Wspólny przyjaciel
To nie kwiecień, ale sierpień jest najokrutniejszym miesiącem, karmiąc chłodniejsze noce skrawkami dnia, mieszając wspomnienia i zakazane pragnienia, pokrywając ściany nieprzyjaznego domu matowymi cieniami.
Wiedziała, że sama jest sobie winna. Powinniśmy przejmować to, co dobre po tych, którzy odeszli i kontynuować to. Przejęła przynależność. Byli ciałem z jednego ciała, kością z jednej kości. Odpowiadała na muzykę krwi płynącej w żyłach, przepływającej przez czarną część serca.
Nie odpisuje na żadne listy. Wyłączyła swój kominek z sieci. To ona i tylko ona była winna. Mała masochistka. Tak, teraz mogła się przyznać - do tego wszystkiego, do tego, czego nigdy miała nie czuć.
Ta mała, Hermiona, brzmiała tak cynicznie i żałośnie, gdy mówiła: "Można to opanować. Jeśli nie chcemy się zakochiwać albo nie powinniśmy, można. Wmówić sobie. Przecież dlatego nazywamy się rozumnymi."
Niby prawda. Ale Tonks nie potrafiła.
Kiedy patrzyła na jego cichą żałobę, postanowiła, że przy nim nie będzie nosiła maski. Że będzie sobą. Chciała go objąć, otoczyć ciepłem. Powiedzieć mu, że ona też tęskni, że nie jest sam. Był tak wyraźnie odcięty od nich wszystkich. Milczenie, trzymanie się z boku - tak ukrywał ten swój ból. Długo nie potrafiła zrozumieć, dlaczego tak cierpi. Co daje mu prawo.
Kiedy objęła go po raz pierwszy, miała długie czarne włosy zakręcające się łagodnie na końcach, tańczące wokół ramion. Jej oczy nie były ani szare, ani niebieskie. Miała na sobie powyciągany niebieski sweter, który kuzyn tak często nosił. Udała, że nie dostrzegła szoku, przerażenia, wściekłości jakie wywołał jej nowy image w jego oczach. Zresztą, trwało to tylko ułamek sekundy. Potem znowu ten smutek.
Postanowiła, że go pokona. Nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego właśnie on tak motywuje ją do działania. Może ta jego bezgłośna bierność, wcześniej pogodna, teraz - pusta, inspirowała ją do podejmowania kolejnych postanowień. Zachowywał się tak, jakby świat się już skończył. A to nie prawda. Trwał nadal. Ta jego apokalipsa była czymś fascynującym dla dziewczyny, której życie nigdy się nie zatrzymywało, ofiarowało tyle wspaniałych możliwości. Aż nie mogła wybrać pomiędzy prysznicem a wanną. Mogła mu cos odstąpić. Chciała. Najbardziej chciała złapać go za ramiona i potrząsnąć z całej siły: obudź się! zobacz mnie! jestem tu dla ciebie! Ale było na to za wcześnie.
Czas jej sprzyjał. Kiedy jego szczupłe palce zaplątały się w jej włosach po raz pierwszy, wiedziała, że osiągnie swój cel. Poznała to po tym nieobecnym, smutnym uśmiechu - to był uśmiech sprzed wypadków w Departamencie Tajemnic. Wkrótce potem jego dłonie badały jej twarz w półmroku salonu. Jedynym źródłem światła były płomienie załamujące się na palenisku. Sierpniowy wieczór był jednak chłodny i Tonks zadrżała. Nie zareagował. Jego palec wskazujący obrysował jej łuk brwiowy, kość policzkową i zatrzymał się na ustach. Patrzyła mu prosto w oczy i była pewna, że jej nie widział. Marzył o czymś. Coś sobie przypominał.
Wymyślił sobie twarz.
Poza nią żył, umierał i zmartwychwstawał wiele razy.
Jego twarz ma dziś już zmarszczki tamtej twarzy.
Jego własne zmarszczki nie mają twarzy.
W takich chwilach wdychała jego zapach. Cedr, piżmo, chłodna trawa i, oczywiście, wilcza sierść. Głęboko w sercu wiedziała, że on rozumie. Że wie, dlaczego to robi. Dlaczego w ten sposób. Te włosy, oczy, sweter. Ten nagły uśmiech na poważnej zazwyczaj twarzy - przecież to nie była Tonks, jaką wszyscy znali. To było coś, co mogli rozumieć tylko oni dwoje. I sądziła, że to będzie ten punkt, w którym się spotkają. A potem stworzą z tego coś nowego.
Jego pocałunki były czułe, senne i jakby melancholijne. Nie podobała jej się ta melancholia, była jak zasłona z chłodnej mgły. Ale była to przeszkoda mniejsza niż tamten mur bólu, który otaczał go w lipcu. Całował jej usta i powieki. Całował ją całą i czuła, że są tak blisko, dokładnie tak jak chciała. Ale gdy nieruchomiał nad nią, gdy przez jego ciało przebiegał dreszcz, nie patrzył jej w oczy, odchylał głowę do tyłu, ofiarowując jej jasną skórę opinającą milczące gardło. Nic, ponad długie westchnienie. Miała wrażenie, że ta chłodna mgła opada na nią, że jej serce nabrzmiewa wilgocią.
Sądziła, że zna siebie. Te wszystkie twarze dla obcych: teraz krótkie różowe loki, teraz fioletowe fale. To było jak zabawa lalkami. A dla niego była ta najbardziej podobna do niej, czarnowłosa i szarooka. Twardy parkiet pod jej kolanami. Jego wąska dłoń trzymająca jej głowę. Jego westchnienia, stłumiony jęk jak muzyka w jej uszach... "o, tak... oh, taak... nie przestawaj... ooh, proszę... Syriusz..."
Po tym jednym, lodowatym, wiedziała, że już nigdy nie wybierze prysznica. Uniosła głowę, jakby jakaś siła pociągnęła ją do tyłu. Dysząc ciężko, t e r a z patrzył jej w oczy, przerażony. "O Boże, Tonks... przepraszam..." Ostatnie słowo umarło w połowie drogi pomiędzy jego wargami a jej oczyma, suchymi i zimnymi jak lód. Milcząc, otarła usta wierzchem dłoni, wstała i podniosła z podłogi ten obrzydliwy niebieski sweter. Postanowiła, że później się go pozbędzie.
Łzy przyszły potem, w jej maleńkim mieszkanku. Nie miała do niego żalu. Sama wybrała sposób. Myślała, że przy nim będzie mogła być sobą, a przecież to nie jego wina, że sobą najbardziej czuła się w ciemnych włosach i oczach Blacków. Mała masochistka. Stanęła przed lustrem i podniosła sweter, którego nie potrafiła wyrzucić. Nie, nie była Syriuszem. Niestety.