T. I, cz. III, rozdz. XVI Andrzej Bołkoński patrzy w nieboskłon po bitwie pod Austerlitz
„Cóż to? Padam? Nogi się pode mną uginają” - pomyślał i upadł na wznak. Otworzył oczy
mając nadzieję, iż zobaczy, jak skończyła się walka Francuzów z artylerzystami i pragnąc
wiedzieć, czy rudy artylerzysta został zabity, czy nie, armaty zdobyte czy ocalone. Lecz nic
nie widział. Nie było nad nim nic poza niebem - wysokim niebem, niezbyt jasnym, lecz mimo
to niezmiernie wysokim, z powoli sunącymi siwymi obłokami. „Jak cicho, spokojnie,
uroczyście, całkiem odmiennie, niż kiedym biegł - pomyślał książę Andrzej - nie tak, jak
myśmy biegli, krzyczeli i walczyli, całkiem nie tak, jak wtedy gdy Francuz i artylerzysta wyrywali
sobie wzajem wycior, z twarzami rozjuszonymi i przerażonymi - całkiem inaczej suną
obłoki po tym wysokim, nieskończonym niebie. Jak mogłem nie widzieć przedtem tego wysokiego
nieba? I jaki jestem szczęśliwy, żem je wreszcie poznał. Tak! Wszystko próżność,
wszystko kłamstwo poza tym nieskończonym niebem. Nic nie ma, nic - poza nim. Ale i tego
nawet nie ma, nie ma nic - poza ciszą i uspokojeniem. I chwała Bogu!...”
T. IV, cz. III, rozdz. XV (sen Pierre'a Bezuchowa)
Wozy i jeńcy, i tabor marszałka zatrzymały się we wsi Szamszewie. Wszyscy skupili się przy
ogniskach. Pierre podszedł do jednego z nich, zjadł pieczonego końskiego mięsa, ułożył się
plecami do ognia i natychmiast zasnął. Spał znowu tak, jak spał w Możajsku po Borodinie.
Znowu wypadki rzeczywiste zlewały się ze snami i znowu ktoś - czy on sam, czy ktoś inny -
podpowiadał mu myśli, nawet te same myśli, które nasuwały mu się w Możajsku.
„Życie jest wszystkim. Życie jest Bogiem. Wszystko się zmienia, porusza i ten ruch jest
Bogiem. I póki istnieje życie, istnieje rozkosz uświadamiania sobie bóstwa. Kochać życie to
kochać Boga. Rzecz najtrudniejsza i najszczęśliwsza to kochać życie we własnych cierpieniach,
cierpieniach bez winy”.
„Karatajew!” - wspomniał Pierre.
I nagle stanął przed Pierre'em jak żywy, dawno już zapomniany, skromny staruszeknauczyciel,
który uczył Pierre w Szwajcarii geografii. „Poczekaj” - powiedział staruszek i
pokazał Pierre'owi globus. Globus ten był żywą, poruszającą się kulą, bez wymiarów. Cała
powierzchnia kuli składała się z kropel ściśle spojonych ze sobą. I wszystkie te krople poruszały
się i przesuwały z miejsca na miejsce, to zlewając się po kilka w jedną, to dzieląc się z jednej na
wiele. Każda kropla dążyła do rozlania się, do objęcia jak największej przestrzeni, ale inne,
dążąc do tego samego, naciskały na nią, czasem niszczyły, czasem zlewały się z nią.
- Oto życie - powiedział staruszek-nauczyciel. „Jakie to proste i zrozumiałe - pomyślał
Pierre. - Jakże mogłem nie wiedzieć o tym wcześniej?”
W środku jest Bóg, a każda kropla chce się rozszerzyć, by Go odzwierciedlić w jak
największych rozmiarach. I rośnie, i zlewa się z inną, i ciśnie, i znika z powierzchni wchodząc w
głębię, i znowu wypływa. Oto Karatajew; rozlał się i znikł. Vous omez compris, mon enfant? -
powiedział nauczyciel.
- Vous avez compris, sacre nom! (Zrozumiałeś moje dziecko?) - rozległo się i Pierre się przebudził.