OSTATNIE SŁOWO |
Newsweek numer 02/04, strona 104. |
Pieniądze na biurkach
W Polsce pieniądze leżą nie tyle na ulicy, co na blatach nadmiernie rozmnożonych biurek urzędników. Albo w parlamencie, który ma tylu deputowanych co kilkakrotnie liczniejsze USA.
Któż by nie chciał tańszego państwa? A któż nie podpisze się pod stwierdzeniem, że jeśli stan finansów publicznych wymaga cięć, lepiej obcinać wydatki na biurokrację niż na samotne matki albo ochronę zdrowia? Gdyby się taki wyrodek trafił, podetkniemy mu pod nos rocznik statystyczny. Oto w szeroko pojętej administracji publicznej (to znaczy łącznie z takimi instytucjami jak np. Narodowy Fundusz Zdrowia) zatrudnionych jest 530 tysięcy urzędników. Z tego 135 tysięcy zatrudniono w ciągu ostatnich czterech i pół roku - pensje i ubezpieczenia tylko tych ostatnich kosztują podatników 7 miliardów złotych. A przyrost zatrudnienia w administracji wciąż nabiera dynamiki, w ostatnim półroczu 2003 roku w stosunku do drugiego półrocza 2002 roku wyraził się wartością 17,5 proc. Nasze wejście do Unii Europejskiej już jest używane jako wygodny argument przez urzędy, domagające się przyznania im nowych etatów, i polityków, domagających się stworzenia nowych urzędów. W niewielkim tylko stopniu odzwierciedla te oczekiwania budżet na obecny rok, w którym założono wzrost wydatków na administrację publiczną o "zaledwie" 1,2 miliarda złotych. Wiele wskazuje bowiem, że znaczne środki, które w istocie mają zostać wydatkowane na rozbudowę biurokracji, zostały poukrywane w innych rubrykach.
Trzeba z tym coś zrobić. Ale co? Przeciętny człowiek powie, i słusznie, że odpowiedź powinni znaleźć ci, którzy rządzą. Społeczeństwo ma prawo zachowywać się jak żona z filmowej komedii, która w chwilach całkowitej bezradności krzyczy na męża: "no zrób coś!". Problem w tym, że nasi politycy przypominają właśnie wziętego z tej samej komedii męża safandułę i ponaglani takimi okrzykami starają się nie tyle załatwić sprawę, co pokazać: "ależ zobacz, moja duszko, staram się, staram!". Stąd biorą się bezradne gesty w rodzaju oddawania czy odbierania kolegom poselskich trzynastek.
Nie chcę tych gestów całkowicie deprecjonować - zwracają one uwagę na jedną z wielu polskich patologii, jaką są nadmierne apanaże poprzyznawane sobie przez parlamentarzystów. Ale z tych gestów nic nie wynika. Wynikłoby, gdyby parlamentarzyści raczyli wreszcie zauważyć, że jest ich co najmniej cztery razy za dużo. Nasz parlament liczy sobie dokładnie tylu deputowanych co amerykański, tylko że w USA reprezentują oni bez mała ćwierć miliarda ludzi. Osobiście zwróciłbym też uwagę na instytucję poselskich, nieoprocentowanych kredytów "na zagospodarowanie".
Niewiele więcej niż z obcinania trzynastek wynika z propozycji wicepremiera Hausnera. Likwidacja 25 etatów kierowniczych i po jednym etacie wiceministra w każdym resorcie, a do tego wymóg ograniczenia o 15 proc. zatrudnienia w województwie i ograniczenie o tyleż samo kosztów używania służbowych samochodów - to żałośnie mało.
Po pierwsze, przeżywaliśmy już kilkanaście podobnych demonstracji, że władza zaczyna oszczędzać na samej sobie, i zawsze zainteresowani, przy milczącej aprobacie przełożonych, błyskawicznie znajdowali sposób na obejście ogłoszonych restrykcji - przypomnijmy sobie choćby tylko sławną ustawę kominową i wywołany nią rozkwit instytucji kwartalnych nagród.
Po drugie, przypomina to nieco tytaniczny wysiłek, jakim było zmniejszenie w Warszawie liczby radnych do 350, podczas gdy w wielkich metropoliach zachodnich rzadko jest ich więcej niż 50. Jeśli na przykład we Francji, ojczyźnie biurokracji (bo na Anglię czy Amerykę gdzie nam tam w ogóle patrzeć), minister może się zadowalać jednym zastępcą, a większość zadań, do których my potrzebujemy mianowanych sekretarzy i podsekretarzy stanu, oczywiście należących do "siatki R", wykonują tam zwykli urzędnicy - to dlaczego mam się cieszyć, że zaproponowano, aby w Polsce rząd był nie trzy, ale tylko dwa razy większy niż tam?
Wreszcie, po trzecie i najważniejsze - mechaniczne narzucanie sztywnych ograniczeń w wydatkach po prostu nie ma sensu. Nie dość, że w ten sposób obcina się wydatki potrzebne, a nadal ponosi, choć w mniejszym wymiarze, zbędne, to na dłuższą metę takie oszczędzanie nasila tylko urzędniczą samoobronę i mobilizuje zagrożone cięciami potomstwo Parkinsona do wykazywania się większym sprytem w produkowaniu "podkładek" oraz zwierania szeregów w walce przeciwko wszelkim zmianom. W PRL, przypomnę, właśnie stosowanie takich mechanicznych metod kontroli rozrostu biurokracji stanowiło przyczynę gigantycznego marnotrawstwa - każda jednostka budżetowa starała się w okresie rozliczenia wydać jak najwięcej, bo cokolwiek zaoszczędzić oznaczało narazić się na obcięcie budżetu w następnym rozdaniu.
Zamiast według jednego strychulca ograniczać zatrudnienie w każdym departamencie, należy znaleźć te departamenty, których praca się dubluje, i w całości zlikwidować jeden z nich. Fachowcy bez trudu wskażą takie miejsca, czynią to zresztą od dawna, ale ich opracowania interesują tylko środowiska akademickie. To samo z ministerstwami i rozmnożonymi ponad wszelki rozsądek urzędami centralnymi. Polskie finanse publiczne ledwie zipią, a jednocześnie miliardy leżą u nas nie na ulicy, jak w przysłowiu, tylko na blatach biurek. Jeśli formacja rządząca jest zbyt uzależniona od własnego, okupującego te biurka aparatu, to opozycja nie ma żadnej wymówki, dlaczego dotąd nie przedstawiła konkretnego planu, jak zamierza te pieniądze dla Polaków odzyskać.
Rafał A. Ziemkiewicz jest publicystą tygodnika "Newsweek Polska"