Droga krzyżowa
kartki z dziennika
I. Pan Jezus na śmierć skazany
Działo się to dawno temu. Byłem małym chłopcem. Któregoś dnia zaszedłem do kościoła i po raz pierwszy zobaczyłem Ciebie. Nie mogę napisać, że to była tylko figura wyobrażająca Ciebie w cierniowej koronie i ze spętanymi powrozem rękoma. To byłeś Ty. Założyłem do tyłu ręce i zadzierając głowę, patrzyłem na Ciebie. Nie bałem się Ciebie, przełykałem głośno ślinę i patrzyłem. Stałem jak urzeczony. Twój wizerunek. Niczego nie żądałeś, chyba nawet na mnie nie patrzyłeś. Nie bardzo też wiedziałem, co się z Tobą tak naprawdę stało. I dlaczego tak cierpisz. Wycierałem rękawem nos i patrzyłem. I Ty na to pozwalałeś.
Z perspektywy czasu mogę to nazwać zachwytem. Zachwytem pomieszanym ze współczuciem. Dlaczego zachwyt? Bo promieniowała z Ciebie prawda. Byłeś jednym z nas, biednych ludzi, a zarazem kimś o niebo piękniejszym!
Potem serce człowieka kamienieje. Już nie pyta, kim jesteś. Trzyma się z dala od Ciebie i myśli tylko o sobie. Chce dokonać, zrealizować, zrozumieć. Pragnie być bogate i sławne, poświęcać się i modlić w wielkim stylu, nazywa to sensem życia. Kiedy świat i ludzie stawiają naszym marzeniom opór, serce cierpi i zamyka się w sobie, nie chce, aby ktokolwiek widział to cierpienie, albo, przeciwnie, obnosi je i pokazuje, żądając litości, pociechy, wsparcia. Oskarża innych o brak czułości i współczucia tylko po to, aby odrzucić ofiarowaną pomoc. Człowiek chce być sam. Bardziej pokochał rozpacz niż nadzieję.
Wiele razy skazywałem Cię na śmierć przez moje grzechy. Myślałem wtedy: „Nie ma już powrotu, zresztą, chcę być sam, moje życie nie ma żadnego sensu”. To była oczywiście pycha. I wtedy zawsze pojawiał się ten sam obraz: małego biednego chłopca, który patrzy na Ciebie z zachwytem. Naprawdę byłeś dla mnie wtedy „Najpiękniejszym z synów ludzkich”. Benedykt mówi, żeby nigdy nie tracić ufności w miłosierdzie Boże. Tak i ja powtarzam po wyroku wydanym na Ciebie: „Wspomnij, Panie, nie na mnie, ale na tego małego chłopca, który patrzył na Ciebie. I który dowiedział się, że »Bóg tylko kocha«”.
II. Pan Jezus bierze krzyż na swoje ramiona
W jednym z opowiadań Iwaszkiewicza poświęconych okupacji występuje mój imiennik. Autor nazywa go Michasiem. Ten chłopiec naprawdę żył kiedyś w Warszawie. Pewnego dnia szedł ulicą z nosem w książce — i takim zobaczył go autor. Zaczytany Michaś wpadł wprost pod koła więziennej karetki gestapo. Samochód ostro przyhamował, wyskoczyli z niego Niemcy i z szyderczą elegancją zaprosili chłopca do środka. Ten kręcił głową, jakby chciał powiedzieć: „Nie chciałem, przepraszam, to ta książka winna, na drugi raz będę uważał”. Gestapo odjechało z chłopcem. Tego drugiego razu miało nie być już nigdy.
Podobni jesteśmy do Michasia. Mówimy życiu pełnemu okrutnych niespodzianek: „Nie, ja nie chciałem, na drugi raz będę uważał”, tymczasem ponosimy bezwzględne konsekwencje swoich czynów. Mówimy życiu: „Zaczekaj, pozwól pożegnać się z moimi najbliższymi, uporządkować papiery, wyjaśnić, ostrzec innych, zaznać miłości, lepiej się przygotować, nauczyć się oddychać swobodnie, przezwyciężać strach”. Życie odpowiada krótko: „Nie!”.
Myślę często o Michasiu, o krzyżu, który przyszło mu wziąć na swoje ramiona. Myślę o nim nade wszystko wtedy, gdy fałszywie zaczynam uważać się za uprzywilejowanego, któremu dany będzie ten drugi raz, i zaczynam trwonić życie i czas, i szansę teraźniejszości, niesłusznie zakładając, że jest to tylko niewinna przymiarka do „prawdziwego życia”, które niewątpliwie nastąpi i ja sięgnę po nie jak po dobrze skrojony garnitur. Jaka gorzka prawda w tej strofie: „Zaiste, kiedy byliśmy młodzi, nie wierzyliśmy, że tak trywialne nieszczęścia mogą się zdarzyć nam, wyższym umysłom”. Teraz, w tym momencie jest właśnie to życie i ten krzyż. I tylko wzięcie krzyża pozwoli mi zrozumieć życie dane raz i w taki sposób. Nie przewidzę wszystkiego, to prawda, ale mogę być na wszystko gotowy. O ile nie pogardzę moim życiem, o ile nie zapomnę, że Ojciec mój, który jest w niebie i który uważa mnie za swojego syna, jest ukryty w każdym życiu.
III. Pan Jezus po raz pierwszy upada pod krzyżem
Kiedy nie tak dawno rozpuszczano do domów „zeka” Archipelagu Gułag, żona jednego z komendantów obozu lamentowała: „Za jakie grzechy, Boże, za jakie grzechy! Nie mogliby ich potrzymać jeszcze trochę?! Dzieci skończyłyby w spokoju studia, potem rozglądnęlibyśmy się za jakąś robotą! Za jakie grzechy, Boże”.
Jak umiera sumienie? Powoli. Wykapuje raczej z człowieka, również tego, który gotuje, pierze, podchodzi do okna i wypatruje, czy dzieci nie wracają ze studiów w stolicy na zimowe ferie. Zabite sumienie objawia się brakiem związku człowieka z uniwersalnymi normami obowiązującymi wszystkich. To jest tak, jakby włożyć między jego świat i świat go otaczający mleczną szybę: widzi poruszające się plamy, słyszy stłumione, niewyraźne głosy... Kiedy na nie podpisuje wyrok — nie odczuwa żadnej przyjemności, pełni swój obowiązek, wchodzi w system, który zastępuje mu sumienie. To przez system jest karany i nagradzany, to system budzi w nim gorliwość i zapał do pracy.
Kiedy umiera sumienie? Trudno wskazać na tarczy zegara tę minutę i sekundę, ale one istnieją. I minuta, i sekunda, i godzina. Także konkretny dzień w kalendarzu. Na zewnątrz niewiele się zmieniło, ale w głębi duszy tak. Może trzeba popatrzeć uważnie w oczy, które są okiem duszy? Nie zdołamy jednak zapaść się w nią tak głęboko, jak upadający pod krzyżem Jezus, który jako jedyny ma moc przywrócić umarłe sumienie do życia. Tylko On. Jak powiedział kardynał Wyszyński: „Jestem spokrewniony z Nim przez moje człowieczeństwo, które wraz z Nim upada, ale On wspiera mnie przez swoje Bóstwo, które nieustannie podnosi i dźwiga moje człowieczeństwo”.
IV. Pan Jezus spotyka Matkę swoją
To było latem w 1992 roku. Na polnej drodze prowadzącej do wsi spotkałem matkę księdza Jerzego Popiełuszki. Szła boso, dźwigając kosz z jarzynami. Nie miałem pojęcia, że to jest pani Popiełuszkowa. Spytałem o dom rodzinny księdza Jerzego, a ona powiedziała: „Ja jestem Popiełuszkowa”. Zaprowadziła mnie do domu, nakarmiła, napoiła, dała konfitury na drogę. Przed odejściem zaproponowała wspólną modlitwę. Pytała, dokąd tak idę...
Słowa matki są zawsze takie same, nawet jeśli historia zaczyna przyspieszać: „Kiedy wrócisz, żebym wiedziała, czy czekać z obiadem?”. I tak będzie czekać. Rozważać w sercu, co się przydarzyło synowi. Czasami będzie szła za nim, dyskretnie, jak to matka.
Oczy Matki Bożej spoglądają na Syna. Spoglądają z wiarą. To prawda, że dla matki zawsze pozostaniemy synami, niezależnie od naszych godności, funkcji, kariery... Ale Matka Boża musi zobaczyć w Nim spełnioną obietnicę daną Izraelowi — według zapowiedzi Anioła miał odziedziczyć tron swojego praojca Dawida. Teraz dźwiga krzyż, odepchnięty przez swoich, skazany przez obcych. Oczy Matki spoglądają z wiarą i choć zna Go jak nikt inny, poznać Go jako Boga może tylko za pomocą wiary — tej, której obce jest zwątpienie, lecz nie jest obca ciemność. Doświadczona jak każda matka i zatroskana nami mówi: „Czyńcie wszystko, cokolwiek wam powie”. I wyprawia w drogę. Będzie czekać. Nawet jeśli nie wrócimy.
V. Cyrenejczyk pomaga nieść krzyż Jezusowi
Święty Benedykt mówi, że należy szanować wszystkich ludzi. Co to znaczy? Trzeba spieszyć się ich kochać, bo tak szybko odchodzą — dopowie ksiądz Twardowski.
I trzeba im to mówić przez gesty, słowa, solidarne milczenie w cierpieniu. Jeśli się da, trzeba im pomóc w niesieniu krzyża. Czasami wystarczy tylko uwierzyć, że oni naprawdę cierpią.
Opowiem teraz historię o Szymonie Cyrenejczyku, który się spóźnił. Tak naprawdę nazywa się Bernardo i jest generałem naszego zakonu. Kiedy był jeszcze młody, mianowali go w opactwie infirmarzem. Miał opiekować się chorymi braćmi, kąpać obłożnie chorych, pilnować zażywania lekarstw i robić drobne opatrunki. Żył w opactwie pewien brat, którego wszyscy uważali za lekkoducha i człowieka, na którego nie można liczyć. Wydawało się też, że unika wszystkich ciężkich robót, nie był również zbyt gorliwy w śpiewaniu oficium. Brat ten ciągle przychodził do infirmerii i prosił o tabletki od bólu głowy. Traktowano go jak natręta. Któregoś dnia poczuł się bardzo zmęczony, poprosił Bernarda, czy nie mógłby odpocząć w infirmerii. Ten zgodził się bardzo niechętnie, ale miarka się przebrała, gdy brat sprowadził się tam z gitarą. Dostał ostre pouczenie od infirmarza i gitara powędrowała pod klucz. Kilka dni później ów brat zmarł. Miał guza mózgu. Kiedy umierał, Bernardo objął go i powiedział z płaczem: — „Przebacz mi, przecież ja cię naprawdę kocham”. — „Dlaczego mi to tak późno powiedziałeś” — usłyszał. W tym głosie nie było pretensji. Był ból.
VI. Weronika ociera twarz Jezusowi
Zawsze znajdzie się Weronika. Pojawia się nawet w miejscach pilnie strzeżonych przed jakimkolwiek ludzkim odruchem — a może przede wszystkim tam... Weronika XX wieku to była święta, która żyła wśród wielkich liczb, to ona mówiła: „Nieprawda, że jesteśmy tłumem, mrowiem, masą. Każdy z nas ma niepowtarzalną historię, jest jedyny, a zarazem tak solidarnie złączony ze swoimi braćmi; nie ma podludzi, nadludzi, władców i ludzkich wszy, ludzi czystych i nieczystych rasowo”. Ocierała odważnie twarz innemu, żeby pokazać światu: oto człowiek, człowiek wyrwany na chwilę z wielkich liczb skazanych na unicestwienie. Na chwilę, czyli na zawsze?
Jaka będzie Weronika XXI wieku? Weronika pozostanie zawsze Weroniką. Znajdziemy ją w Internecie, gdy będzie rozmawiać z ludźmi potrzebującymi konkretnych argumentów, dlaczego nie mają popełnić samobójstwa, choć kariera w Star Academy załamała się gwałtownie, oraz dlaczego są inni od szympansów i roślin. Będzie obecna w Afryce, wśród uchodźców kolejnej lokalnej i zapomnianej przez media wojny, to ona zaprotestuje przeciw etnicznemu kryterium i każe zapytać o umysł i serce człowieka. Zobaczymy ją, odważną, w ośrodku trudniącym się klonowaniem ludzi dla „pozyskania organów zastępczych” lub jeszcze dzielniejszych wojowników. Będzie żyć w kraju, w którym słowo „obywatel” zostanie zastąpione w konstytucji słowem „konsument”. I wreszcie Weronika będzie próbować odważnie odmienić nasze spojrzenie na Ziemię, na której żyjemy, zabijamy się, więzimy, ale na której też piszemy książki, kochamy się, poświęcamy dla nieznajomych ludzi, modlimy się o pokój i oddajemy życie za wolność i godność ludzką. To Weronika złoży podpis pod słowami Gilberta K. Chestertona: „Moje akceptujące spojrzenie na planetę nie ma nic wspólnego z optymizmem, ma raczej coś z patriotyzmu. To kwestia pierwotnej lojalności. Świat nie jest wynajętym w Brighton mieszkaniem, które opuszczamy, gdyż jest nędzne. Jest twierdzą naszej rodziny z flagą powiewającą na wieżyczce, a im nędzniej się w niej żyje, tym bardziej stanowczo winniśmy w niej trwać”. Zapytasz: „Ale gdzie tu jest umęczony Jezus Chrystus?”. Zapytaj Weronikę.
VII. Pan Jezus drugi raz upada pod krzyżem
To był wytworny, bogaty pan ze starych, dobrych i dyskretnych Francuzów. Wielokrotnie odwiedzał Polskę, interesował się polskim Kościołem, utrzymywał kontakt z naszym opactwem, umiał śmiać się z siebie. „Spiesz się — mówił — spiesz, chłopcze, bo już architekta nająłem, postawimy w Polsce piękne opactwo. Najpierw jednak zrobimy to w Kamerunie, a potem w innym Kamerunie: u ciebie”. Zaprotestowałem. I nim się zorientowałem, było już za późno. Nie chciałem, aby mój kraj porównywano do Kamerunu. Dobrze. Ale dlaczego nie chciałem? I tu właśnie rozpoczyna się mój wstyd. Szczerze bowiem głosiłem równość, rozprawiałem o godności każdego człowieka, fascynowały mnie inne kultury, umiałem biedować z biednymi, zadowalałem się skromnymi rzeczami, lecz jednak uważałem się za kogoś lepszego. Tak naprawdę nie byłem biedny i solidarny, bo nawet jeśli ciało swoje odda człowiek na spalenie, a czyni to bez miłości — nic nie zyska. Lub zyska wstyd tylko. Czy stałem się wszystkim dla wszystkich, by pozyskać choć niektórych? Jeśli w samolocie, kościele, teatrze, biurze źli, uzbrojeni ludzie zaczną wywoływać i oddzielać od innych: Żydów, Albańczyków, Serbów, Amerykanów, Romów, Kameruńczyków, czy pójdę z nimi? Czy będę skwapliwie i z ulgą pokazywał swój schludnie obłożony paszport? Powie ktoś: „Takie rozważania nie mają sensu, nie wiemy, jak się zachowamy”. Myślę o zasadzie odruchu. Strasznej zasadzie, głęboko zakorzenionej niechęci do innego i biednego. Stąd upadek Jezusa, Syna Króla Wszechświata, przyrównywanego przez proroka Izajasza w brzydocie do robaka, od którego przechodnie ze wstrętem odwracają głowy. Kiedy wszyscy stoją odwróceni, Syn Boży pochyla się aż tak nisko nad innym. I to jest jego odruch.
VIII. Jezus pociesza płaczące niewiasty
Wciąż istnieją żywoty, o które trzeba się upomnieć. Żywoty, nad którymi należy zapłakać, które trzeba odkłamać, uchronić od zapomnienia. Inaczej nasza przyszłość zostanie wykrzywiona, nadęta, pyszna, bezwzględna. Jeśli znika wdzięczność, to znak, że zanika również sumienie. Wciąż istnieją żywoty, nad którymi nikt jeszcze nie zapłakał, nie odbył żałoby. W ten sposób historia wspólnoty zostaje przerwana i odmawia się Bożej Opatrzności miejsca w dziejach. Jesteśmy wtedy wydani dziełom przypadku, inaczej mówiąc — skazani na rozpacz. Móc tak z prostotą powiedzieć jak Papież, że życie swoje, możliwość kształcenia się, możliwość realizacji swojego powołania zawdzięcza żołnierzom poległym w dwudziestym roku, przy grobach których przystanął kiedyś na chwilę modlitwy. Nie zostali jeszcze spłaceni zamordowani stoczniowcy i górnicy, Janek Wiśniewski i więźniowie gułagów, chłopcy i dziewczęta z Powstania Warszawskiego. Dużo głosów na nas napiera. W czasie tych świąt Bożego Narodzenia przeczytałem wreszcie Pianistę — warszawskie wspomnienia Władysława Szpilmana. Jeden z niewielu ocalonych z Zagłady, warszawski Robinson, uratowany od głodowej śmierci przez niemieckiego żołnierza — kapitana Wilma Hosenfelda. Jego pierwszy spacer po spalonej Warszawie:
Szedłem środkiem szerokiej, dawniej pełnej ludzi arterii miejskiej, teraz sam na całej jej długości. (...) Nogi plątały mi się w zwojach pozrywanych drutów telefonicznych i tramwajowych, w strzępach materiałów, które wcześniej zdobiły mieszkania lub miały ubrać ludzi, dziś już nieżyjących. Pod jednym z domów, blisko powstańczej barykady, leżał niepogrzebany szkielet człowieka, niewielki o drobnych kościach, zapewne jakiejś dziewczyny, gdyż na czaszce utrzymywały się jeszcze najwytrwalej opierające się rozkładowi długie blond włosy. Obok szkieletu leżał zardzewiały karabin, na kości prawego ramienia widniała obok strzępów odzieży biało-czerwona opaska z wyblakłym nadrukiem AK. Po moich siostrach, po ładnej Reginie i po pełnej młodzieńczej powagi Hali, nie pozostały nawet takie szczątki i nigdy nie znajdę grobu, nad którym mógłbym modlić się za ich dusze.
Spłacić te żywoty. Przez pamięć i modlitwę. Przez żałobę. Przede wszystkim przez wdzięczność. Bicie serca, kiedy myślę, że jestem już o wiele starszy od tej dziewczyny z barykady. Chciałbym się do niej zwrócić. „Stefko, Emilko, Krysiu, chciałem ci przyrzec, że będę żył, jak najlepiej będę umiał, będę mężny w trudnościach, zrezygnuję z prywaty, jeśli trzeba, oddam życie...”. Tak rozumiem słowa Jezusa skierowane do jerozolimskich niewiast: „nie płaczcie nade Mną, ale nad synami waszymi”.
IX. Pan Jezus upada pod krzyżem po raz trzeci
Często mi się zdarza myśleć, że Bóg powołuje do kapłaństwa nierzadko ludzi z drugiej ligi. Każe nam pamiętać, że wśród świeckich wielu ludzi jest lepszych od nas: znamy przecież nasze własne słabości i naszą chwiejność. Myślę też niekiedy, że celowo wybrał naczynia gliniane, aby być pewnym, że zabłąkani znajdą kogoś, kto ich zrozumie i nie potępi, lecz będzie współczuł.
Tak pisał benedyktyn — kardynał Basil Hume. Wierzę mu, choć muszę dorzucić, że nas, kapłanów, nasze słabości i nasza chwiejność bardziej może prowokują do zaciskania zębów i szaleńczego aktywizmu niż do współczucia. Tak, gram już długo w „drugiej lidze”, wiem o tym i czasem nawet lubię o tym mówić. Jednak to niczego nie zmienia, bo jest coś, co zawładnęło nami i co przy „drugoligowym” statusie czyni nas czasami śmiesznymi lub odrażającymi, lub jednym i drugim. To coś to nasza samowystarczalność... Bierze się ona również z braku uwagi, „uważności”, słuchania. „Całe szczęście — westchnął kiedyś młody ksiądz — że czujemy się jeszcze ludowi potrzebni”. Czasami nie chcemy znać prawdy, bo to, czego pragniemy, to otucha. Trzeci upadek Jezusa pokazuje nam, kapłanom, jak głęboko wszedł w ból ludzki sam Bóg, jak odważnie sięgnął do miejsc przeklętych, a zagłaskanych; nieobecnych, bo trędowatych; pomijanych, bo nieprzynoszących widzialnych efektów. Tak, Chrystus pokazał nam „metodę” słuchania. Jest nią pokora. Nasza samowystarczalność to konflikt z naszym „ja”, to konflikt z samym Panem Bogiem. Nie chcemy być podobni do Jego Syna, choć jesteśmy Jego uczniami i naśladowcami. Cóż więc mamy czynić? „Jedyny sposób, by posiąść Jego wielkość, to przejść przez ucho igielne własnej absolutnej niewystarczalności” (T. Merton).
X. Pan Jezus z szat obnażony
Ludzie skryci za uniformem, otuleni szczelnie w swoje poglądy, odseparowani od reszty powłóczystą szatą, ludzie święcący nieswoim blaskiem. Jak i ci, do których boimy się przystąpić, bo okryci są biedą, nadzy, w złachmanionych ubraniach. Wszyscy bez wyjątku są w kokonie strachu. Czasami jednak zdarza się cud i oto rozbrojeni ludzie się spotykają. Oglądamy wtedy najbardziej fantastyczne sceny, których wcześniej nie mogliśmy sobie żadną miarą wyobrazić. Ksiądz Zieja w mundurze polskiego oficera i spowiadający się przed nim na klęczkach żołnierz zwycięskiej niemieckiej armii.
Jezus obnażony, widowisko tłumu, Jezus odarty z intymności. Najbardziej bezbronny moment w życiu Tego, który nauczał z mocą. I ta chwila jest nauką z mocą. Bez tego momentu w życiu Chrystusa nie padłyby słowa tak mocne i tak jasne, a przy tym tak bezbronne: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”, nie pojawiłaby się modlitwa Siedmiu z Tibhirine, którzy przed porwaniem i egzekucją modlili się zawsze wieczorem: „Panie, rozbrój ich, rozbrój nas”. Nie bylibyśmy nigdy zdolni przeprowadzić tej strasznej wojny z nami samymi, która nazywa się rozbrojeniem. I ukazać się jak św. Paweł, który stanął wreszcie przed słuchaczami z bojaźnią i drżeniem i nie cytował już pogańskich poetów jak w Atenach, lecz głosił tylko Chrystusa, i to ukrzyżowanego. Patriarcha Atenagoras mówi:
Trzeba umieć się rozbroić. Ja przeprowadziłem tę wojnę. Trwała ona całymi latami. Była straszna. Ale teraz jestem rozbrojony. Nie boję się niczego, ponieważ „miłość usuwa lęk”. Rozbroiłem się od chęci dopięcia swego, usprawiedliwienia się kosztem innych. Nie trwam już w pozycji na baczność, zazdrośnie uczepiony mych bogactw. Przyjmuję i dzielę. Nie zależy mi szczególnie na mych ideach i planach. Jeśli zaproponowane mi zostają inne, lepsze, chętnie je przyjmuję. Czy też nie lepsze, ale dobre. Widzicie, zrezygnowałem ze stopnia wyższego... To, co jest dobre, prawdziwe, rzeczywiste, gdziekolwiek się znajduje, jest dla mnie najlepsze...
XI. Pan Jezus do krzyża przybity
„Łudziłby się — pisze Miłosz — kto by sądził, że jego własna pierwszorzędność i drugorzędność zależy tylko od niego samego, a nie od kultury, w której się wychował”. Chcemy czy nie, dziedziczymy uwikłania naszych przodków, ponosimy konsekwencje ich złych decyzji, żyjemy w tradycji, nosimy w sobie tradycję, jesteśmy obciążeni ich myślą, ale i ich pijaństwem; spadkobiercy „polskiej szkoły” na soborze w Konstancji i liberum veto; złych, błotnistych dróg i pięknego poświęcenia; , spadkobiercy spalonych i rozkradzionych bibliotek, niechętni czytelnicy „księgi polskiej podłości”, ale i najliczniejsi „sprawiedliwi” w Yad Vashem. Chrystus narodów? Nie. Społeczność wezwana do odpowiedzialności za to wszystko, co zostało jej przekazane, za rozwój myśli, za jakość języka, do którego ma wrócić rzeczywistość, czyli Absolut. Czasami prześladuje nas dojmujące poczucie niemocy, wtedy kpimy z siebie, tradycyjnie winę zwalając na potop szwedzki. W zderzeniu z inną kulturą widzimy podrzędność naszej. Wtedy mamy pokusę zasłaniania się jak tarczą: Chopinem, Kopernikiem, Skłodowską...
Nie usprawiedliwienia potrzebujemy, ale prawdy o nas, współczującej prawdy, którą może przynieść kulturze Ewangelia. Prawdy, która rzuci światło na nasze dzieje, czyny, która powoli nauczy nas heroizmu, pokazując i tę mądrość przodków, że zawsze jest szansa, nadzieja, nawet wtedy, gdy ręce są przybite do krzyża, a czas nieubłaganie rwie do przodu i pewne dzieła nie zostaną już napisane. I długo jeszcze nie będą uważać nas za partnerów.
Nauczyć się skromności, mądrego milczenia, żyć wiarą — czyli widzieć dalej niż teraźniejszość, często niesprzyjająca, zła, marna. Przeciwstawić jej godność, która jest i tym przeświadczeniem, że nie wszystko jest jeszcze skończone, która jest pokorną decyzją, że rozpocznę raz jeszcze. Profesor Kotarbiński ze swoim rękopisem dzieła O szczęściu. Jest wojna. Hitlerowiec wyrywa mu kartki z rąk i wrzuca do rynsztoka. Krzyczy: „Nie ma żadnej kultury polskiej”. Profesor odtworzył później z pamięci dzieło, choć wiele bezcennych stron przepadło bezpowrotnie. Papież: „Pokój Tobie, Polsko, Ojczyzno moja”. Najpiękniejsze życzenie. Prawda o nas, zaniedbana prawda.
XII. Pan Jezus umiera na krzyżu
Pamiętam dobrze te słowa, bo śpiewałem je często, stojąc obok mojej matki na Gorzkich żalach: „Upał serca mego chłodzę, gdy w przepaść męki Twej wchodzę”. Przepaść męki. Nie znalazłem piękniejszego słowa na opis tego, co dzieje się z Chrystusem na krzyżu, co stało się i co dzieje się z ludźmi w ich ostatnich godzinach, z ludźmi pędzonymi do komór gazowych, pod ścianę śmierci, porzuconymi na ulicy, uwięzionymi w płonącym wieżowcu, ale i z ludźmi oglądającymi śmierć swoich bliskich, z ludźmi, którzy swojej bezsiły nie umieją przemienić w modlitwę. Przepaść męki. Upadek w otchłań. Chrystus przemienił tę otchłań. Przepaść męki rzeczywiście jest bez dna, lecz zarazem zmierzona jest krzyżem. W niej zmieszczą się wszystkie żywoty, przechowają wszystkie łzy, nie będzie utracona ani jedna. Czeluść miłosierdzia — bo jak inaczej teraz o niej myśleć?
I widzę ich twarze. Twarze tych, co doznali przepaści męki. Wymienię imiona, bo pusto tak zrobiło się po ich odejściu: ojciec mój, Mieczysław, zmarł w karetce pogotowia; kolega z klasy, Rajmund, zginął w wypadku drogowym niedaleko swojego domu; Ania z przedostatniej ławki z mojej IVd popełniła samobójstwo; mały Grzesiu „Bubul”, którego uczyłem religii w szkole dla dzieci specjalnej troski, wpadł do stawu i utonął; siedmiu porwanych braci z Tibhirine; zaprzyjaźniona rodzina z trójką małych dzieci spalona przez terrorystów w domu, blisko klasztoru w Tibhirine. Janek Ebert z Gdańska, mój rówieśnik, zmarł na raka, zostawiając żonę i dwójkę dzieci. Przepaść męki. Przepaść ocalenia. Jesteśmy tylko biednymi ludźmi zawsze spragnionymi miłości i spotkania.
XIII. Pan Jezus zdjęty z krzyża
To mogą być słowa lekarza i wyrok w nich zawarty, kiedy właśnie planowaliśmy, a projekt był naprawdę wyśmienity, po raz pierwszy pozbawiony pozy, egoizmu, skomplikowania. Zaczęliśmy wreszcie rozumieć, czego chce od nas Bóg w tej trudnej sztuce, teraz wystarczyło tylko pójść za ciosem. Mówią, żeby odłożyć wszystko, są zatroskani, szepcą po kątach, stali się dla nas dobrzy, uprzejmi, odmienili nawet ton głosu. To oznacza jedno. Oprócz chemioterapii zwinięcie rulonów, odłożenie dłuta, zamknięcie zeszytu, zgaszenie komputera, przekazanie funkcji. Albo wyrok zostawi nam życie, lecz każe opuścić ojczyznę lub stolicę diecezji, i zamknie nas w mrocznej ładowni statku, która dla biskupa Nguyena van Thuan z Wietnamu stała się nową katedrą. Albo zwrócą nam syna. Nie, nie pomyliłem się. Właśnie tak — zwrócą nam syna. Może w drodze wyjątku pozwolą popatrzeć na jego twarz. Przywiozą go z Czeczenii.
Ktoś, kto zakrywa swoją twarz i spieszy się — rzuci nam na kolana jak zbędny pakunek umarłą nadzieję. Nie o moje tu życie jednak chodzi, ale o to, co było ze mnie, a umarło przede mną.
Jak mam żyć — pyta Żyd ocalony z holokaustu — jak czerpać siłę do życia ze śmierci?
Jak my, chrześcijanie, mamy przygotować się na chwilę zdjęcia martwego Jezusa z krzyża? Nie mówmy, że nic takiego się dzisiaj nie zdarza. Zapytajcie misjonarzy z Rwandy, którzy widzieli członków swojej parafii mordujących innych chrześcijan. Po tylu latach pracy misyjnej, wspólnych świętach z cudowną liturgią.
Głos byłego więźnia jest ważny. Mówi kardynał Nguyen van Thuan:
Ale właśnie wtedy, gdy odebrano mi wszelkie wcześniejsze zabezpieczenia, poczułem, że powinienem skoncentrować całe moje życie na porro unum (Łk 10,42), na tym, co jako jedyne jest naprawdę ważne. (...) w gruncie rzeczy, każdy duszpasterz myśli, że wybrał Boga. Wszyscy z wielkim oddaniem poświęcamy się dziełom Bożym. Ale czuję, że muszę wciąż od nowa, szczerze badać przed Jego obliczem: ile w moim życiu duszpasterskim czynię dla Niego, a ile dla Jego dzieł (które, zresztą, często są moimi dziełami)? Czy odmawiając pozostawienia pełnionych funkcji, czy też pragnąc dostać nowe zadania, jestem naprawdę bezinteresowny?
Porro unum — klucz do wszelkiej nadziei.
XIV. Pan Jezus do grobu złożony
„Wielka cisza, bo śpi Pan” — czytamy w anonimowej homilii na Wielką Sobotę. Tradycja dodaje radośnie, że Mesjasz wcale nie zaznał wtedy odpoczynku, lecz zstąpił do piekieł. W Szeolu zniszczył bramę śmierci i głośno wołał po imieniu Adama i żonę jego Ewę, nawoływał patriarchów, królów i proroków — rękę im podając, wyprowadzał ich z otchłani ku światłu. W pustym wciąż jeszcze Raju — tak chce jedna z ikon — siedział już ktoś w kucki pod jabłonią, nagi i wstydliwy, i zadziwiony tym, co mu się przydarzyło. To Łotr ukrzyżowany jednego dnia z Jezusem z Nazaretu. Ledwie przecież wypowiedział: „Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swojego królestwa”, ledwie usłyszał obietnicę: „Zaprawdę powiadam ci: dziś ze Mną będziesz w raju”.
Z ogromną radością czytam zawsze tę homilię i patrzę na tę ikonę. Obrazy te pulsują prawdziwym życiem, ogromną ufnością, a ponieważ jest to prawdziwe życie — przynosi ono orzeźwiający powiew wolności. Taka jest logika obumierającego ziarna. Dlaczego miałbym pozostać smutny? Dlaczego miałbym zważać na ściszone, ostrzegawcze i niecierpliwe głosy, że przecież uczestniczymy w pogrzebie, a do tego zbyt wielką część w teologii odstąpiłem wyobraźni i obrazowi?! On przecież żyje! Jezus Chrystus zmartwychwstał! — taka jest nasza wiara. Wciąż jestem w drodze, dlatego proszę o wstawiennictwo Łotra, którego proces kanonizacyjny urąga wszelkiej procedurze. Idę ze zdaniem: „Dozwól umarłym grzebać umarłe swoje, a ty idź i głoś Królestwo Boże”.
Jezus zmartwychwstały wyznacza nam spotkanie
„(...) trakt był rozbłocony, niebo ołowiane, ale stare brzozy jeszcze nietknięte, miedziano-złote”. Może tam? W miejscu zamkniętym przez Marynię Czapską w cudownym zdaniu o smaku zimowej renety. Może być gdziekolwiek, byle z ludźmi, by razem trwała nasza wdzięczność. Za przywrócenie życiu. A jak życiu, to i umieraniu. To trzeba powtarzać: a jak życiu, to i umieraniu, umieraniu Starego Człowieka.
Michał Zioło OCSO
Tekst ukazał się w miesięczniku W Drodze, nr 3 (355) 2002