KSIĄDZ GROSER, The9


KSIĄDZ GROSER - BŁOGOSŁAWIEŃSTWO CZY PRZEKLEŃSTWO?

KRZYSZTOF R. JAŚKIEWICZ

Człowiek na wyciągnięcie ręki

Każda z części Grzegorczykowej trylogii budzi całą gamę ambiwalentnych uczuć. Niepokoi i podnosi na duchu. Chwilami odrzuca, lecz mocniej jeszcze przyciąga. Jest jak narkotyk, który zniewala i uzależnia. Przypuszczam nawet, że na zawsze.

Kiedyś Emil Cioran miał powiedzieć, że książka „powinna rozdrapywać rany, wręcz je zadawać. Powinna - dodawał po chwili - być zagrożeniem”. Niewątpliwie tę uwagę można odnieść do powieściowego cyklu o księdzu Groserze. Każda z części Grzegorczykowej trylogii budzi całą gamę ambiwalentnych uczuć. Niepokoi i podnosi na duchu. Chwilami odrzuca, lecz mocniej jeszcze przyciąga. Wprawia w zachwyt, ale i oburzenie. Z pewnością zaś nie pozostawia obojętnym. Nigdy. I nikogo. Jest jak narkotyk, który zniewala i uzależnia. Przypuszczam nawet, że na zawsze. W tym pisaniu o świecie za oknem i tym, który nosimy w nas samych, tkwi bowiem jakaś magia. Może nie czarna, choć mimo to równie potężna. Sądzę, że można by, gdyby nie ciemność wokół, rozpoznać w niej nadzieję wyczekującą niecierpliwie nadchodzącego świtu…

Adieu, czyli gorzki raport o wierze

Doskonale pamiętam, choć minęło kilka dobrych lat, pierwszy tom tej niezwykłej historii. Czytałem ją jak zahipnotyzowany. Książka, przyznaję, budziła momentami wściekłość, lecz z rosnącym zainteresowaniem pochłaniałem kolejne strony. Bez reszty urzekł mnie wtedy świat Grzegorczyka. „To łotr o duszy Samarytanina - myślałem o nim z niejakim podziwem - dotkliwie rani, lecz nie zapomina o bandażach”. Tym bardziej że pisał o nas samych. O naszej wierze głęboko niedzielnej. I wcale nierzadkiej codziennej hipokryzji. Odkrywał też skrywane gdzieś na dnie serca nadzieje, po których inni nie zwykli stąpać delikatnie. Krótko mówiąc: dopadał nas w naszych trzewiach, rozniecając płomienie tlących się ledwie namiętności i budząc uśpione potwory. A wszystko to w imię naiwnego zgoła przekonania, że prawda leczy, a nie zabija. Miałem wątpliwości co do zaordynowanej formy terapii. Uważałem ją za drastyczną, zważywszy na fakt, że i wtedy, i obecnie pierwsza pomoc w tym kraju przybywa najczęściej po czasie. Dziś wiem, że autor się nie mylił. Prawda leczy, a na pewno oczyszcza. Tym bardziej, im więcej w niej miłosierdzia.

Specjalistą od miłosierdzia jest właśnie Groser. Piszący ksiądz. Bezkompromisowy i otwarty. Do bólu naiwny. Wciąż wierzący. I bezsprzecznie „najbardziej ludzki”, jak niektórzy o nim mówili. Nic dziwnego, że budził sympatię jednych i nienawiść innych. Pierwszych ujmował serdecznością i życzliwością, dla drugich był palącym wyrzutem sumienia. Pośród tych ostatnich byli tacy, niekoniecznie zza ideowej barykady, których drażnił szczególnie tym, iż był nazbyt gorliwym świadkiem Ewangelii. Zresztą, pomawiany o cudze grzechy, bronił się prawdą, co okazało się mało skuteczne.

Adieu odsłania samo życie skrywane za parawanem pozornej doskonałości. Także to kościelne. Piętnuje jego fasadowość. Barokowość form… i wcale nierzadką pustkę, której fizycznym wyrazem staje się samotność. Tę zaś, podpowiada autor, zapełnić może jedynie Bóg. Co jednak, gdy Ten nie jest dość blisko albo my za daleko? „Kiedy ksiądz traci Boga - wyznaje Groserowi inny ksiądz - nie wie, komu mógłby się z tego zwierzyć”. Nie ma nawet człowieka. Zresztą, „tajemnica człowieka jest zbyt ogromna i zbyt głęboka - pisze Grzegorczyk - aby mógł ją wypełnić człowiek”. Warto dodać, że to pierwsze zdanie tej powieści. Jej punkt alfa. Tłumaczy wiele, jeśli nie wszystko.

Trufle, czyli katalog grzechów głównych

Przyznaję, że oczekiwałem niecierpliwie dalszego ciągu opowieści o Groserze. Kolejny tom, co było do przewidzenia, przyniósł nowy zapis dramatów, które odwiecznie są wpisane w ludzki los. Zło triumfowało. Nie pierwszy, i pewnie nie ostatni raz. Miało się tak dobrze jak nigdy przedtem, choć teraz nazywało się „błędem” czy tylko „kryzysem”. Przyjmowano je na salonach, kłaniano mu się w pas. Ojciec Wacław Oszajca zauważył nawet, że „siedem grzechów głównych i wszystkie inne w tej książce plenią się jak chwast”. Istotnie. Pycha, chciwość i nieczystość zdają się hulać w najlepsze. A sumienie? Milczy. „Czyste, bo nieużywane”, jak mawiał Lec. Zresztą, w tym zgiełku, już także medialnym, któż je może słyszeć. Albo: kto jeszcze chce?

Z pewnością Groser. Doświadcza coraz boleśniej, co znaczy być świadkiem Ewangelii. Już wie nie tylko, jak boli posiniaczona twarz, ale i jak parzy etykieta pedofila i playboya. Na pewno nikt mu nie rzuci zaczepnego pytania: „Jak chcesz mi pomóc, jeśli nie wiesz, co ja czuję?”. Cierpi przecież i doznaje upokorzeń. Jak inni. Jak Hiob. A mimo to nie upada. Bo „upaść - powiada Grzegorczyk - to przestać kochać Boga w drugim człowieku”. W wypadku Grosera to niemożliwe. Wciąż bowiem współdźwiga krzyż tych wszystkich, którzy na jego drodze.

Groser… Gdyby chcieć opisać go jednym zdaniem? Można by wtedy powiedzieć: „Ma w sobie coś takiego, że chce się żyć”. Rzeczywiście, z nim iść łatwiej. „Najważniejsza jest droga… - mówił przecież na zgliszczach kaplicy, spalonej dzień wcześniej. - Nigdy nie możemy zwątpić w drogę. Czymkolwiek w życiu zajmujemy nasze ręce, cokolwiek w życiu widzą nasze oczy, są to zdjęcia z wędrówki do domu Ojca…”.

Na swoim, czyli Cudzym polu

Cóż, długo przyszło czekać na tom trzeci trylogii. Ukazała się dopiero na jesieni ubiegłego roku. I okazała się równie jak ona dojrzała. Zachwyca od pierwszych stron. Ukazuje naszą monochromatyczną codzienność starannie i z jakby głębszą rozwagą. Grzegorczyk stroni od publicystyki, nie słychać więc już sporów, o które w Polsce nietrudno. Nie dochodzi nawet ich echo. Z wydarzeń bieżących zostaje przywołana śmierć Papieża. I tamte dni, które dla wielu stały się nowym początkiem. Cała uwaga skupiona zostaje na człowieku. O niego, jego duszę, toczy się bowiem gra. Niebezpieczna, a nawet śmiertelna. Jednym słowem: najważniejsza. Ceną jest życie. Kruche, a jednak wieczne. Człowiek bowiem to nie - jak twierdził Heidegger - „byt ku śmierci”, ale - w co nigdy nie zwątpił Groser - byt „ku zmartwychwstaniu”.

Bywa, że ostatnie godziny życia stają się pierwszymi. Dla tysięcy, może milionów, zaczęło się ono o 21.37, 2 kwietnia. W noc miłosierdzia. Wtedy, wbrew temu, co niegdyś wieścił Artur Lundkvist, gdy pytał: „Czy ciągle jest jeszcze czas, / czas dla człowieka i świata?”, wielu właśnie uwierzyło, że nie jest za późno. Że życie nie musi być przeklęte, że wystarczy zanurzyć je w miłosierdziu. Że musi mieć sens. Bo ten, jak zauważa Grzegorczyk, „istnieje zawsze, tylko… szuka naczynia”. Człowieka. Bez niego smak traci i radość. Po co ona - pytał więc z żalem Groser - „skoro nie można się nią podzielić?”. W istocie zaś: pomnożyć. W pełni rozumie to nasz proboszcz od Pierwszych Chrześcijan. Wie, że „uprawia nie swoją ziemię. Sieje ziarno nie dla siebie. Opowiada o owocach, których nie może skosztować”. Jest tylko gospodarzem na cudzym polu. Podziwia piękno świata poniekąd zza szyby, niemniej jego zła doświadcza fizycznie. I chyba marną pociechą jest wówczas to, że najszybciej reaguje najdalszy przyjaciel. Skoro tego najbliższego brak na wyciągnięcie ręki, bo telefon, który ma łączyć, milczy. „Komórka - zanotował wtedy Groser - daje bolesną świadomość, że ktoś cię odrzuca, choć widzi, że się do niego dobijasz”.

„Pan Bóg - powiadają - pisze prosto na krzywych liniach”. I zawsze jest szansa na to, że grzesznik otworzy sobie bramy nieba. Zupełnie szeroko. Musi jednak zdążyć, by zdobyć się na ten choćby jeden czyn, gdyż żaden - co zapisała św. Faustyna - „podjęty w Bogu nie zginie”. Z pewnością też w Nim nie zginie miłość. I pewnie nie ma takiej, która mogłaby zostać potępiona na wieki. Bo ta gotowa iść za kochaną osobą aż na dno piekieł. A piekło to ponoć samotność doskonała. To Ja, Ja i raz jeszcze Ja. Nie tylko w poniedziałek, wtorek czy nawet czwartek - co z dumą podkreślał Gombrowicz - ale przez całą wieczność. Cokolwiek miałoby to znaczyć.

Bywało, że Groser czuł się bardziej niż samotny. Zwykle najpierw kosztował krótkich minut kapłańskiego szczęścia, „a potem nagle czarna dziura”. Zastanawiał się, czy „sąsiadowanie tych chwil to właśnie jest kapłaństwo”. Obok siebie - nie mógł tego pojąć - „gęstość i próżnia”. Był dla otaczających go ludzi - czuł to wyraźnie - kimś bliskim, a zarazem odległym. Innym. Jednak szczęśliwym. Doświadczał prawdy Ewangelii w każdej swej godzinie, także tej, która mogła być ostatnią, gdy krzyżowany był w nim Chrystus. To, co w nim najlepsze i najpiękniejsze…

Powieść, czyli samo życie

Wiele w tych powieściach tematów z pierwszych stron gazet, ale i zwyczajnych dramatów. Prawdziwych, niewydumanych. Zwyczajnych. Grzegorczyk wsłuchuje się bowiem w życie nad wyraz uważnie. Dotyka tego, co nas boli, co przeraża i za czym boimy się tęsknić. Opowiada gorzką historię o codzienności pełnej lęku przed samotnością. Ale i przed miłością. Bohaterem Grzegorczyka jest w istocie nie tyle ksiądz, ile człowiek. Ten, który jest dość blisko. Na wyciągnięcie ręki. By wysłuchać. By współbyć. W każdej, także tej najgorszej godzinie. A dlaczego to właśnie Groser? Bo ksiądz to jedyna osoba, do której można zadzwonić, gdy „do wszystkich jest już za późno”. Miał więc rację Gabriel Garcia Marquez, gdy mówił: „Być może dla świata jesteś tylko człowiekiem, ale dla niektórych ludzi jesteś całym światem”.

Niedługo po publikacji Adieu krytyka postawiła Grzegorczyka w rzędzie tuż obok Bernanosa, Grahama Greene'a czy Mauriaca. Wówczas, w moim odczuciu, było to chyba przedwczesne, niemniej Cudze pole zdecydowanie daje prawo do tego, by teksty Grzegorczyka umieszczać równie wysoko. Obca jest mu co prawda obsesja świętości, którą urzeka Greene, uwikłanie w grzech, od którego nie potrafi uwolnić się Maurice Mauriac, czy spowijający słońce „cień szatana”, jak przekonywał Bernanos. Grzegorczyka interesuje najzwyczajniej w świecie fenomen istnienia dobra, bo to „jedyna rzecz - co powtarza za Chestertonem - większa od tajemnicy zła”. Dlatego nie ukrywa, że „życie to fascynujący łańcuch zdarzeń”, ożywiany krążeniem miłości. Doświadczają jej na kartach jego powieści wszyscy. Nawet oprawcy. Wbrew sprawiedliwości. Wbrew logice tego świata. Tę bowiem charakteryzuje zaskakujące zwierzenie, zresztą księdza: „Nie pytam o nic Boga, bo nie chcę znać odpowiedzi”. To nic innego, powiedzmy wprost, jak strach przed światłem. Przed zdemaskowaniem. Tego się boimy najbardziej. Żeby się nie dowiedziano, że naprawdę jesteśmy inni. Dlatego nie wierzymy w miłość, w to, że ktoś może przyjąć „wszystkie moje tajemnice”. I wciąż kochać. Nie odtrącić. Być obok.

Marcel Proust, specjalista od poszukiwania straconego czasu, zanotował, że „znalezienie dobrej książki może zmienić przyszłość duszy”. Chyba się nie mylił. Grzegorczyk odmienia, zaraża nadzieją, lecz nie epatuje prostymi receptami na życie. Sieje wątpliwość tam, gdzie zagnieździła się głucha na prawdę śmieszna pewność. Dlatego nie znajdziemy u niego niczego, co byłoby wyrazem utopii spełnionych marzeń, czym karmi się literatura popularna. Nadto trudno by zarzucić jego bohaterom pocztówkowość komunikacji. Ta nie jest powierzchowna, sięga głębi. Boli. Jej obrazem jest lina, która łączy na śmierć i życie. Stąd i napięcie, i dramat, i czające się niemal wszędzie zło. Tam, gdzie ono, jest i dobro. Na szczęście. Co nie oznacza w żadnym razie happy endu. Bo też „życie - jak pisał ceniony przez Grzegorczyka Henri Nouwen - nie jest problemem do rozwiązania, ale tajemnicą, w którą trzeba wkroczyć”.

* * *

„Groser - wyznał gdzieś Grzegorczyk - jest moim marzeniem o świętym kapłanie”. To zarazem niewygodny świadek Ewangelii, w porę i nie w porę przypominający proste prawdy o życiu. To człowiek, na którego można zawsze liczyć. Bliski na wyciągnięcie ręki. I choć zanurzony w swoich słabościach, przypomina, że ostatecznie liczy się tylko Miłość.

 

 

TOMASZ P. TERLIKOWSKI

Przewodnik po polskim Kościele

Przywrócenie odpowiedniej, bo ludzkiej, a nie instytucjonalnej perspektywy postrzegania Kościoła jest jednym z najważniejszych osiągnięć Grzegorczyka. Dzięki temu opisywany przez niego katolicyzm jest prawdziwy, bliski ludziom, ale i pełen ciepła i empatii.

Gdybym miał komuś, kto w ogóle nie zna polskiego katolicyzmu, jego smaku, problemów, zalet, ale i toczących się w nim sporów, polecić zwięzły (no, może bez przesady - bo trzy tomy to jednak sporo w naszych stroniących od lektur czasach), ciekawy i napisany z pasją przewodnik po naszym Kościele - to nie zastanawiając się długo, wskazałbym trzy książki Jana Grzegorczyka tworzące serię o księdzu Groserze. W przystępnej formie, z beletrystyczną pasją, bez (a przynajmniej z niewielką jej dawką) publicystycznej polemiczności Jan Grzegorczyk kreśli bowiem w swoich książkach obraz polskiego Kościoła, w którym jak w soczewce zobaczyć można polski katolicyzm. Ten obraz to z jednej strony gigantyczny fresk, ale z drugiej strony ikona pozwalająca w konkretnych obliczach i wydarzeniach oglądać drogę zbawienia, którą jest dla nas polski Kościół.

Fresk to zresztą (czy przewodnik) nietypowy. Zamiast skupiać się na wielkich tego świata, na losach biskupów, polemistów, twórców mediów i ich destruktorów, Grzegorczyk skupia się na „normalsach”. Kościół oglądamy więc z perspektywy zwykłych księży i zwyczajnych zaangażowanych (niekiedy bez przesady) świeckich, dla których afera z arcybiskupem Juliuszem Paetzem to przede wszystkim konieczność wyjaśnienia opieszałości struktur na katechezie, a spory wokół Radia Maryja to realny podział między wiernymi, którzy nie potrafią się porozumieć z powodu miłości lub nienawiści do medium ojca Tadeusza Rydzyka. Jednak właśnie dlatego te książki wprowadzają w prawdziwy świat prawdziwych dylematów, nie budzą sprzeciwu i chęci polemiki (no, może poza cholerykami, takimi jak ja, ale i to nieczęsto) i pozwalają poznać smak zwyczajności, z którą każdy z nas styka się w swojej parafii, pracując z księżmi (bardzo zresztą, jak u Grzegorczyka, różnymi i zdecydowanie niejednowymiarowymi).

Kto jest kim w Kościele

Ta zwyczajność, zwykłość, przyziemność budowana jest - inaczej niż w wielu innych beletrystycznych książkach - ze starannie dobranych fragmentów rzeczywistości. Przed każdą częścią autor solennie zapewnia, że „wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób i zdarzeń jest przypadkowe” (Adieu) czy że „choć niektóre z Przypadków księdza Grosera mogą się wydawać czytelnikowi dziwnie znajome, wydarzyły się tylko w mojej wyobraźni” (Cudze pole), ale wydaje się, że najbliższy rzeczywistości jest w części drugiej, gdy lekko ironicznie stwierdza, że „niektóre fakty i postaci w tej książce są wymyślone” (Trufle), a jeszcze prawdziwsze (choć wyrażone nie bardzo po polsku) byłoby stwierdzenie, że „bardzo niektóre fakty i postaci są wymyślone”. I nie chodzi tylko o osoby lekko zakamuflowane (o. Oszańca czy biskup Darczak), ale również o setki wydarzeń, o których zbieracz kościelnych wydarzeń, kolekcjoner plotek i historyjek potrzebnych do ubarwienia publicystyki na pewno słyszał.

Taka metoda pisania (a może lepiej powiedzieć - szkicowania obrazu) sprawia, że trylogia Grzegorczyka jest nie tylko powieścią, ale swoistą summą wiedzy o ludziach polskiego Kościoła (często także tych z pierwszych stron gazet). Jeśli ktoś chce wiedzieć nie tylko, jakie ordery od PRL i III RP otrzymał jakiś duchowny, albo chce zrozumieć styl działania jakiegoś biskupa - to o wiele skuteczniejszą metodą niż czytanie opasłego (i bardzo skądinąd wartościowego) Kto jest kim w polskim Kościele Grzegorza Polaka będzie przeczytanie książek o Groserze. Tu bowiem pozna bohaterów pełnokrwistych, z wadami i zaletami, a do tego opisanych mocnymi pociągnięciami pióra, na które autorzy prac czysto dziennikarskich nie zawsze mogą sobie pozwolić.

Domyślanie się prawdziwych postaci i realnych wydarzeń ukrytych pod rozmaitymi (niekiedy prostymi do rozszyfrowania) imionami, nazwiskami, sytuacjami nie powinno jednak przesłaniać faktu, że postacie „wymyślone”, „stworzone w wyobraźni” Grzegorczyka są niekiedy bardziej prawdziwe od tych, które są skopiowane z tej znanej wszystkim rzeczywistości. Ksiądz Piotr Cybula (akurat o wiele mi bliższy niż sam Groser i dlatego mam nadzieję, że kiedyś powstanie książka o nim, o tym, jak odszedł i - wierzę - jak wróci do kapłaństwa, które przestanie już być dla niego „zakopywaniem pytań”; Panie Janie, niech Pan potraktuje to jako prośbę od czytelnika), ksiądz Leszek Grajek, ksiądz Gołąbek czy nawet ksiądz Krystian - to przecież postacie, które każdy z nas spotkał na swojej drodze. Może pod innym nazwiskiem, może w innym wieku - ale jeśli tylko był w Kościele, to na pewno się z nimi zetknął. Dla mnie moim księdzem Gołąbkiem, kimś, z kim często się spierałem (jako zbuntowany nastolatek), ale kto pokazał, że warto być w Kościele i że tradycyjny, nieco ludowy katolicyzm ma swój smak, był ksiądz Tadeusz Uszyński, wieloletni proboszcz parafii św. Andrzeja w Warszawie, a wcześniej rektor akademickiego kościoła św. Anny. Kto takim księdzem Gołąbkiem (a może to postać autentyczna?) był dla Grzegorczyka, nie mam pojęcia, ale wiem, że na takich duchownych opiera się życie parafialne i że to oni pozwalają zachować wiarę tysiącom zmęczonych instytucjonalnym Kościołem katolików.

Podobnie jest z Groserem, naiwnym intelektualistą, który staje się dobrym pasterzem i który dla swoich owiec potrafi poświęcić nie tylko dobre imię, ale i zdrowie (a nawet narażać życie). To marzenie o kapłanie (niemal) idealnym także jest utkane z setek jak najbardziej prawdziwych nici, które świadomy katolik nosi w swojej pamięci, a może jeszcze bardziej w swoim sercu. Wspomnień (a czasem zawiedzionych pragnień) o kapłanach, którzy potrafili być tak bardzo ze zwykłymi ludźmi i tak bardzo dla nich, że zatracali samych siebie w służbie…

Katalog problemów

Książki Grzegorczyka to jednak również wstrząsający katalog prawdziwych, a nie tylko medialnych, problemów Kościoła. Samotność (opisana z zadziwiającą u człowieka żonatego empatią) duchownych, którzy zasypiają i budzą się z zimną poduszką, bez drugiej osoby; poczucie obcości we własnym środowisku księży z problemami, walka o zachowanie czystości (nie mam tu na myśli łamania ślubów, a zwyczajne życiowe przezwyciężanie pragnień), która wymaga niekiedy nadludzkich wysiłków (i znowu wcale nie chodzi, co znakomicie pokazuje autor, o czysty popęd, ale o najgłębsze pragnienia i potrzeby ludzkie) - to wszystko zostaje przez Grzegorczyka opisane ze wstrząsającą dosłownością. Księża, często przez klerykalne i antyklerykalne (będące w istocie przecież tylko awersem i rewersem tej samej monety) myślenie wynoszeni na jakieś nadludzkie poziomy, są tu zwykłymi ludźmi miotanymi pragnieniami, potrzebami i namiętnościami. I radzącymi sobie z nimi zupełnie zwyczajnie, bez szumu z nieba czy aniołów stojących nad nimi.

Wyłaniająca się z książek Grzegorczyka kapłańska samotność to nie tylko brak drugiego człowieka, z którym dzielimy wszystko i który staje się z nami jednym ciałem, ale to także niemożność komunikacji z hierarchią, a czasem z kolegami. To niezrozumienie przez biskupa, likwidującego problemy księdza przez odesłanie go na parafię, której nie widać z pałacu biskupiego. Nietolerowanie wikariusza i chęć uwalenia go przez proboszcza tylko dlatego, że nie wzbudził on sympatii. Złe traktowanie przez kurialistę, dla którego liczy się wyłącznie błyskawiczna kariera.

Taki biskup, proboszcz, kurialista to wszystko postaci boleśnie obecne w życiu kościelnym. A że ich styl działania stanowi jedną z głównych przeszkód komunikacyjnych, wie każdy, kto próbował kiedyś załatwić jakąś sprawę nie na poziomie parafii (gdzie paradoksalnie często jest o wiele normalniej), ale na poziomie kurii (czynnej do 13, tak żeby nikt normalnie pracujący nie mógł się do niej zgłosić).

Kapłańska samotność, a może trzeba powiedzieć wprost - odrzucenie, kulminuje w momentach dramatycznych. Alkoholik ksiądz Leszek nie ma się do kogo zwrócić ze swoimi problemami, podobnie (choć tu zapewne odpowiedzialność można zrzucać na jego własną niechęć) jest z księdzem Cybulą. Zostają oni sami ze swoimi problemami, a ludzie, także często koledzy w sutannach, odsuwają się od ich konfesjonałów z obrzydzeniem (w tym sensie scena ze spowiadającym po pijaku księdzem Leszkiem jest symboliczna). I choć najprościej byłoby zrzucić odpowiedzialność za to wszystko na biskupów czy konformistycznie nastawionych księży, to książki Grzegorczyka każą się zastanowić i nad tym, na ile owo osamotnienie nie jest winą także wiernych świeckich. Na ile wyobcowanie księży nie jest skutkiem traktowania ich jak królów i bogów, do których zwykłe problemy i porażki nie mają, a przynajmniej nie powinny mieć dostępu.

Mocną kreską kreśli też autor Grosera obraz cynizmu trawiącego część środowiska duchownych (często - przynajmniej w Warszawie - nazywanych „z kurii synami”). Kariera, dobra parafia, niezły samochód i eleganckie ubranie, na które można zawsze złapać miłą i sympatyczną panią - to przecież problem nie tylko księdza Krystiana, ale i wielu innych księży, którzy gdzieś po drodze utracili pierwotny zapał powołania, a skupili się na zapewnianiu sobie wygodnego życia, bez potrzeby ewangelicznych wyrzeczeń. Ilu jest takich duchownych, trudno oceniać, ale trudno też nie dostrzegać, że to raczej oni, a nie księża z problemami osobistymi czy zrzucający sutanny stanowią jeden z największych problemów polskiego Kościoła. Wierni są bowiem w stanie wybaczyć proboszczowi alkohol, w znacznym stopniu kobietę, ale zazwyczaj z trudem godzą się na cynizm, pogardę i zdzierstwo. I to one najbardziej niszczą relacje - między duchownymi i świeckimi, a także między samymi duchownymi. Chwała więc Grzegorczykowi za trafny i, co istotne, zniuansowany opis tego zjawiska.

Wielkie rzeczy w cieniu małych

Kryzysy wiary, osamotnienie czy cynizm na liście problemów Kościoła Grzegorczyka znajdują się zresztą (i słusznie) o wiele wyżej niż kłopoty z Radiem Maryja, sieroctwo po Janie Pawle II czy wyobcowanie się biskupów z rzeczywistości. Autor Przypadków księdza Grosera wyraźnie wychodzi z założenia, że to, co naprawdę ważne (bo rozstrzygające o zbawieniu), dzieje się w Kościele w relacjach ja - ty z własnym proboszczem, przyjacielem księdzem, z wiernymi świeckimi, którzy często wspierani przez duchownego pomagają także jemu nieść jego własny krzyż. Parafrazując więc słynne słowa księdza Tischnera, można powiedzieć, że - według Grzegorczyka - niewielu ludzi straciło wiarę (jeśli ją miało) przez ojca Rydzyka czy hipokryzję i brak zdecydowania części episkopatu, ale wielu utraciło ją z powodu stylu działania proboszcza czy wikariusza. Wielu innych zaś, mimo wszystkich wielkich problemów instytucjonalnych, zachowuje kontakt z Kościołem właśnie dzięki zwyczajnym, często nieznanym poza własną parafią duchownym, którzy się starają (choć zapewne różnie im to wychodzi) być - jak Groser - dobrymi pasterzami dla swoich owiec.

To przywrócenie odpowiedniej, bo ludzkiej, a nie instytucjonalnej perspektywy postrzegania Kościoła jest zresztą jednym z najważniejszych osiągnięć Grzegorczyka. Dzięki temu opisywany (co także ważne - nie z perspektywy Warszawy) przez niego katolicyzm jest prawdziwy, bliski ludziom, ale i pełen ciepła i empatii dla wszystkich (może prawie wszystkich). Perspektywa oddolna pozwala też pokazać i odczuć, jak Chrystus (a On też jest w książce wciąż obecny) wkracza w konkretne życie z konkretnymi rozwiązaniami, bez piorunów, płonących krzewów czy gołębic, za to z pomocą konkretnych ludzi. I właśnie uważne słuchanie drugiego, czytanie tego, co Bóg mówi do nas w wydarzeniach, jest chyba Grzegorczykową odpowiedzią na pytanie o to, jak wyjść z kościelnych kryzysów, które wstrząsająco opisuje na kartach swojej książki.

 

 

MICHAŁ ZIOŁO OCSO

Był u mnie Groser

Chciałbym, żeby Groser się zestarzał, żeby nabył brzucha i żeby mówili o nim złośliwie, że się spodziewa wikarego. Groser - stary, doświadczony proboszcz, który wiele już widział i niczemu się nie dziwi, chociaż…

Był. Nie wyglądał na czarną mambę polskiego Kościoła, raczej taka inteligencka ciemięga w czapeczce z pomponem, przejęty podróżą śladami Nouwena, jakby podróż wnosiła cokolwiek, a przecież „podróż nic nie zmienia. Rzeczy pozostają te same. Podróż jest tylko nauką o proporcjach i utwierdzeniem w pewności, że prawda ukryta jest w głębi”.

- W tajemnicy miłości - dodałem, bo Groser miał dość niewyraźną minę… „Tajemnica miłości - recytowałem jednego z naszych wspólnych mistrzów - ile można dać siebie, ile żądać w zamian? Rachunek nigdy nie zostanie wyrównany. A przecież nie ma miłości bez pragnienia szczęścia, które ono daje. Jedyna miłość możliwa, która ma Boga za arbitra. Bóg wyrównuje straty”.

Groser nie odpowiedział. Był jednak przejęty podróżą i nieco onieśmielony klasztorem trapistów, dlatego obchodziłem się z nim łagodnie, serwując klasykę duchowości i unikając wszelkiej indywidualnej „bebechowatości”, „osobistych doświadczeń” i „świadectwa”. Jeden jedyny raz nie wytrzymałem i wybuchnąłem szczerym śmiechem, kiedy próbując się upodobnić do mnichów, ogolił sobie na zero głowę. Tacy giną w naszej monastycznej kooperatywie najszybciej - pomyślałem nie bez lekkiej satysfakcji - brak snu, zbyt gorliwie wykonywana ciężka robota i chude posiłki doprowadzają takich romantyków do ciężkich stanów mistycznych, no a potem, potem to albo dostają niby-list od rodziny, że wuj zachorował i rodzina nakazuje wracać, albo wyjeżdżają chyłkiem przed wigilią, kiedy klasztor nie jest jeszcze na dobre rozbudzony. Jednak Groser na szczęście nie należał do tego gatunku - za dużo było w nim rasowego humoru, dobrego dystansu do samego siebie, dobrego niedowierzania samemu sobie i tego, co po prostu nazywa się kulturą. Nie był wcale słabeuszem i histerykiem - potrafił powiedzieć, co myśli, i bronić swojego zdania, było w nim coś, co nazwałbym nieodwracalnością pierwszego wezwania, nosił w sobie pieczęć Chrystusa, związanie z Nim, związanie na zawsze. A jednak irytował, wiem, że w Polsce słuchano go z niecierpliwością, ze źle skrywaną złością, i posądzano o najróżniejsze rzeczy, bo wplątywał się w najróżniejsze ludzkie historie, od których - z założenia - młody ksiądz katolicki powinien się trzymać z daleka. Miał to nieszczęście (a może był to dar), że pojawiał się w miejscu i czasie najbardziej nieodpowiednich dla księżowskiej sukienki, czasami były to miejsca przeklęte, gdzie nikt nie odważy się zaglądać, czasami miejsca tłumne, rzęsiście oświetlone reflektorami, które jednak utraciły proporcje. I wtedy zjawiał się Groser. Był świeckim księdzem, to znaczy takim księdzem, który żyje tam, gdzie świeccy. I jak go jeszcze nazwać i jak określić?

Był słoneczny dzień i siedzieliśmy sobie z Groserem w tej aiguebelskiej, walącej się pustelence, która od czasu jego wizyty nazywam Groserówką. Groser cały dzień pracował przy lawendzie. Sęk w tym, że to pole nie należało do opactwa, to było cudze pole. Robota gratis, zmarnowane godziny, kolejne potwierdzenie, że jest inteligencką ciemięgą. A jednak. A jednak to był znak dla niego. Piliśmy cienkie wino i wtedy się odezwałem, może nie całkiem grzecznie: „Wiesz co, Wacuś, ty to jesteś taki… taki patafizyk polskiego Kościoła”. Oczywiście, zarzuciłem wędkę i czekałem. Niech się pogłowi głowa ogolona naszego katolickiego pisarza i księdza. Głowa się głowiła i piła wino. Słówko „patafizyk” wiło się na haczyku i spławik tkwił nieruchomo w wodzie. Groserowe branie się skończyło? Ale nie, podpłynął, wziął, wyciągnąłem. Znał to słowo, był jednak kutym na cztery łapy gryzipiórkiem. Zaimponował mi, i nawet się nie obraził, zgodził się nawet ze mną! Znał ten termin, a ja teraz uściślam, przywołując Jana Gondowicza, znawcę twórczości Alfreda Jarry'ego (tego od Króla Ubu): „Patafizyka ocala świat, wyzwalając w nim pozór chaosu. Jest to, by rzec najprościej, swoista logika odrzucająca wszelkie uogólnienia, a zatem oparta na zasadzie powszechnej ekwiwalencji. Jako teoria wyjątków wiedzie do urojonych rozwiązań będących domeną wyobraźni, a prezentujących niedostrzegalne, czyli potencjalne aspekty rozważanych kwestii. Przyswajanie sobie patafizyki nie jest rzeczą łatwą, lecz dostarcza adeptom okazji, by zadziwić się światem”. By zadziwić się człowiekiem, zawsze jedynym i niepowtarzalnym, którego spotykamy najczęściej raz i po raz ostatni, i od jakości tego spotkania nierzadko zależy nasza i tego drugiego przyszłość. Chyba że znów dopadnie nas uogólnienie, klasyfikacje i podziały, polityka i odruch plemienny zasadzony na dystynkcji „swój i obcy”. Kim jest Groser?

Nie prowadziłem z nim nigdy rozmowy. Po prostu przeczytałem książkę Grzegorczyka, a to, co do tej pory napisałem, jest tylko ćwiczeniem stylistycznym: zaprzeszły czas spotkań niedokonanych. Czy jednak mogę tak brutalnie napisać?

Kochany Janie,
   domagamy się Trylogii! A teraz podziękowania. Bo jest za co. Jesteś pierwszym autorem, który wprowadził taki język do spraw kościelnych i jest to język prawdziwy, a nie teatralna zszywanka, w której każdy szkaplerz z innego zgromadzenia… Chcę przez to powiedzieć, że język współczesnej powieści dotarł wreszcie do sfery, która miała oczywiście swoją poezję, eseje, traktaty i polemiki, ale nie miała powieści. I ten fakt jest przełomowy w historii naszej literatury. Cieszę się ogromnie, że to Ty.
   Powieść ogromnie wciąga, bohaterowie zagnieżdżają się w świadomości (i pewnie tuż pod nią) i odkładając książkę, czekamy na powrót do niej. Ja byłem taki chciwy na nią, że przeczytałem ją w dwa dni, co w systemie trapistów nazywa się „przez noc”.
   Turnau napisał, że jest to „samo życie kościelne”, zgoda, ale ja znajduję przede wszystkim rzeczywistość ludzką, nie zdzieranie masek i fasad kościelnych, lecz jakąś czułość i chęć zrozumienia bohatera bez łatwych osądów lub wylewnych sympatii.
   Widząc monotonię i „wykapywanie” księżowskiego życia, nigdy nie myślałem, że może to być dobry temat dla powieści. Oczywiście czytałem różne pisanie o tym, ale to było zbyt dowcipne, zbyt filmowe, zbyt „świeckie”. Zawsze myślałem: „Nie, tak ksiądz nie reaguje”. Tobie udało się ominąć „krwistość” i „papierowość”. To jest duży sukces, bo przecież tajemnica takiego życia leży gdzieś otulona w sercu, żyje, pięknieje, ale coraz bardziej przestaje być ewidentna. Wrasta w nas, przenika nas, robi się okrutnie osobista, ale coraz trudniej ją wytłumaczyć. Merton mówił, że jak mnich umie wytłumaczyć swoje powołanie, to jest najbardziej nieszczęśliwym człowiekiem pod słońcem. Bo to jest… dar i tajemnica. Brawo za ten tytuł dla Papieża, ma rację, że zawsze oddzielnie i razem trzeba je kłaść na papierze, właśnie tak: dar i tajemnica.
   Kochany Janie, zapewne spotkasz się z ogromnymi pochwałami, ale i reakcjami (zmodyfikowanymi interpretacyjnie) plemienia posługującego się językiem bamba. Przyjmij je jako błogosławieństwo. Domagam się ciągu dalszego i zapewne jestem jednym z wielu. Weź więc to pod uwagę. Groser ma jeszcze kawał życia przed sobą. Już sobie go wyobraziłem (z pewną złośliwą satysfakcją, przyznaję, ale nie trwała ona długo…) we wspólnocie, obcej, choć upragnionej. To Groser musi przeżyć, tego nie zaznał w Polsce, gdzie był zaorywaczem ludzkich sumień, księdzem kontrowersyjnym, piszącym telewizyjnym. Księdzem dorosłym, partnerem. Teraz nadszedł czas powrotu do szkoły… Ferdydurke. To, co heroicznie spalił w piecu Gołąbka, on będzie musiał nie tyle palić w sobie (bo to łatwe), co przyjąć jako dar najzupełniej zbędny dla wspólnoty i zobaczyć, że wciąż i do końca życia będzie się z tego daru składał. Niech zobaczy, że jest obcy, mały i niesie garb stereotypów o Polsce (a te nie wyparowują tak łatwo), że imiona ks. Dyrektora, Leszka, Piotra, Krystiana nic tu nie znaczą. Nic. Nie są gorące ani zimne. Życie wspólnotowe to jest to, ogromnie ważny i nieruszony wciąż temat. Francja jest dla Grosera cudownym poligonem, bo i Le Pen, Ameryka, księża z 68, wspólnoty „nowe” i fundamentalistyczne, cały Bobkowski, który jest świeży dziś i prawdziwy. A także buńczuczność polskich księży, którzy przyjeżdżają tu… na misje. Piszę to, Janie, żeby Cię zachęcić, sprowokować. No i jeszcze wygnanie Grosera. Wygnanie pozbawione heroizmu i tajemniczości, bo Europa dostępna, ale wygnanie prawdziwe - czyli takie, w którym nagle pojawia się świadomość, że nie ma miejsc, do których można wrócić. Obcość w obcych, obcość wśród swoich, bo swojacy mają swoje problemy, świat gna do przodu, zmieniają się układy, konstelacje, Groser zaczyna się dziwić, czym oni się tak podniecają. Śmieszne to wygnanie - powtarzam, to taki Wargin wsiada w samochód i za parę godzin pije dobre wino na Lazurowym… Bardzo mnie też ciekawi, jak Groser sobie poradzi ze starzeniem się, ubytkiem sił, może nawet brzuszkiem… jak zobaczy, że umarł w Polsce, nie ma go, już się z nikim i z niczym nowemu pokoleniu nie kojarzy. Chodzi mi o społeczną osobowość. Kiedy zobaczy, że kiedyś był jeden Groser, a teraz jest ich naprawdę kilku, bo przyszli nowi, sprawniejsi, inteligenci w przeważającej części, a nie chłopcy ze wsi. Kończę, Janie, bo się strasznie rozpisałem, ale to dziękczynnie. Więc wybacz. Raz jeszcze dziękuję za książkę, pamięć i dedykację. Przesyłam ukłony Twojej Żonie Justynie, może mnie jakoś kojarzy. Wiele zawdzięczam jej talentowi translatorskiemu. Ściskam Cię mocno, życząc sił i pomysłów.
   Z modlitwy pamięcią
   Michał

Nie tylko pisałem listy o Groserze. Od kiedy zaplątałem się w Grosera, znajdowałem w mojej poczcie listy mnie i jemu poświęcone: „No i gdzie ksiądz Zioło widzi tę prawdę o polskich księżach?! W Groserze?!!!”. Potem następowały akapity wzywające mnie do nawrócenia. Były i listy świadczące, że Groser doprowadził kogoś do konfesjonału, po wielu latach. I jedne, i drugie przyjmowałem z wdzięcznością. Historia kogoś, kto po latach przełamał strach przed spowiedzią, przed kapłanem, ogromnie cieszyła. Listy wzywające do nawrócenia sprawiały, że zadawałem sobie pytania, czy rzeczywiście mogę coś o losie polskiego księdza powiedzieć po tylu latach na obczyźnie, a metanoja jest przecież wpisana w Regułę św. Benedykta. Zanim zostałem mnichem, uczyłem w szkole religii, prowadziłem duszpasterstwo akademickie, spotykałem biednych, spowiadałem, zastępowałem kapelana w szpitalu, chodziłem po kolędzie; nie są to przecież tak odległe czasy. Siedziałem w księżowskim życiu po uszy, dużo jeździłem z rekolekcjami, gościłem na plebaniach, a raz nawet głosiłem kazanie u prałata Jankowskiego, odwiedziłem z rekolekcjami seminaria w Pelplinie i Tarnowie. Oglądałem „czarnych” z bliska, wielu jest moimi przyjaciółmi. I w Groserze odnalazłem ich twarze. Ich plany, radości, załamania, codzienność. Idą do szkoły, a tam młodzi chrześcijanie już podzieleni na tapeciarzy, konfidentów i żołnierzy, potem powrót z bolącą głową, obiad - suche zbrylone ziemniaki i zimny kotlet, nie ma czasu na odgrzanie, połykanie grud na stojąco i już kolęda, stres, bo źle rozplanowali czas wizyty, powrót, zaległy brewiarz, ale nic się nie chce tak naprawdę, jutro zebranie w kurii zorganizowane przez wydział katechetyczny, potem trzeba poprowadzić pogrzeb, wieczorem grupa biblijna z młodzieżą, ktoś puka, prosi o wsparcie, ktoś dzwoni, mówi, że się zabije, a czasami nikt nie dzwoni, nikt niczego nie chce, jest czas wolny, który przecieka przez palce, nie, dzwoni telefon, kobiecy głos mówi, że kazania są świetne, że jeszcze nikt tak nie mówił, że w osobie kaznodziei kobiecy głos kocha samego Chrystusa i oczywiście w homiliach są fragmenty niejasne dla głosu w słuchawce i że przy najbliższej okazji warto je wyjaśnić etc., etc.

Nic szczególnego, po prostu powołanie „czarnych”. Przyjęli wezwanie z całym dobrodziejstwem. Żeby jeszcze Bóg dał trochę tego i tamtego: więcej cierpliwości, możliwości skupienia, odwagi, dystansu do samego siebie, sprawniejszy umysł, większą odporność na ciosy, prostą życzliwość, mniej kłopotów z czystością, z posłuszeństwem, z ubóstwem. Po prostu więcej miłości do siebie i innych. A z tym jest kłopot, wystarczy kilka lat, by poznać dziwne gusta Pana Boga. Zdaje się, że do swojej służby lubi wybierać ludzi z drugiej ligi. Nikt nie lubi być z drugiej ligi, stąd budowanie pozycji, żeby udowodnić samemu sobie, innym, Panu Bogu, że potrafię, że jestem godzien… A jednak druga liga - uczciwszy uszy kilku wybitnych - szara piechota, kościelny robociąg. No, może jest lepiej, mniej dramatycznie, ale to nic nie zmienia w nauce Bożego prowadzenia - wszystko pochodzi od Niego i gdyby miało być inaczej, byłoby inaczej. A Bóg w kapłaństwie tak prowadzi, że trzeba zrezygnować z własnych planów życiowych i poświęcić się służbie, i to ze świadomością, że niekoniecznie wszystkie moje talenty i półtalenty zostaną w niej wykorzystane, bo „zawsze jest inaczej”, zawsze, bo to On przez swój Kościół prowadzi.

Święty Bernard miał zwyczaj mówić, że w klasztorze to najpierw mnich jest niewolnikiem, potem podciąga się na poziom najemnika i wreszcie zostaje synem. Słusznie i naukowo, ale wystarczy sięgnąć do naszych kapłańskich historii, żeby stwierdzić, że u nas to jakoś odwrotnie się odbywa - zaraz po prymicjach człowiek czuje się synem, od którego wszystko zależy, nawet własna świętość, która dobrze buduje na własnej świeżości, zapale i trochę koguciej odwadze, którą myli się z darem męstwa. Daje z siebie wszystko, a może i więcej. Powołanie jednak nie jest takie proste - przychodzą pierwsze ciosy, upokorzenia, niezrozumienie, które - zbyt zajęci podpatrywaniem efektów naszej pracy - zaczynamy wyolbrzymiać. Modlitwa przestaje smakować, prośby nasze nie zostają wysłuchane, zaczynamy porównywać się z kolegami, którzy zdają się nam lizusami spadającymi zawsze na cztery łapy. Jeszcze tli się w nas zapał, jeszcze wiele pięknych rzeczy robimy z dozą trochę złowrogiego heroizmu, który oskarża nieczuły Kościół, ale już jesteśmy w skórze najemnika, potem - kiedy rozwieją się złudzenia, nie możemy skończyć doktoratu, widzimy, jak nasze budowanie zamieniane jest w ruinę przez radosnego kościelnego rozbiórkowego - przystajemy na status niewolnika, który co jak co, ale naiwny nie jest.

Nie musi tak być, ale często jest, kiedy człowiek czeka, że to ktoś inny podejmie za niego decyzję przylgnięcia do Chrystusa, tak, podprowadzić mnie do Niego mogą inni ludzie, ale przylgnąć muszę sam, muszę dokonać wyboru, tak jak Groser, kiedy przeczytał testament ojca Christiana z Tibhirine. Pasjonujące jest to dojrzewanie księżowskiego serca, które na początku - jak pisał ks. Twardowski - jest zielone jak niedojrzałe jabłko, a potem daje się prowadzić tam, gdzie wprzódy iść nie chciało. To już jest serce skruszone, potrafiące wlać siłę w inne serca, które nie chcą żyć. Ile w takim biednym księdzu jest siły, nawet jeśli jego ręce zdają się puste albo przybite do krzyża. I wtedy ksiądz jest jak chleb, z którego biorą wszyscy, wszyscy i ile kto chce. Pasjonujące jest to dojrzewanie księżowskiego serca, kiedy ksiądz dźwiga się i idzie, na łokciach, pazurami próbując skały, na kolanach, żeby się nie zatracić, żeby nie zatracić powierzonych mu ludzi. Przyszły ksiądz Twardowski widział raz w kościele księdza klęczącego przed Najświętszym Sakramentem. Ksiądz płakał. I to też jest dojrzewanie. A może już wtedy serce jest gotowe?

 

Grzegorczyk nie stworzył Grosera, on go tylko wypchnął na scenę, pokazał „od środka”. Nie jest to księżowska wersja Katonieli Ewy Madeyskiej, której - zgadzam się - „bliżej do bieguna kreacji niż bieguna świadectwa”. Tylko gdy się nagnie przesłanie Grzegorczyka, będzie można napisać rozprawkę pt. „Kapłaństwo jako źródło cierpień”. Grzegorczyk jest nie tylko wspaniałym obserwatorem życia, ale pisarzem łaknącym człowieka, łakomym jego historii, upadków, zwycięstw, chce dosięgnąć „tego czegoś”, tej podszewki świata, zrozumieć intencje, czyny drugiego, zestawia ze sobą losy ludzi, próbuje je rozplątać, jest w nim jakaś ogromna pracowitość i pośpiech, jakby przyjął za swoje zdanie jednego z bohaterów Nieba dla akrobaty, że „życia nie da się zmieścić w życiu”. A ja dodam: „kapłaństwa nie da się zmieścić w kapłaństwie” przeżywanym tu, na ziemi. Ale jest też Grzegorczyk pisarzem z tezą, a może będzie to lepiej nazwać: z wiarą. Z wiarą w Boże miłosierdzie. Jeśli nawet obedrzemy Grzegorczykowego Grosera z całej literackości, skrytykujemy to i owo, cofniemy mu literacką nagrodę kawalerów mieczowych lub joannitów, okrzykniemy powieść telenowelą, idąc za głosem krytyki czerpiącej pełnymi garściami z papieża Ranickiego (w jego pierwszym, policyjnym wcieleniu), wytkniemy jej „mizerną, wręcz śladową w ilościach obecność seksu” - patrz Tomasz Pawłowski OP, to i tak zostanie w niej przesłanie Bożego miłosierdzia. Przesłanie o Bogu, który szuka człowieka cały czas i kocha do końca, do końca każdego z nas: do sfer cienia i mroku, które nosimy w sobie. Boga, który potrafi odrodzić z popiołów życie.

 

Chciałbym, żeby Groser się zestarzał, żeby nabył brzucha i żeby mówili o nim złośliwie, że się spodziewa wikarego. Groser - stary, doświadczony proboszcz, który wiele już widział i niczemu się nie dziwi, chociaż… Na przykład ten młody ksiądz, którego z polecenia biskupa przyjął na parafię kilka tygodni temu, ciekawe, gdzie on się podziewa wieczorami, rano wpada na ostatnią chwilę do zakrystii, „z piernata do ornata”, spóźnia się na obiad i kolację, je na stojąco, choć to jedyny wolny czas, żeby porozmawiać. No i skrytykował na wstępie wystrój kościoła, bez zgody Grosera przygarnął jakieś podejrzane ruchy, nie, oczywiście, nosi koloratkę, ale chyba przesadza z tym dbaniem o swój wygląd. A kazania? Hm, dziwne, za czasów Grosera nie tak się głosiło, on mówi jakoś tak, jakoś tak przez gardło i brak temu ikry, zacięcia, nie, w sumie to dobry chłopak, żeby tylko szefowa tej grupy nie zawróciła mu w głowie, chyba jest jednak zbyt wrażliwy, jakby od niego zależało zbawienie świata, i te jego wiersze, oczywiście okładka tomiku bardzo dopracowana, ale czy to jest poezja? Groser pociągnął dłonią po swojej wypielęgnowanej łysinie z pożyczką i wrócił do książki kardynała Hume'a, w której szukał odpowiedzi na te i inne pytania:

Kiedy mój poprzednik opat zmarł w wieku dziewięćdziesięciu czterech lat, mnich, który pisał wspomnienie pośmiertne, zamieścił w nim uderzającą obserwację: „Człowiek, który dźwiga wielki ciężar, jak czynił to zmarły przez tak długi czas, musi żyć etyką odpowiedzialności. Jest raczej królem, który musi dbać o całość królestwa, niż prorokiem, który musi myśleć w sposób nieskrępowany, wyrażać swoje myśli, i nie dbać o konsekwencje”.

Kim jest ten młody wikary? Kim jestem ja - głośno zadał sobie pytanie - królem czy prorokiem? Kim jest Wacław Groser?

Chciałbym, żeby Groser się zestarzał i przyjechał do mnie.

 

 

 

CZYTELNICY „PRZYPADKÓW KSIĘDZA GROSERA”

Każdy dostrzega to, co dla niego ważne

Ciotka poszła do spowiedzi. Pana pisanie jest kontrowersyjne i niejednemu spędza sen z powiek, świadczy o tym nieprawdopodobna historyjka z moją ciotką, która po przeczytaniu Grosera poszła do spowiedzi, aby się upewnić, czy aby nie popełniła grzechu, czytając Pana książkę.

W miesięczniku chyba jeszcze katolickim. Czy naprawdę wszystko, co napisze jakiś redaktor trzeba publikować w miesięczniku „W drodze”? Kiedyś byłem Waszym czytelnikiem. Czasami przez sentyment zaglądam jeszcze na Waszą stronę internetową. Właśnie przeczytałem Przypadki księdza Grosera i zastanawiam się, po co w miesięczniku, chyba jednak jeszcze katolickim, publikować takie teksty. Czy nie wystarczy, że robią to np. „Gazeta Wyborcza”, „Rzeczpospolita”, „Wprost”, „Polityka”, „Newsweek”, „Nie” lub inny „otwarty” organ? „W drodze” powinno się jednak czymś wyróżniać - chociażby językiem.

Moc i kruchość. Bardzo dziękuję za umieszczenie w miesięczniku „W drodze” opowiadań z cyklu „Przypadki księdza Grosera”. Pokazują one prawdziwy obraz kapłaństwa, jego Boską moc, a jednocześnie ludzką kruchość, za tę fikcję, która stoi tak blisko rzeczywistości.

Kamień młyński? Nie uważam pana książki za hit wydawniczy, jaki pan próbuje lansować w telewizji. Uważam natomiast, że książka ta, jeśli może być dla kogoś przeznaczona, to tylko dla kapłanów. Próbuje pan, jak to się pisze, mówić o tabu Kościoła. Robi pan to w sposób może i nowatorski, ale też nieudany. Nie chcę tutaj pisać jakichś obrażających tekstów. Chcę zadać panu jedno pytanie: czy nawet jeśli pan pisał ten tekst szczerze, nie dla rozgłosu (w co wątpię), to czy uważa pan, że zbudowało to ludzi? Pamięta pan jeszcze Ewangelię? Kamień młyński? Piszę to szczerze, nie z poczucia urażonej dumy… Bóg pana rozliczy. Z Bogiem.

Książka dla niewierzących. Chcę Panu podziękować za to, że wreszcie mam książkę, którą mogę dać ludziom „niewierzącym”. Pomoże im zrozumieć, że księża to też ludzie i nie należy „organizować” swojej wiary według tego, jak zachowuje się i postępuje widywany na co dzień lub od święta duchowny.

Robi to samo co ksiądz Groser. Powiem Panu w tajemnicy, że nasz Wikariusz… robi to samo co ksiądz Groser! I nawet fajkę sobie kupił. Dusi się, kaszle, ale zachowuje symbolikę. Mój Ksiądz Grzesio pojechał w nasze polskie Tatry i wszedł jedynie na Czerwone Wierchy, ale zapalił fajkę i łączył się z księdzem Groserem…

Niech Pan się nie przejmuje. Muszę przyznać, że jeden z przyjaciół zaskoczył mnie pytaniem, dlaczego w tej książce tak wiele seksu - czyżby księża naprawdę zupełnie sobie z celibatem nie radzili? Zaskoczył mnie, bo ja tego jakoś wcale nie zauważyłem. Ale każdy czyta przecież na swój własny użytek i dostrzega przede wszystkim to, co dla niego ważne. Odparłem mu więc, że przecież Pan powieść napisał, a nie kronikę księżowskiego życia i tak też Pana tekst czytać należy. Cybula wprawdzie nawraca się na widok ukrzyżowanego przyjaciela - czy miał Pan nadzieję, że Tomasz W. się nawróci? Z serdecznościami i słonecznym uśmiechem.

Zobaczyłam, ile kosztuje wierność. Jestem siostrą zakonną. Skończyłam czytać. Po prostu nie mogłam się oderwać! Gdybyś tej książki nie napisał, świat byłby uboższy! Dzięki! Końcówka zaskakująca… ale tak zaskakujące jest życie… Moje pierwsze odczucie po lekturze: cieszę się, że dane mi jest żyć w Kościele, w takim właśnie grzesznym, słabym i kulawym… ale prawdziwym, Chrystusowym. Zobaczyłam, ile kosztuje wierność, jak łatwo zdradzić i jak bardzo chcę to zmaganie dalej podejmować. Módlmy się o tę wierność dla siebie nawzajem… bo nie wiemy, co z nami jutro się stanie.

Lektura obowiązkowa. Właśnie skończyłem lekturę Pana trzeciego tomu Groserowej trylogii i choć w kilku słowach chciałbym Panu podziękować za chwile głębokiego wzruszenia, bo tak o księżach i Kościele jeszcze nikt nigdy u nas nie pisał. Zresztą nie tylko u nas, bo tych kilka pozycji literatury światowej, które popełnili Bernanos, Greene, Montagner czy McInnerny, to jednak nie to samo. Poradziłem mojemu przyjacielowi, by wprowadził Pana powieść jako lekturę obowiązkową dla swoich studentów w seminarium.

Czym „karmi” pan Polaków. Każdy poważnie myślący katolik ma swojego Mistrza i Nauczyciela. Powiedział On: „Jestem Prawdą, Drogą i Życiem”. Wyłącznie u Niego należy szukać opinii o tym, czym „karmi” pan Polaków. Im szybciej pan rozpocznie poszukiwania, tym lepiej dla pana.

Widziałem siebie. Przeczytałem Adieu. Zadziałało na mnie trochę jak modlitwa słowem Bożym, która pomaga mi poznać siebie. W bohaterach Pana książki odkrywałem siebie czy też odwrotnie - odkrywałem tych bohaterów w sobie. Nie było to trudne, gdyż od 15 lat jestem zakonnikiem, a od 7 lat kapłanem. Namiar na Adieu dostałem od kobiety (od takiej książkowej Magdy). Od lat walczymy o wolność naszych serc, więc bardzo rzadko mamy jakikolwiek kontakt z sobą. Tydzień temu dostałem od niej esemesa: „W podróży do Niemiec. Adieu Grzegorczyka i różaniec”.

Uważam się za niewierzącego. Dziękuję za kolejną część Trylogii o Groserze. Pierwszą przeczytałem namówiony przez kolegę, a czytać uwielbiam, więc bez problemu sięgnąłem po Trufle, a Cudzego pola nie mogłem się wręcz doczekać. Mam 28 lat i uważam się za niewierzącego, jeśli ma to tu jakieś znaczenie. Obawiałem się, że temat Kościoła, kleru będzie mnie drażnił, jednak doskonale Pan manewruje wydarzeniami i uczuciami ludzi w każdej z części. Proszę nas - czytelników - nie pozostawić z potłuczonym Groserem w szpitalu…

 

 

 



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ksiądz o Rybnie
Ksiądz i kobieta, Duchowieństwo
kłopotliwe, Czy ksiądz może przestać być księdzem, Czy ksiądz może przestać być księdzem
kłopotliwe, odmowa chrztu, Czy Ksiądz może odmówić chrztu dziecka, którego rodzice nie są małżeństwe
kłopotliwe, odmowa chrztu, Czy Ksiądz może odmówić chrztu dziecka, którego rodzice nie są małżeństwe
Ksiądz, który był na Sądzie Bożym
ksiadz zdrajca polski -wielu ich bylo, kosciol - zbrodnie spod znaku krzyza
Społeczne aspekty religijności ludowej i ksiądz
Ksiądz nie chciał pochować mężczyzny
Kilkadziesiąt lat temu biegał ksiądz boso po łące
KSIADZ KTÓRY WIDZIAŁ NIEBO PIEKŁO I CZYŚCIEC, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ● archeologia,ufo dziwne ,t
W Bujnach ksiądz przeganiał szatana?
Dlaczego ksiądz Międlar jest groźny
Litewski ksiądz wyrzucił Polaków z kościoła
Ksiądz narodowiec
06 Ksiądz Ottavio Michelini
neko do, The9
PRZESTROGI EGZORCYSTY, Kapłani egzorcyści w Archidiecezji Warmińskiej, EGZORCYSTA - Ksiądz Tadeusz

więcej podobnych podstron