Rozdział 6
Mój plan na resztę tej nocy był prosty. Chciałam wrócić do domu, wziąć prysznic, a potem wybrać się na polowanie. Mogłam też zapolować najpierw i następnie wrócić do domu, żeby się umyć. Jednak plany te szybko legły w gruzach. Kilka przecznic dalej w powietrzu wyczuwało się gryzącą woń dymu i narastającą falę strachu. Było to coś gorszego niż pożar domu nad ranem, który zaskoczył śpiących.
Przebiegłam ostatnią przecznicę oddzielającą mnie od pożaru i zastałam tam trzy czerwone wozy strażackie stojące przed klubem Port. Strażacy lali wodę na płomienie, które wciąż przebijały na zewnątrz przez drzwi. Ludzie stojący za wozami straży pożarnej byli okopceni i zakrwawieni. Kobiety płakały histerycznie, wielu mężczyzn przechadzało się tam i z powrotem, szarpiąc sobie włosy z bezsilnego wzburzenia, a inni stali w bezruchu, gapiąc się przed siebie w szoku i nie chcąc przyjąć do wiadomości żadnych kolejnych informacji.
Było to coś więcej niż pożar wywołany przez rzucony bezmyślnie niedopałek papierosa. Wniknęłam w zatrwożone umysły zgromadzonych i odkryłam, że kilka osób zostało zamordowanych. Ktoś podczas zabawy zaczął na prawo i na lewo zadawać ciosy nożem, a potem podpalił klub.
Kierując wzrok w stronę ognia, przymknęłam oczy i szybko ugasiłam płomienie. Po zaledwie paru minutach ostatnie języki ognia znikły. Dla doświadczonych strażaków było trochę dziwne, ale nikt z nich nie narzekał z powodu tak nagłego zakończenia pożaru. Musiałam dostać się do środka i przekonać się, co zaszło.
Odciągnęłam na stronę jednego ze zszokowanych facetów i powiedziałam mu, żeby dał mi swój podkoszulek. Nie odrywając nawet wzroku od osmalonego budynku, ściągnął go przez głowę i podał mi. Otarłam nim krew naturi, którą nadal byłam ubrudzona, rozejrzałam się w tłumie, szukając znajomej twarzy. Z boku stał Jonatan w otoczeniu grupki przyjaciół. Czarne obcisłe spodnie miał poprzecierane, a kraciasta koszula i biała, zapinana na guziki bluza poczerniały od sadzy i splamione były krwią. Nie miał na głowie swojej blond peruki, a na jego twarzy widać było zacieki rozpuszczonego przez łzy makijażu. Mógłby się wydawać całkiem atrakcyjną kobietą, gdyby nie był zbudowany jak kulturysta.
Z pożyczonym podkoszulkiem w ręce podeszłam do Jonatana, który od lat przychodził do Portu i znał tu wszystkich bywalców. Jego znajomi cofnęli się trochę, kiedy się zbliżyłam, zerknęli na mnie i znów zaczęli się wpatrywać w spalony budynek.
- Witaj, Mały Johnie - powiedziałam, gdy na mnie spojrzał. - Co tu się stało?
- Och, Mimi - westchnął, pocierając oko przegubem dłoni. - Dobrze, że jesteś. Oni właśnie zaczęli nas zabijać. - Mimo swojej masywnej postury mówił głosem zadziwiająco cichym, pełnym żalu i rozpaczy.
- Kto taki? Kto to zrobił?
- Nie wiem - odparł, kręcąc głową. - Nigdy wcześniej ich nie widziałem. Weszło dwóch gości. Dwóch nastolatków o długich ciemnych włosach i zielonych oczach. Oni… oni… - Jonatan urwał i popatrzył przed siebie, mrugając szybko powiekami, jak gdyby chciał wyostrzyć wzrok albo po prostu przywołać wspomnienia. - Szukali kogoś. Jakiegoś Nathana. Nie znaleźliśmy takiej osoby, więc zaczęli…
- już dobrze - powiedziałam, ujmując jego wielką dłoń, gdy głos mu się załamał. Potrafiłam sobie wyobrazić, co zaszło, chociaż dwóch małolatów nie mogło spowodować takich zniszczeń ani zasiać takiego strachu, gdyby nawet uzbrojeni byli w pistolety maszynowe uzi. Zresztą w myślach zebranych nie odnalazłam wspomnienia strzelaniny.
Kryło się za tym coś więcej. Nie sądzę, żeby Jonatan mnie okłamywał. Po prostu usiłował zrozumieć to, co widział. Ostrożnie wniknęłam w jego umysł, przeglądając wspomnienia. Oto dwie szczupłe zgrabne postacie wchodzą do środka tanecznym krokiem. Długie włosy przesłaniały im twarze, ale zdołałam dostrzec charakterystyczne zielone oczy o kształcie migdałów i wyraźnie zaznaczone kości policzkowe. Mogłam się założyć, że w umyśle Jonatana już zatarły się wszystkie fakty. To naturi, prawdopodobnie z klanu wiatru, jeśli sądzić po ich zwiewnych ruchach. A jednak fakt, że posłużyli się ogniem dla zniszczenia tego miejsca, nasuwał przypuszczenie, iż jeden z nich mógł wywodzić się z klanu światła. Jeżeli członkowie tych dwóch wyższych klanów wyruszyli na poszukiwania, to sprawa przedstawiała się poważnie.
- Szukali Neriana - powiedziałam szeptem.
Dłoń Jonatana drgnęła w moim uścisku; spojrzał na mnie. Jego piwne oczy się rozszerzyły.
- Tak, Neriana. Znasz go?
- On nie żyje.
Jonatan odsunął się ode mnie o krok, cofając rękę.
- Oni się wściekną, Miro!
- Poradzę sobie z nimi.
Odchodząc od Jonatana, roztoczyłam wokół siebie aurę czarów i wymazałam naszą rozmowę z jego pamięci. Przeciskając się przez tłum gapiów, strażaków, sanitariuszy i policjantów, wśliznęłam się niepostrzeżenie do wnętrza klubu. Ściany i sufit przy barze były okopcone, jednak najgorzej wyglądał tył Sali.
Zobaczyłam tam rozrzucone wokół zwłoki, z kończynami powyginanymi w dziwaczny sposób. Niektórzy z tych ludzi zginęli szybko, bo przetrącono im karki. Inni mieli rany kłute i wykrwawili się na śmierć. Życie straciło kilkanaście osób. Wyglądało na to, że po tym, jak naturi nie uzyskali potrzebnych im informacji, podpalili salę taneczną i kilka osób zginęło w zamieszaniu, gdy wybuchł popłoch.
Idąc z powrotem w stronę parkietu, zatrzymałam się koło stolika, przy którym zaledwie przed godziną siedziałam razem z Danausem. Stolik ten poczerniał, ale nie spłonął. Wokoło rysy w drewnianym blacie wyżłobionej sztyletem naturi widniało kilka symboli wypisanych krwią. Kolejne symbole w języku naturi. Byłam gotowa się założyć, że tropili Neriana, idąc po śladach tego noża.
Teraz wiedzieli już pewnie, że Nerian nie żyje. Gdyby Danaus był taki sprawny, za jakiego chciał uchodzić, zatroszczyłby się o tych paru naturi. Na razie jednak gdzieś się oni ulotnili, ulotnili noc upływała.
Powoli rozejrzałam się po Sali. Twarze, które widywałam tu regularnie w ciągu ostatnich kilku lat, były teraz przesłonięte białymi prześcieradłami. Nie znałam imion wielu z tych, nie poznałam ich losów, ale przecież żyli na moim terenie, na mojej ziemi. Naturi mi ich zabrali.
Zagłada, strach i śmierć; to wszystko, co naturi mieli do zaoferowania nocnym wędrowcom i ludziom. Wiedziałam, że wampiry nie są od nich wiele lepsze, ale przynajmniej nauczyliśmy się koegzystencji z rodzajem ludzkim. Jeśli pieczęć została złamana, a wrota się otwarły, naturi zechcą zmienić ten świat w pogorzelisko, tak jak zrobili to z Portem. A na tych zgliszczach zbudują własny świat, wyłącznie dla siebie.
Kiedy ruszyłam w stronę wyjścia, stolik stanął w płomieniach. Nie należało pozostawiać żadnych śladów istnienia naturi. Po powrocie do domu spaliłam też podkoszulek, którym wytarłam z siebie ich krew. Bieg spraw zaczynał coraz bardziej wymykać się z pod kontroli - i to na moim terytorium - a do tego nie mogłam dopuścić. Musiałam szybko coś zaplanować, żeby pokonać naturi.