Umarła PZPR, niech żyje PO!
Trzeba było aż 30 lat, żeby ziściło się marzenie o zwycięstwie syntezy liberalnego skrzydła PZPR z liberalną częścią ruchu społecznego „Solidarność”. Zwycięstwo kandydata Platformy Obywatelskiej w wyborach prezydenckich to ukoronowanie tego długotrwałego i bolesnego procesu, naznaczonego licznymi klęskami. Ale akuszerzy tej syntezy potrafili wyciągnąć wnioski z dotychczasowych porażek.
Ten proces genialnie uchwycił Giuseppe Tomasi di Lampedusa w powieści „Lampart”. Akcja powieści rozgrywa się na przestrzeni pół wieku na Sycylii. Główną postacią Lamparta jest książę Fabrizio Salina, głowa możnego sycylijskiego rodu. Na wyspie triumfują żołnierze Giuseppe Garibaldiego, arystokracja stopniowo traci wpływy. Salina próbuje znaleźć swje miejsce w nowych, jednoczących się Włoszech. Zachodzące zmiany symbolizuje małżeństwo Tancrediego, cynicznego siostrzeńca księcia, z pochodzącą z mieszczaństwa żywiołową Angeliką. Wypisz, wymaluj jak u schyłku PRL. Małżeństwo Lecha Wałęsy (panna młoda) z gen. Wojciechem Jaruzelskim (pan młody) - tak efekt Okrągłego Stołu zaprezentowano na okładce tygodnika „Szpilki” - pozwoliło elitom PZPR zachować wpływy w demokratycznej Polsce. Niestety, nie od razu można było w pełni skonsumować ten mariaż. "Trzeba wiele zmienić, żeby wszystko zostało po staremu...” - jak filozoficznie książę Salina podszedł do mariażu siostrzeńca. Ileż trzeba było ścierpieć, iluż upokorzeń doznać, żeby wszystko zostało po staremu.
Próba powołania koalicji rządowej po wyborach kontraktowych PZPR + Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie została storpedowana i przy udziale braci Kaczyńskich powstała koalicja KO + ZSL + SD. Co prawda rząd premiera Tadeusza Mazowieckiego konsekwentnie realizował politykę „grubej kreski”, ale widmo dekomunizacji i lustracji ciągle straszyło eks-towarzyszy i byłych agentów SB z tzw. „opozycji konstruktywnej”. „Lista Macierewicza”, rząd Jana Olszewskiego, „Lista Wildsteina”, a zwłaszcza krótki okres rządów PiS-u, to był horror dla elit III RP.
Momentami wydawało się, że wszystko stracone. Ani Unia Demokratyczna, ani jej nowe wcielenie Unia Wolności nie były w stanie zdobyć pełni władzy w III RP. Na nic się zdało wystawienie kandydatury najpopularniejszego w sondażach polityka Jacka Kuronia w wyborach prezydenckich. Na nic się zdały konwersje współpracowników KOR z UW do obozu SLD, najpierw Barbary Labudy (minister w kancelarii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, nagrodzona specjalnie dla niej powołaną placówką dyplomatyczną w Luksemburgu), a później Andrzeja Celińskiego (wiceminister kultury w rządzie premiera Leszka Millera). Na nic zdał się wspólny manifest polityczny szefa „Gazety Wyborczej” Adama Michnika i Włodzimierza Cimoszewicza nawołujący do napisania wspólnej wersji historii PRL: władzy i opozycji. Elektorat obu partii ciągle nie był w stanie przełknąć historycznego zjednoczenia nowego PPS-u (UW) z nowym PPR-em (SLD). Owszem, dochodziło do symbiozy na różnych polach, np. wspólne posiadanie przez wiele lat mediów publicznych, czy wspólne rządy w Warszawie i wielu innych miastach i sejmikach, ale wspólne rządy państwem ciągle nie wchodziły w grę.
Gdy w 2001 roku SLD odniósł w wyborach druzgocące zwycięstwo i przejął całą władzę w państwie (premier i prezydent z SLD), ani myślał dzielić się władzą z unitami, pomimo że Adam Michnik miał w tym czasie nieograniczony wstęp do Pałacu Prezydenckiego, tak że uzyskał przydomek „wiceprezydent”. Przeciwnie, to wtedy doszło do wybuchu „afery Rywina”. A gdy w końcu nastąpił mariaż i powstała koalicja Lewica i Demokraci, z przewodniczącym Aleksandrem Kwaśniewskim i wiceprzewodniczącym Janem Lityńskim, to koalicja ta zdołała wprowadzić do Sejmu tylko 3, słownie: trzech posłów!
Jednak 20 lat III RP dowiodły, że ani SLD, z powodu swoich korzeni, ani środowisko UW, które dzisiaj wegetuje na marginesie sceny politycznej jako PD, ani partia wierna ideałom „Solidarności” nie były w stanie samodzielnie wziąć całej puli. Chociaż wydawało się już kilkakrotnie, że jest to możliwe. Taką szansę miał AWS w 1997 roku i SLD w 2001 roku, ale wystarczyły 4 lata rządów, by partie te zużyły się; pierwsza do tego stopnia, że przestała istnieć. Dopiero ta sztuka udała się PO.
Ale jeszcze w 2005 roku przez moment wydawało się, że oto nastąpi faktyczny koniec postkomunizmu. Obie partie o korzeniach solidarnościowych deklarowały, że po wyborach powołają koalicję, zapowiadały oczyszczenie państwa z korupcji i doprowadzenie lustracji do końca, a także szybkie nadrobienie zapóźnień cywilizacyjnych Polski. Gdy PO i PiS odniosły druzgocące zwycięstwo, pozwalające na zmianę konstytucji, pomiędzy niedoszłymi koalicjantami doszło do walki na śmierć i życie.
Ta wojna zakończyła się wielkim triumfem Platformy Obywatelskiej 4 lipca 2010 roku, zwycięstwem Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich, wspartym z jednej strony przez Aleksandra Kwaśniewskiego, Marka Belkę, Wojciecha Jaruzelskiego i Włodzimierza Cimoszewicza, a z drugiej strony środowiskiem salonu warszawskiego z dawnej Unii Wolności. Skoro ani afera hazardowa, ani katastrofa smoleńska nie były w stanie pozbawić Platformy poparcia wyborców, to nic nie jest w stanie władzy tej partii zagrozić. Co prawda, liderzy PO i media nadal straszą, że walka jeszcze nie została skończona, że „wataha” nadal jest niebezpieczna i musi zostać„dorżnięta”, zgodnie z parafrazą stalinowskiego hasła o zaostrzaniu się walki politycznej w miarę umacniania się Państwa Zaufania i Miłości, ale tak naprawdę to już koniec realnej opozycji i początek wielu lat rządów neoPZPR, czyli PO.
Tak oszałamiający sukces Platformy Obywatelskiej był możliwy dzięki marketingowemu majstersztykowi. Polegał on na syntezie trzech kluczowych elektoratów w jednej partii. Przypomnijmy, że Platformę Obywatelska powołało trzech tenorów: Aleksander Olechowski, ekonomista, były agent służb specjalnych PRL, we wianie wnosił 17 proc. wynik w wyborach prezydenckich i liberalne skrzydło post PZPR, Donald Tusk, młody polityk z KLD, który dokonał rozłamu w Unii Wolności, wnosił we wianie jej liberalne skrzydło i rewolucyjnego ducha - domagał się likwidacji Senatu, nazywając senatorów „klasą próżniaczą”. Były marszałek Sejmu Maciej Płażyński wnosił we wianie elektorat przywiązany do tradycji narodowej i katolickiej, ale nie fundamentalistyczny. Powstała doskonała synteza człowieka byłych służb i dwóch polityków wywodzących się z „Solidarności”. Do stworzenia tego „produktu” prawa autorskie zgłasza gen. Gromosław Czempiński, oficer służb specjalnych PRL, w III RP szef Urzędu Ochrony Państwa. „Dość duży miałem w tym udział, w tym, że powstała Platforma (...) Mogę powiedzieć, że odbyłem wtedy olbrzymią liczbę rozmów, a przede wszystkim musiałem przekonać Olechowskiego i Piskorskiego do pewnej koncepcji, którą później oni świetnie realizowali (...) Z Tuskiem także rozmawiałem” - ujawnił Czempiński 3 lipca 2009 r. w Polsat News.
Jako, że triumwiraty, jak pokazała historia, trwają raczej krócej niż dłużej, Cezarem w tym gronie okazał się być Donald Tusk, który pozbył się obu tenorów i poprowadził PO do zwycięstwa.
I tak to wyprowadzony sztandar PZPR znów powrócił na scenę, w nowej szacie. PO w III RP, tak jak PZPR w PRL zdobył wszystkie narzędzia władzy i tak jak PZPR mieści w sobie różne nurty ideowe, czasami wręcz się wykluczające, jak nurt konserwatywny Jarosława Gowina z nurtem libertyńskim Janusza Palikota. Teraz jeszcze doszedł nurt liberałów z SLD. Tej partii nikt nie jest w stanie na długie lata zagrozić. Media, a zwłaszcza media elektroniczne, nie pełnią wobec partii rządzącej funkcji kontrolnej. Przeciwnie, zamieniły się w Wydział Propagandy PO. Opozycji już praktycznie nie ma. SLD co prawda zdołał w wyborach prezydenckich wyjść z marginesu, ale co najwyżej może przejąć rolę takiej FDP w Niemczech, a więc języczka u wagi, a nie głównego rozgrywającego. PiS na naszych oczach, za sprawą swego przywódcy, sam się „dorzyna”. Pęknięcie tej partii wydaje się nieuchronne. Jej liberalne skrzydło przejdzie do PO, bo tylko członkostwo w PO gwarantuje dostęp do stanowisk. Pozostanie garstka wierna wodzowi, a PiS zamieni się w sektę.
Obie partie będą spełniać pożyteczną rolę w Sejmie. Platforma będzie używała SLD i jej zapateryzmu jako straszaka wobec Kościoła, a PiS, jako straszak wobec „salonu warszawskiego” i postpeerelowskich elit.
Toteż pokonać PO będzie w stanie tylko... sama Platforma.
Adam Socha, dziennikarz, publicysta. Były zastępca redaktora naczelnego "Super Expressu", były redaktor naczelny kilku pism w tym "Gazety Współczesnej". Obecnie dziennikarz Polskiego Radia Olsztyn.