechem, już do mnie nie dochodził.

Próbowałem obrać pomarańczę. Owoc wypadł mi z rąk; by go podnieść, musiałbym ugiąć nogi w kolanach i wy­prostować się, jednocześnie trzymając się poręczy. Wczo­raj wyniesiono mojego sąsiada. Zdumiałem się: w miejscu, gdzie stało łóżko, wyrastał z linoleum spleśniały kurz. Na półce, nad moimi nogami, stała filiżanka, do której kiedyś nakruszyłem sucharków. Moja koścista ręka po­

woli objęła trzonek łyżki, przytknęła ją do ust. Chciwie ssałem sam metal. Prześcieradło pokrywały brązowe plamy.

Siedziałem wśród poduszek, w koszuli rozpiętej pod szyją, w zbyt szerokich spodniach. Nagie stopy tkwiły w panto­flach. Przeciągnąłem ręką po czole i po nosie. Czegoś mi brakowało. Mój kciuk badawczo pocierał nie ogolony po­liczek. W zamyśleniu nałożyłem okulary, okulary w cien­kiej złotej oprawce, z lekko przyćmionymi szkłami. Duże okno było zapotniałe, nieprzezroczyste. Czegoś mi brako­wało. Podniosłem się niepewnie.

Czułem, jak ogarnia mnie gorączka. Wczoraj i przedwczo­raj oszczędzała mnie, nieobliczalna i kapryśna, a teraz znów powracała. Wlepiłem oczy w sufit, w zieleniejącą już biel gipsową i czekałem na pierwszy wstrząs, po którym zwykle dostawałem dreszczy. Raz tylko spojrzałem na ze­garek na ręku. Stał.

Czytałgin gazetę, którą przyniósł mi w dzień odwiedzin mój dawny kolega z pracy. Czerwonym ołówkiem zakre­ślony był artykuł o raku. Często występowały w nim obce słowa, których znaczenia nie rozumiałem — w ilustracjach również widziałem tylko niezrozumiałą plątaninę linii i płaszczyzn, bezkrwawy obraz rozrastających się wrzodów, pełen strzałek i liter. Wczoraj pielęgniarz próbował mi tę gazetę zabrać; wziął ją ze stolika razem z pustymi tale­rzami, ale potem zostawił obok w sąsiednim pokoju.

Płakałem. Łzy spływały mi do ust. W południe zacząłem tracić władzę w kończynach. Zziębły mi stopy. Teraz nie czułem już nóg aż do bioder. Spokojnie leżałem na ple­cach. Lewą dłonią osłaniałem jądra i członek. Zdawało mi się, że trzymam w ręku coś obcego, trzy obce ciała, luźno ze sobą powiązane.

Oślepiająco jasne punkty przekłuwały mi źrenice, roz­iskrzone zygzaki pod mocno zaciśniętymi powiekami; już myślałem, że się na tym skończy, gdy nagle dostałem

ataku, jeszcze gwałtowniejszego niż kiedykolwiek przed­tem. Moje ręce, dotychczas uczepione poręczy łóżka, prze­niosły się teraz na puchnącą twarz. Zatoczyłem się na ścianę i zwaliłem z nóg.

Zastrzyk, zróbcie mi zastrzyk, litości — jęczałem.

Wtedy, leżąc na stole ustawionym na kozłach, czytałem

o Wyatt Earpie — teraz, w obliczu chwytającego mnie bólu, wzywałem na pomoc trzech braci Earp. Ale już za­czynałem tracić pamięć i w końcu zapadłem się w sobie, świadomość minie opuściła.

Na górnej wardze usiadła mi mucha'. Po chwili wdrapała się na nos i ruszyła dalej, ku lewej powiece, lśniąco bia­łej.

Z trzęsącej się ręki wypadła mi łyżka. Przekręciłem głowę na poduszce; głowa leżała teraz w mokrej papce z roz­drobnionych sucharków. Nagle wysunąłem wargi i próbo­wałem tę papkę wessać.

Znów usiadłem na krześle i wziąłem do ręki książkę. Mię­dzy kartkami tkwiła zakładka, ale nie pamiętam już nic z tego, co przeczytałem. Książka wymagała, jak się zdaje, szczególnego skupienia uwagi. Od czasu do czasu rozwie­rałem oczy i potrząsałem głową. Okradziono mnie — mó­wiłem — nie ma wątpliwości, że mnie okradziono.

Ten męczący ton mógłbym znaleźć i zdławić na fortepia­nie, który pielęgnowała w domu moja matka. Razkreślne fis — powiedziałaby. — W zmniejszonej kwincie brzmi to tak: i mocno uderzyłaby w klawisz. Przełknąłem ślinę, by ten ton przerwać, potem chwyciłem się poręczy i opadłem z powrotem na, poduszki. Szczękały mi zęby.

Sięgnąłem po szklankę z roztworem dezogenu i wyciągną­łem z niej sztuczną szczękę. Jedną ręką zakładałem ją, drugą — wstydliwie zasłaniałem usta. Sprawne funkcjo­nowanie mechanizmu parcia napełniło mnie zadowoleniem.

Z zapałem usiadłem na łóżku i, domacawszy się pantofli, powlokłem się w stronę drzwi. Nogi niosły mnie lepiej niż wczoraj. Opuchlizna w okolicach pachwiny zmniej­szyła się.

Poruszyłem klamką. Drzwi nie chciały się otworzyć. Z westchnieniem odwróciłem się i zniknąłem za plasty­kową zasłoną, za którą stał przenośny sedes. Przeżyję na­wet własnego syna — pomyślałem. — A oni mi tu przy­noszą artykuły o tumorach. Śmieszne. Śmiałem się sam do siebie.

Płakałem, a przez łzy widziałem płynącą ulicę, spływającą w dół; do mych uszu znów dochodziła muzyka, a nawet odbierałem ten wysoki ton, na granicy słyszalności, ten zakłócający dźwięk, który przecinał Voice of America. Na kopułowatym pagórku potężniał warkot motoru, a ja le­żałem teraz w przydrożnym rowie, na płaszczach i ko­cach. Ktoś przekręcał mi głowę w prawo, gdy tymczasem inni ciągnęli mnie po ziemi szarpiąc, aż ból właził mi w plecy. Nie otwierając oczu, szukam papierosów i zapałek. Pociągnąłem sześć razy. Żarzący się papieros wetknąłem sobie do pępka. Nie czułem nic. Absolutnie nic.

Do białej ściany przyczepiono krucyfiks z ciemnego drew­na, ze srebrnym Jezusem. Tuż obok widniała pożółkła tabliczka: palenie wzbronione, a pod nią wisiał obraz Mat­ki Bożej z osobistym podpisem biskupa — niezbyt wysoko, tak żeby mogły ten obraz dosięgnąć pielęgniarki-prakty- kantki, które dwa razy w tygodniu czyściły oszklone okienko.

Pewien sanitariusz z Einsiedeln, który przed laty ukoń­czył tu, w szpitalu, kurs dokształcający, ufundował małą kropielnicę, którą później zabrała do domu sprzątaczka, ponieważ nikt tej kropielnicy nie napełniał.

Pełzłem w stronę drzwi. Zastrzyk — jęczałem — zróbcie mi zastrzyk. Szorowałem twarzą o podłogę, pozostawiając za sobą długi ślad śliny.

Mogę wyczuć pomarańczę, dotykając ją stopą — z tym uczuciem zasnąłem.

Niezdecydowanie obracałem książkę w rękach. Również ta niebieska, płócienna okładka wydała mi się teraz znajo­ma. Potem odczytałem napis tłoczony złotem. Odcyfro- wałem swoje nazwisko.

Obserwowałem drzwi. Gorączka rozrywała mi żebra. Ktoś nas zamknął — powiedziałem głośno. Miałem przeczucie, że łóżka za mną są zamieszkałe. Zostawiono nas samych — powiedziałem. Nie wiemy, co dzieje się na zewnątrz. Sta­wiam diagnozę: złośliwe pałeczki okrężnicy, ognisko nie­znane.

Gorączka była rozognioną kulą wewnątrz mego ciała. Na­gle zerwałem się. Ten z daleka dochodzący odgłos — wy­dawało mi się, że jest to dudnienie ciężkiej maszyny — ten ton, który tak mnie męczył — zmienił się teraz. Wy­tężyłem słuch. Potem lewą pięścią wystukałem na ścianie swój sygnał. Sufit i ściany odpowiedziały mi.

Nad ranem dostałem ataku — dolantyna podziałała na mnie usypiająco. Przed oknem piętrzyło się niebo. Ten niebieski kolor nie był właściwy żadnej porze roku; nie­bo — przysłona, cała wypełniona niebieskością i tak szczel­nie przypasowana do czworokąta, że nie było szpary, któ­rą by się mogły wcisnąć obce ciała. Kraty rzucały słabe, ledwie widoczne cienie. Przez okno ukosem wsunęło się ramię. Palce zacisnęły się na moim przegubie. Jednostajny głos mamrotał liczby. Spałem, podciągnąłem kolana pod brodę, spałem i leżałem skulony w pozycji nie do zaatako­wania.

Czy uciekłem? Mówiłem o ośmiu miesiącach. Moglibyśmy się zgodzić na dziesięć dni? Czy to takie ważne?

Przyznając się, że skłamałem, nie sprawiłbym lekarzom satysfakcji.

W uporze utwierdzały mnie ich wątpliwości. Rzeczywistość

kruszyła się im w rękach i zanikała wskutek niesamowi­tego rozdrabniania postępowania dowodowego. M&wili o rekonstrukcji.

Wystarczyło się o tym przekonać: nigdy nie jechałem do Biel, nigdy nie byłem członkiem bandy, proces nie odbył się, a Dolly to była moja wrona, którą oswoiłem przed laty w internacie. Nauczyła się wymawiać swoje imię, a od niej nauczyły się go trzy pokolenia.

Wysoka jodła na skraju lasu przywoływała Dolly, co wie­czór kołysząc się.

Przez cały dzień lekarze gromadzili się przed moim nowym encefalogramem i angiografią, które ilustrowały klasycz­ny przypadek padaczki.

Mimo to mój dziennik. przechodził potajemnie z rąk do rąk; stwierdzili, że mam wojownicze usposobienie, to, co nazwaliby duszą, gdyby jeszcze mogli to zrobić.

Rany na mojej twarzy zagoiły się, pęknięta brew, źle zszy­ta, też się zabliźniła.

Rysowałem, co mi kazano: aparat, który B. użył do lotu. Nad projektem tej maszyny pracowaliśmy razem, w jego pokoju i w mojej celi. Nie chodziło o model poruszający się na zasadzie odrzutu. Naszym zadaniem było zniesie­nie siły ciężkości.

B. wynalazł falę elektromagnetyczną, dzięki której obie siły wzajemnie się równoważyły — znosiły. Jako źródło napędu wystarczał mały silnik Diesla. Śmigło zmajstro­wałem | drutów parasola i cienkich blaszek, używanych do zawieszania zasłon; górne powierzchnie okryliśmy brą­zowym jedwabiem. Aparat, ważący może ze trzydzieści kilo, niosło się ma plecach. Po starcie jedna z dwóch bu­tli | tlenem mogła służyć jako siodło. Ujemną cechą na­szej maszyny była niemożność powrotu na ziemię, co po­wodowało konieczność zabierania ze sobą dużej ilości paliwa. Było to wczesnym latem, przez otwarte okno wlewał się odurzający zapach siana — zapowiedź pierwszej wieczór-

nej rosy. Niebo zwiastowało bezwietrzną noc i pogodne dni. I oto w okratowanym oknie pojawił się B. Sunął wzdłuż lasu, szybko się wznosząc, a teraz odcinał się ostro na jasnym tle.

Nikt we wsi, jak się zdaje, nie obserwował nieba. To, co należało do nich, wiązało się z ziemią i miało fundamenty lub koreenie; terkocząc przejechał traktor, dźwięczały dzwonki krów. Z szeroko rozpiętymi skrzydłami pogrą­żał się lotnik w zasłonie z promienistego światła. Podnio­słem oczy, ale nie było tam w górze ani jednej chmury, która podzieliłaby moją samotność.

Lekarze postanowili ponownie przystosować mnie do ży­cia w społeczeństwie. Przydzielono mi więc pielęgniarza Brahma.

Kiedy Brahm wszedł do mojej celi po raz pierwszy, na dworze śpiewał ptak.

To zięba — powiedział — Słyszysz ją?”

Z tyłu podobny był do żołnierza, gdy tak stał w ubraniu z grubego materiału, ściśnięty szerokim, skórzanym pa­sem, w getrach i czarnych butach z cholewami.

O co chodzi? — odpowiedziałem pytaniem. — Zięba?” pojutrze przyleci pierwszy kos — powiedział do ścia­ny. — A po nasłonecznionej stronie zakwitną przylaszczki za czternaście dni.”

Powinieneś się już przyzwyczaić do tego domu.”

Tylko westchnął.

Od sześciu miesięcy cierpię — powiedział — przez ten blok mieszkalny, ażeby go. To mój wózek był już lepszy; postawiłem go w marcu na skraju lasu, właśnie...”

Urwał, otworzył usta, by dokończyć zdanie, ale zamknął okno.

Siadaj” — powiedziałem do niego, pochylony nad kartką papieru, tak jakbym nie przestał pisać.

Wlepił we mnie wzrok.

Mam to we krwi, nie mogę się bez tego obyć.”

Co takiego, Brahm?”

Włóczęga. Teraz jest to zabronione — powiedział i pod- 86

niósł się ociężale. — Teraz państwo włącza nas w nurt opieki społecznej.”

Opuścił celę. Słyszałem zgrzyt klucza w zamku, odgłos przewyższający ironią każdy inny.

Wrócił później, z życzeniami przyjemnego wieczoru na ustach; zrobiło się ciemno, zięba poszła spać.

Centre atomique, hallo, hallo, centre atomique. Le mon­de va éclater dans dix minutes: moje pozdrowienie.

Rzucił czapkę na pryczę.

Co robisz?” J— zapytał grzecznie.

Piszemy.”

Wyczułem, że tę stereotypową odpowiedź przyjął ze zdzi­wieniem, i żałowałem, że jestem tak nieostrożny. „Pew­nie nigdy nie spotkałeś faceta — powiedziałem — co bez przerwy pisze, co? To wiedz, że góra mnie do tego zmu­sza.”

A on, z ręką na kołnierzu, uspokajająco: „A może ty jes­teś chory,, co?”

Podobnie rozmawiał ze swoim koniem, gdy gzy doprowa­dziły biedne zwierzę do szału. Był zmuszony sprzedać ko­nia i wózek i prowadzić życie osiadłe.

W nasze przedłużające się milczenie wpadło nagle światło z odrutowanej żarówki. Nacisnąć guzik w centrali — w trzydziestu czterech celach światło. Słyszałem, jak drzwi się otwierają, zamykają, i słyszałem zgrzyt klucza w zam­ku. Wyprostowałem się,. Odezwał się kłujący ból nad le­wym okiem. Dowlokłem się do pryczy, jeszcze ciepłej po Brahmie, i wcisnąłem głowę w poduszki.

Często przychodził po mnie również Zuckauge, młodszy pielęgniarz. Nigdy nie próbowałem z nim rozmawiać. Cha­rakter człowieka wsiąka we mnie, i jeśli miałbym Zuckau- gego przedstawić, to bym powtórzył kursującą tu pogłoskę, że przedtem był on pacjentem zakładu dla nerwowo cho­rych i że po skończonej kuracji od razu przyjęto go tu do pracy, do grupy pracowników niskopłatnych. Zuckauge za­mknął za mną gładką, masywną płytę stalową, drzwi, któ­rymi wypuszczano mnie na ogród. Jakiś człowiek ze skrzy-

/ üm Mm

/. kfn r

żowanymi z tylu rękami szedł po kamiennych płytach, ułożonych na zabłoconym, mokrym trawniku. Mijając moj-j ławkę, podniósł głowę, krótko pociągnął nosem i powie­dział w pustkę: „Sądzę, iż jest pan nowicjuszem.” „Powtarzam kurs.”

Ach, już wczoraj pan to powiedział.”

W takim razie proszę mnie traktować jako osobę dopiero co przywiezioną.”

Przykucnął nagle i z zainteresowaniem badał odbicie stopy na wilgotnym piaslku.

To pański ślad?”

Niewątpliwie” — odparłem.

Czy mógłbym pana prosić o pozostawienie mi go?”

Jest już pana własnością.”

Obiema rękami zaczął grzebać w piasku.

Chciałbym jednak zwrócić panu uwagę na to, że w tym przypadku największe usługi oddałaby panu deska — po­wiedziałem. — Jak zamierza pan zabezpieczyć ten okaz?” „Rzeczywiście — przyznał mi rację i rozejrzał się za des­ką — ja również przewiduję pewne trudności.”

Przy drzewku, w dużej odległości od nas, krzątał się nad­zorca przebrany za ogrodnika, w błyszczącym, zielonym fartuchu roboczym, budzącym zaufanie. Kolekcjoner śla­dów przywołał go i cierpliwie mu tłumaczył: „chodzi o de­skę, jak pan widzi —1 nie wolno zatrzeć tego śladu. To niezwykły odcisk stopy. Ze śladu tego można by było wy­czytać, że pozostawiło go zwierzę .kopytne, gdyby ten oto pan nie przyznał się właśnie do jego autorstwa”. Ogrodnik podniósł ręce, skierował je kolejno w trzy strony, palce jednej ręki zacisnął w pięść i położył na wyciągniętej dru­giej ręce, co wyglądało na poddanie się.

Rozumiem — powiedział kolekcjoner śladów — repre­zentuje pan przeciwny obóz. A zatem, drogi panie, jeste­śmy wrogami. Co pan na to?”

Nie wiedziałem, co mam powiedzieć.

Czy jest pan Siuksem, czy Apaczem?”

Jednym i drugim.”

,.Pańska matka miała chyba dużo sex appealu, drogi pa­nie.”

Tymczasem ogrodnik zdjął zielony fartuch. Razem z Apa­czem podnosił odciśnięty w ziemi ślad i kładł go na far­tuchu. Ale gdy tropiciel śladów raz jeszcze pochylał się z podziwem nad swym nowym okazem, nie przeczuwając, że okaz ten już dawno się rozpadł, gumowa pałka ogrodni­ka trafiła go w skroń. Indianin wyrzęził straszne „hihi” i runął na ziemię.

Zaatakował mnie pierwszy, zrozumiano? — powiedział do mnie ogrodnik, nagle odzyskawszy mowę. Pałkę trzymał jeszcze w ręku.

Tak jest, proszę pana.”

I nie bądź ty taki zarozumiały. Trzeba by ci kiedyś ob­ciąć te puszyste włosy. Ile masz lat?”

Dwadzieścia jeden.”

Zobacz go — ogrodnik potrząsnął głową — dwadzieścia jeden, a jeszcze zgrywa się na młodzieniaszka niczym nor­malny facet.”

Lekko pchnął mnie pałką w pierś.

Opowiedz mi coś, ale szybko, bo w przeciwnym razie po­mogę ci — o, widzisz tu moją powiernicę.”

Moi rodzice hodują papużki faliste” — powiedziałem. Ogrodnik wybałuszył oczy.

Kpisz sobie ze mnie czy co?”

Żyją z ogonów — dodałem pospiesznie. — Są właściciela­mi sklepów, w których sprzedaje się różne wyroby z piór: pióropusze, piórniki, drób pierzasty i pierzaste wachlarze, szkice piórkiem, pierzyny, przepiórki, wieczne pióra, pier­naty, obsadki do pióra,-wagi piórkowe i przepierzenia. Ogo­ny inaszych papużek falistych dochodzą do dwudziestu me­trów długości. Ucina się je co sześć miesięcy, by mogły lepiej rosnąć.”

Ogrodnik roześmiał się.

Całkiem już chyba zwariowałeś” — powiedział pojed­nawczo.

Brahm podał do wiadomości: bal maskowy odbył się. Przy­łożył głowę do ściany i zapatrzył się w okno. Słyszałem łagodny warkot samolotu. Jakże często stałem w tym miej­scu, by go zobaczyć: błyszczący w oddali, nienaruszalny jak obietnica.

«Panam» — powiedziałem — to ten, co kursuje o szóstej.” Brahm odwrócił się.

Zgadza się, w czwartek” — powiedział ochrypłym, cie­płym głosem. To nieporozumienie doprowadziło nas naj­krótszą drogą do rozmowy. Przed domem ogrodnik kopał dół. Planuje się spalić w nim ubrania. Zgrzytała łopata, padały grudy, a po celi rozchodził się zapach świeżej ziemi. W oknie rozwiewał się dym z mojego papierosa.

Gdy byłem sam i chwytał mnie strach, biegałem po celi tam i z powrotem. Na podłodze widać było ślad. Prowadził wzdłuż ściany, urywał się w miejscu, gdzie stała prycza, dochodził do okna — i z powrotem.

Świeżo pomalowałem wózek — pcftwiedział Brahm. — Na skraju lasu jest suchutko, mówię ci, a jarmarki wielkanoc­ne we wsiach zaczynają się w tym roku wcześnie.” „Szerokie ulice, Brahm. Polne drogi.”

Zabrali mi go.”

Albo samolotem, Brahm. Och, tak uciec.”

Nie mogę.”

Przez otwarte drzwi.”

Ociężale potrząsnął głową: „Nie mogę.”

Czułem noże. Czułem wszystkie blizny na twarzy. Czułem duszące mnie ręce, powieki jak z ołowiu i pęta założone na przegubach.

Dym i papierosa miał nieokreślony zapach. Rozżarzony czubek przesuwał się, cicho sycząc, w kierunku ręki i po­zostawiał delikatny, łatwo odpadający popiół. Przejrzysta zasłona u okna filtrowała światło. Rozchodziło się ono pro­mieniście, smugami, i skupiało wokół środkowego pręta, w ostro zarysowanym cieniu. Liczne głosy w ogrodzie. Głosy i ogień. Obłąkani palili swoją chorobę.

Moja cela była otwarta. Wyszedłem przed drzwi. Odblask na oknach korytarza raził oczy. Zabezpieczone balustradą schody | ciosanego kamienia biegły spiralą w dół. W tym domu nie było posadzki; jednak uczucie wolności nieocze­kiwanie wzbudzał we mnie półkolisty zakręt drogi, pro­wadzącej w głąb ogrodu. W tym domu miałem poczucie nierzeczywistości. Tu również było zbyt wiele świateł. Wycofałem się na schody, nie zauważony. Cela, milczący, ciemny zamek, przyjęła mnie.

Z kliniki wypuszczono mnie w trzy dni później, 11 wrze­śnia 1961. Jak twierdzili lekarze, byłem nieuleczalnie cho­ry, a choroba przebiegała zgodnie z planem. Ataki powta­rzały . się coraz częściej, trwały coraz dłużej, tak więc Schaltenbrand mógł się już zabierać do roboty.

Miałem być przewieziony do Brandmoos; to on przecież wyciosał krzyż dla Uelu. Belki spoił klejem stolarskim. W dni targowe często jeździłem do Langenthal i kupowa­łem mu większą ilość tej galaretowatej masy. By namokla i napęczniała, wkładał ją do zimnej wody. Żądałem kleju w granulkach.

Po obrobieniu krzyża z grubsza Brienzeńczyk wyrzynat na nim nazwisko. Może i gołębia, gałązkę palmową lub anio­ła. Po pogrzebie Uelu pokazał mi album ze wzorami.

I znów, podtrzymywany przez dwóch pielęgniarzy, dosia­dłem greyhounda; tym razem jednak umieszczono mnie obok kierowcy. Nawet nie zabrano mi szelek. Dzień, jak sądzę, był ładny, na podwórzu zakładu w Brandmoos wi­siały na nowych sznurach kąpielówki wychowanków. Przy­

gotowano mi łóżko w celi, w której mieszkałem już daw­niej. Jak cienkjg zrobiły się te mury. Słyszałem, jak wy­chowankowie wracali i przystępowali do kolacji. Admini­strator uczynił wszystko, by ukryć przed nimi mój po­wrót; ale Żebrak nie dał się nabrać. Miał we wsi przyja­ciół, odszukał na podwórzu ślady, znalazł kulkę papieru, którą upuściłem przed jego sypialnią.

Jeśli pewnego dnia wśród wychowanków zaczną krążyć potajemnie kartki z jadłospisem: przysmażane kartofle, czekoladowe lody, on będzie się miał na baczności.

Kiedyś zapytano Brienzeńczyka — już nie pamiętam w związku z czym — czy można używać samochodu jako środka do wywabiania plam, a on odpowiedział na to py­tanie twierdząco. Tak łatwo dał się zastraszyć.

A Żebrak. Och, on nie będzie milczał.

I znów tu.

Tym, co mnie łączyło ze światem zewnętrznym, były dźwię­ki; dzień zaczynał się od Schaltenbranda, smutno człapiące­go w porannej ciszy po schodach, a kończył na administra­torze, który późnym wieczorem obchodził sypialnie, staj­nie, obory i cele.

Wiadomość, którą ktoś półgłosem powierzył osobie nadzo­rującej, przenikała przez wszystkie ściany. Amen — mówi­li w sypialniach, po skończonej modlitwie — chór w mo­nologu — mówili to w przestwór -gasnących świateł, skąd wychodziły im na spotkanie sny. Podopieczni Schalten­branda powtarzali jeszcze przez jakiś czas łamanym espe­ranto nowo wyuczone słówka; potem zapadli w sen.

Noce po ucieczce spędzałem na uprawianiu ćwiczeń gim­nastycznych. Pielęgniarzowi patrzącemu przez judasza de­monstrowałem podciąganie na rękach (trzymałem się krat okiennych) lub przewroty w przód na podłodze. Z arkuszy papieru robiłem statki, kapelusze admiralskie i samoloty. Dopiero później okazało się, że esperanto jest językiem, w którym można dobrze kłamać.

Myślę, że nadszedł czas powiedzieć o tym podejrzeniu. Zeznaję więc: aresztowano mnie w La Chaux już wczesną

jesienią. Byłem podejrzany o morderstwo Véronique Schneider.

To, że władze nie chcą już dziś wracać do tej sprawy, że mówią o pomyłce, a nawet twierdzą, jakoby w gminie nie było kobiety o takim nazwisku, świadczy o tym, że władze mają chęć mnie usadzić, obojętnie jak. Później, kiedy mia­ły się odbyć przesłuchania i do wsi zjechali detektywi, skargę oddalono.

Panie La Bocca, proszę mi wybaczyć, że wyjawiam tu pańskie nazwisko. Właśnie on, ten sławny architekt, był tym człowiekiem, który zaofiarował mi w Langenthal go­ścinę. A jego syn Alberto zabrał mnie tamtego ranka, 6 czerwca, z autostrady Romanshorn-Genewa. Ranek był ja­sny — po zimnej, gwiaździstej nocy, podczas której po­marzły małe, zielone czereśnie; ze względu na mnie Alber­to włączył w swym fordzie-kabriolecie ogrzewanie.

Twarz miał koloru ołowianego, zsiniałe wargi, był wycień­czony nieludzką dietą — choroba zżarła go już zupełnie; samochód dostał w prezencie urodzinowym, gdy skończył szesnaście lat, ponieważ, jak twierdzili lekarze, mógł nie dożyć wieku dziewiętnastu lat, wieku, który uprawniał do prowadzenia pojazdów.

La Bocca, jego ojciec, którego rodzina miała dziedziczną skłonność do choroby sercowej, przywędrował do Szwaj­carii przed trzydziestu pięciu laty jako bezrobotny murarz i bądź co bądź nauczył się podpisywać własnym nazwi­skiem, tak że umowy, które zawierał z bankami, związka­mi zawodowymi oraz politycznymi i prywatnymi instytu­cjami, zgodne były już teraz z literą prawa, wobec której trzy krzyżyki mogłyby się okazać niewystarczające. Wy­korzystał 'bezowocną miłość bemeńc zyków do Starego Mia­sta, by bez żadnych przeszkód założyć podmiejskie osiedle, składające się z siedemdziesięciu czterech bloków: krewni i dziadkowie, sprowadzeni z Neapolu, mieszkali odtąd w willi w Langenthal. Wzniesiono ją w wieku szesnastym, przebudowano w osiemnastym, a w dwudziestym przysto­sowano do potrzeb członków rodu. Wyburzono osiem wa­piennych kolumn, frontowe schody i postarano się o peł­

ny komfort — założono centralne ogrzewanie i wybudowa­no basen. Dlaczego miałbym się dziwić, widząc na ścianach obrazy Buchsera i Hodlera i zagłębiając się w dywany sprowadzone z Chin?

W ścisłym gronie rodzinnym Alberto zrelacjonował po­krótce moje przygody, a ponieważ chłopca trzeba było ze względu na chore serce oszczędzać, mogłem w tym domu pozostać. Służba nie stawiała żadnych pytań, a jeszcze przed kolacją znalazło się ubranie, które na mnie pasowa­ło. Gdy stanąłem za stołem, lokaj dosunął i moje krzesło, ale jeszcze nikt nie siadał — i nagle rozwarły się szeroko dwuskrzydłowe drzwi, zamigotały płomyki świec w kande­labrze i na czele małego orszaku pojawił się La Bocca. W tym samym momencie jakiś facet ubrany na czarno za­czął grać na fisharmonii, a my spoczęliśmy na brzegach na­szych barokowych krzeseł.

Brakowało teściowej pana La Bocca, zmarłej przed czter­nastoma dniami na raka, a także Alberta i Ernestyny, jego siostry, o której nie wolno było mówić, ponieważ okryła rodzinę hańbą. Mimo to nakrycia dla nich stały na stole; przed jednym paliła się świeca.

Po tym tak bardzo udanym wieczorze spędzałem w domu Alberta sześć następnych dni. Poznałem fisharmonistę i je­go zastępcę, który wprawdzie nie miał pojęcia o muzyce, ale za to posiadał wyszukany zbiór skarbonek z Murzyna­mi. Pokazał mi całą kolekcję tych potakujących figurek, jakie często można było zobaczyć w domach towarowych i kaplicach, zwykłych figurek z gipsu, świadczących o mi­sjonarskiej działalności. W Afryce — 'powiedział — wyko­nuje się je według podobnych modeli, tylko że tymi, któ­rzy zasiadają na małych, barwnie pomalowanych skrzyn­kach — tronach i kiwają głowami, gdy skłoni ich do tego moneta, są biali.

Zamknąwszy drzwi i upewniwszy się, że jesteśmy w po­koju sami, powyjmował z tajemnej szafy rtzadkie egzem­plarze: takich, co potrząsają głowami, połykając bilon, i takich niedowiarków, co reagują wyłącznie na większe sumy; były tam także Mulatki, którym banknot wsuwało

się pod sukienkę, był tam Szwajcar grający na rogu alpej­skim, którym to rogiem wskazywał na podziałce stan swo­ich oszczędności, oraz Niemiec, który kłaniał się swemu ziomkowi mówiąc: „mistrzu”. Mistrzem nazywał Alberto pewnego szczupłego mężczyznę — swego nauczyciela. Gustował w ubraniach szytych z angielskich materiałów, napisał książkę przeciwko marksizmowi i poradził mi pod koniec tygodnia, bym opuścił dom.

Alberto przebywał z ojcem we Włoszech, wczesnym ran­kiem rezydencja spała, a z szeroko pootwieranych okien do­biegało pochrapywanie. Mimo że była niedziela, w parku pracował ogrodnik. Wyprowadziłem z szopy jego rower, a gdy sławny lekarz z Mediolanu z ubolewaniem pochylał głowę nad sercem Alberta, ja skręciłem już w Kirchstal- den i jechałem naprzeciw odświętnie ubranego tłumu, który wychodził po kazaniu z kościoła.

Rower nosił nazwę cycles-wolf.

Wśród zieleni przycupnęły sobie półkoliste, garbate pagór­ki, niesforne i podstępne — brodawki, zalesione bez prze­działków. Okolica w sam raz dla dzikich świń lubiących ryć — wilgotna i zacieniona! Ani kawałka równego pola, ani skrawka płaskiej łąki. Poprzerzynany strugami, krajo­braz piętrzył się i fałdował, cały w dziobach, i nagle ury­wał, opadając dobrze zamaskowanymi, skalnymi ścianami, ścianami z różnego rodzaju skał. Nad otoczeniem domino­wała chłopska chałupa, położona na szczycie góry i nagle oświetlona słońcem, gdy wtem leśna droga zaczęła się ob­niżać. Spod kół roweru pryskały kamienie.

Od gęstwiny krzewów chyżo oderwał się żołnierz w nakra- pianej, brązowo-zielonej plandece, zarzuconej na ramiona. Z trudem zahamowałem.

Pana przepustka” — powiedział.

Co proszę?”

Pana przepustka.”

88 /

Dopiero teraz dostrzegłem w gąszczu ciężarówki i przycze­py, pokryte gałęziami i siatkami.

Nie mam — powiedziałem. — Będzie tu strzelanie?” Skinął głową.

W takim razie najlepiej będzie, jeśli zawrócę.”

Nie wolno — powiedział lakonicznie. — Byłoby to niezgod­ne z przepisami. Pan rozumie, manewry «Lampart 1.»

Nic o tym nie wiedziałem.

Ależ na pewno czytał pan o tym — przekonywał mnie. — Alarm pierwszego stopnia «Lampart 1.» Wszystkie gazety

0 tym piszą.”

Zaprowadził mnie na posterunek.

Po obu stronach las wznosił się stromo; ucieczka była nie­możliwa. Wszędzie leżeli ludzie, w ukryciu: pod drzewami, w stodołach, na nie skoszonych łąkach. Marzli, czekali

1 czytali powieści kryminalne. W wozach spali kierowcy ubrani na niebiesko.

Nad potokiem leżały hrudne pryzmy śniegu.

Ostrożnie” — mruknął mój przewodnik. Był to kawał chłopa i dobrze znał zdradliwe, leśne błota. W pół godzi­ny znaleźliśmy się na miejscu. Przed podłużnym namio­tem leżeli na drewnianych noszach ranni.

Punkt operacyjny rozjaśniały dwie silne lampy. Po ścia­nach prześlizgiwały się bezkształtne \ienie, tam i z powro­tem. Później zauważyłem również agregaty, głęboko wko­pane w ziemię; pilnowali ich żołnierze, grając w kości na kanistrze.

Zaprowadzono mnie do kapitana. Zajęty był właśnie oglą­daniem kurek, które znalazł wczesnym popołudniem.

Gdy byłem chłopcem — powiedział — wziąłem raz mucho­mora bulwiastego za zieloną surojadkę; rozumiałem jego ostrożność. Postanowiłem podać się za zbłąkanego. Nazy­wałem się Moser, byłem uczniem u ślusarza i pochodziłam z Langenthal.

Oficer spokojnie włożył czapkę. I nagle, wyprężywszy się, jak nie ryknął: „Sanitariusz Ganzl”

W dwie minuty później stał przed nami Ganz, w niedba­łej postawie na baczność. Czoło i policzek miał naznaczo-

I ne szczególną blizną. W tego człowieka rzucono nożem;

I zwykła rana kłuta lub cięta zabliźnia się inaczej.

Ganz, jesteście odpowiedzialni za autoklawy?”

Wedle rozkazu.”

Kto jest z wami?”

Sanitariusz Bader i Steffen — razem dwóch.”

A ile oddział ma bębnów?”

Sześć.”

Czy już uruchomiono aparat?”

Ja...”

Tak czy nie.”

I „Nie” — powiedział Ganz.

A dlaczego nie?”

Jest uszkodzony.”

I „Słyszałem to już tydzień temu. Co zrobiono przez ten

I czas?”

I „Nic.”

Kapitan odchylił się do tyłu.

I „Nic, otóż to właśnie. Niezdyscyplinowany żołnierz to nie-

I zdyscyplinowana armia, Ganz. Zrozumiano?”

Tak jest.”

Co to ma znaczyć?”

Tak jest, panie kapitanie."

Spocznij. Mamy tu ucznia ślusarskiego. Każcie mu zająć się tą sprawą.”

Wstał.

Jeszcze jedno” — powiedział.

Pochodzicie z Langenthal, Ganz; czy znacie niejakiego Mo- sera?”

Ganz podniósł głowę; zatrzymał wzrok na moich rękach. „Pochodzę z Langenthal Górnego, obywatelu kapitanie — powiedział. — Być może w Dolnym mieszka ktoś o takim nazwisku.”

No dobrze — powiedział kapitan — rozumiem. W ciągu nocy spodziewamy się wizyty szefa oddziaiu. Może będzie chciał ten aparat obejrzeć. Niech pan wyda odpowiednie dyspozycje."

Opuściliśmy namiot w milczeniu. Słońce, które jeszcze przed

godziną toczyło się po skraju pagórka, utonęło w lasach. Pchałem rower. Ganz wyjął z chlebaka kieszonkową latar­kę. Po przejściu kilkuset metrów znaleźliśmy się w punk­cie sterylizacyjnym.

Miejsce było dobrze zamaskowane. Z płacht namiotowych zrobiono coś w rodzaju dachu — pod nim leżeli młodsi sa­nitariusze: Steffen i Bader. Na rozpalonym w pobliżu ogniu gotowała się woda. Działał też jeden z dwóch aparatów. „Wódki” — powtórzył Steffen po raz trzeci.

Ganz podał mu swoją butelkę.

Ogień migotał, cienie przesuwały się mu po czole, przemy­kały po zębach, wyskakiwały z oczu; w jego otwartej dło­ni pojawiła się nagle niklowana śruba.

Jej to właśnie brak — powiedział. — Śruby do zaworu numer cztery. Próba sabotażu.”

Podeszliśmy bliżej. Bader podążał za nami wzdychając. Był palaczem.

Podczas gdy doprowadzaliśmy zawór do porządku, on wkładał do górnego bębna chusteczkę. Wlewanie płynu ste- rylizacyjnego — tak nazywał tę operację. Przykręcono również manometry.

Nagle las ożył, w powietrze wzbiły się rakiety świetlne; obok nas biegli żołnierze. Niektórzy mieli już nałożone maski przeciwgazowe. W biegu zarzucali sobie na plecy namioty?

Alarm atomowy — powiedział Ganz. — Jeśli bomba spad­nie, żołnierz szwajcarski nie będzie cierpiał długo. Jednak nie chciałbym zdychać w tym namordniku.”

W schronie wyjęliśmy maski, a ja wpełzłem między płach­ty namiotowe. Przeszły zapachem Steffena. W chlebaku Ganza znalazły się dwie zapasowe porcje żywności. Na pla­stykowych woreczkach czerwonym kolorem zaznaczono wartości kaloryczne.

Wrócili; ogień ledwie się już tlił. Obudził mnie głos Bade­ra. Hełm Steffena doturlał się do stosu chrustu.

Bądź zdrów, ty żarłoku niesyty żelażnych porcji” — mruknął Steffen, nadąsany.

Bader wzniecił ogień.

Jak smakowała kawa?” — spytał Ganz.

Doskonała.”

Jak tylko będziemy mieli parę pod pokrywą, zrobimy no­wą kawę. Ciśnienie 140 atmosfer; zaparzymy szatana.” Odezwał się Steffen: „ślusarz mógłby skoczyć po wódkę, co sądzicie?”

Zgodzili się i wręczyli mi kieszonkową latarkę oraz płaską manierkę. Steffen objaśnił mi drogę: tu na prawo, tam na lewo, podejść pod skraj lasu, szosa, gospoda; i dał mi pie­niądze.

Ciemność wypełniały różne odgłosy. Metal dźwięczał o me­tal i z jednego zamazanego cienia wydobywał cienie moc­niej się rysujące. Zawieszone wśród drzew reflektory nie mogły ujawnić chrapania i jęków marznących śpiących; rzucały jedynie cień od namiotu; cień rozpościerał się mię­dzy pniami a sylwetkami- obu wartowników. Zimno wci­skało się pod koszulę. Już dawno zmyliłem drogę i kieru­nek; zresztą można się było tego spodziewać. Od uciążliwej wspinaczki po zboczu zrobiło mi się ciepło. Przypuszczałem, że na skraju lasu rozstawiono straże. Latarki nie wyjmo­wałem. Bez przeszkód dotarłem do wysmołowanej szosy kantonalnej. Po drugiej stronie znajdowała się gospoda, z ciężkim dachem i zasłoniętymi oknami. Na nieogrodzo* nym placu stały wojskowe pojazdy: jeepy, jeden oldsmo- bile, nash i kadilak. W otwartej stodole nie było widać ni­kogo; posterunki zdjęto. Czarna ręka, przymocowana do fi­lara, wskazywała drogę do ustępów; również i tam nic się nie ruszało. Drzwi do gospody były przymknięte; na drzwiach do pokojów wisiały małe, emaliowane tabliczki. Gospodarza spotkałem w kuchni, z pętem kiełbasy na rę­kach. Zapomniał zamknąć lodówkę, a ja, napotkawszy je­go błędny wzrok, mimowolnie starałem się skurczyć. „Muszę go zarżnąć” — powiedział, bardziej do siebie. Wskazałem na manierkę.

Bzucił kiełbasę na stół i wyszedł. Usłyszałem, jak wołał jakieś imię, potem doszedł mnie skowyt i brzęk łańcucha. Na górze rozległ się śmiech mężczyzny; dziewczyna odpo-

wiedziaia; teraz śmiali się ocoje. Potem zapanowała cisza. Na podłodze leżał zegar ścienny; milczał, trafiony trzema kulami. Na tacy, w kredensie, leżały dwie pary damskich pończoch i butów.

Gospodarz wrócił.

Wódka nic cię nie kosztuje — powiedział. — Idź już. Pies uwiązany. I nikomu ani słowa, słyszysz?”

Ruchem głowy wskazał na kredens.

Szosa fosforyzowała. Dał się słyszeć jakiś dźwięk — nie wiedziałem, czy jest to warczenie psa, goniącego świeżym tropem, czy też szum generatorów.

Były to generatory. Wkrótce zobaczyłem wśród drzew du­że reflektory.

Jest wódka — powiedział- Steffen w schronie. — Ślusarz wrócił”.

Przytknął manierkę do ust; przez chwilę trzymał ją nieru­chomo, po czym zerwał się i zaniósł kaszlem; „to wiśniów­ka — wykrztusił — toż to prawdziwa wiśniówka!”

Inni śmiali się, a Ganz manipulował przy zaworze.

Kawa cię uleczy — powiedział — tylko nie wrzuć mi me­nażki do ognia.”

Zapach kawy zwabił bezkształtne postacie w krąg światła; wkrótce menażka zaczęła przechodzić z rąk do rąk. Gruby sierżant zdziwił się, gdy mnie zobaczył; mógł pić pierwszy. „Gorąca — powiedział; pił szybko, małymi łykami. — Do­skonała.”

Piliśmy wszyscy. Zrobiło się cicho. Ludzie siedzieli zapa­trzeni w ogień. Na plecy i ramiona mieli zarzucone płachty namiotowe, głowy wtulili. Ktoś palił; trzymał papierosa w ten sposób, że dłonią zasłaniał rozżarzający się czubek. Tak cicho jak się zjawili, tak samo cicho wymykali się teraz ukradkiem, pogrążając się z powrotem w ciemności. Ba­der wygarniał pogrzebaczem żar spomiędzy rur ogrzew­niczych.

Stanę na warcie pierwszy — powiedział. — Potem ściągnę Stef fena.”

Steffen leżał nieruchomo, z zamkniętymi ustami, w jednej ręce trzymał manierkę. Przysunęliśmy go do ściany. Długo

obserwowałem drgające nade mną kółka dymu; Bader roz­niecił ogień.

Ganz — powiedziałem cicho — hej, Ganz!”

Przypomniała mi się jego blizna.

Ganz spał już.

Ostatecznie: on mnie również nie zapytał.

Gdy po przebudzeniu stwierdza się, że każda rzecz jest nie na swoim miejscu — jakże to wrogo usposabia do świata. Ludzi już zebrano; z ciężkim westchnieniem wykonywano w obozie różnego rodzaju czynności. Żołnierze biegli śpiesz- nie przez las, przyjeżdżali i odjeżdżali łącznicy. Za jedną z kuchni palowych utworzył się długi ogonek; wrócił Ganz z serem i pieczywem w chlebaku, z kakao w menażce. „Mógłbym poprosić naszego szofera, by cię ukrył pod plan­deką — powiedział. — Jeśli chcesz jechać z nami.”

A dokąd?” — Wzruszył ramionami i roześmiał się. — „Bader, Steffen, on się pyta: dokąd!”

Komunikat o zaistniałej sytuacji brzmi następująco — powiedział Bader z udaną powagą:

«W wyniku akcji zaczepnej, szybko i genialnie przeprowa­dzonej przez naszych wytrawnych dowódców, atak wojsk rosyjskich skutecznie odparto. Bohatersko biła się piecho­ta na przyczółku Langnau. Saperzy zbudowali prowizorycz­ny mostek na rzece Emmę, dzięki czemu czerwony klin przecięto. We wszystkich tych operacjach nasze dowódz­two wspierała ludność cywilna. Tak jest, moi panowie: wola obrony jest w narodzie nadal niezłomna.»” „Powinieneś mieć do dyspozycji mapę i buławę marszał­kowską — powiedział Ganz. — A może także parę chorąg­wi: niebieskich i zielonych.”

Obóz- zwinęliśmy jeszcze przed posiłkiem. Namioty poskła­daliśmy dopiero po załadowaniu na przyczepy całego ma­teriału.

Oddział opuściłem w sześć godzin później, podczas postoju. Chętnie bym się z Ganzem pożegnał, usłuchałem jednak

jego rady: nie oglądaj się na mnie, gdy będziesz nawiewał Rosnący tu las niczym się nie wyróżniał od tamtego. Pchałem rower pod górę, po zboczu, prosto na drogowskaz ustawiony na kopułowatym wzniesieniu. Potem czekał mnie długi zjazd w dół do wsi, a tam'żandarmi wojsko­wi poinformowali mnie, jak jechać w kierunku Jury. Płaskonose chmury-landary wlokły się po niebie, na wschód, unosząc napęczniałe od deszczu brzuchy.

Wiosenne fale zimna, ogarniające wielkie lasy, przeszły. Schronienie znalazłem w piwnicy wytwórni moszczu. Gdy tak leżałem nie śpiąc, widziałem, jak przez ciemność prze­taczały się potężne beczki — bezgłośne stado słoni: krągłe samice i młode samce. Spoczywałem odurzony ich wonią, gdy tymczasem, pod naszymi stopami, kawałek dżungli za­mieniał się w klepisko.

Jednak księżyca przybywało, a my ponownie rozlokowa­liśmy się na błotnych kąpieliskach; często wylegiwaliśmy się w płytkich rzekach. Nawet w najgłębszych snach ota­czała mnie kość słoniowa. Pod osłoną stada moje ciało łuszczyło się, a pod szybko schnącą powłoką naprężała się nowa skóra. Noce przestały być już groźne.

Do La Chaux dotarłem w środku nocy.

Wieś składała się z sześciu lub siedmiu domów, ulicy, która wznosiła się między nimi ukośnie, kościoła i gospody. Go­spoda położona była na uboczu, pod kasztanowcami, i po­łączona z hotelem „La Bluande”. Kiedy wszedłem na plac przed budynkiem szkolnym, w kabinie zadźwięczał tele­fon.

Wokół nie było nikogo. Porywisty wiatr chlustał deszczem

o wapiennobiałe mury domów. W otworach okiennych nic się nie ruszało. Dalekie brzmienia dzwonów ibyły jak po­wietrzna kipiel; gdy jednak odwróciłem głowę, ten gwał­towny 9zum ustał — przeszedł w stuk obluzowanej deski lub skrzypienie kotła zwieszonego na haku pod cysterną.

Telefon dzwonił w regularnych odstępach.

Mój cień, powiększony — z grubsza zarysowany, wyślizgi­wał się czasem z nieustającego rojowiska kropel i nasuwał na błyszczący krąg rzucany przez latarnię — światło uka­zywało deszcz jakby od wewnątrz. W bezwietrznych mo­mentach i murów sączył się żar minionych dni lipcowych; potem przeważała znów śniegorodna, letnia noc. Kołnierz miałem postawiony, ręce ukryte w kieszeniach — stałem oparty o drzewo. Jego drżenia przejmowały mnie zimnym dreszczem. Pień był karłowaty, gałęzie miały niewiele liści, a korzenie nie znajdowały w spękanej ziemi żadnego opar­cia. Białe, syczące błyskawice, które przelatywały wysoko po niebie — zbyt daleko jednak, by przywołać grzmot — pozostawiały po sobie silny, świerkowy zapach. Wyjąłem z kieszeni papierosa; lewą ręką go osłaniałem, prawą szu­kałem zapałek; dopiero za drugim razem udało mi się go zapalić; dym był gorący i gryzący.

Przez chwilę zapałka wirowała w małej kałuży deszczu, po czym porwała ją spływająca rynsztokiem strużka.

Telefon dzwonił.

Kobieta podniosła słuchawkę.

Dziś w nocy Juillerat postanowił złożyć ofiarę” — powie­działa szeptem. Potem słychać było przeciągły sygnał; odło­żyła słuchawkę.

Na dworze padał gadatliwy deszcz; na ścianie kabiny ry­sował różne figury. Wydawało się, że budka się rusza.

Na nizinach rzeki występowały teraz z brzegów. Podnosiły się wody jeziora. Ten, kto jechał na psie, musiał się liczyć z następstwami.

Powoli, jakby kiełkując pod skórą, budziło się we mnie uczucie nieznanego zagrożenia. Ten mężczyzna, o którym była mowa przez telefon, znajdował się gdzieś w pobliżu, może obserwował mnie i zastanawiał się, co zrobić, by ta­jemnica ofiary Juillerata nie wyszła na jaw. Otworzyłem drzwi; plac był pusty.

Nagle zauważyłem, że szybko biegnę; stwierdziłem to wte­dy, gdy zboczyłem z ulicy. Zamieniła się w pastwisko, ale

to przecież woda wprowadziła mnie w błąd — zmyliłem drogę pod wpływem tej ssącej pustki, w której jedyną rzeczą postrzegalną była rzecz nie istniejąca. Otoczenie — nie nazwane, bez oblicza. Nie tu. Nie. — Nie do opisania. Doszedłem do siebie dopiero wtedy, gdy upadłem; piekący ból w zwichniętej stopie ustał, a pod rękami czułem teraz uginającą się ziemię. Kiedy obmacywałem staw skokowy, usłyszałem kroki szybko idącego mężczyzny, zobaczyłem okrągłe, niebieskie oko latarki na jego piersiach i białą la­skę, jaką posługują się niewidomi.

Deszcz popędzał mnie dalej; on i noc stopili się w jedno. Myślałem o mającym nadejść ranku. Pastwiska pełne koni, jodły na straży, bezpieczeństwo, krowy skubiące trawę — kloce w wibrujących cieniach, w południe, drgające boki zwierząt, roje much, gniazda os, lekkie kopyta i ciężkie palce, zamulone koryta z radioaktywną wodą. Krajobraz w każdym razie widoczny — równina przy równinie — lekko wznoszący się przy szwie płotu, z liniami horyzontu, które pogrążały się w głębokim mroku.

Nieoczekiwanie jednak wiatr ustał. Zrobiłem jeden krok i jeszcze jeden, i wtedy ręce moje dotknęły chropowatego tynku — muru. Z chwilą gdy moje ręce znalazły oparcie, poczułem, że mam twardy grunt pod nogami. Po omacku ruszyłem do przodu i uzmysłowiłem sobie: to jest dom. Przez ściany i podłogę przenikały jakieś dźwięki. W pierw­szej chwili pomyślałem o zwierzętach w stajni; ale odgłosy te dochodziły jakby z podziemia; powodowała je być może woda wyciekająca z cysterny lub przepuszczalny grunt wapnisty, który się obsuwał..

Tę ziemię nietrudno otworzyć. Sama pęka, tworząc bagni­ste kotliny. W świetle późnego wieczoru błyszczą bryły ka­mieni. By osuszyć płyty torfowe, wznosi się z nich mury — wiele z nich zawala się w ciągu nocy; goście żałobni, któ­rzy zebrali się tej środy u Reya, stroskani, omówili straty poniesione przed trzema dniami wskutek burzy.

Pośrodku izby, z dala od spraw świeckich, stał pastor. Po­grążony był w lekturze i nie zwracał uwagi na tych, co wchodzili. Nieśmiało całowali mu prawą rękę, po czym przyłączali się do jednej 1 grup i rozprawiali z ożywieniem. Kiedy wszyscy goście się już zebrali, kobiety przeszły przez przymknięte drzwi do zaciemnionej sypialni. Tu leżała Vé­ronique Schneider, nowochrzczenica.

Na drewnianym łożu wypisane były węglem słowa: .,Sy­jon” i „Król”, słowa o koślawych literach; teraz, po krót­kim, kłopotliwym milczeniu, dał się słyszeć szept kobiet, jasny, uspokajający głos Loisy i łagodny szum wachlarza, którym ta dziewczyna oganiała muchy z twarzy zmarłej. Mężczyźni zgromadzili się w kuchni. W zlewie stały szklan­ki. Rey nalał do nich zielonego syropu, a gdy Santrol do­pełnił je wodą, napój nabrał mlecznej barwy.

I dopiero w tym właśnie momencie dostrzegłem Santrola, chociaż widziałem go już w gospodzie „Cheval blanc”. Przyjąłem tam służbę jako chłopiec kuchenny i zdarzało się, że musiałem przynosić dla niego ciemne piwo. Z jego wątrobą jest coś nie w porządku — powiedział gospodarz — lub ze śledzioną, nie pytaj.

Gdy tak podążał za Reyem, z karafką w miękkich, obwi­słych rękach, po raz pierwszy odczułem do niego niechęć. Bez słowa Santrol podał mi szklankę. Oczy miał ciemne, pozbawione wyrazu, bez rzęs; twarz mięsistą i nieowłosioną; usta ułożone do uśmiechu. Piłem szybko. Alkohol przeni­kał mi do krwi ciężko szumiąc.

Jak obwieściła w drzwiach gruba Maria — akuszerka (zaj­mowała się również myciem i ubieraniem zmarłych) - właśnie przybyło sześciu tragarzy, chłopców z Les Breu- leux. Kobiety zgrupowały się przed domem, wokół pastora; niektóre czytały śpiewnik. Wewnątrz budynku, za za­mkniętymi okiennicami, zabijano trumnę.

Słychać było głośnie uderzenia młotka, niczym nie tłumio­ne. Po pewnym czasie trumna ukazała się w cieniu sieni — ehybotała się, gdy ją niesiono. Kondukt formował się nie­chętnie i z ociąganiem; Rey szedł obok pastora.

Początkowo posuwaliśmy się polną drogą, ale obok rozw“-

/

lonej cysterny z Cervil tragarze zmienili się. Stąd do nasy­pu kolejowego wiodła stroma, wąska ulica; kobiety ży­czyły sobie, by ich mężowie prowadzili je pod rękę. Przechodziliśmy przez pastwiska; żarzący się bezmiar po­żerał nas. W oddali spoczywały cienie jodeł, krótkie i okrą­głe.

Zanim dotarliśmy do cmentarza, tragarze zmienili się jesz­cze dwa razy.

Mały, pęknięty dzwonek starał się złagodzić ciszę. Chrzciel­nicę nakryto tkaniną z zielonego aksamitu. Przygotowano się odpowiednio. O, ressuscite — śpiewaliśmy. Trumna po­została nieporuszona.

W ławce przede mną siedział Santrol, przykuty do drewna, jakby chciał potajemnie zapuścić korzenie i żywić się bó­lem, który wlazł w pory chropowatych desek, radością, któ­ra, niczym nie związana, trzymała się włókien. Płakał.

Tak płakał wówczas, gdy znalazł mnie w szopie, rankiem, po tej burzy, i prowadził do patrona. A gdy szukaliśmy Juillerata, bełkotał jak opętany słowa, których nie rozu­miałem. Gdyby nie był taki silny, to bym go zaatakował od tyłu i powalił; był on jednak ode mnie wyższy — ten barczysty olbrzym.

Juillerat, który właśnie karmił świnie, okazał się człowie­kiem dobrodusznym o twarzy nabrzmiałej od absyntu, zwiotczałej skórze i pustych oczach. Słuchał niezrozumiałej relacji Santrola tak, jakby myślał o czymś dawno minio­nym, jakby chciał przypomnieć sobie głos, który raz usły­szał i o którym dawno już zapomniał.

Wprawdzie on również stawiał mi pytania, ale nie spodzie­wał się, że usłyszy coś szczególnego. Swoim zwyczajem sam wymyślał odpowiedzi.

Zajmował się mną, a jednocześnie wlewał świniom żarcie do koryta, obdzielał te świnie silnymi kopniakami, opróż­niał jeden kubeł po drugim, sypiąc im na ryje specjalnie przyrządzone plewy.

Potem poszliśmy za Santrolem do pustej, pogrążonej w pół­mroku stajni.

/

Deszcz padał gęsty, wiem” — powiedział Juillerat.

Tu w lecie często nadciągają takie burze. Wczoraj w no­cy musiałem wstać, by domknąć okna.”

Mówił rozważnie, przechylał głowę, gdy tymczasem jego ręce wkręcały się w trociny.

A więc pan zabłądził?”

Tak jest.”

Jaskółki śmigały przez niską bramę. Ich gniazda znajdowa­ły się pod dachem, między belkami.

Ludzie chodzą wcześnie spać — powiedział, odwrócił wo­rek i wysypał trociny. — Nie widział pan nikogo?”

Zręcznymi ruchami zagrzebał w dole koński nawóz.

Zimą jest lepiej — powiedział. — Mężczyźni siedzą sobie w «Cheval blanc», grają w jassa, rozprawiają o polityce, a kobiety rozwiązują w kącie krzyżówki lub przeglądają katalogi miejskich domów towarowych.” Odstawił w kąt łopatę i wysypał trociny. „No cóż, zdarza się zabłądzić — przyznał. — Mógłbym dać panu przykłady. W naszej Jurze nie jest tak bezpiecznie jak w Alpach.”

Wlazł na strych, na którym składowano siano, i przez chwilę, między workami, ułożonymi w wysoki stos, widać było jego twarz.

Jak się pan nazywa?”

Moser, Rudolf Moser.”

Przez otwór, w regularnych odstępach, wpadało siano do koryta paszowego.

Padały pytania.

Kiedy powołają pana do służby wojskowej?” (Zwrócił uwagę na moje krótko ostrzyżone włosy.)

Pod koniec sierpnia.”

Gdzie?”

W Payerne.”

Do jakiego oddziału?”

Straż pożarna.”

Schodził ostrożnie, z brzuchem przyciśniętym do drabiny.

,,W' «Cheval blanc» mógłby się pan spytać o pracę, Mo­ser —* powiedział. — Porozumiem się z gospodarzem.”

Oznaczało to, że chciał sprawować nade mną nadzór. Za- _ J

T

mierzał dowiedzieć się, czy u niego w domu o czymś usły­szałem. Pogróżką było to: no cóż, zdarza się zabłądzić. Mógłbym dać panu przykłady.

Przy zagrodzie czekał Santrol. Z tego miejsca obejmował wzrokiem całe podwórze, trzy budynki i fragment pobli­skiego pastwiska. Stał tak na tym małym wzniesieniu, z rę­kami wsuniętymi za pas, w niedbałej pozie jak bohater we­sternu — za plecami miał bezkres nieba, pod butami do czysta wymiecioną ziemię. Tego, że miał gruby tyłek i że płakał, nie można było stwierdzić.

Teraz też tak płakał, przykuty do ławki. Z zakłopotaniem podniosła się gmina po amen pastora. Według poleceń gor­liwego mistrza ceremonii Loise i Reya otoczono i wyprowa­dzono na dwór, gdy tymczasem my wynieśliśmy trumnę przez boczne wyjście i skierowaliśmy się w stronę grobu. Ojciec Tschanz, gospodarz, nie omieszkał nieść wieńca, uple­cionego z gałęzi jodłowych i małych, czerwonych goździ­ków — kwiatów, które rosną nawet na tej wysokości. W akompaniamencie dźwięków fisharmonii chór rozwinął chorągwie oblamowane czarną krepą. Nauczyciel Grossrie- der (dziś wyjątkowo nie włożył białych 'pantofli gimna­stycznych) patetycznym gestem wyciągnął w kierunku chó­rzystów oba ramiona. Coś rozluźniło się na twarzach ze­branych i po chwili z otwartych ust popłynęła pieśń. Te­nor Santrola (śmierć śpiewa) osłonił nas wilgotno-ciepłą, wonną chmurą, zwabiającą muchy. Podchorążowie zaczęli powiewać chorągwiami nad mogiłą; w nieczułą ziemię we­tknęli sztandar z czerwono-czarnego jedwabiu, wydęty od wiatru. Potem sześciu tragarzy spuściło trumnę w nagłym pośpiechu. Do grobu podszedł Agoste, nieustannie trzęsąc głową. „To jego córka — szepnął md Tschanz. — I dodał: biegnij do domu, chłopcze, niech przygotują stoły. Najpóź­niej za pół godziny.” i Jęknąwszy cicho, zatrzymał się, chwycił ręką za brzuch, tam gdzie według niego było serce. Nie przypominam sobie nic innego jak tylko ten straszny upał, który towarzyszył mi w drodze powrotnej; żar wie­

wał się w jodły, z pękających igieł wydobywał odurzające zapachy i gromadził na niebie ciężkie, białe chmury.

To prawda, że próbowałem zatrzymać jakiś samochód — dlatego właśnie szedłem wzdłuż szosy. Dzięki temu zamach nie doszedł do skutku. Drogę przez wąwóz, którą szló się. krócej, Jeanine pokazała mi znacznie później.

Tu na ciebie czatowali — powiedziała. — Lehmann leżał w krzakach leszczyny, a dwaj pozostali ukryli się w cieniu drzew.” Drzewa były chore. W ich koronach bujnie rozra­stała się jemioła.

Ale jako autostopowicz również nie miałem szczęścia. Gros- srieder mnie złapał. (Sorek — tak nazywali go uczniowie. Zajmował dwa pokoje w hotelu Juillerata „Le Babylone”, a zamki od drzwi miał zabezpieczone specjalnymi mecha­nizmami.) Zaprosił mnie do swego volkswagena, a po aresz­towaniu mnie twierdził, że podczas jazdy usłyszał z moich ust wyznanie. Gdy go jednak poproszono, by złożył w tej sprawie pisemne oświadczenie, zrezygnował.

W „Cheval blanc” panował ożywiony ruch. Orpheline tasz­czyła- butelki.

W kuchni pachniało moczem. Odpływ pisuaru był zapcha­ny, a- w świeżo obmurowanym ścieku pływały rozpłaszczo­ne niedopałki.

Również i mnie czekała praca — zmywanie brudnych na­czyń. Ciężkie kłęby dymu pożerały żółte światło. Dopiero przy wódce chłopi urastali do potęgi.

Macy — wołało parę osób. — Gdzie jest Macy? Macy, na stół!” Tschanz, którego już raz wepchnięto pod ławkę, na­wet nie próbował ich zatrzymać. Dwie, osiem, czternaście rąk podniosło Macy’ego i postawiło na okrągłym stole. „Zatańcz, Macy — ryknął Lorioul. — Pokaż im.”

Wstał, wprawił Macy’ego w ruch i — jak zawsze, kiedy był pijany — zawiesił sobie złoty medalionik na kaftanie. „Allons, Macy, dobrze było w legii nam!”

Macy był maszynką. Jego nogi tłokami. Przytupywano do taktu, wpierw cicho, potem coraz głośniej. W przód i w tył. Kobiety zaczęły klaskać w ręce. Momentalnie przysunięto

stoły do ściany. Lorioul porwał na parkiet jakąś dziew­czynę. W tłumie dostrzegłem Santrola. Tańczył z Juillera- tem.

Przyłączały się następne pary; Lehmann prowadził Jeanine. Nagle dał się słyszeć od strony stołów czyjś głos: „To ja­kiś obcy!”

Popychano mnie ku drzwiom. Wkrótce potem leżałem przy ścianie, w chłodnej piwnicy przesiąkniętej zapachem wina. Na sznurku zawieszonym na drzwiach kołysała się ta­bliczka. Litery wycięto z „Feuille d’Avis” — ZEBRANIE TOWARZYSKIE.

Te bubki w telewizji to prawdziwi blagierzy” — powie­dział Marcel.

Mężczyźni siedzieli w ogrodzie, ponieważ latem Tschanz wystawiał aparat na dwór.

Nic, tylko baseball. Nie jesteśmy przecież w Ameryce.” Nic nie odpowiedzieli; siedzieli zastygli w bezruchu, ze wzrokiem wlepionym w kasztanowca — ich oczy pozbawio­ne były wyrazu. Ślęczeli nad wódką, w niebieskich koszu­lach, paląc — był bowiem wczesny wieczór, fajerant, i upał chował się w kamieniu powoli.

Od czasu do czasu musiałem zanosić im świeżą wodę; nie brakowało jej nam teraz; woda była (o ile nie stała długo) miękka i pozostawiała w ustach słaby, gorzki posmak.

W kuchni, gdzie napełniałem żółte dzbanki, kobiety roz­mawiały przy otwartym oknie o seansie; ale i na placu przed domem nie mówiono o niczym innym.

Otóż Piccot zajeżdżał przed Bluande co trzy tygodnie. Na tylnych siedzeniach jego samochodu, nieco odkształconego renaulta, leżały kasety i rolki oraz na biało ponumerowa­ne części aparatu projekcyjnego, które zwykł nazywać Swoim Materiałem. Po pewnym czasie aresztowała go po­licja w Neuenburgu; skazano go na grzywnę w wysokości trzech tysięcy franków. Z pewnością nie była to dla Picco- ta duża suma, niemniej jednak poczuł się zmuszony pod-

wyższyć ceną; litr absyntu z Val de Travers (u nas przy­jęła się nazwa pétrole) miał w przyszłości kosztować sze­snaście franków. Piccot zrezygnował również z kultural­nego pretekstu do swej działalności i zajął się wyłącznie organizacją nielegalnego handlu.

Przed godziną Tschanz przekazał wiadomość. „Jeśli z ki­nem skończy, straci najlepszych klientów Tavannes” — po­wiedział, a Orpheline i Marie już zaczęły zdz&rać ze ścia­ny czerwone afisze, zapowiadające seans na dziś wieczór. Seansu nie będzie; a więc mam nie zobaczyć Jeanine? Grossrieder czytał Juilleratowi artykuł w gazecie: „Porta przybył z południa — czytał. — Ręce miał lepkie. Wytarł je o .spodnie. W pociągu pachniało jedzeniem. Porta nie był głodny. Nad głową tańczyła mu walizka, obwiązana linkami. Od czasu do czasu przez wagon przechodzili po­dróżni, niepewnie. Na ławkach spały kobiety, większość z otwartymi ustami. Spały i dzieci. I wtedy ogarnęła go wściekłość.”

Podniósł wzrok.

Juillerat kiwnął głową: „Ludzie, których amok opętał, lu­dzie bez gruntu pod nogami, zbiegowie. Tak to jest. Ber­lin, Laos.” Zaostrzoną zapałką dłubał w zębach; widziałem, jak czasem obcierał ją o palec wskazujący, a palec obwą­chiwał.

Nazywają to felietonem — powiedział Grossrieder. — Przestanę prenumerować tę gazetę.”

Chłopi milczeli. Na ekranie ustawionego pod drzewem te­lewizora zgromadzili się gracze. Nagle owalna piłka ucie­kła i grupa rozpadła się.

Pobiegłem po wodę.

W świetle wieczora kuchnia wydawała się większa. Orphe­line i Marguerite, pochylone nad stołem, obierały kartofle. Marie wlewała do koryta zagotowany wywar. Pomieszcze­nie wypełniał słodki zapach świńskiej krwi. Kocioł z po­wrotem ustawiła na palenisku. Miała polipy w nosie, mówi­ła z ożywieniem i bez wytchnienia: „Agadir — czy przy­pominacie sobie go? Było to rok temu. Piccot chciał poka­zać dziś oryginalne filmy.” Marguerite wypuściła nóż.

,,To była składanka, prawda?”

Dziesięć tysięcy zmarłych — powiedziała Marie — po­myślcie, co to oznacza, w taki upał. Nad miastem krążyły sępy. Nocą podchodziły szakale, stadami, cienie na pustyni w księżycowym blasku. Żołnierze trzymali straż przy ruinach. Strzelano do wszystkiego, co się ruszało.” „Dziwne — powiedziała Orpheline —< że to cię tak bawi. Nie sądzę, by ci kazano myć tych zmarłych.”

Mnie bawi?! — Marie uniosła się. — Ty bękarcie!”

Ona nie miała nic złego na myśli” — odezwała się Mar­guerite bojaźliwie.

Zostaw! Ona miała na myśli coś o wiele gorszego.” Orpheline śmiała się.

O tak — powiedziała. — Zanieś mnie z powrotem na po­bocze drogi, gdzie mnie niby przed dwudziestoma laty zna­lazłaś.” Drzwi zamknęły się z głuchym trzaskiem.

Ty — powiedziała Marguerite — co z twoją wodą.”

Na dworze nic się nie zmieniło. Mężczyźni przeobrażali się w zielony sen.

Przez plac przejechały dwa samochody, jeden za drugim; na ciemniejącym tle głowy pasażerów ledwie się już odci­nały. Z tajemniczego tygla wydobywał się ziołowy mrok.

Leżała w małym wgłębieniu, tuż nad wodą. Na tle mato­wej zieleni mchu jej białe ciało błyszczało. Ubranie przy­cisnęła kamieniem, a buty schowała pod wełnianym ko­cem, na którym teraz spała. Powinna była oczekiwać mnie w olszynie, jak się umówiliśmy; no, ale leżała tu — i każ­dy mógł ją tu zobaczyć, każdy, kto się zabłąkał na bagna. Niepoprawna Jeanine.

Nad ciemnym dnem jeziora wisiały wpółzatopione kikuty drzew. Tam dalej, na trzęsawiskach, również panował spo­kój. Nic się nie ruszało w rozwalonych okopach, w któ­rych chłopcy znajdowali pordzewiałe odłamki granatów i stare łopaty bez trzonków. W niewidocznych rozpadli­nach kumkały żaby. . ■ i

Kiedy tak schodziłem stromym zboczem, natknąłem się na rów, który służył drwalom jako tor do spuszczania pni — rowem tym zacząłem zsuwać się w dół. Spod moich stóp odrywały się kamienie» staczały się podskakując, z trza­skiem wpadały w zarośla, uderzały o skały gdzieś daleko w dole.

W wysokich paprociach kryły się niebezpieczne doły, kol­czaste pędy i resztki zbielałych kłączy; dopiero na dnie do­liny olchy i wierzby zeszły na dalszy plan, odsłaniając wi­dok na bagno. Tam dalej, na skraju lasu, widać było sa­motną jodłę, nad którą wznosiły się wrony. Zataczały na niebie duże kręgi i z rozpiętymi skrzydłami opuszczały się z powrotem na drzewo.

Nad moczarami rozchodził się dziki, niepowstrzymany za­pach. W odległości rzutu kamieniem leżała Jeanine, z pod- łożoną pod głowę ręką, zgiętą w łokciu, z ciemnymi wło­sami, rozpuszczonymi na plecach.

Cicho wygwizdałem utwór Gillespiego o słonych orzęszi- kach ziemnych.

Wokół przytłumione dźwięki, gardłowe głosy ukrytych zwierząt. „Jeanine — zawołałem — Jeanine, to ja.” Gwał­townie przewróciła się na bok. -j „Tak— szepnęła — jestem tu.”

Później leżałem obok niej, orzeźwiony kąpielą w chłodnej wodzie'; Prawie nie mąciliśmy panującej tu ciszy. Paliłem i od czasu do czasu podawałem jej papierosa.

Las się.zapali”

Gdy wywiercę dziurę?” ...

Podczas, gdy ona — leżąc na plecach, z twarzą zwróconą ku mnie — dłubała w torfie, obserwowałem stado wron, które tym razem krążyło na większej wysokości i wreszcie skryło się za pagórkiem.

Może tam ktoś jest?”

Może.”. . - . j t>

Oparła się na moim ramieniu; na jej szyi, tuż obok maiaf- go, czerwonego znamienia, pulsowała żyła.

..Nie ma nic?” > SlfB

Ze względu na nią zatoczyłem łuk — szczęśliwie przedo­stałem się przez Les Cerneux, ale' chyba po to tylko, by w La Paule wpaść prosto w ręce łowczemu, nadzorującemu w okolicy dziką zwierzynę.

Dzika Świnia.”

To ty.” Śmiejąc się objęła mnie.

Poszliśmy, gdy rozproszyła się chmara komarów, wisząca nad nami od paru godzin.

Teraz powietrze nad moczarami nasycone było żółtym światłem. Żaby rechotały gwałtowniej. Nad bajorkiem przelatywały świergocące jaskółki.

Jaskółki rozrywały szare płótno powietrza, luźno rozpięte przed oknem. Na podłodze tańczył terkoczący budzik. Po­łożyłem się w oknie, zmęczony, miałem ochotę na cytrynę, splunąłem gęstą śliną w rynnę. Z daleka dochodzące, nie­równomierne uderzenia młota boleśnie łupały w skroniach. Przez noc zerwał się fen. W pokoju gościnnym hałasowali już pierwsi kramarze.

Lucette — rozległ się czyjś głos — hej, kuzynko!”

Był to Hérrison; opiekował się psami, a także tresował psy policyjne. Pomagał kramarzom ustawiać stragany; dziś był bowiem dzień targowy, oprócz tego dzień wyświęcania ko­ścioła, a przed budynkiem szkolnym wzniesiono krytą estradę do tańca (deski poukładane na beczkach po benzy­nie, które przekazało nam przedstawicielstwo „Mobiloil” w Tramelan).

Orpheline krzątała się w kuchni. Marie rozgraibiała żwir na podwórzu. Tschanz, który w Peu du Bas kwalifikował by­dło, znakował je oraz ważył, wrócił dopiero po jedzeniu. Mówiono o święcie. Vendredi, onze — wyczytałem w kalen­darzu, wiszącym na ścianie w pokoju gościnnym; napis w czerwonej obwódce: piątek — dzień wyświęcania kościoła. Zerwałem kartkę.

O godzinie dziewiątej ogród był przygotowany. Stoły na­kryto białym, błyszczącym papierem i ustawiono w podko- wę. W oknach nieruchomo wisiały chorągwie; jedynie na ulicy panował ożywiony ruch. iu

Rzeźnicy z Tramelan wyładowywali drób i króliki. Przed przenośnymi znakami z zakazem parkowania stały otwarte furgonetki i wózki ręczne.

W cieniu kasztanowca usiedli pierwsi chłopi.

Une pétrole, ma filie!’3 „Ach, co za upał!”

I to już od samego rana; spójrzcie na jaskółki!”

Wkrótce pojawili się pierwsi przyjezdni oraz spoceni han­dlarze. Rzucali ukradkowe spojrzenia na Marguerite, ży­czyli sobie młodszej kelnerki i nagle poczuli się urażeni. Marguerite szybko odeszła z zamówieniem, ubrana na czar­no — tak już od dwudziestu lat. Jej mąż, pośliznąwszy się, wpadł do kloaki i utopił się, tak że wyglądało to na nie­szczęśliwy wypadek.

I wtedy nadszedł łoooowca, co piwne oczy miał” — śpie­wał handlarz płytami. Kobiety przystanęły zaciekawione, teraz odwracały się zażenowane. Parobcy dzielili się uwa­gami i śmiali. Macy przytupywał w kurzu. Nikt nie zwra­cał na niego uwagi. Tłoczono się przed kramami „Taniego Jakuba”. Na straży, przebrany za pasterza alpejskiego, stał, zaciskając w pięściach rozpięte szelki, gruby osobnik, z wy­ciągniętym podbródkiem i kwitnącym czyrakiem na karku. Jeanine bez opamiętania grzebała w stosie rzeczy. „Nie do­tykać” — taki napis widniał na tekturowym szyldzie, przy­bitym do belki podpierającej daszek.

Po drugiej stronie ulicy parą buchała maszyna odpustowe­go piekarza, do połowy tylko widoczna. Piekarzowa wypeł­niała lukę między dwoma domami, stojącymi wysoko na zboczu góry. Teraz schylała się nad niklowanym lejkiem, z którego sączyła się fioletowa wata cukrowa.

Na olśniewająco białym tle stał Lehmann, jakby rzucony na ekran.

Olśniewająco” — wykrzyknęła panienka zatrudniona na strzelnicy.

Trafił w sam środek — potwierdził właściciel budy. — Niech pan spróbuje jeszcze raz tak strzelić, Lehmann, a do- . stanie pan w nagrodę lalkę.”

Chciałabyś mieć lalkę?” — spytał Lehmann Jeanine, któ­ra stała obok niego przy wysokiej ladzie, otoczona przez nas, gapiów. Jeanine tylko się roześmiała. Na jej twarzy migotały barwne refleksy światła. ,

..Jeszcze raz" — powiedział Lehmann zdecydowanie. Asystująca panienka pozbierała monety i podała mu nabity karabin. Lehmann zgiął palce, z czuciem położył go na kur­ku,' celował. Kula trafiła w pole dziewiątki.

Rozszedł się głośny pomruk uznania.

Drugie trafienie — oznajmił świniopas. — Dziewiętnaście punktów.”

Jeanine szukała po kryjomu mojej ręki. Na moczarach na- ućzyłem ją tańczyć: Hot House, Ali the things you are. Po zapadnięciu zmroku grał zespół z La Chaux-de-Fonds; pianista znał technikę gry Buda Powella. Na estradzie tło­czyli się młodzi ludzie.

Nie będziesz mnie zapraszał — Jeanine kazała mi to przy­siąc.' — Nie będziesz się o mnie troszczył i za mną cho­dził. Obiecaj mi to. Znam swoją wieś.”

Tym razem Lehmann przyjął inną postawę: wychylił się daleko do przodu. Złożył się do strzału, a gdy wstrzymał oddech, zrobiłem pół obrotu i poleciałem na prawo. Po­pchnięta Jeanine uderzyła Lehmanna w ramię, a kula tra­fiła w prawy, górny róg tarczy.

,.Potrącono mnie — ryknął Lehmann i rzucił karabin na stół. — Moser!” | ’ t • *1' B. |jj101 IK Hijj|

Juillerat, który nagle wyłonił się z ciemności, złapał Leh­manna za ramię, a Jeanine zakryła mu usta dłońmi i ode­pchnęła go. „No już — powiedział Juillerat strzelaj da­lej, Lehmann; dobry strzelec trzyma nerwy na wodzy.” Widzowie rozchodzili się; ich miejsce zajmowali nowi ga­pie. Schowałem się w naszej kryjówce.

Naprzeciwko znajdowała się pijalnia Tschanza. W koronie kasztanowca widać było dym ze spalonego prochu, oświe­tlony ,na czerwono, dym z ogni bengalskich. Obserwowa- łęip ruch, ociężałą, odświętną krzątaninę, stopy śmigające, stopy wlokące się, stopy Jeanine. ; ■

Jedną ręką obejmowała lalkę, drugą odgarniała z czoła ko­smyki włosów. Potem przemknęła przez cień nie zamiesz­kanych wozów-przyczep, przez chwilę znajdowała się w kręgu światła, szybko przecięła ulicę nie oglądając się, mi-, nęła z lewej strony halę rybną, prześliznęła się nie zauwa­żona między dwoma samochodami dostawczymi i zgubiła w głębszym cieniu; słyszałem teraz jej szybki oddech, przy­ciszony głos, gdy mnie wołała, teraz falującą trawę, gdy przeciskała się między listwami. „Bądź ostrożna — powie­działem — leżą tu odłamki szkła.” • ■ | , Jej odpowiedź zagłuszył hałas dudniącej kolejki górskiej. Trzęsło się oszalowanie z desek, a zaśrubowane na krzyż belki, wspierające całą konstrukcję, ledwie się już odcinały na ciemnym tle.

Boisz się?”

Nie wiem.”

To rzeczywiście dobre miejsce na zasadzkę.”

Odwróciła się gwałtownie.

Dlaczego to zrobiłeś?”

Co zrobiłem?”

Pchnąłeś go.”

Przez głupi przypadek.”

Jak uważasz — powiedziała. — Nie lubię cię, gdy tak ze mną rozmawiasz.”

Zawahała się, wydawało się, że chce jeszcze coś powiedzieć, ale milczała. Paliłem i czekałem. Noc zrobiła się teraz chłodna, a dym ogrzewał twarz i rękę.

Razem paliliśmy papierosa, a obok nas z łoskotem przeta­czała się kolejka, w regularnych odstępach.

Dobra kryjówka” — powiedziałem.

Głową na moim ramieniu przytaknęła.

Znałaś ją?”

Nie -r- odpowiedziała. — Nie jestem kurwą.”

Objęła mnie gwałtownie. Gdy mnie całowała, jej włosy opadły mi na twarz.

Daj rękę.”

Miała, gładką i niezwykle gorącą nogę.

Wtedy wyczułem dotykiem bliznę na jej udzie.

Sądzisz, że to blizna — powiedziała, jakby odgadując mo­je myśli. — W tym miejscu?”

A cóż innego, Jeanine?”

Milczała.

Może znamię?”

Przestraszyłem się — płakała.

Jeanine, powiedz.”

Odepchnęła moją rękę.

No powiedz.”

Nie mogę.”

Czy to on cię skaleczył?”

Nie.”

W milczeniu powoli uspokoiła się.

My wszyscy jesteśmy znakowani — powiedziała cicho — cała wieś. To braterstwo.”

Już jej nie przerywałem. Chciała mówić!

Nastała’pora jaskółek. Nabierały mokrej ziemi sprzed stud­ni; mimo że ich gniazda w stajni dawno już były gotowe (ich młode porastały już pierzem), one nadal przesiadywa­ły w tych małych kałużach, przed studnią.

Podczas tych letnich dni bydło pozostawało na dworze. Każdego ranka nowy wagon-cysterna zasilał wodą koryta na płaskowyżu. Wieczorem służące opuszczały domostwa i szły pobrać mleko. Przy zagrodzie czekały krowy z na­brzmiałymi wymionami, porykując; wydojone, cicho odcho­dziły z powrotem w zielono fosforyzującą noc i jako kan­ciasto ułożone cienie pasły się w niej dalej, choć ostatni blask promieni zachodzącego słońca dawno już sam siebie pochłonął.

Wczesnym rankiem żarły trawę zroszoną. Nad ziemią czę­sto unosiło się pasmo białej mgły, sięgające do kolan — ich ciemne i okrągłe cielska wystawały z tej mgły jak ka­dłuby okrętów z nocnej rzeki. Dopiero w południe zbiera­ły się pod jodłami, w krótkim, ostro zarysowanym cieniu, niewidoczne, bo raził nas w oczy silny blask. Postępowaliśmy podobnie jak one — Jeanine i ja. Wynaj­dywaliśmy sobie lepsze kryjówki, spaliśmy na sianie, na

trawie, na materacach, w łóżkach, na torfie, na piasku, na mchu — bez przerwy dręczeni obawą, że ktoś nas zauwa­ży. Noc w noc, jakbyśmy nie mieli czasu do stracenia, mi­łość jej rosła, kwitła i umierała. Często leżeliśmy w jedy­nym zagajniku bukowym; ziemia była wilgotna i miękka, wysłana zeszłorocznymi liśćmi, a Jeanine nie bała się burz. Znalazłem tu wilcze jagody; rosły w małej, mrocznej kotli­nie — silne, wyprostowane łodyżki.

Spójrz na liście — powiedziała Jeanine. — Jagody leżą w małym koszyczku. Pachną tobą.”

Owoce były słodkie i pobudzały pragnienie. Jeanine zbie­rała je, a ja tymczasem poszedłem po wodę. Jedliśmy je obiema rękami.

Jeanine była smutna; znała gwiazdozbiory — pocieszyła ją Wielka Niedźwiedzica. Orion ukazał się dopiero nad ranem, promieniująca Wenus znajdowała się w pobliżu Księżyca, na południowym zachodzie leciał Łabędź.

Gdy po zapaleniu papierosa zdmuchiwałem płomień zapał­ki, a zgaszoną zapałkę wyrzucałem, ogarniał ją niepokój. Stopniowo zgłębiałem tę tajemnicę.

Staram się przypomnieć sobie jej głos, jej sposób mówie­nia; wiele myśli związanych jest jednak z tym jednym miejscem, ze wsią La Chaux i z lasami. Jak ona te myśli porządkowała i łączyła, tego nigdy nie potrafiłem odgad­nąć, choć mogę obraz ten i dziś jeszcze odtworzyć w pa­mięci, zaszyfrowany — taki, jaki był wtedy. „Pozostałeś we wsi — powiedziała — chociaż zdajesz sobie sprawę z niebezpieczeństwa. To znaczy, że pewnego dnia pójdziesz ze mną na zebranie. Przyjmą cię dobrze. Gdyby Véroni­que wtedy przyszła, na pewno by żyła.

Przed tobą znałam pewnego chłopaka z Paquère; bronił się tak samo jak ty. Jest do ciebie podobny, mógłby być twoim bratem. Kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy, pomyśla­łam, że przyszedłeś do nas na poświęcenie.”

Śmiała się cicho, do siebie.

Raz go odwiedziłam, tam, w Paquère. Ten, kto chce się dostać na teren wsi, musi się wpierw poddać kontroli przy wejściu. Jest tam mur, są również straże. Musisz włożyć

mat

białe ubranie i dziwne, filcowe pantofle, o wiele za duże. Jedyna główna ulica, prosta, szeroka, z białym przedział­kiem pośrodku, jest pusta; puste są okna, drzwi.

Za wcześnie pani przyszła — powiedział mój przewodnik. Proszę zaczekać, pójdę sprawdzić, czy Wulkan — to było jego przezwisko — skończył już ćwiczenia. Tam jest nasz cień. Wskazał na skamieniałe drzewo pośrodku placu. Od­dalił się. Czekałam. Ze zbielałych kamieni emanowała krzy­cząca cisza, a ziemia, w którą się wraziły, przypominała jątrzące się, zaognione ciało. Me ma tu żadnych zwierząt; najpierw zauważa się brak ptaków.

Przyjdę kiedyś na zebranie — powiedział Wulkan — jeśli mnie puszczą.

Ale nie pojawił się nigdy. Gdy wyznałam Juilleratowi, że byłam w Paąuere, zbił mnie. O Paąuere nie wolno nic mówić, o Paąuere nikt nic nie chce słyszeć. Na mapie też nie ma tej miejscowości.”

Opowiedz o Wulkanie” — powiedziałem.

Bawił mnie opowiadaniem długiej historii o dwóch przy- jacielach, którzy zwali się: Boule i Jeff, dwóch osiemna­stoletnich chłopakach, których poznał w Paąuere. Zaproponowano im kupno lambretki i kupili ją za jedyne pięćdziesiąt franków zaliczki. Tą lamibretką ¡zajechali przed kawiarnię; Roger, kelner, widział jak się zbliżali. Miał czas się przygotować; a gdy oni weszli i usiedli,, położył na sto­liku przed nimi skrypt dłużny: czternaście paczek papiero­sów, napoje za trzydzieści cztery franki i dziesięć podwój­nych kiełbasek frankfurckich. Nie zgodził się, by nadal za­liczali się do jego klienteli. Właściciel kawiarni poparł swego pracownika.

Jeff postanowił więc pojechać do Twann; tam, u Schotta, spotykali się w sobotę pokerzyści. Edi i Ralph byli najbar­dziej niebezpiecznymi partnerami. Uważano ich za braci, ponieważ kursowała pogłoska, że w lokalu „Primo Rous­seau” w Genewie śniadanie podano im o godzinie szóstej wieczór. Gra, która poprzedziła ten posiłek, trwała czter­dzieści osiem godzin — i pewien poważany bankier zamie­nił się w nędzarza. Ralph żył z gry w karty, natomiast Edi

wykonywał godziwy zawód — w nie używanym już schro­nie przeciwlotniczym hodował robaki. Do tego schronu je­go ■ pracownicy schodzili zawsze w maskach przeciwgazo­wych.

Tym, który złożył relacją, był Edi.

Stali — opowiadał Wulkanowi — na Twannbachbriicke' most łączył brzegi wąwozu, w dole płynął potok.

Co teraz zrobimy? — spytał Jeff.

Boule rozłożył ręce.

Bez pieniędzy? — powiedział.

Do domu nie możemy iść — powiedział Jeff.

Jesteśmy za wcześnie.

Kogoś naciągnąć?

Nonsens.

Gracze stawiają wysoko.

Bluff.

Widziałem ich tam — powiedział Edi — Boule utrzymywał lambretkę w równowadze.

Wiesz co — powiedział Jeff nagle. — Popełnimy samobój­stwo, to nic nie kosztuje.

Przez chwilę Boule zastanawiał się nad tą propozycją; po­tem powiedział: zgoda.

Kiedy Edi doszedł w swej relacji do tego miejsca, po­trząsnął głową i podniósł prawą rękę do przysięgi. Przysięgam — mówił — że Jeff jeszcze się śmiał, gdy ru­szał, a w chwilę potem wybił w murze ochronnym dziurę i pomknął dalej. Przysięgam.

Ale Wulkana nie tak łatwo przekonać. Przypuszcza, że Edi utopił Boule’a i Jeffa w wannach z robakami. „Słyszałeś, co to za szmer?”

Rzuciłem zapałkę.

Nic takiego" — powiedziałem.

Nic — powtórzyła cicho. — Nic a nic.

W obiegu są u nas teraz banknoty dziesięciofrankowe, a ja boję się już czerwonej twarzy Gottfryda Kellera. Ale to nic. Nigdy nie wiadomo, kiedy to się zaczyna. Ten mo­czy wiklinę i staje się przestępcą, tamten wyławia pstrągi,

a jakiś facet przechodzący w pobliżu namawia go, by zo­stał mordercą lub świętym.

Piękna rybka — mówi — złota rybka. I te oczy, te wspa­niałe rybie oczy, zgaszone.

Któż to może wiedzieć, co ktoś inny knuje.

Kręci mi się w głowie od tego przyglądania się.” Oddychała łkając.

Co to pomoże, jeśli nawet wie się o tym, ze co wieczór nadchodzą do Paąuere nowe transporty, długie, ciche ko­lumny. Jestem obiektem drwin: to fantazja, dziewczyno, ta twoja wymarła wieś to urojenie! — Wielu niesie worki

i walizki. Przy wejściu wszystko zostawiają. Ich piętna pokryte są brudem. Nie wolno o tym myśleć; Juillerat nie życzy sobie.”

Kołysała się w biodrach jęcząc.

Ojej, ojej.”

Tak się zatraciła! Tak już nad sobą nie panowała!

Jej zimna ręka dotknęła mnie.

Jesteś tu jeszcze? Słyszysz mnie? Nie wiem, co będzie. Boję się.”

Pogoda zmieniła się. Po płaskowyżu hulał porywisty, za­chodni wiatr, spiętrzał ławice chmur i rozwiewał je nad granią. W nocy — jeżeli nieba nie zaciemniały gwałtow­ne, przelotne deszcze — widać było błyskawice burz prze­chodzących w oddali.

Znałem w lesie miejsca (choć za każdym razem inne), gdzie rosły grzyby, wiedziałem również, gdzie obierały siedliska drozdy i kto zasadzał się na nie z sieciami.

Ale byłem sam. Często odnajdywałem nasze kryjówki. Nie było w nich śladu niczyjej obecności. Wyplecione z wikliny dachy stopniowo rozpadały się, w zagajniku bukowym przebywały sarny — był okres godowy. List, który na­pisałem na moczarach i nadałem w Les Breuleux, WTÓcił z adnotacją: „adresat nieznany”; nic nie wiedziano o Jeani-

ne w pewnej genewskiej klinice, która powinna być znana każdej dziewczynie w pozamałżeńskiej ciąży.

Potem wybuchła zaraza i położyła kres moim wyprawom. Przez cały dzień stałem teraz przy ulicznej barykadzie, którą wznieśliśmy z pustych kanistrów i desek.

W pulsującym, zielonym świetle Hérisson pracował nad swym kundlem.

IViens — powiedział — sale boche, viens donc”; zwymy­ślany pies leżał plackiem w trawie, cicho. Nigdy nie było wiadomo, w którym momencie zaatakuje; nigdy nie mo­głem przewidzieć, kiedy skoczy. A tu ani się obejrzysz, a on już Hérissoriowi zawisał na rękawie. Pies był szary, miał długi ogon — kto wie, może by się na tym kundlu całkiem nieźle jechało.

Un chien de coeur” — powiedział Hérisson.

Le courage, ça ne s’apprend pas.”

Stodoła Pabla służyła nam jako barak; tu rozłożyliśmy po­łowę łóżka, a ja pouczałem chłopaków, jak się obchodzić z kośćmi. Marcel, pożeracz kotów, wykazywał szczególne uzdolnienie do gry w pokera. Był zarozumiały i próżny, dobierał do króla i asa, i mieliśmy szczęście, że w ani jed­nej grze nie mógł wykazać się dużym streetem.

Ogólnie rzecz biorąc, życie prowadziliśmy jałowe, wypeł­nione jedzeniem, spaniem, graniem i popijaniem; ale nocą sen nas coś nie nachodził. Gdy księżyc był na nowiu, ten, kto nie miał zegarka, mógł się orientować według Syriu- sza — najjaśniejszej gwiazdy Wielkiego Psa.

Ponieważ nie można było zasnąć, niektórzy obejmowali służbę dobrowolnie.

Aby uczynić zadość przepisom, wzięliśmy ze sobą śrutówkę Bell & Smith. Wagner odpowiednio spiłował lufy.

Myślę — powiedział — że tą oto pukawką każdy zastrzeli, kogo trzeba. Ledwie dostrzegłeś błysk u wylotu, już cię kopnęło; można się szybko wykończyć.”

Domokrążca wytarł nos.

No i co — powiedział Wagner i szturchnął nieznajome­go — nie podoba się panu u nas?”

/

Domokrążca milczał. We wsi znalazł się na krótko przed wzniesieniem barykady i trzeba go było internować do czasu, aż zaraza wygaśnie. Towarzyszył mu nieznany han­dlarz końmi i jego gospodyni.

Teraz śmiał się bezgłośnie.

Spokojnie, ludzie” — zamruczał Pablo.

Możemy to załatwić na zewnątrz” — powiedział Wagner. Domokrążca nadal milczał. Patrzyliśmy na niego z zainte­resowaniem; ja również ciekaw byłem jego głosu.

A może ten domokrążca był rzeczywiście niemy?

Pablo usiadł przed czajnikiem, zmartwiony.

To wszystko przeż tę petrole — bełkotał. — Ta przeklęta wódka rodzi w nas gniew. Najpierw gniew, potem smutek, a na koniec nas zabija.”

Już dobrze, Pablo — powiedziałem. — Chodźmy.” Potrząsnął głową.

Służba, Pablo, warta czeka!”

Powoli popychałem go w stronę bramy. Gdy znaleźliśmy się na miejscu, Pablo zatoczył się na mur, padł, i wstrzą­sany dzikimi drgawkami, zwymiotował.

Zapomniałem wziąć kurtkę, a teraz nie mogłem już się po nią wracać; pozostało mi dziesięć papierosów, drugą dziesiątkę przegrałem do Macy’ego. Było zimno.

Nad mglistymi oparami, wiszącymi nisko nad ziemią, ster­czały: drzewo, dom, krzak — cienie, porzucone przez mrocz­ne, pozorne słońce.

Okrążałem, jak mi kazano, kamienne zabudowania, śpiącą wieś. Starałem się nie myśleć o Paąuere. Pomagały mi ko­ty, które wydzierały się przed unieruchomionym tartakiem. Myślałem o Pablo, który nie wiedział, co to lęk; teraz le­żał i spał pod murem, zamiast stać przy nim na warcie. Opadał? rosa. Od przedzierania się przez krzaki miałem mokre ręce; ubranie przesiąkło mdłym zapachem.

Cały mokry od rosy i potu dotarłem do opuszczonego do­łu. Tu, przed sześcioma dniami, zastrzeliliśmy pierwsze kro­wy, padlinę przykryliśmy niegaszonym wapnem. Zboczy­łem z drogi i wspinając się doszedłem, zupełnie nie zau- ważony, do krawędzi dołu. Na dnie poruszały się na­

brzmiałe, blade pagórki. W powietrzu unosił się dziwny zapach. Po bieli przemykały świszczące cienie, znikały w szczerbatej ciemności.

Obawialiśmy się szczurów, mimo zatrucia mięsa. Nadcią­gały nocą rojnymi stadami z odległych wsi, z rowów ście­kowych i dołów kloacznych. Zaraza, która opróżniała obo­ry, właziła krowom w mordy, przypalała im racice, ta za­raza była ich świętem. Do nich należały zabarykadowane ulice, wymarłe place, samotne stodoły. Urządzały się, znaj­dowały swoje miejsce. Przez kilka pierwszych nocy, gdy słychać było nieustanny ryk krów, zbierały się przy studni w piszczące gromady. Teraz, w niedostępnych kryjówkach podrastało ich potomstwo — podlegały w milczeniu wła­snym prawom.

Po mgle, która zaczynała ustępować pod wpływem wzma­gającego się wiatru, pływały zabudowania. Na tle jaśniej­szego nieba odcinał się masywny dom Juillerata.

Paliło się tu światło.

Migotliwe, żółte światło, światło latarni, która wisiała w przeciągu, światło w prostokącie małego okienka. Światło pełgające.

Przedarłem się przez chaszcze wysokości człowieka i zna­lazłem się, jak podczas tamtej, pierwszej burzliwej nocy, przed frontową ścianą stodoły. Tak jak wtedy, tak też

i teraz, drzwi do drewnianej szopy były otwarte. Szedłem po omacku trzymając się ściany. Z hałasem spod stóp wy­toczył mi się okrąglak; była tu mała furtka, otwierała się łatwo; teraz już w całkowitej ciemności przekradałem się do muru ogniochronnego i przez wędzarnię wysze­dłem na podwórze. Na placu dominowała nie używana cysterna.

Hector” — zawołałem, cicho.

Nie usłyszałem w odpowiedzi ani brzęku łańcucha, ani też skowytu.

W oknie obory paliło się światło.

Słychać było, jak ktoś cicho nucił.

Szybko zbliżyłem się do koryta paszowego. Pod wpływem upału młode siano fermentowało, gniło.

Jeden głos wyróżniał się teraz wyraźnie od pozostałych: głos Juillerata.

Obszedłem krąg światła pod latarnią, zasłonięty wysoką kadzią, i ostrożnie wyprostowałem się: oddzielały mnie od nich już tylko drewniane pręty, ogradzające żłób.

Z belki pod dachem, na haku, zwisał cielak, głową w dół. Jego przednie nogi, spętane, nie dotykały kamiennego bru­ku. Ze szmat, które wciśnięto mu do pyska, kapała czer­wona posoka. Między kocimi łbami krew tworzyła małe, czarne kanały.

Otaczali zwierzę w milczeniu, z batami gotowymi do za­dawania razów. Grossrieder, ich kantor, odrzucił właśnie w tył głowę, wycharczał rozkaz — i znów rozległ się świst batów.

Cielak szarpał się i rzucał rozpaczliwie. Z trzaskiem spada­jące razy wprawiały go w ciągły ruch. W pękającą skórę wżerały się żelazne kulki.

Obcy handlarz końmi wzniecił ogień. „Myślę, że możemy zaczynać” — powiedział teraz.

Jego gospodyni upadła na kolana.

Nie — mówiła dysząc — ja nie jestem jeszcze gotowa; skończyliście za szybko. Zaczekajcie na mnie. Ja też chcę.” Handlarz końmi nie słuchał jej. Ciężkim, drewnianym mło- tęm walnął cielaka od dołu w głowę. Uderzone zwierzę ob­wisło bezwładnie na linach.

Kobieta z wyciem runęła na ziemię; przy zetknięciu z ka­mieniem żelazna kulka na końcu jej bata skrzesała iskry. „Ty Świnio — krzyczała — ty Świnio.”

Daj cęgi — rozkazał Juillerat, którego twarz, jak mo­głem się o tym przekonać w migotliwym blasku ognia, w połowie zakrywała maska.

Santrol, w białym płaszczu, przyniósł cęgi, takie, jakich się używa do znakowania jednoroczniaków.

Kobieta nadal zwijała się na ziemi.

Czekaj no ty — szepnął handlarz końmi — już ja cię nauczę, moja luba.”

Schylił się i podniósł bat.

Nie” — odezwał się szlachetny Grossrieder, gdy spadł pierwszy cios; i już trafiło ją drugie uderzenie, prosto w twarz. Rozciągnęła się jak długa, wykrzyknęła przeraźli­wym głosem jego imię, podpełzła do niego i objęła za buty. Wreszcie Macy zawlókł ten pojękujący tłumok na posłanie ze słomy. '

Tymczasem Santrol manipulował przy cęgach.

Przodkowie Juillerata, wówczas nowochrzczeńcy, wybrali dla hotelu „Le Babylone” znak jednej ręki; taki znak miała również Jeanine.

W Peu du Bas stosowano po prostu inicjały starego Ago- stego, zaś Rey cechował swoje bydło w Pot-Lum’ symbo­licznym kołem wozu.

Z miejsca, w którym owsianożółta, żarząca się stal doty­kała skóry zwierzęcia, wysączał się gęsty, cuchnący dym. Cielak obudził się z omdlenia.

A teraz przyłożyć mu je wyżej — powiedział Juillerat — bo inaczej zdechnie nam tu za chwilę, w naszych oczach. Lucas, przynieś nóż.”

Chcieli wykroić ze skóry dwadzieścia okrągłych medalio­nów, znak „Babylone”, wypalony znak jednej ręki, poprzy- bijać je na wszystkich drzwiach do obory, dwudziesto­krotnie. Handlarz końmi w skupieniu drapał się w głowę. Lucas nie ruszał się z miejsca. Nóż tkwił w poprzecznej belce przy ruszcie; był to zwykły, rzeźnicki nóż o drew­nianym trzonku i sprężystym, stalowym ostrzu szerokości trzech palców.

Nóż — ryknął handlarz, tracąc panowanie nad sobą — zaraz będzie po wszystkim!”

Ale Lucas inaczej wyobrażał sobie ratowanie wsi. Wlepił wzrok w cielaka, który podrygiwał na linkach jak tancerz w ekstazie. Skóra zwierzęcia ściągała się, stała się śluzo­wata, mięsista — wyglądała tak, jakby ktoś wywrócił ją na drugą stronę.

Lucas zwymiotował na ścianę.

Nie mogę już dłużej patrzeć na te oczy — powiedział

Grossrieder nagle cichym i spokojnym głosem — te oczy są Straszne.”

Wtedy handlarz osunął się przed cielakiem na kolana

i miękkimi ruchami wsunął mu stal w oczy.

Z rękami zaciśniętymi na brzuchu wytoczyłem się na po­dwórze i wpadłem prosto w objęcia Santrola.

Kiedy wróciłem, Pablo chrapał, owinięty derkami. Pozostali siedzieli w kucki na pryczach, w milczeniu. Domokrążca zatrzasnął drzwi nogą.

..No to byśmy go mieli” — powiedział.

Przede mną stanął Wagner.

Źle z tobą — powiedział — bardzo źle. Dzikusy, takie jak ty, nie powinny przebywać wśród ludzi. Prędzej czy póź­niej wynikają z tego nieprzyjemności.”

Marcel w kącie zaczął przeklinać.

A żeby tego Wagnera (inni również to mówili), stul gębę, Wagner, ty szmatławy kowboju!”

Otóż to.”

Wagner wypluł mi pod nogi prymkę.

Co jest, Marcel?” — spytałem.

Bawił się pogryzionym butem.

Chcą wiedzieć, gdzie byłeś” — powiedział z kwaśną miną.' „Tam, w «Babylone».”

Powiedziałem to bez zająknienia.

Nie — potrząsnął głową — im chodzi o to, gdzie byłeś przedtem, nim znalazłeś się w La Chaux.”

Pracowałem na jeziorze jaiko robotnik sezonowy.” Domokrążca zaśmiał się szyderczo.

Czyż nie mówiłem? On kłamie.”

,;Należałoby go powiesić” — wybuchnął Wagner.

Marcel zwrócił się do mnie.

On twierdzi, że widział cię w Brandmoos.”

Wzruszyłem ramionami.

Ściągnęli Pabla.

Tej nocy, kiedy on się we wsi zjawił, zamordowano Véro­nique — mówili. — Przypominasz sobie?”

To nie był on — powtórzył Marcel. — Dobrze o tym wie­cie” — i ugryzł się w język.

Głosujemy” — powiedział.

Domokrążca zerwał się z pryczy.

Kto jest za tym, by go oddać policji, niech podniesie rę­kę” — zawołał.

Wszyscy podnieśli, wszyscy, z .wyjątkiem Pabla.

Pablo!” — ostro powiedział domokrążca.

Siedział na pryczy, pochylony. Widziałem plecy starego człowieka. Człowiek ten powoli podnosił rękę. „Jednogłośnie — powiedział Wagner. — Zlinczujemy chło­paka."

Ale powstrzymali go.

Wyszedłem; pozwolono mi odejść.

Brahm by mi uwierzył; kiedy pisałem, zwykle stawał pod oknem celi. Zresztą i tak podobny był do żołnierza — miał ubranie z grubego materiału, białą kurtkę, getry i ciężkie buty podbite gwoździami. Trwożne okrzyki, wydawane przez 'kosa, kwitował stereotypowym stwierdzeniem; to zięlba.

A B., co by powiedział B. na temat mojej pracy karnej? Dość często otwierał przy biurku kajdanki, by się upewnić, że nie zdaję relacji dobrowolnie. Dzięki kolektywom, któ­re tworzył, jeszcze gdy Żebrak i ja znosiliśmy sporysz w rękach, można było później coraz lepiej zagospodarowy­wać pola; B. zyskał u dyrekcji rozgłos jako dobry planista. B. radziłby mi zastosować metodę — czy to oprzeć się na aktach, czy to posłużyć komentarzem władz państwowych, a może prowadzić notatki, takie, jakie zwykle robią se­kretarze:

(1) Postępowanie podjęte w celu ustalenia pochodzenia więźnia Rudolfa Benningera nie dało żadnego wyniku; na podstawie różnych, uzupełniających się danych można jed­nak przypuszczać, że rodzice wyżej wymienionego są na­rodowości polskiej, względnie szwajcarskiej.

Umieszczony w zakładzie poprawczym w Brandmoos jako bezpaństwowiec; twierdzi, że 6 czerwca 1960 roku uciekł z więzienia, a 3 lipca oddał się w ręce policji w La Chaux. Na polecenie prokuratury przedstawił na piśmie pierwszą wersję relacji o swej rzekomej ucieczce. W wyniku prze-

/

prowadzonego dochodzenia ustalono, że relacje te nie mają żadnej wartości dowodowej.

Po przewiezieniu do kliniki uniwersyteckiej przez pewien czas więzień pozostawał pod obserwacją; jednak ciężkie ataki, przypuszczalnie na epileptycznym podłożu, zmusiły go latem 1961 do przerwania pracy. Lekarze, związani ta­jemnicą służbową, nie postawili żadnej diagnozy; we wrze­śniu Benningera uznano za w pełni poczytalnego i odsta­wiono na nieokreślony czas do aresztu, do Brandmoos. Udo­wodniono, że jest niebezpieczny dla otoczenia.

Podczas pobytu w klinice robił niewinne notatki w formie dziennika, a po powrocie do zakładu zaczął swoją ucieczkę interpretować na nowo. Jak to udowodniono, również i ta druga wersja wydarzeń nie jest zgodna z prawdą, w tym sensie, że autor tych relacji nie przyznaje się do winy. Sprawa morderstwa Véronique Schneider, jeśli je w ogóle popełniono, nie doczekała się po dziś dzień ostatecznego wyjaśnienia.

Ale jakichże to jeszcze dowodów trzeba? Jakże władze dojdą swojej prawdy, jeśli nie dadzą świadectwa mojej. Nikt nie przedostanie się przez mury bez szwanku; ale również i MOJE ręce naznaczone są pręgami od uderzeń stalowym prętem, a rany na podeszwach ledwie się za­goiły. Mogę pokazać oparzeliny na plecach i obwinić Juillerata o znęcanie się nade mną. Kto to może wiedzieć, że sprawcą pęknięcia luku brwiowego nad moim lewym okiem był pielęgniarz, a nie świniopas Lehmann? Kto bę­dzie zeznawał przeciwko mnie?

Stojący zegar bije w pustkę. Czas zatrzymał się w miejscu — tylko rózga pociera but administratora. Przed krzesłem marmur jest bez połysku; za szczeliną czerwona plama przechodzi w czerń. Chłopcy stoją w hallu, w milczeniu, dwa nieruchome szeregi, ostrzyżeni do samej skóry, o pu­stym wyrazie twarzy. Nikt nie wysuwa się naprzód. W sze­regu jest luka. Miejsce dla mnie pozostaje wolne.

Są tu ogrody. Są to szwajcarskie ogrody roku 1943. Kwitnie jeszcze floks, kwitną róże, astry i dalie. Kwiaty kwitną po bokach grządek, na których rośnie cebula, por, kapusta, fa­sola, rzepa. W sierpniu spadły obfite deszcze. Kraj jest zie­lony i urodzajny. Kartofle są już dojrzałe. Ludzie zbierają jeżyny.

Schose ma szesnaście lat. W metryce chrztu figuruje jako José Claude Ledermamn. W bieliźniarce za szkłem wysta­wiono jego złe świadectwo szkolne, bez podpisu.

Nie dostał upragnionych pantofli gimnastycznych. Kupiono rower półwyścigowy cycle-wolf. Ma małe koła, specjalne gumy. Ma cztery biegi i bagażnik.

Jest wrzesień, kampania uprawna roku 1943 została zakoń­czona. Schose zebrał dwadzieścia pięć kilo fasoli. Ale nie tylko dlatego otrzymał rower; ściga się z innymi chłopaka­mi, na przykład: tor trzeci — dookoła jeziora. Gorący lipiec rozmiękczył asfalt, w sierpniu nawierzchnie ulic po­pękały. W szczelinach rośnie teraz trawa.

Na rowerze Kerra chłopcy ćwiczą się w utrzymywaniu rów­nowagi. Kerr trzyma się minutę, potem przewraca się. Kerr ma przedwojenny rower z szerokimi oponami. Każdy po kolei próbuje swych sił. Trudno jest utrzymywać równo­wagę stojąc w miejscu. Czasami uciekają się do jakichś sztuczek. Są to stale te same zabawy. Na miejsce do za­baw Marktgasse nadaje się równie dobrze jak Kanal- gasse. Wszędzie kręcą się małe dzieci zbytnio hałasując. Starsze dzieci i młodzi ludzie tworzą grupy. Gdy są jesz-

cze wieczorem na dworze, to bawią się w buty lub grają w piłkę nożną. Starsze mają swoje tematy rozmowy: szko­łę. Ich nauczyciele często powoływani są do służby woj­skowej. Czasami wracają na miesiąc, ale pewnego dnia znów ich nie ma.

Jasnowłosy Albion, Wujek Sam, żółte niebezpieczeństwo — nauczyciele rozmawiają ze swoimi uczniami o wojnie.

Ten jasnowłosy Albion, co wypadł diabłu z taczki — mówi nauczyciel niemieckiego. — Już wielki czas, byście uczyli się gramatyki języka niemieckiego, to pożywka dla mózgu. Schose uczy się źle, ale pisze dobre wypracowania. W wy- pracowaniach używa od czasu do czasu słów: siła, męstwo, prawda, uczciwość, tchórz. Nauczyciel niemieckiego daje mu za treść i styl dobre stopnie; natomiast ciągle są kłopo­ty z jego pismem. To najbrzydszy charakter pisma, z ja­kim się spotkałem w ciągu czterdziestu dwóch lat mojej działalności pedagogicznej — taki dopisek widnieje pod wypracowaniem. Podpisane przez matkę wypracowanie mu­si być przedłożone najpóźniej następnego dnia po południu. Jak często Schose uciekał z domu? Przede wszystkim jedna próba ucieczki nabrała rozgłosu; zdradził go kierowca cię­żarówki, którego poznał po drodze — tak jakby kierowca ów nie był klientem salonu. Dostarczono mnie — opowiada Schose — i zawiadomiono policję w Genewie.

Wyśmiano go na ulicy. Pytano się: gdzie się ten Schose znów podziewa?

Może jest w piwnicy? Dolores wie. W piwnicy pachnie konfiturami, jabłkami i mazutem, on lubi ten zapach.

On zawsze wraca — mówi również Dolly. Allons — woła­ją goście. — Nie mamy czasu do stracenia.

Dziewczęta szminkują się przed lustrem. Poprawiają sobie uczesanie. Wkrótce fajerant. W piwnicy Schose przecho­wuje pożyczony rower. Moczy łańcuch w nafcie. Odkręca koła i czyści obręcze. Rdza nadżarła farbę na ramie. Sigo- lin-Griinbrand nadaje chromowi wysoki połysk.

Sąsiedzi twierdzą, że Schose jest okrutny. Obserwują go podczas ciepłych wieczorów majowych. Do domu wracają

|

późno, z pełnymi koszami; w odezwie zezwolono na zrywa­nie kwiatu lipowego w publicznych alejach.

Schose jeździ na rowerze ulicami; w lewej ręce trzyma ra­kietę tenisową. Wbijają się w nią chrabąszcze, po każdym okrążeniu wydłubuje je z siatki rakiety. Jest nienasyco­ny. Następnego ranka wróble rozdziobują chrabąszcze w rynsztoku. A co ma z nim być — mówią sąsiedzi. To okres dojrzewania. Należałoby chłopaka trzymać krócej, powinien więcej pracować. A tu z taką matką, w takich warunkach! Nawet nie jest harcerzem. Koszy, do których zbierają kwiat lipowy, używają wczesnym rankiem do ła­pania chrabąszczy. Chrabąszcze strząsa się z drzew przed wschodem słońca; za kilogram miasto płaci czterdzieści centów. Na wszystkich placach stoją kotły z gotującą się wodą. Miejska gmina dostarcza drewno. Każde dziecko mo­że udzielać się, przytargać drewno, przynieść wodę, łapać chrabąszcze; wczesnym rankiem są one bezbronne, nie znają pozycji, jakie przybierają pewne gąsienice chcąc napastnika odstraszyć, nie mają barw ochronnych, nie stają dęba, nie zwijają się w kłębek; dużo pracy jest przy chrabąszczach; zajęcie to opłaca się.

Schose przesypia czas polowań.

Nad ranem śpi mu się najlepiej; wieczorem ma trudności z zaśnięciem. Jest czujny na wszystkie odgłosy w domu. Słyszy kroki mężczyzn i śmiech dziewcząt.

Schose zna nazwiska zwycięskich kolarzy. Wystarał się o ich zdjęcia, fotografie z ilustrowanych czasopism. Naj­częściej pokazuje się ich w trykotach, jak stoją obok rowe­ru, w pantoflach gimnastycznych. Fotograf poprosił ich

o zdjęcie czapki; świeci słońce, czapka rzuca na twarz cień. Schose powiesił te ilustracje nad swoim łóżkiem, cztery są czarno-białe, dwie kolorowe; Anąuetila jeszcze nie ma, uśmiechu Anąuetila jeszcze brakuje. Na zdjęciach Schosego uśmiech nie pojawia się. Kolarze patrzą poważnie na śpią­cego chłopca. Po wakacjach Schose wygrał wyścig amato­rów do Grenchen. Reprezentująca firmę Wander dama ca­łuje go w usta. Dziękuje jej; potwierdza przed mikrofonem,

że ovomaltina jest jedynym w swoim rodzaju środkiem odżywczym.

Najlepsza — mówi. Ovomaltina jest najlepsza. — Młoda dama uśmiecha się i szybko się oddala, nikt nie wie do­kąd; raczej nie będzie się o to pytał. Zatrzymuje się przed samochodem firmy Cycle Wof i chłodzi sobie twarz. Na­stępnego dnia w gazecie jest jego zdjęcie.

Czy widziała pani, Madame — mówi Dolores — naszego Schosego? Madame patrzy na zdjęcie, podczas gdy dziew­czyna masuje jej nogi.

Niebawem będzie musiał zacząć' się golić. Spójrz no tylko na meszek na jego twarzy.

To brud. Chłopcy stale brudzą się na tych wyścigach. To wielki wysiłek. Pani syn jest sportowcem. Żyje zdrowo. Że­by wszyscy tacy byli. Ci nasi klienci, pani wie.

Madame sięgnęła po chustkę.

Obserwuje umieszczony w bieliźniarce model statku w bu­telce, neapolitańczyka z mandoliną i małe ptaszki, które zlewają się w żółtą plamę, jeśli się chce przyjrzeć im do­kładnie.

Ostrożnie, moje okulary — mówi do dziewczyny. — Leżą na krześle za tobą; leżą pod gąbką. Te szkła są drogie, a w ogóle to one pochodzą z Niemiec. Skądże ja wezmę nowe okulary, jeśli ty je mi stłuczesz, teraz gdy granica jest zamknięta. Wszyscy mówią: jaka Dolores zrobiła się ostroż­na! Nic nie upuści, niczego nie stłucze, ma delikatne ręce, a jednak jest znakomitą masażystką.

Madame ma te okulary jeszcze we wrześniu. Schose przy­nosi do domu najgorsze świadectwo swych lat szkolnych; wystawia się je za szkłem, między statkiem w butelce a neapolitańczykiem. Pożyczony rower zwrócił; Schosego widuje się na ulicy na nowym rowerze półwyścigowym cycle wolf. Jeździ z kolegami z klasy. Czasami przycho­dzi Wolf i pełni funkcję startera. Sprzedając rower, Wolf udziela Madame piętnastoprocentowego rabatu. Chłopak pragnie mieć pantofle gimnastyczne — mówi mu — ale przyniósł złe świadectwo, więc mu ich nie kupię.

Wolf nie podziela jej zdania. Jeśli chłopak chce brać udział

w wyścigach, musi mieć pantofle gimnastyczne. Są tanie, w każdym razie tańsze niż kolce sprinterów czy kołki pił­karzy. Schose ma również inne życzenia; kupuje sobie klucz | kwadratowym otworem. Koła jego półwyścigowego ro­weru nie są umocowane na motylkach. Łańcuch wkłada w piwnicy do blaszanej wanny z surową ropą. Próbuje wmon­tować większą przekładnię. Próba nie udaje się.

Gdzież się ten chłopak znów podziewa? — pyta Madame, siadając do stołu.

A gdzie się ma podziewać — mówi Dolly — pewnie sie­dzi w piwnicy; lubi tamten zapach.

Madame mówi: nasza piwnica jest czysta. W naszej piwni­cy niczym nie pachnie.

On twierdzi, że pachnie jabłkami, naftą, konfiturami, zgni­lizną, wyprasowaną bielizną.

Akurat ma on nosa — mówi Madame.

Dziewczęta chichoczą.

Po jedzeniu wklejają kartki żywnościowe, bony od rabatu. Tydzień temu Schose ukradł dwa zeszyty z takimi bonami. Jeśli Madame niczego nie zauważy — mówi Dolores — mnie to nie interesuje. Masz- przynajmniej teraz te panto­fle?

Oczywiście, że dziewczęta mają złe mniemanie o szkole. No bo czegóż te się można w szkole nauczyć — myślą. Z tego wszystkiego najlepszy jest jeszcze sport. Sport i długie wa­kacje. Młody, szesnastoletni chłopak powinien już szukać sobie pracy. Mógłby zarabiać pieniądze. Nie doszłoby do tej całej historii z bonami. Schose jest przystojnym mło­dzieńcem; tym razem darowano mu kradzież. Ale co bę­dzie dalej? Coraz częściej trzeba go brać pod opiekę. Ucz­niowie z jegov klasy zatrudnieni są w przedsiębiorstwach swych rodziców jako pakowacze, pracują w okolicznych zagrodach chłopskich, w którejś z fabryk zegarków, w urzędzie budownictwa nadziemnego.

Schose uśmiecha się.

Znów zaczynacie swoje! Cóż wy o tym możecie wiedzieć! Rozpina koszulę. Dziewczęta dziwią się. A poza tym je­stem rekordzistą — mówi Schose.

Co wieczór chodzi z Wolfem na trening. Czasami towa­rzyszy im jeszcze jakiś mężczyzna w wieku Wolfa.

A ten znów co za jeden? — pyta Madame. — Skąd on jest? Czym się zajmuje?

Nazywa się Reubełl. Dolly wie to od pewnego klienta. Nie ma szwajcarskiego paszportu, dlatego jest zwolniony od służby — to cudzoziemiec.

Ale Wolfa również nie powołano. Dlaczego? Nie wiadomo. W tych czasach wszystkd jest niejasne.

Wolf ma słabe serce — mówi Dolores. — Prędzej czy póź­niej wszyscy sportowcy cierpią na niewydolność zasta­wek. Komisja lekarska nie przyjmuje ludzi z wadami ser­ca. Wolf to wyjaśnił; ma to jakiś związek z ubezpiecze­niem wojskowym; zapomniałam, co on powiedział.

Ty masz fisia na punkcie sportowców; Dolores jest za­zdrosna.

Madame, leżąca na stole krytym skórą, zaczyna się nie­pokoić. Zdejmuje kłębek waty z lewego oka. Nie życzy so­bie, by dziewczęta kłóciły się.

Dolores mówi: co wieczór jeżdżą na treningi, wszyscy trzej. Reubell ma czarny, wojskowy rower. Czasem Wolf bierze ze sobą zapasową gumę.

Po cóż ta zapasowa guma?

Skoro mamy drogi naturalne — mówi Schose — jak na przykład w okolicy Bozingenberg. Ta góra nie jest dla grubych. Zapiera im dech. Przez pierwsze rundy prowadzą, to prawda. Aplauz pomaga im jechać. Potem droga zwę­ża się, na skraju lasu nie ma już widzów; zabawnie jest siedzieć takiemu grubemu na kółku.

Dziewczęta wybuchają śmiechem. Czyż nie pytały się, po co przydaje się zapasowa guma? Zaśmiewają się z gru­bych do rozpuku. Może miały z nimi złe doświadczenia? Schose chętnie by je o to zapytał; on się nie śmieje. On na tej górze trenuje. Wolf jest zadowolony z jego po­stępów.

We wrześniu zaczynają padać deszcze; ochłodziło się, noce są mgliste. Z drzew porastających zbocza góry opadają w październiku liście. Warumlki pogorszyły się — mówi

Reubell. — Musimy się do nich dostosować.

Wolf nie podziela jego zdania. Warunki — głupie gada­nie! Nie jesteś kolarzem. Nie masz tego we krrwi. Udajesz tylko. Reubell nie daje się zbić z tropu. Widzę po prostu więcej niż wy obaj. Obliczam szanse. Moglibyśmy przestać trenować zjazd w dolinę i zacząć sobie grzecznie zjeżdżać gęsiego, co o tym sądzicie? Wolf i Schose zapatrują się na to inaczej. Czas zjazdu mierzy się stoperem; każdy czas wpisuje się do zeszytu w czarnej, ceratowej okładce. W każdą niedzielę Wolf rysuje kopiowym ołówkiem nową kolumnę na następnej stronie. Reubell nadal mówi o nie­bezpieczeństwie.

Nie płosz mi chłopaka — mówi Wolf.

Schose ma sen. Śnią mu się rzeźnie, dom z wypalonych cegieł i z dachem, z którego wystaje wiele kominów. Dolores jest tłumaczką snów.

Każdy człowiek śni — mówi Dolores. Trzeba podejść do tego bardzo poważnie. Masz marzące oczy — mówi. Są lu­dzie, którzy śnią dniem i nocą. Właściwie nie są oni nigdy naprawdę przebudzeni.

Oto nadchodzi Wolf. Ma na sobie niebieski pulower i sze­rokie spodnie, spięte klamrami. Gdy Dolores spotyka Wol­fa, nie jest już tak pewna siebie.

Dobry wieczór, panie Wolf.

Dobry wieczór, Dolores.

No to na razie, jestem bardzo zajęta. Co powie Madame! Zapomniałam przygotować gabinet.

Na ulicy matki wołają swoje dzieci. Dzieci siedzą w krze­wach oleandra przy Marktgasse.

Moja matka woła mnie cztery razy — mówi jakiś chło­piec. — Jeśli i wtedy nie przyjdę, to nie dostanę kolacji. Moja woła dziesięć razy — mówi jakaś dziewczynka — a jeść dostaję tak czy siak.

Gdzież się te dzieci znów wałęsają — mówią matki. Trze­ba by je lepiej pilnować. Jest za dużo pracy. Mężczyźni odbywają służbę wojskową; wszystko musimy robić same. Dzięki Bogu nie ma ruchu. Na ulicach jest teraz bezpiecz­

niej niż przed wojną. Zanim wojna się skończy, dzieci pod­rosną, tak że będą mogły same na siebie uważać.

Dobry wieczór, panie Wolf.

Dobry wieczór.

Reubell czeka na Zentralplatz. Widzi Wolfa już z daleka. Wolf przyniósł ołów. Wyciąga z kieszeni ołowiany pręt, spłaszczony i zwinięty w rolkę; pręt ów waży kilogram. Umocowuje się go pod siodełkiem. Reubell potrząsa głową: zwariowaliście, dawać chłopakowi potrójny ciężar.

Wolf zapomniał wziąć ze sobą szpagat.

Powróseł z łyka mamy pod dostatkiem, są dostatecznie mocne, by przywiązywać nimi krzaki pomidorów i róż. Drut byłby lepszy — mówi Reubell. W skrzynce z narzę­dziami ma zwój drutu. Drut jest lepszy niż najlepszy szpa­gat. Trochę drutu stalowego chce jutro przynieść. Wolf nie ma nic przeciwko temu. Może jeden dzień zaczekać; jest październik, w komunikacie meteorologicznym przepowia­da się na wtorek i środę piękną pogodę, lotne dni; Euro­pa I ostrzega mieszkańców na terenie Niemiec centralnych; pogoda bez zmian, wiatr północno-wschodni. Wolf przeczy­tał o młodym sprinterze, który jeżdżąc na czas pokony­wał odcinek B w osiem minut i trzydzieści pięć sekund na każdym okrążeniu.

Często słyszało się o tym jednym wirażu; ludzie dużo mówią. W rzeczywistości decyduje stoper; jakiekolwiek gadanie przed czy po nie na wiele się zda.

Sportowcy sami gorsi są od swych sympatyków — mawia Reubell. Wolf przyniósł stoper. Kładzie go obok czarnego zeszytu, opiera się o rower, czeka na najniżej położonym wirażu przed Neuenstadt. Wskazówka sekundnika posuwa się' naprzód drgając. Sekunda — jakże to dużo. Zegarek cyka za głośno. Drogie zegarki cykają cicho; ledwie je słychać; trzeba je przyłożyć do ucha, jeśli chce się je usły­szeć.

Reubell czeka na wysokości połowy 'zbocza góry. Nie wziął ze sobą zegarka.

Po cóż zegarek? Ostrzegałem was. Nie słuchacie moich rad.

142

Reubell jest zbyt ostrożny. Stale bierze pod uwagę możli­wość wypadku. Uskarżał się? Jest niezadowolony? Niech jedzie.' Wolf pozwala mu się przyłączyć. Schose nie ma nic przeciwko temu. Reubell widzi ślady koła, tam gdzie zba­czają z drogi, nawet teraz, o zmierzchu. Zauważa białe, wytarte- miejsce na sośnie, rosnącej samotnie u stóp zbo­cza; rower znajduije w zaroślach, gdzie las liściasty rośnie gęsto, między młodymi drzewkami szkółki leśnej; tu już jest noc. Schosego znajduje w odległości dwudziestu czte­rech kroków od tego miejsca, niżej.

Reubell trzyma się dobrze; nikomu niczego nie zarzuca; postępuje rozważnie. -

Wszyscy czytaliśmy instrukcje, ale któż z nas pamięta

0 nich, gdy padają słowa komend: głowa w bok, uwaga, niebezpieczeństwo uduszenia się, odpiąć guziki, ostrożnie, rany na plecach, w razie potrzeby zastosować sztuczne od­dychanie, gdy rana obficie krwawi, należy założyć opa­trunek uciskowy, zawsze powyżej zranionego miejsca, na dołączonej kartce podać czas podwiązania.

Reubell jest prawdziwym samarytaninem; chętnie został­by lekarzem, leśniczym, artystą, kolarzem; Reubell jest człowiekiem z fantazją, człowiekiem uczuciowyłn, i w każ­dej sytuacji krytycznej postępuje rozsądnie.

Razem i Wolfem odwozi Schosego pociągiem do domu. Pociąg jedzie z Genewy; jest w nim jeden wagon pier­wszej klasy. Większość podróżnych wysiadła w Lozannie, lub Auvernier; jedno lub dwa okna otwierają się, widać kilka twarzy.

Zaciągnąć firanki! — wołają konduktorzy. — Obowiązuje zaciemnienie! Zaraz ruszamy!

Naczelnik stacji żegna się. Telefonował z prośbą o zatrzy­manie pociągu na krótko w Neuenstadt. Kierownik pocią­gu macha chustką w stronę dworca. Jest godzina dzie­siąta.

Chłopak miał szczęście; wstrząs mózgu — mówi lekarz w Neuenstadt — poza tym złamanie nogi, kości łydkowej

1 piszczelowej lewej nogi, rany tłuczone na ciele, rozcięte czoło.

Wolf studiuje kolumny w swym czarnym zeszycie. Wy­ciągną! nogi. Poci się.

Doprowadzę rower do porządku. Rower musi być w nale­żytym stanie. Wmontuję większą przekładnię; już od daw­na Schose chciał mieć taką. W nieogrzewanym przedziale Wolf zaczyna głośno mówić.

Ta złamana noga szybko się zrośnie. Nic nie stoi na przeszkodzie. Jeszcze przed Bożym Narodzeniem chłopak będzie mógł ponownie usiąść na siodełku. Jest utalento­wany. To materiał na dobrego kolarza; Tour de Suisse, Giro d’Italia, Lugano — jazda na czas, zawody kolarskie na krytym stadionie. Zawsze pragnąłem mieć zdolnego ucznia. Teraz ten wypadek, zanim jeszcze w ogóle coś za­częliśmy; po wypadku oni są już inni. Reubell przegląda biuletyn przedsiębiorstwa obsługi ruchu turystycznego. Biuletyn wisi w każdym wagonie Szwajcarskich Kolei Fe­deralnych. Reubell patrzy na zdjęcia; czyta komentarz w czterech językach narodowych. Mała strzałka bez długiej kreski wskazuje na właściwe zdjęcie, u góry, z lewej stro­ny, z lewej strony u dołu.

Dawno nie jechał już pociągiem. Jest zmęczony. Powinien lepiej chłopaka przykryć. Może marznie? Należy pamiętać o doznanym wstrząsie.

Schose leży na wyściełanej ławce naprzeciwko; jeszcze się nie obudził. Nad jego głową, na półce na bagaże, kolebie się wydrukowane rozporządzenie urzędu do spraw gospo­darki wojennej. Reubell próbuje je odczytać.

Wzrok mu się pogorszył. Może powinien nosić już okula­ry. Mówi się, że ludzie starsi są dalekowzroczni; on jest krótkowidzem. Od biedy może jeszcze odcyfrować słowa . napisane tłustym drukiem: rezerwy, alarm lotniczy, gada­tliwość przynosi szkodę ojczyźnie.

Z ostatniego słowa ktoś wyskrobał trzy końcowe litery. Wolf otwiera okno. Jezioro przysuwa się do ulicy; przed wjazdem na dworzec pociąg bierze zakręt. Nad miastem unosi się nikła, niebieskawa poświata. Dach hali dwor­cowej wyłożony jest matowymi, szklanymi płytkami. Grupa sanitariuszek zakończyła już przygotowania. Dziew­ką

częta są w mundurach, należą do organizacji Służba Po­mocnicza Kobiet. Przyniosły ze sobą nosze i dwa koce wojskowe z wełnistej sierści wielbłąda, z czerwonym krzy­żem. Schose zostaje położony, przykryty i przywiązany. Wolf zajmuje się rowerami w wagonie pocztowym.

Co się stało? — pytają podróżni.

Małe zaniepokojenie, jakiś wypadek, nic ważnego. Na pla­cu przed dworcem jest już po wszystkim. Ulice są puste w niebieskim świetle latarni; i tu są ogrody. Są to ogrody roku 1943; floks przestał już kwitnąć, kwitną jeszcze róże. Ogrody przy Marktgasse: czy tu kiedykolwiek były ogro­dy? Wolno zapytać; chciałoby się znać prawdę. Nigdy nie wie się za dużo. Gdy się chce dowiedzieć prawdy, to się pyta. Kto wyobraża sobie ogrody, mówi o ogrodach. Kto zachowuje w pamięci popękaną, asfaltową nawierzchnię, mówi: w szczelinach rośnie trawa. A jeśli nie asfalt, to cóż to takiego było? No, mogły to być kocie łby.

Asfalt i kocie łby, asfalt, bruk i żywopłoty. Ogrody roku 1943 są teraz listopadowymi ogrodami. Dalekowzroczni właściciele domów pozasadzali zimoodporne drzewa i krze­wy: tuję, bukszpan, żywopłoty cisowe. Kto widział już si­korki w dzielnicy? Owszem, wróble, gołębie, kosy — a te­raz też i mewy.

Będzie surowa zima — mówią ludzie. Mewy przyleciały tego roku wcześnie. Jaskółki odfrunęły w październiku; mewy wtedy już były. W porcie, na latarniach morskich, na molu. Mgła pokazała się za wcześnie.

Koledzy Schosego dowiadują się o zdrowie rekonwale­scenta. Starają się spotkać pod drzwiami Dolores lub Doi­ły. Ukrywają się w pobliżu domu, w jakimś na wpół roz­walonym budynku, stojącym tu od lat. Gdy zobaczą którąś z dziewcząt, przechodzą przez ulicę i idą za nią; wyprze­dzają ją nawet, maszerują dalej i niby przypadkiem oglą­dają się.

Ach, dzień ddbry, to przecież panna Dolores.

Dzień dobry, panie Kerr. Ale pada! Nie wziął pan ze sobą parasola? Nawet płaszcza pan nie włożył.

Wkrótce znów przestanie, mam nadzieję.

10 -T JT

# 'IHhs

Nie sądzę, w radio mówi się o nadchodzącej fali zimna; ma spaść śnieg, do tysiąca metrów. Ale ja pana zanudzam, panie Kerr, pan jesfpewnie zajęty, a ja muszę już iść, do , widzenia.

Do widzenia, panno Dolores. Proszę pozdrowić Schosego. Zrobię to, dziękuję.

Nawet nie wzięła ze sobą psa — mówi Kerr swoim kole­gom. — Ten przeklęty buldog na pewno by się czasem za­trzymał przy jakimś drzewku.

Dolores chętnie mówi o pogodzie. W jej wsi wszyscy lu­dzie rozmawiają o pogodzie, gdy spotykają się na ulicy. To jezioro, panie Kerr, latem jest ono wspaniałe; zimą na­tomiast ściąga mgłę. Nic na to nie można poradzić. Nie­którzy ludzie lubią mgłę. Angielkom dobrze ona robi na cerę.

Kerr naśladuje głos Dolores. Chłopcy śmieją się.

W kinie przy Marktgasse znajduje się na wysokości pokoju Schosego ich punkt obserwacyjny. Teatralna lornetka po­kazuje cień za zasłoną.

Lekarz przychodzi dwa razy w tygodniu. Jeździ citroenem jedenaście z silnikiem na gaz drzewny. Samochód ma woj­skową numerację. Lekarz jest w mundurze. Wjeżdża w Marktgasse, zakręca i parkuje wóz przy lewym krawęż­niku, wysiada, sięga po torbę, starannie zatrzaskuje drzwi, wyprostowuje się i spogląda na zegarek. Jest wpół do piątej. Odgarnia zasłonę z paciorków i otwiera drzwi; tymi drzwiami wchodzi bezpośrednio do salonu. Na schodach stoi Madame.

Och, doktorze, dziś nie mogę podać panu ręki.

Poznała w Paryżu sztukę konwersacji. Pokazuje rękę, małą, tłustą rękę, pomazaną szminką.

To przez nasze klientki, doktorze, pan wie, jakie są ko­biety. Kolor szminki najlepiej widoczny jest na ludzkiej skórze.

Ofiarowuję to, co mam: moje ręce.

Wydaje się, że doktor słyszał o aferze związanej z jej sa­lonem. Nie interesuje się plotkami.

No, co słychać, Madame?

Czuje się lepiej. Miał pan całkowitą słuszność, gorączka spadła.

Ma już apetyt?

Dolores! — woła Madame. — Zjadł kompot i wypił her­batę. Prosił nawet o sucharki. Pojutrze są jego urodziny.

W piątek, trzynastego, panie doktorze.

Dolores uśmiecha się. Pani mnie wołała, Madame?

Proszę zanieść doktorowi torbę.

Doktor broni się. Nie chce wypuścić torby z ręki. Ostroż­nie wchodzi na schody.

Jak sobie pani życzy, Madame.

Dolores, zaprowadź pana doktora. Zaparz herbatę.

Napije się pan potem z nami herbaty, doktorze? Poczuję się urażona, jeśli pan znów nam dziś odmówi. Wszyscy jesteśmy panu bardzo zobowiązani; niech będzie nam wol­no jakoś się panu odwdzięczyć.

O siódmej samochód ciągle jeszcze stoi. Szyby są zapot- niałe. Na błotniku można napisać palcem: pfe, brudas. Doktor mówi, że chłopiec nie ma właściwej opieki. Po czwartej wizycie przeforsowuje swój projekt, by chorym zajęła się pielęgniarka, wdowa, starsza kobieta z dyplo­mem sanitariuszki. Nie sądzi, by okłady z gorczycy były najodpowiedniejsze. Uważa, że branie kąpieli na przemian zimnych i gorących jest w obecnej chwili przedwczesne. Chciałby, by koledzy odwiedzili Schosego w dzień uro­dzin. Dżiewczęta znajdą sposobność do zaproszenia ich. Nie będzie już parkował swojego samochodu przy Markt- gasse. Kanalgasse jest uliczką lepiej oświetloną, również wtedy, gdy obowiązuje zaciemnienie. Jej asfaltowa na­wierzchnia nie jest uszkodzona.

Kanalgasse nie sąsiaduje z oficyną, jak Marktgasse. We frontowej części budynku przy Kanalgasse Madame prowa­dzi często odwiedzany salon fryzjerski dla pań, włączając w to masaż i pielęgnację ciała. Na temat oficyny krążą różne pogłoski. Na urodziny Schosego Dolores upiekła tort. Madame dziwi się, że Dolores umie piec; zdumiona jest również Dolly. Gdzież się ona tego nauczyła? Może w do­mu? Skąd Dolores pochodzi? Znaleziona na poboczu drogi.

L

Porzucona przez matkę. Wzeszła w jabłoni pewnego upal­nego dnia, latem. Dolores śmieje się tylko. Upiekła ciasto. Cóż w tym takiego? Masło, cukier i czekolada — nie zna wojennych przepisów na tego rodzaju torty. Upiekła tort wystarczająco duży, by zmieściło się na nim szesnaście świeczek.

Koledzy szkolni schodzą się dopiero pod wieczór. W porę otrzymali zaproszenia. Tillmann włożył świąteczne spodnie. Dewald uczesał się. Przynieśli prezenty, zawinięte w pa­pier i obwiązane sznurkiem, jakby mieli nadać je jako paczki w urzędzie pocztowym. Kerr wyciąga z kieszeni nóż; jest harcerzem, od paru miesięcy nosi mundur, nawet te­raz, w listopadzie. Siadajcie — mówi Schose.

Ma własny pokój. Koledzy szkolni są onieśmieleni. Co u ciebie słychać? Co robisz przez cały dzień? Jesteś tu zawsze sam? A co z twoją nogą? Co mówi Wolf?

Dewald składa papiery. Na kołdrze leżą prezenty; Schose najbardziej cieszy się z podręcznika do nauki gry w sza­chy. Co słychać w szkole?

Mają w szkole kłopoty.

Niewiele się przez ten czas wydarzyło. Nawet nie warto o tym mówić. Może tylko ta sprawa z nauczycielem od śpiewu i z rektorem. Nie lubią tego nauczyciela od śpie­wu; wszyscy przechodzą już przecież mutację. Ów nauczy­ciel spolicżkował podobno ucznia — Arona Dewalda, któ­ry jest z pochodzenia Żydem. Monetą dwudziestocentową Dewald wyrył na ławkach w auli nazwiska; powyrzynał w drewnie serca i litery. Nauczyciel od śpiewu dostał na­ganę. Szwajcaria jest krajem neutralnym; trzeba się z tym liczyć.

Nauczyciel stoi na świeczniku — mówi do niego rektor. Czyżby uchwała komisji z marca 1910 nie zabraniała sto­sowania kar cielesnych?

Schose potrafi wyobrazić sobie nauczyciela od śpiewu w momencie, gdy ten się usprawiedliwia. Jeśli jest zakłopo­tany, przesuwa ręką po włosach. Włosy ma gęste, siwe. Ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu; jest dużym mężczyzną

o ciężkich powiekach. Posadę nauczyciela objął przed woj­ną; od czasu do czasu komponuje pieśni.

Klasa go nie lubi. Jest inny niż pozostali nauczyciele. Idąc wymachuje rękami; potrząsa głową. To żaden sportowiec. Ma publicznie w auli wyznać swój błąd. Klasa stawiła się w komplecie. Są również rodzice.

Nauczyciel odczytuje swoje usprawiedliwienie z kartki. Mówi literacką niemczyzną.

Głośniej! — woła ktoś w trzeciej ławce; jeszcze głośniej! A teraz?

Kerr mówi: teraz żyjemy z nim w zgodzie. Odczytuje nam wszystkie listy, które piszą do niego nasi rodzice. Wyja­śnia nam je. W niektórych listach wymyśla się mu. Wie­le listów zawiera słowa uznania dla jego uczynku. Niektó­re są bez podpisu i mają tylko jedną linijkę.

Tak to jest więc w szkole; nie warto o tym mówić. Znów piszemy prace kontrolne, jak zwykle przed Bożym Naro­dzeniem. Czy Schose może wypożyczyć zeszyty Kerra? To jest do zrobienia; Kerr przyniesie mu je już jutro.

Na torcie pali się jeszcze tylko jedna świeczka, mały, czer­wony pręcik. Po chwili zgina się nad kandyzowanym owo­cem na krawędzi i gaśnie raptownie w cukrowej polewie. Trzeba zacząć tort kroić. Kerr wyciąga nóż.

Solingen to najlepsza stal na świecie — mawia jego ojciec. Kerr zachwyca się podpisem swego ojca. Jak drukowany, każda litera, i zawsze ten sam czarny atrament, którego nigdzie nie można dostać.

Dolores przynosi herbatę i szklanki.

Dolores obserwuje Kerra. Jak zręcznie posługuje się swoim nożem. W sobotnie popołudnia harcerze uczą się obchodzić z nożami. Ucinają patyki leszczynowe, by ćwiczyć się w niesieniu pierwszej pomocy; starszy harcerz pokazuje im, jak należy trzymać nóż, czubek ma być skierowany w dół, ostrze w bezpiecznej odległości od tułowia.

Dolores czeka na pochwały; takiego cukrowego tortu chłopcy nie jedli od wielu miesięcy. Racje czekolady są małe; kto nie ma masła, używa olejku migdałowego. Nie każdy ma takie znajomości, jak Dolores.

Ciasto smakuje chłopcom. Rozmawiają | pełnymi ustami;

o Dolores zapomnieli.

Ach, te wyścigi — mówi Tillmann. W ogóle nie mamy teraz na to czasu. Kerr jest starszym harcerzem, Schiegg bierze w konserwatorium lekcje gry na fortepianie, a mnie ukradziono rower. Przychodzę ze szkoły, a roweru nie ma. Mają nowe plany: Kerr, ten wilk, który nigdy nie śpi; Dewald chce prysnąć do Szwecji w czerwonych butach. Schiegg będzie nauczycielem gry na fortepianie, Tilmąnn — agentem ubezpieczeniowym; ukradziono mu rower; wy­ciągnie z tego nauczkę na przyszłość. Stara się uczyć ko­rzystając z codziennych doświadczeń. Przyszłości można sprostać jedynie wtedy, gdy uwzględni się nauki płynące z przeszłości — mówi.

Czasem wszyscy ¡milkną. W nagłej ciszy słychać dźwięki fisharmonii, z rzadka głosy. Zaczęło się wieczorne zebranie Armii Zbawienia pod dachem. Robi się już ciemno. Kerr zapala światło. Ciasto jest zjedzone, trzeba wypić herbatę. Schose mówi: Wolf zreperował mi rower. Możesz go wziąć, Tillmann, na razie raie będzie mi on potrzebny. Dam ci kartę. Bez kartki Wolf niczego nie wyda. Wszystkie do­kumenty przechowuje w segregatorach. Staje się niegrzecz­ny, Sdy brak jest pokwitowania. Gdy dostaniesz rower, sprawdź, czy opony są dobrze napompowane; przywiązuje do tego dużą wagę.

Tillmann chętnie słucha rad. Zakręci się koło Wolfa; wy­czeka na dogodny moment. Tillmann obiecuje wszystko. No dobrze, a więc do widzenia, jutro albo pojutrze. Kerr, przyniesiesz mi zeszyty?

Zaraz przyjdzie pielęgniarka. Wszystko ma swój ustalony porządek. Goście nie powinni pielęgniarce przeszkadzać. Pielęgniarka wzrusza poduszki na łóżku Schosego. Kocha swój zawód; zna swój fach. Osoby nieporadne nie obiorą sobie zawodu pielęgniarki. Przynosi wodę i mydło; przy­słania lampę; otwiera okno.

Proszę szybko zasnąć! Zrobiło się już późno. Życzę panu dobrej nocy. Jutro poczuje się pan jak nowo narodzony. ^ Jutro nie będzie ani śladu gorączki! Tu są krople, proszę

/

je wziąć. Schose zamyka oczy; nie jest zmęczony. Chra­bąszcze! To były piękne chwile. Przygotowują się teraz do odlotu. Nie wolno im w tym przeszkadzać. Wspinają się na źdźbła trawy. Oddychają. Ich pokrywy skrzydłowe podnoszą się i opuszczają, ich czułki szukają dotykiem. Startują; następują uderzenia. Jakże piękna jest ich ła­cińska nazwa. Melolontha melolonthp. Setki ich zabito. Schose otwiera oczy. W jego pokoju jest ciemno. Nie ma tu ścian.

Miasto jeszcze nie śpi. Ludzie chodzą po ulicy, w domu słychać głosy; może przyjdzie Dolores? Lubi jej zapach. Ona mówi: masz dopiero szesnaście lat. Co by powiedziała Madame, gdyby wiedziała, że przychodzę do ciebie?

Już ma szesnaście lat. Nie jest już chłopcem.

Znów będzie chodził do szkoły. Nie zostanie kolarzem. Wkrótce zaczną zwracać się do niego w sklepach: panie Ledermann.

Dolores, zabierz poduszkę.

W salonie śmieje się Madame. Śmieje się długo, głębokim głosem. Nagle milknie; potem słychać jej krótki śmiech, cichy, wysoki.

Mężczyźni rzucają kamieniami w żelazny szyld nad ulicą. Szyld ów przymocowany jest dwoma łańcuchami do haka wbitego w mur; przedstawia on rozłożoną brzytwę nad no­życzkami. Salon Ledermann. Burdel, jeśli wierzyć plotkom. Rano Schose śpi. Poranny hałas nie przeszkadza mu. Spi głęboko. Pielęgniarka potrząsa głową. Nie lubi, gdy jej pacjenci śpią jeszcze o godzinie dziewiątej. W szpitalu dzień zaczyna się o szóstej. W szpitalach nie lubi się śpiochów. Dla nich nie ma tu miejsca. Porządni ludzie wcześnie chodzą spać i wcześnie wstają. Pielęgniarka uwa­ża, że najkorzystniejszy jest sen przed północą. O godzinie dziesiątej wieczór jest już zmęczona. Polubiła pracę w szpitalu. O siódmej mierzy się gorączkę. W domach pry­watnych jest inaczej. Pielęgniarka nauczyła się okazywać pobłażliwość. Przechodzi przez pokój i dzwoni naczyniami. Wytrzepuje kołdrę. Szeleści papierem pakowym. Mówi do siebie. Otwiera okno, zamyka okno. Siada przy stole.

Wiszące nad łóżkiem Schosego fotografie nie podobają się jej. Nawet uśmiech Anąuetila nic by tu nie pomógł. Ta ściana jest dla niej czymś obcym. Wzór tapety 'wzbudza w niej wstręt, odbiera jej pewność siebie.

Panie Schose, już czas.

Szpary w szafach zalepiono kitem, a potem zamalowano. Pęknięcie na gipsowym suficie sięga już do rozety, ciąg­nie się przez całą ścianę wschodnią. Ściana wybrzusza się pod tapetą. Jak się spało, panie Schose? Miał pan dobrą noc?

Na jaki wysiłek trzeba się zdobyć, by obudzić tego chło­paka!

Po południu przychodzi Wolf. Jest to jego pierwsza wizyta. Nie powiesił czapki. Jest bez kurtki. Przyniósł zdjęcie Fausto Coppiego. Gdzie jest Reubell? Wolf nie wie tego. Wolf jest bardzo zajęty. Związek kolarski w Biel i okoli­cy powierzył mu funkcję trenera. Czy Schose nigdy jesz­cze nie był na takim wieczorku kolarskim? Trenują akro- baci na rowerach. Do muzyki z gramofonu opracowują układy baletowe na monocyklach.

Wolf pomaga każdego roku w tych przygotowaniach. Jest to coś w rodzaju reklamy, robi to chętnie. Związek ko­larski potrzebuje go. Wolf umie postępować z chłopcami, troszczy się o dyscyplinę. Cieszy się, gdy się okazuje, że nie można sobie bez niego poradzić. Żony rowerzystów ozdabiają salę; od jednej lampy do drugiej rozwieszają krepinę, girlandy — tak to się właściwie nazywa.

Czasem pomaga im gospodarz. Roboty jest dużo; zaprasza się policję; należy wystarać się o zezwolenie na nocną przepustkę. Trzeba nakryć stoły papierem. Młodzież żąda innej muzyki. Ciągle tylko polka i walc, nam to nie odpo­wiada — mówią. Trzeba uwzględnić ich życzenia — mówi Wolf. W naszym związku młodzi ludzie powinni czuć się dobrze. Zapomniano wystarać się o zezwolenie na taniec? Funkcjonariusz sprzedaje serpentyny razem z kartami wstępu; przedstawicielom władz przysługuje wejście bez­płatne. Dziennikarz fotografuje radę gminną; przed kame­rą ustawiają się dwie rady miejskie. Związek cieszy się

| wizyty przedstawicieli władz. Ma swoje sprawy; na wie­czorku przedstawiciele władz przyjmują do wiadomości problemy związku; obiecują mu pełne poparcie; na przy­szłą wiosną związek poprze ponowny wybór tychże przedstawicieli do władz. Wygłasza sią przemówienia; po­tem następuje część druga, artystyczna. Po wysprzedaniu wszystkich losów przychodzi kolej na Wolfa. Wprowadza się go na sceną i zawiązuje oczy. Ludzie klaszczą. Dwie damy pełniące honory domu kilkakrotnie wychodzą z Wol­fem przed kurtynę. Wolf jest powszechnie łubiany. Damy całują go i sprawdzają, czy opaska na oczach dobrze się trzyma. Przyprowadzają go do koła fortuny; Wolf czuje na plecach żar reflektorów. Na sali robi się cicho. Koło kręci się; metal uderza o metal, koło zatrzymuje się. Da­my wywołują numery. Z sali odpowiadają ożywione głosy.

Ileż pięknych nagród można znów wygrać! Nawet szynkę, wino, kosze owoców z rodzynkami malaga z Tessin, ciasta domowego wypieku. Oblany potem i otoczony szczęśliwca­mi Wolf kręci kołem fortuny. Wygrywające numery powta­rza się wielokrotnie. Damy dostały już chrypki.

Tak to wesoło bywa w związku kolarskim. Schose chętnie by wziął udział w wieczorku; skończył szesnaście lat. Ma­jąc szesnaście lat, może przyjść na uroczystość już bez do­rosłego opiekuna.

W pokoju chorego Wolf zdejmuje czapkę, drapie się po głowie, czapkę wkłada. Czyż po to przyszedł, by mówić

o wieczorku? Czyż Tillmann nie rozmawiał z nim? Rower jest zreperowany. Wmontował ponadto czwartą przekład­nię. To dobry rower; miejsce spawania znajduje się na ramie, przy lewym tylnym widelcu. Nagle do pokoju wcho­dzi pielęgniarka. Wolf wstaje. Mam jeszcze dużo pracy.

Nikt nie chce pomagać w przygotowaniach; wszyscy wole­liby przyjść od razu na samą uroczystość. Nikt nie chce przepuścić okazji wzięcia udziału w święcie Bożego Naro­dzenia, obchodzonym przez związek kolarski. Może jednak będziesz mógł przyjść?

Wolf podaje Schosemu rękę. Przy drzwiach jeszcze raz się odwraca.

153

/ // i ir

w

Naprawiłem ci rower, dorobiłem czwartą przekładnię. Czy mam go wypożyczyć Tillmannowi? Czy on zna się choć trochę na rzeczy?

Brał udział w wyścigu dookoła trzech jezior — mówi Scho- se.

A więc na razie, do widzenia! Zdrowiej szybko. Po Nowym roku przystąpimy znów do treningów, zrozumiano? Czeka cię ciężka praca. Sportowiec to znaczy: praca, trud, cier­pliwość. Na razie.

Wolf podaje mu rękę. Ręce ma wąskie.

Pielęgniarka uśmiecha się.

Do widzenia, panie Wolf.

Do widzenia.

Wolf sam znajduje drogę. W domu jest cicho. Korzysta z głównego wejścia przy Kanalgasse. Przechodzi przez uliczkę; tu jest kanał. Wolf spluwa w wodę; tak robią tu wszyscy. Sięga pod pulower i wyciąga czarny zeszyt. Nie otwiera go, nie drze. Zeszyt wpada do wody.

Wolf idzie dalej; tu kanał jest już osłonięty.

Może Schose powinien trzymać na stoliku nocnym w pogo­towiu ołówek i kartkę papieru?

Pielęgniarka jest przerażona jego snami. Peszenie jej spra­wia mu przyjemność.

Dolores zauważyłaby, że kłamie. Dolores potrafi odróżniać prawdziwe sny od zmyślonych. Pielęgniarka natomiast wierzy w to, co się jej opowiada.

Poproszę lekarza, by dał panu jakiś środek nasenny. Sen przed północą jest najzdrowszy. Przesypia pan pół dnia, a w nocy nie może pan zasnąć.

Schose mówi: niech pani posłucha, co mi się znów śniło. Pielęgniarka jest bezradna. Sięga po swoją czapkę z nie­bieskim daszkiem z celuloidu; dołożyła wszelkich starań, by chorego uspokoić. Powiesiła w oknie drewnianą ja­skółkę. Pokój jest przytulnie urządzony, szafa z bielizną uporządkowana, podłoga wyszorowana. Nawet fotografie kolarzy zniknęły ze ścian.

Schose opowiada swój sen. Pielęgniarka przymocowuje ser­wetki na stole klamerkami, które Dolly kupiła w domu towarowym. Niewiele brakowało, a przewróciłaby lampę. Czy nie zapomniała wczoraj dolać roztworu octowego? Zaraz musi sprawdzić, sprawa nie cierpi zwłoki. Czego się od razu nie' załatwi, to się zapomni. Personel pielęgniar­ski musi wielu rzeczy skrupulatnie przestrzegać. Niczego nie wolno zaniedbać; czasami drobiazgi decydują o życiu

i śmierci pacjenta. Żeby to nareszcie zrozumiały młode

pielęgniarki-praktykantki! Mówią o zarobkach i czasie wol­nym! Jak się zdaje, nie znają słowa: obowiązek. Nie są skłonne spełniać w milczeniu rozkazów przełożonych. Do czegóż to doprowadzi?

Świat pozbawiony ideałów.

Lekarze i siostry muszą się trzymać razem — mówi rów­nież Reubell. — Dobra pielęgniarka jest niezastąpiona. Jaki Reubell potrafi być uprzejmy. Jest punktualny. Jeśli zapowie, że przyjdzie o drugiej, to o drugiej stoi już pod drzwiami.

Czuje się, że ma doświadczenie życiowe, że spotkał go cięż­ki los. Cierpienie uszlachetniło go. Jest samotny. Nikt się

o niego nie troszczy. Przyzwyczaił się do tego, że musi się liczyć z wieloma względami. Wszyscy wiedzą, że wynajmu­je dwupokojowe mieszkanie na Starym Mieście. Gospody­nie są surowe w stosunku do swych sublokatorów; bieliz­na musi być oddana w każdy poniedziałek wieczorem, z ła­zienki wolno korzystać jedynie pod koniec tygodnia; po godzinie dziesiątej wieczorem nie toleruje się już żadnych wizyt. Panowie są proszeni o noszenie pantofli. Należy wy­strzegać się palenia w pokojach. Reubell nie pozwoliłby so­bie na telefonowanie po godzinie ósmej. Nigdy nie wycho­dzi wieczorem; wieczorem pan Reubell czyta. Jest czło­wiekiem światłym; ma starannie wymodulowany, cichy głos. Zabezpiecza się przed niespodziankami. Że wiele lu­dzi wychodzi z domu, nie zbadawszy wzrokiem nieba? Pan Reubell tak nie postępuje. Bierze ze sobą parasol; płaszcz od deszczu nosi przewieszony przez lewe przed­ramię.

Czy pielęgniarka może zaufać panu Reubellowi? Od czasu do czasu widzi go, jak spaceruje; dotychczas nie zauważył jej; cieszy ją ten fakt.

Reubell dochodzi aż do skrzyżowania; wtedy skręca w Ka- nalgasse. Nad jednym z hydrantów stoi namiot. W dole wre praca. O czym rozmawiają robotnicy? W szybie roz­chodzą się ich głosy. Można zrozumieć, o czym szepczą. Reubell idzie dalej. Czy widział na chodniku obu policjan­tów? Chce czym prędzej znaleźć się pod osłoną murów;

wieje wiatr północno-wschodni; od parkanu z desek ode­rwał się plakat, wiatr podarł go; widać znajome barwy, żołnierza, jego ogromny cień, dziewczynę i napis: wróg nie śpi.

Reubell odwiedza Schosego. Zamienia również parę słów z pielęgniarką. Jakże przyjemną barwę ma jego głos.

Ma pani piękną, niebieską czapkę z daszkiem.

Pielęgraiarika już sobie dokładnie nie przypomina. Czy chciał dać tym do zrozumienia: w kolorze niebieskim by­łoby mi również do twarzy? Bym pozostała przy niebie­skim?

Wtedy powiedziałaby: w dzisiejszych czasach nie ma już w sklepach sanitarnych niebieskich daszków; a on: no to niech pani poprosi o czarne. A ona: białych również nie ma.

Pielęgniarka rumieni się, traci zaraz pewność siebie i nie wie, co odpowiedzieć. Reubell jest człowiekiem taktow­nym. Zna się na kolorach. Tłumaczy je. Rozmawiał z Schosem o gwiazdozbiorach, a niebawem przyniesie złote wahadło. Pan Reubell nie jest żadnym znachorem. Można mu zawierzyć. Nawet lekarz może się od niego nauczyć, taki jest skromny.

Pielęgniarka wstaje. Reubell kłania się: życzę miłego wie­czoru, siostro.

Już pan chce iść, panie Reubell? Tak chętnie pana słu­cham. Obawiam się, że jest już późno. Nie chciałbym pani •w żadnym wypadku przeszkadzać.

I już opuścił pokój.

W czasie nocnego dyżuru pielęgniarka czyta „Weltwoche”. Obecnie można realizować dodatkowe przydziały na mięso

i mąkę; jednak sprowadzono świeże banany. Dowiaduje się z gazety, że pod północną ścianą kościoła Franciszka­nów w Coknar rozstrzelano brata pana Reubella razem z sześcioma innymi członkami ruchu oporu.

Ich przodkowie wymienieni są z nazwiska na liście fun­datorów Muzeum Grünewalda w Unterlinden: Gabriel Mo­rel, Dr A. de Szendeffy z Berthe née Molly i jego dziadek Edmond Reubell. Pielęgniarka zamierza zwiedzić to mu­

zeum po wojnie. Związek pielęgniarek przychylnie usto­sunkowuje się do propozycji wyjazdów. Może wmuruje się również tablicę pamiątkową 'ku czci członków ruchu opo­ru, kto wie? Generał wiele może. Dlaczego pan Reubell nie wspomniał o swoim bracie? Czyż nie jest godna zaufa­nia? Czy kiedykolwiek zdradziła czyjąś tajemnicę? Takie oto myśli dręczą ją podczas nocnego dyżuru.

Niełatwo jest znaleźć sobie miejsce w codziennyth życiu. Człowiek nie jest nastawiony na jakiekolwiek zmiany. Co by to było, gdyby nie można było porozmawiać z samym sobą?

Zegar na wieży zreformowanego kościoła bije drugą; w godzinę później odzywają się kuranty z kaplicy angiel­skiej; po upływie godziny słychać w pobliżu studni koty. Wczesnym rankiem przychodzi Monika, siostra Schosego. Czyżby znów nie mogła zasnąć? Ma na sobie szlafrok, wło­sy rozpuszczone. Schose śpi, pielęgniarka udaje śpiącą. Jeszcze nigdy nie zaniedbała się w swoich obowiązkach. Czyta pod osłoną swego niebieskiego daszka na oczy. Prze­ciąg robi na niej nieprzyjemne wrażenie, głuchoniemi wzbudzają w niej podejrzenie, dziewcząt nienawidzi; wie­czorem patrzy na jaskółkę, wiszącą na ramie okiennej.

W każdy poniedziałek smaży się w rzeźni nóżki wieprzo­we; nie znosi tego zapachu. W poniedziałek okno jest zamknięte. Otwiera się je we wtorek. Chory musi leżeć przykryty; jak niespokojnie on śpi! Jest bezpiecznie. Bom­bowce przelatują nad miastem, szyby nie brzęczą; dobrze, że zostawiło się okno otwarte! Nie ma wątpliwości, że pie­lęgniarka wkrótce przeniesie się.

Przyszedł Kerr. Przyniósł zeszyty, do matematyki, fizyki, zoologii.

Rysunki trzeba wykonać kolorowym tuszem, tak kazał nauczyciel zoologii. Wzory należy wypisać czerwonym atramentem na marginesie zeszytu. Kerr śmieje się, widząc kleksy w zeszycie Schosego.

Wiele może opowiedzieć. U harcerzy zawsze coś się dzieje. Organizują zbiórkę pieniędzy. Do świąt Bożego Narodze­nia przygotowują się w zespołach, święta są za dwa ty­

godnie. Chodzą w mundurach, w szkole pozwolono im je nosić. Śpiewają kolędy. Kilku starszych harcerzy gra na gitarze. Przed Bożym Narodzeniem rozlokowują się na pla­cach miasta ze swymi kotłami do gotowania.

Harcerze czynią wiele dobrego. Pomagają żołnierzowi, któ­ry nie ma krewnych. Niejedna kobieta robi w domu poń­czochy na drutach dla samotnego żołnierza. Pończochy te zanosi harcerzom. Przygotowuje paczkę: pończochy, bie­lizna, czekolada, świeczka na choinkę. Pisze list: drogi, niezaiany żołnierzu! Harcerze wiedzą, komu mają te paczki przekazać.

Kerr nie może zrozumieć, że jego koledzy nie zostali har­cerzami; Dewald, na przykład, który marnotrawi całe dnie, siedząc przy fortepianie, oraz Tillmann.

Co się stało z Tillmannem?

KeTr nie chce o tym mówić.

Schose ciągle nie jest jeszcze zdrowy; doktor zalecił mu spokój, lekko strawne posiłki; na odrabianie zadań Schose ma przeznaczać najwyżej godzinę dziennie. Gips zdejmie się po Nowym Roku; opatrunek nie wygląda już ładnie; Schose zapisał go ołówkiem kopiowym. Zabazgrał — mówi Madame; ona nie ma pojęcia o matematyce. Po Nowym Roku zobaczy się co dalej. Może noga źle się zrasta? Nie­łatwo będzie nauczyć się chodzić. Trzeba będzie wypoży­czyć kule. W mieście jest sklep z protezami. Za wypoży­czenie pary drewnianych kul płaci się tygodniowo dwa franki pięćdziesiąt; kule metalowe są prawie dwa razy droższe. Opatrunek' z maści cynkowej będzie chronił skórę. Nie każdy potrafi obchodzić się z kulami, poruszać się na schodach, na przykład, czy też po prostu przejść po dy­wanie.

O Tillmannie Kerr nie chce mówić. Wiadomo, kim jest Tillmann: karierowiczem. W popołudnia wolne od nauki przesiaduje w gabinecie biologicznym i czyta. Nie wolno mu brać książek do domu; otrzymał jednak klucz. Wcho­dzi na korytarz; wszystko zostało po staremu: ciągle wi­dać przy wejściu wykute w kamieniu małpie pyski i pu­chacza czytającego książki. W gabinecie biologicznym

zauważyć można nowy preparat — dwumiesięczny embrion konia z białą grzywą, białym ogonem i przezroczystymi kopytkami.

Kerr coś przemilcza. Czyż nie ma prawa do tego? A może jest po prostu w złym humorze?

Schose pyta go: no więc jak jest z tym rowerem? Czy Tillmann zgłosił się do Wolfa?

Owszem, wziął rower. Jeździ nim do szkoły. Dba o niego. Gdy ma rower gdzieś zostawić, zamyka go na kłódkę. Z ro­werem jest wszystko w porządku, Schose może być tego pewien. Któż bowiem zakrywa chusteczką siodełko pod­czas dżdżystej pogody? — Tillmaiin.

Wolf również nie może się uskarżać. Tillmann przedsta­wił mu rower dwa razy do wglądu. Dynamo wymieniono pod koniec listopada; od tego czasu Wolf nie widział już Tillmanna. Jest zajęty. Wieczorek wyznaczono na sobotę, członkowie związku nie zgadzają się na ten termin. Dlaczego przed Bożym Narodzeniem? — pytają. To taki niekorzystny okres. Jest zbyt wiele pracy. Po Nowym Roku byłoby lepiej.

Nigdy nie można im dogodzić — mówi Wolf. Ale później i tak są z tego zadowoleni. Przychodzą na walne zebranie, przedstawiciele władz wygłaszają przemowy i wszystko toczy się normalnie. Niektórzy woleliby wieczór filmowy. Są dobre filmy, ale rzadko pokazuje się je w kinach pu­blicznych. W przyszłym roku trzeba będzie zająć się tą sprawą. Nie będzie można rozstrzygnąć, jaki to ma być film; związek liczy 476 członków, wszyscy są uprawnieni do głosowania, kobiety także. Propozycje zarządu są dy­skutowane. Do czego by to doszło, gdyby każdy członek robił własne propozycje?

Loteria zadowoli każdego. Są wspaniałe nagrody; trzyma się je w ścisłej tajemnicy. Ludzie kupują losy pojedyncze lub całe serie, po dziesięć sztuk; w jednej serii są dwa losy wygrywające. Czegóż można chcieć więcej?

Długo jeszcze będą ludzie wspominali ów wieczorek. Zde­cydowano się w zarządzie postawić na scenie choinkę; to ma być również niespodzianka. Po raz pierwszy osobiście

zaproszono członków związku motocyklistów. Może oba związki połączą się?

Woli zajmie sdę kołem fortuny. Konferansjer nazywa się Munger i ma dobrą opinię. Wszyscy słyszeli go już w ra­dio. Członkowie związku będą z niego zadowoleni. Będzie wymieniał najważniejsze nagrody, pokaże szynkę i masło pod szkłem. Co się dzieje z Wolfem?

Ma nowe hobby, otóż właśnie. Planuje interes rozwinąć. Sami rowerzyści nie wystarczą. Po wojnie znów będzie można dostać olej i benzynę. Będzie się budować szersze ulice. Wolf kupił sobie motocykl, taki z jedną tylko krzywką. Mój jednokrzywkowiec — mówi.

ZLmą nie jeździ; na jezdniach jest bardzo niebezpiecznie, czasem są one oblodzone. Wolf nie chce mieć nic do czy­nienia z policją.

Gdzie pan pobrał paliwo, panie Wolf? Proszę pokazać nam swoje prawo jazdy.

Wolf nie daje się złapać. Gdy nadchodzi zima, ustawia motocykl w piwnicy na rolkach i trenuje jazdę w miejscu. Każdemu kierowcy należy doradzać taki kurs. Wreszcie nauczy się taki włączać biegi, jak należy. Można najeść się wstydu, gdy się widzi, jak większość motocyklistów ob­chodzi się ze swymi motorami.

Nie mają zielonego pojęcia — mówi Wolf.

Daje się im do rąk motor dlatego tylko, że za niego za­płacili. Nie pozwolę na to. Kupujący musi się podczas jaz­dy próbnej wykazać, rozumiesz? Jeśli jej nie zaliczy, to jazda z motorem do piwnicy, i odtąd sucha zaprawa na rolkach, co wieczór o ósmej.

Wolf chce się ostro zabrać do chłopców. Może myśli rów­nież o zorganizowaniu kursu dyplomowego.

Motocyklista musi być porządnie ubrany. Sznurowane bu­ty należy stalować u Ludwika; Wolf przywiązuje do tego dużą wagę. Skórzany kombinezon i buty, czapka z nausz- nikami i gogle. Bez gogli nie da rady. Muszą być duże, muszą zakrywać całą twarz. Sport motocyklowy nie jest zajęciem dla młodych paniczyków.

Po Nowym Roku Woli przynosi prospekty; zdjęcia są czar­no-białe i barwne. Wieczorek miał pełne powodzenie, lo­teria spotkała się z uznaniem; w nowym roku, 1944, ma być również wystawiona sztuka teatralna, postanowiono to już teraz. A Tillmann? Wolf nadal go nie widział. Gdzież on może być, ten chłopak!

Kerra nie można się spytać, Kerr jest na zimowym obo­zie harcerskim, bierze udział w ćwiczeniach służby sanitar­nej z psami, nartami i drągami, używanymi do niesienia pomocy ofiarom lawin. Nie wiadomo, czy po feriach za­jęcia w szkole odbędą się; brak węgla. Wiatr północno- - wschodni pędzi śnieg ulicami; przy występach muru i kra­wężnikach piętrzą się brudne pryzmy śniegu.

Zima będzie surowa — mówią starzy ludzie. Tak jak w roku 1926. Zamarznie jezioro, zobaczycie sami.

Dni ciągle jeszcze są mgliste. Gdy śnieg nie pada, noce są jasne. Oleander w ogrodach przy Marktgasse ma czarne pomarszczone liście. Ogrody są opuszczone. Żywopłot tu- jowy leży ścięty na ziemi. Mierniczowie miejscy przed­stawią w kwietniu projekty poszerzenia ulicy.

Teraz w styczniu ulice posypuje się solą; śnieg topnieje przez cały dzień. Starzy ludzie drepczą po zakupy z tor­bami; obawiają się gołoledzi. Pracownicy, którzy uprząta­ją ulice ze śniegu, dokładają wszelkich starań. Schose sły­szy ich o piątej nad ramem, gdy przejeżdżają pługami w pobliżu. Miasto ma za mało robotników; wszystkich uli­czek nie da się odśnieżyć. Pług do odśnieżania doczepia się rankiem do pierwszego wyjeżdżającego wozu pogrze­bowego.

Schose słyszy werble i trąbki. Za muzykantami kroczą goście żałobni. Idą środkiem ulicy. Stoją tu domy typowe dla dzielnic peryferyjnych. Przy nasypie kolejowym mury ogrodów urywają się, na szerokim zakręcie widać rozga­łęzione tory, a wagony towarowe na moście pogrążają się we mgle i dymie. Starzy ludzie rozsuwają firanki i odpro­wadzają kondukt wzrokiem. Zacierają ręce. Zimno odpę­dza senność. Starym ludziom kleją się powieki. Na palcu wskazującym znów utworzyła się dziwna narośl, jakiś

f.

twardy gruzełek; nie sprawia bólu, można go przesuwać pod skórą. Gdzież mogą być te okulary? Są pod gazetą; tam też ich nie ma.

W roku 1926 tak było — mówią starzy ludzie. Nic nowe­go pod słońcem. Wszystko się powtarza. Młodzi nie słu­chają nas. Chcą mieć swoje własne doświadczenia.

Starzy ludzie patrzą za konduktem pogrzebowym. Zmarł Rudolf Ledermann; przeczytali o tym w gazecie. W Sumis- waldzie miał obywatelstwo miejskie. Może przybył do Biel dopiero w okresie kryzysu? Umarł w domu starców. Zmarły był 68-latkiem, przeczytali, wczesnym 68-latkiem, z lutego.

Oni są późnymi 69-latkami, wczesnymi 74-laitkami, 82-lat- kami, 65-lałkami. Na komodzie porozstawiali fotografie, zdjęcia, na których jeden z uczestników odwraca się (gdy tymczasem iinni idą dalej), i zdumiewa widza pięknym uśmiechem; jakże się on nazywa, ile już czasu upłynęło, kiedy umarł? Czy uśmiecha się rzeczywiście, czy też to źle wywołane zdjęcie jest w okolicy ust trochę uszkodzo­ne? Trzeba wziąć okulary!

Na odwrocie fotografii widać odręczny napis: pamięci na­szego niezapomnianego.

Zmarłego, dziadka Schosego, Madame znała tylko przelot­nie. W sklepie papierniczym kupuje kartkę z kondolen- cjami. Monika znajdzie słowa otuchy. Monika pisze w po­koju Schosego swój dziennik. Nie wróci już do internatu. Podoba się jej w domu. Dolores została jej przyjaciółką. Doradza jej przy kupnie szminek. Dziewczęta mają swoje tajemnice. Monika opowiada o internacie. Ma nazwę Sacre Coeur; położony jest nad jeziorem, ale ukryty za murami. Przesyłki pocztowe doręcza się przed obiadem; listy otwie­ra się. Czasami jakaś dziewczyna wzywana jest do przeło­żonej.

Na przesłuchanie — tak to nazywają.

W lutym zaczynają się rekolekcje. Mówi się tylko po fran­cusku. Wiadomo, że są wtedy w obiegu plakietki, a wy­glądają one jak monety z wytłoczonymi numerkami. Gdy właścicielka plakietek usłyszy, że jakaś dziewczyna nie

mówi po francusku, ma wtedy prawo podrzucić jej swoją monetę. W każdą sobotę ustala się nowe właścicielki. Mu­szą one zapłacić grzywnę.

Dolores chciałaby się dowiedzieć, czego dziewczęta się uczą. Otóż uczą się one języków, trochę pielęgniarstwa, pi­sania na maszynie, stenografii i nauki o życiu oraz, co jest bardzo ważne, dobrych manier.

Schose ma trudności ze zrozumieniem dziewcząt. Stosunki z Moniką układają się dobrze. Jest starszą siostrą. Ona uważa, że trzeba wziąć udział w pogrzebie. Madame zleci zakładowi ogrodniczemu przesłać kwiaty. Monika chętnie pokazałaby się w kościele. Dobrze jej jest w ciemnym ubraniu. W internacie nosi się tylko ciemne ubrania. Mo­nika jest ładna. Madame podarowała jej złoty naszyjnik. Szkoda, że nie można kupić w sklepach aksamitu; Monika założyłaby na pogrzeb spódnicę z aksamitu: umie postawić na swoim. Wie, czego chce, potrafi dopiąć celu. Potrafi również milczeć; jak można polegać na człowieku, który ma tak wiele sekretów? Człowiek taki ukrywa swoje za­miary.

Ale Monika okazuje również gotowość niesienia pomocy. Wypożyczyła kule. Pfe, jakiż bałagan panuje w tym skle­pie z protezami.

Stara kobieta wydaje fotele na kółkach, przenośne sedesy i przedmioty, jakich Monika nigdy jeszcze nie widziała. Nie potrafi ich opisać, ponieważ nie wie, do czego się ich używa. Drewno, guma, nikiel.

Miła panienko — mówi kobieta — jak to ładnie, że pani przyszła. Biedny chory zdany jest na pani pomoc. Czy jest on może pani narzeczonym? Niech pani się wpierw dobrze zastanowi, zanim się pani zwiąże z kaleką. Miłość mija szybko; pozostaje codzienna bezradność. Gdy pokój zosta­nie zawarty, znad granicy powrócą młodzi mężczyźni; niech pani nie zgadza się na małżeństwo pochopnie, niech się pani nie śpieszy z , wyborem. Proszę pomyśleć również

o swoich rodzicach! Cóż powie pani ojciec, gdy dowie się

o niedołężnym zięciu? I jak matka panienki będzie jej ża­łować! Być może jest kobietą spokojną. Trwożliwa matka

nie ośmieli się otworzyć oczu swej córce. Niech się pani zastanowi nad swoim krokiem, panienko. Proszę nie my­śleć, że jestem kobietą bez serca. Nie po raz pierwszy sty­kam się w mojej pracy z ludzką niedolą.

Kobieta sama nosi protezę. Dolores zna ją. I znów dzie­wczęta szepczą ze sobą. Dolores zna całe miasto. Jak ona to robi? A przy tym Dolly jest przez klientów bardziej łu­biana. Mężczyźni kupują u niej przybory do palenia, po- kątnie. Pytają się o nią, gdy nie zastają jej w sklepie. Chcą ,być obsługiwani właśnie przez Dolly. Nawet Reubell za­trzymuje się, gdy go Dolly pozdrawia.

Prawda, jak zimno, panno Dolly.

To styczniowe zimno, panie Reubell. Dni, gdy dłuższe na­stają, surowszą zimę sprowadzają.

Reubell przytakuje Dolly. Tak samo mówiła również moja matka. Dokąd Dolly idzie? Musi załatwić pewien sprawu­nek na Bahnhofstrasse. Pan Reubell też ma jakiś interes w pobliżu. Towarzyszy jej. Dowiaduje się o Schosego. Dol­ly niewiele umie powiedzieć. Schose chodzi po domu już bez kul. Złamana noga wygląda tak komicznie. Schose zaczął się już posługiwać brzytwą i pędzlem do golenia: przerabia lekcje z zeszytów szkolnych; czyta poręcznik do nauki gry w szachy, którego autorem jest mistrz świa­ta, jakże się on nazywa — to Rosjamin.

Reubell może to potwierdzić; ma jego nazwisko na końcu języka. Tylko starać się nie myśleć o tym uporczywie, a na pewno samo wpadnie nagle do głowy.

Schose zapisuje swoje sny, z myślą o Dolores. Pielęgniar­ki nie ma już w domu, Reubell także to wie. Przeniosła się do pewnej damy, chorej na gruźlicę, gdzieś w dzielnicy willowej. Reubell chce odwiedzić Schosego po południu. Żegna się z panną Dolly na Zentralplatz.

Roth — tak nazywa się ów Rosjanin, szachowy mistrz świata — Gideon Roth. Tak, tak brzmi jego nazwisko. Dol­ly widziała jego zdjęcie na pierwszej stronie książki; zapa­miętała okrągłą głowę, grube rysy twarzy bez okularów, beret baskijski. Reubell przynosi Schosemu podarunek, me­talowego ptaka, z blachy, z dwoma silniczkami. Robi sze­

snaście okrążeń, uwiązany na japońskiej lince rybackiej; Reubell policzył.

Urządził w piwnicy warsztat. Półki na ścianach zawalone są chemikaliami, żelazem, wapnem lub blendą siarczaną. Reubell poszukuje nowego rodzaju paliwa. Schose będzie się mógł o tym przekonać, gdy go kiedyś odwiedzi. Zbadać należy również metale. Reubell odkrył opuszczone od cza­sów wojny cmentarzyska samochodów. Tam w zaroślach ciągle jeszcze leży kilka takich pordzewiałych wra/ków; rosnące w tej kotlinie drzewo zatrute jest rdzą.

Na wschodnim skraju wysypiska odpadków mieszkają lu­dzie w budkach z blachy falistej. Reubell rzuca kamienia­mi w ich psy; szczury nie przeszkadzają mu w pracy. Obok rowu z wodą, tam gdzie się te hałdy obiegają, bez przerwy pali się ognisko; po drugiej stronie znajduje się kolonia ogródków działkowych z zielonymi, drewnianymi domkami.

Tego Schose nie oczekiwał. Wie, że to niepodobne do Reubella. Wszystko zmienia się zbyt szybko. Co się mówi w takim wypadku?

Jesteśmy przyjaciółmi; dobrze, że ciebie znam; dzięki za podarunek.

Blaszanego ptaka zawiesza się na ramie okiennej; pielęg­niarka zabrała swoją jaskółkę.

Reubell pyta się o doktora. Doktor jest zadowolony z Schosego.

W sumie robimy postępy — mówi do Madame. — Tego roku wiosna będzie wczesna. Chłopiec powinien pohasać trochę na dworze; do szkoły może iść już w następny po­niedziałek. Środa jest dniem wolnym od nauki; niech przyjdzie do mnie o godzinie trzeciej do gabinetu.

Schose nosi w kieszeni kartki z adresami, to tu ma się spotkać, to tam się umówił; to również jest czymś nowym. Schose stoi przed lusitrem. Używa mydła do golenia. Ma­dame doradzała krem; nie posłuchał jej rady. Kupiła mu nożyki, żyletki — najlepsza stal na świecie. Jedną żyletką goli się pięć razy, potem musi ją naostrzyć. Można dostać również tak zwane wieczne żyletki, ale są one nic nie-

warte. Schose śpieszy się. Powinien był zapalić światło; namydianie twarzy przebiega gładko; są natomiast kłopo­ty z żyletką. Przejeżdża po brodzie; unika w lustrze swe­go spojrzenia. Trzeba by podciąć sobie włosy; również Do­lores to mówi, do tego nie potrzeba lustra. Nie ma prysz­czy; na jego twarzy nie można się niczego doszukać.

Nagle staje przed drzwiami Madame. Ma na sobie buty ze spiczastymi obcasami; ina schodach i w salonie Schose na pewno by usłyszał jej kroki.

Czego się tak przestraszyłeś? Dlaczego nie zapalasz świa­tła? Szuka w szafie manekinu. Spieszy się; zapomina zamknąć drzwi. Schose porządkuje swoje przybory do go­lenia. Trzeba umyć żyletkę, pędzel należy wypłukać, mo­kry ręcznik zawiesza się na kaloryferach.

Schose nie lubi nieporządku w łazience. Dziewczęta zosta­wiają wszystko byle gdzie: garnki, grzebienie, pudełka, flakony, puszki do pudrowania. Zwłaszcza Monika nie po­trafi utrzymać porządku. Madame podarowała jej trzy skó­rzane torebki; nigdy ich nie ma. Monika zawsze używa te­go grzebienia, który jej akurat wpadnie w ręce. Jej pil­nik do paznokci leży w pokoju Schosego na stole. Dziś wieczór znów go będzie szukała, a znajdzie go Dolly.

Dolly znajdzie wszystko.

Dolly — wystarczy powiedzieć — czy nie widziałaś gdzieś mojej powieści kryminalnej? Zaczęłam ją czytać wczoraj, z całą pewnością zostawiłam na stole, no i przepadła. Na pewno ktoś ją zabrał. . I

Po chwili wraca Dolly z powieścią kryminalną. Jak ona to robi?

Dobrze was przecież znam — mówi Dolly. Wiem, gdzie kładziecie swoje rzeczy. Gdy się kogoś zna, znajdzie mu się to, czego szuka. Tylko Monika jest wyjątkiem; wszyst­ko zostawia byle gdzie; nie troszczy się o nic. Jest nieobli­czalna. Schose ogolił się. Dobrze, że Madame zapaliła świa­tło. Na lustro spadło parę bryzgów piany. Schose ściera je. Pozostają matowe ślady; lustra trudno się czyszczą. Moczy kłębek waty w wodzie i próbuje odmyć nim szkło. Na lu­strze widoczne są najmniejsze plamki. Niektórzy właści-

/ m

ciele salonów chuchają na szkło. Używają kawałków skó­ry, miękkich ściereczek do polerowania. Inni biorą papier gazetowy. Mówią: tylko papier gazetowy rzeczywiście czy­ści lustro. Nabiera ono wtedy pięknego połysku. Lustro nie jest samowystarczalne. Trzeba je pielęgnować. Szkło można ściemnić lub rozjaśnić. Trzeba tym sprawom tro­chę dopomóc.

Właściciele salonów wymieniają doświadczenia. Madame wszędzie jest mile widziana; przed czterema laty była pre­zesem związku. Później ustąpiła, z powodu pewnej historii z policją. Wytoczono proces, Schose nie pamięta już, jak on się zakończył. Kto mógł go wygrać? Po czterech latach nie jest to już takie ważne. Proces nie zaszkodził salonowi. Panowie wstają, gdy Madame wchodzi do pokoju obrad. Jest kobietą przedsiębiorczą, człowiekiem interesu. Mil­czy, gdy mówi się o kryzysie. Przeżyła kryzys. Dobrze się jej powodzi. Rozbudowała zakład, położyła nową podłogę, świe­żo pomalowała frontową ścianę przy Kanalgasse. Gdzież jest jej przeciwnik z procesu? Gdzież jest ów zwycięzca? Być może przyjaciele gratulowali mu przed czterema laty. Madame go przeżyła. Od zakładu ubezpieczeń Schose otrzy­mał list. Zakład weźmie na siebie osiemdziesiąt procent kosztów. Madame zgłosiła wypadek w wyznaczonym ter­minie — można przeczytać w liście. Zakład nie jest nieste­ty w stanie wypłacić diet; również sprawę z pielęgniarką rodzina Ledermann musi uregulować we własnym zakre­sie; nie stwierdzono, by zarobki zmniejszyły się.

Madame myśli o wszystkim. Jest zbyt wiele odmian ry­zyka; wszystkich nie można wziąć w rachubę. Wypadek, choroba, śmierć; trzeba znać się na rzeczy. Jeśli się zawrze umowę we właściwym czasie, można liczyć na niewysoką premię. Zakład bierze w pewnym stopniu winę na siebie; jest zobowiązany prawnie do zapłacenia odszkodowania w wysokości «tylko sześćdziesięciu sześciu procent. Być może Wolf nie będzie domagał się natychmiastowej wypłaty. Schose wstąpi w marcu do klubu juniorów, tak, chyba tak właśnie zrobi.

Myśli o Tillmaimie. Tillmann zostanie inspektorem w branży ubezpieczeniowej. Całkiem niezły pomysł. Zakłady ubezpieczeń są na całym świecie. Potrafią one właściwie lokować swoje pieniądze.

Schose gasi światło w łazience. Musi zrobić jeszcze ostat­nie rysunki, aparat rentgenowski, na lekcję fizyki. Nau­czyciel zbudował go według podręcznika z serii „Ko­smos”.

Jak pan czysto pracuje, panie Kerr — mówi Monika. — W internacie nie mieliśmy tak czystych zeszytów.

Kerr jest dumny z pochwały.

W poniedziałek Schose idzie do szkoły; nie będzie już więc musiał przynosić mu zeszytów. W poniedziałek wy­jaśni się sprawa z Tillmannem.

Jeśli chodzi o Tillmanna, to coś tu jest nie w porządku — mówi Schosemu. On nie ma już twojego roweru. Może ktoś go ukradł, może on go komuś sprzedał. Mógł go zostawić w domu -i- pomyślałem — przy takiej pogodzie. Ale w piwnicy także go nie ma.

Kerr żegna się, Schose zwróci mu zeszyty w terminie; lek­cja fizyki jest dopiero we wtorek; rozkład zajęć nie uległ zmianie.

Szkoła jest położona na wysokości połowy zbocza, po jego południowej stronie; jest to potężny budynek, pomalowany żółtą ochrą, z trzema placami, ożywiającymi się w czasie przprw międzylekcyjnych. Żwirowane drogi otoczone są murami z fcufu i skąpymi krzakami. Jest to szkoła z po­czątku roku 1944, p przeciągiem na korytarzach; pokoje nie są dobrze ogrzewane. Nauczyciel niemieckiego ciągle jeszcze zaciska pięści; Wujek Sam i jasnowłosy Albion, co wypadł Panu Bogu z taczki.

Wiosną kwitnie na grządkach pyleniec; ogrodnicy miejscy pchają taczki na wysokich kołach, obsiewają trawniki. Jesienią podwórze porastają chwasty, na prętach krat ple­ni się bluszcz i chmiel, ciosane bloki kamienne pogrążają się w gąszczu pokrzyw, a nad piaszczystymi pagórkami, w miejscu dopiero co rozpoczętej, nowej budowy, zwie­szają się korony kasztanowców. W wietrzne dni bębnią po

/

dachu niedojrzałe jeszcze owoce; zachodni wiatr przenosi sztormowe sygnały przez jezioro.

Jest luty. Kto myśli w lutym o mającej nadejść jesieni? Może dozorca domu; przeklina jesienią, gdy dwa razy w tygodniu zagrabia liście.

Jesienią mam najwięcej pracy — mówi nauczycielom. — A w ustępach — to świństwo, co się tam dzieje. Trzeba znaleźć na to jakieś lekarstwo. Czy widzieliście, jak tam zalało? Te draby wrzucają do sedesu całe rolki papieru! Nauczyciele powinni popierać dozorcę w jego staraniach. Uczniów można wychować. W czasie pauzy nie mają po co kręcić się po budynku szkolnym. Można ich zmusić do tego, by przed wejściem do gmachu ściągali buty. Panto­fle gimnastyczne z czarnymi, gumowymi zelówkami po­winny być zakazane. Pozostawiają one na linoleum wo­jennym z Giubiasco brzydkie ślady; nie można ich usunąć nawet za pomocą froterki.

Jesienią deszcze padają często; ileż brudu wnosi się wtedy do szkoły. Jesienią dozorca cieszy się na zimę.

Tylko że teraz znów to inaczej wygląda. Nie spodziewano się takiego zimna, zimna, jak w roku 1926. Od czasu do czasu w nocy pada śnieg. Nie chwyta on podłoża, północ­no-wschodni wiatr pędzi wirujący śnieg przez podwórze. Na zimno nie ma mocnego. Centrala handlu opałem dostar­czyła dozorcy za mało węgla. Natychmiast wniósł zażale­nie; nie odpowiedziano na nie. Uczniowie zbierają drewno i jodłowe szyszki. Robili również próby z brykietami pa­pieru, rozmiękczali w wodzie gazety, ugniatali z tej masy bryłki i suszyli je na powietrzu; co za bezsens. Dozorca jest palaczem. Widać go, jak przechodzi przez plac w robo­czych spodniach i golfie. Jest to mężczyzna wysoki, ma­sywnie zbudowany, drobny jednak, gdy tak idzie przez plac na dole, zawsze otulony smugą dymu. Na korytarzach leżą jego niedopałki cygar; znaleźć je można w klasach na gzymsach, w miskach, gdzie się trzyma gąbki, pod sto­łami. Komisja szkolna udzieliła mu z tego powodu naga­ny; oiężko mu to znieść. Jest człowiekiem małomównym, cierpi na nagłe, niepohamowane wybuchy wściekłego gnie­

wu. Nie bierze już udziału w pracach szkoły. Gdzie indziej szuka zadowolenia. Wyprasza sobie takie nagany. Czyż nie czyni, co do niego należy? Czyż jego żona nie pomogła bezpłatnie w przygotowaniu piwnic do ćwiczeń z obrony przeciwlotniczej? A czyż był zobowiązany dać w stolarni schronienie dwudziestej szóstej kompanii zamorskiej? Ale władze nie chcą o tym wiedzieć. Nie troszczą się o to, cze­go człowiek dokonuje. Prostego robotnika częstują kryty­ką, krytyką i pogardą.

Czyścić każdy potrafi — myślą. — Wystarczy dać czło­wiekowi potrzebny materiał, miotłę ryżową, szare mydło, i sprawa jest załatwiona.

Gdy koledzy pytają się go o pracę, nie udziela im żadnych informacji. Uchodzą wśród nich za znawcę grzybów. Chęt­nie mu towarzyszą, jeśli tylko zgodzi się wziąć ich ze so­bą; zna miejsca, gdzie rosną smardze, zna czernidlaka, po­kazuje im, jak należy suszyć skórzaka. Co go obchodzi szkoła! Z powodu zimna bierze go złość, to prawda. Do po­łowy marca ziemia powinna być już nasiąknięta deszczem. Pod koniec marca, na stokach od strony południowej wy­rastałyby brązowe pieczarki. W tym roku wszystko bę­dzie opóźnione.

Dozorca stoi w głównej bramie. Jest godzina jedenasta: uczniowie przechodzą obok niego tłocząc się. Czeka, by móc zamknąć. Oby tylko nauczyciele nie przebywali zbyt długo w budynku. Czasem piją jeszcze kawę po zajęciach. Nowa nauczycielka rysunków przyniosła elektryczny sa­mowar; w małej puszce obok regału z książkami odkłada się pieniądze na namiastkę kawy. Posiedzenia często się przeciągają, zwłaszcza przed konferencjami lub większymi pracami kontrolnymi. Dawniej nauczyciele mieli własne klucze do budynku. Ale związek dozorców szkolnych skoń­czył z tym złym zwyczajem.

Do czego by to doszło, gdyby każdy wchodził do gmachu szkolnego wtedy, kiedy ma na to ochotę! Szkoła podlega ustawie o porządku publicznym, ma oficjalne godziny otwarcia i swój regulamin. Wielu nauczycieli nie odróżnia

szkoły od prywatnego mieszkania. Często wchodzą po go­dzinie ósmej wieczorem jeszcze raz na górę po zeszyty. Dozorca jest tu stale — myślą. — Jego zadaniem jest pil­nowanie domu, za to mu się płaci.

Nie myślą o odpowiedzialności. Zostawiają palące się świa­tła w pokojach; zapominają zakręcić kurek od gazu; nie zamykają okien.

Dozorca ponosi odpowiedzialność. A są tu jeszcze i kółka: kółka śpiewacze dwa razy w tygodniu zajmują aulę; czte­ry wieczory należą do kółek gimnastycznych. Bez dozor­cy nie da rady. Swój ostatni obchód robi w nocy o jedena­stej; czyni swą powinność mimo nagany. Swą powinność i nic więcej. Nie wtrąca się do rzeczy, które go w ogóle nie dotyczą. Po cóż miałby wnikać w sedno tych spraw? Co go to obchodzi! Bierze je takimi, jakimi są, i koniec. Każdy gra swoją komedię; każdy chce być ważny. Ma do tego prawo. Grzyby także się maskują.

Podwórze jest puste. Uczniowie śpieszą się; zimno pogania ich do domu. Wielu nosi mundury — harcerze, ludzie przysposobieni. Są potrzebni. Pracują w ochotniczej służ­bie sanitarnej; czasami wzywa się ich do udziału w mane­wrach. W ostateczności cywile mogą być radzi z ich po­mocy.

Jeden harcerz pozostał na podwórzu. Położył na murze swoją teczkę. Ma na sobie nowy mundur; nosi go dopiero od niedawna. Dozorca zapala cygaro, osłaniając je ręką, cygaro o nazwie rosslistumpen. Rossli ciągnie samo — tak brzmi ów slogan. Cygaro pali się łatwo. Należy je ostroż­nie przypalać, powoli nagrzewać; pierwsze hausty dymu smakują najlepiej. Naprzeciwko na schodach ukazuje się jakiś chłopak; idzie ostrożnie; utyka; opiera się na porę­czy. Dotarł na dół, przesuwa ręką po twarzy, otwiera ma­łą, żelazną bramę, prowadzącą na główny plac. Skrzydło rozchyla się. Jak jasno jest na placu! Po drugiej stronie stoi harcerz, oparty o mur; woła coś do tamtego chłopca. Teraz idą naprzeciw siebie, dwa młokosy, mające ważne sprawy do omówienia.

Dozorca potrafi to zrozumieć; ma syna w ich wieku; bez

korepetycji z matematyki żaden uczeń nie przejdzie do następnej klasy. Często rozmawiają również o dziewczy­nach z klasy, czasem o religid.

Teraz poznaje tego harcerza, Tillmanna, kolegę jego syna, jak również tego drugiego, kuternogę, burdel-syna, Scho- sego Ledermanna.

W godzinę później dozorca stoi w kuchni, drapie się po głowie i dziwi, jak trudno wyrazić słowami to, co się sta­ło. Jąka się; nie zwrócił bacznej uwagi, niczego nie spo­strzegł, a jednak widza wszystko przed sobą. Chciałby po­kazać rękami i ramionami, co 9ię wydarzyło, a tymczasem obaj policjanci oraz nauczyciele, stojący przed otwartymi drzwiami, notują, co on ma do zakomunikowania.

A więc — mówi — stało się to wszystko bardzo szybko. Nagle jeden z nich, ten Tillmann, leży na ziemi, a ten dru­gi wyciera nóż o koszulę. Mam na myśli koszulę zabitego. Może on się jeszcze ruszał; tak szybko człowiek przecież nie może umrzeć, od jednego pchnięcia.

Z relacją dozorcy niewiele można począć. Jeszcze o godzi­nie czwartej policja jest w gmachu szkolnym; w klasach palą się już światła. Podwórze posypano trocinami. Tillmann sprzedał rower Schosego jakiemuś Włochowi; ty­le można się dowiedzieć. W tym czasie fotografowie poro­bili zdjęcia. Znają się na swoim rzemiośle; nie mylą się w naświetlaniu.

Światło decyduje o jakości zdjęcia. W kąpieli kwasowej to i owo można jeszcze poprawić; dowolnie powiększyć mo­żna natomiast tylko fotografię właściwie naświetloną. Krewni przywiązują wagę do dobrego zdjęcia, na pa­miątkę.

Również i tu, w zakładzie poprawczym dla młodzieży trudnej, w Brandmoos znajdują się ogrody. Są one oto­czone żywopłotami, podzielone na wąskie grządki, do czy­sta wyplewione, zagubione wśród pól, zagród chłopskich, łąk z sianem, łanów jęczmienia, lesistych pagórków.

Róże rosną rzędami, cynie, astry. W czasie, gdy zaczynają się wykopki ziemniaków, kwitną żółte margerytki. Zwozi się rzepę; chłopi koszą potrawy, wczesnym rankiem zbie­rają je z pól; teraz ogrody zabarwiają się na fioletowo i żółto.

Kraj jest urodzajny; w kotlinach leżą przestronne zagro­dy, tu i ówdzie tworząc przysiółek, małą wioskę, dużą wieś z kościołem, cmentarzem i gospodarstwami. Przed kościo­łem znajduje się zegar słoneczny; nauczyciel wiejski zna­lazł w vademecum odpowiednią sentencję: vita jugit sicut umbra.

Jest tu również most, przez który przebiegają dwa tory i jezdnia, ziemia naniesiona przez wodę, zakręt rzeczny (przy brzegu tworzy się wiosną i późną jesienią ławica odpadków i drewna spławowego) i wreszcie zakład po­prawczy dla młodzieży trudnej, usytuowany na zboczu, na wysokości połowy pagórka — trzy bloki, w połowie ukoń­czona nowa budowla, mur oraz cień muru.

Żaden człowiek w tej okolicy nie nosi półbutów. I nikomu nie należałoby doradzać czegoś tak lekkomyślnego. Jeśli nawet drogi są podczas pięknej pogody stwardniałe i ku­

rzy się na nich, to'wystarczy jedna krótkotrwała ulewa, by zamieniły się w pasma błota.

Jakże często grzęzną wtedy zakładowe wozy i oddział po­mocniczy musi wyruszać, by przywrócić im pełną spraw­ność. Ziemia przylepia się do podeszew. Jeśli pozwoli się jej zaschnąć, robi się z niej twarda skorupa, której nie sposób potem oderwać od buta za 'pomocą szczotki. Naj­lepiej chodzić w butach z cholewami. Buty z cholewami można umyć przy studziennym korycie. Po umyciu naciera się je wędzonym tłuszczem. To fakt, że wystarczy jeden słoneczny dzień, by na drogach znów było sucho. Koła ta­czek wryły się głęboko. Dopiero następny deszcz wygładzi ślady.

Ale również w dni słoneczne zaleca się nosić buty z cho­lewami. Kto jest niedołęgą, może w głębokiej koleinie zwichnąć sobie nogę. Takie wypadki zdarzają się; buty z cholewami chronią staw skokowy. Chodzi się w nich wolniej, stąpa ciężej; formują chód; nie są ładne, ale ten, kto się do nich już raz kiedyś przyzwyczaił, odczuwa zwy­kle ich brak.

Czy to właśnie o tym chce Schose pisać swojemu przyja­cielowi Reubellowi? Jak wiadomo, kierownictwo zakładu czyta listy. Nie wolno ich zaklejać; listy oddajfe się w biu­rze otwarte i nie ofrankowane.

Czasem uda się przemycić list do wsi i nadać na dworcu; ale to są wyjątki. A i nie jest to też aż tak ważne — nie ma nic ważnego, o czym byłoby można pisać. Pisanie li­stów jest u kierownictwa zakładu mile widziane. Chętni mają do dyspozycji papier Związku Młodych Chrześcijan, niebieskie, liniowane arkusze.

Można zapisywać również sny, zmyślać jakieś historie, opo­wiadać kłamstwa, jeśli jest się wytrwałym. Schose zdaje sobie z tego sprawę; w zakładzie jest od marca 1944; listy pisze niechętnie. Od czasu gdy go tu dostarczono, napisał mało: jeden list do Moniki, jeden list do Wolfa i jeden list do Kerra; trzy listy w ciągu ośmiu miesięcy.

W tym czasie otrzymał wiele paczek. Kierownictwo za­kładu poleca wychowankowi paczkę rozpakować. Nastę­

puje podział artykułów żywnościowych. Wszystko inne przechowywane jest w biurze lub wręczane wychowanko­wi. Ma on do dyspozycji szafkę w świetlicy; klucz nosi na zawieszonym na szyi sznurku. Nie ma lepszej metody prze­chowywania klucza. Jest się zadowolonym wiedząc, że rze­czy osobiste są w bezpiecznym miejscu. Oczywiście musi być utrzymany porządek. Dyrekcja dba o to, by raz na ty­dzień przeprowadzano kontrolę szafek. Artykułów żyw­nościowych na przykład w szafce umieszczać nie wolno. Wychowanek wie o tym. Wydzieloną mu rację żywnościo­wą musi natychmiast zużyć. Szafka służy do przechowy­wania osobistej odzieży. Jaką radość sprawia posiadanie puloweru. Większość ubrań nosi się według instrukcji; bu­ty z cholewami i drewnianymi podeszwami w dni powszed­nie, ze skórzanymi podeszwami natomiast w niedziele. Po natrysku następuje wymiana bielizny. Wełniana odzież spodnia, kaftaniki i spodenki znaczone są niebieskim ołówkiem kopiowym. Koszule są numerowane. Przed wy­daniem bielizny drzwi zamyka się. Przez okno na scho­dach wpada niewiele światła.

Jest godzina siódma rano, niedziela. Oddział trzeci opusz­cza umywalnię z natryskiem. Pozostali czekają w szeregu na korytarzu, trzymając w prawej ręce spodnie i kaleso­ny, a w lewej — koszule, pończochy i okrycia.

Kolumna posuwa się powoli. Administrator siedzi w swoim fotelu; śpiewa. Bardzo lubi tak sobie nucić pod nosem. Cza­sami zapala cygaro, zawsze ten sam gatunek. W trakcie wymiany bielizny nie rozmawia się. Dziewczyny kuchenne przynoszą kosze z koszulami. Śmieją się przed drzwiami. Potem robi się już cicho; weszły do domu.

Nie zawsze jest tak, że bielizną zajmują się dziewczyny. Często wymianę organizuje Schaltenbrand, a wychowan­kowie sami przynoszą i odnoszą kosze. Dziewczyny mają co innego do roboty; trzeba przygotować jedzenie, obsma­żyć owoce.

Tylko administrator ma czas. Lubi obserwować wymianę bielizny. Wymaga porządku i dyscypliny. Bierze się te ubrania, które się dostaje. Dokonywanie wymiany na wła­

sną ręką nie jest dozwolone. W obecności administratora wszystko odbywa się o wiele! sprawniej. Nie stosuje się żadnych trików. Nie musi interweniować. Siedzi na swoim krześle, z daleko do przodu wysuniętymi nogami, i nuci. Ma piękny głos. Po wydaniu bielizny zasiada do forte­pianu.

Wychowankowie co tydzień uczą się na pamięć jednej pieśni. Najchętniej śpiewają pieśni o kilku krótkich zwrot­kach, pieśni z refrenem. Poszczególne oddziały, zwane ro­dzinami,, recytują chórem długie zwrotki, a potem śpiewa­ją melodię. Administrator akompaniuje im na fortepianie. Na wieku instrumentu pali się cygaro; ma ciemny ustnik. Administrator nigdy nie ściąga z cygara opaski. Jest na­miętnym palaczem. Jako administrator na wiele może so­bie pozwolić; nie jest przecież dozorcą. Pali również w dni powszednie, gdy robi obchód. Twierdzi się, że żona sta­wia mu zarzuty. Ma żółte zęby; ma poplamione ubranie; przy stole czuć od niego brzydki zapach dymu tytonio­wego. Zapachem tym przeszły mu włosy, chociaż nosi je krótko ostrzyżone, prawie tak krótko, jak wychowankowie. Fryzjer wie, co ma robić. Posługuje się maszynką; noży­czek używa rzadko. Sadza wychowanka okrakiem na krze­śle; ręce skrzyżowane są na oparciu krzesła. Narzuca mu przez głowę kawał płótna, zakłada kołnierz z papieru; fryzjer może zabrać się do roboty. Strzyże szerokimi pa­sami, od karku aż po czoło. Na ostrzyżenie jednej osoby potrzebuje paru minut.

Czwarta niedziela miesiąca jest dniem odwiedzin; w czwar­tek zjawia się fryzjer. Ma wąskie oczy; można by sądzić, że wykonuje swoją robotę na ślepo. Hop! — powiada. — Naśtępny.

Nie ma czasu do stracenia. Na golenie zamówił się nadzor­ca Schaltenbrand; nadzorca stajenny chce, żeby mu oczy­ścić kark; administrator przychodzi rozliczyć się.

Niedziela odwiedzin, drogi Reubell! O czym tu pisać? W szeregu obok Schosego stoi chłopiec o płaskim nosie, Negus; rodziny gotowe są do wyjścia. Zegar stojący w hal­

lu pobrzękuje, na kościele bije dziewiąta. Czas iść na na­bożeństwo.

Przeto czuwajoie, nie wiecie bowiem, 'kiedy Pan Domu przyjdzie, czy przyjdzie, czuwajcie przeto.

Słowa, z którymi proboszcz wstępuje cicho i szybko na ambonę. Już pali się nad Biblią lampka do czytania. Sło­wa ważkie. Słowa usypiające.

Nad nimi jaśnieją barwne witraże. Jakże łagodnie pro­boszcz mówi! Wychowanek opiera głowę na rękach, czuje, jak klucz porusza się mu na szyi. Ludzie pokasłują. Jest zimno. Długo padał deszcz, za długo jak na listopad. Lu­dzie są chorzy, nic poważnego; mają podwyższoną tempe­raturę, to lekkie przeziębienie; nde ma o czym mówić. Dobrze, że wyuczono się pieśni. Mieszany chór cieszy się z udzielonego mu poparcia.

Po kazaniu idzie się na grób Schmelinga; chór przyrzekł poparcie. Grób ozdobiony jest gałęziami jodłowymi i astra­mi. Ulrich Siegenthaler, 1928—1944. O krzyż oparta jest tabliczka: świeżo malowane! Nie dotykać.

Deski zabrano; wszędzie widać ciężką, czerwoną ziemię. Zachowuje się ostrożność — buty, ubranie!

Wszystko jest uporządkowane. Nie ma niespodzianek. Wia­domo, oo trzeba robić; czyni się powinność, ma się uczu­cie, że jest się na swoim miejscu.

Jest południe. Przez cmentarz idzie kot; organista w ko­ściele uczy się nowej pieśni. Grupy prowadzi się do za­kładu oddzielnie. Towarzyszy im dwóch nadzorców. Ueli, zwany Schmelingiem, należał do rodziny Schaltenbramda. Jakże często zadawano pytanie: na co ten chłopak zmarł? Nikt nie potrafi odpowiedzieć.

O to wszystko będzie się troszczył administrator; jest odpo­wiedzialny wobec władz nadzorczych. Jego sprawozdanie ze śmiertelnego wypadku jest czytane uważnie; złożono je w dwóch egzemplarzach. Włącza się je Bernie do akt.

Jako wychowanek nie musi się o nic troszczyć. Trzeba wy­pełniać codzienny obowiązek; czy to mało? Czasem zadaje się pytanie; jest to nieuniknione. Czasem znajdzie się ko­goś, kto na nie odpowie; nie jest to jednak regułą.

Gdy brak odpowiedzi, roachodzą się pogłoski. Małe kar­teczki, ciasno zapisane, wędrują od pokoju do pokoju; nie wiadomo, kto je pisze, nie wiadomo, kto je niszczy. Nie jest również pewne, czy kierownictwo zakładu ma przezwisko Ueliego — Schmeling. Schmeling uczęszczał w Bernie na kuirs bokserski. Jest jego zdjęcie, które chętnie pokazywał, fotografia, zrobiona w klubie bokserskim. Nie ma wątpli­wości: Schmeling spisuje się na ringu mężnie. Jego prze­ciwnikiem jest na zdjęciu jakiś ciemnowłosy bokser. Mówi się, że to Włoch, członek włoskiej sztafety z Mediolanu, waga półciężka.

Każdy wychowanek ma przezwisko: Schmeling, Mondi, Negus, Wide.

Niektórzy mają nawet dwa lub więcej, na przykład przy­jaciel Schosego, Benninger — Be. Nazywają go również Wulkanem lub Blagierem. On to uciekł w czerwcu razem ze Schmelingiem; przeskakując przez mur, Schmeling skrę cił sobie kark.

Wulkan blaguje — mówią; ten miotacz ognia, ten blagier.. Nie słyszy dobrze. Nie słyszy, gdy ktoś otwiera drzwi klu czem. Przekrada się cichaczem przez hall, nie czuje prze ciągu, nie zauważa, że ktoś obserwuje go zza wpółotwar- tych drzwi — i on miałby podjąć próbę ucieczki!

Be stoi obok boiska, po którym biegają z piłką. Gdy jest ładna pogoda, przed kolacją grywa się w dwa ognie; takie jest zarządzenie. Administrator dba o to, by było respek­towane. Często sam przychodzi; Schaltenbrand jest zawsze obecny.

Podwórze posypane jest grubym żwirem, tak że zanim za­cznie się właściwa gra, boisko przesłania już obłok kurzu. Gracze nigdy nie tracą orientacji, nawet o zmierzchu, a gdy wchodzą z ciemności do swoich pomieszczeń, mają jakiś dziwnie ostry wzrok.

Be często się im przyglądał. Jest zwolniony z gry, tak jak Schose. Ciągle jeszcze ma ręce obwiązane; rany cięte źle się goją. Co się stało z Be?

Schose wie. Jest od ośmiu miesięcy internowany. Zna re­gulamin zakładu, wie, jak się trzeba zachowywać. Wycho­

wanek jest odcięty od świata. To, co się dzieje za mura- mi, jest tajemnicą. Może zakład obejmuje jeszcze inne podwórza dla innych więźniów; często się już o tym mówiło. Ma się dosyć zgłębiania tych tajemnic.

Przez chwilę zajmuje się współwięźniami. Zna się ich hi­storie. Zbyt wiele się o nich słyszało; opowiada się je cią­gle od nowa, zawsze inaczej. Tak mogło być; tak się sta­ło; to jest cała prawda; jestem świadkiem. Bierze się rze­czy takimi, jakimi chciałoby się by były.

Zajmuje się również własną historią. Ma się prze­zwisko nadane zaraz po znalezieniu się w zakładzie: Wide, Negus, Schmeling, Be. Zaraz po dostarczeniu do zakładu: to najtrudniejszy okres. Nowy nie zna dostatecznie dobrze ustalonego regulaminu! Nie przeczuwa, że mogą istnieć nie­pisane prawa. Gdy minie pierwszy miesiąc, już się je zna; nowemu nadaje się przezwisko. Schose zwany jest Żebra­kiem. Jego matka ma burdel w Biel. Żebrak ma historię; zadźgał Tillmanna, kolegę z klasy. Kierownictwo zakładu próbuje zmusić Żebraka do mówienia; próba nie udaje się. Wiadomo, że Tillmann sprzedał rower Żebraka jakiemuś Włochowi. Żebrak nie udziela żadnych informa­cji. Kierownictwo zakładu skazało go na dziesięć dni prze­bywania w pojedynczej celi, z czego trzy dni spędził w ciemnicy, jeśli wierzyć Widemu. Pewnej soboty w kwiet­niu wyszedł; ciągle ta sama śpiewka, gdy się chce, by da­na osoba przyznała się.

Wychowankowie ustawiają się rodzinami w hallu, w sy­pialnym skrzydle budynku. Hall jest duży. Podłogę pokry­wają czarno-białe płyty. Jedna płyta krawędzią dotyka drugiej. Posadzka jest stara; w kierunku schodów obniża się. Przy progu widoczne są cyfry zrobione z czerwtinego kamienia. Jest to posadzka marmurowa, nie polerowana — posadzka ze szlifowanego marmuru, ułożona w szachowni­cę. Wychowankowie mają czas przyjrzeć się jej. Każe się im czekać. Nauczyli się czekać. Opuszczają głowy. Czują prąd powietrza na lewym uchu. Wiedzą: sypialnia numer dwa jest otwarta, Schaltenbrand przeprowadza kontrolę. Może złapie jakiegoś szczyla łóżkowego, co się nie zgłosił

dobrowolnie. Czekają. Zegar stojący przy ścianie tyka. Przed nimi, w skórzanym fotelu, siedzi administrator z no­gami wysuniętymi daleko do przodu. Jest w butach. Wró­cił właśnie z pola, odbył w stajni naradę, krowa Vroni ma się niebawem ocielić. Weterynarz liczy na bliźniaki, dwie jałówki, ma nadzieję.

Kierownik zakładu ma wiele pracy. Trzeba zorganizować gospodarstwo rolne. Zakład poprawczy jest samowystar­czalny. To powód do dumy; jest się zobowiązanym do ren­townej pracy. Jakże łaitwo ponieść stratę. Niewłaściwa dy­spozycja, zaniedbanie czegokolwiek, błędy w kierowaniu, przełożony termin — i setki franków stracone. Kierownik zakładu jest przeciążany. Powinien wreszcie dostać kogoś do pomocy. Jakże dawno nie miał urlopu! Jest zmęczony. Cygaro nie smakuje mu. Przed nim, między drzwiami a wychowankami ustawionymi w trójszeregu według ro­dzin, stoi ów nowicjusz o nieodpowiednim nazwisku: Jose Claude Ledermann. Nadeszły akta, panna Kampf przedło­żyła je; są to: protokół policyjny, zeznania dozorcy, oświad­czenia nauczycieli, pismo z rektoratu, potwierdzające, że ucznia Ledermanna wydalono z gimnazjum w Biel w try­bie przyspieszonym.

To, czego jeszcze brak, to samokrytyka. Terapia za pomocą pracy jest skuteczniejsza wówczas, gdy poprzedza ją do­browolne przyznanie się do winy. Właśnie na przyznanie się do winy dyrekcja kładzie największy nacisk.

Dopiero wyznanie winy może wzbudzić skruchę; takie jest zdanie dyrekcji. Praca na wolnym powietrzu pomoże skru­szonemu winowajcy zaprowadzić porządek we własnym wnętrzu; stanowi podstawę późniejszej reedukacji, ponow­nego włączenia wychowanka do społeczeństwa — to samo mówi również sędzia śledczy. W każdym razie z takiego za­łożenia wychodzi się w więzieniach karnych; czyżby w za­kładach poprawczych dla nieletnich oraz w zakładach dla młodzieży trudnej miało być inaczej? Delikwentów przy­dziela się do poszczególnych zakładów w zależności od wie­ku. Tu w Brandmoos pozostają oni do osiemnastego roku

życia; potem się ich zwalnia lub wyprawia do innego za­kładu.

Zakład w Brandmoos sprawia dyrekcji kłopoty. Młodocia­ni nie są rozsądni. Okazują mniej skruchy niż przestępcy w więzieniach karnych. Często zdarza się, że stawiają opór. Jakież to siły tkwią w chłopaku! Później jest już inaczej. Rozum ma przewagę nad sercem. Starszy więzień szybciej się podporządkowuje. Ma swoje słabe punkty. Znajduje się punkty zaczepienia, ma się przystęp. Kie­rownicy zakładów wiedzą, o co chodzi.

Familiarne stosunki między kierownikami zakładów ułat­wiają niejedno zadanie. Mniej jest tej pisaniny. To i owo załatwić można od ręki i bez wtrącania się władz. I tak zostaje jeszcze dość kłopotów. Kierownik zakładu w Brand­moos nie wierzy już w wartość zeznań. Czasami je wy­musza — dość rzadko. Jest zmęczony. Stosunki z wycho­wankami nie układają się źle. Po cóż miałby ich męczyć? Są uczciwsi niż większość więźniów z zakładów karnych. Są młodsi i uczciwsi. Wierzą w sens tego, co robią. Nie zmie­niają zdania. Czyż ma pozbawiać ich wiary? Po opuszcze­niu zakładu wielu z nich ponownie popadnie w konflikt z prawem. Będą mieli wtedy osiemnaście lat, może dzie­więtnaście.

Czyż ma się przenieść do zakładu dla dorosłych, by tam od nowa się nimi zająć? Nie, pozostanie tu. W Brandmoos podoba mu się; czasami podoba mu się nawet jego praca. Nie zawsze jest ona bezsensowna. Są ludzie, którzy odna­leźli swoją drogę. Członkowie zarządu i władze nadzorcze nie troszczą się o to. Zwiedzają zakład w dni świąteczne i wygłaszają przemówienia. Oglądają stajnie, obory, pola, pomieszczenia.

Jakże tu wszędzie czysto — mówią. — Naprawdę wzorowy zakład. Do takich wizyt czyni się zawczasu przygotowania. Państwo dostarcza wino; uczniowie u piekarza pieką ser­niki; administrator przysiada się na pół godziny do gości i mówi parę słów. Potem daje mówić innym. Ich rozmo­wy dotyczą przyszłości. Przyszłość wzbudza w nich entu­zjazm. Nie wątpią w to, że dzięki tak wzorowo prowadzo-

nemu zakładowi świat zdecydowanie zmienia się na lep­sze. Chodzą po domu, potem odjeżdżają. Nigdy nie mają okazji zobaczyć w niedzielę, w dniu odwiedzin, rodziców wychowanków. Kto ujrzy rodziców, ma więcej wyrozumia­łości dla wychowanków. Czasem o tym myśli. Śpi źle, cho­ciaż jest zmęczony. Nie idzie do lekarza; lekarz poradził­by mu, by przestał palić. Obudziwszy się w nocy, siada na krześle. Jego żona nie dostrzega trawiącego go niepoko­ju. Może jest coś nie w porządku z jego plecami? Siedzi po ciemku na krześle; czasem na krześle zasypia. Niekiedy odwiedzają go byli wychowankowie.

Mówią: a u was ciągle jeszcze ten mur.

Wiadomo, że jest on przeciwko murowi. Jakże często do­magał się zburzenia muru.

Wychowankowie pracują przez cały dzień w polu — napi­sał. — Zajęci są w spichrzu; zwożą siano, gotują dla świń, roztrząsają gnój, oczyszczają ziemniaki i tak dalej. Próby ucieczek w szozerym polu są rzadkie. Natomiast gdy trzy­ma się ich w zamknięciu, wówczas przychodzi im do gło­wy myśl o ucieczce. To mur naprowadza ich na złe my­śli! Na dowód tego chciałby donieść o wypadku, który się tu zdarzył: Benninger i Siegenthaler. Zbieg Benninger po­kaleczył się — pisze. — Konieczna jest pomoc lekarska. Nie ma pewności, czy uda się ocalić ręce. Zbieg porozcinał ręce

o potłuczone szkło. Co się tyczy Siegenthalera, to trzeba niestety stwierdzić, że...

Kierownik zakładu mówi wolno. Swoje listy dyktuje. Pan­na Kämpf pisze je od razu na maszynie. Sporządza dwie kopie. Bez panny Kämpf kierownik zakładu byłby zgu­biony. Ona to zaprowadza porządek w sprawach admini­stracyjnych. Ale nie koniec na tym. Jest jeszcze życie pry­watne. Panna Kämpf zna humory swego pracodawcy. Zna jego kłopoty. Często pisze listy do żołnierzy z jego kom­panii. Kapitan wie, ile to pisaniny wiąże się z tą funkcją. Wie, jaką radość sprawia awans na majora. Kierownik za­kładu nie dostał awansu. Od czterech lat czeka. Panna Kämpf nie daje po sobie poznać, że wie o rozsyłanych we­zwaniach.

7

Mówi: pańscy żołnierze lubią pana. Czy przypomina pan so­bie, że w zeszłym roku podarowali panu pudełko cygar?

W zeszłym roku zdarzyła się ta historia z liną. On pierwszy spuścił się na linie, pochwalono go za to na najwyższym szczeblu. Rozkaz dzienny brzmiał: ćwiczenia w spuszczaniu się na linie.

Nie jest to winą kapitana, że nie ma do dyspozycji szkolo­nego personelu. Wszędzie brak specjalistów. Dla kapitana zakończyło się to uszkodzeniem kręgosłupa; na dwa lata zwolniono go ze służby. Od czasu do czasu otrzymuje list od swojej kompanii.

Kiedy pan do nas wróci? — pytają żołnierze. — Brak nam tu pana. Nie, nie jest bynajmniej rutyniarzem. Lubi wydawać rozkazy. Żąda posłuszeństwa. Jest sprawiedliwy. Ucieleśnia sprawiedliwość. Wychowankowie mają w nim surowego i sprawiedliwego ojca rodziny. Od swojego poprzednika przejął wiele zarządzeń oraz cały regulamin zakładu. Prak­tyka potwierdza słuszność starych zasad. Jego następca również będzie się ich trzymał. Niewiele można zmienić. Po co ustanawiać nowe przepisy porządkowe, skoro te sta­re sprawdziły się?

Zdarza się, że wynikają nowe sytuacje. Kierownik zakładu obawia się konieczności wydawania rozporządzeń, nie opie­rających się na doświadczeniu. Jest powolny w swych de­cyzjach. Jakże szybko może ulec zachwianiu z trudem utrzymywana równowaga między przełożonymi a podwład­nymi. Zwierzchnik obserwuje twarze wychowanków.

Stoją w hallu, ustawieni rodzinami. Lubi ich zbierać w hal­lu. Nie inaczej postępował jego poprzednik.

Tak budowano dawniej domy: użytkowe, z rozmachem wy­konane pomieszczenia, szerokie schody, odręcznie ociosane płyty, starannie do siebie dopasowane. To fakt, że mury przez ten czas osiadły; okna nie zamykają się już szczelnie; przy nadprożach odpada tynk; powstały liczne pęknięcia, wszędzie widać nowe rysy w murze. Od czasu do czasu plombuje się je gipsem i datuje. Budynkowi nie grozi nie­bezpieczeństwo. Nie zawali się; przetrwa stulecie; przeżyje jego i jego następcę. Wzniesiono go w osiemnastym wie­

ku. Na posadzce widoczne są cyfry z czerwonego kamie­nia; jest to stary dom, z pewnością.

Ze sprzątaniem starych domów są trudności. Nad wycho­wankami trzeba sprawować ścisły nadzór. Kurz ściera się dwa razy dziennie, raz na dzień szoruje się posadzkę; ale z brudem się nie wygra. Kurz opada z sufitu, wydobywa się spod zniszczonego linoleum. W rysach i w szparach peł­no wszelkiego robactwa, po ślepych podłogach biegają my­szy.

Co tydzień wyznacza się nową grupę do sprzątania. Zada­niem Schaltenbranda jest pilnowanie spraw w całym bu­dynku i jego otoczeniu. Wywiązuje się z niego dobrze. Uda­ło mu się zdobyć autorytet. Gdy później zrzeknie się tej po­sady, kierownik zakładu wystawi mu dobre świadectwo. Wyżej wymieniony dołożył wszelkich starań, by jak najle­piej pokierować swoimi wychowankami. Dawał im dobry przykład. Gdy zaszła konieczność, był zawsze pierwszy do pracy. Okazał gotowość do poświęceń — napisze się. Dlaczego wychowankowie nienawidzą Schaltenbranda? Czy to z tego powodu, że jako nieletni odsiadywał w swoim czasie w Brandmoos karę?

Czasem bije ich, nawet po wsi rozeszły się takie pogłoski. Czy to z tego powodu go nienawidzą?

Każdy nadzorca niekiedy traci cierpliwość. Często winni są temu sami wychowankowie. Próbują postawić na swoim. Trzeba pokazać im granice, nie wolno dopuścić do tego, by autorytet był podkopywany, chociaż regula­min wyraźnie określa, co i jak. Kierownik zakładu kryje Schaltenbranda. O dobrych nadzorców jest trudno. Kie­rownika zakładu nie urządzają mięczaki.

Wychowankowie stale próbują brać górę nad nadzorcami. Z kierownikiem zakładu nie pozwoliliby sobie na to. Jest ' mu łatwiej niż tamtym. Musi mieć do nich cierpliwość i okazać wyrozumiałość dla ich słabości. Schaltenbrand jest zabijaką — o tym mówi się we wsi. Chłopi twierdzą, że widzieli go, jak bdł chłopców w polu. Cóż mogą chłopi wiedzieć o pracy wychowawczej? Szpiegują wokoło i sta­rają się wciągnąć chłopców do rozmowy. Gdy wychowań-

kowie odbywają niedzielne spacery, chłopi zapraszają ich do swych domów, chociaż jest to zabronione.

Mówią: nic cię tu złego u nas nie spotka. Wejdź. Potem odwiozę cię moją dwukonką z powrotem do zakładu. Tak czy owak muszę jeszcze jechać. No, poczęstuj się, to bułka pszenna z własnego wypieku. Czegoś takiego to wy tam u siebie chyba nigdy nie dostajecie? Taki przystojny młodzieniec — mówi chłopka. — Spójrz na te pręgi na jego ramionach. Pewnie ich w zakładzie biją, jak sądzisz?

O godzinie piątej przywożą uciekiniera przed bramę. Zro­biło mu się niedobrze — mówią. — Ma gorączkę. Wymio­tował. Pomyśleliśmy sobie, że najlepiej będzie, gdy weź­miemy go na chwilę do siebie.

Trzeba chłopom uprzejmie podziękować. Lubią, gdy się ich poczęstuje cygarem i zamieni z nimi parę zdań.

Ta pogoda — mówią. Zbyt długo padało. Nie będzie dużo owoców tego roku. Gdy na Zofię i Pankracego pada, rol­nik w wielkie kłopoty wpada.

Czy można mieć nadzorcom za złe to, że zmieniają zawód? Mogą zostać ogrodnikami, wziąć coś w dzierżawę, ukoń­czyć szkołę ekonomiczną. Gdy mają dobre świadectwo, stoi przed nimi otworem droga do wielu zawodów.

Trzeba szukać nowych sił roboczych i starać się wdrażać je szybko do pracy. Nadzorca rzadko zostaje w zakładzie dłużej niż trzy lata, chociaż otrzymuje dobre wynagro­dzenie i ma własny pokój; nawet bieliznę daje mu się i pie­rze ją za darmo. Schaltenbrand jest prawdziwym wyjąt­kiem; warto mu niejedno wybaczyć; nadzorcą w Brand- moos jest od sześciu lat. Trudno jest nie stanąć po żadnej stronie. Neutralność uchodzi za cnotę. Kierownik zakładu nie jest bezstronny, Schaltenbrand również nie jest; nikt nie jest. Długo się człowiek waha, gdy trzeba podjąć decy­zję. Rozważa, bada, stara się poznać bliższe okoliczności, chciałby zajrzeć za kulisy; decyzji powziętej spontanicz­nie nie powinno się uważać za ostateczną. Można postawić nowe zadania; trzeba dostarczyć nowych dowodów, poszu­kać nowych świadków. Przychodzą nowi przełożeni, nowi podwładni— nie widać końca.

Zabiłeś nożem swego kolegą ze szkoły, Friłza Tillmanna. Dlaczego?

Administrator trzyma w ustach wygasłe cygaro. Nosiłeś w teczce nóż; planowałeś to morderstwo. Cios w serce. Morderstwo popełnione z rozmysłem, z zimną krwią. Przedstawię ci okoliczności.

Administrator mówi. Wychowankowie stoją przed nim w hallu, ustawieni rodzinami. Głowy mają opuszczone. Śnią na jawie. Myślą o udanej ucieczce. Ława podokienna, która znajduje się w świetlicy, jest wąska; wąska ława z piaskowca. Trzeba starać się przy odbiciu wyprostować, potem, w trakcie skoku, próbować wyrzucić ramiona do przodu, by dosięgnąć rękami korony muru. Naszpikowa­na jest ona potłuczonym szkłem i drutem kolczastym. Nie obejdzie się bez skaleczenia. Nagle wychowanków obla­tuje strach. Głos Schaltenbranda przywołuje ich do po­rządku: wyprężyć się na baczność! To świństwo, jak wy tu stoicie! Podziękujcie waszemu nowemu koledze! To on każe wam czekać.

Schose stoi między nimi a administratorem. Ma na sobie koszulę bez kołnierza. Nienawidzą go. Ponosi winę za stra­cone popołudnie. Przed kolacją wywleką go za budynek. Czy zrobią to?

Schaltenbrand złości się, to widać. Ten nowy marnuje mu jego wolny dzień. Schaltenbrand pewnie by się z ochotą wybrał do wsi, może do dziewcząt. Schose milczy. Ma do tego prawo. Można na nim polegać. Być może udało mu się przemycić do zakładu jakąś książkę; trzeba będzie zor­ganizować z nim handel wymienny.

Nowy nie wie, w co się gra. Rozdaje rzeczy, które mają nieocenioną wartość: lusterko, nożyczki. Trzeba się zająć tym nowym, póki czas; trzeba uprzedzić innych. Nie wy­wleką Schosego za budynek.

Od czasu do czasu Żebrak przypomina sobie pierwsze ty­godnie spędzone w zakładzie, od chwili gdy go tu dosta­wiono, ten ciężki okres.

Odwiedziła go raz Dolores, razem_ z Reubellem. Przynio­sła mu czekoladę i rolkę sparablanc. Wizyty wolno skła­

dać tylko w jedną niedzielą miesiąca. Z przybyłymi w od- wiedziny gośćmi wychowankowie mogą iść na spacer.

Na straży stanęli harcerze. Starsi harcerze wyznaczają im posterunki na pagórkach, w sitowiu, na tarasach i na mo­ście. Główna kwatera znajduje się na skraju lasu. Har- cerze wyruszają już rankiem, w mundurach, z proporczy­kami, na których przedstawione są zwierzęta w herbie. Cieszą się, gdy wieje silny wiatr. Na silnym wietrze ich chorągwie trzepocą. Jest pogodny i chłodny dzień, taki, jaki harcerze lubią. Dostali lornetki, pochodzące z zapasów materiałowych wojska.

Porozumiewają się semaforem; przekazują sygnały al­fabetem Morse’a używając lusterek. Mają własną grupę łączności.

Gdy później po latach pełnią służbę wojskową, szkoli się ich w radiotelegrafii.

O godzinie siedemnastej opuszczają pagórki w zwartym szyku. Wilk, który nigdy nie śpi.

O godzinie siedemnastej wychowankowie zakładu zbie­rają się w hallu do apelu. Obecnych jest trzydziestu czte­rech, nikogo nie brakuje.

Ucieczka, Reubell, jest tylko snem. Snem uwięzionych. Nie wierzy się takim snom.

Przyniosłam ci czekoladę.

Przyniosłam ci rolkę sparablanc.

Co się z tobą dzieje? Co ty kreślisz na piasku? Kreślisz figury prawą stopą, ósemki, koła i kobietę z dużym biu­stem. Nie jesteś fug dzieckiem. Zacząłeś palić, w owczarni, po kryjomu. Zapalasz papierosy kradzionymi zapałkami; leżą tam pod zapasową latarnią. Skąd bierzesz papiero­sy? Twój przyjaciel Be wie, gdzie je można dostać, praw­da? Tam stoi; ma słońce za plecami. Czy za domami, ukry­tymi wśród jesiennego listowia, można by było zobaczyć mur, gdyby to był listopad? Bezustannie opadają liście z gałęzi. Pod wpływem fermentujących liści woda w sta­wie dla kaczek zmienia kolor. Powietrze nasyca się jej tajemniczym zapachem.

Która to godzina?

0 godzinie 1640 odjeżdża ostatni pociąg. Stając do apelu, słyszy się pociąg na moście, dwa, nie — trzy wagony. To­ry kolejowe grenadierzy ułożyli na prowizorycznym most­ku.

Kiedy już ma się ów początkowy okres za sobą, wówczas rozpoznaje się odgłosy. Postępuje się według obowiązują­cych przepisów.

Kwiecień roku 1944, ciężki okres.

Głos administratora: na lekcji łaciny postanowiłeś — zro­bię to dzisiaj! Pierwszy wyciągnąłeś nóż. Dlaczego zabiłeś Tillmanną? Schosego poddaje się długiemu przesłuchaniu. Pytania, na które ma odpowiedzieć, są rakietami oświetla­jącymi, są takie, jakie ma się wyobrażenie o rakietach oświetlających. Widziało się je w kinie, na zdjęciach w ilustrowanych czasopismach. Ciosy Schaltenbranda spada­ją na kogoś innego. Ktoś inny zostaje zamknięty, ktoś in­ny cierpi głód. Nigdy nie jest się tym trafionym. Popo­łudnia w celi coraz bardziej ciągną się w nieskończoność

1 ulatniają, nie pozostawiając śladu na bieli łóżka, szafy, stołu. Jest kwiecień, co noc padają deszcze. Żelazne łóżko, krzesło, stół przyśrubowane są do podłogi. Kraty w oknie; łamliwy pręt podłużny oraz trzy masywne pręty poprze­czne rzucają cień na pokój.

Do jakiej winy się tu poczuwać? Do czego się tu przy­znawać? Za co przepraszać?

Pytania, na które nie ma odpowiedzi.

Stopniowo dochodzi się do siebie; w lekkim oszołomieniu obserwuje się przez okno wózek, który ciągną dwa konie, a jego koła zdają się kręcić do tyłu.

Przyjmuje się pierwsze odwiedziny.

Dzień dobry, Dolores.

Dolores płacze. Jest taki dzień, jaki harcerze lubią: chłod­ny i pogodny.

Dzień dobry, Schose. Przyniosłam ci tabliczkę czekolady i rolkę sparablanc.

Schose poznał już niektórych chłopców. Wymienia nazwi­ska, przezwiska. Wychowankowie robią to, co się im każe. Nie działają na własną rękę. Pod naciskiem rozkazów za-

wiązują się największe przyjaźnie. Kończą się one, gdy ów nacisk ustaje. Ma się wspólne przeżycia; ma się własną historię. Być może przyjaźń jest później częścią własnej historii.

Nie wziąłeś ze sobą kurtki, Schose?

Nie jest mi zimno.

Do której masz czas?

Do piątej.

Jedno skrzydło bramy jest otwarte. Obok bramy stoi ka­sztanowiec. W kwietniu okryty jest kwieciem, to stare drzewo. Na odległym pagórku widać wiatr wiejący po tra­wie; jakże wysoko wyrosła już ta trawa. Kraj urodzajny, z całą pewnością, rozległe pola. Ileż trudu, by utrzymać gospodarstwa w dobrym stanie.

Jedynie w domu wszystko zostało po staremu — mówi Dolores. — W ogrodach kwitną teraz narcyze. Wyciągamy spod szkła sałatę i sadzimy ją na dworze. Ów nowy, wpółrozwalony budynek, stojący przy Marktgasse naprze­ciwko naszego domu, zmienił właściciela — ma powstać kino.

Dolores gada za dużo.

Mówi: wojna nie może trwać wiecznie. Po wojnie nastąpi gospodarczy kryzys. Czyż nie było tak w roku 1918? Miasto wyasygnowało pieniądze; zatwierdzono plan bu­dowy dróg; miasto jest Czujne; jego przezorność wynika z doświadczeń ostatniej wojny światowej.

Kino — to nie jest wcale zły pomysł. Bezrobotni potrze­bują rozrywki. Nie mogą przebywać przez cały dzień na ulicy. Kino jest lepsze niż gospoda. Rano bezrobotni śpią. Przed obiadem przedkładają w biurze kontrolnym swoje legitymacje do ostemplowania. Popołudnia są długie. Bez­robotni rozmawiają o służbie wojskowej. Każdy może coś na ten temat powiedzieć.

Wszyscy mężczyżni są gadułami, wierz mi, Schose, już ja to wiem. Po wojnie kobiety będą dzielne. W minionych latach przekonały się o swojej dzielności.

Po wojnie przeniosę się do innego miasta, może do Zury­chu. W Zurychu szybciej można do czegoś dojść. To duże

miasto. W Zurychu ma się lepsze widoki na dojście do czegoś.

Dolores już nie płacze. Gładzi Schosego po głowie. Przyniosłam ci czekoladę — mówi — oraz rolkę spara- blanc. Gdy zrobią ci się na rękach pęcherze, przylep w tym miejscu sparablanc, słyszysz? Będziesz zadowolony, zobaczysz, przy takiej pracy.

Ale Reubell także coś przyniósł. To coś zawinięte jest w papier pakowy i zawiązane cienkim szpagatem. Schose otwiera tę paczuszkę: jest w niej jego nóż.

Żołnierze francuscy używają takich noży na froncie; w Szwajcarii nie wolno ich nosić. Jest wojna; nigdy nie wia­domo, czy nie będzie ci on znów potrzebny — mówi Reu­bell.

* •

Po wojnie zmienią się przepisy; nie będzie się już wszyst­kiego tak ściśle przestrzegać. Nóż, phi! Któż ci będzie ro­bił z tego powodu zarzuty, po wojnie.

Nóż ma stalową rękojeść z wyżłobionymi rowkami. Nawet Be nie wie, jak go się rozkłada. W liście nie można tego napisać.

Może Reubell chciałby wiedzieć, czy nóż ten jest tu jesz­cze? Schowany jest w owczarni, Reubell!

Jedynie Be zna ów schowek. Na Be można polegać. Jego matka co tydzień pisze do niego list. Osadzono ją w za­kładzie karnym dla kobiet. Również i tam używa się pa­pieru ze Związku Młodych Chrześcijan. Pisze, jak to bę­dzie potem. Zwolniono ją 1 listopada.

Odwiedzę cię — napisała. — Mój pociąg przyjeżdża do Brandmoos o godzinie 10“. Będziesz mnie oczekiwał w zakładzie. Jak ja się cieszę! Czwarta niedziela listopada zakreślona jest w moim kalendarzu czerwonym ołówkiem. Będziemy mieli ładną pogodę, świeci słońce.

Be nie powiedział, z jakiego powodu jego matka odsiadu­je karę. Czy on to właściwie wie?

Be stoi przy bramie pod kaśztanowcem; nie przyszedł na obiad. Zaraz będzie godzina piąta, czas na apel. Be przy­gląda się, jak się bliscy żegnają. Niektórzy płaczą. Inni mówią już o grudniowej wizycie. Pożegnawszy się, wy-

chowankowie biegną do swych szafek. Szybko przebierają się. Potem siadają na ławce przed domem. Są zmęczeni. W nowych spodniach roboczych czują się dobrze.

Be nie ma już na rękach opatrunku. Opiera się o drzewo; ręce za plecami bolą go. Kora drzewa jest twarda i chro­powata.

Be nic nie pisał matce o tej sprawie. Swoją próbę uciecz­ki nazywa wypadkiem.

Po wypadku mówiło się o amputacji; oto w jak grubą przesadę się tu wpada. Gdy tylko ludzie zobaczą krew, zaraz gadają o amputacji.

Życiu rannego zagraża niebezpieczeństwo — mówią. — Ma przeciętą tętnicę na przegubie ręki. A zardzewiałe druty kolczaste! Wywiąże się zakażenie, to pewne. Trzeba bę­dzie odciąć chłopcu obie ręce.

Lekarze milczą. Tylko szpital przy Äussere Enge w Ber­nie ma oddział dla więźniów. Okna są zakratowane. Piętro wyżej mieszka nadzorca, młody mężczyzna. W nocy gra na gitarze lub słucha „Głosu Ameryki”, głosu wolności — bi­twa na Saipanie. Są chwile ciszy, chwile strachu. Chcia­łoby się wstać i zwiesić ręce bezwładnie wzdłuż krat; okno jest jednak zbyt wysoko.

Również Ueli został ciężko ranny — mówi młody nadzor­ca. — Chcąc przeskoczyć mur, runął jak długi. Złamał so­bie krąg szyjny. Czy Be namówił go do ucieczki? Któż to rozstrzygnie. Obaj należą do obsługi stajni. Be ukrył w sło­mie papierosy. Palą po kryjomu; o ucieczce nie mówiło się. Pewnego dnia Ueli daje w podarunku swoje rękawice bokserskie. Opowiada o tym Be. Rękawice dostała Kämpf — mówi.

Be wie, że on kłamie.

No dobrze. A ty? Co dostałeś w zamian?

Nic — mówi Schmelimg.

Be przygląda mu się.

Jestem w formie — mówi Schmeling.

Tym samym zapada decyzja w sprawie ucieczki.

Palą papierosa; obaj zaciągają się głęboko trzy razy, po­

tem wsuwają niedopałek na źdźbło słomy, by wypalić papierosa do samego końca.

Po jakimś czasie Schmeling mówi: skaczemy przez okno, to jedyna możliwość.

Schmeling nie potrzebuje zamykać swojej szafki na klucz; trzyma w niej grudkę lawy, zeszyt ze zdjęciami reklamu­jącymi wodę do włosów dla energicznych mężczyzn i spor­towe czasopismo. Rękawice bokserskie ukrył w owczarni. W czerwcu rozwidnia się wcześnie; mur tonie w nieokre­ślonej szarości, w szarości z ciemnymi wypryskami, sko­rupami, drutami, odłamkami, denkami butelek. Zeskaku­jąc z podokiennej ławy, trzeba starać się wyprostować, potem, w trakcie skoku, próbować wyrzucić ramiona do przodu, by rękami dosięgnąć górnej krawędzi muru.

Be już nigdy nie mówił o Schmelingu.

Stoi teraz przy bramie; zaraz będzie godzina piąta.

Na podwórze wchodzą: mężczyzna, kobieta, trzech męż­czyzn, kobieta; patrzą na niego, odwracają oczy i prze­chodzą.

Młody nadzorca szpitalny zanotował wszystko, czego się dowiedział od Be.

Pewnego dnda napiszę książkę — mówi.

Książkę o ucieczce, o zakładzie. Trudno będzie znaleźć od­powiedni tytuł, jak sądzisz? O Schmelingu Be nie o po­wiadał. Schmeling nie żyje. Po nabożeństwie odwiedza się jego grób, w każdą niedzielę; takie jest zarządzenie kie­rownictwa zakładu. Idzie się ostrożnie zabłoconymi dróż­kami; zbliżając się do grobu, intonuje się pieśń. W dniach od­wiedzin obowiązuje pośpiech. Do południa niedaleko; wie­czór zapada szybko. O godzinie 1640 odjeżdża ostatni po­ciąg. Harcerze schodzą z pagórków. Nie zauważano nic podejrzanego. Maszerują przez wieś, na wietrze poruszają się ich proporczyki ze zwierzętami w herbie. Bramy za­kładu właśnie się zamyka; harcerze salutują, kierownik zakładu oddaje pozdrowienie.

W budynku pootwierały się drzwi.

Wychowankowie zbierają się w hallu, ustawiają rodzina­mi, w trójszeregu, w milczeniu. Apel. Trzydziestu czte-

rech. Nikogo nie brakuje. Dzień był zbyt krótki. Czegóż to się nie planowało!

Próbowało się napisać list. Usiadło się przy stole, z za- temperowanym ołówkiem w ręku. Znalazło się podkładkę, kawałek szarego kartonu. Kreśliło się na kartonie; gryz- moliło się coś bezmyślnie, kreśliło ósemki, koła, rysowało linie, kobietę 7. dużym biustem. O czym Schose ma pi­sać?

O godzinie dziesiątej gasi się światła, drogi Reubell. Ocze­kiwałem twoich odwiedzin. Be oczekiwał matki. Negusa również nigdy się nie odwiedza. Gorąco jest w sypialniach nocą. Na niższych piętrach Schaltenbrand przeprowadza j kontrolę. Budzi się szczylów nocnych; grzmi wodociąg. Próbuje się oddzielić od siebie pojedyncze dźwięki: słowa, kroki, głosy. Próbuje się odgadnąć, co się dzieje. Po chwili wszystko zlewa się w rytm cichych, drgających uderzeń. Rozejść się — mówi Schaltenbrand — a znieruchomiałe dotąd szeregi natychmiast rozluźniają się.

Goście odjechali. Jeszcze pobrzmiewają w uszach ich sło­wa. Wiesz, że z jazdą na nartach nie jest już tak jak daw­niej. Dawniej jako smaru ślizgowego używało się oleju lnianego — przypominasz sobie? — W październiku dzia­dek przynosił do domu zawsze litr takiego oleju.

Nie ma cię już czitery lata; przez ten czas niejedno się zmieniło. Gdy wreszcie stąd wyjdziesz, będziemy razem jeździć na nartach. Może odwiedzimy również schronisko klubu narciarskiego nad jeziorem Óschinetti? To byłby do­bry pomysł. Twoje narty są w porządku. Resztki wosku usunąłem gorącym żelazkiem. Dziadek był temu przeciw­ny, wiesz, jaki on jest. Jest również przeciwny temu, że się jeździ nartostradami. Na świeżo spadłym śniegu za­wsze mu ten telemark wychodził, to prawda, przyznaję. Ale któż wykonuje dziś jeszcze taką ewolucję? Szkoda, że wy w zakładzie nie możecie jeździć na nartach. Ale wyrówna­my te zaległości, gdy będziesz wolny. Później dopiero ro­zejrzysz się za jakąś posadą. Masz dość czasu. Możemy za­czekać. Nikt cię nie ponagla; trzeba będzie mieć oko na firmę Hassler, jak również Hauser & Cie.

Nikt cię nie zmusi, byś nadal tak robił godzinami na zim­nie, trąc zdrętwiałe ręce, i stał na deszczu. Wszystko bę­dzie inaczej. Będziesz nosił półbuty i ubrania z miękkiego materiału. Schose powtarza to sobie ze sto razy: gdy cię wypuszczą, będzie ci się wiodło lepiej. Będziesz się lepiej czuł. Będziesz się oglądał za dziewczynami. Wyjmiesz z kie-

szeni paczkę papierosów. Możesz sobie zapalić, tak, zapalasz papierosa na ulicy. Zapałkę upuszczasz. Przechodzisz obok kina; w gablotce wywieszono fotografie; do pokoju wcho­dzi mężczyzna z rewolwerem w ręku; na łóżku siedzi ko­bieta w obcisłym pulowerze; widzi mężczyznę w lusterku; ma oczy szeroko rozwarte ze strachu; usta lekko rozchylo­ne; mężczyzna wie, że go zauważyła; uśmiecha się okrut­nie, pewny siebie.

Nikt ci nie zabrania wejść do kina. Kasjerka pyta się ciebie: jakie miejsce pan sobie życzy?

Przed filmem wyświetla się kronikę sportową: mistrzo­stwa świata w piłce nożnej, walki 'bokserskie, zawody lek­koatletyczne; potem jest pokaz mody.

Spódnice są coraz dłuższe — słychać czyjś głos. Modelki obracają się na wąskim podium. Widzowie przy małych stolikach biją brawo.

Podczas przerwy możesz wyjść na papierosa. Słuchasz muzyki. Jesteś szczęśliwy. Tak ci dobrze.

A jakie przebudzenie, nazajutrz, po odjeździe bliskich! Wy­chowanków budzi się w poniedziałek o godzinie 530. Schal- tenbrand otwiera drzwi: hop! Pobudka, dalej, wstawać! Zrywają się i stają na baczność.

Otwiera się okiennice; nie pada. Zgłaszają się nocne szczyle; wynoszą materace i prześcieradła, rozkładają je na stojakach za zagrodą dla kur.

Przed śniadaniem ściele się łóżka, napina prześcieradła, podwija wełniane koce, zakłada podpinki u góry, na czwar­tą część długości, oraz wzrusza poduszki; trzeba pilnować porządku na półce: po prawej stronie szklanka do my­cia zębów, w szklance szczoteczka, zwrócona włosiem na prawo, po lewej stronie pasta do zębów, a jeszcze bardziej w lewo — butelka z nadmanganianem potasu, jedna bu­telka na pięć osób.

Dyżurni zamiatający sale zabierają się do roboty. Skra- pdają wodą podłogę, porysowaną, na niebiesko pomalowaną podłogę z desek; woda ściąga kurz. Ale już po godzinie pod łóżlkami zbiera się nowy kurz. W każdej sali stoi cszter-

naście łóżek, żelaznych łóżek, pomalowanych na niebie­sko.

Po śniadaniu zabrania się wchodzić do sypialni. Gdy jest pogoda, wychowankowie zbierają się do pracy na podwó­rzu, w ctzasie niepogody — w hallu. Pogoda dopisuje; deszcz nie pada. W okolicy, przez którą przepływa rzeka, nie zdarzają się w grudniu dni słoneczne; przyzwyczajono się już do tego. Bramy, mury, drzewa są w dotyku wil­gotne i śluzowate. Ziemia nie jest zamarznięta; śnieg spad­nie dopiero w styczniu. Wiatr Skręci na północny wschód; z jasnymi nocami nadchodzą fale zimna. W grudniu ciągle jeszcze kwitną w ogrodach róże o wyschniętych łodygach. Tak to jest w tej okolicy; mgła łagodzi zimno. Kwitną astry i chryzantemy; kwitnie biały jaśmin. Mgła unosi się nad wsią; opada na most; we mgle toną filary, tory kole­jowe, barierki. Gdy nadchodzą długie, szare godziny po­południowe, witedy pola, zagrody, lasy rozpływają się. Krótkie dni trzeba wykorzystać. Ten, kto pracuje na dwo­rze, śpieszy się.

Wychowankowie powinni wyuczyć się w zakładzie zawo­du. Niektórzy chcą zostać ogrodnikami. Dalej, do roboty. Wyobrażają sobie, jak to będzie: ogrodnik nie potrzebuje się martwić o pogodę; musi pracować również i w trudnych warunkach — zwozić kompost, czyścić cebulki, przesa­dzać drzewa lub podcinać pędy. Co by to było, gdyby ogrodnik chciał pracować tylko w pogodne dni?

Ogrodnik w zakładzie jest człowiekiem starym. Jest do­brym instruktorem ogrodnictwa. Jego uczniowie zdają swój egzamin na ogrodnika z najlepszymi ocenami. Na­zywa się Josef Steinegger. Kierownik zakładu nie jest z niego zadowolony.

Steinegger nie przestrzega dyscypliny — mówi często. — Ludzie go nie słuchają. Wszystko robi sam. Steinegger — ten bzikowaty esperantysta!

Stary ogrodnik jest członkiem związku esperantystów. Wie­rzy w esperanto. Jest zdania, że mówienie wieloma obcy­mi językami staje sdę powodem coraz to nowych wojen. No bo cóż innego? — pyta się każdego, kto go chce słu­

chać. — Jaka mogłaby być inna przyczyna? Narody nie rozumieją się, otóż to właśnie.

Nie jest to znów taka prosta sprawa — mówią jego słu­chacze.

Nie wiedzą, jak można by zapobiegać w przyszłości woj­nom.

Nie chcą staremu człowiekowi zaprzeczać. Steinegger zna zakład. Pracował w stajni. Na starość chętnie zamienia się pracę w stajni na lżejsze zajęcie, w ogrodzie. Czasem na­pływają nawet zgłoszenia od osób prywatnych. Towarzy­szyć mu może dwóch lub trzech wychowanków. Stawiają suchy mur w ogrodzie parafialnym; kopią basen kąpielo­wy w parku doktora. Steinegger pokazuje im, jaik się ocio- suje kamień. Zna się na tym. Kamień nie jest twardy; jest tylko kruchy. Wystarczy jedno uderzenie kciukiem w czu­łe miejsce na krawędzi, by kamień rozłupać. Jak można twierdzić o kamieniu, że jest najtwardszy? Steinegger chęt­nie pracuje w wapieniu jurajskim. Kolorowe wapienie po­dobają mu się bardziej niż matowy, szary granit. Steineg­ger daje swym wychowankom rady. Trzeba nauczyć się obchodzić z żelaznym ostrzem. Ważną rzeczą jest młotek. Nie może to być młotek stalowy. Stal jest sztywna. Żelazo jest elastycznie. Młotek żelazny przyjmuje własne uderze­nia. Kamień nie pęknie, jeśli obraibia się go młotkiem że­laznym.

Steinegger nie chce nic słyszeć o maszynach.

Postarzał się — mówi się o nim wśród kierownictwa za­kładu. —

Nie potrafi się już dostosować do wymagań nowoczesnego życia. Bez maszyn nie sposób sobie dzisiaj poradzić. Nie można się już cofnąć. Głupio postępuje ten, co nie chce tego zrozumieć. Nie, stary ogrodnik nie ma żadnych pla­nów. Gdy wychowankowie opuszczają Brandmoos, życzy im dużo szczęścia w przyszłości. Prawie nigdy nie mają czasu się z nim pożegnać; ale gdy kiedyś, czasami po la­tach, odwiedzają zakład, to najpierw pytają się o starego. Jest on tu jeszcze? — pytają. — Czy jeszcze żyje?.

Tak, obecnie sadzi zioła herbaciane. Na wiosnę zwykle za-

mawia katalogi z domu towarowego w Bemie, chociaż w zakładzie nie sadza się róż.

Czego wychowankowie nie zapomnieli? Może jego twarzy? Szczególnego sposobu trzymania kwiatu?

Sami nie wiedzą.

On ciągle ten sam — mówią. — Żyje własnym życiem. Wychowankowie nie mają powodu się uskarżać. W porę przestrzeżono ich przed zawodem ogrodnika. Okres nauki jest trudny. Widoki na znalezienie w przyszłości dobrze płatnej posady są marne. Jakże wielu ogrodników zmienia później swój zawód. Zakład stwarza inne możliwości. Ma różne oddziały. Więzień może zostać mechanikiem, pieka­rzem, szewcem, stolarzem i rolnikiem. Nie każdy może sam zadecydować. Niektórzy przybywają do Brandmoos za późno; wcześniej się ich wypuszcza; nie mają czasu na ukończenie nauki.

Szwajcaria nie jest krajem przemysłowym; jest krajem chłopów, hodowców bydła; po wojnie wyjdzie to na jaw — kierownik zakładu stale to powtarza. — Chłopi muszą się nauczyć, co to znaczy: okazywać sobie pomoc. Dziś jesz­cze każdy prowadzi gospodarstwo, jak mu się żywnie po­doba. To się musi skończyć. Głos chłopów zaczął się liczyć; wojna obudziła w nich świadomość własnej wartości. Pla­nować trzeba wspólne przedsięwzięcia. Wykwalifikowany parobek jest więcej wart niż niewykwalifikowany robot­nik!

Dyrekcja zgadza się z administratorem. Zakłady są samo­wystarczalne. Trzeba być zadowolonym, jeśli agronom chce dziś jeszcze pełnić funkcję kierownika zakładu. Nie jest mu łatwo. Prowadzi nie uregulowane życie rodzinne. Jego żona jest również zaprzęgnięta do pracy w zakładzie. Wyuczony psycholog nie nadawałby się na kierownika za­kładu. Charakter to jest to, na co dyrekcja kładzie nacisk; wytrwałość, talent organizacyjny, zrozumienie dla prak­tycznych zagadnień rolnictwa. Kierownik otrzymuje po­rządne wynagrodzenie; z dochodów strąca mu się tylko małą część — należność za mieszkanie wraz z utrzymaniem oraz za bieliznę; nie inaczej jest w kantonie Aargau. Trze­

ba wziąć pod uwagę, że w poszczególnych kantonach wa­runki są podobne. Kanton Berno może sobie pozwolić na wypłacanie wysokich pensji. Człowiek, który liczy się z pieniędzmi, potrafi docenić korzyści, jakie daje mu kan­ton. Ceni się zawód, któremu nie grozi kryzys. Kasa eme­rytalna ma dla zamężnych kobiet duże znaczenie; nakła­niają one swych mężów do obierania zawodu urzędnika. Świadomość obowiązku jest w perspektywie więcej warta niż wszystko inne — to trafia do przekonania. Nie można powiedzieć, by dyrekcja była z kierownictwa zakładu w Brandmoos niezadowolona. Stojąca na czele zakładu para małżeńska dobrze wykonuje swoje zadanie. Sporadyczne re­klamacje, zgłaszane przez podwładnych lub komórki nad­rzędne, są nieuniknione; pomija się je milczeniem; naga­ną można kogoś zranić. Lepiej trzymać reklamacje w szu­fladzie biurka, nie załatwione. Lepiej udawać, że wszystko jest w porządku. Sprawę puszcza się w niepamięć.

Be podjął drugą próbę ucieczki. Be uciekł. W grudniu nie­trudno jest uciec. Nikt nie próbował tego robić w tym czasie, jak dotąd; Be jest pierwszym.

Zwykłych zbiegów do ucieczki skłaniają wczesne, słonecz­ne dni kwietniowe. To znany fakt. Wiadomo, gdzie ich potem szukać. Stoją przed kioskiem na dworcu, przed automatem z papierosami. Próbują zwerbować się na któ­ryś z frachtowców. Znajduje się ich na ulicach i we wsiach, tam gdzie meldowano o kradzieżach.

Nie, ale Be — nie!

Kiedy rodziny zbierają się na odprawę, podczas której roz­dziela się pracę, miejsce jego pozostaje puste. Słyszało się pogłoski; wychowankom zabroniono mówić o Be. Uśmiał­by się, gdyby o tym wiedział. Be ma dziwny uśmiech; przemyka mu po twarzy i gaśnie, nie dochodząc do oczu. Czy Steinegger wie, gdzie się Be ukrywa? Be pracował w cieplarniach; pomagał oczyszczać sadzeniaki z młodych pędów. Nie należy przypuszczać, by Steinegger słyszał coś

o ucieczce Be. Jest za stary. Nie wiadomo, co począć ze starymi ludźmi. Nie potrafią skoncentrować się na określo-

I nym zadaniu. Są nieufni. Słowa mało dla nich znaczą. Są I uparci. Nde chcą się podporządkować. Głowy mają pełne I własnych pomysłów. Nie potrafią dotrzymać kroku nawet, I gdy idą przez wdeś w rytmie marsza, na samym 'końcu po- I chodu. Steinegger nie ma nic do powiedzenia. Ogląda się; I twarze są mu obojętne. Patrzy w niebo, na bezśnieżny dzień I grudniowy. Lampy palą się w domach również w ciągu I dnia. Mgła więzi zapach ziemi. Mgła unosi się nad pola- I mi. Wchłaniane przez mgłę zapachy snują się nisko. Są I trujące, metaliczne, gryzące; nawet psy tracą węch. W cza- I sie mgły psy nie potrafią odszukać zbiega. Błądzą po la- I sach. Porywają zające. Myśliwi odstrzeliwują je albo też I one same łapią się w potrzaski na lisy. Łączą się w sta- I da i — atakując nocą — roznoszą od wsi do wsi wściekliz- I nę. Chłopi uwiązują psy podwórzowe na łańcuchu. Można I być spokojnym: Be zna zwyczaje psów. On zawsze niena- I widził kundli, tych podszczuwaczy na zające, obsikiwaczy I drzew! Steinegger wchodzi do stacji wodowskazowej.

I Od listopada poziom wody w rzece jest niski. Ten, kto chce I przedostać się na drugą stronę rzeki, może to zrobić tylko I w grudniu. Czerwony pływak na wodowskazie znajduje I się sześć cali poniżej punktu zerowego. Z barek na rzece dochodzą, jakby z oddali, przytłumione dźwięki dzwonków I i rogów. W tych latach wojny rzeka przeżywa — chyba I po raz ostatni — swoje wielkie dni. Poszukuje się ludzi I umiejących odczytywać mapy hydrograficzne. Stale zda-

I rzają się wypadki; kapitanowie są zgubieni, jeśli nie znają

I dokładnie rzeki.

Steinegger zatrzymuje się w hallu. Słychać donośne głosy,

I dobiegające z placu przed domem; do tego dochodzi war-

I kot silników, a teraz jeszcze jakiś motor, wyjący na zakrę­cie obok spichrza, tam gdzie większość kierowców włącza drugi bieg. Skąd naraz tyle samochodów? Słychać, jak | zmieniają w nocy swe pozycje: land-rovary, jeepy, ame­rykańskie sanitarki — w kolumnie, jeden za drugim, z przygaszonymi reflektorami. W dzień stoją zaparkowa­ne na podwórzu zakładu, całe obmalowane są farbami, za­bezpieczone płachtami namiotowymi i siatkami maskują­

cymi; pilnują ich żołnierze z pistoletami maszynowymi. Przed żołnierzami zbieg musi się mieć ma baczności. Wy­posażeni są oni we wszelki sprzęt — najnowszą zdobycz techniki. Stacjonują po okolicznych wsiach i w lasach. Ma­ją czas zająć się zbiegiem. Szwajcaria jest krajem pronie­mieckim — mówiono jeszcze w 1940. Teraz wszystko się zmieniło. Dowództwo armii zakupiło amerykańską broń. Nie wrzeszczy się już tak na zwykłych żołnierzy. Ma się wzgląd na cywilów; ochrania się ich mienie. Ale błędem byłoby przypuszczać, jakoby oficer nie mógł już dziś wy­dać nakazu ścigania cywila, gdy proszą go o to władze. Steinegger stanął w hallu. Nie zapalił świiatła.

Jest ciemno, ledwie można rozpoznać zegar stojący na­przeciwko przy ścianie. Przy progach wzór posadzki ściem­nia się. Steinegger zamyka oczy; na starość wzrok mu się pogorszył. Nie wytęża go; potrafi się otwarcie do tego przyznać.

Co ty tam robisz? — pyta go ktoś.

Nie potrzebuje otwierać oczu, wie, że to Schaltenbrand, słyszy znajomy głos, ten wysoki i zimny głos, głos nieopa­nowany.

Ty! Tykanie starego sprawia Schaltenbrandowi przyjem­ność. Schaltenbrand sam był przed laty wychowankiem w zakładzie. Steinegger sądzi, że uczył go ogrodnictwa; pa­mięć go już zawodzi. Były wychowanek jest obecnie nad­zorcą, a Steinegger twierdzi, że Schaltenbrand ciągle jesz­cze boi się razów. On nigdy nie przezwyciężył w sobie strachu — mówi Steinegger. — Spójrzcie tylko, jak prze­krzywia głowę, gdy ktoś go zaskoczy. Spójrzcie, jak się kuli, gdy ktoś go przestraszy. Coś się złamało w jego wnę­trzu. Dlatego też bije wychowanków.

Ledermann przyznał się; teraz wiemy, gdzie podziewa się Be — mówi Schaltenbrand. -— Ukrywałeś to; Żebrak zmiękł jednak. Dwa tygodnie spędzone zimą w pojedyn­czej celi skruszą każdego — to ci gwarantuję. Nic nie po­może, że stary Steinegger postępuje ostatnio wbrew inte­resom kierownictwa zakładu. Ty już się nie liczysz, nie

nadążasz, stary. Daj temu spokój! Wyrosłeś w innym świe- cie. Jutro Be przyprowadzimy, możesz być tego pewien. Schaltenbrand zaczyna gwizdać. Na podwórzu robi się głośno. Pracę rozdzielono; pobiera się narzędzia; obsługa stajni wchodzi do budynku; zmienia się buty, ubrania. Stei­negger przechodzi przez drzwi po stronie północnej. Zwle­ka. Idzie wzdłuż muru przez podwórze.

Schose może objąć wzrokiem część podwórza. Widzi, jak stary odwraca się i pozdrawia go nieznacznym ruchem rę­ki. Nie znajdą Be. Nie ma go już w tej kryjówce. Odkryją jego ślady, to na pewno: puszki po skondensowanym mle­ku, papier po czekoladzie, wełniany koc.

On tu był — powiedzą — to widać. Żebrak nie okłamał nas.

Dziesięć dni milczenia, tak to uzgodnił z Be; i dotrzymał słowa. Be znalazł lepszą kryjówkę. Gdy wojna się skoń­czy, przedostanie się przez granicę do Francji.

Żebrak siada na łóżku. Cela jest wąska; jest zimno; mgła wctóka się szparami w dachu; zakratowane okno nie domy­ka się. Do czego służą kraty w oknie na poddaszu? Archi­tekt wiedziałby, co na to odpowiedzieć.

Wszystko rozwiązano w sposób jednolity — powiedziałby; wszystkie okna muszą być zakratowane. Budynek tworzy harmonijną całość: ściany i zakratowane okna. Dyrekcja poleciła później odnowić pokoje mieszkalne; podczas odna­wiania kraty usunięto. Komisja nadzorcza jest za usunię­ciem wszystkich krat. Jej ostatecznym celem jest wstawie­nie większych okien, a nawet zburzenie muru. Idzie się na kompromis. Już rozwiązania połowiczne należy uważać za sukces. Najlepiej posuwać się etapami. Na razie trzeba będzie ograniczyć się do wschodniej ściany budynku; ona to przede wszystkim rzuca się w oczy osobom odwiedzają­cym zakład. Zlikwidowanie krat we wszystkich oknach na ścianie wschodniej świadczyłaby o postępie. Zaczęto od pokoi mieszkalnych; dlaczego by nie kontynuować? Czyż­by architekt miał lepsze argumenty niż postępowi człon­kowie komisji nadzorczej.

Żebrak przyzwyczaił się do krat. Chodzi po celi tam i z po-

wrotem. Jest rosłym młodzieńcem. Rękawy jego puloweru nie dosięgają przegubów. Lubi siedzieć na łóżku.

Przez kraty widać niebo, szarą taflę, podzieloną na kwa­draty. Podchodząc do okna, widzi się czubki jodeł, las, da­chy, domy, drzewa. Wtedy dopiero ogarnia się spojrzeniem część podwórza d, naprzeciwko, budynek administracji z du­żym oknem w jadalni i ze skrzydłowymi oknami w po­mieszczeniu biurowym. Przy nie zasuniętych firankach można zobaczyć twarz panny Kampf w blasku lampy stoją­cej na biurku. Wynurzając się z ciemności pokoju, w kręgu światła pojawia się administrator, w regularnych odstę­pach. Przekręca cygaro w ustach i ponownie zagłębia się w ciemność.

Widać również stajnie i obory. Po południu wychowanko­wie pracują w grupach. Nadzorca sterczy jak słup i pali jednego papierosa po drugim. Wskazuje ręką w określo­nym kierunku; dym z papierosa podkreśla ten ruch. Żebrak zamieszkuje celę od trzynastu dni. Kiedyś jej ścia­ny były wybielone wapnem; teraz odpada tynk. Stare na­pisy przestały być już czytelne. Ten, kto chce pozostawić po sobie jakąś wiadomość, ołówkiem niczego nie wskóra. Może 'będzie się miało trochę szczęścia; może znajdzie się odłamek cegły. Nie powinien być kruchy ani ■zbyt ostro zakończony. Trzeba zwrócić uwagę na to, by dobrze leżał w dłoni. Potem wydrapuje się na podłodze to, co ma się do przekazania. Czasem wykonuje się tylko jakiś rysunek. Żebrak kreśli koła, zachodzące na siebie, jak ósemki. Po­dłoga pod łóżkiem nadaje się do tego bardziej niż podłoga przy oknie; łatwiej w niej ryć.

W najbliższej przyszłości celi przestanie się już chyba uży­wać; odsłużyła swoje. Już teraz nie pokazuje się jej osobom odwiedzającym zakład. Odstępuje się od zasady trzymania wychowanków w izolatkach. Znaleziono nowe sposoby karania, jak choćby samokrytykę.

W hallu, ustawieni rodzinami, stoją koledzy; w fotelu sie­dzi kierownik zakładu. Pali cygaro. Schałtenbrand pro­wadzi delikwenta. Ma on jeszcze raz zeznawać. Żebrak nie

boi się zdradzić kryjówki Be. Nie ma powodu do obaw. Ba ją opuścił; znajduje się w bezpiecznym miejscu.

Jutro go przyprowadzimy — mówi Schaltenbrand. Wychowankowie mają głowy opuszczone. Jest im obojęt­ne, co się stanie z Be. Gdy wróci, nikt się nie będzie z nie­go śmiał. Tu obowiązują inne prawa niż tam, poza mura- mi. Możliwe, że ten, kto się tam znajdzie, nie będzie już mógł dać sobie rady. Tego, kto porywa się na rzecz nie­możliwą, traktuje się tu poważnie, nawet gdy spotyka go niepowodzenie. Dopiero po trzech lub czterech dniach za­czynają się niepokoić. Może policja dowiedziała się czegoś nowego?

Kierownictwo zakładu dokłada starań, by dementować krą­żące 'pogłoski. Zbieg Benminger został ranny; znajduje się w szpitalu pod opieką lekarzy! Takie zdanie będzie można przeczytać na tablicy ogłoszeń.

Negus nie wierzy, że go złapali.

Wide mówi; to by go nam pokazali, tak jak wtedy, w czerwcu. Akurat, chcą uniknąć nieporozumień. Rannego można przecież przenieść na noszach przez hall; to wystar­czy.

Nie jest tak łatwo narzucić wychowankom swoje zdanie. Znają sposób postępowania kierownictwa. Czują, gdy się ich okłamuje. Mają dość czasu na zastanowienie się. Kierownictwo zakładu zwraca się do departamentu wy­chowania z zapytaniem: co należy robić?

Być ostrożnym — (brzmi odpowiedź — wskazana jest ostrożność. Nie należy działać zbyt pochopnie. Trzeba za­chować zimną krew. Ma się doświadczenie. Jak to dobrze, na przykład, że Szwajcaria zachowała w 1939 roku neu­tralność, chociaż wybitni doradcy polityczni a wojskowi wy­powiedzieli się przeciwko temu. No tak, oczywiście, że to nie to samo, że w tym wypadku to co innego; ale czyż nie jest pożyteczną rzeczą wyeriągamie wniosków z podobnych wydarzeń? Właśnie poprzez porównywanie można się tego nauczyć.

Najlepiej jest puścić sprawę w niepamięć. Albo sprawa

sama się potem wyjaśni, albo też szybko się o niej za­pomni.

Departament wychowania nie liczy się z pogłoskami. Za murami pogłoski zamieniają się w legendy.

Wreszcie jednemu udało się uciec — powiedzą wychowan­kowie. — Nie odnaleziono go już nigdy — jeden zrobił to za wszystkich. Dochodzenie nie jest jeszcze zakończone — pisze departament wychowania. — Będziemy wypytywali chłopów pojedynczo. Dajcie nam wolną rękę; będziemy in­formowali na bieżąco.

Nadeszło już wiele pism urzędowych.

Panna Kampf rozdziela listy. Jeden segregator służy jej do korespondencji nadsyłanej, drugi — do odsyłanej. Znów list z departamentu wychowania — mówi podczas obiadu.

Co piszą? Jest coś nowego?

Nic ważnego. Udają tylko, że...

Listonosza zaprasza się do środka. Częstuje się go kielisz­kiem wódki. Pocztę przynosi zawsze przed obiadem. Spie­szy mu się; pije na stojąco.

Ale się oziębiło! Kto wie, może będziemy mieli białą gwiazdkę? Jak nagle nadeszły te zimna, prawda? W radio przepowiadają jednak nowy niż, liczą się z możliwością fenu i deszczu do wysokości tysiąca ośmiuset metrów. W tym radio niczego nie wiedzą.

Listonosz unosi palec; nic to, mówię wam. Noga nie boli; już na dwa dni naprzód czuję, że pogoda się zmieni, czuję to w nodze. Jakże często mówi się w radio o pięknej po­godzie! Nie należy ufać prognozom.

Tak, chyba ma pan rację — mówi panna Kampf i dopeł­nia kieliszek listonosza.

Żebrak jest w świetlicy i widzi przez szybę, jak listonosz wchodzi do budynku i po pewnym czasie z niego wychodzi; Żebrak nie przebywa już w'celi.

Po obiedzie kierownik zakładu zbiera wychowanków w hallu. Uczą się nowej pieśni; jest to kolęda o długich zwrotkach. Nie wolno przygotowywać się do świąt w ostat­niej chwili. Boże Narodzenie jest w zakładzie najważniej­

szym świętem roku. W budynku odbywa się szorowanie; dwie grupy sprzątających nacierają podłogi woskiem. Szyje się nowe obrania. Praktykanci w zakładzie szewskim od­wlekają termin realizacji wszystkich zleceń zamiejscowych. Ortopedzi robią swym klientom nadzieję, że zajmą się ni­mi po Nowym Roku; zapotrzebowanie w zakładzie na tego typu usługi jest w okresie świąt Bożego Narodzenia do­statecznie duże; Negus nie jest jedynym koślawcem.

W piekarni wypieka się świąteczne placki; mistrz piekar­ski podał na tablicy ściennej przepis, jest to przepis wo­jenny: czterysta gramów mąki, sto gramów masła, dwie­ście gramów oleju orzechowego, cztery jajka. Nie wolno się pomylić co do ilości; przepis okazał się właściwy; ocze­kuje się Określonego rezultatu; nie wolno więc popełnić żadnego błędu.

Jedynie w stajniach i oborach wykonuje się ciągle te same czynności. W pomieszczeni ach tych jest czysto. Ostrzega się przed pryszczycą. Vroni ocieliła się, urodziła byczka

i jałówkę; można być z niej zadowolonym. Na Boże Na­rodzenie zarzyna się świnię. Uczniowie praktykujący w zawodzie rzeźnika zawiesili ma ścianie, w swojej klasie, schemat rysunkowy numer pięć: ŚWINIA. Poszczególne rodzaje mięs odznaczają się różnymi kolorami i krojem pisma podobnym do antykwy. Trzeba się również nauczyć szlifować noże. Nóż można wyszlifować na szlifierce; szlif drobny uzyskuje się za pomocą specjalnych szczotek, nie jest In jednak trwały; jest wrażliwy na różnice tempe­ratur. Jeśli umyje się taki nóż w gorącej wodzie, krawędź tnąca nie jest już wystarczająco ostra.

Praktykanci uczą się, jak posiąść sztukę szlifowania noży na kamieniu opłukiwanym wodą. Na tydzień przed Bożym Narodzeniem świnię wyciąga się z chlewa. W miesiącach letnich można wypędzić ją na podwórze, gdzie tarza się w kałużach, jednym uderzeniem kija. Zimą jest inaczej; zimą Świnia boi się wolności. Najlepiej jest więc zamknąć ją w Skrzyni i przewieźć wozem do spichrza. W spichrzu urządzono pralnię. Tutaj się świnię ze skrzyni wyciąga

i przywiązuje do słupa.

Ten, kto pracuje przy spichrzu, może później uczniów ob­serwować; klęczą przed drewnianą kadzią; mają na sobie pomarańczowe fartuchy gumowe; ich twarze nabrzmiały od pary wodnej.

Obecnie paczki dostarcza się już przed południem. Listono­szom przydzielono pomocnika; pomocnik również chętnie wypija kieliszek wódki. Kierowniczka wręcza im obu kosz; należy spodziewać się wdelu paczek.

Jak tam pańska noga?

Dziękuję, tak sobie, nieszczególnie.

Odchodząc listonosz umyślnie kuleje.

Od trzech dni siąpi ledwie dostrzegalny kapuśniaczek. Pe­wnego ranka Brandmoos leży w śniegu. Najpierw zaczyna topnieć na ulicach; ciężkie nawisy śniegu spadają z krawę­dzi dachów; przez jakiś czas śnieg leży na polach; najdłu­żej będzie się ‘trzymał w lasach. Nad jodłami krążą wro­ny. Może dostrzegły ślady postrzelonej zwierzyny — ja­kim to śnieg może być zdrajcą!

W nocy jest się zbyt zmęczonym, by zasnąć. Może znów pada śnieg? Okno jest jasnym czworobokiem. Muzyka or­ganowa, jasny głos kobiecy; tony i głosy, dochodzące z da­leka, z jakichś odległych miejsc, nieokreślonych. W takie wieczory ulicę prowadzącą przez wieś widzi się oczami wyobraźni opustoszałą. Ludzie siedzą w izbach przy stole

i czytają gazety. Dzieci są już w łóżku. Na dworze pełnią wartę żołnierze w wełnianych mundurach i w płaszczach; idą przez wieś, w dół, aż do przystani dla barek.

Nic podejrzanego! Wszystko w porządku! Woda uderza

o filary mostu; most tonie we mgle.

Dni przed Bożym Narodzeniem są krótkie; nikt nie ma czasu oddawać się rozmyślaniom; o Be już się nie mówi. Administrator każe po cichu rozdać kartki, kartki z ży­czeniami. Wychowankowie piszą do kierownictwa zakła­du list.

Szanowna Pani kierowniczko — piszą — uzgodniliśmy między sobą, że naszym życzeniem będzie... i ustalają ja­dłospis na wigilię Bożego Narodzenia. Zupa z makaronem w kształcie liter, kartofle purée (albo kartofle przysmaża­

ne) z cielęciną, o ile to możliwe — z białym sosem, a na deser krem czekoladowy. Z góry uprzejmie dziękujemy — wychowankowie, Brandmoos, Boże Narodzenie 1944.

W domu administratora służące i dziewczyny kuchenne przygotowują pokoje gościnne. Powlekają pościel i rozpa­lają w piecach. Praktykanci w zawodzie stolarza przynoszą z szopy drewno, jedlinę, bukowe 'polana. Sprząta się war­sztaty szkoleniowe. Schaltenbrand robi obchód. Przesuwa palcem po płycie drzwiowej. To ma być czyste? — ryczy. Ja was, draby, nauczę moresu! Marsz do roboty!

Wychawankowie rozbierają maszyny, oliwią części i z po­wrotem je składają; trzeba również sprawdzić szyńy za­bezpieczające. Żebrak naciera rzemienne pasy transmisyj­ne specjalnym tłuszczem do skór. Tłuszcz roztapia mu się w dłoniach i ociepla. W metalu odbijają się niebieskie światła. Jeden ruch i dźwignia znajduje się w punkcie ze­rowym; naoliwione koła obracają sdę leniwie, coraz wol­niej, aż zatrzymują się.

Wychowankowie zachowują milczenie. Tylko głos Schal-

I tenbranda słychać wszędzie.

Wieczorem przybywają pierwsi goście, panie i panowie. Małymi grupkami oprowadza się ich po warsztatach. Jakie tu wszystko czyste — mówią. — Tak jak zeszłego roku! Usiadłam wtedy na podłodze, taka była czysta — mówi jedna z pań. — O tu, w tym miejscu, pamiętam jeszcze. Znów siada w tym samym miejscu. Jak to dobrze, że nic się nie zmieniło. A tam ciągle jeszcze stoi rulon kartonu fa­listego.

Wychowankowie wiedzą, jak się mają zachowywać, gdy goście przybywają z wizytą. Przyjeżdżają pociągiem o go­dzinie czwartej; Schaltenbrand wychodzi po nich na sta­cję i prowadzi ulicą przez wieś do zakładu. Piekarz wy­chodzi przed sklep; może któryś z panów zapomniał kupić w mieście czekoladę? Może zaopatrzyć się w nią również

i tu, na wsi, tak, tutaj chyba jeszcze lepiej, w tych złych czasach.

W oknach wiejskich domów poruszają się zasłony. Goście rozglądają się ukradkiem; kto wie, a nuż będzie można

kupić jajka lub przynajmniej chleb, czterofimtowy 'bochen, świeżo upieczony. Oczywiście itrzeba wiedzieć, jak to zrobić; nie wolno się skompromitować. Przedstawiciel władz — pokątnym handlarzem; nie wolno do tego dopuścić.

Pod okapem stoi chłop; u boku ma psa, zatyka mu mor­dę. Z nisko umieszczonego okna pada na łeb psa pro­mień światła; oczy zwierzęcia płoną.

Przyjezdni skupiają się wokół Schaltenlhranda. Czyż nie czytano o zdarzających się, sporadycznych przypadkach wścieklizny? Wścieklizna szerzy się w Schwarzwaldzie. Myśliwi powinni wreszcie dostać pozwolenie ma odstrzał. Jakże długo trzeba czasem czekać, aż odpowiedzialne czyn­niki zaczną działać!

O godzinę 410 kierownik zakładu każe stawić się wszyst­kim wychowankom w hallu. Jeszcze raz przeprowadza się kontrolę ubrań. Administrator przechodzi wzdłuż szeregu. Chłopcy pokazują ręce: wierzchy dłoni, dłonie, paznokcie, a następnie: buty, podeszwy, noski. Wszystko w porządku. Służące poruszają się ma czubkach palców. Zapalają w ca­łym domu świece; jedna świeca stoi na fortepianie. Admi­nistrator wypowiada półgłosem jakąś uwagę; nie zapalił dziś cygara; niecierpliwie pociera kciukiem palec wska­zujący prawej ręki. Dziś nic nie może źle wypaść. Przed­stawiciele władz przywiązują wagę do udanej uroczystości. Z pewnością można wprawić ich w dobry humor, podając przedwojenne jedzenie, to już dużo. Gdy wrócą do domu, opowiedzą o tym. Może wezmą ze sobą kawałek słoniny. Trzeba ich będzie zachęcać, by się częstowali': może trochę wieprzowiny, kiełbasę, parę jajek, kostkę masła.

Zakład prowadzi się nienagannie — powiedzą po powrocie do domu. — Administrator jest człowiekiem energicznym. Zna się na rzeczy. Trzyma ludzi w ryzach, od razu to widać. Reagują na każde jego skinienie; to dużo. Tak sa­mo pracownicy — wszyscy oni lubią swego szefa. Potrafi rozbudzić w nich zapał; utrzymuje koleżeńskie stosunki, zawsze jednak odnosi się z pewną rezerwą. Nasz admini­strator jest rzeczywiście osobą, dla której ma się respekt. Zrósł się ze swoją posadą, z roku na rok widać to coraz

wyraźniej. Ma dziwnie czujne oczy; oczy człowieka przy­zwyczajonego do tego, że bez sprzeciwu wypełnia się jego rozka-zy; oczy człowieka ponoszącego odpowiedzialność. Możemy uważać się za szczęśliwych, wiedząc, że wybra­liśmy takiego człowieka. Miejmy nadzieję, że stanowisko to będzie zajmował również i po wojnie. Z pewnością otrzyma po wojnie dobre propozycje. Może ta ciężka praca w zakładzie dała mu się we znaki. Należałoby dać mu do pomocy współpracownika, może pedagoga. Jakże może ad­ministrator sam kierować tak wielkim zakładem? To nie­ludzko z naszej strony, że nie pomyśleliśmy o tym wcze­śniej. To my powinniśmy robić propozycje, troszczyć się

o personel i przekazywać społeczne fundusze. Aż dziw, że administrator był tak długo cierpliwy. Księgowość rozra­sta się coraz bardziej, ale my musimy również i w przy­szłości opierać się na starannie prowadzonych księgach. W aktach nie powinno być żadnych luk. Nie może brako­wać ani jednego dokumentu. To nasz obowiązek wobec narodu; musimy być w każdej chwili gotowi, by przedło­żyć do wglądu dowody rzeczowe. A może sprawa przero­sła możliwości administratora? Jego sekretarka pracuje po godzinach. On sam, słyszeliśmy, spędza pół nocy w biurze.

| Nie może już spać. Zmęczony kładzie się do łóżka; jednak

I już po godzinie przychodzi do siebie i jest zupełnie roz­budzony. Słyszy szmery w domu. Próbuje znów się zdrzemnąć, daremnie.

Z otwartymi oczami leży obok śpiącej żony.

Wychowani«)wie ustawili się. Pachnie świecami i jabłka­mi. Przy zachodniej ścianie hallu stoi potężna jodła. Zdo­bią ją jabłka i świece. Stolarze przykryli drewniany stojak gałęziami jodłowymi; to rozkaz administratora.

W roku 1931 jodła przewróciła się i spowodowała pożar; z tego zdarzenia wyciągnięto nauczkę: począwszy od roku 1931 choinkę przywiązuje się sznurami do haka, wbitego w tym celu w mur.

Administrator spogląda na zegar: dwadzieścia po czwartej. Zaraz nadejdą goście. Steinegger zaprowadzi ich do ja­dalni i zaproponuje im, by coś przekąsili. W tym czasie

wychowanków pilnuje w hallu Schaltenbrand, a on, admi­nistrator i dyrektor zakładu w Brandmoos, wraz | małżon­ką zajmuje się gośćmi, odpowiada na przekazywane mu pozdrowienia, ściska ręce i wydaje niezbędne rozkazy dziewczynom kuchennym.

Do przekąski pije się wino; co roku departament wycho­wania dostarcza kierownikom zakładów sto butelek wina. Panie wolałyby może szklankę herbaty? Dla panów jest

i grog. Po posiłku goście chcą się rozejrzeć. Oprowadza się ich grupkami po jadalni, po biurze, po pomieszczeniach prywatnych i pokojach gościnnych. Są ciekawi; otwiera się każde drzwi.

Ach, toż to przecież dzieci państwa; jak one wyrosły!

Dzieci właśnie bawiły się w prasowalni. Stoją onieśmie­lone.

Zbliżcie się i podajcie ręce — mówi żona administrato­ra. — Bądźcie grzeczne.

Goście nie zatrzymują się dłużej. Zwiedzają warsataty, staj­nie i obory, stodoły i spichrze w pobliżu Stalden; wymie­nia się liczby, mówi o brzydkim lecie, o gradzie w czerwcu. Powinno się wreszcie podnieść świadczenia z zakresu ubezpieczenia. Rakiety przeciwgradowe nie zdają się na nic.

Każdy chce się podzielić jakimś spostrzeżeniem. W obo­rach fachowcami okazują się panie. Chcą dać administra­torowi do zrozumienia, że się tymi sprawami żywo inte­resują. Znowu dwa cielątka — wykrzykują — tak jak w zeszłym roku! Czyż nie są rozkoszne? Wszystko, oo żyje, kobietom się podoba. Potrzebuje opieki; jest zdane na ich miłość. Głaszczą cielątka po głowach. Cielątka odsuwają się; gdy ktoś zbliża się do nich z przodu, boją się. Również

i kot przyczaił się skulony w korycie; panie przechodzą da­lej, nie zauważywszy go. Króliki, owce — panie nie chcą niczego pominąć.

Administratorowi jest to na rękę; goście są rozbawieni; panuje wśród nich wesoły nastrój. Zawsze tak jest. Dopie­ro konfrontacja z wychowankami znów wszystko podda w wątpliwość. Goście tracą dobry humor. Administrator'

nie wie, jak by można było temu zaradzić. Może należa­łoby pokazać wychowanków przy pracy, a nie wtedy, gdy stoją w hallu? Trzeba foy mieć odwagę wprowadzić inno­wację, wzdąć na siebie ryzyko. Ale czyż można wymagać od gości zgody na takie rozwiązanie? Oni się więźniów bo­ją, on wie o tym. Więźniowie są wyrzutkami społeczeń­stwa; społeczeństwo chroni się przed nimi, odgradzając się murami. Zaraz staną przed domem. W oknach za kratami palą się świece. Goście nagle milkną. Panowie odrzucają na bok papierosy; panie otulają się płaszczami i poprawia­ją spódnice. Administrator opiera się o bramę; duża za­suwa odmyka się; brama się odchyla. Idzie pierwszy, goście za ndm. Razi ich blask świec, świec na każdym stop­niu schodów, na poręczach fotela, na fortepianie. Oczy gości powoli przyzwyczajają się do świateł.

W hallu, na białych i czarnych płytach, stoją w szeregach wychowankowie. Każdy trzyma w ręku świecę. Zegar ścienny uderza sześć razy.

W szeregach brakuje dwóch osób: Bennrógera i Lederman- na. Może goście podzielą się tym spostrzeżeniem? Nie są to przecież nowicjusze. Administrator może się uspokoić; przedstawiciele władz znają jego kłopoty. Nie będą nie­taktowni. Będą się trzymali reguł gry. Wszystko jest w porządku. Nie zauważono niczego podejrzanego. Wychowankowie są porządnie ubrani; mają na sobie dłu­gie spodnie, starannie załatane pulowery, niebieskie ko­szule rozpięte pod szyją i czarne buty. Nie trzeba się bę­dzie wstydzić idąc razem z nimi do kościoła, po kolacji. Goście cieszą się, że pójdą do kościoła.

Jakże piękny jest ten stary kościół wiejski! Ludzie z za­kładu zajmują całą lewą nawę. W przodzde, na rzeźhio- nych krzesłach, siadają goście. Proboszcz pozdrawia ich skinieniem głowy; potem wchodzi ma ambonę.

Tymczasem administrator podszedł do fortepianu; roz­brzmiewa pieśń, kolęda na trzy głosy, o długich zwrot­kach. Goście nie znają jej. Skąd administrator bierze róż­ne takie stare pieśni? Lubi niezwykłe melodie; znajduje te utwory w księgach kościelnych z zeszłego stulecia; może

strofy te ułoiył Luter, Luter albo Zwdngli; pisane są ję­zykiem staroniemieckim. Podczas śpiewania goście rozglą­dają się ukradkiem.

Ogrodnik Steinegger umocował nad tablicą nagrobną wie­niec z wyschniętych nieśmiertelników: Ueli Siegenthaler, urodzony 1928, zmarły w listopadzie 1944.

Wieniec jest stary; jednak nieśmiertelniki ciągle jeszcze jaśnieją barwami: czerwoną, żółtą, różową.

Gdzie przebywa obecnie José Claude Ledermann, wycho­wanek o nieodpowiednim nazwisku, Schose-Żebrak?

Ten, kto opuszcza zakład na wiosnę, może liczyć na to, że ktoś po niego przyjdzie. Zgłaszają się krewni; starsza sio­stra oczekuje brata, w biurze. Jak bardzo cieszyli się na ten dzień! Ileż to planów obmyślono! Jakaż otucha wstę­powała w nich na myśl o tym dniu!

Trzeba jeszcze wystawić zaświadczenie o zwolnieniu; pan­na Kâmpf spisuje personalia; kopia zostaje w aktach. Do­kumenty podaje administratorowi; jeden jest żółty, dru­gi — czerwony. Administrator podpisuje je. Pisze wolno, jakby nie znał własnego podpisu. Trzeba czekać. Okna są otwarte. Nie jest zimno; wiosna jest chłodniejsza od tej wyobrażonej w marzeniach; od kilku dni wieje północno- -wschodni wiatr. Osusza ziemię. Na drogach osiadł kurz. Błękit nieba jest rozrzedzony, przyciemniony od pyłu. Stoi się przy stole; czeka na zwolnienie. W nowym ubra­niu nie czuje się dobrze.

Ten, kto opuszcza zakład, dostaje w prezencie od kierow­nictwa garnitur. Wręcza mu się również fibrową walizkę; walizka jest wzmocniona na kantach skórą. Taką walizkę można postawić w pociągu na podłodze. W pociągach Szwajcarskich Kolei Federalnych nie zawsze jest dość miej­sca na półkach. Cieszy fakt, że walizka stojąca w kory­tarzu nie została uszkodzona. Walizka powinna być wy-

trzymała na wstrząsy, ponieważ nieuważni pasażerowie mogą zawadzić o nią butami albo nawet ją przewrócić. Walizka jest prezentem na życie — mawia administrator. Będzie ona towarzyszyła wychowankowi od jednej stacji do drugiej. Może na tej walizce znajdą się później barwne nalepki ze wszystkich krajów; może pokryje ją kurz na strychu; może będzie najważniejszym meblem w dobytku byłego wychowanka.

Jest na niej stempel na podbiciu: internat w Brandmoos, wiosna 1945. Stempel odciśnięto niebieskim tuszem. Nie­kiedy były więzień próbuje ukryć swą przeszłość; to nie ma sensu. Od wychowanka oczekuje się szczególnej po­stawy, czegoś w rodzaju dumy z pobytu w zakładzie. Po­znał, co to samotność; potrafi znosić trudy. Ten, kto opusz­cza zakład, jest osobą znaną.

Od niego trzeba wiele wymagać — twierdzi administrator. Powinien zawczasu przygotować się na to, że będzie mu się okazywać nieufność. Nieufność jest murem; może temu lub owemu uda się ten miur pokonać; nie jest to jednak regułą. Zatroszczono się odpowiednio; wychowanek zwal­niany z zakładu nie jest zdany wyłącznie na siebie. Wła­dze wyznaczyły miu opiekuna. Zadaniem opiekuna jest pilnowanie byłego wychowanka. Opiekun wie, gdzie może swego pupila znaleźć. Kurator i opiekun gospodarują za­robionymi przez wychowanka pieniędzmi; znają jego miej­sce zamieszkania. Nie wolno mu go zmienić bez pozwole­nia. Oni decydują, z kim spędza czas wolny. Musi pozo­stać na służbie iu wyznaczonego pracodawcy, dopóki nie po­zwolą mu objąć innej posady. Praca, porządek, dyscypli­na — to ich dewiza życiowa.

Ale Schose nie należy do tych definitywnie zwolnionych. Kierownictwo zakładiu uznało za stosowne wysłać go w dzień Bożego Narodzenia z zakładu warunkowo. Pozosta­wienie go tu byłoby Zbyt ryzykowne. Może Schose wie coś więcej o ucieczce Be, niż zeznał? Przedstawiciele władz mogliby zadawać pytania; obowiązkiem kierownictwa za­kładu jest zapobieganie wszelkim incydentom.

Jeden trujący grzyb zaszkodzi całej potrawie — mawiał

216

administrator. Trzeba się mieć na baczności. Zachowanie się Be mogłoby znaleźć licznych naśladowców; trzeba to wziąć pod uwagę. Żebrak jest podżegaczem, buntownikiem, pomocnikiem zbiegów. Nie ma na to dowodów; nie można się do niego przyczepić. Liczy się jedynie doświadczenie — instynkt. Buntownik może się zdradzić jednym ruchem głowy; sposobem "patrzenia komuś w twarz, swym upar­tym milczeniem.

Tego nie można wyjaśnić przedstawicielom władz. Żądają faktów, świadectw. Dobre kierownictwo zakładu ma spo­soby na pozbycie się kłopotliwego wychowanka.

Gdy w dzień Bożego Narodzenia goście posilają się, Żebrak pakuje w sypialni numer dwa swoją walizkę. Tą walizką jest prosty, japoński kosz. Monika przyniosła go z inter­natu. Jest praktyczny. Mieści się w nim więcej niż w zwy­kłej walizce. Po zapakowaniu do kosza wszystkich rzeczy przez uszy przeciąga się i zawiązuje dwa skórzane rze­mienie.

No szybciej, szybciej! Schaltenbrandowi śpieszy się. W biu­rze czekają panowie z towarzystwa żeglugi.

Żebrak będzie pracował na barkach. Przechodzi z Schal- tenbrandem przez podwórze. Schaltenbrand przedstawia go tym panom.

Oto on — mówi. — A tu są jego akta personalne. Kurator zajmie się nim dopiero w 'kwietniu. Na razie za chłopaka odpowiedzialny jest zakład. Nie będzie próbował uciekać na trzy miesiące przed ustalonym terminem opuszczenia zakładu. W razie próby ucieczki nałożono by na niego do­datkową karę — rok więzienia w Witzwil, on wie o tym. Nie jest wcale głupi, ten nasz Żebrak.

Przepraszam, jak on się nazywa?

José Claude Ledermamn.

A jak brzmi nazwisko kuratora?

Hügli, sądzę — mówi Schaltenbrand.

Ach, Eugen Hügli, z Bema!

Panowie cieszą się. Znają pana Hügli; jest w Bernie po­ważanym człowiekiem. Rzecznikiem — mówią panowie: niestety jednak prawie zupełnie stracił wzrok. Można się

217

byk) tego spodziewać. Wiedza lekarska okazała się bez­radna. Zdumiewające, jakimi osiągnięciami może poszczy­cić się współczesna chirurgia; a jednak ciągle trafiają się przypadki, w których ona niewiele może.

Schaltenbrand kiwa głową. Podaje tym panom papiery, przygotowane przez pannę Kampf.

To tylko formalność — mówią; z panem administratorem zawarliśmy już odpowiednią umowę o pracę. José Claude Ledermann, przedziwne nazwisko, nieprawdaż?

Krzyż pański mamy z tym niewyszkolonym personelem. Dostarczamy armii piasek i żwir do budowy bunkrów. Bez nas armia byłaby zgubiona. A mdmo to powołuje się na­szych ludzi do służby wojskowej. Gdzie tu sprawiedliwość? Jeśli nie będziemy mieli przeszkolonego personelu, pogłę- biarki rzeczne przestaną pracować.

Czy można mieć coś przeciw naszym świadczeniom socjal­nym?

Ludzie są należycie ubezpieczeni, proszę nam wierzyć. Zor­ganizowaliśmy nowe miejsca noclegowe, zbudowaliśmy ba­raki mieszkalne i przystanie. W oknach wiszą nawet firan­ki. Tak to się obecnie dogadza robotnikowi.

Schaltenbrand okazuje zrozumienie dla trudnej sytuacji społeczeństwa. Panowie podpisują. A więc ten nowy pra­cownik pochodzi z Biel.

Panowie znają Biel. Nie podoba im się to miasto. Berno jest o wiele piękniejsze. Berno ma najpiękniejsze w Euro­pie Stare Miasto. Po wojnie znów będą się zjeżdżać do Ber­na turyści z całej Europy. Te mosty, studnie, altany! Nato­miast Biel jest dużą wsią. Wszyscy budują domy tam, gdzie im się podoba. Brak planowania. Nie ma żadnych obowią­zujących dyrektyw postępowania.

Miasto poszukiwaczy złota — mówią panowie. — Nasze statki żeglują po jeziorze. Przewidywaliśmy, że Biel bę­dzie końcową, zachodnią stacją na naszej linii; jesteśmy teraz zmuszeni uwzględnić w naszych projektach rów­nież kanał Zihl. Oczywiście jezioro — przyznają; osiedle nad jeziorem ma bezsprzecznie swój urok. Światło! Cie­pło! Ale jakiż nieporządek panuje w tej tak pięknej oko­

licy, na jeziorze, w Jurze! Ludzie, którzy uganiają się tyl­ko za pieniędzmi, spekulanci, których każdy kryzys do­prowadza do ruiny, sami przemysłowcy. Przemysł jest nie­poważny.

Bemeńczycy przekonała się o tym. Wybierają zawody, którym kryzys mie zagraża; zostają oficerami lub urzędni­kami. Berno ma jakby inną mentalność. Czuje się, że to założone przed wiekami miasto było twierdzą. O jego mu- ry rozbijają się obce wpływy. Miasto przyjmuje to tylko, co w wyniku wielu prób okazało się korzystne. Benno ma uniwersytet, Biel — burdel. Panowie trzymają rękę na pulsie. Żaden z nich nie uczęszczał na uniwersytet w Ber­nie. Pracując w zawodzie kupca, dostali się wreszcie na posadę w dyrekcji. Żelaana wola, twórczy zapał, energia, fantazja — tym zaletom zawdzięczają swą obecną, bezpie­czną sytuację. Ale celu ciągle jeszcze nie osiągnięto. Ko­niec wojny poważnie się przybliżył. Będzie się starannie śledzić rozwój wydarzeń na rynku pieniężnym; kryzys nie da na siebie długo czekać; żegluga przejdzie po woj­nie w ręce związkowców. Toczą się odpowiednie rozmo­wy. Po wojnie transport towarów ma się odbywać innymi drogami; w porę trzeba kapitał wycofać lub ulokować. Na­leży mieć na uwadze budowę dróg; zaś sprawą jeszcze waż­niejszą jest układanie torów. Przy pojazdach szynowych wypadki prawdę że są wykluczone. Człowiek jest istotą omylną! Zawsze da się ustalić, kto ponosi winę za wypadek kolejowy; można dojść do osoby odpowiedzialnej. Przed­stawiono w ogólnych zarysach plan dróg komunikacyjnych, rozporządza się siecią. Ma ona swe punkty newralgiczne, przeważnie jednotorowe linie kolejowe, utrzymywane w tajemnicy mostki z wiązaniami rozporowymi oraz odcin­ki przebiegające przez teren manewrów, swe połączenia, nastawnie i rozjazdy krzyżowe. Trzeba opracować nowe roz­kłady jazdy, ustala się częstotliwość kursowania pociągów. Panowie zdecydują się chyba na tory. Muszą sprawdzić wszystkie dowody rzeczowe. Jeśli im wierzyć, to z powo­du tych kłopotów całe noce nie śpią. Czyż można mieć im za złe, że z tej to przyczyny jeżdżą czasami do Biel?

W Biel można zabawić się lepiej niż w Bemie. Idzie się z kimś zaufanym; jest się ostrożnym.

Nowy posłaniec pochodzi z Biel. Panowie znają dom przy Marktgasse.

J.C. Ledermann, gimnazjalista — napisano w dowodzie. Panna Kampf prowadzi statystykę wykształcenia wycho­wanków. Dyrekcja kładzie naoisk na dokładne dane. Prze­stępczość wśród młodzieży wzrasta w zastraszający spo­sób. Wydaje się, że ludzie z wyższym wykształceniem ma­ją większe skłonnośai przestępcze niż uczniowie szkoły po­wszechnej.

Na okres świąt chłopiec pozostanie w baraku — mówią Schaltenbrandowi panowie. — Zawsze jest tam paru ludzi. Zatrudnimy go dopiero po Nowym Roku.

Schose zgadza się.

Jeszcze nie oddał klucza od szafki.

Sięga po sznurek zawieszony na szyi. Próbuje rozwiązać węzeł. Wyciąga z kieszeni nóż i węzeł rozcina.

Schaltenbranda ogarnia przerażenie.

Skąd masz ten nóż? Dawaj go tu, no już, szybko!

Panowie proszą o okazanie mu wyrozumiałości. Przewoź­nik musi mieć nóż, to oczywiste. Nóż zastępuje mu narzę­dzie. Nie zawsze ma się pod ręką skrzynkę z narzędziami. A zatem do widzenia.

Nagle panom zaczyna się bardzo śpieszyć.

Na dworze jest już ciemno; śnieg nie spadł.

Zielone Boże Narodzenie, biała Wielkanoc — odpowiada listonosz, gdy ktoś zapyta go, jakie jest jego zdanie w tej sprawie.

Mgła nawilża ulice; ściąga zimno w dół, do ziemi. Tworzy wokół latami przy bramie jakby słój koloru tęczy. Kra­wędzie szyldu: NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRO­NIONY są wyszczerbione w miejscach, gdzie odprysnęla emalia; skropliła się na mich mgła.

Jak dotychczas przewoźnicy pozostają w dobrych stosun- , kach z wychowankami z zakładu. Nie trzeba zapamięty- f wać ich nazwisk.

Każdy chłopak na posyłki nazywany jest Moosmamnem.

| Moosmann, wytrzyj stół, Moosmann, czy widziałeś gdzieś "moją gazetą? Zaśpiewaj piosenkę, Moosmann.

Moosmann przyniesie mam piwo — mówią. W rogu leżą puste butelki po piwie. Ciężka praca pobudza pragnienie. Przyzwyczajono się do piwa. Przyzwyczajano się do wypi­jania przed południem czterech lub pięciu butelek piwa. Po jedzeniu pragnienie jest jeszcze większe. Teraz gospo­dy są zamknięte. Nie postarano się zawczasu. Nie pomy­ślano o tym, by na święta Bożego Narodzenia porobić za­pasy. Picie piwa jest nałogiem; nie można i nam zerwać z dnia na dzień, tylko dlatego że się nie ma pracy. Nie wydaje się, by gospodarz aż tak bardzo potrzebował gości; świętuje w gronie rodzaninym. Boże Narodzenie jest świę­tem rodzinnym. Ten rejwach! Zaczęło się to już tydzień temiu; wszędzie ta Armia Zbawienia z kotłami ze znakiem Czerwonego Krzyża; na wszystkich stołach gałązki jodło­we, bombki, świece, pocztówki ze stalowym hełmem — akcja: mundur połowy. Samotnemu koledze na froncie. Gdzie ma przewoźnik wypijać w spokoju podczas świąt swo­je piwo? Ofcres świąt to okres stracony. Przewoźnik nie może sobie znaleźć miejsca. Nie spotyka przy pracy swych kolegów. Nawet drwali nie widać na przystani. Czymże ma więc zabijać czas? Sternikowi łatwo się śmiać. Przyjem­ność sprawia mu budowanie modelu statku w butelce. Jak­że dobry ma jeszcze wzrok! Robi to z wprawą, widać to. Buduje statek z zapałek. Najpierw nasyca je klejem, a po­tem osusza; tak więc wilgoć ich już nie spaczy; drobiazgi, ale trzeba o tym wiedzieć. Pomaga mu Moosmann; chło­pak ma wąskie ręce. Odcina od zapałek siarczane łebki

i ogładza drewienka. Gdy wszystko już posprzątano, można grać w karty. Moosmann przygląda się. Najwyższy czas, by nauczył się obchodzić z kartami. Radio drze się nie­ustannie; lepiej będzie je wyłączyć.

W lecie przyjemnie jest słuchać radia, nad rzeką, na bar­ce, przy pootwieranych drzwiach. Po przebudzeniu się nad ranem okaziuje się, że radio nie jest wyłączone. Kucharz będzie wściekły.

Moje baterie — mówi. — Kupicie mi w Biel nowe bate­rie, już ja się o to postaram.

Nikt mu się nie sprzeciwia, no bo po co? Zanim dopłyną do Biel, złość mu minie; tak to jest w ilecie. Robota idzie szybko i dobrze; 'brygadzista jest zadowolony. Załoga ła­downicza przychodzi z pomocą, gdy barki osiadają na mie­liźnie.

Eeej ooop, eeej ooop; za pomocą drągów z żelaznymi kol­cami przepycha się łódź przez mieliznę, a gdy już łódź znajdzie się na wodzie, wypije się butelkę piwa. Sternik w kabinie daje znak: wszystko w porządku, pokładźcie się w cieniu i leżcie, dopóki nie wpłyniemy do Wamgan.

Brzegi porośnięte są lnem i winem. Żniwiarze śpiewają. Ludzie mieszkający nad rzeką są weseli. Dopiero w listo­padzie poziom 'wody obniża się i pojawia się mgła. Za- grzebuje ona wieś.

Człowiek obcy traci orientację w terenie. Naładowane pia­skiem i żwirem barki przez wiele dni tkwią na mieliźnie. Załoga ładownicza stoi ma pokładzie i wskazuje na mgłę; tu i tu znajduje się jaz, tam — siłownia. Mężczyźni szukają zaczepki. Ogrzewają sobie przy kominie zdrętwiałe z zim­na ręce. Siedzimy na mieliźnie — mówi brygadzista.

Ale ty jesteś spostrzegawczy — mówi kucharz.

Czasami dochodzi do bójek. Rannego prowadzi się do le­karza.

Poszkodowany ma złamaną kość nosową, pęknięty łuk brwiowy i krwawi z rozbitej górnej wargi.

Co oni narobili? — mówi lekarz. Jest podejrzliwy. Składa towarzystwu ubezpieczeń sprawozdanie z wypadku. De­cyduje o zdolności do pracy poszkodowanego.

Pośliznąłem się — mruczy przewoźnik. — Pokład jest śli­ski jak mydło, panie doktorze.

Warunkowo zdolny do pracy — notuje lekarz. —- Proszę opisać mi przebieg wypadku.

Towarzystwo ubezpieczeń żąda dokładnych danych, «poda­nia czasu, miejsca oraz scharakteryzowania ran, które zwracają uwagę.

Lekarz pisze: Podczas mycia pokładu ryżową miotłą pa­

cjent pośliznął się nieszczęśliwie; w wyniku oględzin stwierdzono: złamanie koścd nosowej, lekki wstrząs mózgu. Na ranę ciętą nad lewym łukiem brwiowym trzeba było założyć szew klamrowy. Towarzystwo potrzebuje tych da­nych do określenia stopnia odpowiedzialności. Może w przyszłym roku ustali nowe stawki i zniesie przepds, zwal­niający od płacenia premii ubezpieczeniowych w czasie trwania choroby.

Czy ma pan świadka?

Poszkodowany miętosi swą pokrwawioną chusteczkę. Moos- mann pomógł mi potem stanąć na pokładzie; on widział ten wypadek. Przyprowadza się więc Moosmanna. Moosmann podpisuje protokół. Żyjecie zbyt ściśnięci jeden obok dru­giego — mówi lekarz. — Za mało macie miejsca na swoje osobiste rzeczy. A kto zabrał mi moją fajkę, leżącą na stole? — powiedzcie. — Ledwie ją tu położyłem i już jej nie ma. Stół nie jest miejscem odpowiednim dla fajki, mó­wi wasz niepalący, a. wy już wszczynacie kłótnię. Znam was lepiej, niż się wam zdaje.

Poszkodowany dziękuje za pomoc. Będzie mieszkał przez tydzień w baraku obok przystani; otrzyma wynagrodze­nie od towarzystwa ubezpieczeń; towarzystwo pokryje po­nadto w osiemdziesięciu procentach wydatki na lekarza

i lekarstwa. Są zakłady, które za każdy dzień choroby wypłacają dodatkowo dwanaście franków, w wypadku gdy pacjent umrze w okresie niezdolności do pracy, wynoszą­cym co najmniej dwa miesiące. W razie przeżycia zasi­łek chorobowy nie przysługuje.

Przewoźnicy nie znają swych umów ubezpieczeniowych. Wszystko będzie w porządku. Odpowiedzialność ponoszą nasi przełożeni, te blade twarze, kacyki biurowe. Dostajemy wypłatę, gdy bierzemy ślub i zmieniamy za­wód. W tym wypadku skreśla się tylko składkę związko­wą. Bierzemy ślub zimą, gdy statki osiadają na mieliźnie, do czasu aż czerwony spławik na wodowskazie podniesie się o sześć kresek. Bierzemy ślub przed długotrwałym deszczem.

Jako rzecze pawian: nawet i człowiek bierze kobietę za żonę — mówi sternik.

W młodych latach zwiedził kawał świata. Długo przeby­wał w Afryce. To powiedzenie o pawianie pochodzi z Afry­ki — twierdzi sternik; jest to powiedzenie togijskie. Jeszcze jeden, co szuka zwady — mówi brygadzista. — Co też was opętało, chciałbym wiedzieć.

Ładna historia: łyżka złamana, a skorpion jeszcze żyje — mówi sternik. — To również powiedzenie pochodzące z Afryki. A i to jest niezłe, posłuchajcie:

Gniew jest wstydliwością starca.

Brygadzista nie odpowiada. Stoi przy oknie. Szyby za- potniały. Nowe zasłony są brudne. Jest gorąco. Powinno się wstawić do baraków nowe piece. Po Nowym Roku na­pisze do biura list. W żelaznych piecach rozpala się za silny ogień.

Jeżeli nie palimy codziennie, pościel nie schnie. Czy nie można by postarać się o piece elektryczne?

Nie daj poznać po sobie, że się dziwisz, gdy liczysz palce tego, oo ma ich tylko dziewięć — mówi sternik. Brygadzista otworzył okno. Nad opustoszałą przystanią mgła tworzy wiry. Przy samym brzegu gotuje się. Jest rzeczą bardzo prawdopodobną, że ten, kto się we mgle za­gubi, będzie się błąkał po okolicy w kółko. Może bryga­dzista mógłby powiedzieć o tym na wieczornym zebraniu gminy biblijnej? Mądrzy ludzie dorzuciliby do tego taką czy inną uwagę. Wiedzą dużo; czasami są zadowoleni, że za pomocą obrazu daje się im okazję do wypowiedzenia się. Z obrazem sprawa jest bardzo prosta; ze sformułowa­niem myśli są zawsze większe trudności. Na barkach, w gospodach, na ulicy spotkać można ludzi, którym mówie­nie przychodzi ciężko. Nie są głupimi ludźmi; ujmowanie myśli w słowa sprawia im trudność. Brygadzista chciałby ich zaprosić do gminy biblijnej. Każdego onieśmielonego przyjmuje się tam bardzo serdecznie. Stosuje się wobec niego łagodny przymus, by nakłonić go do opowiedzenia na podium o swoim życiu. Moja żona zmarła przed czte­rema laty; miała na imię Frieda. Mam jedną cóirkę; wy-

chowują ją rodzice Friedy. Rzadko ją widuję; pracując na barkach jest się cały czas w drodze; a do tego jeszcze praca na zmiany. Wszystko skrupia się na brygadziście; na załodze ładowniczej nie można polegać.

Niech pan nie zdejmuje czapki — powiedział kaznodzieja Schanzli w swym biurze.

Może w czapce będzie panu łatwiej mówić.

Na podium stoją w drewnianych donicach dwa drzewka wawrzynowe. Twarze członków gminy siedzących na sali zasłaniają gałęzie. Gmina nie śmieje się z zażenowanego mówcy.

Podnosi się z ławek, gdy kaznodzieja Schanzli modli się za niego. Na podłodze, w przejściu między dwiema grupa­mi modlących się, widoczne są plamy po zaciekach wody deszczowej. Prorok Mojżesz z trudem się wysławiał — mówi kaznodzieja Schanzli. — Mimo to Bóg go wybrał. Amen.

W gminie biblijnej nieśmiali mają okazję zabrać głos. Przestają się krępować. Dlaczego mówienie sprawiało im przedtem taką trudność? Zbyt wiele słów na raz przycho­dzi nieśmiałemu na myśl. Od tych słów kręci mu się w głowie; przeszkadzają mu wyrazić jasną myśl. Zanim zacz­nie jakieś zdanie, musi wyprzeć się wszystkich słów. Po­mocne mogą mu być pytania; takie pytanie ułatwia mu wyrażenie własnych myśli.

Która to może być godzina? Brygadzista wychyla się z okna. Trudno jest określić czas w mgliste dni; jest godzina dru­ga, czwarta, a może południe. Gospodynie wstały późno. Przygotowują dla swych bliskich dobre, świąteczne jedze­nie. Taik gospodarowały w minionych miesiącach, by odło­żyć na ten dzień pewną ilość cuikru i mąki. Frieda nie po­stąpiłaby inaczej, a jego córka, nie, o niej brygadzista nie chce myśleć.

Wkrótce chyba spadnie śnieg. Nadejdą zimna, barki będą mogły zabierać już tyliko pół ładunku. Automatyczna regu­lacja pracy silników nie jest już wystarczającym zabezpie­czeniem; palacz musi kontrolować liczbę obrotów.

Praca na rzece nie jest łatwa. Jak niewiele brakuje, by

225

przytrafił się jakiś wypadek. Po tej fali zimna bez opadów przychodzi pora na śnieg; tak jest co roku. W nocy mgła rzednieje; brzegi i bloki domów unoszą się nad wodą. Rze­ka podnosi się; z powodu płynącej kry otworzono jaz iglico­wy; długo stoją barki przed śluzami. Niejeden przewoźnik chciałby pójść na polowanie. W przybrzeżnych zaroślach, na zamarzniętej ziemi, naniesionej tu kiedyś przez rzekę, a teraz pokrytej cienką warstwą śniegu, dostrzec można ślady zajęcy; ich trop prowadzi wzdłuż małego wgłębienia w terenie, krzyżuje się z innymi, rozbiega we wszystkich kierunkach, wiedzie w dół ku rzece lub z powrotem do lasu.

Gdy barki czekają przed śluzami, przewoźnicy przeszuku­ją zarośla wierzbowe, chcąc coś upolować. Pod koniec stycz­nia znajdują w ostatnich, odkrytych przeręblach zamarz­nięte przez noc kaczki, łabędzie, mewy i łyski.

W końcu stycznia opróżnia się również zbiorniki zaporowe; w lutym topnieje śnieg od drobnego, długotrwałego desz­czu, a na przystaniach kładzie się pomosty z desek. Woda się podnosi, zima się skończyła. ^ .

Ale wiosna jeszcze nie nadeszła. Trzeba mieć cierpliwość. Czuje się we mgle zapach dymu. Oczyma wyobraźni widzi się zamknięty jaz, pięć kilometrów w górę rzeki, złożone przy brzegu na stos rury stalowe, oba ceglastoczerwone ko­miny, a tam dalej, po drugiej stronie mostu, płaskie zabudo­wania huty żelaza z wielkimi piecami, w których dzień i noc buzuje ogień. Bierne wyczekiwanie jest bardziej niebez­pieczne niż sam wypadek; jest ono najtrudniejsze. Przewoźnicy nie są źli; czekanie ich męczy. Sternik buduje modele statków w butelkach. Udziela Moosmannowi wska­zówek. Uspokoił się. Żadnych kłótni, o nie. Te statki w bu­telkach sprzedaje w sklepie z zabawkami w Biel. Porozkła­dał gazety na stole. W filiżance rozrobił klej kazeinowy; zapałki przechowuje się w pudełkach. Sternik jest zadowo­lony z Schosego. Niektórzy chłopcy okrętowi nie wiedzą, co to precyzyjna robota. Nie mają zamiłowania do dokład­ności. Musisz to zrobić tak a tak.

Brygadzista zamyka okno. Siada przy stole. Oświetlenie w

pokoju jest złe. Po Nowym Roku brygadzista napisze do to­warzystwa uprzejmy list.

Żarówki siedemdziesięciopięciowatowe dają w zimie zbyt słabe światło. Proszę o przydzielenie mi trzech żarówek stupięćdziesięciowatowych.

Jakże ma brygadzista wytłumaczyć towarzystwu, że w po­mieszczeniach mieszkalnych załogi powinno być jasno i przy­jemnie? Na żaden list nie otrzymał jeszcze odpowiedzi. On trochę kręci — mówi załoga. — Ale jest dobrym bryga­dzistą, nie jakimś tam krzykaczem. Gdy trzeba, wykazuje inicjatywę. Jedzie na tym samym wózku co my.

Brygadzista wyciąga z szafy swoją Biblię. Stara się nie obu­dzić kucharza. Podczas czytania robi ołówkiem notatki na marginesie. Dawniej czytał ją innym. Czytał przyciszonym głosem. Nie zwracają na niego uwagi.

Tasują karty, kier — atu.

Hej, Moosmamn, wypłucz gąbkę!

Albo chcą wiedzieć, jak to jest w zakładzie. Co wy tam ro­bicie? Jak to się w ogóle stało, że znalazłeś się pod kołami?

Stara historia: początkowo nie można z chłopców niczego wydobyć; ale potem nagle zaczynają mówić. Żebrak odpo­wiada: dziś są tam goście.

Wie o wszystkim, o każdej wizycie, o każdym zwolnieniu wychowanka.

Goście przyjeżdżają w Wigilię. Po powrocie z kościoła wy­chowankom wręcza się w hallu prezenty gwiazdkowe. Wy­chowankowie ustawieni są tak jak zwykle; krzesła dla go­ści przyniesiono z jadalni i z kuchni. Odrzuciwszy cygaro, administrator zasiada do fortepianu. Kobiety próbują śpie­wać razem z wychowankami, śpiewać kolędy, które admi­nistrator wyszukuje w starych księgach, pieśni o długich zwrotkach. Melodia wydaje się kobietom znajoma; chętnie zaśpiewałyby razem. Ale tylko cicho nucą; kolędę tę śpie­wały w domu, gdy były jeszcze dziećmi. Po jej odśpiewaniu kierowniczka czyta opowieść o Bożym Narodzeniu. W Biblii tkwią liczne zakładki. Od lat cytuje się w dnd świąteczne stale te same fragmenty, na Wielkanoc, w Zielone Świątki,

15* 227 /"isśj

/ /¥*

w dzień modlitwy, na Boże Narodzenie. Kierowniczka mówi za cicho. Goście nie rozumieją jej.

Potem obowiązuje minuta ciszy. Steinegger znów umoco­wał nad tablicą nagrobną stary wieniec z nieśmiertelników. Teraz gwiazdka może się już zacząć.

W prawo zwrot — woła administrator.

Steinegger i Schaltenbrand nałożyli świecę na trzcinę bam­busową; zapalają nią pozostałe świece, najpierw te na naj­wyższych gałęziach. Ich blask odbija się na czerwonych jabłkach, na posadzce, w oczach gości. Schaltenbrand od­chodzi do tyłu. Podczas rozdawania prezentów gwiazdko­wych pełni straż przy choince. Może się zdarzyć, że jedna ze świec wypali się; Schaltenbrand podejmie środki ostroż­ności i nie dopuści do pożaru.

Tymczasem wyznaczono ośmiu wychowanków. Przynoszą kosze z prezentami, kosze na bieliznę, czworoboczne, wy­plecione z wikliny, kosze z uszami. Prezenty zapakowano w mocny, brązowy papier zakładowy. Co roku wychowanko­wie dostają od kierownictwa- zakładu koszulę, dwie pary podkolanówek i wełnianą bieliznę. Goście dają w podarun­ku woreczki z orzechami i mandarynkami, i każdy chłopiec otrzymuje od nich tabliczkę czekolady.

Paczki otwiera się od raziu; papiery i sznurki wrzuca się z powrotem do koszy. Papier składa się starannie; supły na sznurkach rozplątuje się własnoręcznie.

Nie ma czasu do stracenia; administrator spogląda na zegar. Punktualnie o dziesiątej goście i wychowankowie przecho­dzą do jadalni na wspólną kolację. W rogu znajdują się sto­ły nakryte dla gości; wychowankowie zajmują swoje stare miejsca. Ustawiają się każdy za swoim krzesłem. Bacz­ność! — woła administrator, a potem: siadać!

Drużyny usługujące do stołu przynoszą z kuchni półmiski. Kierownik sam sprawuje nadzór. O godzinie 2315 uroczy­stość jest zakończona; wychowankowie są zmęczeni. Zbyt szybko jedli. Śpiewają- jeszcze jedną kolędę; potem Schal­tenbrand prowadzi ich do sypialni.

W dni świąteczne nie przywiązuje się do mycia aż tak wiel­kiej wagi; rodziny Zbierają się w nocnych koszulach przed

sypialniami. Otwiera się co drugie okno. Schalftenbrand cze­ka przy drzwiach, aż ostatni wychowanek położy się do łóżka.

Dobranoc.

Dobranoc.

Wyłącza światło. Nagła ciemność razi oczy, stopniowo ga­śnie; ciemność pachnie świecami.

W domu administratora uroczystość trwa jeszcze. Słychać, jak goście śmieją się; można rozróżnić pojedyncze głosy. Potem się zasypia.

Na drugi dzień goście odjeżdżają. Wychowankowie niosą paczki na dworzec. Ostatni pociąg odchodzi w pierwszy dzień świąt o szóstej, to pociąg specjalny.

Schose zna się na pociągach. Chętnie przebywał na dworcu; Steinegger często brał go ze sobą.

Chodź — mówił. — Zaniesiemy na stację worki z karto­flami.

Szyny są błyszczące, oszlifowane przez koła. Sprawiają, że kraj jest rozległy — dwie pary szyn, każda złączona dębo­wymi belkami i wzmocniona szutrem. Sprawiają, że kraj jest płaski. Zapora zatrzymuje opadający pagórek, most to­nie w nadrzecznej mgle. Wszyscy wychowankowie pracu­jący w polu orientują się według pociągów; zegar bijący na wieży kościoła słychać tu tylko przy wietrze wschodnim; i tak zresztą łatwo jest zapomnieć policzyć uderzenia, ale wiadomo, które pociągi przywożą gości; pociągi towarowe poznaje się po sposobie zwalniania biegu przed mostem. Trzymają się rozkładu jazdy, w przeciwieństwie do barek. Na te ostatnie nie można liczyć. Tylko Steineggera wytrą­cają z równowagi ich wyjące syreny. Patrzy przestraszony na zegarek.

Ostatni świadkowie — tak nazywa statki. Ludzie na wodzie popierają się wzajemnie — mówi.

Ma przyjaciół, którzy pracują na rzece. Z brygadzistą za­mienia parę słów w esperancie.

Przewoźnicy nie szukają zwady. Wypili swą butelkę piwa; czytają gazety; zajmują się kartkami wyborczymi. Po No­wym Roku odbędzie się głosowanie. Brygadzista nie zdradza,

na kogo odda swój glos. Usiadł przy stole; siedzi na tabo­recie i kartkuje Biblię. Czasem zatrzymuje się na którejś stronie; wargi poruszają mu się bezgłośnie; prawy palec wskazujący podkreśla którąś linijkę; potem robi ołówkiem notatkę na marginesie. Sternik chce coś powiedzieć; ku­charz śpi. Prycze w baraku są dwupiętrowe; kucharz rozbił swój obóz w najciemniejszym kącie. Przesypia dni. Zawinął się w brudne koce wełniane, radio ukrył pod poduszką. Schose przycina zapałki, jak mu kazano; podoba mu się ta praca. Nie każdy potrafi obchodzić się z nożem. Kerr na przykład nigdy nie posługiwał się swym nożem harcerskim we właściwy sposób. We współzawodnictwie w rozpalaniu ognia był ostatni. A Reubell: jak się ten handlarz z Eisen- gasse wzbraniał, by sprzedać mu broń. Nie wolno nam odstępować broni osobom, które nie mają zezwolenia!

Takie noże noszą u nas żołnierze francuscy; jest wojna — odpowiedział Reubell.

Nóż kupił; jest to nóż składany, stalowy; ma trzonek z wy­żłobionymi rowkami.

Be nigdy nie wiedział, jak się go rozkłada. Wyjąć broń z kieszeni, odchylić ramię do tyłu i wyrzucić do przodu — nigdy nie potrafił tego zrobić.

Schose natomiast szybko się tego nauczył w kuchni u Reu- bella.

Nóż przechowywano w etażerce, na półce między atlasami. To mój schowek — mawiał Reubell. — Żebyś go nikomu nie zdradził. Schose dotrzymał sekretu. Milczał na rozpra­wie.

Być może Be również potrzebowałby noża? Stedmegger wie, gdzie może Be znaleźć. Jest w kontakcie z ludźmi na rzece, z przewoźnikami, z drwalami, z młodymi nauczycielami, z wmogrodnikami. Czasem jedzie w niedzielę w Jurę.

Był nad rzeką Doubs — mówi kierownictwo zakładu. — Co też on tam może robić? Na granicy!

Niech będzie pochwalony — mówi Steinegger, gdy wchodzi do pokoju. Wszyscy mówią: dobry wieczór, jedynie bryga­dzista powtarza ciągle to swoje: niech będzie pochwalony- Opuszcza ręce, w których trzyma Biblię, nie zamykając

jej jednak. To: niech będzie pochwalony podoba mu się bardziej niż: dobry wieczór. Uśmiecha się do Stein- eggera.

Jutro znów się zacznie — mówi sternik. — Dość mamy tego siedzenia tu bezczynnie.

A więc jutro.

Ładunek żwiru dla Spółki Akcyjnej Miinzer. Do Biel za­winiemy po tygodniu.

Będzie padał śnieg.

Też dobrze. Czy przypominasz sobie, jaka ostra zima była w zeszłym roku? Dwanaście, szesnaście stopni poniżej zera. Wystarczająco dużo czasu, by zaszyć się w kąt i budować modele statków.

Nie powtarza się to co roku. Sternik sięga po butelkę. Nie ustawił jej jeszcze na drewnianych podpórkach. Trzyma ją obiema rękami pod światło.

Popatrz — zbudowany według nowego modelu.

Bryg z dwoma żaglami ustawionymi poprzecznie, to jest właśnie ożaglowanie rejowe.

Jesteś jedynym, z którym można porozmawiać — mówi ster­nik. — Wystarczy pokazać ci statek, a ty wiesz, o co cho­dzi. Przychodzę w związku z chłopcem — mówi Stei- negger.

Sternik szuka odpowiedniego powiedzenia; żadne nie przy­chodzi mu na myśl.

Kładzie butelkę z powrotem na stole. Co mógłbym zrobić w tej sprawie? — pyta.

Czy jest pod dobrą opieką?

Tak, z pewnością.

Steinegger przyniósł piwo. Mężczyźni piją po kolei z bu­telki. No, weź — mówi sternik do Schosego. Przewoźnik lubi piwo.

Daj mu spokój — mówi Steinegger. — Jeszcze zdąży się chłopak napić.

Mężczyźni śmieją się; śmieje się i Żebrak. Przysiada się do nich do stołu; robią mu miejsce na ławce. W butelce zostało jeszcze trochę piwa.

Stemegger przyniósł pocztę dla Schosego; jest paczka od Moniki i dziewcząt, kartka z pozdrowieniami od Kerra, list od Reubelła,

Paczkę otwiera się; są w niej: czekolada, dwie kiełbasy, su­szone owoce, tubka skondensowanego mleka. Nagle zjawia się przy stole kucharz.

Gdy poczuję jedzenie, wstaję z martwych — mówi. — Po­daj mi swój nóż, Moosmann!

Na godzinę szóstą Steinegger musi już być w zakładzie. Do godziny ósmej ma sprawować nadzór nad rodziną numer je­den: przewoźnicy nie mogą liczyć ma jego udział w grze w jassa. Schose zajęty jest swoją pocztą.

Drogi Schose — pisze Reubell. — Czy przypominasz so­bie jeszcze moje blaszane ptaki?

Wiele się słyszy obecnie o niemieckich rakietach. Po wojnie jadę do Ameryki budować rakiety. Zaproponowano mi już pracę; na razie nie mogę o tym nic więcej powiedzieć. Ża­łuję, że się już nie zobaczymy w Biel. Gdy pod koniec kwietnia wyjdziesz z zakładu, mnie już tu nie będzie. Moni­ka zna mój adres. Gdybyś znalazł sdę kiedyś w trudnej sytuacji, spytaj jej — ona wie, gdzie mnie szukać. Tu wszy­stko zostało po staremu. Co prawda ludzie nie są już przy­jaźnie ustosunkowani do Niemiec. Słyszą to i owo o róż­nych okrucieństwach. Wyrażają ubolewanie ztego powodu. Gdybyśmy wiedzieli I— mówią — no to wtedy!

Camele i lucky strike kupuje się po słonej, czamorynkowej cenie; ale Dolores chyba Ci już o tym mówiła.

Faktycznie niewiele się zmieniło; mają poszerzyć ulice; po wojnie spodziewany jest kryzys. Szkoda tych naszych wy­sypisk. Czy przypominasz sobie, jak na hałdach odpadków szukaliśmy złomu? Po działkach nie zostanie wkrótce ani śladu.

Harcerze nie mają w gimnazjum juz takiego poparcia jak dawniej; w szkole panuje moda na literaturę; czyta się Kaf­kę, Hemingwaya i paru innych.

Tyle na razie. Niedługo znów do Ciebie napiszę. Z Ameryki.

Będą odbywał tam służbę wojskową — otrzymam obywa­telstwo.

Twój Reubell

List napisany jest na niebieskim papierze. Reubell nigdy nie miał białego. Takiego jasnoniebieskiego papieru i ciem­noniebieskimi liniami nie można w Biel kupić. Skąd on ma taki papier, ten pan Reubell? W całym mieście nie można go dostać.

Monika szybko się domyśliła: Reubell używa papieru pocz­ty lotniczej; kilka dziewcząt 1 Sacre Coeur również miało taki papier. Schose chowa list pod poduszkę, obok noża. Rzeczy pozostawione na wierzchu są wspólną własnością; żaden przewoźnik mie ruszy natomiast tego, oo jest schowa­ne pod poduszką; takie jesit niepisane prawo. Wydaje się, że wiedzą o tym również ci grający w jassa. Po skończonej pracy schodzą się w 'baraku, by pograć w karty: ojcowie rodzin, którzy chcą przez godzinę lub dwie czuć się wolny­mi, marynarze, palacze, załoga ładownicza.

Zostanę tam po jedzeniu — powiedział Steinegger. — Cią­gle te nowe twarze! Coś mi się wzrok osłabił. A do tego te plecy! Czasami trudno jest zrozumieć, jakie Steinegger ma w danej sprawie zdanie. Jest człowiekiem starym; czę­sto jest sam. Nowi ludzie — mówi — nieznani ludzie! Wy­łaniają się z ciemnych zakątków, wylęgają ze wsi, z ob­cych miast; byli zatrudnieni gdzieś na rannej zmianie, po­rzucili pracę w fabryce konserw — palacz w niebieskim kombinezonie, marynarz z dwiema walizkami, załoga, pozo­stawiająca swoje manatki na pryczach. No dobrze, i tak mnie nie rozumiesz.

Z powrotem do rzeki. Z powrotem do rzeki.

Jakże wczesne jest wszystko tego roku — mówią kobiety. Widać to w ogrodzie. To szczególny rok, 1945. W marcu zagrzmiało na goły las; czy słyszałyście coś podobnego?

Co też mówicie!

Kiedy grzmi na goły las, nastaje dla rolników w sierpniu ciężki czas!

Dlaczego w sierpniu?

Burze gradowe niszczą plony.

W marcu, to przecież było miesiąc temu.

Po marcu grzmiącym, maj śniegiem ćmiący. Zimni święci niszczą kwiat czereśni.

W kwietniu powinny padać deszcze — mówią kobiety. Na­leżało spodziewać się niepewnej pogody. Ale tego roku świe­ci słońce. Na drogach kurzy się. Drzewa nad brzegiem rze­ki okrywają się kwieciem.

Rzeka wyrzuca ciepło na brzeg. W dolinach wieje fen; mgła ociepla noce. Nawet w górach jest za cdepło jak na kwie­cień. Kobiety mówią o powodzi roku 1896. Mają czas na po- gaduszki. Ziemię w ogrodach użyźniono nawozem; prace wiosenne zakończono. Na zboczach pagórków pracują wi- nogrodnicy. Przyglądają się, jak przewoźnicy znikają za wrotami śluzy.

Czasami dziewczęta powiewają czerwonymi chustkami na głowę. Wiosna jest taka, jaką się ją wyobraża: delikatna zie­leń, ognista czerwień, granat, olśniewająca biel.

Nietrudno jest wtedy przygotować się do święta; spodzie­wano się zawieszenia broni.

Święto ma się odbyć w maju. Obchodzić się je będzie we wsiach | miastach i będaie trwało cały dzień, chociaż nie I jest oznaczone w żadnym kalendarzu i się nie powtórzy. Trzeba doprowadzić do porządku ogrody i porozwieszać na drzewach lampiony. Pracownicy komunalni ozdabiają park girlandami z białych i czerwonych żarówek. Oczyszczają baseny fontann z glonu i mchu oraz instalują reflektory. Wzdłuż ulic umocowują drzewca chorągwi. W gazecie za­mieszcza się odezwę: prosi się mieszkańców o udekorowanie domów flagami. Flagę można wypożyczyć; daienna opłata wynosi dwa franki i pięćdziesiąt centów. Niektórzy mają własne flagi; gdzie też mogły się one podczas wojny zawie­ruszyć? Trzeba zajrzeć na strych! Przed wojną domy też dekorowano flagami. Obecnie należałoby te flagi wyprać, ewentualnie załatać. Myszy jedzą również i farbowane materiały.

A jak ma się sprawa z drzewcami? Natłuszcza się je, okito- wuje i świeżo maluje. Na placach pracują działacze związ­kowi: buduje się podium dla mówców. Wędrowni krama­rze majstrują przy straganach. Karuzela, kolejka gąsieni­cowa, strzelnice, diabelskie koło — wszystko tu jest. Trze­ba w porę zacząć przygotowania.

Co prawda, daty święta jeszcze nie ustalono; szerzą się jed­nak różne pogłoski, przenoszą się one z jednej wsi do dru­giej, z miasta do miasta. Lepiej wcześniej zabrać się do dzie­ła. Wytłacza się sztancą plakietki z brązu przedstawiające trzy głowy, uśmiechnięte twarze polityków — z profilu. Pla­kietki przyśrubowuje się do deseczek lub oprawia w ramy; publiczność zdecyduje się chyba raczej na deseczki. Będzie można je nieść lub też zawiesić na ścianie, jak komu wy­godniej. Ognie sztuczne również wytwarza się łatwo. Bez fajerwerków nie ma święta. Najznaczniejsza fabryka ma­teriałów wybuchowych znajduje się nad jeziorem Brienz. Schose przypomina sobie, że powiedział mu to Reubell. Niebezpieczna robota! Nigdy nie wiadomo, czy coś nagle nie wybuchnie. Nie zawsze przyczyną nieszczęścia jest nie­

uwaga pracowników; czasem może to być burza, krótkie spięcie w przewodach albo jeszcze coś innego.

Reubell budował rakiety, wytwarzał sprzęt oświetleniowy, ognie bengalskie.

Schose chętnie wspomina Reubella.

Barka stoi w wolnocłowym porcie. Czeka się na pozwolenie wpłynięcia, oczekuje się pilota z Wodnego Pogotowia Ra­tunkowego. Nad wodą unosi się zapach zgniłego mięsa; z rzeźni nadal wysyła się do Bema skóry cielęce. Ktoś tam ostrzegał przed tyfusem; przewoźnicy siedzą na plaży i przyglądają się rybakom albo biegają z wiadrami do hy­drantu po wodę pitną.

Żebrak obserwuje z pokładu palacza przy pompie. Podcho­dzi do niego urzędnik pocztowy. Palacz odbiera pocztę i idzie ukosem przez plac, w kienumku przystani w dole. Na lądzie następuje przegrupowanie osób; dzieci bawią się w piasku. Ich wrzaski zagłuszają sapanie maszyny wyciągo­wej oraz gwizdy lokomotyw manewrowych.

Palacz przynosi listy, nie ma ich dla Schosego. Do pisania listów Reubell używa papieru poczty lotniczej; na kopercie są francuskie znaczki i stempel Calais. Natomiast listy z Brandmoos tylko się stempluje. Kantony nie uiszczają opłaty za druki; wystarczy stempel urzędu pocztowego. Żebrak otrzymał wiadomość z Brandmoos dwa tygodnie te­mu. Z zakładu wypuszczono go pod koniec kwietnia. Jego kurator, pan Hiigli, rzecznik w Bemie, zapowiedział wizytę, ale na krótko przed wyjściem Schosego zachorował. Żebra­kowi polecono nadal pełnić służbę na barkach.

Daj spokój z tymi listami — mówi palacz. — Na co cze­kasz? Palacz jest z siebie dumny. Nie będzie otrzymywał poczty. Dziś wieczór zawiera umowę ubezpieczeniową na życie. Ten, kto się asekuruje na wszelkiego rodzaju wypad­ki, nie musi się bać przyszłości. Zwolnienie od płacenia składki ubezpieczeniowej w następstwie wypadku lub dłu­gotrwałej choroby — najpóźniej po dziewięćdziesięciu je­den dniach; podwojenie sumy ubezpieczenia w razie śmier­telnego wypadku lub śmiertelnej choroby.

Inspektor od ubezpieczeń zwraca klientom uwagę na ko­

rzyści. Nadchodzi okres pokoju; ryzyko się zmniejsza; składki nie są zbyt wygórowane. Nie powinno być trud­ności z wpłacaniem ich również w czasie kryzysu.

Jakże łatwo o wypadek — mówi palacz. Szczególnie w zi­mie. Można dać przykłady. Studiuje brosziurę o ubezpiecze­niu na życde. Dał mu ją inspektor.

Jak do tego doszło! — brzmi jej tytuł. Relacje lekarzy za­czynają się dość niewinnie; ale już wiadomo, jaik się skoń­czą. Fakty, same fakty. Historie, jakie stwarza samo życie, potwierdzone na piśmie przez kolegium lekarzy i uwierzy­telnione wypowiedziami świadków.

Inspektor mówi: niech się pan w porę zdecyduje zawrzeć umowę o prywatnym ubezpieczeniu. Niech pan tego nie od­kłada na później.

Umowy porozkładał na stole w kotłowni.

Gdzie mam podpisać? — pyta palacz.

Również brygadzista wystawia sobie polisę.

Inspektor jest zadowolony.

Przeciera chusteczką okulary. Razi go światło karbidówki. Nie pożałuje pan. Jest pan teraz całkowicie ubezpieczony i nie musi się pan obawiać starości; serdecznie panu gratu­luję. Nasze towarzystwo nie wde, co to bankructwo, zaczy­nanie na nowo, od zera; nie szczędzimy ofiar!

Inspektor potrafi ludzi przekonać. Jest dobrym mówcą, człowiekiem przedsiębiorczym, wierzy w postęp. Odprowadza się go na pokład. Może nie znaleźć po ciemku drogi. Kładka, łącząca nadbudówkę z murowanym nabrze­żem, nie jest zabezpieczona.

Czy ma pan zawroty głowy?

Właściwie, to chyba tak.

Lepiej pójdę przodem, przed panem.

Palacz przymocowuje linę do komina. Wychodzi na ląd, kandec lany ciągnie za sobą, zawiązuje ją na hydrancie. Inspektor ostrożnie posuwa się za nim.

Mężczyźni śmieją się w duchu: inspektor ma szczęście; o go­dzinie dziesiątej wieczorem zrywa się wiatr z gór; wkrót­ce fale zaczną kołysać barką.

To wiatr północno-wschodni.

Jutro będziemy mieli ładny dzień.

Po drugiej stronie, na wysokości Chasseral, pali się ognisko. Mężczyźni 'wciągają powietrze w nozdrza. Nie czuje się dy­mu. Dzwony — mówi ktoś. — Czy słyszycie uderzenia dzwonów?

Tam na zboczu góry nie ma żadnych domów.

Nagle wszędzie słychać dźwięki dzwonów: we wsiach, na przedmieściach, w mieście. Święto pokoju! Zawieszenie broni!

Ludzie wybiegają ma ulicę. Czy to prawda?

Kobiety trafnie przepowiedziały.

Święto zaczęło się naprawdę.

Nie obejdzie się bez wypadków.

Dzień świąteczny jest dla towarzystw ubezpieczeń złym dniem. Ubezpieczony pije alkohol i staje się niepoczytalny. Wystarczy zrobić w tłumie ludzi jeden fałszywy krok i nie­szczęście gotowe. Nie każdy ubezpieczony ma mocną głowę. Podpity nakłania do picia trzeźwego, a pijamy ma większe pragnienie niż trzeźwy. Inspektor zna statystyki.

W Szwajcarii jest zbyt wielu pijących, a wiele rodzin alko­holików żyje w ¡nędzy. Żona i dzieci mają ciężkie życie z ojcem pijakiem. Nie zawsze można złagodzić ich cierpie­nia. Wiele kobiet załamuje się psychicznie. Należałoby po­zbawić gaz palny własności trujących; wówczas nie pozo­stałoby tym kobietom nic innego, jak tylko utopić się. W każdym razie statystycznie dowiedziono, że nie każda kobieta, która zasypia przy odkręconym kurku gazowym, miałaby odwagę również wejść do wody.

W pewnych kręgach bierze się nadmierne dawki tabletek nasennych; ten sposób samobójstwa jest jednak rzadki. Wy­maga on jasnego umysłu, czasu ma przygotowanie oraz utrzymywanie dobrych stosunków z lekarzami lub ich asy­stentkami. W każdym wypadku należy zachować trzeźwość Inspektor zna się na samobójstwach,

Ttrzeba postępować analitycznie — oświadczył podczas wy­kładu. — Sprzedawać — to znaczy analizować rynek; nasz zawód związany jest z ryzykiem; nasze plany działania na przyszłość opierają się na statystykach minionych lat.

Delegaci zgodzili się z jego wywodami. Zatwierdzą go na stanowisku naczelnego inspektora Seelandu. Popiera towa­rzystwa wstrzemięźliwości. Wspomaga Niebieski Krzyż i za­kład odwykowy w Tannemdorf corocznymi dotacjami. Na­leżałoby ustanowić nowe prawa; trzeba wydatnie zwięk­szyć podatek od alkoholu; pijanych powinno się natych­miast aresztować! Związek nie korzysta ze swych upraw­nień; od niego zależy, czy położy się kres nadużywaniu alkoholu. Wiadomo, ile jest wart dobry przykład; gdy zwią­zek energicznie zajmuje się jakąś sprawą, swego poparcia udzielają mu rządy kantomalne: w grę wchodzi polityka. Delegaci poproszą inspektora o przyjęcie pod koniec roku zaszczytnego wyboru na naczelnego inspektorai; jest on naj­lepszym fachowcem w branży ubezpieczeniowej. Konku­renci wystąpią z propozycjami; wystosuje uprzejme pismo, w którym odmówi ich przyjęcia. Kto by teraz jeździł do Niemiec? Niemcy są (załatwione. W Szwajcarii opłaca się pracować.

Po skończonym święcie trzeba zbierać wycinki z gazet i in­ny materiał dowodowy; szkody szacuje się i wyzyskuje do statystyk. Inspektor stoi w otwartym oknie swego gabinetu; zajmuje dom w dzielnicy willowej, w pobliżu gimnazjum, przy Alpenstrasse, na wysokości połowy zbocza. U podnóża góry leży świętujące miasto, miasto zbyt hałaśliwe.

Hałas ogarnia dzielnicę, ulicę, sąsiedni dom, a nawet jego własną willę.

Pani inspektorowa zapala w ogrodzie świece; ich dzieci sia­dają z palącą się świecą na huśtawkę. Nie zauważyły in­spektora stojącego w otwartym i ciemnym oknie. Podcho­dzi po omacku do biurka; widzi świecącą się wskazówkę zegara i włącza radio. Podajemy ostatnie wiadomości — mówi spiker w studio Beromünster.

To znajomy głos; w minionych latach stał się on słucha­czom bliski. Czasem spiker jest chory — nieobecny; wów­czas wiadomości czyta za niego kolega. Nie słucha się słów wypowiadanych obcym głosem.

Wiadomości szwajcarskiej agencji radiotelegraficznej — z zagranicy — mówi znajomy głos.

fV

Inspektor usiadł w fotelu przy biurku. Nie zapala światła- bezwiednie bawi się przyciskiem do Mstów, nagą kobieta z brązu, prezentem od klienta.

W kołach dobrze poinformowanych oczekuje się jutro rano zawarcia układu o zawieszeniu broni — mówi znajomy głos. Inspektor nie dziwi się; święto powinno się zacząć do­piero jutro; miasta leżące nad rzeką mają jednak inne po­czucie czasu. Pogłoski rozchodzą się drogą wodną: strumie­niami, jeziorami, rzekami.

Inspektor wychował się w górach; nad jeziorem nie czuje się swojsko.

Wyłącza radio. Jego dzieci chodzą po domu. Jakże głośno się zachowiują.

Mamo, on tu jest — zawołają. — Jest w swoim pokoju. Jesteś zmęczony, papo?

Wstaje cicho, by zamknąć drzwi .na klucz; ale oto dzieci już stoją u progu, z palącymi się lampionami. Czyż nie są uro­cze? — mówi mu żona na ucho. Jest zmieszany. Owszem, są urocze. Żona wystarała się o czerwone lampiony, czerwo­ne, bez dodatku białego. Nie było to łatwe; pytała się o nie w sześciu sklepach i w końcu napisała kartkę. Sprzedawca podał jej pod ladą bilet z adresem: salon Ledermann, Marktgasse 73, Biel.

Pani inspektor owa ma gust.

Przechodzi z mężem do drugiego pokoju, nie przestając mó­wić, gładzi męża po czole.

Tu są gazety — mówi. — Zaraz położę dzieci do łóżka. Po­tem napijemy się kawy.

Stanęła obok niego w oknie.

Delirium, skarbie, święto, ekstaza, pokój. Śmieje się do nie­go. Jest cudownie. Przed zaśnięciem wetkniesz sobie w uszy czopki woskowe, prawda? Jutro ndkt nie pracuje.

Pani inspektorowa pomyliła się co do tego. Piloci pracują również 8 maja. Statki czekające na redzie trzeba podpro­wadzić pod magazyny, nawet gdy — tak jak Htbś —- nie ma żadnej możliwości przybicia do nadbrzeża.

Wielu świętujących poodwiązywało małe łódki z wiosłami. Ciągną one za sobą liny; łódki zanurzają się głęboko.

' Na ławkach tłoczy się nielegalna załoga wrzeszcząc i śpie­wając.

Na barkach rzecznych unieruchamia się silniki, wyrzuca kotwice. Wolno się kołysząc, barki ustawiają sdę w poprzek, lewą burtą w kierunku -wiatru, w odległości dwustu me­trów od brzegu. Wieje wiatr z gór; bieleńczycy nazywają go: schoran.

Na wodzie unoszą się kapelusze, żerdzie, wiosła i gazety z jednym dużym nagłówkiem. Przed suchym dokiem pory­wa je prąd. Po drugiej stronie widać zielone nabrzeże i ka­nał, w pobliżu mola portowego pasmo wody jest ciem­niejsze.

Przewoźnicy wychodzą jeden po drugim, na pokład, palacz, kucharz, załoga ładownicza.

Na brzegu roi się od ludzi; płyną wzdłuż bulwaru, w pew­nym miejscu jakby wzbierają i prąd unosi ich w przeciw­nym kierunku. Co jakiś caas rozlegają się przeraźliwe gwiz­dy. Biją dzwony. Grzmią głośniki — głos niesie się po wo­dzie; zewsząd słychać tę samą stację. Niech żyje Helwe- cja! Zawieszenie broni, pokój. W oknach trzepocą flagi. Baloniki przesuwają się wzdłuż domów, kierując się w gó­rę zbocza, potem, w porywach wiatru, rozlatują się i wzno­szą, już pojedynczo, jeszcze wyżej, aż w końcu znikają nad górą. Wiatr sprawia, że potężnieją również dzwony, dzwo­ny są silniejsze niż wszystko inne.

Z barki Schose obserwuje mury wzniesione na stokach Ju­ry, mury i dzwonnice, mury, które obsiedli wymachujący ludzie; obwarowane ludźmi blanki i wieże, stadion. Grań obrzeżają ruiny muru. Z boku i w górze ścielą się biało-zie- lone pagórki wiosenne. Przy transformatomi sieć elektrycz­na zagęszcza się, rozgałęzia, tworząc dwie płaszczyzny: wznoszącą się i opadającą; określają ją betonowe cokoły, znaki, ostrzegawcze i na czerwono zapalające się sygnały świetlne. Wysokie napięcie: dotknięcie grozi śmiercią. Piękną jest rzeczą wyobrazić sobie istotę całej sieci elek­trycznej — powiedział raz Reubell. — Tę pajęczynę osnuwa- jącą cały kraj — powiedział — maszty, milczące i mówiące

druty, kable, przerywacze-przekażniki i transfórmatamie, siłownie, tamy, jazy, jeziora zaporowe, generatory. Wystarczy, że jeden mężczyzna goli się, a już zmienia się rozdr.ia! prądu, obciążenie sieci, przy czym napięcie jest stale to samo. Nie należy go utożsamiać z jakimś nieokre­ślonym polem elektrycznym; a warunek, którego bez­względnie trzeba dotrzymać, to 220 woltów.

Reubell znajduje się w Calais. Również i w Calais zaczęło się święto.

Pracobiorcy przestali pracować o godzinie dziesiątej rano. Tańczą na ulicy z żonami swych przełożonych. W oknach, na chłodnym wietrze, trzepocą flagi. W kościołach w Ca­lais biją dzwony. Uczniowie wyższych klas jeżdżą ulicami na rowerach i przytykają żarzące się papierosy do dziecin­nych baloników.

Inspektor od ubezpieczeń z Calais, referent w wydziale za­granicznym, pracuje w domu; nie ma czasu uczestniczyć w święcie. Zalega z kwestionariuszami.

Wnioskodawca: Reubell Jean-Pierre, przejazdem w drodze do USA.

Czy dawno stracił pan rodziców? Czy ktoś w pańskiej ro­dzinie cierpi na epilepsję, na zaburzenia układu krąże­nia, czy jest chory na gruźlicę? Jeśli tak, to od kiedy? Czy ma rodzeństwo? Czy żyje? Jeśli nie, to kiedy, gdzie i na co zmarło? Inspektor od ubezpieczeń w Calais nie odpo­wiada na pytania zgodnie z prawdą; centrala w Paryżu udzieli mu upomnienia. Inspektora boli głowa. Hałas prze­szkadza mu pracować. Po południu ma być jeszcze gorzej; do miasta zjadą się chłopi z okolic; święto trwa. Wychodzimy na ląd — woła palacz i uderza pięścią w stół. — Dość już tego czekania. Kto idzie ze mną?

Załoga ładownicza przygotowała łódź ratunkową. Sternik nie potrafi ich zatrzymać. Nawet brygadzista nie chce już dłużej czekać na pozwolenie. Lepiej pójść razem z nimi i czuwać, by nie stało się jakieś nieszczęście.

Hej, Moosmann, ruszamy.

Schose sięga do kieszeni po listy. On zostaje. Czy w domu ciągle jeszcze pachnie mazutem, jabłkami | konfiturami?

A Dolores, głuchoniemi, Wolf?

Drewniane ściany kabiny są ciepłe. Schose siada na para­pecie okiennym.

Schose próbuje sobie przypomnieć; nic nie pomaga: zapach karbolineum jest silniejszy. Nie pachnie olejem do ogrze­walnia. Pachnie słońcem, karbolineum i rybami.

Piękne, majowe popołudnie — powie się. — Cudowny wie­czór. Wszędzie panuje święto, w Biel, w Calais, w Brand- moos, w Londynie, w Pradze, w Nowym Orleanie.

Na placach wznosi się zbiorowe okrzyki. Nastała noc. Ulice są oświetlone — jest jasno jak w dzień: reflektory, fasady w płomiennych światłach, niebieskie fontanny, świetliste smugi, chorągwie zalane światłem, świetlni piloci. Koniec zaciemnienia. Wojna się skończyła; zaczął się okres powo­jenny.

Palaoz wraca jeszcze w nocy. Nastawia przełącznik. Schose obserwuje ze sterowni, jak palacz kuca w otwartym lu­ku i manipuluje przy aparacie. Światło odbija się w jego włosach.

Odblask powtarza się co jakiś czas na metalowych listwach na najniższym stopniu, gasi go cień mężczyzny, kołyszący się w rytmie fal.

Wiatr skręcił na północny wschód.

Jeszcze wczesnym rankiem, 9 maja, jezioro pokrywają resztki wypalonych materiałów pirotechnicznych, a na mo­lo, przy którym stoi barka, oraz na murowanym nabrzeżu i w pobliskich skwerach pełno .jest skórek po owocach i konfetti.

Na molo stoi żołnierz ze straży pożarnej i trzyma sikawkę. Wąż gumowy wypełnia się, żołnierz ściska go mocno; sy­cząc wytryskuje z otworu woda, w dwóch rzutach. Zaczyna lecieć równomiernym strumieniem, kreśli szeroki łuk i pa­dając przegania śmieci. Praca zaczyna się o godzinie siód­mej. Nie ma powodu do spoczywania na laurach. Dopiero teraz okaże się, kto co potrafi.

Żołnierz spełnia swój obowiązek. Oczyszcza molo numer trzy. Na barce wyładowuje się towary. Ten faikt nie budzi w żołnierzu niepokoju. Jak rozkaz, to rozkaz. Trudne czasy

należą już do przeszłości. Trudno jest bronić niepodległości będąc żołnierzem; oficerowi wiele rzeczy przychodzi łat­wiej; oficer nosi ładny mundur, umie lepiej postępować ? dziewczętami; pomaga 'kapitanowi ustalić plan zajęć na najbliższe tygodnie.

Żołnierz zna tylko rozkaz dzienny. Najgorszą rzeczą jest czekanie.

Jak to się dzieje, że żołnierz tak właśnie myśli?

Co robi żołnierz? Już podczas pierwszej wojny światowej pełnił służbę czynną; nie daje się nabrać; wie, o co chodzi. Wielkie słowa na pożegnanie jeszcze nie padły; właśnie teraz podporucznik utrwala je na piśmie: ojczytana, neutral­ność, nasze zadanie, nowe pokolenie, podziękowanie.

Na murawie placu w koszarach przeprowadza się ostatnią inspekcję. Po raz ostatni odda się wojskowe honory sztan­darowi, zwróci sprzęt, okaże trzy nie zardzewiałe igły do szycia i wyjdzie się z wojska.

Wracają ojcowie. Wracają na łono rodziny synowie. Muszą nieść ciężki tornister; brudnej bielizny nie przesyła się już pocztą. W domu żona czeka na męża, dzieci czekają na ojca. Napisał do nich: wreszcie nadszedł czas. Od lat marzyliśmy

o tym diniu.

Żegna się z kolegami. Tu wypije kufel pdwa, tam — szklan­kę grappy. Na koniec przychodzi do domu i staje w obcej izbie. Dzieci płaczą. Boją się pijanego żołnierza. Na oo ma on jeszcze teraz czekać?

Wrócił również sąsiad. Z sąsiadem można pogadać. Pełnił służbę w rejonie masywu górskiego Gotthard.

Nie traktowano nas surowo; warta w twierdzy, służba w lotnictwie. W nocy marzliśmy.

U nas wprost przeciwnie: pozwalano nam ogrzewać schro­ny. Ale mimo to trzymano nas krótko. Nasz kapitan, nieja­ki Biichi z Habkeoi, używał 'powiedzenia: gdzie nie ma dyscypliny, tam morale diabli biorą. Dwieście czterdzieści dni służby; po tych dwustu czterdziestu dniach zasłużyli­śmy chyba na nową koszulę. Czy pomyślałeś o .tym, by pójść do magazynu po nową koszulę?

Mężczyźni są ze sobą na ty, Idą do gospody. Pozwolono im nosić mundur do niedzieli, do północy.

Żołnierz na molo numer trzy ma to już wszystko za sobą: mobilizację, przysięgę na sztandar, zwolnienie ze służby. Należy do oddziału, w którego skład wchodzą rezerwiści starszych roczników. Może opowiedzieć, jak to jest po wyj­ściu z wojska.

Żołnierze spotykają się w gospodzie już w sobotę. Śpiewają piosenki wojskowe. Przetrwali złe czasy. Trzymają ze sobą sztamę.

Zdrowie kolegów, którzy są daleko!

Gospodarzu, następną kolejkę, dla wszystkich!

Gospodarz sprowadził siię tu dopiero niedawno. Ma trudno­ści ze zrozumieniem dialektu, którym mówi wieś.

Tak to już jest — mówi jeden żołnierz do drugiego. My bronimy ojczyzny, a tymczasem ci niezdolni do służby za­bierają nam pracę.

Butelka spada na podłogę i tłucze się. Donośny głos nowego gospodarza złości mężczyzn.

Jeden z nich rzuca szklankę do piwa o ścianę. Drugi wy­bija szyby.

Gospodyni zniknęła za bufetem; wzywa policję. Żołnierze zamykają ją w klozecie. Gospodarza kładą na stole i biją skórzanymi pasami. Niszczą meble i sprzęty, plądrują po spiżami, zrywają lampy z sufitu.

Sprawa zaczyna się zupełnie niewinnie; wiadomo już jed­nak, jak się skończy. Policja prowadzi dochodzenie, prze­słuchuje, zbiera materiał, wnosi oskarżenie, pozywa, prosi świadków o złożenie zeznań, przyjmuje do wiadomości, wydaje rozkaz aresztowania.

Żołnierz na molo numer trzy nie daje się nabrać. Już raz słyszał 'te wielkie słowa z okazji zwolnienia z wojska. Spy­tajcie go o zdanie!

To onii, ci dekownicy, co zostali w domu — to oni się zmie­nili, a nie żołnierze.

Żołnierza nie pyta się o zdanie.

Czy są jakieś uwagi odnośnie wyżywienia albo żołdu? — pyta kwatermistrz.

Należy odpowiedzieć: tak lub nie. Podczas rozmowy służbo­wej trzeba mieć obowiązkowo hełm na głowie. Przyzwyczajono się do tego. Wszystko wykonuje się tylko na rozkaz. Nie ponosi się żadnej odpowiedzialności. Podle­ga się służbowemu regulaminowi.

Ten, kto wyszedł iz wojska, znów jest zdany wyłącznie na siebie. Zgłasza się do miejskiego biura pośrednictwa pracy, studiuje dział ogłoszeń w gazecie. Słyszy się o tym, że wy­kwalifikowany rzemieślnik z łatwością znajdzie pracę, bez względu na to, czy jest kryzys, ozy też go nie ma.

Żołnierz na molo numer trzy przekonał się o tym z własnego doświadczenia. Po pierwszej wojnie światowej był cztery lata bez pracy. Wie: ludzie w biurze pośrednictwa dają wy­mijające odpowiedzi.

Wkrótce powiadomimy pana — mówią. — Zbadamy pań­ską sprawę. Oferta podpisana inicjałami pozostaje bez od­powiedzi. Tak było ostatnim razem.

Nie pozwoli już robić z siebie głupca.

Zostanie sanitariuszem w wojsku. Sanitariusze wojskowi dostają nowe mundury, uszyte według amerykańskiego kroju, do tego czapkę z daszkiem. Mają stałą pensję, czystą bieliznę i bezpłatną kwaterę.

Żołnierz z oddziału rezerwistów należy do batalionu straży pożarnej 111/25. Tego ranka, 9 maja 1945, otrzymał rozkaz, by oczyścić molo numer trzy z pozostałości po uroczysto­ściach z okazji zawieszenia broni. Wąż gumowy wibruje mu w rękach. Asfalt lśni czarno.

Szlauch ósmy, woda! — powtarza żołnierz.

Podporucznik Baumaim jest oficerem na służbie dziennej. Jutro będzie deszcz — powiedział. — Na pewno będzie deszcz. Kto by to pomyślał, że jego przepowiednia spraw­dzi się. Rzeczywiście pada. Mokre lata nie są najgorsze; chłopów nie ma co słuchać. Oni nigdy nie są zadowoleni. Uważają, że już pierwszy przymrozek niszczy im zbiory czereśni; państwo ma pokrywać straty. A państwowe zakła­dy ubezpieczeń mają za wszystko ponosić odpowiedzialność. Również kobiety to mówią: jakie to szczęście, że nie jesteś­my już zdane na chłopów. Otwiera się granice. Tylko pa­

trzeć, jak się skończy to rac jonowanie. Chłopi przyzwycza­ją się do nowych warunków. Będą musieli wytrzymać kon­kurencję. Metody transportu, konserwacji, sprzedaży: po­czątek nowego okresu.

Pod koniec maja faktycznie zaczyna topnieć śnieg. Coraz to nowe zatoki niskiego ciśnienia przesuwają się nad kon­tynent; monsumy nie przynoszą zmiany. W lokalnych dzien­nikach mówi się o powodziach. Podaje się daty; redaktor potrafi przypomnieć o pladze komarów (w roku 1789), usto­sunkowuje się do licznych listów od czytelników. Ma do dyspozycji szpaltę na pierwszej stronie.

Wojna nie wpłynęła na pogodę. O takim wpływie nie może być mowy; to po prostu śmieszne. Nieustannie wiejący fen powoduje w górach topnienie śniegu; do tego dochodzą obfi­te opady deszczu.

Od dziś będziemy w tej rubryce informować o stanie wody na jeziorze Biel.

Pewne koła klerykalne próbują dostrzec w złej pogodzie znak sądu bożego. Ostrzegamy prawowiernych przed ta­kimi herezjami. Zawsze tak było, że klerykalni fanatycy i nieodpowiedzialni panikarze czerpali korzyści z bezsilno­ści i zrozumiałego strachu. Nie chcemy wysnuwać pochop­nych wniosków, możemy jednak stwierdzić, że nasza Szwajcaria wyszła cało z tej strasznej wojny. Trudniej będzie utrzymać wewnętrzny porządek w kraju w okre­sie pokoju i bez nacisku z zewnątrz. Połóżmy kres tym praktykom!

W czerwcu deszcz już nie pada. Jezioro zalało place. Krze­wy, topole i wierzby wystają z wody; znikł zegar kwietny. Codziennie straż pożarna przystępuje do akcji ratowania ludzi i osuszania piwnic. Poziom wody obniża się bardzo po­woli. Po raz pierwszy pojawia się uczciwy znalazca. Dzień dobry, uczciwy znalazco. Zbiera rzeczy wyrzucone na brzeg. Ustala kierunek wiatru i we właściwym momencie jest na miejscu. Skrzynki z utopionymi królikarni zostawia. Cza­sami wchodzi do wody w butach rybackich. Wieczorem za­nosi swe łupy do biura rzeczy znalezionych.

Wraz z uczciwym znalazcą pojawia się związkowa komisja

taksująca straty. Szkody można już teraz obliczyć, da się ustalić i oficjalnie otaksować rozmiary zniszczeń w ogrodach. Składa się sprawozdanie na ręce komisji do spraw ubez­pieczeń; w związku mówi się o katastrofalnej sytuacji w niektórych rejonach.

Dlaczego akurat nasze ogrody? — pytają się kobiety. — Tego roku wszystko było takie wczesne. Czymże zasłuży­łyśmy, że spotkało nas takie nieszczęście? Nie można im narzucić swojej woli. Zabierają się do pracy, w sobotę, po fajerancie. Są pilne, nie znoszą nieporządku i brudu. Dźwigają drewniane kubły z ziemią; trzeba doprowadzić do porządku grządki. Wytyczy się nowe ścieżki; jeszcze nie jest za późno na podsiew. Zasieje się również kwiaty. Kobiety nie lubią ogrodu bez kwiatów. Nie można obar­czać państwa odpowiedzialnością za wszystko. W minionych latach kobiety nauczyły się przykładać do pracy. Ich mę­żowie przyglądają się.

Może pomóc? — pytają.

Są jeszcze zmęczeni, jak widać. Niech najpierw odpoczną od służby w wojsku. Kobiety wolą same wykonywać prace domowe. Może później — mówią. — Mógłbyś zanieść na strych ten ciężki kosz; chcesz iść po mokrą bieliznę?

Nie masz się co śpieszyć — mówią. — Będę zadowolona, gdy uporządkujesz swoje własne sprawy.

I rzeczywiście, stopniowo dochodzi się do porozumienia, po­dejmuje się zobowiązania, zadania; podpisuje się umowy, wystawia dokumenty, ustala warunki pracy; tworzą się spółki: już wyczuwa się nową konkurencję.

Może widziałyście dziś rano ten samochód? — mówi do kobiet handlarz artykułami spożywczymi.

To samochód jakiejś nieznanej firmy aprowizacyjnej. Na­zywa się ona: Migros. Bezczelność — tak jeździć po ulicach i oferować swój towar niczym domokrążca. Trzeba wnieść we właściwym miejscu zażalenie.

Pisze do redaktora gazety list, w którym zwraca uwagę na machinacje kierowników działu zaopatrzenia i transportu. Powojenni gangsterzy — można przeczytać w nagłówku. Redaktor pisze: do chwili obecnej brak jest podsitaw praw­

nych do wstrzymania sprzedaży towarów za pośrednictwem wędrownych handlarzy. Musimy czujnie bronić interesów mieszczaństwa i chłopstwa, bo przecież właśnie oba te sta­ny umożliwiły naszej Szwajcarii przetrzymanie tego trud­nego okresu.

Kobiety patrzą na to inaczej. Przy obiedzie czytają gazetę. Są ciekawe. Szkoda, że ów samochód z artykułami spożyw­czymi mie pojawił się jeszcze w ich dzielnicy.

Najpierw trzeba porównać ceny — twierdzą. — Dobrze im tak mówić, mężczyznom. Któryż mężczyzna ma pojęcie

0 zakupach? Siedzi ten dziennikarski gryzmoła w biurze

1 pisze artykuł; daje wypowiedzieć się wyznawcom róż­nych poglądów. Musi mieć na względzie swoje stronni­ctwo. Nie jest wolny.

Kobiety uśmiechają się do siebie.

Trzeba by to słyszeć, jak one nagle zaczynają mówić! Dolo­res, Madame, parni administrator owa, pani Stednegger, pani inspektorowa, pani redaktor i żony żołnierzy: uzyskały pra­wo do współdecydowania.

Tylko na rzece wszystko zdaje się iść swoim zwykłym to­rem. Tu ten stan zawieszenia trwa, a nadejście czegoś no­wego opóźnia się. Rzeka łagodzi przeciwieństwa. Nie do­puszcza do martwoty i hamuje zbyt szybki rozwój. Ale rze­ka umiera. Barka Żebraka stoi przy śluizie południowej, w odległości dziesięciu kilometrów od wsi Lengnau, a szesna­stu kilometrów od niżej położonych jezior zaporowych. Drzwi i okna kotłowni są otwarte; przewoźnicy grają w jassa. Okna otworzył Schose. Obserwuje rzekę. Mrok gę­stnieje nad wodą, tam gdzie zaczyna się równina. Wydaje się, że chmury na zachodzie roztapiają się.

Kable nad śluzą są mocno naciągnięte. Przeprowadzone mię­dzy stalowymi wantami przez rurę, rozchodzą się wachla- rzowato na stacja, załamują wielokrotnie w falach pod łu- kiem mostowym, przenoszą się dalej, na skraju lasu, z jed­nego masztu na drugi, łączą i krzyżują z innymi kablami, rozdzielają się i skupiają, wrastają w środek, w nieckę, w której leży miasto — można przeczuć jego obecność, za­nim jeszcze ujawni się ono kopułą światła.

W komorze śluzowej pracują wciągarki i wielokrążki; poru­szają się automatycznie — reagują na ilość spiętrzonej wo­dy. Słychać małe eksplozje, gdy obwód prądu w przerywa­czach jest zamknięty.

Cały brzeg otoczony jest teraz pasem trzciny. Woda podmy­wa skarpy; od czasu do czasu obsuwają się. Woda przepły­wa przez splątane korzenie krzewów i wypłukuje jamy, unosząc ziemię. W domach palą się światła. W nocy prąd jest tańszy niż w dzień. Nad wodą dmucha porywisty wiatr i przynosi zapach dalekich burz.

Umknęły przed wiatrem, porzuciły lasy, porosły pierzem na nieznanych pobojowiskach; wrony. Któż by się spodzie­wał, że wrony pojawią się w sierpniu? Przelatują, tworząc ciemną chmurę, słychać narastający i słabnący szum skrzy­deł.

Przewoźnicy są przerażeni.

Co to? Wrony w sierpniu? Coś podobnego!

Może przyleciało z Niemiec tylko to jedno stado?

One czują zapach sadzeniaków — mówi palacz. — Wrony mają wyostrzony węch. W naszej wsi wrony odstrzeliwa­no. Byłem jeszcze wtedy chłopcem. Leśniczy płacił dwa­dzieścia centów za jedno wronie gniazdo, a dziesiątaka za każde jajo. A ten znów wyskakuje tu ze swoimi wspo­mnieniami. Sternik klnie. My w domu wrony piekliśmy, a dziś hoduje się je w ogrodach zoologicznych. I zrozum tu, człowieku, ten świat. Jutro możesz wyczytać wszystko w gazecie. Jakie to ptaki, skąd one pochodzą, dokąd od­latują — wszystko.

Gazeta ukazuje się wieczorem.

O godzinie czwartej zamyka się redakcję; nie należy tracić czasu. W małym miasteczku nie dysponuje się potrzebnymi, fachowymi siłami. Wkrótce założy się dalekopis. Dopóki to nie nastąpi — dopóki nie zacznie się korzystać z informa­cji agencyjnych, dopóty trzeba będzie nadal posługiwać się korespondentami. Redaktor boi się fałszywych sądów. Pewne grupy próbowały już wywrzeć nacisk na ludność. Raz jeszcze — pisze redaktor — trzeba wyprowadzić koła klerykalne z błędu. Jest rzeczą absurdalną doszukiwać się

w inwazji wron bicza bożego. Nie żyjemy już w czasach dziesięciu plag egipskich. Właśnie teraz, kiedy buduje się lepszy świat, musimy wystrzegać się zabobonów. Kto ma dobre chęci, będzie umiał rozsądnie wytłumaczyć każde niezwykle zjawisko.

Kobiety czytają gazetę po »biedzie. Spotykają się na ulicy. Ach, ci nasi mężowie — mówią — i potrząsają głowami. Mężczyźnie nie jest łatwo; boryka się z wieloma problema­mi. Musi znaleźć wytłumaczenie, jeśli chce wiedzieć, o co chodzi. Żadna kwestia nie może pozostać otwarta. Mężczyz­na zawsze będzie po prostu chłopcem, bezradnym, małym chłopcem, dającym się lubić.

Do czego by to doszło, gdyby trzeba było wierzyć przewoź­nikom? Chcą pokazać, jacy to oni są ważni. Nie pracują już na rzece. Przystanie rozpadają się. Baraki przy brzegu stoją puste.

Przewoźnicy opowiadają bajki. Gdyby to od nich zależało, nie byłoby na świecie spokoju. Znają nawet nazwy japoń­skich miast.

Udają, że «rzeczywiście widzieli wrony.

W kotlinie, między pagórkami a rzeką, żerują ptaki. Na­pełniają powietrze wrzaskiem; siedzą w trzcinach. Od lu­dzi oddziela ich tylko tama z okrąglaków.

Z dalekich stron zjeżdżają się reporterzy i pracownicy radia. Pytają nas o wrony. Orientujemy się w sytuacji. W nocy osiadają nowe stada i okupują ziemię niczyją. Ludzie ucie­kają do okolicznych wiosek, do Tafels i do Brockwil.

Cały kraj spontanicznie okazuje gotowość pomocy; pociągi wiozą do miejsca swego przeznaczenia dary, łagodzące cierpienie; urządza się kuchnie zbiorowego żywienia. Pe­wien fotograf ubrał swego pomocnika w kostium — wier­ną podobiznę wrony; kto chce, może sobie zrobić z nim zdjęcie, pod jego aksamitnymi skrzydłami. Dochód przy­padnie ewakuowanym. Organizuje się oddziały; do akcji przystępuje armia. Ptaki pojawiają się nad rzeką, spoty­kają się z pierwszym gradem śrutu, odlatują i powracają znów nowymi stadami. Mówi się, że są wśród nich rów­nież wrony z Japonii, małe, szare ptaszki.

Słońce rzuca cień na zakurzoną ziemię; dlaczego nie pada deszcz?

Słońce pławi się ogromne w zielonym kręgu światła.

Co to będzie dalej?

Przewoźnicy nigdy nie mają problemu z odpowiedzią; ci mężczyźni na rzece to prawdziwi blagierzy! Być może nu­dzą się, prowadząc tak jednostajne życie, chcieliby pokazać, jacy to oni są ważni. Twierdzą, że widzieli więcej od in­nych. Załoga statku mówi, że stało się coś nieodwołalnego. W tym miesiącu, w sierpniu roku 1945, na szlakach wędró­wek ptaków zapanował chaos.

No, a jeśliby nawet? Pewmego ranka ptaki znów się prze­cież zbiorą, niepewnie zatoczą dwa koła i opadną z powro­tem na ziemię. Giną, podnoszą wrzask na polach. Ciężar dzioba ściąga je w dół.

Kobiety śmieją się.

Tacy to są mężczyźni, gdy nie pracują. Próżniacy opowia­dają sobie historyjki. Czy nie mają nic lepszego do roboty? Mogliby zająć się czymś pożytecznym; ich gadanie działa nam ma nerwy.

Te leniuchy nie rozumieją naszych czasów; w naszych cza­sach potrzeba mężczyzn energicznych i wytrwałych. Czło­wiek przedsiębiorczy może dziś wszystko. Popatrzcie na nas! Jesteśmy równouprawnione z mężczyznami. Ich historyjki nas nie obchodzą. My nie pijemy, ale pracujemy. Żyjemy dłużej od mężczyzn. Nauczyłyśmy się radzić sobie w życiu. Podoba nam się świat, taki, jaki jest.

Mężczyźni zasięgają naszych rad, gdy nie wiedzą co dalej. Co sądzicie o rzece? — pytają nas. — Spójrzcie, jak ona umiera. Tamy nie są w należytym stanie, małe spichrze i przystanie rozpadają się.

Nie znamy się na tym dobrze. Tak źle na pewno jednak nie jest!

Przerywają nam gwałtownie.

Rzeka jest już wymarła. Nie pomogą tu żadne kłamstwa. Mamy dowody. Musicie zdać sobie z tego sprawę. Rzeka jest stracona. Tak, tak — mówimy.

Koniec lata. Mgliste opary przesłaniają równinę. Dym z wy­sokich kominów snuje się nad wioskami. Przy nasypie ko­lejowym wibruje powietrze. Idąc nasypem, Schose mar­znie w upale.

Rzeka toczy pg leniwie przez okolicę. Brzegi rzeki są za­mulone.

Lato wyprało góry z wody. Z jezior zaporowych wyłaniają się szczątki zatopionych chat. W okresie suszy, gdy stan wody jest niski, koryto rzeki odsłania się. Przez kilka ty­godni zatokę pokrywają trawy, kutnerowate liście wierzb i olch. Ten, kto przebywał w zakładzie, nie zapomni o sta­rych kryjówkach. Wyspy należą do młodocianych. Schodzą się oni z okolicznych .wiosek, pojedynczo, parami, grupami i spotykają nad rzeką. Rozpalają ognisko, żują źdźbła tra­wy i patrzą na wodę. Palą pierwszego papierosa, rozmawia­ją o dziewczynach, obserwują pijaka.

Przychodzi tu codziennie wieczorem, od tygodnia; kładzie się stale w tym samym miejscu, między pniakami wierz­bowymi a drewnem spławnym, które pozostawiła tu przed laty powódź.

Przychodzi tu, gdy słońce stoi nisko. Jest młody, śpi, ob­serwuje rzekę; obok niego leży butelka. Na brzegach tlą gig niewidoczne ogniska; nad wodą unosi się dym; powietrze nasycone jest zapachami. Nad zamgloną równiną sterczy łańcuch Jury.

Ciepłe jeszcze noce młody pijak spędza w sitowiu.

Pewnego wieczoru coś wyrzuca, nóż. Chciałby ostrzec ucz­ciwego znalazcę. Nóż ma rękojeść z karbowanej stali. Bądź ostrożny, uczciwy znalazco! Nie ma tu nikogo, kto by ci pokazał, jak się ten nóż rozkłada. W przedniej części trzonka mieści się sprężyna, ledwie się ją wyczuwa. To nóż do rzucania, rozumiesz? Jeśli znajdziesz go tu, w wyschłym mule, zanim jeszcze nadejdzie zima, nie będziesz miał i nim żadnych kłopotów. Stop stali z rodem — jest napisane na ostrzu. Kto wie, jak długo krawędź zachowa ostrość. Wkrót­ce rdza na pewno nadeżre rękojeść i zniszczy mechanizm wyzwalający.

Uczciwy znalazco, być może twoja przyjaciółka jest kwia­ciarką? Może używa noża do cięcia kwiatów? Zawija róże w cienki papier, uprzednio 9krapiając je wodą. Dlaczego to robi? Powodzenia, uczciwy znalazco! Powodzenia! Żebrak, ów młody pijak, leży w sitowiu — nie śpi. Czy już go poszukują? Na barce dostał list od kierownictwa zakładu. Otrzymał rozkaz stawienia się w Brandmoos. List podpisał jego kurator, rzecznik Hugli z Berna.

W Brandmoos oczekuje się Schosego. Pan Hiigli wrócił już do zdrowia; teraz zatroszczy się o swych podopiecznych. Dość długo chłopcy pozostawali bez nadzoru.

Stawię się jutro rano — mówi Schose. — Ładna pogoda utrzyma się do jutra; gdy się zjawię, słońce będzie nad wieżą. Jestem powracającym uchodźcą, ja: Schose, Żebrak, Moosmann.

Mówił to już wczoraj. Wie, co go oczekuje w zakładzie. Kasztanowiec Be ugina się pod ciężarem owocu. Brama jest otwarta, podwórze świeżo wysypane żwirem i puste. Próżna nadzieja na to, że po powrocie zastanie się rzeczy takimi, jakimi były, gdy się je zostawiło. Jest się kimś innym. Patrzy się na wszystko innymi oczyma.

Młody pijak wyciąga się na ziemi. Butelka nie jest jeszcze pusta.

Pójdę jutro. Mury trzymają ciepło na podwórzu do wcze­snego ranka. Trzeba się przygotować na upał. Kiedy wej­dę na podwórze, będzie popołudnie. Chłopcy pracują w polu. Schaitenbrand obiecał im kąpiel w stawie. Nie wszy­

scy umieją pływać. O tej porze administrator goli się. Sto­ję przy oknie i widzę go w półmroku przed lustrem ścien­nym. Namydla sobie twarz; pociąga po niej ostrzem trzy­manym w lewej ręce. Kiwa głową; Schose jest w zakła­dzie. Były wychowanek wrócił. Nasze rozkazy nadal mają swoją wymowę. Tych, którzy powracają, zostawia się na parę dni w spokoju, by mogli nacieszyć oczy widokiem muru i nareszcie odpocząć od szerokiego świata, pozbawio­nego wolności, świata nie odgrodzonego.

Wchodzą na taras, siadają na ławce przed domem, rozglą­dają się za nowymi maszynami. Owczarni coraz bardziej grozi zawalenie się; worki z obrokiem leżą na drewnia­nych podestach, chronione od wilgoci. Ci, którzy powraca­ją, nie potrafią się już znaleźć w nowej sytuacji. Kryjówka Be jest tu jeszcze; miał ją w owczarni, między dużymi beczkami.

Schose chwyta po omacku obluzowaną w podłodze deskę, podnosi ją, wyjmuje. Przed szparami wiruje w słońcu kurz. Schose zamyka oczy; przesycone światłem szczeliny rażą go. Po ciemku znajduje rękawice bokserskie Be. Podaro­wał mu je Schmeling; jakże dawno to było! Schose zosta­wi je jednemu z uczciwych znalazców. Nie zamknie za sobą drzwi. Pójdzie drogą — do miejsca, gdzie są trampo­liny. Prześcieradeł i materaców szczylów nocnych nie kła­dzie się już na żerdziach.

Schose skraca drogę. Trzyma się muru. Dochodzi do base­nu. W Brandmoos nazywa się go stawem.

Rysy w betonie poszerzyły się; ktoś, nie mający o tych sprawach pojęcia, próbował uszczelniać pęknięte miejsca smołą. Ścięto jedną z dwóch wierzb płaczących. Z pniaka powyrastały już witki na wysokość człowieka. Na pewno rury odpływowe ciągle jeszcze zapchane są splątanymi korzeniami.

Również brama w murze od strony północnej otwarta jest do powrotu chłopców. Zaraz, jakby nigdy nie był wolny, widzi oczami więźnia otwarte pole. I znów chce opuścić to miejsce, ruszyć w stronę rzeki, nasypu kolejowego —

jak najdalej od tego bloku granitu na poboczu drogi, od kamienia granicznego.

Kamień oznaczono numerem: cztery/sześć. Gładką powie­rzchnią. pomalowaną czerwonym tlenkiem ołowiu, zwró­cony jest ku polnej drodze.

Numer ten powtarza się na planie katastralnym. Gmina Brandmoos przeprowadziła scalanie majątków ziemskich w kantonie Berno jako jedna z pierwszych. Przypomina

o tym studnia przy moście; odczytać można na niej rok 1934. Wszędzie widać teraz kamienie graniczne. Dla osoby wtajemniczonej są kierunkowskazem. W razie gdyiby te ka­mienie stopiły się w wyniku jakiejś niesamowitej eksplo­zji, to, co po nich pozostanie, będzie służyć potomności ja­ko pomnik — znak ostrzegawczy.

Czy Żebrak w ten sposób myśli o kamieniu przy frontowej ścianie muru? Czy nie może zapomnieć o Reubellu? Czy to nie wystarczy, że pozostawił rękawice bokserskie ku rado­ści uczciwego znalazcy?

Schose jest powracającym uchodźcą. Rzecznik Hiigli bę­dzie uważał za stosowne znaleźć mu jakiś zawód, koło ra­tunkowe.

Kim można zostać?

Może ogrodnikiem. Tuje sadzi się przed pierwszym mro­zem; kompost dochodzi trzy lata, żyzne muły znad rzeki Lonza nie nadają się do hodowania trawy na terenach sportowych.

Tego, kto obrał sobie zawód, dopuszcza się do sekretu. Ta­jemnicy zawodowej nie wolno zdradzić osobom postron­nym. Praktykant musi podpisać umowę. Do obowiązków opiekuna należy czuwanie nad tym, by umowa była do­trzymywana. Ten, kto chciałby zostać kelnerem, napotyka trudności. Rzecznik Hiigli uważa zawód kelnera za niepo­ważny. Jest właścicielem dobrze prosperującej agencji in­formacyjnej i biura werbunkowego. Lubi dobierać swym podopiecznym zawody proste. Jego lista obejmuje zawo­dy takie, jak mechanik, brukarz, zegarmistrz, stolarz. Czy

I to takie trudne przekonać wychowanków o konieczności poważnej pracy?

I Niektórzy chcą zostać grafikami, architektami, dekoratora- I mi wystaw sklepowych. Opiekun jest przeciwny takim za- I chciankom. Zatrudnia doradcę do spraw zawodowych. Wy- I chowankowie poddani będą badaniom testowym ku zado- I woleniu wszystkich zainteresowanych; z miękkiego drutu I zrobią trzepaczkę do dywanów (mechanicy), z klamerek do I wieszania bielizny zmajstrują samolot (stolarze), narysują:

I jabłonkę przywiązaną do pala powrósłami z łyka (ogrodni- I cy), wpisany w koło kwadrat z mniejszym kołem i trójką­tem (zegarmistrzowie).

Na co Schose ma się zdecydować? Chciałby na przykład zostać kelnerem. Zabił Tillmanna, ponieważ chciał wie- | dzieć, co się czuje w tym momencie — powiedział Hii- gliemu.

Zdumiewające słowo! Czy ma się poczucie wolności? Czy można stwierdzić: jestem kaleką, ale bez żadnych widocz­nych oznak? Zdziwienie ogarnia na myśl o tym, co jest możliwe, o tym wszystkim, co może się zdarzyć. Zdziwienie wywołuje fakt, że nie ma niczego, co nie mogłoby się stać, jak również budzi je wiele rzeczy, które nie docho­dzą do skutku. Stoi się przy kamieniu granicznym czte­ry/sześć; jest się młodym pijakiem i nie ma się odwagi po­kazać na oczy opiekunowi HUgliemu.

Trzeba się stawić w biurze, szuka się numeru siedemdzie­siątego piątego, numeru domu na nieznanej jeszcze ulicy, I w obcym jeszcze mieście. Dzieci stoją pod drzwiami, dzie- I ci przebiegają przez ulicę, między dziećmi przeciskają się w pośpiechu dorośli, grupami. Niektórzy zatrzymują się przed domem z numerem siedemdziesiątym piątym i, wy­ciągając przepustkę, okazując dowód — chcą, by ich wpu­szczono: na badania, celem złożenia wyjaśnień, w sprawie rehabilitacji, przeniesienia, awansu. Składają sprawozda­nie, przyjmują zlecenia i wracają do zakładu, pogrążają się w pracy, oddają zawodowi. Nikt nie jest już sobie pa-

nem. Jakże szczęśliwi natomiast są wychowankowie za mu- ranii. Tęsknią do wolności.

Jakże dokładnie pilnuje się muru! Wczesną jesienią okry­wa go warstwa mchu, porastają nitkowate pleśniaki. Wczesną jesienią dni są bezwietrzne. W powietrzu unosi się dym z ognisk, w których palą się badyle kartoflane; wychowankowie w polu śpiewają; na podwórzu zakładu klęczy, uformowana w kolumnę, drużyna wyznaczona do pielenia.

Która godzina? — pytają. Mówi się im dokładnie. Za mi­nutę pytają znowu. Zegarek nie daje im poczucia czasu. Słyszą pociąg na moście, trąbienie barki na rzece. Znają te sygnały; nie mają one już jednak żadnego znaczenia. Gdyby Schose mógł być taki jak Reubell! Gdyby potrafił zadowolić się konsekwencjami i pytać się jedynie o to, jak dana rzecz funkcjonuje.

Reubell twierdzi, że Schose zabił Tillmanna, ponieważ chciał wiedzieć, co się czuje w tym momencie. To kłam­stwo.

A może jednak ma rację, jakkolwiek wydawałoby się, że jest daleki od tego, by ją mieć.

Spytajcie Reubella!

Sprawa Tillmanna przeszła do potomności (bierze się pod uwagę również i fakt, iż być może całe to zdarzenie pój­dzie w zapomnienie). Sprawę tę uwieczniono w grubej księ­dze, znajdującej się w bibliotece w Brandmoos, uporząd­kowano według logicznego systemu, udokumentowano i za­łatwiono według systemu, który stanie się niezrozumiały najpóźniej za dwieście lat. — Reubell mówi: rozmowy z sa­mym sobą zaczynają się przy murze.

Istnieją określone zdania, które stają się pytaniami; a po­nieważ wszelkie zdania wiążą się z jakąś czynnością, to­też wszystkie kończą się ostatecznie pytaniem.

Co Reubell słyszał o Żebraku?

Mówi się, że chłopak robi postępy, choć nadal jeszcze nie składa żadnego zeznania. Można by sądzić, że zaprząta so­

bie głowę morderstwem. Ale tak nie jest. Zapomniał o Till- mannie. Zwolniono go z zakładu warunkowo, nie wiado­mo dlaczego.

Opowiada się również o nauczycielce, pannie Rollbach. Podobno uwiodła ona Schosego w dole na terenie żwirow­ni. Może to prawda? Dolores potrafi to sobie wyobrazić; Madame jest rada, że Dolores wkrótce wyjedzie do Zury­chu.

W każdym razie: nawet gdybyśmy chcieli Schosego opu­ścić, nie moglibyśmy już zrezygnować z niego i z jego roli. Przybliżył się on nam jako młody pijak, potem jako ucho­dźca, nie mogący zdecydować się na powrót.

Rzecznik Hugli i administrator oczekują go w Brandmoos. Widziano go w pobliżiu zakładu. Podobno jakiś młodzieniec wypoczywał dłuższy czas przy kamieniu granicznym czte­ry/sześć; może to wędrujący turysta, kto wie?

Ciągle jeszcze zdarza się, że tacy wędrowcy zachodzą aż w dolinę rzeki. Wysiłki towarzystw mających na cehi ochronę kraju i jego przyrody dają pożądane rezultaty. Piękno pagórków przyciąga ludzi i przynosi dolinie do­chód. Krajobraz rzeczny musi pozostać naturalny. Odpo­wiedni ludzie troszczą się o utrzymanie brzegów w nale­żytym stanie. Pan rzecznik Hugli okazał gotowość repre­zentowania interesów tych towarzystw w radzie narodo­wej.

Ważne ziadanie! Zagrożone są wylęgarnie ptaków. W nie­bezpieczeństwie znajdują się tarliska ryb. Trzeba zapobie­gać wzrastającemu zanieczyszczaniu wód przez przemysł i gospodarkę.

Zapobiegać i chronić — oto dewiza tych związków.

Pan Hugli jest przekonany, że taka postawa może po woj­nie liczyć na zrozumienie wśród najszerszych warstw lud­ności; odpowiada ona ponadto politycznym poglądom człon­ków jego partii.

Jest zasadniczo zgodna — dodaje pan Hiigli — z wyjątkiem departamentu wojskowego. Wojsko korzysta z najnow­szych osiągnięć techniki. W tej sytuacji, jaka jest w Szwaj­carii, wojsko musi bronić swej wyjątkowej pozycji.

Panowie kiwają głowami. Słuchają wywodów swego przed­stawiciela w radzie narodowej. Administrator przynosi wi­no. Uczniowie terminujący u piekarza wypiekli serniki. Pod kasztanowcem, w cieniu, siedzi szofer Hiigłiego. Żuje źdźbło trawy. Schose widzi, jak wstaje i przechadza się wokół lśniącego czarnego opla. Z trzaskiem zamykają się drzwi, szofer wypluwa źdźbło, poprawia czapkę. Nie pa­trząc w lusterko, rusza samochodem do tyhi i podjeżdża tuż pod kamień cztery/sześć. Teraz jest gotów.

Ależ ten facet ma wyczucie! Prowadzi z zamkniętymi ocza­mi! W późne niedzielne popołudnie Schose siedzi w gospo­dzie „Pod Mostem”. Z kałuży piwa na stoliku wyrysowuje ptaka. Od miejsca, w którym ściekające piwo (stół nie stoi całkiem prosto) zbiera się, od tego miejsca wykreśla drugiego ptaka, który z tym pierwszym złączony jest skrzydłem.

Schose ma pragnienie. Schose chce pdć piwo. Przy wszyst­kich stolikach wołają kelnerkę. Schose woła trzy razy. wreszcie dostaje butelkę. Ujmuje ją za szyjkę, czuje, jak mechanizm przytrzymujący kapslę ustępuje pod naciskiem kciuka i palca wskazującego; podnosi butelkę i ostrożnie stawia ją z powrotem na stole. Nie stoi ona tu jednak dłu­go. Bierze ją, pije i woła o następną.

Czekając przygląda się swym rękom. Są mocne, nie są ładne — zbyt krótkie; mają swoje wspomnienia; Schose przygląda się im z zadowoleniem. Kto ma takie ręce, musi milczeć, gdy kmi śpiewają. Przy wszystkich stolikach śpie­wają piosenkę o górach. Siedząc w nisko położonej gospo­dzie nad rzeką, przy nowej butelce, Schose jest świadkiem, jak śpiewają o górach. Na sali gra alpejska kapela „Sza­rotka”. Wśród muzyków widać Lehmanna. Chłopak, któ­rego nazywają Brienzeńczykiem, gra na basie. Przed po­dium wisi kurtyna; pomalowane płótna zniknęły. W nowej gablocie wystawiono sztandary i wieńce, należące do związ­ku’wyborowych strzelców. i Mężowie starają się wyjaśnić żonom napisy na dzbankach. Na pamięć znają wyryte tam słowa.

Kobiety skarżą się. Dym gryzie w oczy! W tej sytuacji nic nie można odczytać. Może otworzymy okna?

Ale później i tak o tym zapominają. Wołają o obsługę.

Już | samego'rana gospodarz wywiesił na drzwiach ta­bliczkę: DZlS TAÑCE. Może się nawet zdarzyć, że przyj­dą same kobiety, bez mężczyzn, może przyjaciółki? Jakaś kobieta usiadła przy stoliku Żebraka; cóż w tym złego? Nie wstydzi się siedzieć obok piwoszy. Na lewej ręce nosi obrączkę. Obrączka jest nowa i cienka. Błyszczy jak nowa. Jest za duża na jej rękę.

Obrączki ślubne można kupić wszędzie. Złota nie brakuje. Niekoniecznie trzeba jechać aż do miasta; można je dostać w każdej wiosce. Może ta młoda osoba ma obrączkę ze sklepu obok kościoła? Otrzymała ją dopiero wczoraj albo: wczoraj minął tydzień, jak ją otrzymała. Nie da się okre­ślić, w jakim wieku jest ta kobieta. Gdyby się uśmiechnę­ła, może by się znalazło jakiś punkt zaczepienia. Ma sze­roki nos i szeroki podbródek. Gdy patrzy tak, wzrokiem utkwionym w stole lub też gdzieś obok, nie sposób ustalić, jaki kolor mają jej oczy. Może ta kobieta jest młodsza, niż się sądzi? Młoda narzeczona. Narzeczony zrobił jej zarę­czynowy prezent; niedokładnie wymierzył średnicę obrącz­ki — dlatego obrączka nie pasuje. Narzeczony zostawił pra­cę w polu i w pośpiechu udał się do wsi, by tę obrączkę kupić. Slub można wziąć jesienią. Slub można by wziąć teraz.

Dlaczego narzeczony nie wybrał się na tańce razem ze swą narzeczoną? Może się spóźnił? Tyle jest spraw na głowie związanych z przygotowaniami do ślubu. Trzeba zamówić meble, złożyć w urzędzie stanu cywilnego dowód w celu dokonania odpowiedniego wpisu, trzeba pomówić z pro­boszczem.

Nie podnosząc wzroku, kobieta sięga po szklankę. Pije. Odstawia szklankę na stół; jej obrączka otarła się o bu­telkę Schosego. Schose rozgląda się za narzeczonym. Zaraz przyjdzie. Nie da swej narzeczonej zbyt długo na siebie czekać. Wie, że oma chętnie tańczy. Często chodził z nią na zabawy. Wie, że lubi polkę i fokstrota. Swoją narzeczoną

pozna! na wieczorku tanecznym w sąsiedniej wsi. Jakże uprzejmi są młodzi mężczyźni, gdy proszę dziewczynę do tańca! Czy panienka tańczy? Czy mogę prosić do tego tań­ca? Czy panienka obiecała już komuś następny taniec? Za­grają tango, o co zakład?

Dziewczęta nie certują się. Niegrzecznie jest odmawiać par­tnerowi proszącemu do tańca — mawiała Dolores. — Nie wolno odprawiać z kwitkiem mężczyzny, który fatyguje się ze względu na ciebie.

Dolly po prostu ją wyśmiała.

Są jednak powody, dla których można nie przyjąć zapro­szenia. Kobieta przy stoliku oczekuje swego narzeczonego. Może to powiedzieć proszącemu ją partnerowi, nie naraża­jąc się na zarzu/t nieuprzejmości.

Dziękuję — może powiedzieć — nie tańczę. Zaraz przyjdzie mój narzeczony; pan rozumie.

Mężczyzna przeprosi i podejdzie do innej dziewczyny. Do stolika Schosego zbliżył się nieznajomy. Kłania się młodej kobiecie. Można? — pyta.

Kobieta kładzie torebkę na krzesło. Jej partner idzie przo­dem; toruje jej drogę wśród tłumu.

Muzyka gra marsza.

Trudno ich obserwować. Zbyt wiele par jest na parkiecie. Prawie się nie ruszają. Czasem Żebrak widza ramię nie- zmajomego obejmujące kobietę. Kobieta ma twarz odwróco­ną. Uśmiecha się do partnera. Poruszają się jak ptaki, jak ociężałe wrony. Wrony nie podskakują. Schose celuje w nich z palca wskazującego: pif-paf.

Kiedy wieczorem, w drodze na piaszczystą ławicę, przecho­dził obok pola na skraju lasu, naliczył siedemnaście sztuk I gawronów. Gdy się na chwilę zatrzymał, wzbiły się w po- I

Skuteczny strzelec otrzymuje premię od odstrzału. Wrony zrobiły się nieufne. O zmroku długo krążą nad drzewami. Ktoś łazi po lesie, może to jakaś zakochana para? Dopiero wtedy, gdy zapadnie noc, wrony siadają na swym drzewie- -sypialni, na skraju lasu.

Kto śpi na dworze, uczy się widzieć. Nie tylko Schose zna-

wietrze.

lazł schronienie na ławicy. Przed nim szukali go tu i inni. Zmuszeni do ucieczki, na brzegu rzeki stawiali szałasy no- wochrzczeńcy; to było dawno temu. Szałasy rozpadły się; drenuje się brzegi. Chłopi powiększają swe pola, rozbudo­wuje się drogi, trasy spacerowe, szlaki turystyczne. Naj­pierw pojedynczo, a potem grupkami, chłopcy starają się wmieszać w gromadę niedzielnych wycieczkowiczów. Obła­dowani paczikami i plecakami, udają, że wracają do miasta. Ciągle jeszcze mają na sobie wojskowe koszule. Od czasu do czasu rozglądają się ukradkiem.

Czy zatarłem wszystkie ślady?

Ozy nikt za mną nie idzie?

Pies jest uwiązany; kto wie — gdy go ktoś spuści z łań­cucha! Może w domu nie zrozumiano historii o porwanej sarence? Poprawiają kapelusze, stawiają większe kroki. Schose rozpoznaje ich na szlakach wodnych. Zna oczy lu­dzi, którzy noce spędzają na dworze, oczy o powiekach za­czerwienionych i spuchniętych. Młodzi włóczędzy opuszcza­ją swe wioski. Udają się do miasta. Niektórzy biorą ze sobą rower. Mają zamiar odwiedzić przyjaciela, którego przed laty stracili z oczu. Jego adres dał im jakiś podróżny. W mieście każdemu żyje się dobrze — mówią podróżni. — Bezrobocie? — koń by się uśmiał! Nam wszystko idzie jak z płatka. Wieczorem zamykamy sklepy i jesteśmy wolni. Ej, wy prowincjusze, co wy tam wiecie o mieście. Ciągle jeszcze mówicie o kryzysie. Nie rozumiecie nowych czasów. Kto się teraz nie włączy, zostanie z tyłu.

Pochylają się nad stolikiem, z zapalniczką w ręku, złoci­ste iskrzenie, refleks światła na twarzy.

Podróżni jeżdżą samochodem. Robią porównania. No do­brze, trzeba będzie się rozejrzeć. Młodzi mieszkańcy wsi powzięli już decyzję.

Schose spotyka ich w mieście, nad kanałem, wśród bez­robotnych. Zgłosił się do swego kuratora. Hiigli jest zado­wolony z podopiecznego J. C. Ledermanna. Daje mu pole­cenie. Trzeba czuwać nad bezrobotnymi. Nie zaszkodziłoby wiedzieć, jak się oni sprawują. Rząd poczynił odpowiednie kroki.

Jak to było po pierwszej wojnie światowej? Założono biu­ra, bezrobotni mieli dostawać zapomogi — takie środki okazały się wówczas konieczne. Nie przygotowano się jed­nak należycie. Ówczesny dyrektor opieki społecznej musiał podać się do dymisji. Opozycja zarzuciła mu nieudolność. W Bernie oczekuje się tym razem dwudziestu tysię­cy bezrobotnych. Stanowią polityczne niebezpieczeństwo. W pewnych kołach politycznych znów mówi się o czerwonym niebezpieczeństwie. Dopiero co zakończył się strajk gipsowników.

Zdławiono go — mówią polityczne koła, do których nale­ży rzecznik Hiigli.

Żądania pracobiorców skutecznie odrzucano.

Komunizm zwyciężony na całej linii.

Współobywatele, myślimy za was!

Na placach publicznych i nad kanałem przywódcy partii wygłaszają przemówienia.

Hiigli również pali cygara. Schose wie, że wytwarza się je we Fryburgu. Na pudełku widnieje napis: cygara zwi­nięto we Fryburgu. Oklejono z wierzchu liśćmi brazylij­skiego tytoniu.

Rzecznik Hiigli zaproponował cygaro podopiecznemu:- Schose woli raczej papierosy. Fajkę Dolly zgubił. Może powinien palić tytoń holenderski, jak Wolf? Wszędzie wi­dzi się teraz papierosy amerykańskie: playery, camele. Schose nie przyjął cygara. Jest zatrudniony w biurze po­średnictwa pracy; w każdy piątek składa opiekunowi spra­wozdanie. Żyje z bezrobotnymi. Zachowuje się tak, jakby był jednym z nich.

Politycy omylili się w rachubach; kryzysu nie ma. Liczba bezrobotnych nie jest duża.

Schose mruży oczy. Leży na skarpie, nasuwa na twarz ka­pelusz. Ogarnia go senność.

Zaraz będzie południe; czas pójść po. zapomogę, czas zgło­sić się do kuchni zbiorowego żywienia po zupę.

Obserwuje Dziewięciopalcego i Murzyna. Murzyn jest amerykańskim wczasowiczem. Idzie środkiem jezdni. Dzie-

264

więciopalcy depcze mu po piętach, dźwigając doniczkę, może z melisą; dlaczego nie miałaby to być melisa? W szko­le uczą słowa „melisa”. Dziewięciopalcy ma czarny, sztyw­ny kapelusz z krótkim rondem; za wstążkę, która ten ka­pelusz opasuje, wetknął legitymację — taką, jaką dostają bezrobotni.

Przechodzą; żołnierz przestaje gwizdać, coś mówi, potem zmów gwiżdże; Dziewięciopalcy nie odpowiada. Jako posła­niec dorabia sobie małymi kursami na kiełbasę do zupy, więcej nie potrzebuje. Przekroczył sześćdziesiątkę, to stary człowiek; niewiele już potrzebuje, by żyć. Młodzi mężczyź­nie przebywają nad kanałem długo; tydzień, dwa tygod­nie — najwyżej; potem się ich stąd zabiera.

Zostają bu tylko starzy bezrobotni.

Co robić po wojmie ze starymi ludźmi?

Może pewnego dnia rząd zajmie się tą sprawą.

Starzy ludzie też są ludźmi — mówi rzecznik.

Spółka akcyjna organizująca dostawy piasku i żwiru za­trudnia samych starych ludai. Żadnemu chłopakowi nie przyszłoby do głowy, by pracować na barkach. Życie na rzece jest ciężkie, pracuje się na zmiany i tylko co trze­cią niedzielę ma się wolną. Od przewoźników można się czegoś nauczyć. Rzeka mie kłamie. Jest leniwa; czasem jed­nak w mgnieniu oka staje się niebezpieczna.

Przewoźnicy pamiętają o tym, choć nigdy na ten temat nie rozmawiają. Brzegi wysychają. Sezon ma rzece skończył się. Młodzi przewoźnicy przenoszą się ma kolej.

Schose wychyla się do przodu; z tego miejsca może ogar­nąć wzrokiem rozciągający się przed nim kanał. Na nowo zacementowane nabrzeże. Teraz, w październiku, jeszcze nie ma na nim wodorostów. W wodzie odzwierciedlają się drzewa, poręcze i niebo. Jest południe, pod wpływem cie­pła mężczyzn na skarpie opada senność. Ten czy ów wkła­da kapelusz i wlecze się w stronę podwórza. Przez chwilę widać go jeszcze między rowerami, zawieszonymi ma ha­kach wbitych w mur, potem znika za rogiem.

Około południa ulica ożywia się. Tramwaje są przepełnio­ne, z hałasem biorą zakręt.

Drogą wzdłuż kanału wracają do domu uczniowie. Jeden chłopiec rzuca drugiemu swój podwieczorek. Przy balustra­dzie długo stoi dziewczynka, trzymając w nogach teczkę. Tę drogę nad kanałem znają również właściciele psów. Przeważnie są to ludzie starsi. Łażą tam i •z powrotem, w skrzyżowanych z tyłu rękach trzymając skórzane obroże; rzucają kamieniami lub usiłują splunąć ze skarpy w wodę. Tylko przed południem aleja należy do bezrobotnych. Roz­pinają koszule, zdejmują buty i skarpety, podkładają pod głowy kurtki. Noc była długa i zimina; spędzili ją w po­czekalni drugiej klasy. Wałęsali się bez celu po mieście, zaglądali do pojemników na śmiecie i do wózków, którymi się śmiecie wywozi; obładowani puszkami i workami, idą za pracownikami gazowni, wracającymi z nocnej zmiany, zbierają z rynsztoków niedopałki papierosów i cygar, za­nim pracownicy komunalni objadą ulice miasta polewacz­kami. Spotykają się o świcie na małych placach.

Teraz zapadają w drzemkę; od ciepła napuchły im stopy. Tam, po drugiej stronie kanału, zaczyna się świat praco­biorców, świat obwarowany wieżami i murami — daleki to ląd, od góry zabezpieczony siecią jezdnych przewodów i elektrycznych kabli. Oto nadchodzi Dziewiędopalcy! Zbli­ża się szybciej, niż Schose myślał. Znów idzie środkiem jezdni, między szynami tramwajowymi. Przelotnie spoglą­da na czekających mężczyzn. Siada na ławce przed lipą. Zapina kurtkę; pod kurtką nosi czarną, aksamitną kami­zelkę. Krzyżuje ramiona na piersiach — brakuje mu ma­łego palca u lewej ręki. Schose chciałby wiedzieć, co się Dziewięciopalcemu stało.

Ten, kto ma tylko dziewięć palców, może być pewien, że zwróci na siebie uwagę. Jest szczególnym przypadkiem. Schose chciałby wiedzieć, co Dziewięciopalcy sądzi o paź­dziernikowym słońcu.

Dziesięciopalcym wszystko idzie łatwo, od ręki. Świat urzą­dzony jest dla nich. Ich czarodziejskie sztuczki z liczeniem wynikają g przewagi, jaką dziesiątki i setki mają nad dzie­

wiątkami i dziewięćdziesiąłkami, nawet tu, nad kanałem. Dziewięciopalcy może opowiedzieć pewną historię. Może wspomnieć o wojnie, opisać duże szwajcarskie miasta, po­tężną rzekę i zwycięsko przebiegającą kampanię uprawną. Powie o ofierze, jaką złożył społeczeństwu. Gdy podnosi czteropalczastą rękę, wrzawa wokół niego cichnie: nie po­trzebuje zasłaniać swego kalectwa protezą. Po prostu, ma tylko dziewięć palców — z widoczną korzyścią dla siebie. Dziewięciopalcy wyciąga z kieszeni gazetę. Trzyma ją w takiej odległości, by chętni do czytania mogli zerkać mu przez ramię.

Doktor Rosenfeld powrócił do Szwajcarii — pisze redaktor. Nowe szczepienia gimnazjalistów przeciw ospie.

Obecnie tramwaje w godzinach szczytu co sześć minut.

Na pierwszej stronie wydrukowano wiersz liryczny. Poeta twierdzi, że jeszcze niigdy nie mówił o śmierci. Starzy bez­robotni cenią sobie papier gazetowy. Trzech siedzi z lewej strony Dziewięciopalcego, dwóch z prawej. Jeden ma chu­steczkę. Dziewięciopalcy spogląda na niego, gdy chce od­wrócić stronę. Nawet obcych umiał sobie pozyskać; mogą go fotografować, o ile dadzą napiwek. Zdjęcie czarno-białe jest tańsze od kolorowego. Fotografują wszystko — mówi Dziewięciopalcy swym kolegom. — Tylko mi się nie ruszaj­cie, już ja nawiążę z nimi rozmowę. Oprowadza turystów po mieście. Pokazują mu swój katalog, wymieniają zabyt­ki. Dziewięciopalcy troszczy się o to, by punktualnie co do minuty znaleźli się przed dzwonnicą z zegarem. Ach — mówią, obserwując jak niedźwiadki wybijają godziny. Są zachwyceni: Król na zegarowej wieży porusza berłem, pod­czas gdy po niebieskiej tarczy przesuwa się Śmierć, do­kładnie tak, jak to im obiecano w prospekcie. Ciekawość turystów łatwo zaspokoić.

Władam sześcioma językami — mówi Dziewięciopalcy — ale wiadomo, że zna tylko dialekt berneński. Wydaje się, że turyści rozumieją Dziewięciopalcego. Chętnie idą za nim w stronę kanału; zawsze kapnie bezrobotnym jakiś tam napiwek. Jak to jest z malarzami? Dziewięciopalcy nie wie tego dokładnie: malarz przystępuje do sprawy inaczej.

Sztalugi ustawia pod drzewem. Trzeba zwilżyć farbę akwa­relową; wyjmuje się pędzle. Dotyka ołówkiem papieru, jakby z obawą raz jeszcze spogląda na ławkę naprzeciw­ko. Na ławce siedzi sześciu mężczyzn czytających gazetę. Co sobie myśli malarz, zabierając się do malowania? Chciałby wziąć do domu mały, gotowy już szkic. Siedzący na ławce bezrobotni skłaniają go, by się na coś zdecydo­wał; w pewnym momencie przerywa pracę nad obra­zem.

Chodzi o odpowiednie usytuowanie — mówi malarz. Wy­daje się, że bezrobotni na kogoś czekają. Czy ów ktoś ma tu przyjść za parę minut, czy też dopiero co stąd odszedł? Można by się ich spytać; pytanie zostawiliby bez odpo­wiedzi. Nie wiedzieliby, o czym mówi. Oczekiwanie wyra­ża się w sposobie trzymania głowy, a teraz także w ukła­dzie rąk.

Malarz maluje sześciu mężczyzn na ławce. Są ubrani na czarno i mają czarne kapelusze. Ławka na obrazie jest dłuższa niż w rzeczywistości; teraz znajdzie się tu dość miejsca i dla tego siódmego, który musi wkrótce nadejść. Za ławką malarz maluje pień drzewa, jedynej nad kanałem lipy, i maluje także powietrze pod koroną drzewa, brązo­we, takie, jakie jest. Dziewięciopalcy trzyma rozłożoną ga­zetę; malarz domalował mu w dobrej wierze dziesiąty palec.

By obraz utrwalić, pociągnie go w domu lakierem. Pewne­go wieczoru zaniesie go do siedziby cechu — do swego sta­łego lokalu — „Pod Gospodą”. Obraz nie jest duży; kierow­nik zakładu nie będzie miał nic przeciwko temu, by obra­zek zawiesić na ścianie.

Dziewięciopalcy robi sobie wyrzuty. Zapomniał poprosić malarza o napiwek.

Tego rodzaju niedopatrzenie nie powoinno się powtórzyć. Przyjezdni będą musieli wyrównać tę stratę. Amerykań­scy wczasowicze mają pieniądze. Przeważnie zostają na Starym Mieście tylko kilka dni; szybko znajdują sobie dziewczyny, zwiedzają z nimi katedrę w nocy, wkładają nowy film do kamery i jadą dalej. Niektórzy zostają tu na

dłużej. Berno im się podoba. Ów Murzyn, na przykład, stale tu wraca.

Podarował Schosemu medal. Zgodził się, by Dziewięciopal- cy pokazał mu miasto. Dziewięcdopalcy nosi mu doniczkę i melisą. Lucky — tak się nazywa ów Murzyn; Lucky — to byłoby odpowiednie nazwisko. Lucky jest prawdziwym okazem czarnego Murzyna.

Nic nie zmieni tego faktu.

Schose wyciąga swój medal, w zlocie z dwiema literami: U. S. Wyciera go o rękaw koszuli do połysku; potem z po­wrotem wsuwa za koszulę.

Ten medal można nosić jako amulet.

A nuż Lucky jest dobrym żołnierzem? Można to sobie wy­obrazić. Pewnej nocy wojna się kończy.

Żołnierzom chce się pić. Znad mglistych oparów wzlatują rakiety i bezgłośnie pękają. Lucky często się śmieje. Ma piękne zęby.

Są w porządku. Zęby — prima, najlepsze zęby w armii ma­my my, czarni. I najlepsze dziąsła. Moje dziąsła nigdy nie krwawią. Są czyste i mocne. Jestem całkowicie zdrowy, na wskroś zdrowy. Nic mi nie dolega, w ogóle nic; nawet dziąsła mam nieskazitelne. Ogląda twarz w lusterku do golenia. Lusterko stawia na ramie okiennej albo na plat­formie samochodu; czasami wyjmuje je podczas jazdy, po­nieważ Lucky nie jest pewien, jak Lucky wygląda. Zawsze potrafi wyobrazić sobie swoje ciało, kończyny, ręce, plecy, ciało w ruchu, głowę w nałożonym hełmie — ale nie twarz. Odnajduje ją dopiero w lusterku. Lusterko chroni mu ją. Twarz ma wąską, skórę ciemniejszą, niż przypuszczał, ciem­niejszą, niż podczas wojny. Zęby ma rzeczywiście dobre. Śmieje się do siebie, Lucky, pokazuje język; język rów­nież ma zdrowy. Nic mu nie dolega. Miał szczęście; może być zadowolony.

Spójrzcie na mnie! Mam prawie siedem stóp wzrostu. Roz­gryzę szklankę, jeśli tego chcecie. Jestem pod każdym względem w porządku.

Jego koledzy lubią, gdy Lucky wchodzi na stół, tańczy

i zjada szklankę. Przyjechali z nim do Szwajcarii. Państwo

wysłało ich tu na wczasy, prosto z frontu. Tu, w Szwaj­carii. na szwajcarskim urlopie, Luoky zjada jeszcze "wię­cej szklanek niż przedtem; a fe, jak ten kolorowy tak może...

Żuje kielichy do wina, rozgryza szklanki do piwa. Chętnie płaci za poczynione szkody. Na stole czuje się dobrze. Na stole jest wolny. Na stole porusza się jak w domu, w cie­płym kurzu po kostki. Do tego jeszcze krótki okrzyk, po­chwycony i przekazany, cichy śpiew, na przemian, na dwa głosy, łagodne klaskanie w dłonie.

Lucky zamknął oczy; inni mówią: on tańczy. Narzeczone wczasowiczów chętnie mu się przyglądają; żują gumy do żucia, które dostały od swych przyjaciół; palą amerykań­skie papierosy, znane gatunki. Luoky nigdy nié jest zmę­czony. Nie potrzebuje snu. Czasami bierze ze sobą Dzie- więciopalcego jako tragarza, czasami łazi po mieście sam. Dochodzi do Ostring, gdzie znajduje się kolonia małych ogródków działkowych. Kładzie się w zaroślach i obser­wuje. W godzinach popołudniowych na działkach pracu­ją kobiety i dzieci. Kobiety noszą krótkie spódnice; posłu­gują się rozmaitymi narzędziami. Lucky jest szczęśliwy. Domki są takie jak w jego stronach rodzinnych. Sto­ją rzędem, ozdobione kwiatami. Po fajerancie na działki przychodzą mężczyźni i sprawdzają, jak ich żony gospo­darowały. Pokazują im, jak mogłyby to czy owo zrobić, lepiej; kobiety chętnie słuchają takich uwag.

Zapomniałaś przykryć beczkę z deszczówką — mówią męż­czyźni. — Pomyśl o komarach, a poza tym w cieple woda wyparowuje. Kobiety nie pomyślały o tym. Jutro szybko postarają się o pokrywę.

Od czasu do czasu Lucky wyjmuje lusterko. Za jego po­średnictwem może spowodować rozbłysk szyby w oknie któregoś domku. Dotyka lusterka: jest nadal chłodne, nie nagrzało się w kieszeni. Może Lucky jest chory?

Ogląda w lusterku oczy. Są w porządku. Wszystko w po­rządku. Nie ma powodów do niepokoju.

Lucky chowa lusterko; pobrzękuje monetami w kieszeni; są w dotyku ciepłe, prawie gorące. Pieniądze powinny być

L

zimne; pozbywanie się ciepławego bilonu jest nieprzyzwo- itością. W jaka sposób Lucky ma się w tak krótkim czasie nauczyć posługiwania się szwajcarskimi pieniędzmi? Nie zawsze można na pierwszy rzut oka określić ich wartość; liczby na monetach: 1, 1/2, 10, 20, 5 obramowane są wień­cem z liści i owoców.

Pod wieczór Lucky opuszcza swój punkt obserwacyjny. Idzie na spacer. Stoi przed szpitalem na Äussere Enge

i przygląda się ludziom, którzy przybyli tu w odwiedziny. Pożegnawszy się wsiadają do autobusu. Rekonwalescenci jedną ręką przyciskają do piersi prezent, a drugą macha­ją, dopóki autobus nie zniknie za zakrętem.

Lucky zostawia za sobą gospodarstwa ogrodnicze i zakład dla obłąkanych, otoczony cieplarniami; dochodzi do rzeki; idzie wzdłuż niej; dochodzi do drogi nad brzegiem. Pod wierzbami jest ciemno. Lucky przechodzi przez jaz na ta­mie. Lucky znalazł się nad kanałem. Woda płynie tu ci­cho i szybko. Przed urządzeniem do uzdatniania opuszcza obmurowane koryto i dostaje się do potężnego okrąglaka, gdzie mieści się oczyszczalnia ścieków. Pompy pracują bezgłośnie.

Luoky zaczyna biec. Droga nad kanałem prowadzi go obok zbiorników osadowych i silosów drożdżowych z powrotem do miasta. Przed pagórkiem ukazują się światła, oświetlają go z góry i z przodu, drogę wytyczają mury, droga roz­chodzi się, rozchodzą się mury, drogi stają się ulicami; ogrody i żywopłoty oddzielają ulice, domy spychają ogro­dy, wypełniają luki między murami, wypierają mury, do­chodzą do placu, otaczają studnię z czterema niedźwiedzia­mi z brązu, uwiązanymi na łańcuchu. Nuże, Lucky, na stół! Wspierają go pomocne ręce. Zabrudził sobie mundur. Lucky tańczy. Dziś wieczór zje lusterko. Czyż nie ma najlep­szych zębów w armii? Schose może to poświadczyć. Rzecznik Hügli nie cieszy się z relacji. Schose nie potrafi odróżnić informacji istotnych od nieistotnych; jego infor­macje są nieprzydatne. Z jego meldunków nie można do­wiedzieć się niczego, co by pomogło uregulować problem starych bezrobotnych. Nie zawierają one żadnych możli­

wych rozwiązań. Schosego zwolni się. Na szczęście amery­kańscy wczasowicze nie przebywają długo w jednym i tym samym miejscu.

Mają poznać piękną Szwajcarię: CZTERY KLIMATY NA NIEWIELKIM OBSZARZE.

Precz ze zdrowymi amerykańskimi wczasowiczami na tra­sie: Berno — Thun — Frutigen — Adelboden; w ekspre­sie LCtschberg — Simplon.

Kocham cię och, kocham cię kocham cię kocham cię również och, kocham cię również.

Schose obserwuje parkę. Zakochane pary wszystko zaczy­nają na nowo.

Kochasz mnie?

Kochasz mnie naprawdę?

Pokaż, że mnie kochasz.

Gdy się zmęczą, mówią.

Ach, spójrz, jaki wiatr, spójrz, ile okien otwartych! Kocham cię, Fritz, chciałabym mieć z tobą dziecko. Kochasz mnie naprawdę? Możemy pójść do ciebie, do domu? Musisz być cicho — mówi dziewczyna. — Pani Kohler nie powinna niczego zauważyć. Obiecaj mi, że będziesz cicho. Uważaj na wyłącznik.

Oboje stoją w cieniu za murem. Młodzieniec całuje dziew­czynę. Obejmuje ją ramieniem. Wchodzą do ciemnego do­mu z otwartymi oknami.

Na placu przed biurem pośrednictwa pracy zostają śpiący cudzoziemcy — włoscy robotnicy. Zluzowali starych bez­robotnych. Siedzą skuleni na osznurowanych, tekturowych pudełkach, zaciskają ręce na uchwytach walizek, osuwają się. Leżąteraz przed swymi bagażami. Leżą pod drzewa-

mi naci kanałem — 10 lipoa 1946 raku. Spią pod fontanną światła, reklamującą nowo utworzoną firmę spedycyjną. Przepuszczone przez obrotnicę, wagony towarowe wtaczają się pojedynczo na rampę i zderzają z innymi.

Znajome to odgłosy: miękkie stuknięcie zderzaków, szczęk haków, syk pneumatycznych przewodów hamulcowych. Trzaskają drzwi, rozsuwają się dachy; na przenośniku ta­śmowym przesuwają się przez halę worki z sodą, w długim szeregu. Za godzinę kończy pracę nocna zmiana.

Schose zna robotników z nazwiska, jeśli są to nazwiska tych, o których rzecznik Hügli pragnie się czegoś dowie­dzieć. Niektórzy noszą w kieszeni gazetę w ten sposób, że można odczytać tytuł: „VORWÄRTS”. W domu przyjmują przedstawiciela zakładu ubezpieczeń na życie, pracownika spółdzielczego salonu radiowego, firmy sprzedającej odku­rzacze, pracownika garażu samochodowego — o ile to Hü- gliego interesuje.

Od czasu do czasu Hügli prosi, by mu Schose złożył wizy­tę. Wizyta — tak nazywa zdawanie relacji. Na szerokich grządkach kwitną teraz róże. Nie można ich nie zauważyć. Róże pielęgnuje ogrodnik, Schose pozdrawia go: Paul Äschler — były stary bezrobotny.

Drzwi otworzyła służąca, służąca z Austrii. Schose proszo­ny jest do środka. Czeka na Hügliego w hallu. Na podłodze stoją róże.

Z czego Schose będzie dziś zdawał relację?

Czy coś podejrzewa? Zwerbowano go, by obserwował po­dejrzane osoby i składał odpowiednie meldunki. A ten fa­cet z gazetą „VORWÄRTS” w kieszeni — czyż nie jest on przypadkiem socjalistą?

Schose nie wie tego dokładnie. Wiele ludzi nosi przy sobie gazety.

A jak się przedstawia sprawa z innymi? Czy Schose kon­taktował się przed laty z niejakim Reubellem? Tak, tego nie da się zaprzeczyć. Reubell pracuje w Ameryce. Wojna się skończyła. Nąwet taki kraj jak Szwajcaria może otwo­rzyć granice.

Gdy Schose mówi, Hiigli wpatruje się w popiół swego cy­gara".

Reubell, Katz, Dziewięciopalcy — wszyscy są podejrzani. Cóż można powiedzieć o Dziewięciopalcym? Tak jak Scho­se, zatrudniony jest w biurze pośrednictwa pracy; razem opiekują się Włochami. Na Dzdewięoiopalcym można pole­gać. Od pewnego czasiu kuleje; poza tym nie zmienił się; nadal nosi kapelusz z szerokim rondem, odpowiedni do swej czarnej kurtki. Gdy Dziewięciopalcy widzi bawiące się dzieci, zatrzymuje się. Jako pracownik w biurze po­średnictwa ma czas obserwować dzjeci. Grają w klasy, przeskakując z jednej klatki do drugiej. Kredę kradną w szkole; na chropowatym tynku, okrywającym mur szpitala, kreda ściera się szybko. Czy nauczycielka niczego nie za­uważa? Może dostaję kredę z hurtowni, w pudełkach, po sto sztuk?

Dziewięciopalcy nie wtrąca się; nie ma nic przeciwko za­bawom dzieci. Mieszka na Äussere Enge; w nowych do­mach czynszowych na tej ulicy pełno jest dzieci. Zna ry­mowane odliczanki tych dzieci, zna ich kryjówki. Wie, że odkładają pieniądze dla chrześniaka Czerwonego Krzyża. Dziewięciopalcy kocha swoją ulicę.

Äussere Enge jest ulicą okrężną, położoną nieco powyżej poziomu rzeki. Latem jest tu gorąco i bezwietrznie. Świa­tło razi; młode wiązy dają mało cienia. Pachnie szpitalem. Äussere Enge dwanaście — tu mieszka również Schose. Schose i Dziewięciopalcy są lokatorami domu wybudowa­nego przed wojną. Opłata czynszowa jest niska; mieszkania w starym budownictwie podlegają kontroli cen.

Ten, kto jest zatrudniony w biurze pośrednictwa pracy, rozporządza niewielką sumką. Pensję musi starannie roz­dzielić. W szafie, pod bielizną, trzyma koperty: czynsz, prąd, ubezpieczenie, ubranie, jedzenie, różne. Pracownik taki ma trudności ze znalezieniem mieszkania na miarę swoich możliwości. Przestrzega regulaminu wiszącego w korytarzu domu. Po godzinie dwudziestej pierwszej nie wolno palić światła, trzaskać drzwiami i w ogóle zakłóca i

spokoju, a więc nastawiać radia na zbyt głośny, odbiór czy też śpiewać.

Pracownik wspomnianego biura nie będzie trzymał zwie­rząt. Dozorca domu może być pewien, że przyjął porząd­nego, przyzwoitego lokatora. Opłatę czynszową uiszcza się pierwszego. Płaci się z góry. Gospodyni wynajmująca Scho- semu pokój choruje na żołądek. Półki w jej spiżarni są puste, kuchenka gazowa jest zamknięta, stołu używa się rzadko.

W pokoju, na stosie żumali, leży lornetka. Skórzany fu­terał wysłany jest fiojetowym aksamitem.

Schose często po nią sięga. Leżąc w łóżku, widzi fragment ulicy, kawałek muru i liczne okna po przeciwnej stronie. Zdarza się, że myśli o tym, by potajemnie opuścić miasto. Chciałby wyjechać na wieś. Czuje się uwięziony za szkłem powiększającym. Po chwili bolą go oczy. Tak, zostawić to wszystko, uciec stąd na wieś, dlaczegóż by nie do Szwecji? Wtem do drzwi puka Kapsla.

Kapsla — tak nazywa się gospodyni. Tak wołają ma nią jej przyjaciele. Przed laty służyła pewnemu malarzowi za modela. Często przedstawiał ją z puszką w ręku. Przezy­wano ją wtedy Pandorą.

Kapsla puka i otwiera drzwi.

Schose pyta: która godzina?

Spał. Kapsla nigdy nie wraca przed jedenastą.

Po przyjściu do domu zamyka okna. W pokoju pachnie benzyną i jedzeniem z obcych kuchni. Nie znosa tego za­pachu. Czasem długo siedzi na krawędzi łóżka i czesze się bez lusterka. Niekiedy mówi: tak — albo: jak ja okropnie wyglądam, a Schose wyciąga się ma posłaniu, z rękami skrzyżowanymi pod poduszką. Przedpokój jest biało otyn­kowany i obramowany sztukateriami. Biały kolor działa ma Schosego usypiająco. Słucha szmerów w łazience. Ka­psla bierze pigułki; jest zbyt chuda jak ma swoje czter­dzieści lat. Może jest bardzo chora.

Gdy Schose budzi się, okno znów jest otwarte. Nie unosząc głowy, widzi jaskółki.

Kapsla leży obok niego. Lewą stopą dotyka jej nogi; mogę

276

ma ciepłą. Ciepłe plecy. Schose widzi jej policzek; próbuje wyobrazić sobie jej twarz. Ma dziką, wymizerowaną twarz, ciemne, symetrycznie rozmieszczone brwi, oiemne oczy, nie­bieskawe cienie pod oczami. Kiedy patrzy się na jej twarz, myśli się o diecie. W jej twarzy wyczuwa się jakąś siłę — siłę, którą Kapsla czerpie z codziennej rezygnacji z kawał­ka czekolady, z talerza klusek. Z jej twarzą harmonizują gibkie ruchy oraz ręce, które zwykle zbliżają do ust rów­nocześnie i zapalniczkę, i papierosa — między rozstawio­nymi palcami już sączy się dym.

A jak się cicho śmieje. Jej śmiech nie jest przeznaczony dla innych. Czasem Schose idzie z nią do kina. Kapsla nie­nawidzi komicznych filmów; filmu „Laurel 1 Hardy w Bellevue” nie chce obejrzeć.

Teraz, nad ranem, śpi głęboko. Budzi się, gdy Schose wsta­je. Na wieży kościoła Najświętszej Marii Panny wybija siódma. Matki idą do pracy. Wołają swoje dzieci; zawie­szają im na szyjach sznurki z kluczami od mieszkania.

Aussere Enge jest ulicą biedną. Nocą jest tu cicho. Ran­kiem ulica napełnia się hałasem; godzina siódma — czas pójść z Dziewięoiopalcym po nową partię robotników-cu- dzoziemców, która przybywa dziś „CATALANEM”. Mają to być piemontczycy, mężczyźni niskiego wzrostu, o ciem­nych twarzach.

Gdy Schose i Dziewięciopalcy wychodzą o siódmej z do­mu, czują w korytarzu zapach kleiku ryżowego, gotowane­go przez gospodynię.

Podczas pracy Schose pali.

Za dużo palisz — mówi do niego Dziewięciopalcy. —

A przecież jesteś sercowy.

Schose pali parisienny, papierosy Kapsli. Przyzwyczaił się do tego gatunku. Żąda w kiosku dużego, żółtego pudełka.

Nie wszędzie można je dostać. Małe, płaskie pudełko sprze­daje się łatwiej. Mniej zajmuje miejsca w kieszeni. Dobrze by było, gdyby kupując duże pudełko wziął ów fakt pod uwagę. Co jakiś czas Schose próbował zmienić gatunek. Proponowano mu brunetty, champion-filtry, gitany; stale

/

277 / _

jH je

jednak wraca do parisiennów. Parisienny smakują mu bardiiej — to wszystko. W gazetach znaleźć można cało- sironicowe ogłoszenia o nowych gatunkach papierosów. Na ilustracjach widać ładne dziewczyny stojące u boku ener­gicznych mężczyzn. Mężczyźni rzucają chłodne spojrzenie na sportowy wóz lub oszalowany most; w ręku trzymają papierosa. Dziewczyny śmieją się do czytelnika. Parisienny rezygnują z takiej reklamy. W gazecie nadaje się im zbyt mały rozgłos.

Parisienny to papierosy robotnicze; są tak luźno wypełnio­ne tytoniem, jak gdybyś skręcił je własnoręcznie.

I rzeczywiście — nie znoszą wilgoci.

Gdy pada deszcz, Schose papierosa wyrzuca. Prowadzi Włochów przez kanał do kantyny. Obserwują go. Podróż odebrała im ochotę do rozmowy. Czekają na deszczu. Od wilgoci pęcznieją ich walizki.

Siadają w poczekalni na podłodze, piją z blaszanek gorącą kawę i zaczynają mówić.

Pora, by Schose zapalił parisiemna.

Zachorujesz — mówi Dziewięciopalcy. — Tylko pal tak dalej, kolego. Wywołuje się nazwiska włoskich robotników. Z biura wychodzą zawsze w trójkę. Telefonicznie powia­domiono pracodawców; niecierpliwie oczekują nowych pra­cowników.

Zbyt wiele zamówień, za mało personelu! Co robić? Banki nie są wspaniałomyślne. Potrzebujemy kredytów, maszyn. Świat jest w stadium odbudowy. Więcej maszyn, mniej per­sonelu — oby banki pamiętały o tym!

Przerwa obiadowa pracodawcy jest królika.

Włosi piszą kartki do żon; pracuję dla G. M. Buduję ba­raki. Mamy małą sjestę. Ciągle musimy się uwijać z je­dzeniem.

Są szczęśliwi, siedzą na słońcu, żują chleb i salami.

Czasem Schose i Dziewięciopalcy wracają do domu około południa.

Kapsla czyta prospekty opisujące miejscowości wypoczyn­kowe. Dokąd wyjechać? Nad morze? W góry? W wysoko

położonych regionach kraju -pod koniec sierpnia często pa­dają deszcze; potwierdza to spiker w Beromünster.

Jego głos dochodzi z otwartych okien.

Na Äussere Enge zieleń wiązów zmatowiała. Żywopłot tu- jowy ciągnie się szary przed murami szpitala. W południe ulica okrężna pustoszeje. Pod balkonem Dziewięciopalcego dzwoni rowerzysta. Przechodzień woła na psa: no chodź tu, Karo, do nogi!

Dzdewięciopalcy zwraca się do Schosego: kolego.

Schose nie ma przyjaciół.

Kolego, syrena! Spóźnimy się.

Po południu Dzdewięciopalcy wstępuje do Schosego — ra­zem idą do pracy. Puka do drzwi. ■

Tak — woła gospodyni — jedną chwileczkę. Zaraz potem drzwi otwiera Schose.

Chodźmy — mówi Dziewięeiopalcy, nie patrząc na niego. Jakże długie są te popołudnia w biurze. Przygotowuje się wykazy, porządkuje atesty, świadectwa lekarskie, sprawoz­dania. Dzień wcześniej policja aresztowała niejakiego Emi­lio Casella, robotnika z Turynu.

Dopuścił się czynu nierządnego ze Szwajcarką! To hołota! Dajemy tym makaroniarzom warunki do zarabiania solid­nych, szwajcarskich pieniędzy, a co oni robią? Czepiają się spódniczek naszych dziewcząt. Bywają wśród nich przy­stojne chłopaki, ciemnowłose, smukłe, Bóg wie co jeszcze, z gitarą — a pięknie śpiewać potrafią wszyscy. Nie jest to dla nich rzeczą trudną zawrócić biednej panience w gło­wie. No, a u nich, na ciepłym południu, jak to tam wyglą­da? Lament kobiet, wrzask dzieci, brudna izba.

Ach, ci makaroniarze! Urzędnik zaciska pięść. Już my ich będziemy mieli na oku, możecie być pewni.

Nasze solidne, szwajcarskie pieniądze! Nasze berneńskie dziewczęta. Gdy złapię takiego makaroniarza z bemenką, zabiję go. Relację urzędnika dołącza się do akt.

Problem Włochów! Napawa on troską również wyższych urzędników z biura pośrednictwa pracy. Niełatwo będzie go rozwiązać. Któż by się spodziewał, że po wojnie nastąpi

taki rozkwit? Jesteśmy zaskoczeni, wydarzenia nas wy­przedziły.

By móc wyjaśnić nową sytuację, znajdują odpowiednie słowa: eksplozja gospodarcza, trusty, kartele. Z wyraźną podejrzliwością odnoszą się do grupy ludzi, których nazy­wają spekulantami.

W branży budowlanej zaczęły się dziać świństwa! Co to się wyrabia z cenami ziemi! Ale kryzys nie da na siebie długo czekać. Po tym gwałtownym wzroście będzie jeszcze bardziej straszny. Nasi synowie będą za jakiś czas chwalić dalekowzroczność ojców, którzy pozostali wierni zawodowi urzędnika.

Biuro pośrednictwa pracy zamyka się o wpół do szóstej. Oczekuje się na ekspres „DIAMANT”. Schose zostaje na posterunku. Dziewięciopalcy towarzyszy mu w drodze na dworzec. Czasami idą do biura rzeczy znalezionych, które mieści się na pierwszym piętrze.

Panowie sobie życzą? — pyta kolejarz za okienkiem; albo też mówi tak: miło, że nas znów odwiedziliście.

Tego wieczoru przy ladzie stoi jakiś młody człowiek. Można mówić z panem Kramerem?

Pan Kramer jest chory — mówi kolejarz — ja go zastę­puję. Czym mogę służyć?

Zgubiłem pewną rzecz. Chciałbym wiedzieć, czy ją znale­ziono. A o co chodzi?

O medal — odznakę strzelecką amerykańskiego żołnierza. Powinna być razem z kluczem. Chociaż klucz mógł się urwać. Medal był czymś w rodzaju breloka.

Młody kolejarz wyciąga z jednej z szaf pudełko.

Proszę spojrzeć: same klucze. Można by sądzić, że ludzie nie mają nic lepszego do roboty, jak gubić klucze.

Bardzo niewiele osób zgłasza się po odbiór.

W pudełku nie ma medalu Schosego.

Kolejarz potrząsa głową.

Bardzo żałuję. Ale niech pan jeszcze wpadnie do nas za jakiś czas.

O godzinie 21°* przyjeżdża „DIAMANT”, pociąg specjalny z Domodossoli, w każdy poniedziałek, wtorek i środę.

W pozostałe dni Dziewięciopalcy i Schose wracają do do­mu już o szóstej.

Dziewięciopalcy siedzi na balkonie. Wyniósł na balkon stół. Schose stoi w otwartym oknie, w mieszkaniu naprzeciwko. Na Äussere Enge nie jest nocą głośniej niż na innej pod­miejskiej ulicy. Od czasu do czasu taksówka lub karetka pogotowia; o jedenastej szpital opuszcza kolejna zmiana. Pod oknem Schosego przechodzą pielęgniarki śpiesząc się. Omijają d wyprzedzają zakochane pary; jeszcze z daleka słychać ich śmiech. Tam, gdzie wśród splotów ruchomych cieni rozprasza się światło latami, zakochane pary zatrzy­mują się.

Kochasz mnie, Emilio?

Kochasz mnie naprawdę?

Pokaż, że mnie kochasz.

Idą dalej, powoli, przytuleni.

Schose czeka na Kapslę. Mógłby czekać w kuchni. Nie jest głodny. W kuchni znalazłby jajka; znalazłby ser, kiełbasę

i ogórek, zawinięty w pergamin. Również i mleko. Kapsla często pije mleko.

Schose budzi się, gdy Kapsla idzie w nocy do kuchni. Słyszy, jak podgrzewa szklankę ciepłą wodą z piecyka. Po przekręceniu kranu o trzydzieści stopni wodociąg dudni. Gdy Schose ma pragnienie, prosi Kapslę, by przyniosła mu butelkę piwa; Kapsli nie podoba się to, że Schose pije piwo. Niechętnie go wówczas całuje. Stara się wstawać cicho. Siada w ciemnej kuchni na taborecie.

Stół pokryty jest czarno-białym linoleum; suszarka rzuca cień. Przywodzi na myśl głowę byka; w dwóch miejscach głowę przebijają przewody wodociągowe. W ścianie, poni­żej cienia, brakuje jednego kafla. W nocy tego nie widać, ale wiadomo, że wszystkie kafle są uszkodzone.

Jakie zimne są te płytki. Nigdzie nie słychać radia. Co da­je dziś w nocy Hilversum?

Jeszcze jedną szklankę mleka! Bóle żołądka ustąpiły. Co mi się śniło? Jakiś krajobraz — sądzę. Samoloty, które by­ły zupełnie odkryte — dziwne.

Kapsla jest zmęczona. Ma zimne stopy. Opłukuje szklankę.

Wstawia ją z powrotem do szafki.

Słyszałeś mnie? — pyta Schosego nad ranem.

Jak ja okropnie wyglądam.

Siedzi na brzegu łóżka i szczotkuje włosy.

Schose spał. Tak w każdym razie mówi.

Kapsla uważa, że Schose okłamuje ją w mdły sposób. Na minutę nieruchomieje, potem znów łapie za szczotkę. Schose opowiada, co mu się śniło.

Często śnią mi się psy, wiesz. Albo śni mi się uroczystość w nieznanym domu. Na szyi mam wieniec z czerwonych

i zielonych liści.

Kapsla śmieje się. Nie słuchała. Upinała włosy.

Schose opowie swój sen Dziewięoiopalcemu.

Dziewięciopalcy jest cierpliwy. Jemu nic się nie śni. Chęt­nie słucha, gdy o snach mówią inni.

Jesteś jak Dolores — mówi Schose. — Dolores również lubiła, jak opowiadano jej sny. Szukała w książce ich wy­tłumaczenia. Czy ty też to robisz?

Dziewięciopalcy wyciera nos. Z kieszeni marynarki wy­ciąga gazetę. Tak ją trzyma, by Schose mógł też czy­tać.

W zastraszającym stopniu mnożą się u nas czyny nierząd­ne. Częściej, niż byśmy sobie tego życzyli, dopuszczają się ich Włosi. Mimo to, ze względów ekonomicznych nie zga­dzamy się z propozycją posła, który w zeszłym tygodniu opowiedział się za tym, by nasz kraj przyjął również ko­biety i dzieci tych robotników. Już raczej oczekujemy od policji lepszej ochrony poprzez rozciągnięcie kontroli nad wszystkimi obcymi robotnikami.

Dziewięciopalcy potrafi jednocześnie odwrócić stronę ga­zety oraz zachęcić Schosego, by kontynuował rozmowę. Co ty mówisz? Jak ten wieniec wyglądał?

Był z bardzo szerokich liści, a kwiaty wyglądały jak trąb­ki.

Dziewięciopalcy chrząka. Czyta ogłoszenia. Ten oddaje za darmo teriera, ów sprzedaje wieczorowy garnitur.

Schose opowiada, że nad salonem Ledermann wywieszono y szyld przedstawiający rozłożoną brzytwę nad nożyczkami.

Teraz Dziewięciopalcy poznaje również Wolfa, handlarza rowerów.

Dziewięoiopalcemu utkwiła między zębami pestka jabłka; Dzdewięoiopalcy wie, co może się zdarzyć, gdy się będzie zbyt długo czekało. Wywiąże się zakażenie 'krwi. Coś ta­kiego spotkało go już raz z ością; niewiele brakowało, a przypłaciłby to życiem. Nigdy nie zapomni tej operacji. Rzeczywiście — przed pójściem spać pielęgniarki w szpi­talu przygotowują sobie odwar z kwiatu lipowego. Piją go w kuchni na piętrze lub w laboratorium. Dziewięciopalcy zna refleksy niebieskiego, nocnego światła na schodach wy­łożonych linoleum, na szybach okien, na zaszklonych lito­grafiach, wiszących na ścianach. Miał w powszechniaku kolegę, niejakiego Aschlera. Byłeś dziś' w szpitalnym ogro­dzie? — Aschler ciągle się o to pytał. — A jak tam róże? Na jednej grządce zasadzili dwie odmiany: pink grooten- dorst i rosa centijolia. A dookoła bukszpan, rosa centifo- lia — ta to dopiero ma wiosnę. I nawet teraz im nie kwit­nie.

Pogoda jest aa sucha — mówią pielęgniarki.

Nie znają się na różach, nie mają o nich zielonego poję­cia. Dziewięciopalcy chętnie wspomina Aschlera. Aschler był dobrym kolegą, wypróbowanym graczem w jassa.

Co słychać? — pytano się go, a on odpowiadał: gdy kiedyś stąd wyjdę, zmienię zawód, daję wam głowę. Będę hodo­wał szynszyle. Dziewięciopalcy znów zaczyna wspominać. Dopiero syrena na dachu firmy spedycyjnej przywołuje go do porządku. Składa gazetę i wsuwa ją do kieszeni. Przeczytałeś ogłoszenie o szynszylach?

To coś w rodzaju królików; mają delikatne futerko. Naj­lepiej byłoby mieszkać gdzieś poza miastem, na peryfe­riach. Żrą sdano, tak samo jak króliki.

Szynszyle! Schose potrząsa głową. W ogóle mnie nie słu­chałeś. Wstał.

Mówi: chodź, idziemy.

Asfalt jest miękki.

Jak ziemia — mówi Dziewięciopalcy. — Gdybym się wy­uczył zawodu ogrodnika, to już bym go nie zmieniał. Chęt­

nie przebywam na powietrzu. Brudne ręce wcale mi nie przeszkadzają. Z przyjemnością bym układał granitowe płyty i mury na sucho. Płyty układa się na piasku; gdzieś to niedawno słyszałem.

Przechodzą przez ulicę, za dzwoniącym tramwajem.

Schose obrzuca Dziewięciopalcego przelotnym spojrzeniem: jak on staro wygląda. Poorana zmarszczkami, niestarannie ogolona twarz pod czarnym kapeluszem. Czarna kamizel­ka, czarny fartuch. Bez tych czarnych rzeczy Dziewięcio- palcy byłby już teraz wagantem. Za trzy lata znajdzie się go przed kawiarnią „Madryt”; będzie robił na drutach lub spał. Za trzy lata nie będzie już słuchał opowiadanych mu historii. Starzy ludzie nie potrafią już dojść do ładu z wła­snymi historiami. Nagle Schose łapie Dziewięciopalcego za ramię; odkryty samochód zniknął, zanim Dziewięciopalcy zdążył mu się przyjrzeć. Kierowca dziękuje ruchem ręki. Nowy studebaker! Sprawić sobie taką maszynę!

Zresztą, zgadzam się — mówi Schose. — Szynszyle, to mi się podoba. Jeśli hodowla będzie prawidłowo prowadzona, to nic się nie powinno przydarzyć.

Dziewięciopalcy ma nadąsaną minę. Spluwa na betonowy mur, między dwoma rowerami. Robi to w każdy poniedzia­łek przed rozpoczęciem pracy. Tylko wystrzegać się wola. Tylko się nie udławić łajnem. Lepiej zapomnijmy o tej sprawie z królikami. Ani mi się śni hodować szynszyle. Stary człowiek ma swoje przyzwyczajenia; już się nie zmie­ni. Schose nie waha się mówić o Dziewięciopalcym w obec­ności swego opiekuna, pana rzecznika Hiigliego. Siedzi na­przeciwko niego, w hallu domu, zbudowanego przez puł­kownika Fellenberga. Jest również szofer, w mundurze; być może pan Hiigli zamierza potem gdzieś pojechać. Schose widział tego szofera w Brandmoos. Przypomina so­bie, jak pewnie zaparkował on wtedy wóz na wstecznym biegu; ten facet jeździ z zamkniętymi oczami.

Szofera nudzi rozmowa. Wyjął z kieszeni fotografię i po­darł ją niedbale. Teraz wybiera z popielniczki strzępki, uważnie, jeden po drugim. Aby nikt ich nie próbował skleić scotchem. Szofer jest człowiekiem ostrożnym.

Tego południa Schose zostaje przedstawiony młodemu męż­czyźnie, synowi pana Hiigliego. Nazywa się Sam. Mieszka w tym domu. Oprowadza Schosego po parku. Alejki wy­łożone są specjalną nawierzchnią asfaltowo-bitumiczną. Park ma szerokie trawniki, drzewa rosnące grupami, raba­ty i grządki: krzewy różane, różanecznik^ a pod różami widać dom z zamkniętymi i otwartymi okiennicami.

W pokoju Sama jest łóżko, stół, krzesło, komoda. Szuflady komody są puste. Zaśrubowane rury przypominają o tym, że kaloryfer, który teraz znajduje się pod oknem, kiedyś stał za drzwiami. Willą ¿budowali przed rewolucją 1798 radcy berneńscy z bożej łaski.

Sam mówi, że widok jest zachwycający. Schose czuje suchy żar bijący z kamienia oraz ciepło parujących trawników, spryskanych wodą. Stoi w oknie. Nad oparami rozciągają­cymi się w kotlinie między rzeką a przeciwległym zbo­czem wznosi się Stare Miasto: domy, mury i wieże.

Przy jazie, przed zniszczoną przystanią spółki akcyjnej, tej, która dostarcza piasek i żwir, pracuje nowy, podwójny kran wypadowy.

Piaszczyste ławice Aaru, zawierające gruby żwir, wyschły; powyżej śluzy rzeka toczy się szeroką, zieloną wstęgą, by dalej zamienić się w spieniony, rwący nurt. Łodzie rybac­kie stoją przy betonowym nabrzeżu lub też rozmieszczone są wzdłuż drogi oraz między domkami. Wrony kierują się w dół rzeki; kierunek wytyczają im rury kanalizacyjne. Przyjemnie jest iść tam wczesnym rankiem na spacer. Szlaki tych wędrówek pokazała mu Kapsla; lulbi przebywać na dworze, gdy zaczyna świtać.

Później idą razem do „Madrytu”. Z wystawy widać tylko górną półkę, a na niej zakurzone butelki oraz dwie drew­niane świnie pomalowane olejną farbą. Między ślepymi oknami wystawowymi sterczy na żółto upudrowany na­rożnik.

Wczesnym rankiem gospoda jest pusta. Na ladzie stoją nie pozmywane naczynia z poprzedniego dnia. Już słychać, jak gospodarz zrzędzi. Po chwili wychodzi z wnęki, ze ścierką do wycierania naczyń w ręku.

Gospodarz kibicuje piłkarzom z Berna; „Young-Boys” są na pierwszym miejscu w tabeli; mają wszelkie widoki na zdobycie pucharu pod warunkiem, że Jurajczycy z Biel zwyciężają u siebie „Servette”.

Znasz się choć trochę na piłce nożnej? — pyta Schose. Sam śmieje się.

Piłkarze też są tylko ludźmi. Można ich kupić. Można po­stawić przed sądem. Można przymknąć na nich oko. Jedni są w porządku, drudzy byli j<uż uprzednio karami — grzy­wny, ostrzeżenia, Bóg wie co jeszcze. Dwadzieścia cztery

i dwie trzecie procent nie było jeszcze karanych. To sta­tystyka. Kto spośród nich opuszcza gminę, potrzebuje za­świadczenia urzędu finansowego.

Kto chce wyrobić sobie paszport, musi mieć dowód przy­należności państwowej. W depozycie Składa zezwolenie na pobyt. Proszę do środka, moi państwo! Gmach urzędu stoi przed wami otworem.

Sam przyniósł piwo. Na stole stoją cztery pusz/ki. Dwie są otwarte, trzecią dopiero co opróżnił, czwarta jest jeszcze zamknięta. W denku wybija się otwieraczem dwie dziurki. Kronenbourg — niedzielne piwo Dziewięciopalcego! Kronenbourg jest najlepszym piwem. Zimą rozgrzewa, la­tem gasi pragnienie. Szkoda, że już nie pijesz piwa, kolego. W niedzielę Schose słucha razem z Dziewięciopalcym spra­wozdania radiowego. Reporter Sutter ma chrypkę. Pogo­da w Zurychu deszczowa — mówi. — Dziesięć tysięcy wi­dzów przyszło z parasolami.

Słychać, jak kibice skandują chórem i dzwonią krowimi dzwonkami. Kibice rozumieją się. Prenumerują jedną i tę samą gazetę. Razem przeciskają się przez kołowroty, nim sędzia da sygnał gwizdkiem. Wystarczy jedno słowo, jakaś uwaga wypowiedziana podczas gry, skłon, głęboki wdech, zbiorowy okrzyk oburzenia. Kibice mie dają się nabrać. Jeśli im pomeczowy komentarz nie odpowiada, wysyłają do redaktora list z licznymi podpisami. Są głęboko prze­konani: bronią praw zwykłego obywatela.

Nasz Wankdorf to prawdziwa uczta dla ocau kibica —

szepcze reporter do mikrofonu. Przeziębił się w Davos pod koniec tygodnia; przeprasza słuchaczy.

W niedzielne popołudnie do Schosego przychodzi z puszką kronenbourga kibic Dziewięciopalcy, by wysłuchać spra­wozdania z meczu.

Kapsli nie ma. Pracuje również w niedzielę. Latem nikt w gospodzie nie wie, co to dzień wolny. Od niedawna Ka­psla musi opiekować się w dodatku jeszcze ogrodem. W niedzielę wieczorem zawsze jest zmęczona. Po fajeran- cie wypija w barze szybkiej obsługi przy studni Sw. Trój­cy dwie szklanki mleka. W niedzielę nie sposób znaleźć tam siedzące miejsce. Mleko pije na stojąco. Nie wypusz­cza z ręki torby z fartuchem i kwitami kasowymi. W po­niedziałek rozliczy się. Zaproponowała gospodarzowi otwo­rzenie włoskiej kawiarni, kawiarni z włoskimi specjałami, może czegoś w rodzaju pizzami; rozumie się, że Włochom wstęp powinien być wzbroniony.

Gdy wreszcie przychodzi do domu, Dziewięciopalcego juz nie ma. Na stole stoi puszka po piwie; Schose zapomniał ją sprzątnąć. Okno jest otwarte. Na ulicy panuje spokój. Zwykle dzieci bawią się tu po kolacji w buty. Niedzielę spędzają w ogrodach.

Słychać, jak krzyczą, podrzucając piłkę: Uri! Unterwalden! Nie inaczej było na Marktgasse. Tu również ogrody oto­czone są żywopłotami tujowymi; dziewczynki zaczynają śpiewogrę: pas souris passera.

Ale może przez ten czas Marktgasse poszerzono? Już od dawna noszono się z takim planem. Ma się usunąć trzepa­ki, zlikwidować kwietniki | róż.

W Brandmoos ogrody są większe. Steinegger przycina drze­wa, przede wszystkim wierzby. Zabierają słońce grządkom kwiatowym. W niedzielę Steinegger bawi się z córkami administratora. O zmroku ich białe spódniczki błyszczą się. Nad podwórzem unosi się welon kurzu. Wychowankowie biegają z piłką. Na murze pokazała się nowa szara pla­ma — tam gdzie Steinegger wymazał nazwisko Be.

Po przyjściu do domu Kapsla zamyka okna. W pokoju pachnie pieczenią. Nie znosi tego zapachu.

Sam pracuje w agencji swego ojca Eugène Hügliego, opie­kuna z urzędu — kuratora. Sam jest dumny 1 osiągnięć agencji.

Pewnego dnia pokazuje Schosemu plakat. Widać na nim zwierzę na żółtym tle, stojące na tylnych łapach.

Tekst brzmi: Róbcie i wy zapasy na zimę. Z następnych plakatów dowiecie się, jak. Pod spodem widnieje napis: Miejcie się na baczności!

Plakat zaprojektowała grupa Hügliego. Sam mówi: grupa, a nie — mój ojciec.

Obecnie grupa organizuje akcję nawracania, której inicja­torem jest amerykański kaznodzieja Waugh Notham. Rzecznik ma doświadczenie w takich sprawach. Zajmował się transportem rannych; agitował na rzecz walki z gło­dem. Z pewnością jest honorowym członkiem klubu pił­karskiego w Bemie. Sam twierdzi jednak, że tylko ten, kto jest fachowcem, może znaleźć pełne zadowolenie. Ob­staje przy tym, by Schose sprawdził, co napisano w nie­mieckim leksykonie o piłce nożnej. Schose lubi przyglądać się książkom.

Niektóre wydrukowano na przyjemnym papierze. Pachną tak jakoś.

Dolores czytała tylko książki z obrazkami.

Dwadzieścia ilustracji — można przeczytać na obwolucie — w tym sześć kolorowych.

W podręczniku do nauki gry w szachy zaznaczano: zawie­ra portret mistrza świata. Dolores nie mogła się napatrzyć na fotografię: Gideon Roth w baskijce.

Natomiast w leksykonie ilustracje zebrane są w tablicach;

o tym, gdzie szukać odpowiedniej tablicy, dowiedzieć się można ze skorowidza. Ten, kto chce być fachowcem, nie znajdzie tam na temat piłki nożnej niczego, co by mu po­mogło tym fachowcem zostać.

Piłka nożna jest grą między dwiema drużynami, z których każda składa się z jedenastu graczy. Skórzaną piłkę, na­pompowaną powietrzem, należy umieścić w bramce prze­ciwnika (szerokość bramki: 7,32 m, wysokość — 2,44 m), równocześnie broniąc dostępu do własnej bramki, gdy prze­ciwnik jest stroną atakującą; piłkę można odbijać głową, kopać nogą — można grać ciałem, nie wolno jednak doty­kać piłki ręką względnie ramieniem. Strój gracza składa się z koszulki, krótkich spodenek, getrów i specjalnych pantofli. Pantofle mają wzmocnione noski oraz odpowied­nie ochraniacze zabezpieczające kostki, a na podeszwach znajdują się kołki, które nie powinny być dłuższe niż osiem milimetrów i nie węższe niż dwanaście milimetrów. Za noszenie nieprzepisowego stroju grozi wykluczenie z. gry. Przed rozpoczęciem meczu drużyny witają się. Następnie losuje się boisko. Pewną sławą cieszył się przez kilka lat system obronny, znany pod nazwą szwajcarskiego rygla. Pierwsze zasady gry w piłkę nożną ustalono już w roku 1580; jest jednak rzeczą zdumiewającą, że w wojsku nie­mieckim piłka nożna rozpowszechniła się dopiero w ro­ku 1910.

W leksykonie wyjaśniono tę sprawę.

Czy ten, kto studiuje leksykon niemiecki, należy już do grona wtajemniczonych?

Czegoś mu brak. Ale czego?

Zaangażowania! — mówi Sam. — Namiętności, fascynacji. Tego ci brak. W czasie gry osoba wtajemniczona i stadion stanowią jedność, jako jednostka osoba ta podporządko­wana jest całości, rozumiesz? Jeśli tylko się podda, przyj­mie się ją z otwartymi ramionami.

Dyscypliny — mówi Sam. — Namiętność wymaga dyscy­pliny. Kibicom nie brak dyscypliny. Kibice są tak aktyw­ni jak sami sportowcy; jednak dyscypliny przestrzegają bardziej. Spokojnie siedzą na swych miejscach. Dość rzad­ko zdarza się, że tracą panowanie nad sobą — wtedy gdy arbiter podejmuje niesłuszną decyzję lub gdy sędziowie nie zauważą faula przeciwnika. Kibice najlepiej się orien­tują. Siedzą grę z trybun. Już w pierwszych minutach me­czu widzą błędy swojej drużyny. Wolf mówił wtedy ina­czej. Wolf troszczy się o tych, co przegrywają.

Podczas wieczorku zorganizowanego przez związek kolar­ski zaprosił do swego stołu tych, co przegrali wyścig do­okoła trzech jezior. Czasem ktoś wygrywa na loterii pier­wszą nagrodę. Jaka to radość dla Wolfa stojącego przy kole fortuny! Osobę, która wygrała, Wolf wywołuje później jeszcze raz na scenę — damy pełniące honory dawno już dostały chrypki. Schose opowiedział Samowi o Wolfie. Wysłużeni kolarze spotykają się w miesiącach zimowych w piwnicy Armii Zbawienia. Niektórzy zatrudnieni są jako dozorcy parku. Noszą czapki z tabliczkami i odkładają pie­niądze, by móc sobie później kupić cały mundur. Przeważ­nie umierają nie osiągnąwszy celu i czapkę kładzie się im do tarniny. Kasa pogrzebowa związku troszczy się o przy­zwoity pogrzeb. Co robią ci, co zostali w piwnicy?

Armia Zbawienia daje im kolację, talerz zupy, kawałek chleba i filiżankę kawy — opłata wynosi jeden frank od osoby. Oprócz tego młodzi żołnierze uczą się w piwnicy pieśni; od czasu do czasu akompaniuje im puzonista; na wszelki wypadek są tu też kobiety z gitarami. Starzy ko­larze śpiewają razem z nimi. Czasem zasypiają nad tale­rzami; piec zawsze grzeje za mocno.

Późną jesienią Wolf lubi spędzać wieczory ze starymi bo­jownikami — mówi Schose.

Sam nie słuchał go.

Mówi: jesteś Żebrakiem. Mieliśmy w grupie fotografa, ko­larza, chłopaka bardzo porywczego. Sfotografował wie­wiórkę — na zdjęciu; było to w Muzeum Historii Natural­nej. Mógłby zrobić również zdjęcie chomika lub świstaka.

Ale wiewiórka jest ładniejsza od chomika. Zresztą Hager wyrzucił tego fotografa po miesięcznym okresie próbnym. Możliwe, że był on również nożownikiem.

Sam i Schose idą okrężną drogą do drukami. Przechodzą przez ciemną aleję ogrodową. Przy bramie_ pali się latar­nia. Z drzew opadają liście; wirując przelatują przez krąg światła; przykrywają kwietniki z róż. Czy Schose kiedy­kolwiek widział róże w październiku?

Jeśli tak, to na Marktgasse, tu, gdzie się wychował. Czy są tu jeszcze małe ogródki pełne róż? Z pewnością geometrzy miejscy wyasfaltowali przez ten czas ulice. Precz z trze­pakami, precz | wydrążonymi 'wapieniami jurajskimi na poboczach dróg. Zasypuje się wąski pas ziemi. Październik jest właściwą porą na takie prace.

Rosły tu również róże, między oleandrami. Schose już so­bie tego dokładnie nie przypomina. Ogrody — to było dawno temu. Na tyłach domów znajdowały się liczne po­dwórka. Obecnie drogerzysta ustawia tu stare beczki na benzynę; rozciągnął linę, by zagrodzić drogę bawiącym się dzieciom. WSTĘP WZBRONIONY — NIEBEZPIECZEŃ­STWO POŻARU! — głosi napis na drewnianej tablicy. Dzieci na Marktgasse nie troszczą się o zakazy. Chłopcy grają w piłkę lub ćwiczą się w utrzymywaniu równowagi na rowerze; dopiero gdy robi się ciemno, zaczynają roz­mawiać z dziewczętami. W latach wojny śnieg padał często już w październiku. Robotnicy budowlani obawiali się mro­zów. Teraz nie chcą już gromadzić zapasów na zimę. Są leniwi, śpiący.

Po co to wszystko? — myślą. — Wystawy zapchane są ry­żem i salami.

Sam wie lepiej. Przechodzi z Schosem przez Wili-Passage. Dozorca domu zamknął drzwi do drukarni. Sam składa plakat i wrzuca go do skrzynki na pilne przesyłki. Schose . czeka na ulicy.

Nie ma nikogo — mówi Sam. •— Chodź!

Idą razem do baru „Toto”. Sam chodzi tam codziennie, również w niedzielę, dzień bez zakładów. Barman powy­rzucał już kwity kasowe ze stawkami.

W niedzielę wieczór nic się nie dzieje. W niedzielę ¡bywal­cy baru chętnie rozmawiają o swych zarobkach. Spodziewają się awansu, a pod koniec roku wyższej gra­tyfikacji. Najpóźniej pod koniec przyszłego tygodnia wy­brną z trudności, na jakie jeszcze teraz napotykają. Dobry narzędziowiec na pewno zarabia dziś tysiąc sto pięćdzie­siąt franków, a mechanik z rodziną może liczyć na (tysiąc dwieście franków.

Pracodawca, który służy swemu pracownikowi pomocą, jest wiele wart. Zapewne zaczynał od podstaw i potem stopniowo wybijał się — dzięki temu może sobie dać te­raz radę z problemami całego zakładu.

Czasami w barze jest również pewien młody mężczyzna, z tego samego rocznika co Sam. Obaj rozmawiają o szkoła rekrutów. W każdy wtorek i czwartek spotykają się po kolacji na boisku Langfeld. Egzaminy odbędą się pod ko­niec października 1946.

Nie piję już piwa — mówi młody mężczyzna do Sama. — Piwo osłabia organizm.'

Gdy Sam prosi go o dowody, młody mężczyzna milczy. Zda­rza się, że nagle odchodzi, jakby miał jakieś ważne spotka­nie; za pół godziny wraca, z rękami w kieszeniach. Siada przy innym stoliku i pozdrawia obecnych.

Czym mogę służyć? — pyta Lorełtam, barman.

Młody mężczyzna namyśla się przez chwilę, po czym za­mawia: małe jasne.

No, a może Murzyn również będzie tu dziś w nocy? Nagrał na magnetofon song i taśmę z nagraniem przesłał do stu­dia w Bemie. Schose nie lubi Murzyna.

Mówi do Sama: daj mi spokój z tym Murzynem. I z tą jego papugą. Według mnie, to powinien on pracować u Sa- rottiego. Tam może sobie śpiewać i palić przez cały dzień.

. Schose ciągle jeszcze pali parisienny, te w dużym pudełku. Kapsla niedawno zmieniła gatunek. Pali teraz brunetty. A może Schose powinien zrezygnować z parisiennów na korzyść brunebtów? Jest zdecydowany jednak dochować im wierności. Duże pudełko potrzebuje wiele miejsca — to prawda. Trzeba się trochę potrudzić, gdy się chce je dobrze

schować. I są kłopoty. Dla tych kibiców, którzy noszą gar­nitury skrojone według miary, duże pudełko nie jest od­powiednie.

Schose kładzie parisietrma przed sobą, na ladzie. Bierze go i zapala. Kładzie na ladzie palącą się zapałkę. Zapałka przestała się już palić, ale dymek długo jeszcze się z niej ciągnie. Papierosami częstuje również kibiców. Mieli zły dzień; w meczach tej rundy niespodzianek było zbyt wie­le. Kibice chętnie biorą papierosy; nie chcą być nieuprzej­mi. Mają swoje zmartwienia, jak wszyscy ludzie.

Tylko ci, co wygrali, siedzą przed szklankami zamyśleń:. Udają, że nie widzą spojrzeń kibiców. Gdy ktoś ich po­zdrowi, odpowiadają przyjaznym kiwnięciem głowy. Miałem szczęście, to wszystko. Każdemu może się to zda­rzyć. Oczywiście, sprawę trzeba wziąć też na rozum. Nie twierdzę, że się na piłce nożnej w ogóle nie znam. Trzeba umieć być cierpliwym, przeboleć niejedną przegraną. Aż wreszcie pewnego dnia jest — trzynastka.

Goście pytają się szczęśliwego gracza o system. Uśmiecha się. Nie mam żadnego systemiu i zawsze dobrze na tym wychodziłem. Oto cała tajemnica; jestem człowiekiem za­dowolonym. Nie chcę, byście wpadali teraz nade mną w zachwyty. Pozwólcie mi nadal być waszym przyjacielem, co?

Jakże mądrze on mówi!

Na pewno niewiele będzie trzynastek, wziąwszy pod uwa­gę te wszystkie remisy uzyskane tej niedzieli; szczęśliwy gracz może się spodziewać stu pięćdziesięciu tysięcy fran­ków. Cóż om pocznie z tymi pieniędzmi?

Goście nie mają odwagi się spytać o to. O pieniądzach mówi się niechętnie.

Lorettari, jeszcze jedną butelkę liebfrauenmileh! Wszyscy wznoszą szklanki: na zdrowie.

Ci, co trafili dwunastkę, przysiadają się do stolika swego szczęśliwego kolegi; witani są tu serdecznie. Opowiadają, jak to wypełniali kupony: naprędce w biurze, w domu przed jedzeniem, podczas gry w jassa. Ale któż by się spodziewał zwycięstwa drużyny „Servette”? Nikt, nawet

szczęśliwy gracz musi to przyznać. Gdyby nie żona, posta­wiłby nawet sto przeciw jednemu, że „Servette” przegra. Zdrowie naszych żon — woła — do dna!

Kibice także nie chcą być gorsi. Zamawiają now| butelkę. Lorettan przynosi lód. Zimne, białe wino pobudza apetyt.

0 wpół do jedenastej towarzystwo opuszcza bar.

Zostaje kilku starych mężczyzn. Oni grają tylko za małe sumy; nigdy nie zdobyli więcej niż osiem czy dziewięć punktów. Nawet gdy w barze „Toto” jest pusto, nie rusza­ją się od lady; rzadko odważą się podejść do któregoś ze stolików. Gdyby się ich Lorettan spytał, czego by się chcieli napić, byliby niezdecydowani. Przyzwyczaił się przynosić im piwo — jasne, należycie ochłodzone, w wy­sokiej szklance, z obfitą pianą.

Niektórzy noszą w portfelach dobre opinie, wydane im przez zmarłych już pracodawców. Świadectwa wystawio­no jeszcze przed wojną. Zawinęli je starannie w celofan, ponieważ papier zaczął się drzeć.

Byli dobrymi pracownikami, posłusznymi, wiernymi i py­tają się, co też mogli zrobić źle. Starają się znaleźć błąd. Na pewno jakiś błąd popełniono. I taki błąd, nieunikniony, rozwiał kiedyś nadzieję ich życia. Rozmyślają o tym.

Co się stało? Można mówić o ciosie losu, o trwałym nie­szczęściu, o różnych przejawach znieczulicy, o upadkach, które następują w jednej chwili i pociągają za sobą nie­powetowane straty.

Każdy ze starych mężczyzn stworzył sobie własną historię,

1 ta historia ukrywa to, co jest jej rzeczywistą treścią: co­dzienne, powolne starzenie się i obumieranie, coraz więk­sze zmęczenie.

Wśród starych mężczyzn są tacy, co potrafią ciekawie opo­wiadać. Chętnie funduje się im szklankę piwa. Sam zna ich wszystkich z nazwiska. Pozostali nigdy nie mają szczę­ścia. Mówią, ale nie udaje się im znaleźć posłuchu. Przega­piają właściwy moment. Nikt ich nie słucha.

Również i dziś, w ten niedzielny wieczór, starzy mężczyźni raczej nie mogą liczyć na znalezienie chętnego słuchacza. Bar zamyka się już o północy. Dwie zakochane pary ukła­

dają plany co do najbliższego weekendu. Lorettan opróż­nia popielniczki. Młody posługacz pali papierosa.

Czym pachnie bar „Toto” w późnopaździernikowy, nie­dzielny wieczór? Być może — Murzynem?

Togo — mówią goście, gdy rozmowa schodzi na jego te­mat.

Król Togo — mówią goście, gdy go zobaczą.

Jak ci się powodzi na dworze w Togo?

Dobrze, dziękuję za pamięć.

Mówi dialektem.

Od Murzyna mówiącego dialektem berneńskim stale ocze­kuje się czegoś zabawnego. Jednak pod tym względem Król Togo rozczarowuje. To, co opowiada, nie jest zabaw­ne. Ci, co potrafią ciekawie opowiadać, niejednego się od niego nauczyli; jakże pożyteczną rzeczą jest noszenie przy sobie listów, fotografii, małych skórzanych woreczków i notatnika! Dokumenty przywołują przeszłość, budzą wspomnienia, dopomagają pamięci.

Sam lubi Króla Togo. Dobrze jest znać w Bemie Murzyna. Mówi do Schosego: zostaw tego Murzyna w spokoju. Chodź ze mną na boisko Langfeld, tam dopiero coś zobaczysz.

W skoku wzwyż jest nie do pokonania.

Sam przygotowuje się do poboru rekrutów. Kto wstępuje do oddziałów zmotoryzowanych, musi pomyślnie przejść przez próbę sprawności, w każdym razie dostać cztery je­dynki. Tym, którzy ćwiczą w hali gimnastycznej na drąż­ku, Sam wykrada magnezję; nocą wstęp jest wzbroniony. Bieżnia oświetlona. Gdy Sam wchodzi do hali gimnastycz­nej przez okno, Schose stoi na czatach. Dziewięciopalcy mówi: teraz masz przyjaciół. Uważaj tylko, by cię dozor­ca nie złapał.

Dziewięciopalcy często stoi na Kirchenfeldbriicke i przy­gląda się sportowcom. Ładnie wyglądają z tego miejsca, z góry, w białych szortach — jak białe żuki na zielonym tle. Schose również jest zaproszony do kibiców. Świętują w piątek wieczorem. W sobotę, około południa, idą do sauny.

Murzyn jest tam również. Nie można się go pozbyć. Ko­biety go zapraszają.

Mówią: on ma takie melancholijne spojrzenie, takie ciem­ne, nieprzeniknione oczy. Może cierpi na nostalgię? Dla­czego nie tańczy? Wszystko, co ten Murzyn robi, jest nie na miejscu; a już zupełnie nie na miejscu jest mówienie

o nim.

Święto kończy się dopiero nad ranem.

Proszę pozdrowić wszystkich w domu — mówią kibice żegnając się. Zrobię to. Król Togo kłania się uprzejmie. Proszę pozdrowić zwłaszcza piękne księżniczki.

W żadnym wypadku nie zapomnę.

Byłem raz w Togo jedenaście lat temu — mówi pam domu. Ziewa. Załatwiałem ubezpieczenia dla pewmego niemieckie­go towarzystwa. W pańskiej ojczyźnie wichrzą komuniści! Niech pan uważa!

Murzyn mówi: dobrze, bardzo dobrze. Uśmiecha się. Czasami wydaje się, że nie rozumie, co się do niego mówi, choć posługuje się przecież dialektem.

Pewien Aargauanin, (który zma na pamięć wiersz Głupie fi­gle, również skarży się na niego.

Wszyscy czarni są tacy sami. Nie można na mich polegać. Wyobraźcie sobie tę wspaniałą faunę tam u nich! Cały kontynent — weźcie to pod uwagę! Wspaniała, mówię wam, przyroda! Ale czarni pozwalają, by Amerykanie wszystko im niszczyli. Brakuje kośćca. Organizacji. Ener­gii.

Nagle wszyscy to mówią: ten Aargauanin ma rację. Co też może się u tego faceta podobać?

Przestaje się tego Togo zapraszać.

Czy to, co on opowiada, jest czymś zalbawnym? — pyta Aargauanin. Czyż to, że ktoś rzuca ojczyznę do stóp ko­munistom, jest zabawne?

Aargauanin przychodzi teraz czasem i do baru „Toto”. Dobrze poradził temu, który trafił w trzynastkę; jest do­świadczonym specjalistą od bankowości. Wieść ta roznosi się szybko. Gdy przypadkiem przy ladzie stoi Murzyn, obaj witają się uprzejmie.

Jak się ma pańska maszyna? Robi pan postępy? Spodziewam się, że w najbliższym czasie będzie opatento­wana. Pierwsze podanie w tej sprawie wycofałem, bo chcia­łem prototyp ulepszyć; obecnie nic już nie stoi na prze­szkodzie, by osiągnąć sukces.

Specjalista od bankowości wznosi szklankę: na zdrowie! Przed tym, kto jest obrotny, droga wolna. Pieniądze leżą na ulicy. Czekają na obrotnych facetów.

Aargauanin wychyla się do przodu. Starzy piwosze, ci, którzy przegrywają o pięć czy sześć punktów, spoglądają w jego stronę. Wstał. Jest pijany.

Dobranoc — mówi Król Togo.

Dobranoc — mówi barman Lorettam.

Dobranoc — mówią starzy mężczyźni.

Jeśli tylko okażą uprzejmość, będzie się ich w barze „Toto” tolerować.

Gdy powiem: dobranoc, macie to powtórzyć za mną — rozkazał Lorettan.

Im to chyba odpowiada.

Dziś Lorettan nie jest z nich zadowolony.

Co się z wami dzieje? Nie możecie się obudzić? Przeklęty alkohol! Czy wy śpicie? Śnicie z otwartymi oczami.

Starzy mężczyźni drzemią nad piwem.

Schose mówi do Sama: znałem w Brandmoos pewnego głu­choniemego. Po wyjściu z zakładu uzyskał patent na pro­wadzenie handlu domokrążnego. Sprzedaje zabawki: misie, pluszowe małpki i gumowe żabki. Być może sądzisz, że głuchoniemi nie potrzebują przyjaciół; ale to nieprawda. Uważasz, że głuchoniemi nie są wierni. A oni wcale nie różnią się od innych.

Zamknij się — mówi Sam. Nie słuchał. W niedzielę wie­czór nudzi się.

Goście nudzą się — mówi Lorettan. Gdy wpada w złość, to narzeka, że upał w lokalu jest nie do wytrzymania. Otwiera na oścież okna i drzwi. Zapach deszczu i wilgot­nej ziemi miesza się z dymem z papierosów.

Ten Togo cuchnie — mówi Schose.

Jasiie, że nie pachnie on itak jak berneński półmisek, ty idioto — mówi Sam.

Lorettan pootwierał okna. W barze pachnie zatęchłym dy­mem i wilgotną ziemią ogrodową.

Jak w naszej piwnicy — powiedziałaby Dolores. W piw­nicy pachnie jabłkami i olejem, i konfiturami.

Dolores zawsze znajdzie sposobność, by skierować rozmo­wę na inne tory. Znała jakiegoś młodego mężczyznę, który pracuje w radio. Gdy już nie wiedziała, o czym mówić, mó­wiła o nim.

Powiedziała: jak myślicie, w jaki sposób robią reżyserzy deszcz?

Nie zgadniecie. Wpuszczają groch do tamburyna. A w ra­dio słychać, jakby padał prawdziwy deszcz. Czyż nie jest to zdumiewające? Słyszałam, że w Niemczech już się tak nie robi. Ale u nas: deszcz bębni o szyfbę; potem zgrzytają zawiasy w drzwiach do spiżarni, a właścicielka gospody mówi do mikrofonu: ale na dworze znów leje!

Ten młody mężczyzna, przyjaciel Dolores, brał udział w adaptacji radiowej według Gotthelfa — grał Steffema. W gazecie można przeczytać, że Gotthelf to dobry pisarz, że w żadnym przypadku nie był prekursorem komunizmu, jak to się od czasu do czasu słyszy, nawet jeśli przedmio­tem jego zainteresowania była natura ludzka.

Redaktor gazety ma jednak zastrzeżenia co do audycji. Studio w Bernie zbytnio upraszcza sprawę — pisze. — Wy­dobywa kulminacyjne, dramatyc2me momenty. Potem krót­ki tekst wiążący, hasło, ulewny deszcz bębniący o szybę, drzwi skrzypiące w zawiasach. W ten oto sposób zatraca się cały morał. A tak nie można! Bez pracy nie ma koła­czy. Gotthelfa znów trzeba zacząć czytać!

Ale słuchacze radia również są przekonani o swej słusz­ności. Gotthelf nie miałby nic przeciwko adaptacji radio­wej — mówią. — On jest po naszej stronie! To się po pro­stu czuje. Gotthelf mógłby równie dobrze pisać słuchowi­ska jak i powieści. Sztuki dla ludu. Przypadek chciał, że tego nie zrobił.

Kapsla na przykład nigdy się z redaktorem nie zgadzała.

298

Schose nie chciałby myśleć o Kapsli.

Dlaczego zaczęła zamykać na klucz drzwi do swego poko­ju? Słyszy, jak Kapsla przychodzi do domu; on ciągle jeszcze czeka w kuchni — ona wie o tym. Siedzi w ciem­nej kuchni; może Kapsla znów będzie potrzebowała wypić szklankę mleka przed zaśnięciem? Chodzi teraz po pokoju, tam i z powrotem; włączyła radio. Siedzi na łóżku i pali. Przegląda żumale. Zdjęła buity. Potem znów jest na ko­rytarzu i w łazience. Wraca do pokoju, zamyka drzwi na zasuwkę i dopiero wtedy rozbiera się.

Sam trąca Schosego.

Do baru weszła jakaś dama.

Zamawia kieliszek martini.

Przecież puszkę oliwek Lorettan otworzył dopiero wczo­raj; gdzież się ona zapodziała?

Nagle mężczyźni ożywiają się.

Na lodówce, rzeczywiście, tam stoi ta puszka. Wszystko w porządku. Każdy może to zobaczyć. Lorettan przeprasza. Ma tylko zielone oliwki; o tej porze roku nigdzie nie można dostać czarnych.

Dama uśmiecha się. Nosi buty na wysokich obcasach; ko­lor butów zgadza się z kolorem jej pończoch.

Sam mówi dość głośno; zapasy na zimę to tylko jedna stro­na zagadnienia, rozumiesz? Całość to kwestia wychowania. Ludzi trzeba do oszczędzania zachęcić. Samo zaopatrzenie emerytalne oraz opieka nad wdowami i sierotami nie wy­starczą. Nie jest łatwo wzbudzić chęć oszczędzania. Po co oszczędzać? — ludzie pytają. — Wszystko drożeje. Wskaź­nik znów poszedł w górę. Co odłożymy dziś, jutro może okazać się zupełnie bezwartościowe. I tu musimy działać, tu właśnie zaczyna się praca naszej grupy. Czy ty mnie w ogóle słuchasz?

Skąd pochodzi ta kobieta? Z pewnością nie orientuje się w okolicy. Bar „Toto” jest jasno oświetlony, okna i drzwi są otwarte — teraz, pod koniec października, może to wy­glądać na zaproszenie. Mężczyźni przy ladzie jej nie prze­szkadzają. Cizuje ich spojrzenia; uśmiecha się do siebie.

Jest piękna. Jeśli nawet płakała, to i tak już tego nie wi­dać — tak dobrze ma umalowaną twarz.

Lorettan włączył radio. Przed zakończeniem programu je­szcze raz podaje się wyniki spotkań. Kibic może sprawdzić swój kupon, jeśli mu na tym zależy.

Wkrótce potem rozbrzmiewa hymn narodowy, śpiewany przez chór uczniów, a następnie Lorettan ogłasza godzinę policyjną: akcent kładzie na pierwszą sylabę.

Czym pachnie bar „Toto” w niedzielę, w nocy, podczas go­dziny policyjnej? No, może trochę i perfumami nieznajo­mej.

W grudniu drukuje się nową serią „pro juventute”. Szcze­gólnie poszukiwane są 'bloczki złożone z czterech znacz­ków, z numerami na marginesie. Ferie za pasem; dzieci w szkole mają już wolne. Sprzedają specjalne zeszyty „pro juventute”, w pozłacanej oprawie. W tym roku, po raz pierwszy, urzędy pocztowe okazały gotowość ostem­plowania znaczków jeszcze przed świętem.

Tacy ludzie jak Lorettan z uznaniem witają tę decyzję. Sam Lorettan w ogóle nie pisze listów. Zadowala się zna­czkami, jakie otrzymuje w podarunku od gości. Jego zbio­ry nie ograniczają się' do jednego kraju.

Gdy ktoś chce Loretrtanowi rzeczywiście sprawić radość, przynosi mu całą kopertę. Znaczki ogląda przez lupę. Wpada w jakiś wprost szaleńczy zachwyt.

Spójrz no na te linie! I ten szary kolor, i biały oraz na te dziwne litery! To list — mój drogi! To, że ktoś nagle

o tobie pomyśli i napisze twoje nazwisko na kawałku pa­pieru!

List oddaje na pocztę; tam gdzie mieszka, być może jest bardzo gorąco, tak więc wychodzi z domu dopiero pod wieczór, foy uniknąć upału« Urząd pocztowy mieści się pod bananowymi palmami, na ulicy pokrytej kurzem. My na­tomiast marzniemy; nasza noc trwa czternaście godzin. Czyż nie jest to denerwujące?

List rozpoczyna swą podróż; nosi twoje nazwisko, a teraz przechodzi przez białe, czarne i żółte ręce, i nie ma na nim

nic oprócz twojego nazwiska i małego znaczka pocztowego. U nas listy mógł otwierać tylko ojciec. Tak to jest właśnie w Wallis. Gdy nie było go w domu, poczta leżała nietknię­ta. Czasami wracał dopiero po kilku tygodniach Kiedy skończyłem dwadzieścia lat, powiedział do mnie: Pius, od tej chwili wolno ci otwierać i przechowywać listy adreso­wane do ciebie. Dbaj o znaczki i nie zapominaj, że kopert można używać do robienia notatek.

Lorettan potrafi się zapomnieć!

Rozgadał się stojąc przy ladzie, ze świstkiem papieru w ręku, i zaniedbuje gości. Za ekspresem do kawy piętrzą się pod koniec roku zagraniczne karty z życzeniami. Pliki kart przynosi Sam po Nowym Roku. Rzecznik Hugli i jego agencja utrzymują w sprawach zawodowych kontakty z ca­łym światem. Lorettan zaraz pyta się o znaczki z Manili. Tak, karta z Filipin nadeszła i w tym roku Seasons Gree- tings and our best wishes for the new year; druk jest wy­pukły; obrazek przedstawia czarnego stangreta jadącego na plantację trzciny cukrowej.

Otóż to! Zima jest na Filipinach czymś nieznanym. Mie­szkańcy spacerują, lekko poubierani — spójrz no na tę wi­dokówkę. i • ;J' .: .

My natomiast nosimy wełnianą bieliznę oraz dodatkowo jeszcze kamizelkę.

Płacić, Lorettan — woła gość w roku sali — do pioruna! Kawa znów podrożała o dziesięć centów; to bezczelność! — Lorettan wzrusza ramionami. Do cen trzeba się przyzwy­czaić. Po co się denerwować? Od 1 stycznia 1950 jedna mokka kosztuje równo sześćdziesiąt centów; taką decyzję podjęło stowarzyszenie właścicieli gospód. Rząd podwyższa cło za kawę — wszystkie gazety o tym piszą. Tylko piwo beczkowe utrzymuje się w cenie. Piwowsze nie narzekają. W zeszłym roku pojawiło się nowe, droższe piwo butelko­we; kto ma ochotę, zawsze może poprosić o piwo z becz­ki. Schose na przykład nigdy nie pije nic innego.

Nie potrzebuje już się liczyć z Kapslą. Jej jest wszystko jedno, czy chce mu się w nocy pić.

W okresie Nowego Roku biuro pośrednictwa pracy jest

zamknięte; w pomieszczeniach sprząta się; trzeba pomalo­wać dwa pokoje; Departament Spraw Wewnętrznych roz­dziela obrazy zakupione na przedświątecznych wystawach. Powrotu włoskich robotników oczekuje się nie wcześniej niż w połowie stycznia.

Zdumiewające, ile szwajcarskich pieniędzy przedostaje się do Włoch — pisze redaktor. — W dniach poprzedzających święta Bożego Narodzenia sprawozdawca zaobserwował, jak przed bankami łazili grupkami robotnicy-cudzoziemcy, a ich delegaci lakowali po korzystnym kursie większą ilość pieniędzy.

Redaktor wymienia liczby, robi porównania: eksplozja go­spodarcza w Szwajcarii.

Sam przepowiada jeszcze inne rzeczy; Lorettan przyznaje mu słuszność pod każdym względem. Lorettan chciałby zdobyć znaczek, na którym widać statek pływający na Linii Okrętowej Schonang; znaczek ma błąd drukarski. Mówi do Sama: posłuchaj no, ten znaczek ma wartość tylko dzie­sięciu centów. Na pewno go znajdziesz. Przecież stale otrzy­mujecie stamtąd listy. A może te młokosy wyśmiewają się z niego? Ten znaczek z błędem drukarskim (błąd odkryto dopiero przed paroma dniami) na pewno jest już gdzieś w drodze, nalepiony na kopertę. Być może nabijają się z nie­go; nigdy nie wiadomo. Młokosy nie mają pojęcia; za mało pracują, nie wiedzą, co począć z czasem wolnym.

Lorettan jest przekonany, że biorą go na jakiś kawał. Mógłbyś mnie przynajmniej spytać, jak ten znaczek wy­gląda — mówi. — Znam to na pamięć — mówi Sam. — Codziennie mi to wyjaśniasz. Mówisz: jest zielony, Samie, tak jak butelka do piwa, nie, jak denko tej butelki. Na znaczku widać oczywiście morski parostatek.

Lorettan przesuwa ręką po czole; mruczy coś na swoje usprawiedliwienie. Jakże ma tym młokosom wytłumaczyć, co napisano w podręczniku o egzemplarzu defektywnym. Oni myślą tak: jeden znaczek pocztowy więcej lub mniej — co to za różnica. A już znaczek z błędem drukarskim, no jeśli o to chodzi. Być może nawet zecer dostał za

to Jakieś wynagrodzenie. Potem znów rozmawiają

o drożyżnie.

W podręcaniku można przeczytać, że egzemplarz defektyw- ny jest cenną rzadikością. Po stwierdzeniu błędu drukar­skiego znaczek należy z obiegu wycofać. Z takiego egzem­plarza zbieracz jest szczególnie dumny.

Zapomniałem przejrzeć dziś rano pocztę — mówi Sam. — Zrobię to po południu. Mogę prosić o piwo, nie za zimne?

Lorettan wie: piwo trzeba nalewać tak, by nie tworzyła się piana.

W trzy dni później Schose przynosi mu ten znaczek z błę­dem drukarskim — nawet dwa znaczki. Otrzymał list z Ameryki: niebieski papier poczty lotniczej, w jasnonie­bieskie linie, w ciemnoniebieskiej kopercie. List nadano 9 stycznia 1950 roku, AIR MAIL, a nazwisko i adres na­dawcy są w lewym, górnym rogu koperty: Reubell, 14, perry st. NYC, USA.

Po prawej stronie, w górnym rogu, widać zionące dymem kominy dwóch luksusowych parostatków Schonang oraz trzepocące bandery, które wieją w inną stronę niż wiatr; na tym wszystkim odbito stempel z gwiazd i pasów. Rzecznik lubi, gdy podopieczni odczytują mu swoje listy. Siedzi sobie wtedy przy biurku, w okularach przeciwsło­necznych. Czasem obecna jest również jego córka w cią­ży. Męczy sdę nad haftem i nie podnosi wzroku, gdy do pokoju wchodzi gość; wie również, że przed domem czeka kierowca.

Rzecznik namawia młodych przyjaciół, by do rozcinania listów używali jego pięknego nożyka; nożyk zrobiono z aga- tu.

Z listem należy obchodzić się starannie, prawda? Niecierpliwi sami pozbawiają się radości. Przegapili okazję, by nauczyć się dyscypliny. Zdarza się, że ten czy ów pró­buje przed opiekunem coś ukryć. On to wyczuwa: chło­pak zająkuje się, szybko czyta dalej.

Jestem dziś jakiś roztargniony — mówi. — Faktycznie, 304

nie słuchałem; czy po wypiciu herbaty odczyta pan list raz jeszcze?

Dopiero teraz trzeba zadecydować, czy wychowanek może list zabrać, czy też należy załączyć pismo do akt. Akta prowadzi się do czasu, aż podopieczny ukończy dwadzie­ścia trzy lata. A co pisze Reubell?

Schose ma przyjemny głos. Nie czyta za szybko. Szkoda, że nie zdał matury. A może da się to nadrobić? Trzeba by mu zaproponować coś odpowiedniego: wieczorowe gimna­zjum lub -technikum.

Drogi Schose! Nic nie mówiąca odzywka — od razu rzuca się to w oczy, gdy się czyta obce listy: drogi Schose, cza­sem także: mój drogi Schose lub, rzadziej, wielce drogi Schose.

Tego „wielce” używano jeszcze przed trzydziestu laty: wielce serdeczne pozdrowienia lub wielce uniżony; ostat­nio zastąpione najserdeczniejszymi pozdrowieniami.

Sztuka pisania listów upada; jej miejsce zajmuje sztuka te­lefonowania. Kto znajdzie się jednak w takiej sytuacji, że będzie musiał przyznać się do winy, powinien i dziś jesz­cze liczyć się z koniecznością formułowania myśli na pi­śmie; ustna samokrytyka jest z różnych powodów nie­wskazana.

Czyjeś kroki poza domem. Brzęczą szyby w oknach; kie­rowca czeka w kuchni. Teraz stanie przed drzwiami i, zmru­żywszy oczy, będzie patrzył na nowy wóz; stoi tak przez chwilę, poitem wypluwa zapałkę. Trzeba to zobaczyć, jak wstawia wóz w lukę, między parkujące samochody. To właśnie facet, na którym można polegać — prowadzi z zam­kniętymi oczami.

Schose skończył czytać; rzecznik Hiigli jest roztargniony. Po herbacie poprosi chłopca, by wyjaśnił mu list Reubęlla. Drogi’Śchose!

Potem Reubell pisze w paru ogólnych zdaniach o swej sy­tuacji mieszkaniowej. Czyżby w dzielnicy, w której mie­szka, znajdowały się małe ogrody? Rzecz zdumiewająca — w centrum Nowego Jorku! Trudno to sobie wyobrazić. Wy­

dawałoby się, że są tam raczej betonowe silosy lub coś w tym rodzaju; ale okazuje się, że nie: jest wzmianka o po­dwórzach na tyłach domów, jest mowa o wiązach i kasz­tanowcach, a domy mają europejski format — okoliczność sprzyjająca, by zjednać postronnego słuchacza dla autora listu.

W amerykańskich parkach trzyma się dzikie zwierzęta. Rzecznik Hugli przypomina sobie z lektury, że podczas wojny uciekła raz pantera, a do dobrowolnego powrotu do niewoli namówił ją zatrudniony w Central-Park buddysta nazwiskiem Seymour. Podstawowe prawo sformułowane przez czołowych psychologów zwierząt mówi o tym, że na wolności zwierzę również zachowuje pewne granice; czy Reubell słyszał o tym?

Nic nie pisze o dużych parkach; nadmienia tylko o ogro­dach, o podwórzach, które w każdej chwili mogą być za­budowane, o drzewach, które może będą ścięte już w przy­szłym roku. Reubell sądzi, że w pewnych dzielnicach mia­sta Schose czułby się swojsko. Pisze, że już czas po temu, by Schose do niego przyjechał.

Zwróciłem się również do Madame.

Schose czyta swym przyjemnym głosem.

Poprosiłem ją, by wystarała się o pieniądze na Twoją po­dróż. Kaucję mogę złożyć tutaj. Mój zawód daje mi pewne uprawnienia, rozumiesz?

Gdyby miały wyniknąć jakieś trudności ze strony Twego opiekuna, zaczekamy do października; wówczas będziesz już wolny.

Będziesz musiał podjąć tu na nowo studia; w Nowym Jor­ku są takie możliwości kształcenia, o jakich się nam, Euro­pejczykom, nigdy nie śniło, niech żyje Ameryka.

No, co tam u Ciebie? Odpiszesz mi wkrótce, mój drogi no­żowniku? Twój przyjaciel Jacky Rubel (to moje nowe naz­wisko w mowie potocznej).

Wszystko daje się tak prosto rozwiązać, gdy się Reubell do tego zabierze.

Hugli-mówi: obrotny facet. On do czegoś dojdzie. Do Reubella należy mieć zaufanie. On zawsze wie, czego chce,

i co może. Informacje, które Hiigli zbiera, są pomyślne: Reufoell pracuje w dziale elektronicznym — tele technika, projekt „Merkury”. W USA zakłady badawcze podlegają państwowej służbie nadzorczej.

Wziąwszy ten fakt pod uwagę, kurator gotów jest dać szansę podopiecznemu J. C. Ledermamnowi.

Lorettan dostaje znaczki.

Co ma ofiarować gościowi, który przynosi mu znaczek z błędem drukarskim? Nie każdy otrzymuje list z Amery­ki; pod tym względem chłopak miał szczęście. Może ma dobre wiadomości stamtąd? Sam mówi o „podróżowaniu". Lorettam uprzejmie daje wyraz swemu zamiłowaniu do wysp.

Twierdza: Ameryka też jest wyspą. Europejczycy są znie- wieściald. Piesze wędrówki nic już dla nich nie znaczą. Wydaje się, że w Ameryce jest inaczej. Nadal panuje tam duch czasów pionierskich. Jakże wielu Sycylijczyków czu­je się w Ameryce swojsko! W mowym świecie mogą space­rować bez żadnych ograniczeń. Zachowują zdrowie i zdol­ność do pracy; zwalczają objawy zużywania się.

Lorettan, płacić, do pioruna!

Lorettam odstawia piwo i biegnie z tacą.

Klienci baru „Toto” nie lubią, gdy każe im się czekać. Nie­którzy zaglądają do środka, gwałtownie otwierają drzwi i pobrzękując bilonem w kieszeniach spodni, wołają: hejże, jedno specjalne, ale szybko.

Nie ma tu miejsca dla marzycieli; trzeba to powiedzieć Schosemu.

Lorettanowi nie wolno się zaniedbywać w obowiązkach. Lorettan troszczy się również o prezenty noworoczne. Pa­nie otrzymują chusteczki, panów częstuje się hawańskimi cygarami. Tylko Król Togo stanowi tu wyjątek: jest nie­palący. Ostatnio pracuje w barze; siada przy którymś z dalszych stolików; Sam przynosi mu z agencji pyace zlecone. . . ■'':

Sam mówi: wierzysz w to, że marzyciel znajdzie w Nowym Swiecie swoje miejsce? 1

Król Togo jest zakłopotany. Nie odpowiada.

20'

307

Gdzie jest twój manuskrypt?

Król Togo zostawił go w domu.

Saro potrząsa głową. Właśnie był na komisji poborowej; powołano go do oddziałów zmotoryzowanych. Na spacerze nie da się rozwiązać żadnego problemu. Neutralny obser­wator przemawia za systematycznym wzrostem wydajno­ści.

Jeśli Sam decyduje się iść piechotą, to tylko dlatego, by wyprowadzić psa.

Idzie z nim Schose; towarzyszą mu również Król Togo oraz Dziewięciopalcy. Pies biegnie parę kroków przed nimi z nosem przy ziemi, jakby chciał znaleźć jakąś wspaniałą rzecz. Jakże Be nienawidził tych tropicieli śladów!

Schose ma nadzieję, że trzymanie zwierząt domowych jest w Nowym Jorku wzbronione; nie może tego jednak stwier­dzić z całą pewnością.

Odtąd oczekuje się, że Schose podejmie zasadnicze de­cyzje. Powinien postanowić coś ostatecznie. Powinien przyznać Samowi rację: trzeba przygotowywać się do wy­jazdu; czy Schosg nie wolałby tu jednak zostać? Przede wszystkim nie obejdzie się bez podróży do Biel. Madame zgłosiła się do Hiigliego. Sześć razy używa w liście słowa: elegancki. Propozycję Reubella nazywa eleganckim rozwią­zaniem., ' j’;1 Zagwiżdż na psa — mówi Sam.

Tylko Schose gwiżdże na ipalcach.

Zabrania się wpuszczania kundli nocą na teren ogrodu zoologicznego Dalenholz. Zakaz obowiązuje z chwilą, gdy się skręci w bok od Aareweg. Na tablicach ostrzegawczych, ustawionych na poboczu drogi, widać przyjaźnie merdają­cego pudla. Milczeniem wyraża się aprobatę, by psa na smyczy prowadził Dziewięciopalcy. Dziewięciopalcy robi to najlepiej — Schose też to przyznaje. Dog stoi spokojnie u jego boku, .tylko Król Togo zamienia się na miejsce; idzie teraz między Samem a Lorettanem. ' •. v.

Pada śnieg. Przechodzą przez las. Bawoły i łosie są nie­spokojne. Przy drucianej kracie stoją daniele. Wzdłuż mu-

ru nieustannie suną wilki, tam i z powrotem, tam i z po­wrotem.

No, jak ibo jest w Togo? Macie tam wilki? Murzyn mówi: w Togo są lamparty.

Eórettan po prosrtu żartował.

Spacerując napotykają żarzące się ognisko drwali. Wszyscy są zgodni: zaproszenie do Ameryki należy przyjąć. Uśmiech losu dla Schosego. W ityrn kontekście Sam pozwala sobie na użycie sława: wolność.

Zaraz po 1945 Amerykanie sprzedawali Niemcom kartofle, a Francuzom spodnie; dopiero dzięki temu wygrali wojnę. Sam .unosi się.

Żyjemy z brzucha Ameryki. Droga stoi przed tobą otwo­rem, masz szansę wydostać się z tej dziury! Chwycisz się wreszcie oburącz? Nie, ity ciągle jeszcze nie wiesz, czego chcesz. Król Togo mówi: USA — duży kraj.

Lorettan czytał gdzieś o nieograniczonych możliwościach; Dziewięciopalcy spluwa — ślina zatacza duży łuk; osoba wtajemniczona może wziąć to za aprobatę, jeśli chce. Wo­kół ogniska Schose poukładał warstwami gałęzie, by wy­schły.

Kto z wysoko położonej drogi obserwuje całą czwórkę, te­mu przychodzą na myśl spiskowcy i jakieś tajemnicze pla­ny, które wylęgają się wśród nich przy ognisku. Zdumiewające, jak wielu ludzi spędza taką śnieżną noc na dworze.

Tej nocy Schose długo jeszcze nie może zasnąć.

Jak to będzie: powrót na Marktgasse — pożegnanie? Dolores jest w Zurychu; Madame przyjęła nowe dziewczę­ta; na Monice i na Dolly nadal można polegać.

W minionych latach Kanalgasse poszerzono; nad szyldem, przedstawiającym rozłożoną brzytwę i nożyce, zainstalowa­no neon. Schose idzie wzdłuż kanału. Broni się przed wspomnieniami. Spluwa w wodę; wszyscy tak tu robią. Nie do wiary, czego to się nie wydobywa grabiami z dna kanału. Ojciec Kerra zbudował stację pomp — to dzieło jego życia. W miejskim urzędzie budowlanym przechowu­je się rzeczy znalezione: notatniki, klucze, obrączki. Wodę

przepuszcza się przez oczyszczalnię i doprowadza następ­nie do Aaru. Latem u ujścia stoją wędkarze — łowią pstrą­gi. Są wśród nich również Włosi; większość nie ma butów rybackich ani nawet kaloszy. Zmieniają się: z jednej węd­ki korzysta sześć osób.

W marcu, gdy skończy się okres ochronny, redaiktor napi­sze artykuł o Włochach — wędkarzach; inspektorat rybo­łówstwa wyda nowe rozporządzenia; towarzystwo ubezpie­czeń sporządzi listę wypadków przy robołówstwie.

Wolf jest namiętnym wędkarzem. Ogarnia go wściekłość, gdy do tych spraw wtrącają się ludzie niepowołani.

Władze nie mają żadnego pojęcia o rybołówstwie! Ciągle te nowe przepisy! Czy kto kiedykolwiek słyszał o tym, by znoszono przedawniane ustawy? Zastanówcie się, co to bę­dzie w roku 1980! Dlaczego w 1980? Nikt nie ma odwagi spytać się Wolfa. Wolf ma wśród ludzi posłuch. Wybrano go do rady miejskiej; po wojnie przejął przedstawicielstwo Forda i otworzył garaż. O sprawach skomplikowanych Wolf lubi mówić prosto, tak, by każdy mógł go dobrze zrozu­mieć. Zestarzał się. Schose nie chciałby go już spotkać; nie chciałby już widzieć and jego, ani domu na Marfctgasse, ani ludzi z Armii Zbawienia, a także głuchoniemych, dziew­cząt, klientów, Madame.

Opłacę podróż — powiedziałaby — zwykły bilet do Nowego Jorku. Tam będzie ci lepiej niż tu. Może będą z ciebie jeszcze ludzie.

Tej nocy Sohose pisze do Reuibella list. ■ i I

Drogi Reubell,

piszę ten list w swoim pokoju. Kapsla, moja gospodyni, jest kobietą oszczędną. Używa żarówek sześćdzaesięciowa- towych. Mimo że pokój nie jest w nocy ogrzewany, muszę usiąść przy stole. Papieru zawsize mam pod dostatkiem; troszczy się o to Sam Hiigli, syn mojego opiekuna. Rzadko dostaję list. Znaczki ofiarowuję Lorettamowi, barmanowi z baru „Toto". Znaczki na Twoim liście miały błąd dru­karski; Lorettan serdecznie Ci za nie dziękuje. Tu wszyscy cieszą się z Twojej propozycji; ja cieszę się również i nie

potrafię Ci właściwie powiedzieć, dlaczego chcę jednak zostać. Przypominasz sobie Be i fakty związane z jego ucieczką? Jego rękawice bokserskie złożyłem przy kamie­niu milowym, przed murem. Wszystko dla uczciwego zna­lazcy.

Często o Tobie mówiłem, Reubell, gdy czekałem na zwol­nienie wiedząc, że on by uciekł; starałem się powstrzymać go od tego, jak mi radziłeś. A teraz jest tak, jakbyś to Ty był winien (temu, że nie mogę opuścić miasta. Powodzi mi się nieźle. Jestem zatrudniony w biurze pośrednictwa pracy.

Mógłbym również podjąć pracę w przedsiębiorstwie robót podziemnych. Wiele nauczyłem się od Steineggera. Któż układa dziś jeszcze mury na sucho? Takie miasto jak Ber­no, miasto o rozbudowanym przemyśle turystycznym, ota­cza planty troskliwą opieką. Przed pomnikiem Światowe­go Związku Pocztowego rosną tulipany, przed tarasem Pałacu Związkowego — bratki, do Webem prowadzi ale­ja wysadzana drzewami, a przed galerią Kunsthalle są kwietniki z róż — od czerwca do listopada.

Pracownik urzędu budownictwa podziemnego powinien znać ulice. Ale jeszcze chętniej zamieszkałbym w pewnym domu. Dom ten jest własnością miasta. Rzeoznik Hügli mó­głby załatwić mi posadę magazyniera, a później dozorcy. Jest tu też pank. Spróbuję opisać Ci ten dom.

Zbudował go w osiemnastym wieku sławny architekt Sig­bert von Singen, zanim jeszcze wsparto Kirchenfeldbrücke na wyższych filarach. Gdy się patrzy teraz z tego miejsca, z Längfeld na ten dom, to wydaje się, że postawiono go na zboczu; nadziemna część budynku jest od strony pół­nocnej oszklona i wiadomo, że można od razu wejść na pierwsze piętro, bowiem znajduje się ono na wysokości nasypu. Wejścia i półkolistego dziedzińca pilnują dwa sfin­ksy, wyciosane z granitu.

Różne osie wytyczają ¡kierunek zabudowy poddasza; nie­upoważnionym nadal wstęp wzbroniony.

Tak oto wkomponowany w zbocze, odznacza się ten dom staroświeckim układem sklepień; do zamieszkania nadają

się tylko pomieszczenia boczne. Wyciosane z wapienia ru­ry uległy zniszczeniu lub też zostały zasypane podczas trzę­sień -ziemi i wojen. Za czasów Napoleona dom jest posiadło­ścią francuską; zaniepokojenie budzą wśród gości lustra na ścianach. Bemeńczycy niechętnie mówią o czasach oku­pacji. Stracili pieniądze, niedźwiedzie i herb. Wysoko po­stawione rodziny bywają w pałacu ambasadora w charak­terze jego przyjaciół.

Czy zauważyłeś, Reubell, że przepisuję?

Materiały są dostępne dla każdego; jeszcze dziś możesz znaleźć w każdym podręczniku ze szkoły średniej informa­cje o bojownikach ze Stansu i o dzielnych mieszkankach Solothurn. Szwajcarzy są dzielnymi żołnierzami; szczegól­nie bohatersko bili się pod Berezyną; u boku Napoleona, jak wiadomo, niestety.

W latach dwudziestych dziewiętnastego wieku społeczeń­stwa pod i nad ziemią szybko dobiegają końca.

Czyż nie jest to ładne sformułowanie?

Przez pewien czas na posterunku trwa kwatermistrz, były specjalista od przewrotów w Meksyku, aż wreszcie i on zostaje wygnany z kraju razem z nowochrzczeńcami, jak wiadomo.

A może nudzi Cię moja relacja, Reubell? Nie podobają Ci się niezwykłe domy, lubisz proste mieszkania w miozyni się nie wyróżniających osiedlach. Pozwól mi jednak kon­tynuować; jak powiedziałem, po nierozważnym wyjeździe swego szefa, ambasadora francuskiego, domem opiekuje uię kwatermistrz. W ciągu kilku lat jego działalności dom za­mienia się w bibliotekę; na koniec kwatermistrz przekazu­je bibliotece zbiór tablic przedstawiających współczesne lokomotywy. Tablice te przechowuje się przez pamięć na niego; można na nich obejrzeć na przykład wagon motoro­wy Adlera oraz pośpieszną lokomotywę: znormalizowaną, typu 2-C-l, czterocylindrową, na przegrzaną parę, jak również poznać pierwsze zasady ruchu kolejowego i syg­nalizacji.

Wkrótce potem okazuje się, że dom nie może sprostać już 312

wymaganiom, które należy stawiać wobec biblioteki. Prze­prowadza się systematyczną ewakuację. Do akcji wkracza­ją malarze i murarze, mówią o Dobrych Starych Czasach, a sfinksy, którym rozpadający się piaskowiec dodał jeszcze uroku, usiłują zastąpić Minotaurem; jednak w ostatniej chwili rada domaga się, by sfinksy wykuto na nowo, w trwałym granicie. Na- tym przebudowa się kończy i dom pustoszeje.

W ciągu następnych dziesięciu lat dom zamieszkuje zbie­ranina różnych ludzi. Nad brzegiem Aaru zagnieździli się zwolnieni żołnierze, handlarze końmi, muzycy, dofctorzy- ny, gospodarze i wdowy. Zamieszkują wieś, która przysia­dła pod murami oporowymi miasta; wydostają się na wierzch spod podziemnych sklepień i w domu przy moście obierają sobie siedlisko; i wtedy dom ten otrzymuje od obywateli miasta nazwę: pałac duchów.

W roku 1857 nowe porządki zaprowadza tu niejaki Anton Gmiir, były kierownik kliniki lalek na Gerechtigkeitsgasse, urodzony w 1823, a w 1891 uznany za zaginionego; odpo­wiada na apel władz federalnych i w rezydencji sfinksów zakłada Muzeum Historii Naturalnej. Nowy dyrektor wy­kazuje się rozległą wiedzą; doktoryzuje się — mała sła­bostka wynikająca z nadmiaru cnót — na uniwersytecie katolickim, ale popełniany nietakt szybko naprawia poślu­biając poważną i reformowaną bemenkę.

W zawartej umowie zabezpiecza sobie możliwość formu­łowania wzajemnych praw i obowiązków w języku nie­mieckim. Niezwykłe żądanie! Dotychczas władze trzymały się formuł łacińskich lub francuskich. Być może tej to okoliczności należy przypisać odrębność tej umowy? Gmiir ma uzupełnić zbiory w ciągu trzech lat. Nie wolno mu w tym przeszkadzać, nic nie powinno go krępować. Chętnie służy mu się dobrą radą i pieniędzmi.

Rozchodzą się pierwsze pogłoski. W gospodach (pokazuje się w nich rzadko) zaprasza się go do każdego stołu. To­warzystwa dotrzymuje mu przyjaciel i współpracownik, regularnie kursujący między domem a pracą, który ukoń­czył w Ulm szkołę kształcącą preparatorów j wyspecjali-

zowal się w wypychaniu okazów; .vreszcie nie da się już tym pogłoskom zaprzeczyć. Żona ( liira pierwsza odczuwa zwrot w opinii publicznej. Szuka pocieszenia w pismach właśnie zmarłego Jeremdasa Gottl.; lfa vel Alberta Bitziu- sa, przede wszystkim w krótkich opowiadaniach. Po jej śmierci Gmur przeprowadza się ze swym pomocnikiem z Gerechtigkeitsgasse na Kirchenfeldstrasse i w nowym muzeum urządza sobie mieszkanie. Od tej chwila komisjo- ner, pracownik poczty, czeladnik rzeźnicki, uliczny sprze­dawca pieczywa nie mają wstępu do tego domu.

W tym czasie założono w Europie wiele towarzystw kole­jowych. (Ach! Ten znakomity specjalista od rewolucji w Meksyku, jakże był mądry i przewidujący.)

Na stacji często można spotkać współpracownika Gmiira z wózkiem rzeźniczym; odbiera skrzynie, zakryte kosze, ©kratowane klatki, w których małpy-matki obejmują swe dzieci. Wreszcie, 15 sierpnia 1860, następuje otwarcie mu­zeum. Za czasów różnych rządów berneńczycy nauczyli się, jak należy iść w pochodzie; wygląda to tak: pod eskor­tą wojska tłum ustawia się ósemkami i maszeruje przez most; na czele idzie bełkocący niedźwiedź w jedwabnym sztandarze, za nim radni oraz woźni sądowi, a następnie obywatele, kobiety, dzieci. W głębi widać opustoszałą wieś i łąkę; dostrzec można rybaka z więcierzem; na gałęziach polnej wierzby kobieta rozwiesza bieliznę.

Muzeum, była rezydencja francuska, a późmiej biblioteka, otwarło szeroko podwoje. Widząc pod sufitem potężny szkielet jaszczura z epoki jurajskiej, tłum milknie. Po­mocnik Gmiira zajmuje miejsce, sam Gmiir stoi pośrodku sali, z manuskryptem w ręku.

Cierpliwości, Reubell, nie wiadomo, jaka była treść prze­mówienia; ale przejrzałem gazety. Same pochlebne słowa, z jednym jedynym wyjątkiem: redaktor gazety „Cbristli- cher Berner Anzeiger" pyta czytelników, czy wiedzą, w ja­ki sposób udało się Gmiirowi wypędzić owe duchy. Wśród przewoźników można by było znaleźć kogoś, kto by odpo­wiedział na to pytanie; ten czy ów zna hasła, którymi po­

sługują się pastuszkowie, ma wstęp do spelunek, wie, gdzie są kryjówki wśród piaszczystych brzegów Aaru; jest czło­wiekiem, fctóry .tajemnymi drogami zwozi w dół rzeki ży­wych d umarłych.

Jednego z naszych — powiedziałby — wyrzuciło na brzeg jeziora Wohlemsee. Ciało miał rozszarpane od ciosów za­danych łapą. Przedwczoraj w podziemnych sklepieniach drapieżne zwierzęta napadły kobietę.

Frekwencja w muzeum jest mała.

Już w roku 1890 Towarzystwo Historii Naturalnej buduje nowy instytut, korzystając z poparcia banku handlowego. Towarzystwu udaje się pozyskać wspomnianego preparato­ra jako współpracownika; potajemnie opuszcza on Gmiira. Wkrótce potem do nowego budynku przewozi się zbiory muzealne. Teraz kolej na rzemieślników, ludzi, którzy zna­ją się na swoim zawodzie: tragarze przenoszący meble, ma­larze, murarae, cieśle, ogrodnicy, posadzkarze, elektrycy i ślusarze, a na koniec sprzątaczki. Dom ma być podpo­rządkowany nowemu celowi — sztuce.

Dopiero w październiku następnego roku, gdy statystycy udowodnili, że nowo założone, ślepe podłogi trzeba we­sprzeć na filarach, jeśli się nie chce, by budynek zawalił się najpóźniej w roku 2075, dopiero wtedy znajduje się kryjówkę Gmiira.

Ale już przedtem wiele osób zwiedzających galerię uskar­żało się na dziwnego dozorcę; ci, których an oprowadzał, opowiadają, że starzec mówił o rodzinie lwów i wskazy­wał jednocześnie laską na obraz przedstawiający gór­ską wioskę zasypaną śniegiem. Gmiir zostaje ujęty w podziemiach; świeże powietrze napływa do piwnic ru­rą kanalizacyjną. A teraz, Reubell, uśmiejesz się! W kro­nice możesz przeczytać: Oswojone szczury fukają na inspektorów.

Gmur leży na poduszkach podartych na strzępy. Śpi. Komisarz policji, kierujący akcją, bierze sobie na pamiątkę kieł lwa. Pisze raport, a drogą służbową wydaje się na­stępujące rozporządzenia (nocne posiedzenie w sali gmin­nej rady, protokół M 93, 01):

1. Dom Kirchenfeld 2 i 2b, dawniej biblioteka i muzeum, obecnie galeria Kunsthalle, jest własnością miasta. Nie wolno wyzyskiwać go dla celów prywatnych.

2. Wyjątek stanowi:

Prawo do zamieszkiwania wymienionego domu ma emery­towany dyrektor Gmiir — w podzięce za usługi wyświad­czone miastu; trzeba jednak dopilnować, by nie wchodził do galerii.

3. Jego pobyt (jak również jego wcześniejszą funkcję) na­leży otoczyć tajemnicą; wszelki kontakt z publicznością jest wzbroniony.

Nadane w Bernie, 15 listopada 1891.

Gmiir umiera, nikt nie wie kiedy i w jakich okoliczno­ściach. Żelazne drzwi bronią mu dostępu do nadziemnych pomieszczeń; jednak dyrektor galeriii zadbał z dobrej woli, by Gmiir dostawał trzy posiłki dziennie. (Brzęk półmiska; garnek postawiony w ¡niszy; metaliczny pogłos zasuwane­go rygla!)

Myśli nie powinno się zbyt szybko uziemiać; przypominasz sobie: to było Twoje ulubione powiedzenie, Reubell! Kirchenfeldbriicke jest ładny, możesz mi wierzyć. Od cza­su do czasu poddaje się go próbie wytrzymałości; bez tru­du udźwiga sześć amerykańskich samochodów pancernych. Samobójcy skaczą do Aaru przez balustradę po lewej stro­nie. Kibice stoją po stronie prawej i obserwują zawody drużyn w Langfeld. Gdy w górze świeci jeszcze słońce, gimnastycy są już w cieniu.

Ten dom, Reubell, stoi na południowym końcu mostu. Oba sfinksy z granitu czyści się na wiosnę drucianymi szczotka­mi. Bemo jest czystym miastem. Za pomocą młotków ka­mieniarskich Włosi nadają schodom prowadzącym do par­ku szorstką nawierzchnię. To jest mój ogród. Jest to ogród roku 1950. W styczniu długo padał śnieg. Terasz powinno się przycinać drzewa, przede wszystkim wierzby. Zabiera­ją słońce kwietnikom. W marcu robi się grządki z ziemi borowinowej. Bardzo modne są obecnie azalie i lilie.

Nowi ludzie w galerii zwą się konserwatorami. Ich nazwi­

ska brzmią: Oswald Gschwend-Szendeffy, Arnold Riidlin- ger, Meyer-Chagall, Harry Szeemann.

Ich wszystkich przeżyje magazynier Schose Ledermann i jego gospodyni — Kapsla.

Zawsze była miła dla mmie. Miałem pić wieczorem mniej piwa. Potrafisz to zrozumieć, Reubell?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Idealna placówka resocjalizacyjna praca zaliczeniowa, Ważne dla sudenta, Studia pedagogika
Logistyka praca, PRAWO JAZDY, DLA KIEROWCÓW CIĘŻARÓWEK, Logistyka
Praca domowa nr 1 dla Stomatologii
LISTANR5, Praca kontrolna zaliczeniowa dla II roku psychologii stacjonarnej
egzamin 3, Praca kontrolna zaliczeniowa dla II roku psychologii stacjonarnej
Sposób tworzenia się grup społecznych Putyński praca zaliczeniowa, Ważne dla sudenta, Studia pedagog
Praca ze wspolczesnosci dla Pawla tematy i zbior materialow
eGZAMIN 5, Praca kontrolna zaliczeniowa dla II roku psychologii stacjonarnej
Idealna placówka resocjalizacyjna praca zaliczeniowa, Ważne dla sudenta, Studia pedagogika
praca domowa klasaIII dla chetnych
Praca w miejskich spółkach dla rodzin radnych (17 03 2011)
Edukacja i praca czlowieka implikacjami dla pedagogiki pracy i pedagogiki spolecznej