Zamieszkać w Bibliotece


Jan Tomkowski

Zamieszkać w Bibliotece

Czy pozbędziemy się książek?

Pół wieku temu, gdy świat pochłonięty był zimną wojną, amerykański pisarz Ray Bradbury opublikował powieść pod intrygującym tytułem 451° Fahrenheita. Autor znany był wcześniej jako gwiazda literatury fantastycznonaukowej, rozgłos przyniósł mu tom nowel Kroniki marsjańskie. W odróżnieniu od innych twórców tego nurtu Bradbury nie interesował się technologiami przyszłości, pomijał opisy cudownych pojazdów kosmicznych umożliwiających podróże międzyplanetarne, chętnie posługiwał się natomiast konwencją filozoficznej przypowieści, a nawet baśni.

Jego powieść kreśliła mroczny obraz rzeczywistości, w której książki, zwłaszcza dzieła literackie, filozoficzne, religijne, zostały zakazane. Była to kolejna antyutopia, nawiązująca do utworów takich jak Nowy wspaniały świat Huxleya czy Rok 1984 Orwella. Pokazywała dosyć odrażającą wizję przyszłości. W następstwie pewnych kataklizmów ukształtował się system totalitarny zapewniający społeczeństwu względny dobrobyt i bezpieczeństwo, lecz poddający jednostkę starannej kontroli i wszechstronnej manipulacji. Władza pozostaje tu anonimowa, jej zbrojnym ramieniem są natomiast ekipy tak zwanych strażaków, przemierzające świat w poszukiwaniu książek. Odnalezione tomy są natychmiast palone (niekiedy razem z właścicielami). Oczywiście - w temperaturze co najmniej 451° Fahrenheita, bo tyle potrzeba, by zapłonął papier.

Pomysł amerykańskiego pisarza nie był może całkiem nowy, bo palenie książek zdarzało się w historii już wielokrotnie. Zakazami obejmowano nieraz całe biblioteki, funkcje strażaków Bradbury'ego pełniła przez wieki dyskretna albo jawna cenzura oraz siły policyjne. Jednak nawet w państwach totalitarnych zabraniano czytania tylko niektórych pozycji - na przykład niezgodnych z ideologią marksistowską w Związku Sowieckim albo napisanych przez autorów pochodzenia żydowskiego w hitlerowskich Niemczech. Natomiast wizja świata bez książek, bibliotek, czytelników, dyskusji o literaturze wydawała się czystą fantazją, niesłychanie trudną do urzeczywistnienia. Byłby to karygodny zamach na wolność, a także indywidualność i niezależność jednostki.

Powstałą na miejscu unicestwionych bibliotek i czytelni pustkę wypełnić miały audiowizualne środki przekazu, które oczywiście znacznie łatwiej kontrolować niż ruch czytelniczy. U Bradbury'ego najpopularniejszym sposobem spędzania wolnego czasu było oglądanie interaktywnej telewizji emitującej tak zwane „rodzinki”, czyli seriale zbliżone do dzisiejszych „mydlanych oper”, oraz audycje w rodzaju „reality show”, pokazujące na żywo na przykład fizyczną likwidację zbuntowanych obywateli.

W powieści sprzed pół wieku do pozbawienia ludzkości książek nieodzowny okazywał się sprawny system policyjny, dysponujący elektronicznymi metodami inwigilacji, zatrudniający służby specjalne i gorliwych donosicieli. Doświadczenie uczy, że taki mechanizm sprawowania władzy szybko rodzi przejawy oporu, zapewniając popularność ewentualnym buntownikom. Terror okazuje się rozwiązaniem połowicznym, bo nie sposób zamknąć w więzieniach wszystkich nieprawomyślnych. Owoc zakazany - w tym wypadku książki - ma moc przyciągającą. Perspektywa wizyty ekipy strażaków wyposażonych w miotacze ognia sprawia, że lekturze towarzyszy paraliżujący strach, ale i dreszcz emocji.

Znane z historii najnowszej przykłady świadczą, że manipulowanie społeczeństwem funkcjonującym w zasięgu kultury książki jest przedsięwzięciem skomplikowanym i bardzo kosztownym. Niezależną, wolną od jakiejkolwiek cenzury literaturę nawet dziś tworzyć znacznie łatwiej niż niezależny film, teatr, telewizję. Zakazane książki mogą wędrować między ludźmi nie tylko w postaci nielegalnych druków, mechanicznych kopii czy ręcznych odpisów, ale także bez pośrednictwa papieru. Ulotna literatura: satyry, anegdoty, dowcipy, ale czasem ballady, wiersze, poematy rozpowszechniać można, polegając jedynie na ludzkiej pamięci. Żadnej - choćby i najlepiej zorganizowanej władzy nie udało się jak dotąd wygrać walki z niepokorną literaturą.

Zapewne wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby ludzkość wyrzekła się książek dobrowolnie, bez policyjnego przymusu. Czy potrafimy wyobrazić sobie taką sytuację? Nieobecność lektur w życiu człowieka wiąże się na ogół - nie do końca chyba słusznie - ze zjawiskiem analfabetyzmu. Książki nie kuszą człowieka, który z trudem rozpoznaje treść szyldów ulicznych, a w skrajnych przypadkach nie odróżnia nawet liter. Ilu mamy analfabetów, to znaczy według obecnych międzynarodowych kryteriów ludzi, którzy wchodząc w dojrzałość, nie rozpoznają znaków żadnego alfabetu? Według przybliżonych szacunków - chodzić może o połowę mieszkańców naszego globu! Dla nich książki po prostu nie istnieją. A z tej pozostałej połowy, jaki procent czyni regularnie użytek z umiejętności czytania? Jedna trzecia? Jedna czwarta? Chyba to rachunek nazbyt optymistyczny. Odejmijmy jeszcze tych, którzy czytają tylko gazety, rachunki oraz instrukcje obsługi, jak również tych, którzy czytają z obowiązku - na przykład studentów biorących do ręki jedynie podręczniki. Otrzymamy znikomy procent populacji zaglądającej do Biblioteki. Nasz bilans przedstawia się więc raczej rozpaczliwie: po koniecznych redukcjach pozostaje naprawdę maleńka i niewiele znacząca grupka, której istnienie łatwo przeoczyć!

Definicja człowieczeństwa nie obejmowała nigdy spraw związanych z lekturą. Homo sapiens to człowiek rozumny albo inaczej - człowiek myślący. Do prowadzenia najprostszej formy egzystencji potrzebuje powietrza, wody, jedzenia, ciepła. Prawdę mówiąc, czytanie ani pisanie, nie mówiąc już o gromadzeniu książek, nie wchodzą w zakres procesów niezbędnych do życia. To luksus dostępny i atrakcyjny tylko dla wybranych!

W krajach, gdzie większość mieszkańców stanowią analfabeci, rzadko prowadzi się badania statystyczne. Zresztą zadawanie pewnych pytań byłoby w owych regionach raczej bezprzedmiotowe. Jednak również w państwach wysoko rozwiniętych odnotowuje się w ostatnich latach wyraźny spadek czytelnictwa. Socjologowie tłumaczą ten stan rzeczy dynamiką rozwoju potężnej kultury masowej, w której książka odgrywa rolę bez porównania mniejszą niż telewizja, radio, wysokonakładowa prasa, a ostatnio Internet. Dowodzi się również, że pewne funkcje spełniane niegdyś głównie za pośrednictwem książki przejmują dziś z wielkim powodzeniem inne media. Dotyczy to zwłaszcza dziedzin takich jak rozrywka i edukacja.

Rzadki kontakt z książką tłumaczymy często brakiem wolnego czasu. Gdyby nie zapracowanie, pośpiech, obowiązki domowe, czytalibyśmy regularnie i z ochotą. Czy rzeczywiście? Socjologowie epoki postindustrialnej wierzą, że wraz z rozwojem i upowszechnieniem nowoczesnych technologii człowiek XXI wieku będzie miał do dyspozycji coraz więcej wolnego czasu. Wolno wątpić, iż oznaczać to będzie gwałtowny wzrost czytelnictwa. Otaczająca rzeczywistość oferować będzie bowiem nie tylko większą ilość wolnego czasu, ale i atrakcyjniejsze, a przynajmniej coraz bardziej urozmaicone sposoby jego trwonienia.

Zastanówmy się przez chwilę, ku jakim sferom życia prowadziła nas ambitna książka. Lektury otwierały drogę do świata literatury, sztuki, filozofii, psychologii, historii. Książka wywoływała potrzebę sięgnięcia po kolejne tomy. Przeczytane arcydzieła zmieniały nas, uczyły dystansu w stosunku do siebie samych i otaczającej rzeczywistości. Wcześniej czy później dochodziliśmy do wniosku, że pewne książki muszą znaleźć się na półce w naszym pokoju. I wiedzieliśmy, że tych najbardziej ulubionych nie pozbędziemy się nigdy, bo towarzyszyć nam powinny przez całe życie.

Jeśli dziś książka, literatura, czytanie przeżywają głęboki kryzys, to nie wynika on, moim zdaniem, jedynie z ekspansji mediów elektronicznych. Przyczyny muszą być poważniejsze niż problem techniki zbierania i rozpowszechniania informacji. Kultura masowa epoki postindustrialnej wiąże się z bezwarunkową akceptacją pojęć takich jak nietrwałość, zmienność, różnorodność. Bohaterami masowej wyobraźni są dziś telewizyjni spikerzy, wykonawcy muzyki pop, sportowcy, modelki. Chociaż postacie te są doskonale znane milionom ludzi, to chyba nikt nie porównuje ich na serio z Kopernikiem, Szekspirem, Vermeerem, Einsteinem, Proustem. Idolom jednego sezonu nie jest bowiem pisana nieśmiertelność. Ale czy to oznacza, że szerokiej publiczności wydadzą się mniej interesujący niż bohaterowie, którym stawiano kiedyś pomniki?

Przynajmniej do połowy XX wieku człowiek miał świadomość, że żyje rozpięty pomiędzy czasem a wiecznością. Przekonanie to umacniały wielkie religie, rozmaite szkoły filozoficzne i oczywiście literatura. Naturalnie nie chodzi nam w tym wypadku o wieczność pojmowaną jako kategoria religijna. To raczej rodzaj metafizycznej tęsknoty do tego, co trwałe i ponadczasowe. To potrzeba zwycięstwa w walce z umykającym czasem. W rozbudzaniu owych pragnień literatura oparta na klasycznych arcydziełach odgrywała wręcz fundamentalną rolę. Mało którego pisarza żyjącego w minionych wiekach satysfakcjonowałby doraźny sukces. Dzieło sztuki mogło podbijać rynek, a nawet przynosić dochody twórcy, lecz jego istotę stanowiła myśl o nieśmiertelności, wypowiedziana już w słynnej sentencji Horacego. Nadzieja, że swoim dziełem uda się wznieść „pomnik trwalszy od spiżu”, towarzyszyła również tym, którzy za życia sukcesu nie odnieśli.

Podobnej intencji trudno dopatrzyć się na początku XXI wieku. O nieśmiertelności nie marzą już ani autor, ani jego czytelnik. Zresztą marzenie o przekroczeniu granic czasu, marzenie o wieczności sztuki, coraz częściej odsyłane jest do lamusa. Znamy swoje ograniczenia, znamy swoją miarę. Marzenia z przeszłości stają się nam coraz bardziej obce, nie rozumiemy ich sensu. Zamknięci w przestrzeni między monitorem komputera a ekranem telewizora uzyskujemy pozory bezpieczeństwa, unikamy stawiania kłopotliwych pytań. Bez tych pytań, zadawanych przez wieki z przedziwnym uporem, nie powstałaby chyba literatura. A w każdym razie nie osiągnęłaby ona nigdy rangi klasyki.

Usłyszałem kiedyś od jednego z czytelników następującą definicję literatury: mnóstwo pytań, bardzo mało odpowiedzi, a poza tym - udręka i niepokój. Mojemu rozmówcy książki nie pomogły w rozwiązaniu żadnego problemu życiowego. Rozczarowany, po wielu lekturach, skłonny był wyrzec się w ogóle czytania. W pewnym sensie miał rację: celem wielkiej literatury nie jest - i na szczęście nigdy nie było - dostarczenie nam spokoju, odprężenia, radości czy poczucia bezpieczeństwa. Zdecydowana większość arcydzieł wprowadza do naszej psychiki niepokój, zamęt, niepewność. Ale czy przeznaczeniem człowieka jest duchowy komfort, nieświadome trudności trwanie, spokojny sen? Jeśli istotą naszego życia uczynimy skuteczne i perfekcyjne rozwiązywanie problemów, które mogą zostać rozwiązane, to prawdopodobnie pewne książki, arcydzieła literatury albo traktaty filozoficzne, wydadzą się nam mało użyteczne. Zupełnie inaczej, gdy zabierzemy się za sferę problemów z natury już nierozwiązywalnych.

Na początku XXI wieku nie są one szczególnie popularne. Pytanie o sens istnienia człowieka, Boga, świata, historii, powoduje zamieszanie, niechęć i wątpliwości, czy podobny temat warto w ogóle podejmować. Zagadkami duszy ludzkiej, jej tajemnicami i głębiami zajmowała się kiedyś psychologia silnie zakorzeniona w filozofii. Obecnie usuwanie podobnych dylematów należy do psychoterapeutów, obiecujących nam życie radosne i pozbawione niepokojów. Cierpienie stało się równie zbyteczne jak ból, który zlikwidować można zażywając reklamowane w telewizji lekarstwo.

Wygasanie potrzeb metafizycznych oznaczać może powolne zamieranie literatury. Zjawisko to wydaje mi się znacznie groźniejsze niż wszelkie podnoszone przez statystyków alarmy dotyczące poziomu czytelnictwa, spadających nakładów książek czy liczby działających bibliotek. Jego oczywistym następstwem będzie przejściowa niepopularność pewnych autorów niegdyś cenionych właśnie za podejmowaną problematykę, a dziś uznanych za wręcz niezrozumiałych. Dotyczyć to może nawet klasyków, a także pisarzy otoczonych w przeszłości pewnego rodzaju snobizmem. Minęły bezpowrotnie czasy, gdy wypadało krzywić się na powieści Orzeszkowej i zachwycać twórczością Dostojewskiego. Dziś - nie narażając się na śmieszność - Dostojewskiemu można przeciwstawić pseudofilozoficzną szmirę.

Świat bez książek zostałby pozbawiony nie tylko metafizyki, ale także przeszłości. W powieściach Orwella i Bradbury'ego historia stanowi pole do socjotechnicznych manipulacji. Bohaterowie 451° Fahrenheita wierzą na przykład, że domy zawsze były ogniotrwałe, a strażacy zajmowali się wyłącznie paleniem książek, nigdy zaś - gaszeniem pożarów. W Roku 1984 dzieje ludzkości układane są doraźnie, w zależności od aktualnych intencji władzy. Jednak żaden z ponurych wizjonerów nie przypuszczał, że znajdziemy się kiedyś w świecie, który stracił zainteresowanie dla swojej historii. Taka tendencja zmienia radykalnie sytuację literatury, jako że jej arcydzieła stają się nieczytelne, gdy ich lektura nie łączy się z próbą zrozumienia przeszłości.

Warto pamiętać, że to raczej pisarze niż akademiccy historycy ukształtowali obraz dziejów żyjący dotąd w wyobraźni zbiorowej. Okresy i terytoria, których nie zauważyła literatura, są dziś dla nas po prostu martwe, podobnie jak historia krajów nieposiadających arcydzieł poezji czy prozy. Z punktu widzenia obiektywnego badacza nie mamy prawa mówić o epokach ciekawych i mało interesujących. Jednakże w naszej świadomości taka hierarchia wydaje się oczywista. Potrafimy sobie wyobrazić życie ludzi w starożytnym Egipcie, klasycznej Grecji, renesansowej Florencji, elżbietańskiej Anglii. A przecież w tym samym czasie na terenach obecnego Konga, Australii albo Korei też miały miejsce istotne może fakty. Ważyły się ludzkie losy, rozwijała się cywilizacja, dokonywano mniejszych czy większych odkryć.

Literatura określa również pozycję bohaterów wielkich procesów dziejowych, nie zawsze dbając o opinię zawodowych historyków. Napoleon umarł w 1821 roku - tym samym, w którym przyszli na świat Dostojewski, Baudelaire, Flaubert i Norwid. W chwili śmierci cesarza Francuzów wielki mit napoleoński dopiero się rodził i nikt nie mógł jeszcze przewidzieć jego wspaniałej przyszłości. Czy Napoleon byłby wodzem wszechczasów, absolutnym geniuszem i postacią żywą, wciąż obecną w naszym myśleniu, gdyby nie Stendhal, Musset, Lew Tołstoj? Przez prawie sto lat niemal wszystkie arcydzieła literatury polskiej odnosiły się w sposób aprobujący albo krytyczny do legendy napoleońskiej - przypomnijmy Dziady i Kordiana, Lalkę i Popioły, Pana Tadeusza i Trzy po trzy.

W wieku XIX trudno wskazać wybitnego polskiego pisarza, który nie miałby w swoim dorobku bodaj jednego utworu o tematyce historycznej. Literatura kształtowała naszą wiedzę, przekonania, opinie, ale i stereotypy. W tym zakresie wpływ Sienkiewicza okazał się chyba najtrwalszy. Zawarty w Krzyżakach obraz psychopatycznych morderców w białych płaszczach funkcjonuje do dziś w świadomości rodaków pisarza. Na próżno współcześni historycy usiłują tłumaczyć zbrodnie krzyżackie panującymi w średniowieczu zwyczajami prowadzenia wojny. Podobnie kto przeżył w dzieciństwie lekturę Trylogii, ten nie ma już litości dla Chmielnickiego, traktuje podejrzliwie Turków i Tatarów, a na spotkanych przypadkowo Szwedów patrzy z leciutkim odcieniem mściwej satysfakcji.

Historia bywa ciężarem, trudnym dziedzictwem niejednokrotnie komplikującym porozumienie między narodami, ale także grupami społecznymi, a nawet jednostkami. Ale pozbyć się historii to wyrzec się pamięci - zarówno indywidualnej, jak i zbiorowej. Bez naszej pamięci przeszłość stanie się martwa, twierdzi meksykański powieściopisarz Carlos Fuentes. I dodaje, że literatura to nic innego jak obszar ludzkiej pamięci. Od nas samych zależy, czy będziemy żyć w świecie okrojonym, odartym z przeszłości i tradycji, ograniczonym do nietrwałych wrażeń, ulotnych impresji, chaotycznych informacji.

Jeden z najwybitniejszych polskich eseistów, Jerzy Stempowski, uzależniał od żywotności pamięci los jednostek i całych narodów. Czy gdyby odebrano nam pamięć, istniałaby jeszcze wówczas jakakolwiek przeszkoda, by zamienić społeczeństwo w rój „termitów lub pszczół”? Człowieka, który gospodaruje swobodnie bogactwem pamięci, nie można kształtować w dowolny sposób. Pamięć staje się w takich wypadkach instrumentem oporu - potężnym, a zarazem nieuchwytnym. Gdyby pozbawiono nas pamięci, moglibyśmy wprawdzie ciągle jeszcze oddychać, jeść, spać, wykonywać proste mechaniczne czynności. Ale czy nic nie zmieniłoby się w naszym życiu?

Literatura to nie tylko pamięć, ale również - wyobraźnia. Co ważniejsze? Dla wizjonerów i marzycieli liczy się przede wszystkim fantazja, której zawdzięczamy tyle arcydzieł literackich. Podróże na inne planety zostały opisane, zanim powstała dziedzina zwana astronautyką. Pisarze relacjonowali przebieg podmorskiej wyprawy, zanim na biurkach inżynierów znalazł się projekt pierwszego okrętu podwodnego. Ale również gwałtowne rewolucje, przewroty, dążenia niepodległościowe rodziły się najpierw w wyobraźni pisarzy inspirujących potem do działania ludzi czynu. Bez książek Wielka Rewolucja Francuska wyglądałaby z pewnością inaczej. Kontrrewolucja - także.

Zdaniem wielu myślicieli wyobraźnia to siła wyzwalająca energię twórczą, skłaniająca człowieka do ciągłego i gruntownego przeobrażania świata. Kant i Schelling uczynili z niej wielce pożyteczny instrument poznania. Dla angielskiego poety Williama Blake'a Imaginacja okazywała się darem Boga i warunkiem zbawienia. „Oko Wyobraźni” odwraca się od rzeczywistości materialnej i kieruje ku wieczności. Nic w tym dziwnego, bo zdaniem autora Jeruzalem również niebo w mistycznym sensie jest Wyobraźnią.

Pozbawiony literatury, ogołocony z pamięci i wyobraźni, świat bez książek stałby się prawdopodobnie martwą dziedziną bezrefleksyjnego trwania. Zapewne byłby to również świat, w którym poszukiwanie piękna graniczyłoby z banałem, a kryteria dobrego smaku zostały kompletnie zapomniane. Wcześniej czy później musiałoby również dojść do redukcji, a nawet zagłady języka. Bo jakkolwiek komunikacja językowa wydaje się możliwa bez istnienia literatury, to już rozwój języka w podobnych warunkach uległby zahamowaniu. Paul Valéry tłumaczy, że poezją jest wysiłek przedstawienia za pomocą języka tego, co starają się wyrazić łzy, pieszczoty, pocałunki, westchnienia, nieartykułowane okrzyki. Trudno zatem wykluczyć, że człowiek pozbawiony książek powoli zacząłby odchodzić od porozumiewania się za pośrednictwem słów, sięgając po miny, gesty, niewyraźny bełkot.

Czy wszystkie te ponure proroctwa mają szansę spełnić się w najbliższym okresie? Myślę, że zniknięcie książek jeszcze nam nie grozi, podobnie jak zalew erudycji czy gwałtowny wzrost poziomu wykształcenia. Być może powracamy do epoki, w której tworzeniem i czytaniem literatury zajmowały się jedynie elity. Stanowiłoby to oczywiście cios dla entuzjastów postępu i rzeczników powszechnej edukacji humanistycznej. Bardziej optymistyczny scenariusz wydaje się dziś mało prawdopodobny - tym bardziej że żyjemy w epoce, która z przysługującej każdemu wolności wyboru uczyniła jedną z najcenniejszych wartości.

Naruszeniem owej wolności byłby zarówno świat bez książek opisany w powieści Bradbury'ego, jak i jego przeciwieństwo. Bo ostatecznie równie koszmarna okazałaby się rzeczywistość, w której czytanie jest przymusowe, nieznajomość powieści Dickensa karana ciężkim więzieniem, a ignorancja w zakresie Hamleta - ucięciem głowy. Żaden podobny scenariusz nam nie grozi.

Bohaterowie 451° Fahrenheita znajdują sposób na ocalenie książek - olśniewająco prosty, a przecież wypróbowany przez ludzkość w czasach, gdy nie znano ani druku, papieru, ani innych materiałów pozwalających utrwalać słowo. Każdy z miłośników literatury i filozofii staje się książką, której tekst zapisuje w swojej pamięci. Wyzbywając się niepotrzebnych nazwisk, tworzą coś w rodzaju zakonu outsiderów. Dzięki temu zabiegowi w świecie pozbawionym książek wędrują postacie identyfikujące się z Księgą Eklezjasty, Państwem Platona, Rozmyślaniami Marka Aureliusza. Stanowią zdecydowaną mniejszość, prześladowaną, zepchniętą na margines, nierozumianą, obcą. Swoją rolę widzą skromnie: pragną być zaledwie „obwolutami” do książek. A przecież nie mają żadnej wątpliwości co do sensu podjętej misji: muszą przetrwać, bo przetrwać muszą książki.

Krótki kurs sztuki czytania

Wszystkie symbole minionego wieku: samochód, samolot, rakieta, a już zwłaszcza komputer, są w pewnej mierze rozwiązaniem problemu szybkości. Obecnie przemierzamy przestrzeń w tempie niewyobrażalnym dla ludzi minionych epok. Jeszcze szybciej wędrują informacje, bez których nie do pomyślenia byłoby funkcjonowanie dzisiejszego społeczeństwa.

Wiele operacji wypełniających naszą codzienność uległo w ostatnim okresie gwałtownemu przyspieszeniu. Handel, komunikacja, turystyka, zdobywanie informacji, nawet najprostsze prace domowe zajmują coraz mniej czasu. Uczymy się też trochę szybciej, dysponując lepszymi technikami gromadzenia wiedzy i bardziej urozmaiconymi pomocami naukowymi. A wszystko dzięki temu, że cywilizacja, której jesteśmy częścią, uczyniła szybkość jednym ze swych fundamentalnych ideałów.

Czytanie zawsze było procesem dosyć powolnym, wręcz żmudnym, pochłaniającym znaczną liczbę godzin, dni, a nawet lat. Gruntownej wiedzy z zakresu literatury nie zdobywa się z dnia na dzień. Autorzy, których cały dorobek pisarski możemy poznać w ciągu jednego albo dwóch wieczorów, zawsze zdarzali się rzadko. Co gorsza, każdy kandydat na erudytę musi zdawać sobie sprawę, że pozycji godnych lektury wciąż przybywa. Intensywne czytanie potęguje uczucie nienasycenia. Im więcej czytamy, tym więcej chcielibyśmy przeczytać. Zamykając jedną książkę, sami nie wiemy jeszcze, po który tom czekający na półce za chwilę sięgniemy. Nie tylko najbardziej leniwi i najbardziej dotknięci brakiem czasu czytelnicy marzą o cudownym wynalazku umożliwiającym przyspieszenie procesu lektury.

W centrum Warszawy, a pewnie i w innych miastach Polski, otrzymać możemy ulotki reklamujące działalność pewnej firmy prowadzącej naukę tak zwanego szybkiego czytania. Kursy owe dają podobno olśniewające rezultaty. Autorzy ulotki zapewniają, że po wniesieniu stosownej opłaty i ukończeniu całego kursu lektura jednego tomu Krzyżaków Sienkiewicza zajmie nam tylko dwie godziny. Wolno się domyślać, że w tej sytuacji kluczowe dzieła pierwszego polskiego noblisty (łącznie z Trylogią!) poznamy w ciągu dwóch dni. Najważniejsze utwory literatury polskiej (od Kochanowskiego do Herberta) zaliczymy w dwa miesiące, a w ciągu roku będziemy mieć za sobą wszystkie arcydzieła literatury światowej, Ulissesa i W poszukiwaniu straconego czasu nie wyłączając.

Dotychczas czytaliśmy z szybkością nie większą niż dwieście słów na minutę (sprawdźcie sami), lecz dzięki specjalnym metodom przyswajać będziemy tysiąc, a nawet więcej słów w ciągu tej samej minuty. Jeśli zdecydujemy się na kurs dodatkowy, to nasze możliwości jeszcze wzrosną. Ponadto nauka poprawi naszą zdolność koncentracji, ułatwi zapamiętywanie znajdujących się w tekście informacji, zapewni umiejętność błyskawicznej ich selekcji. Dla potencjalnego erudyty oferta taka brzmi nadzwyczaj atrakcyjnie, chociaż poważni naukowcy są w swych opiniach dość ostrożni. Większość z nich dowodzi, że kursy szybkiego czytania zasadniczo nie zmieniają tempa poznawania literatury pięknej. Znajdują natomiast zastosowanie wówczas, gdy mamy do czynienia z tekstem prostszym i bardziej przejrzystym, na przykład literaturą fachową albo korespondencją urzędową.

Jak zatem czytać literaturę piękną? Dużo, ale w pośpiechu i z konieczności pobieżnie? A może mniej, lecz dokładnie i z konieczności raczej powoli?

Miałem kiedyś okazję obserwować podczas pracy starego, doświadczonego notariusza. Nigdy - wcześniej ani później - nie widziałem człowieka odczytującego tekst z podobnym pietyzmem. Nie spotkałem w życiu krytyka literackiego, który z taką uwagą zagłębiałby się w każde słowo, przewidywał jego ukryte znaczenia i potencjalne konteksty. Przedmiotem zainteresowania nie był wiersz wybitnego poety, lecz akt notarialny. Zwykły dokument prawniczy, jakich wiele powstało już w owej kancelarii, stał się obiektem sztuki czytania. Pośpiech, rutyna, nonszalancja nie miały tutaj wstępu. Tak postępuje każdy profesjonalista, świadomy swej odpowiedzialności i konsekwencji, jakie spowodować może ewentualny błąd.

Usługi notarialne są drogie, zatem w pracy tego typu szybkość nie odgrywa większej roli. A mówiąc ściślej - jest źle widziana tam, gdzie ceni się wyżej dokładność i nieomylność. Demon szybkości, którego działanie wyznaczyło charakter całego stulecia, musi gdzie indziej poszukać swoich ofiar. Znajduje je bez trudu w szkole i na uczelni, gdzie spotkać najłatwiej mnóstwo istot wiecznie spóźnionych, przerażonych perspektywą czekającego sprawdzianu albo egzaminu, liczących na cud. Pospieszne czytanie lektur, na przykład Hamleta, przynieść może dość zaskakujące efekty.

Wyobraźmy sobie młodego człowieka, zapewniającego, że tragedię Szekspira przeczytał. Wierzymy mu, ale na wszelki wypadek rzucamy tajemnicze słówko „Elsynor”. Niestety, żadnych skojarzeń. Nasz rozmówca nie przypomina sobie Laertesa ani Horatia. A co z trucizną zaaplikowaną królowi do ucha? A marsz Fortynbrasa? A czaszka Yoricka? A teatr w teatrze? Żadna odpowiedź nie chce się wyłonić z mroku niepamięci albo niewiedzy. Dopiero przy imieniu Ofelii pojawia się pierwsze mgliste skojarzenie - z Makbetem

Czytałem, ale nic nie pamiętam. Czytałem, ale dawno. Takie odpowiedzi usłyszeć można zarówno podczas egzaminów, jak i na imieninach u cioci, gdy rozmowa przypadkiem zejdzie na tematy literackie (co zdarza się rzadko, ale jednak czasem się zdarza). Być może rację mają moi bardziej uczeni koledzy, sądząc, że o niczym nie da się mówić sensownie bez uprzedniego zdefiniowania podstawowych pojęć. Łatwo się przekonać, że termin „lektura” (podobnie jak słowa „literatura”, „poezja”, „powieść”) nie ma zadowalającej definicji! Cóż to właściwie znaczy, że jakąś książkę „przeczytałem”? Czy tylko tyle, że prześledziłem litery i połączyłem je w słowa, a potem w zdania? A może - jak chcieliby autorzy streszczeń - że zrekonstruowałem w zarysie akcję powieści albo dramatu? Albo że - niewiele rozumiejąc z treści - pracowicie przewracałem kartkę po kartce? Zamiast wyliczać kolejne możliwe definicje, poprzestańmy na oczywistym zresztą wniosku, że lektura lekturze nierówna.

Nasz bohater przeczytał połowę pierwszej sceny Hamleta, odłożył książkę, bo w telewizji rozpoczynała się transmisja sportowa. Po jej zakończeniu zrobiło się późno. Do lektury wrócił nazajutrz. Skończył drugą scenę (bardzo długą). Teraz przerwał czytanie na dwa tygodnie (ważne zajęcia). Dobrze, że w książce tkwiła zakładka, bo nie wiedziałby, w którym miejscu skończył. W trzeciej scenie pojawia się Ofelia, akcja toczy się jakby szybciej, ale oczywiście do finału jeszcze bardzo daleko. Kolejne przerwy i powroty - ostatecznie nie samą literaturą człowiek żyje… Ostatnie dwa akty nasz bohater zmuszony był przekartkować, a zamykając wreszcie książkę, gotów był przyznać, że Hamlet to taki dramat, w którym w ogóle nie wiadomo, o co chodzi!

Na początku XXI wieku nic już nie jest oczywiste. Być może w świecie, który zmierza do szybkości i prostoty, książka stała się przedmiotem magicznym, nieco staroświeckim, a z punktu widzenia wielu ludzi - zbyt skomplikowanym. W środkach komunikacji publicznej widać często młodzieńców z walkmanami na uszach, czytających książkę. Rzeczywiście czytają czy słuchają głośnej muzyki? A może proces lektury absorbuje ich w tak niewielkim stopniu, że potrzebny jest dodatkowy bodziec w postaci melodii dobiegającej z miniaturowych głośniczków? Teoretycznie rzecz biorąc, oszczędność czasu ogromna, bo jednocześnie poznajemy (ale czy naprawdę poznajemy?) książkę i płytę. Mimo wszystko trudno wyobrazić sobie prawdziwego melomana, który podczas koncertu w filharmonii otworzyłby powieść albo tom wierszy.

Chyba żaden z poważnych autorów nie chciałby być czytany w podobnych warunkach - pobieżnie, chaotycznie, pośród zgiełku rozpraszającego uwagę. Książka jako dodatek do piosenki, płyty jazzowej, dziennika telewizyjnego, filmu, transmisji sportowej? Tego nie znały wcześniejsze epoki. Jednak u schyłku XX wieku pisarze w dalszym ciągu chcieli być czytani starannie. Przykładem Italo Calvino, który swoją najlepszą powieść Jeśli zimową nocą podróżny zaopatrzył w osobliwą instrukcję obsługi:

„Zabierasz się do czytania nowej powieści Italo Calvina Jeśli zimową nocą podróżny. Rozluźnij się. Wytęż uwagę. Oddal od siebie każdą inną myśl. Pozwól, aby świat, który cię otacza, rozpłynął się w nieokreślonej mgle. Drzwi lepiej zamknąć: tam zawsze gra telewizor. Powiedz im to od razu: „Nie, nie chcę oglądać telewizji!” Podnieś głos, inaczej cię nie usłyszą: „Czytam! Nie chcę, aby mi przeszkadzano!” Może cię nie usłyszeli przy całym tym hałasie, powiedz głośniej, krzyknij: „Zaczynam czytać nową powieść Italo Calvina!” A jeśli nie chcesz, nic nie mów, miejmy nadzieję, że zostawią cię w spokoju”. (Cytat w przekładzie Anny Wasilewskiej).

W hałaśliwej rzeczywistości literatura pragnie ciągle zachować swoją wyjątkową pozycję. Telewizor, discman, nawet komputer nie zmieniły zasadniczo techniki czytania. Oczywiście, zdarzają się być może ludzie, którym podczas lektury sprawia przyjemność odgłos wiertarki albo młota pneumatycznego, ale zakładam, że stanowią oni zdecydowaną mniejszość. W istocie bowiem otoczeniem, w którym książka najpełniej ujawnia swe bogactwo i przemawia do nas najsilniej, jest strefa ciszy.

Warto może dokonać rozróżnienia między „czytaniem”, które bywa operacją wielce prozaiczną, a samym „aktem lektury”. Czytamy więc na przykład rachunek, list urzędowy, gazetę codzienną, folderek reklamowy. Każda z tych czynności może być wykonana niejako mimochodem, w przerwie między czyszczeniem zębów a przygotowaniem śniadania, przy dźwiękach dobiegających z otwartego radia. Natomiast „akt lektury” stanowić powinien rytuał odprawiany bez pośpiechu, w sprzyjających warunkach i tylko wówczas, gdy gotowi jesteśmy do wyłączenia się z otaczającego świata. Musimy przygotować się na to, że książka nas pochłonie, zakłóci rytm codzienności, oderwie od innych zajęć. Taką sytuację przeżył Julio Cortazar podczas czytania powieści Raj (Paradiso) Lezamy Limy:

„Przez dziesięć dni, przerywając lekturę, tylko aby nabrać oddechu i nakarmić mojego kota, czytałem Paradiso, kończąc podróż, zaczętą przed laty, odczytywaniem niektórych rozdziałów, zamieszczonych w piśmie «Origenes», jak wiele innych przedmiotów, które spadły z Borgesowskich Tlönu i Uqbaru”. (Przeł. Zofia Chądzyńska).

Możemy czytać arcydzieło jednym ciągiem - czyniąc tylko krótkie przerwy, by nakarmić psa albo kota. Możemy smakować poemat albo powieść bez pośpiechu, studiując co wieczór jedną księgę czy jeden rozdział. Jeśli czytamy poezję, warto, by niepowtarzalna melodia ośmio- albo trzynastozgłoskowca zabrzmiała w naszym pokoju. Warto przynajmniej raz przeczytać głośno sonet albo elegię. Najlepiej w języku oryginału, nawet jeśli nie władamy nim perfekcyjnie.

Obszar, w którym obcujemy z literaturą, powinien być królestwem ciszy. A ponieważ w otoczeniu współczesnego człowieka coraz trudniej znaleźć takie miejsce, uważna lektura sprawia nam jakby więcej trudności. Poszukujący absolutnego spokoju wybierali kiedyś noc jako porę najbardziej sprzyjającą pracy intelektualnej. Dziś wiele gospodyń domowych i rzemieślników amatorów wykonuje swe zajęcia także w nocnych, zastrzeżonych dawniej dla miłośników ciszy godzinach. W takich warunkach znacznie łatwiej ogląda się film w telewizji albo słucha głośnej muzyki. Współczesnego człowieka, przyzwyczajonego do hałasu, cisza najczęściej irytuje. Poszukującym spokoju pozostają czytelnie, pracownie, biblioteki. Niektórzy uciekają na wieś, ale lektura w ogrodzie, na plaży albo w parku też ma swoich przeciwników. Głosy natury nie zawsze sprzyjają koncentracji, w takich warunkach trudniej również operować notatkami.

Jeśli czytamy całkowicie „bezinteresownie”, to znaczy z pełnym przekonaniem, że nie będziemy musieli dzielić się z nikim swoją opinią na temat trzymanej w rękach książki, możemy sobie pozwolić na beztroskie przewracanie kartek. Ale sytuacja taka zdarza się rzadko. Przeważnie celem lektury jest poszerzenie naszej wiedzy. Nawet jeśli nie czeka nas egzamin, test maturalny ani teleturniej, to mimo wszystko nie marzymy chyba o tym, by treść skończonej właśnie powieści wyparowała z naszej głowy po kilku dniach. Zwłaszcza, że czytaliśmy Annę Kareninę na przykład, a nie kupione na dworcu czytadło!

Pragnąc zachować w pamięci nie tylko zawartość książki, ale i nasze emocje, opinie, oceny, nie powinniśmy właściwie rozstawać się z ołówkiem lub długopisem. Nie namawiam do bazgrania na marginesach (sam tego nigdy nie robię). Od tego są zeszyty, kolorowe karteczki, zakładki. Najbardziej leniwym przyda się może dyktafon - urządzenie, które spowodowało prawdziwą rewolucję w procesie sporządzania i gromadzenia notatek.

Lektura bywa aktem nienawiści, sprzeciwu, buntu. Czasem niepowodzenie podczas pierwszego spotkania wróży bliższą znajomość z pisarzem. Książka odrzuca nas, ale na swój sposób również fascynuje. Być może po kilku miesiącach albo i latach spróbujemy zmierzyć się z pozycją, której sens i uroda wcześniej przekraczały nasze możliwości.

Ale zdarzają się także pisarze (nawet bardzo wybitni), których nigdy nie polubimy. Nie jest to moim zdaniem powód do rozpaczy ani zwątpienia. Bo w pewnych przypadkach autor i czytelnik nadają jak gdyby na innych falach. Pełna akceptacja okazuje się wówczas niemożliwa: dzielą nas doświadczenia, usposobienie, smak estetyczny, czasem - poczucie humoru. Bywa, że do głosu dochodzą trochę dziwaczne uprzedzenia i animozje. Ktoś nie znosi literatury francuskiej (!), ktoś inny nie bierze do ręki powieści historycznych (?), a moja znajoma twierdzi, że nie czyta nigdy książek napisanych przez kobiety (?!). Często nie potrafimy zdefiniować powodów naszego dystansu, czujemy jedynie działanie tajemniczej bariery, która nie pozwala nam cieszyć się książką przez innych podziwianą bez zastrzeżeń.

Podobną sytuację opisał Adam Ważyk w swojej znakomitej Kwestii gustu - książce, która jest zarówno autobiografią intelektualną, jak i subtelnym pamiętnikiem lektur. W czasach młodości autora fascynowała zwłaszcza poezja francuska, którą z zainteresowaniem czytał i tłumaczył. Poznał Rimbauda, Apollinaire'a, Eluarda. Wyjątek stanowiły wiersza Paula Valéry'ego:

„Na którejkolwiek stronie otwierałem tomik, po przeczytaniu dwóch zwrotek czułem, że więcej nie mogę. Wolałbym tłuc kamienie. Nic podobnego nie zdarzyło mi się ani przedtem, ani potem. Trafiałem nieraz na wiersze nudne albo nawet takie, które mnie brzydziły, ale mogłem je zawsze doczytać do końca. Lektura poematów Pawła Valéry'ego była dla mnie nieustającą torturą intelektualną, mówiąc ściślej, torturą psychiczną. Wszystko tu było klasyczne: forma wiersza, dobór słowa, bieg zdania, wszystko i nic, bo czytałem nic nie rozumiejąc. Nie ma klasycyzmu bez jasności myśli. To, co czytałem, figlarnie przedrzeźniało klasycyzm, miało pozory myśli dyskursywnej, ale tej myśli nie można było uchwycić”.

Młodzi i mniej doświadczeni czytelnicy odczuwają przeważnie respekt w stosunku do dzieł bardzo obszernych, wielotomowych, stojących od lat na półkach i czekających cierpliwie na swoją kolej. Oczywiście, lekturę takiej pozycji warto rozsądnie zaplanować. Wydaje się jednak, że czas, jaki musimy poświęcić na czytanie, nie zawsze zależy od objętości utworu. Wszelkiego typu sagi rodzinne, podobnie jak większość powieści obyczajowych XIX wieku, czyta się na ogół doskonale. Za to dwadzieścia stronic Rilkego, na których mieszczą się Elegie duinejskie (są to zdaniem wielu specjalistów najważniejsze stronice w całej poezji XX wieku) studiować można miesiącami.

Istnieją dzieła, których szybko pochłaniać się nie da. Wymieńmy przykładowo kilka pozycji, które znać wypada, ale które poznać niełatwo: W poszukiwaniu straconego czasu Prousta, Człowiek bez właściwości Musila, Lunatycy Brocha, Klim Samgin Gorkiego, Schody Strudlhofu Doderera. Zaletą żadnej z wymienionych powieści nie jest wartka, wciągająca akcja. Wiadomo z góry, że ich autorom nigdzie się nie spieszy, że uważna lektura wymagać będzie od nas intelektualnego wysiłku. Trzeba będzie czytać jednym ciągiem, bez dłuższych przerw. Może warto więc zabrać którąś z tych książek na wakacje, chociaż krytycy i recenzenci zachęcają nas wówczas do lektur gwarantujących relaks i wypoczynek.

Wytrwali kinomani oglądają ulubione filmy po kilka razy, melomani potrafią słuchać w nieskończoność tego samego nagrania (współczesna technika znacznie ułatwia takie powtórki). Z książkami jest rzecz jasna podobnie. Uważna lektura wiersza albo powieści zapewnia co najwyżej pierwszy stopień wtajemniczenia. Poznajemy zarys arcydzieła, lecz zdajemy sobie sprawę, że kryje ono jeszcze wiele zagadek. Wyrazem prawdziwej fascynacji są nieustanne powroty, podczas których każdorazowo odkrywamy dla siebie coś nowego. Wreszcie przychodzi moment, gdy nie musimy już śledzić szczegółów fabuły, bo doskonale znamy rozwiązanie, ku któremu wiedzie ciąg wydarzeń. Znamy zakończenie powieści, tekst wiersza sam wyłania się z naszej pamięci. I właściwie dopiero teraz osiągnęliśmy prawdziwy komfort lektury: cieszy nas kształt zdania, oryginalność opisu, głębia metafory.

W mikroświecie Lalki albo Ulissesa czujemy się jak u siebie w domu, potrafimy bezbłędnie przewidzieć każdy kolejny krok Wokulskiego albo Blooma. Poprzestajemy więc na satysfakcji, jaką daje uważna lektura drobnego fragmentu. Tak postępują często pisarze zabierający się do pracy. Jedni w takich momentach unikają książek, inni lubią poczytać kilka stron Montaigne'a albo Prousta, by pióro nabrało rozmachu. Jeśli chcemy pisać oszczędnie, bez stylistycznych ozdobników, warto sięgnąć po fragment prozy Stendhala. A jeśli zależy nam na stylu suchym i rzeczowym, otwórzmy jeden z tomów Lwa Tołstoja.

Istnieją pozycje, przy których lekturze ciężko pracujemy i utwory, zapewniające nam wrażenie wewnętrznego wyciszenia, uspokojenia, umysłowego odpoczynku. Każdy erudyta ma w swojej bibliotece książki na złe dni i są to niemal z reguły dzieła wielokrotnie czytane, przechowywane w ukryciu, rzadko ujawniane światu, a już nigdy nie pożyczane znajomym. Takie tomy nie posiadają oczywiście znaczenia terapeutycznego dla wszystkich czytelników. Ich uzdrawiająca moc, zdolność przywracania równowagi ducha, wynika z naszych indywidualnych wyborów i doświadczeń. Niektórzy w najtrudniejszych sytuacjach życiowych odruchowo powracają do lektur z dzieciństwa. I choćby dlatego z książkami, które towarzyszyły nam w różnych okresach życia, nie powinniśmy nigdy się rozstawać. Bo może któregoś dnia znów do nich zajrzymy?

Przeprowadzka do Biblioteki

Bohaterów opowiadania Borgesa Biblioteka Babel fascynuje pomysł kompozycji złożonej ze wszystkich książek we wszystkich językach świata, zawierającej oprócz rękopisów i druków również dzieła, które nie zostały dotąd napisane. Taka imaginacyjna kolekcja przewyższałaby swą rozległością absolutnie wszystkie rzeczywiste księgozbiory. Jej podstawową cechą byłaby nieskończoność, jako że potencjalne kombinacje liter czy znaków są w końcu nie do wyczerpania. Nazwijmy podobne uniwersum Biblioteką (w odróżnieniu od istniejących w naszym otoczeniu bibliotek).

Tylko ktoś cierpiący na zanik pamięci albo luki w erudycji mógłby sadzić, że Biblioteka jest wynalazkiem Borgesa. W gruncie rzeczy wątek ten przenika całą kulturę śródziemnomorską i to, jak się zdaje, od najdawniejszych czasów. Przypomnijmy w tym miejscu choćby analogiczny, obecny w Biblii motyw Księgi. Rozwinęli go później w oryginalnej formie gnostycy, dowodząc, że Bóg podczas stwarzania świata posłużył się Księgą. A zatem rzeczywistość jest jej odbiciem - zdaniem niektórych, nie w pełni doskonałym i raczej nieudanym.

Na przypomnienie zasługuje też wiara kabalistów, iż Biblioteka jest konstrukcją na swój sposób wieczną, nienaruszalną i skłaniającą do respektu. Kabaliści - inaczej niż mistycy chrześcijańscy - odrzucają możliwość bezpośredniego kontaktu z samym Bogiem. Są natomiast zdania, że w akcie mistycznym poznać możemy Jego imię. Jest ono słowem zbudowanym z liter i oczywiście wyprzedza materialną rzeczywistość. Z punktu widzenia Kabały nie ma bolesnego rozdźwięku między duchem a martwą literą. Zresztą litera nigdy nie jest tu martwa, skoro służy za mieszkanie dla ducha i sama staje się duchem. W kabalistycznych interpretacjach Bóg tworzy najpierw litery, a dopiero później powstaje z nich świat.

Przytoczone na wstępie argumenty traktowane są dziś raczej jako koncepty intelektualne niż elementy światopoglądu. Wiedza potoczna każe je odrzucić. Kiedy mówimy, że coś jest „literackie” albo „książkowe”, to na ogół wyrażamy swą dezaprobatę. Zakładamy jednocześnie, że przeciwieństwem owego fenomenu (zwykle należącego do świata fikcji) jest zjawisko autentyczne, realne, „prawdziwe”. Deklarujemy - czasem mimo woli - przywiązanie do rzeczywistości materialnej, bezpośrednio nam dostępnej, sceptycznie traktując prawdy wyobraźni. Czasem podnosimy wartość praktyki, odmawiając znaczenia teorii utożsamianej z wiedzą książkową, idealistyczną wiarą czy wręcz oderwaniem od rzeczywistości. Prawidłowy kontakt ze światem realnym uważamy za fundament naszej aktywności zawodowej, towarzyskiej, psychicznej. Z rezerwą odnosimy się do tych wszystkich, którzy próbują żyć inaczej.

Są wśród nich jednostki, którym Biblioteka przesłania otaczające, realne życie. Chodzi tu najczęściej o istoty przebywające jak gdyby nie w swoim czasie, zabłąkane w teraźniejszości, trwające w przekonaniu, że gdzieś istnieć musi przecież inny, lepszy świat, o którym opowiadają lektury. Dramatyczne rozdarcie między tymi dwiema sferami - światem książek i światem rzeczywistym - opisywali w sposób szczególnie przejmujący poeci romantyczni, a wśród nich Juliusz Słowacki w autobiograficznym poemacie Godzina myśli. Świat książek to królestwo marzeń, snów o potędze, niepojętych tajemnic, wielkich ideałów, dawnych niezłomnych bohaterów. To kraina, z której droga w zaświaty wydaje się prosta i niezbyt odległa. Tymczasem otaczająca rzeczywistość przynosi nudę, przeciętność, codzienność tak mało pociągającą, że pragnienie natychmiastowej ucieczki okazuje się najbardziej zrozumiałym odruchem. Jego najłatwiejszą formą jest akt lektury, przynajmniej na pewien czas wydobywający nas z pułapki.

Oczywiście, jest to rozwiązanie dosyć połowiczne, skoro wcześniej czy później zostaniemy zmuszeni do powrotu. Odkładając książkę, budzimy się z pięknego snu. Zdarza się jednak, że sen trwa dalej, a przebudzenie nie następuje. To stan niebezpieczny, jakiego doświadczają nieliczni.

Jednym z nich był Alonso Quijano, hiszpański szlachcic z Manczy, znany lepiej pod imieniem Don Kichota. Opisując bohatera swej powieści Cervantes przyjmuje punkt widzenia owych prostodusznych obywateli, dla których książki symbolizują całe zło tego świata. Książki są niebezpieczne, skoro skłaniają ludzi do szalonych czynów. Ich lektura wywołuje niepotrzebny niepokój, tęsknotę do innego, lepszego świata, pogoń za urojeniami chorej wyobraźni. O Don Kichocie czytamy, że dzień i noc oddawał się lekturze, że na zgromadzenie księgozbioru wydał cały swój majątek, a wreszcie wyruszył w drogę, by poszukać krainy, którą opisywały książki. Był święcie przekonany, że znajdzie w niej nie tylko złotowłosą Dulcyneę z Toboso, legendarny hełm Mambryna, podstępnych olbrzymów i błędnych rycerzy, ale nade wszystko piękno, prawdę, honor, sprawiedliwość, heroizm. Czeka go poważne rozczarowanie: rzeczywistość, w jakiej się porusza, pełna jest tchórzostwa, łajdactwa, niesprawiedliwości, kłamstwa, szyderstwa. Don Kichote nie dopuszcza myśli, by tak wyglądać mógł prawdziwy świat. Woli wierzyć, że został on zaczarowany i że działanie magicznej mocy kiedyś ustąpi.

Tymczasem nic na to nie wskazuje. Wręcz przeciwnie, uparte wysiłki Don Kichota wprowadzają do rzeczywistości jedynie zamęt. Sam bohater kroczy od klęski do klęski, na dobrą sprawę nie zbliżywszy się ani na chwilę do upragnionego celu. Czy ma to znaczyć, że nie warto marzyć ani dążyć do wielkich ideałów, a wreszcie - że nie warto czytać ani przeobrażać się pod wpływem lektury? Po jednej stronie jest marzenie, po drugiej - odrażający świat, w którym z nadzwyczajną zręcznością porusza się tylko osobnik w rodzaju Sanczo Pansy. Jego trzeźwość, praktyczny rozsądek i płaski materializm powodują, że stanowi on przeciwieństwo Don Kichota. Mimo wszystko wędrując w towarzystwie swego pana, także Sanczo staje się powoli marzycielem, a w sposób pośredni - daje się uwieść książkom!

Cervantes wpisał w swoją powieść spór o znaczenie literatury, jej charakter oraz miejsce w życiu człowieka i społeczeństwa. Najgroźniejszymi przeciwnikami książek są proboszcz i balwierz występujący w roli cenzorów - to oni doprowadzają w końcu do zagłady Biblioteki. Do dyskusji włączają się także inni bohaterowie. Kanonik z Toledo, przekonany, że księgi zagrażają państwu, kieruje zarzuty przeciwko literaturze „milezyjskiej”, odwołującej się do wyobraźni. Jego zdaniem doskonałość dzieła polega na szacunku dla zasady prawdopodobieństwa i dążeniu do naśladowania rzeczywistości. Kto nie respektuje tych reguł, kto ulega chimerycznym snom i przywidzeniom, ten powinien zostać wygnany z państwa chrześcijańskiego.

W tej sytuacji ideałem byłaby literatura pozbawiona odwagi i fantazji, służebna wobec władzy i religii. Do tego celu nadaje się najlepiej komedia, pojmowana jako „zwierciadło życia ludzkiego, wzór obyczajów i obraz prawdy”. Miejsce i czas akcji należy dostosować do ograniczoności i nietrwałości świata. Nie do pomyślenia jest dramat, którego pierwszy akt rozgrywałby się w Azji, a drugi w Europie, podobnie jak sztuka, której bohater jest w pierwszym akcie młodzieńcem, a w drugim - starcem. Naruszanie porządku czasowego i przestrzennego winno zostać napiętnowane, a twórczość „przeciwna naturalnemu biegowi spraw, wynajdująca nowe herezje i nowe sposoby życia” - zakazana. Tak rodzi się model cenzury, dzięki której powstaną nowe, prawomyślne arcydzieła. Ale czy cenzurą można objąć ludzkie sny? Rycerz Smętnego Oblicza zdaje się o tym powątpiewać.

Sztuka, nawet naśladując naturę, musi ją w końcu zwyciężyć. W długiej przemowie Don Kichote stara się dowieść wyższości zrodzonych podczas lektury wizji nad obrazami świata rzeczywistego. Opowiada o „kwiecistych łąkach, z którymi Pola Elizejskie w niczym nawet równać się nie mogą”, o niebie poetów, które jest przejrzystsze, o słońcu, co „nowszą światłością jaśnieje”, o pięknie nieznanych światu pałaców, wspaniałości nieistniejących królestw, o smutkach i radościach, jakich doświadcza tylko mieszkaniec Biblioteki. Proboszcz, balwierz i kanonik ciągle jednak mają nadzieję, że Biblioteka skurczy się do rozmiarów świata.

Ich zwycięstwo jest mimo wszystko połowiczne. Pokonany przez Rycerza Białego Księżyca, za którego imieniem kryje się niepozorny bakałarz Samson Carrasco, Don Kichote może bez przeszkód wcielić się w życzliwego ludziom, cichego Alonza Quijano, wzorowego sąsiada, który z taką żarliwością wypiera się bohaterskiej przeszłości. Przyjaciele Don Kichota są nieco zażenowani tą nagłą metamorfozą, być może domyślają się jakiegoś podstępu. Jeden z monologów sugeruje, że powracający w rodzinne strony Don Kichote nie zrezygnował ze swych literackich pasji. Przestał co prawda gustować w dawnych pieśniach i historiach średniowiecznych, pozbył się marzenia o wskrzeszeniu epoki błędnego rycerstwa. Zapragnął natomiast urządzić świat na podobieństwo Arkadii sielankopisarzy (warto pamiętać, że Cervantes był także autorem Galatei). Nadając sobie imię Kichotis, próbował wymyślić pasterski kraj rozległych łąk, kryształowych strumieni, jasnego i czystego powietrza.

O Don Kichocie powiedziano, że umarł zdrów, choć żył jak szaleniec. W istocie umarł, wyrzekając się pod naciskiem otoczenia swoich książek, ale czy rezygnując również z marzenia?

Los bohaterki powieści Flauberta jest zapewne równie tragiczny, choć jej krótkie i monotonne życie francuskiej prowincjuszki nie obfituje w żadne sensacyjne wydarzenia. Jesteśmy w wieku XIX, gdy wielkie kariery robi się tylko w Paryżu i tylko tam przeżywa się naprawdę wielkie romanse. Do stolicy wiodą drogi bohaterów Balzaka i Stendhala, przed Emmą Bovary, uwięzioną na ponurej normandzkiej prowincji podobne perspektywy jakoś nie chcą się otworzyć. Z upływem lat dręczy ją coraz silniejsze poczucie zmarnowanego czasu i nieudanego życia. A także świadomość, że niczego nie da się już zmienić, bo nie jesteśmy w stanie odzyskać utraconych lat.

Dla pani Bovary lektura stanowi akt buntu przeciwko światu, którego nie rozumie i nie akceptuje. Czyta to, co jest pod ręką - Pawła i Wirginię Bernardina de Saint-Pierre'a, historyczne romanse Waltera Scotta, współczesne powieści Balzaka i George Sand, poza tym modnego jeszcze Chateaubrianda, a z poetów - Lamartine'a. Czyta wszędzie: w domu i na spacerze, czyta w samotności i nawet przy stole, przy obiedzie (co wydaje się i dziś mało eleganckie). Czytając, ma wrażenie, że potrafi osiągnąć to, co w życiu realnym przerasta jej siły: stać się kimś innym, opuścić wreszcie miejsce, w którym nigdy nie będzie szczęśliwa, porzucić obowiązki domowe i rodzinne, rozpocząć wszystko od nowa. W młodości pragnęła zamieszkać w starym zamczysku, w marzeniach stawała się Marią Stuart. Poezje nużyły ją, wolała powieści, które czyta się jednym tchem i które „budzą lęk i niepokój”. A wszystko po to, by oderwać się od pospolitości, szarzyzny, przyzwyczajenia.

Tragedię pani Bovary tłumaczyć można lekkomyślnym brakiem odpowiedzialności. Można - i tego życzyłby sobie zapewne autor - dojrzeć w niej jeszcze jedną klęskę romantycznego sposobu na życie. Ale jest to również (o czym często się zapomina) opowieść heroiczna: historia niezgody jednostki na otaczającą, prostacką rzeczywistość. Historia buntu, która oczywiście nie może skończyć się pomyślnie. Historia, w której jednostka zamiast przystosowania i kapitulacji wybiera samozagładę. I w tej historii kapitalną rolę odgrywają książki. To one zniechęcają do pokory, kapitulacji, pogodzenia z własnym losem. Za marzenia bohaterki zapłacić muszą jej najbliżsi. Może więc istotnie czytanie książek to zajęcie nieco ryzykowne?

Trzeci przypadek, o którym musimy wspomnieć, opisany został w powieści Eliasa Canettiego Die Blendung (w polskim przekładzie utwór nosi tytuł Auto da fé). Ta historia „mola książkowego” odwołuje się bezpośrednio do powieści Cervantesa, jednakże jej bohater, profesor sinologii Piotr Kien, nie ma już nadziei ani ambicji swego poprzednika. W XX wieku coraz częściej dochodzimy do wniosku, że świata nie da się poprawić, a zatem jedynym rozsądnym wyjściem jest gest odrzucenia. Bohater Canettiego przeobraża swój dom w twierdzę, do której docierają z rzadka odgłosy realnego świata. Wznosi wokół siebie mur zbudowany z książek, zapewniający bezpieczny azyl. Nawet udając się na spacer, zabiera ze sobą kilka tomów na znak nieprzerwanej łączności z Biblioteką.

Kien nie zamierza bronić biednych i skrzywdzonych. Bezgranicznie samotny, potrafi jedynie rozmawiać z duchami chińskich mędrców, których dzieła wnikliwie studiuje. Uczony sinolog potępia zresztą całą tradycję europejską, zachodnią, śródziemnomorską, której produktem zdaje się być dwudziestowieczna barbarzyńska rzeczywistość. Sam autor nazywa go „molem książkowym”, jednak w gruncie rzeczy bohater Auto da fé jest wytrawnym i niezwykle wybrednym koneserem orientalnej mądrości. W zasadzie nietwórczy, bo ani pisanie oryginalnych dzieł, ani działalność akademicka nie pochłaniają jego uwagi, pozostaje strażnikiem Biblioteki, we własnym mniemaniu obdarzonym szczególną misją.

Manifestujący nieustannie swoją pogardę i duchowy arystokratyzm Kien nie należy z pewnością do postaci sympatycznych, zyskujących życzliwość czytelnika. Otaczający go „zwyczajni”, „prości” ludzie wydają się znacznie gorsi. Czasem przywodzą na myśl monstra przybywające z jakiegoś koszmarnego snu. Dozorca, Teresa, Fischerle - żadna z tych postaci nie posiada nawet ułamka inteligencji wybitnego uczonego. Wszystkie przewyższają go natomiast sprytem, zaradnością i brakiem skrupułów. W powieści Canettiego, podobnie jak w dziele Cervantesa, książki są podejrzane. W nękanej kryzysem duchowym chorej rzeczywistości nie ma miejsca dla Biblioteki. Samobójcza śmierć w płomieniach kończy tragiczną i zarazem groteskową biografię Kiena, który w odróżnieniu od Don Kichota umiera pozbawiony jakichkolwiek złudzeń czy nadziei na przyszłość. Diagnoza Canettiego jest głęboko pesymistyczna i stanowi ostrzeżenie dla całej kultury europejskiej znajdującej się w stadium kryzysu.

Nie dla wszystkich Biblioteka okazuje się jednak azylem. Przypomnijmy w tym miejscu inny wątek, w którym Biblioteka, zdaniem bohatera, stanowi przeszkodę w realizacji założonego celu. W Fauście Goethego pracownia staje się więzieniem. Oddzielający ją od świata mur zbudowany z książek nie pozwala dojrzeć „prawdziwej” rzeczywistości. Gdzieś za oknami Biblioteki pulsuje autentyczne życie, lecz jego odgłosy nie przenikają do gabinetu uczonego. W tej sytuacji naturalnym gestem okazuje się ucieczka, wyprawa w świat, pomiędzy ludzi, którym książki nie są potrzebne ani do normalnej egzystencji, ani do osiągnięcia szczęścia. Ten krok oznacza upadek, bowiem intelektualna dezercja głównego bohatera mieści się w planie ułożonym przez Mefistofelesa.

Zupełnie inaczej przedstawił ten problem Christopher Marlowe. Jego Faust nie rozstaje się ani na chwilę z uczonymi księgami. Są one bowiem - podobnie jak płaszcz i magiczna laska Prospera z Burzy Szekspira - atrybutami władzy. Zapewniają moc, której posiadanie upodabnia człowieka do bogów, choć jednocześnie sprowadza grzech pychy. Aktem najwyższej pokory i warunkiem ocalenia duszy byłoby zatem odrzucenie książek, rezygnacja z Biblioteki. Jednak Faust, który jest uzurpatorem, na podobny gest nigdy się nie zdobędzie. W dramacie Marlowe'a wielokształtna i polifoniczna Biblioteka staje się elementem szatańskiej gry. Tymczasem Goethe skłonny jest uznać ją raczej za instrument obrony, którym może posłużyć się człowiek w walce z demonami.

Oba utwory, choć ich autorzy dochodzą do odmiennych wniosków, budują mimo wszystko tę samą przestrzeń. Jest to obszar względnej wolności, pole do działania wolnej woli, uniwersum winy i kary. Zwróćmy uwagę, że w owej koncepcji fundamentalną rolę odgrywają: Bóg, szatan, człowiek i… Biblioteka. Piątym elementem tego układu mógłby okazać się świat rzeczywisty, w utworach Goethego i Marlowe'a postrzegany jako teren szczególnej aktywności diabła.

Zrozumienie relacji między Biblioteką jako swego rodzaju prabytem, doskonałym i odwiecznym kosmosem a chaotycznym światem, czyli rzeczywistością w pewnym stopniu wtórną, a być może nawet fałszywą, pozwala nam spojrzeć nieco inaczej na literackie arcydzieła. Jak łatwo zauważyć, większość z nich nie pomija interesującego nas zagadnienia. Oglądany z tej perspektywy Don Kichote przypomina Panią Bovary - obie powieści mówią przecież o nieudanej próbie wprowadzenia do chaosu świata porządku Biblioteki. Gra szklanych paciorków Hessego, a poniekąd i Faust Goethego kreślą godną pożałowania historię ucieczki z Biblioteki. Podobnie z kluczowych powieści Kafki (choćby Procesu) wydobyć możemy historię człowieka pozbawionego Biblioteki.

Z kilku powodów posłużyliśmy się w tym tekście pojęciem „Biblioteka”, a nie słowem „literatura” - pod wieloma względami lepiej zakorzenionym w świadomości czytelników na całym świecie. Po pierwsze, prawo obecności w „literaturze” nie zawsze uzyskują takie postacie jak Platon, Pascal albo Nietzsche, bez których trudno wyobrazić sobie Bibliotekę. Po drugie, Biblioteka mieści w sobie także nasze marzenia o książkach, które dopiero przeczytamy, znajdują się tam również dzieła zaginione i zachowane w postaci fragmentarycznej, a ponadto utwory, które zawdzięczają swe znaczenie naszej wyobraźni, pomysłowości, a niekiedy cierpliwemu uporowi. W Bibliotece nie ma unicestwienia ani gorączkowych, spowodowanych jedynie modą ulotnych fascynacji.

Osobiście mógłbym powiedzieć, że z upływem lat coraz mniej interesuje mnie „literatura”, coraz bardziej Biblioteka. Ktoś mógłby powiedzieć, że to w końcu to samo, bo w jednym i drugim wypadku chodzi o książki. To prawda, ale „literatura” ma swoje hierarchie, układy i następstwa, prawa i reguły, metody i techniki czytania, recenzentów, którzy zawsze wiedzą lepiej i chętnie wskażą autorowi właściwą drogę. „Literatura” zmierza do likwidacji zarówno Tajemnicy, jak i tajemnic, które zawsze stanowiły istotę Biblioteki. Podobnie jak litery, kombinacje liter i wynikające z nich głosy, tonacje, polifoniczne konstrukcje, w których mieścić się mogą zarówno najbanalniejsze obserwacje, jak i myśli przeobrażające świat.

Każdy wielki pisarz zdaje sobie sprawę, że Biblioteka - jako konstrukcja w swej istocie nieludzka - nie może zastąpić człowiekowi prawdziwego domu. Próba zamieszkania w Bibliotece to przedsięwzięcie nader zuchwałe, graniczące z olbrzymim ryzykiem. To wybór zamykający nam zwykle możliwość zrozumienia i akceptacji świata. Dlatego udziałem mieszkańców Biblioteki stają się zazwyczaj malownicze klęski, o których opowiadają nam Cervantes, Flaubert, Canetti. Książki nie są oczywiście cudowną bronią zapewniającą zwycięstwo w walce ze światem, który wydaje się nam nie do zniesienia. Mimo wszystko nawet dla mniej odważnych Biblioteka stanowi pewną alternatywę. Bowiem czerpiąc z niej nieśmiertelne inspiracje, zazwyczaj łatwiej znosimy szaleństwa płynące z otoczenia.

Książki niekochane, czyli o lekturach obowiązkowych

Jak czytać dziś Pana Tadeusza, Lalkę, Wesele? Po wielu latach obecności w historii literatury arcydzieło obrasta grubą warstwą przypisów, komentarzy, uczonych interpretacji. Zaczyna uginać się pod ciężarem akademickich monografii i przyczynków. Powoli uchodzi z niego życie, kostnieje, traci swą atrakcyjność, by zmienić się wreszcie w szkolny albo uniwersytecki preparat. Studenci nie zaglądają już do tekstu. Przygotowując się do egzaminów, sięgają do opracowań, uczniowie poprzestają na lekturze ściąg i bryków.

W masowej świadomości żyją jeszcze jakieś strzępy, poszarpane kawałki - niezapomniany koncert Wojskiego na rogu, piosenka Chochoła, pamiętnik Rzeckiego, klucze Protazego. Wszystko to już za nami, coraz dalsze, coraz trudniejsze do pojęcia. Ilu spośród dzisiejszych czytelników zna brzmienie rogu myśliwskiego, ilu potrafi zatańczyć skomplikowane figury poloneza? Gdzie ta puszcza opisywana przez poetę? Czy w kraju, gdzie do niedawna wpuszczano Polaków tak rzadko i niechętnie?

Pewna, wcale niemała część naszego społeczeństwa rozpocznie i zakończy obcowanie z literaturą piękną na lekturach obowiązkowych. Oczywiście, mało kto się do tego przyznaje. Nie spotkaliście nigdy maturzysty, który po egzaminie z języka polskiego nie wziął już do ręki żadnej powieści? Cóż, ja sam widziałem polonistów wykrzykujących po udanym egzaminie magisterskim: „od dziś ani jednej książki!”

Lektury obowiązkowe to zjawisko równie przykre jak ułamki, wielomiany, budowa pantofelka i innych równie paskudnych stworzeń. Czytanie z obowiązku kładzie kres radości i entuzjazmowi, skutecznie unicestwia nawet cień zainteresowania. Przewrotna jest ludzka natura i nawet ci, którzy od książki nie stronią, odczuwają przykry ciężar przymusu. Wesele to znakomita sztuka, ale szkoda, że musimy zajmować się nią właśnie teraz, gdy mielibyśmy ochotę poczytać o egipskich papirusach albo sięgnąć po jeden z tomów Prousta. W dodatku istnieje duże prawdopodobieństwo, że kiedy już uporamy się z lekturą, ktoś zechce sprawdzić zdobyte przez nas wiadomości. Mijają dni i tygodnie, a egzemplarz dramatu Wyspiańskiego leży z zakładką oznaczającą miejsce, gdzie zaczyna się trzecia scena.

Każdy, kto układał spis lektur szkolnych albo akademickich, zdaje sobie sprawę, jak niewdzięczne to zajęcie. Uwzględniamy arcydzieła, bo przecież trudno wyobrazić sobie literaturę polską pozbawioną Trenów, Dziadów albo Lalki. Pamiętać trzeba o utworach typowych i tekstach ilustrujących pewne prądy artystyczne, gatunki, tendencje. Nie wolno zapomnieć o książkach prezentujących świat ideałów, o pozycjach, które powinny skłonić młodego człowieka do refleksji? A może dorzucimy jakieś nowości, by nasi wychowankowie nie zostali pozbawieni kontaktu ze współczesnością? Trzeba pogodzić całkowicie sprzeczne interesy, czego oczywiście zrobić się nie da. Wiadomo, że w końcu i tak nikt nie będzie zadowolony.

Z punktu widzenia zmuszających do czytania spis lektur jest zawsze za mały (pominęliśmy wszak Dickensa, Ibsena, Lwa Tołstoja i Tomasza Manna - czy to nie błąd?). Za to z perspektywy zmuszanych bodaj najskromniejszy wykaz budzi lęk i poważny opór. Dziesięć lektur obowiązkowych to katastrofa. Pięć? A może trzy? Albo dwie? Generalnie rzecz biorąc, spisy lektur szkolnych i akademickich z roku na rok kurczą się nieustannie. To, co obowiązkowe, przechodzi często do sfery lektur nadobowiązkowych - rzadko odwiedzanej przez uczniów i studentów. Pamiętam, że kiedy sam rozpoczynałem studia, profesor wykładający literaturę staropolską, przez jakieś trzy miesiące dyktował spis lektur obowiązkowych tylko ze swojej dziedziny! Czy muszę dodawać, że chyba nikt z nas nie przeczytał wszystkich pozycji?

Spis lektur oznacza dopiero początek kłopotów. Teraz rozpoczyna się batalia, której celem jest zmuszenie przeciwnika do kapitulacji. Wykładający dysponuje tradycyjnymi, stosowanymi od dawna w pedagogice środkami przymusu: oceny, zaliczenia, prośby i pogróżki. Studenci i uczniowie też mają swoje sposoby: lekturę niekochanych arcydzieł zastąpić mają bryki, notatki i zeszyty z poprzednich lat, a w ostateczności streszczenia sporządzone przez pilne koleżanki. Są to w gruncie rzeczy narzędzia wielce prymitywne, znajdujące zastosowanie jedynie wówczas, gdy mamy do czynienia z mało doświadczonym albo wręcz leniwym pedagogiem.

Mało kto zdaje sobie sprawę, że odpowiedzialność za powołanie do życia potężnego rynku bryków ponoszą właśnie nauczyciele. Typowy bryk zawiera dokładne streszczenie utworu, czasem również charakterystykę postaci oraz uproszczoną (a zwykle wręcz prostacką) analizę tak zwanej problematyki. W obszerniejszych publikacjach tego typu znaleźć można nawet gotowe prace pisemne i wzory odpowiedzi na typowe pytania egzaminacyjne!

Rynek bryków stanowi naturalną reakcję na określony model kształcenia, w którym kluczową rolę odgrywają polonistyczne stereotypy. Jego sprzymierzeńcem okazuje się pedagog przekonany, że celem i dowodem starannej lektury utworu literackiego jest umiejętność pobieżnego streszczenia. Jeśli od uczniów albo studentów wymagać będziemy takiej właśnie wiedzy, to nie mamy najmniejszych szans, by wygrać wojnę z brykami. Ograniczając omawianie utworów do szkolnych frazesów, powiększamy grono wdzięcznych odbiorców podejrzanych „pomocy” naukowych.

Któż wie lepiej od ucznia, jak powinny wyglądać pytania zadawane przez nauczyciela? Nawet na polonistyce wielu studentów woli tematy banalne, nie wymagające inwencji. Prawdziwą panikę wywołują natomiast tak zwane pytania szczegółowe. Co dodawał Wojski do rosołu? Jaki dziwny przedmiot zabrał Rzecki do teatru? Gdzie studiował Ochocki? Czyje wiersze każe czytać Zygmunt Justynie Orzelskiej? Studenci tłumaczyli zawsze, że są to drobiazgi, których nie potrafią zapamiętać podczas lektury, bowiem skupiają się na „sprawach ogólnych”. Jak łatwo zauważyć, „sprawy ogólne” to najczęściej zasób wiedzy dostępny w brykach i ściągach. Autorzy podobnych opracowań mają świadomość, że nauczyciele nie pytają nigdy o szczegóły z zakresu kuchni albo mody, uważają je bowiem za mało istotne. Pouczony zostałem kiedyś (w typowym języku młodzieży uczącej się), że „Pan Tadeusz to patriotyzm szlachty, obrazy przyrody i historia Jacka Soplicy”. Tylko tyle? Doprawdy? W Mickiewiczowskim poemacie, gdzie mieści się prawdziwy kosmos spraw, ludzi, obyczajów, przedmiotów?

Zadaniem nauczyciela, zarówno szkolnego jak i akademickiego, jest przecież włączenie arcydzieła w obręb toczącego się tu i teraz dialogu o człowieku, świecie, hierarchii wartości, tradycji. Zwycięstwo odnosi tylko ten pedagog, któremu udaje się skłonić ucznia do samodzielnego myślenia. Przyznajmy, dzieje się to rzadko, bowiem większość młodych ludzi wierzy, że podstawą edukacji humanistycznej jest recytowanie banalnych formułek - mało interesujących, lecz zapewniających przynajmniej zaliczenie przedmiotu. Za tę cenę uczący gotowy jest wyrzec się prezentacji własnych poglądów, milcząco zaakceptować tezę, że „Słowacki wielkim poetą był”, a w głębi duszy przyznać, że „zachwyca, chociaż nie zachwyca”. Odrzucając próbę jakiejkolwiek własnej refleksji, stara się odgadywać prawidłową odpowiedź.

Swobodne obcowanie z lekturami obowiązkowymi paraliżuje najczęściej bezmyślny stereotyp. Jego częścią jest ustalenie głównych wątków i problemów oraz podział postaci na „negatywne” i „pozytywne”. Chociaż doświadczenie życiowe dowodzi już w młodości, że podobna klasyfikacja prowadzić musi do absurdu, sztywny schemat oceny bohaterów ciągle obowiązuje i potrafi zamienić najwspanialszą kreację literacką w martwy preparat. Słuchając wypowiedzi młodych ludzi, mam często wrażenie, że czytali oni jakieś okrojone wersje znanych arcydzieł. W dodatku czytali - bez jakichkolwiek emocji, bez śladu zainteresowania i gotowości do współpracy. Dowiaduję się zatem nieustannie, że Wokulski jest postacią „pozytywną”, a Łęcka - „negatywną”. Dlaczego? Ponieważ „Wokulski pracował”. Winą nieszczęsnej Izy jest również brak wzajemności - nie chciała zakochać się w „pozytywnym” Wokulskim, więc zasłużyła na krytykę. Podobne majaczenia prezentowane są podczas egzaminów z dobrą wiarą i absolutną powagą. Chyba więc ktoś kiedyś utwierdził owych młodych ludzi w przekonaniu, że tego rodzaju opinia spotka się z aprobatą nauczyciela?

Kto przeczytał Pana Tadeusza bez uprzedzeń, musi przyznać, że Hrabia i Telimena to postacie żywsze i bardziej interesujące niż para pierwszoplanowych bohaterów. Jednakże poglądy, głoszone przez „pozytywnych” bohaterów: młodego Soplicę i mającą mizerne pojęcie o życiu czternastolatkę, podniesione zostają do rangi uniwersalnej mądrości życiowej! Okazuje się zatem, że karmienie drobiu, uprawa roli i zajęcia gospodarskie są nie tylko bardziej pożyteczne, ale i bardziej atrakcyjne niż malarstwo, poezja, podróże. Warto może postawić swoim cokolwiek bezmyślnym wychowankom podstępne pytanie: wolicie ciężko pracować niż pojechać na wycieczkę do Anglii czy Włoch? A może jednak podróż do Wenecji i Paryża da się pogodzić z autentycznym patriotyzmem?

Częstym źródłem edukacyjnych porażek bywa przekonanie, iż istnieje dziedzina wiedzy oczywistej, dobrze znana uczniom i studentom. To zbiór wiadomości, które każdy z nas wyniósł ze szkoły podstawowej, nie warto więc do nich powracać. W rzeczywistości nie ma takiego błędu, którego nie mogliby popełnić uczący się, nawet tuż przed magisterium. Studentów I roku wprawia w zakłopotanie nawet pytanie, na terenie jakiego państwa leży Rotterdam. Większość opowiada się za Niemcami, inni stawiają na Wielką Brytanię, ktoś lokuje miasto wielkiego mędrca Erazma we Francji. Nieuctwo? Nonszalancja? Niski poziom kształcenia?

Paradoksem wydaje się fakt, że zaczynamy opuszczać lekcje geografii właśnie teraz, gdy podróżowanie stało się łatwiejsze niż kiedykolwiek i otworzyły się przed nami granice niemal wszystkich państw. W czasach, gdy paszportem obdarzano nielicznych wybrańców władzy, szeroki świat okazywał się bardziej pociągający. Podróże palcem po mapie, wędrówki w marzeniach, nad kolorowymi planszami atlasu świata, sprawiały, że wiedza sama wchodziła do głowy. Miasta i krainy, których nie mogliśmy zobaczyć, budziły zainteresowanie. W ówczesnej telewizji zobaczyć można było niewiele. Pozostawała literatura - myślę, że wielu chłopców zawdzięczało doskonałą znajomość geografii raczej powieściom Juliusza Verne'a niż ówczesnym suchym i bezosobowym podręcznikom.

Prowadząc przez wiele lat zajęcia ze studentami, miałem okazję przekonać się, że najwięcej kłopotów sprawiają im pytania najprostsze. Nie unikając ich zadawania, dowiedziałem się któregoś dnia, że akcja Lalki Bolesława Prusa rozgrywa się w… Związku Radzieckim! A gdzie umieścił Wyspiański akcję Wesela? Widząc niepewność w oczach egzaminowanego zaryzykowałem podpowiedź, że w historii Europy był taki okres, gdy Kraków, Lwów, Praga, Budapeszt, a nawet Wiedeń, znajdowały się w granicach tego samego państwa. Co to za państwo? „Grecja” - usłyszałem, nie dowierzając własnym uszom.

Historia i geografia to przedmioty, bez których znajomości obcowanie z lekturami obowiązkowymi staje się często daremnym wysiłkiem. Nie da się powiedzieć nic sensownego o Kordianie albo Nad Niemnem, jeżeli powstanie listopadowe myli się nam z powstaniem warszawskim, a pośród żołnierzy Traugutta dostrzegamy poetę Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Niestety, nasza literatura - zwłaszcza w XIX wieku - jest bardzo silnie związana z historią Polski i Europy (pod tym względem nie różni się zresztą od literatury francuskiej i rosyjskiej).

Tym, którzy czytają bardzo mało, zazwyczaj znacznie trudniej wyobrazić sobie rzeczywistość sprzed stu, dwustu albo pięciuset lat. Często nie zdają oni sobie sprawy, jak wyglądało wówczas życie człowieka, jakie przedmioty znajdowały się w jego otoczeniu. Co ówcześni ludzie jedli? Jak się ubierali? Jak podróżowali? Jakimi pieniędzmi płacili? Czy używali telefonów?

Jeśli ktoś nie słyszał nigdy o fenomenie carskiej cenzury, potraktuje umieszczoną w Lalce wzmiankę o „piwie, które do dziś pijemy” jako godne pożałowania dziwactwo autora. Dlaczego Prus nie napisał wprost, że chodzi o powstanie styczniowe? Czemu informacja na ten temat znajduje się jedynie w przypisie (to i przypisy trzeba czytać podczas lektury powieści?). Wydaje mi się, że w tym przypadku uczniowie pobierający naukę w PRL-owskiej szkole przyjmowali zaszyfrowaną wypowiedź pisarza bez zdziwienia. Cenzura szalała, co drugi czytelnik jako tako obeznany z historią II wojny światowej wiedział, co stało się w Katyniu. Zdawał sobie również sprawę, że prawdy na temat owego wydarzenia nie znajdzie w szkolnym podręczniku. Dlatego łatwiej było nam zrozumieć Syzyfowe prace, Nad Niemnem, Kordiana.

Los nauczyciela nie jest łatwy. Prowadząc ćwiczenia i wykłady na uczelni, można swobodnie wybierać tematy i lektury. Jednak w szkole zazwyczaj trzeba co roku powtórzyć ten sam kurs. Co roku zająć się musimy Panem Tadeuszem, Lalką, Chłopami. Oczywiście, nikt nie ma czasu w nadmiarze. Każdego wykładającego kuszą więc pożółkłe, zrobione pięć lat temu, lecz przecież doskonałe i czytelne jeszcze notatki. W końcu ileż razy można czytać ten sam tekst, choćby i najbardziej podziwiany. Przygotowując się w taki sposób do lekcji albo ćwiczeń akademickich, zrobiliśmy wielki krok w kierunku nieuchronnej dydaktycznej porażki. Kto pragnie nauczyć swoich wychowanków autentycznej miłości do literatury, musi wystrzegać się rutyny w każdej postaci. Warto więc po raz piąty albo i ósmy czy dziesiąty otworzyć nieco już zaczytany egzemplarz. Warto przejrzeć nowsze opracowania tematu. A już koniecznie poszerzyć należy krąg omawianych problemów, spoglądając na dzieło z zupełnie odmiennej perspektywy. Wszystkie te operacje wymagają oczywiście sporego wysiłku, ale ten trud na pewno się opłaci.

Spis lektur obowiązkowych nie ma wiele wspólnego z kanonem klasyki polskiej czy światowej. Powody, dla których pewne pozycje omawiane są w szkole, a inne otoczone dyskretnym milczeniem, regulują administracyjne nakazy, zawsze wzbudzające gorące dyskusje. Uczniowie przedwojennych polonistów studiowali na przykład Barbarę Radziwiłłównę Alojzego Felińskiego, Przedświt Zygmunta Krasińskiego, tragedie Corneille'a i Racine'a. Dominowały gusty tradycyjne, wręcz konserwatywne. Literaturą najnowszą z reguły się nie zajmowano. Po wojnie górę wzięła ideologia. Z okresu międzywojennego pozostawiono utwory Wandy Wasilewskiej i Leona Kruczkowskiego, skazując na zapomnienie Gombrowicza i Schulza. Współczesność reprezentowali oddani władzy autorzy, ich obecność w programie zatwierdzały odpowiednie urzędy. Fatalne podręczniki do literatury XX wieku pisali dyspozycyjni autorzy. Oczywiście, nie było w nich miejsca dla niepokornych. Nie istniała więc w umysłach uczniów paryska „Kultura”, poezja Miłosza, proza Herlinga-Grudzińskiego.

Po 1989 roku znów zmieniły się programy nauczania. Maturzyści zaczęli czytać Gombrowicza i Witkacego, a niekiedy także Bułhakowa i Kafkę. Pewnie, że lepsze to od męki czytania prozy Wandy Wasilewskiej, ale wydaje się, że do realizacji szlachetnych zamiarów przystąpiono z nader skąpymi siłami. Dla wielu obecnych maturzystów Ferdydurke to po prostu „śmieszna powieść o szkole”, Szewcy - dramat równie zabawny, ale kompletnie już nieczytelny. W tej sytuacji nie dziwi już odczytywanie Mistrza i Małgorzaty jako satanistycznej baśni, a Procesu - jako trochę staroświeckiej powieści szpiegowskiej. Nie dziwi nic!

Tak naprawdę bardzo rzadko to właśnie szkoła budzi w nas miłość do literatury, której częścią są przecież lektury obowiązkowe. Pewnie nie jest to zresztą zadanie nieszczęsnego nauczyciela polonisty, który ma na głowie mnóstwo innych problemów. Ale z drugiej strony największym niebezpieczeństwem okazuje się sytuacja, w której jedynym rezultatem humanistycznej edukacji okazuje się niechęć do książek. Stając się lekturami obowiązkowymi, arcydzieła nie powinny tracić ani swego blasku, ani otaczającej je tajemnicy. Będąc realistą, nie bardzo wierzę, że podczas kilku godzin uda się wyjaśnić wszystkie zagadki omawianego utworu. Nic nie szkodzi, że o wielu sprawach nie zdążymy powiedzieć, jeżeli poczucie, że temat nie został wyczerpany, skłoni nas do ponownej lektury.

Bo może któregoś dnia - już z maturą albo i dyplomem w kieszeni - powrócimy jednak do lektur naszej młodości? Warto wówczas wyrzucić z pamięci cały bagaż polonistycznej wiedzy, pozbyć się frazesów i stereotypów. Niech podczas lektury nie prześladują nas zapisywane kiedyś w punktach tezy o patriotycznych wartościach, niech nie nękają nas tematy wypracowań maturalnych. Wyłączmy się ze świata reklam, seriali telewizyjnych i głośnej muzyki na dzień, dwa albo trzy (niektórym potrzebny będzie cały tydzień!). Weźmy do ręki bez uprzedzeń książki, która powinny znajdować się w każdym domu. Sięgnijmy po dzieła Szekspira, Goethego, Mickiewicza, Prusa. Wejdźmy w świat arcydzieł bez lęku i bez pośpiechu. A przede wszystkim - bez uprzedzeń.

Bestsellery i arcydzieła

„Nigdy nie czytaj książki, która nie ma przynajmniej roku” - radzi Ralph Waldo Emerson, amerykański pisarz i filozof, mistrz eseju tworzący w XIX wieku. Starszy od niego o jedno pokolenie Anglik William Hazlitt wypowiada się równie krytycznie o namiętnym poszukiwaniu księgarskich nowości:

„Nie mogę pojąć namiętności, z jaką większość ludzi czyta nowe książki. (…) Książka nieprzeczytana jest dla mnie pod każdym względem książką nową, niezależnie od tego, czy wydrukowana została wczoraj, czy też przed trzystu laty. (…) Dla wielu jednak ludzi przeczytanie książki, która nie ukazała się w ostatnim miesiącu lub choćby w ubiegłym roku, jest pomysłem równie dziwacznym jak nałożenie starej broni. Istnieje moda na lekturę podobnie jak i na stroje, moda nietrwająca dłużej aniżeli jeden sezon”. (Przeł. Henryk Krzeczkowski).

Kiedy Hazlitt pisał te słowa, w Anglii tworzyli jeszcze: Walter Scott, autor popularnych powieści historycznych, a także poeci Wordsworth i Coleridge; ukazywały się ostatnie pośmiertne dzieła Byrona. Kto zaś nie chciał czytać nowości, mógł zająć się lekturą Szekspira, Fieldinga albo Swifta. W tym kraju biblioteki zawsze pełne były doskonałych książek.

Podobnie dzieje się i dzisiaj. W czytelniach publicznych stoją na półkach dzieła klasyków (niekiedy pokryte warstewką kurzu), natomiast wypożyczający uganiają się za nowościami. Skłonni są nawet wnosić pewną opłatę za wypożyczenie książki, o której głośno w telewizji i w dziennikach. Najbardziej zdeterminowani kierują swoje kroki od razu do księgarni, gdzie dziś już bez trudu znajdują upragnioną pozycję (zwykle leży ona zresztą na wystawie).

Hazlitt i Emerson głoszą zatem pogląd, który nigdy nie był specjalnie popularny. Nawet studenci wydziałów humanistycznych znają zwykle lepiej wydawnicze nowości niż klasyczne arcydzieła. Sceptyczni pozostają co najwyżej wykładowcy, bardziej skłonni podzielać przytoczoną na wstępie opinię. Na ogół jednak zgadzamy się, by w doborze lektur dopomagały nam media, śledzący rynek księgarski znajomi, środowisko, wszechobecne reklamy.

W dzisiejszej kulturze masowej to, co nowe, pełni rolę prawdziwego fetysza. Mechanizmy promocyjne dotyczą wyłącznie świata nowości, starannie zaplanowane kampanie reklamowe mają skłonić konsumenta do sięgnięcia po całkiem nowy, nieznany jeszcze produkt. Symbolem naszych czasów jest nie arcydzieło, lecz przebój - zwłaszcza muzyczny lub kinowy. Popularność piosenki, płyty z muzyką pop albo głośnego filmu trwa nawet krócej niż moda opisywana przez Hazlitta. Ostatecznie wszystko toczy się coraz szybciej, po dwóch czy trzech tygodniach piosenka spada na dalsze miejsca listy bestsellerów, po pół roku mało kto ją już pamięta, a po roku jest po prostu starym przebojem. Żywot produkcji filmowej także nie trwa dłużej: kiedy schodzi z ekranów kin i kończą się emisje w płatnych kanałach telewizyjnych, wygasa również zainteresowanie widzów.

W kulturze rynkowych nowości dominują produkty jednorazowego użytku. Odbiorca nie powinien poświęcać zbyt wiele uwagi jednej i tej samej płycie, superprodukcji filmowej czy odcinkowi serialu telewizyjnego. W kolejce czekają przecież już następne atrakcje, a każda z nich powinna znaleźć wdzięczną publiczność. Klasycznym przykładem doskonale zorganizowanego obiegu nowości jest funkcjonowanie prasy codziennej i tygodniowej. Tylko w bardzo wyjątkowych przypadkach gotowi jesteśmy sięgnąć po wczorajszą gazetę lub czasopismo sprzed miesiąca. W otaczającym nas świecie dezaktualizacja dóbr kultury następuje błyskawicznie i bezlitośnie: niesprzedane tytuły wędrują na makulaturę, płyty i kasety do kosza z przecenami. Trafiają tam również książki - zwłaszcza zeszłoroczne bestsellery.

Jeszcze w połowie XX wieku rozróżnienie książki i gazety okazywało się sprawą oczywistą. Po przeczytaniu prasa była warta mniej więcej tyle, ile papier, na którym została wydrukowana. Roczniki czasopism kolekcjonowali jedynie hobbyści, przeciętny odbiorca pozbywał się chętnie stosów papieru zalegających mieszkanie. Jednak dla książek czyniono wyjątek: nikt nie wyrzucał książki zaraz po przeczytaniu. Mniej czy bardziej eleganckie tomy ustawiali na półkach nie tylko bibliofile. Na śmietnik trafiały co najwyżej stare podręczniki szkolne, a niekiedy również wydawnictwa ideologiczne.

Zapełnione półki w domowych biblioteczkach świadczyły o naszych ambicjach, przyzwyczajeniach, gustach. Oczywiście, wcześniej czy później okazywało się, że książek jest za dużo. Wędrowały więc do antykwariatów, czytelni szkolnych i publicznych, wreszcie do rąk młodych ludzi gromadzących dopiero własne zbiory. Z upływem lat sytuacja ta zdaje się ulegać zmianie. Chociaż książki są dziś droższe niż kiedykolwiek, wiele osób rozstaje się z nimi bez żalu. Stare przyzwyczajenia uniemożliwiają nam jeszcze wypracowanie powszechnych i skutecznych mechanizmów pozbywania się książek. Jeśli jednak w naszej kolekcji dominować będą sezonowe nowości, to niezbyt odległy wydaje się dzień, w którym książki natychmiast po przeczytaniu będziemy po prostu wyrzucać lub - jak radzą niektórzy - zostawiać na ławce w parku albo w metrze.

Brzmi to trochę katastroficznie, a może i niesprawiedliwie. Ostatecznie bowiem, choć w rankingach popularności wygrywają przeważnie pozycje rozrywkowe oraz różnego rodzaju poradniki, to zdarza się, że skutecznie konkurują z nimi stosunkowo ambitne powieści, a nawet - całkiem już wyjątkowo - tomy poetyckie. Jednak prawdziwego miłośnika książek takie wykazy po prostu irytują. Podobnie musi się czuć koneser sztuki filmowej, dowiadując się, że we wszystkich możliwych klasyfikacjach Spielberg wyprzedził już dawno Chaplina, Bergmana i Felliniego.

Zgodnie z postmodernistyczną wizją rzeczywistości, jesteśmy dziś świadkami zanikania sztuki, której celem byłoby tworzenie nieśmiertelnych arcydzieł. Dewaluacji ulega również pozycja artysty, a siłą rzeczy także krytyka formującego opinie. Publiczność obywa się teraz bez krytyki, sama decyduje o akceptacji twórcy i jego dzieła. Czy jednak rzeczywiście mamy tu do czynienia ze swobodną grą rynkową, a nie starannie zaplanowaną manipulacją? Czy potencjalny czytelnik wybiera całkowicie świadomie i bez nacisku? Czy znajduje faktycznie satysfakcję, sięgając po tytuły z list rankingowych?

Za jednymi wlecze się cień skandalu, lecz inne nie zawierają nic bulwersującego. Niektóre ocierają się o grafomanię albo pornografię, manifestują niewybredny humor albo łzawy sentymentalizm. Najczęściej bestseller literacki jest najzupełniej przeciętną powieścią, napisaną przez w miarę sprawnego rzemieślnika, za którym stoi znająca potrzeby rynku instytucja. Wysoki nakład i sukces finansowy rzadko kiedy łączą się z walorami artystycznymi czy intelektualnymi. Świadczą natomiast o profesjonalizmie zastosowanych mechanizmów promocyjnych.

Niebezpieczeństwo nie polega na tym, że ludzie kupują sensacyjne historie, ckliwe melodramaty czy fantastykę najgorszego gatunku. Problem zaczyna się dopiero wówczas, gdy autorzy bestsellerowych nowinek traktowani są na równi z najwybitniejszymi pisarzami polskimi i światowymi. Niektórzy moi studenci całkiem serio porównują Whartona z Dostojewskim i skłonni są dowodzić wyższości niejakiego Coelho nad Tomaszem Mannem i Marcelem Proustem. W ich mniemaniu bestseller to zawsze książka wybitna, a o jej wartości świadczyć ma liczba kupujących.

Trudno się temu dziwić, bo żyjemy istotnie w czasach prawdziwej dyktatury statystyki. W polityce jej najpełniejszą realizacją jest zachodnia demokracja liberalna, pozostawiająca najważniejsze decyzje w państwie statystycznej większości. Wiadomo, że system ten ma swoje wady i zalety i że musimy w nim żyć, bo jak na razie nikt lepszego nie wymyślił. Czy jednak rzeczywiście polityk, który podczas wyborów otrzymuje najwięcej głosów, okazuje się zawsze najlepszym mężem stanu? Przykład Adolfa Hitlera wybranego głosami demokratycznej większości nakazywałby w tej kwestii daleko idącą ostrożność.

Swego czasu - po wykonaniu programu obowiązkowego - zaproponowałem moim słuchaczom omówienie dodatkowej lektury, mając w planach jej niekonwencjonalną interpretację. Zdziwiłem się ogromnie, gdy studenci nie chcieli zajmować się Panem Tadeuszem, Lalką, Kosmosem, wierszami Herberta. Za jedyną książkę godną uwagi uznali Rozmowy z katem! Nie przypuszczam, by Kazimierz Moczarski był ich ulubionym pisarzem. Skądinąd wiem również, że za historią nie przepadają. Czemu więc taki, a nie inny wybór? Okazało się, że większość z nich przerabiała Rozmowy w klasie maturalnej i zachowała jeszcze sporządzone podczas lekcji notatki.

Zadziałało w tym wypadku prawo ekonomii środków, w przypadku bestsellera jedno z najważniejszych. W warunkach normalnej gospodarki rynkowej na miano bestsellera nie zasłuży nigdy książka ani płyta trudno dostępna, wydana w niewielkim nakładzie. Pozycja prowadząca w rankingu zawsze znajduje się na wyciągnięcie ręki. Mało! Taka pozycja szuka cię, towarzyszy ci na ulicy, w sklepie, podczas spotkań ze znajomymi. Masz wrażenie, że pragnie wtargnąć do twojego domu. Otwierasz radio, włączasz telewizor, kartkujesz czasopismo, wchodzisz na stronę internetową - i po minucie już wiesz, jakiej książki ci brakuje (książki, którą wszyscy właśnie czytają). Bestseller dostać jest bardzo łatwo. A żeby trafić na arcydzieło, musiałbyś przeczytać najpierw całą bibliotekę!

Poprzestając na lekturze nowości, zachowujemy poczucie bezpieczeństwa. Jest to wartość tym cenniejsza, że żyjemy w społeczeństwie, które oryginalność myli często z dziwactwem. Niewątpliwie za dziwaka zostałby dziś uznany miłośnik dawnej powieści angielskiej, ale amator bestsellerów Whartona i Coelho może uchodzić za człowieka oczytanego. Komunikaty o liczbie sprzedanych egzemplarzy dają nam niezachwiane poczucie pewności: przecież aż tylu ludzi naraz nie mogło się omylić? Zresztą najskuteczniej pierze proszek najlepiej reklamowany, czyż nie?

Zanim zdecydujemy się na wybór książki, warto zadać sobie podstawowe pytanie, czym ma być dla nas lektura: budowaniem wspólnoty czy krokiem w kierunku samotności? Wszyscy słuchamy tych samych piosenek i oglądamy ten sam dziennik telewizyjny. Jeśli czytamy te same bestsellery, na swej drodze życiowej spotkamy całe mnóstwo podobnych do siebie ludzi, z którymi być może uda się wymienić poglądy, a nawet dzięki modnej książce poczynić interesujące znajomości. Za to wobec arcydzieła każdy jest samotny - nawet profesjonalny badacz literatury czuje respekt przed czekającą go wyprawą w głąb tekstu.

I co lepsze? Starożytni mędrcy, romantyczni poeci, zbuntowani artyści wybierali bez wahania samotność, która w naszej epoce nie jest już dobrze widziana. Coraz częściej postrzegamy samotność jako stan patologiczny, zakłócenie w kontaktach międzyludzkich wymagające natychmiastowej terapii. W jej programie mogłoby się znaleźć oglądanie tasiemcowych seriali i czytanie marnych, ale popularnych książek. Idąc posłusznie za głosem mediów i reklamy, nie będziemy nigdy sami. Poczujemy się członkami wielkiej wspólnoty konsumującej serwowane nam bestsellery.

Czy chcielibyście cieszyć się urodą książki, której nie czytał nikt z waszych znajomych? Czy umiecie zachwycać się filmem, którego nie chciała z wami obejrzeć nawet rodzina?

Jak łatwo się przekonać, wzorcowy bestseller nie stawia czytelnikowi większych wymagań. Książka tego typu nie powinna być trudna w lekturze. Nie może ani nudzić, ani skłaniać do głębszej refleksji. Może natomiast prowokować, szokować, rozśmieszać. Jej czytanie przerywa się w dowolnym momencie, kartkowanie i przerzucanie w poszukiwaniu atrakcyjnego zakończenia to po prostu rutynowe zabiegi. Zawsze unikałem książek, które podczas czytania nie sprawiały mi trudności - wyznaje francuski poeta Paul Valéry - z takich lektur nie wynosiłem nigdy żadnych korzyści. Wiadomo, że autor Cmentarza morskiego z odrazą myślał zarówno o gazetach, jak i powieściach, które uważał za stratę czasu.

Jednakże większość czytelników ma nadzieję, że regularne pochłanianie bestsellerów prowadzi do osiągnięcia pewnego poziomu erudycji. Droga ta wydaje się znacznie prostsza niż systematyczne poznawanie arcydzieł. Ażeby przeczytać porządnie najważniejsze utwory Dostojewskiego, musimy wiedzieć to i owo na temat historii Rosji XIX wieku, ówczesnych ruchów rewolucyjnych, prawosławia, filozofii europejskiej. Inaczej Biesy wydadzą się nam romansem, a Zbrodnia i kara - powieścią sensacyjną. Bardzo trudno zrozumieć Faulknera bez odniesień do Biblii, tragedii antycznej, Szekspira. Jeśli ktoś nie zna historii polskiego i europejskiego teatru, to czytanie sztuk Witkacego okazać się może przedsięwzięciem daremnym.

Bestsellerowa powieść funkcjonuje zwykle na innych zasadach. Jest ona produktem - jak większość reklamowanych przedmiotów - mało skomplikowanym w użyciu. Aby oglądać mecz piłkarski w telewizji, nie muszę studiować historii piłki nożnej. Podobnie można zachwycać się filmem akcji bez znajomości dziejów kina. Można znać wszystkie nadawane w ostatnim miesiącu przeboje muzyki pop, nie słuchając nigdy Presleya czy Beatlesów. Jednak Picassa docenimy tylko wówczas, gdy poznaliśmy już Rembrandta i Vermeera, a droga do Becketta i Mrożka prowadzi poprzez Szekspira, Mickiewicza, Czechowa i wielu innych.

Miłośnicy sezonowych nowości są na ogół przekonani, że historia literatury światowej różni się niewiele od historii telewizji, komercyjnego kina czy dziejów rynku płytowego. Niektórzy czytelnicy jeszcze dziś skłonni byliby przysiąc, że do chwili debiutu Williama Whartona w literaturze nie było żadnego równie wybitnego pisarza. Osoby nie znające Szekspira, Petrarki, Flauberta wierzą, że najpiękniejsze utwory o miłości znajdują się w tomikach Harlequina i ich polskich odpowiednikach. Inwazja ignorancji ogarnia nawet współczesną krytykę literacką. Kiedy w minionej dekadzie zadebiutowała u nas liczna grupa piszących pań, okazało się nagle, że są one pierwszymi w literaturze polskiej pisarkami. O Nałkowskiej, Dąbrowskiej, Kuncewiczowej (nie mówiąc już o Orzeszkowej czy Rodziewiczównie) jakby zapomniano. Jednak tylko w mediach i reklamie każdy ma swoje pięć minut. Arcydzieła, a nawet książki wybitne, temu prawu nie podlegają.

Przyznać muszę, że bestsellerowe nowości nigdy nie stanowiły dla mnie zbyt wielkiej pokusy. Pod tym względem skłonny jestem podzielać sceptycyzm Hazlitta. Zawsze lubiłem natomiast książki zapomniane i odrzucone, o których istnieniu świat dawno zapomniał. Przyniosły mi one wiele radości i satysfakcji - niektóre z nich starałem się różnymi sposobami wydobyć z niepamięci, pozyskując życzliwych czytelników i wydawców.

Wyobrażam sobie, jak nieszczęśliwi muszą być ci wszyscy, którzy dobrowolnie skazują siebie na czytanie chaotyczne - czytanie wyłącznie tego, co modne, tego, co stanowi wydarzenie sezonu. Żyją oni w jakimś schizofrenicznym rozdwojeniu, przerzucając się nieustannie od książki do książki, starając się nadążyć za aktualnymi trendami. W dodatku bardzo trudno o zaufanie, a tym bardziej miłość do książek, które bierzemy pod wpływem zewnętrznej presji - medialnej, towarzyskiej, nacisku wywieranego przez natrętną, zniewalająca mniej odporne jednostki reklamę. Pewnie odrobinę przesadzam, bo przecież dobry krytyk literacki, publicysta, dziennikarz nie ma innego wyboru: musi znać modne lektury.

Zatem komuś, kto niepewnie uchyla drzwi Biblioteki, udzieliłbym takiej oto rady. Czytaj to, co chcesz czytać, ale nie omijaj klasyków. Książki klasyków to bagaż, z którym warto wędrować po Bibliotece. Oczywiście - raz po raz na postojach rozpakowując nasze torby podróżne. Bo przy pierwszej lekturze bardzo niewiele dowiemy się o Homerze, Szekspirze, Goethem, Dostojewskim. Możemy zresztą ich odrzucić, wolno nam powiedzieć, że literaccy giganci nie są naszymi przyjaciółmi, ale w żadnym wypadku nie wolno ich zlekceważyć. Bo to oni, autorzy arcydzieł, kształtują od wieków nasz smak, uczą nas, czego mamy prawo wymagać od naprawdę wielkiej literatury. A jeśli ich nie zlekceważymy, to później we właściwej perspektywie ujrzymy lansowane przez media gwiazdeczki jednego sezonu.

Prawdziwa, dojrzała i mądra erudycja nie polega na tym, by czytać wszystko. Chodzi raczej o sztukę wyboru, dzięki której z niezawodną intuicją potrafimy decydować, które książki okażą się dla nas nieodzowne, a które ze spokojem możemy odrzucić. A kiedy nęcą nas nowości, warto czasem skorzystać z rady Emersona i poczekać rok. Bo może zdarzyć się i tak, że bardzo głośny i hałaśliwie reklamowany bestseller w ciągu roku stanie się książką całkowicie zapomnianą. I być może wcale nie będziemy musieli do niego zaglądać.

Ciągle układamy kanon

Należę do tych szczęśliwców, którym czytanie zawsze sprawiało wielką przyjemność. Bardzo lubiłem - i lubię po dziś dzień - obcować z tekstem, który niekoniecznie okazać się musi arcydziełem, ale zawsze stanowi dla nas swego rodzaju niespodziankę. Uważałem, że warto brać do ręki teksty, które nie przytłaczają nas swoją wielkością, warto wchodzić w kontakt z utworem zapomnianym, odrzuconym, który - niby przedmioty z Elegii duinejskich Rilkego - zdaje się błagać nas o ocalenie. Bo tylko my potrafimy zapewnić mu pewien rodzaj nieśmiertelności. Pociągają mnie książki, które inni mają w pogardzie, teksty skazane surowym wyrokiem potomności na niepamięć albo obojętność. Czyż nie jest rozkoszą nadawanie im nowego życia?

Czy warto czytać wszystko? Czy warto zabiegać o rozległość naszych lektur? Erudycja zawsze ma swoje granice, podobnie jak nasze - skromne w końcu - możliwości poznania świata, człowieka, sztuki. Jej wielką zaletą jest natomiast fakt, że erudycja rzadko idzie w parze z arogancją. Ileż taktu i elegancji w stwierdzeniu Borgesa, jednego z najlepiej oczytanych ludzi XX wieku, akcentującego nie swoją wiedzę, ale bezradność, lekko zawstydzonego, że tak mało umie powiedzieć o literaturze węgierskiej albo malajskiej. I ileż pychy w gotowości do oceniania wartości utworu u tych wszystkich, którym plączą się daty, fakty i nazwiska, a którzy nigdy nie mieli w ręku Prousta, Kafki, Tomasza Manna!

Każdy z nas ma jakieś prowizoryczne wyobrażenie o pełni, do której dąży, jakiś plan pracy wyznaczający kierunek poszukiwań. Takie wyobrażenie rodzić musi tęsknotę do kompletności, do poznania możliwie największej liczby książek. Jednak klucz, za pomocą którego dobieramy lektury, może okazać się bardzo rozmaity. Jest on nade wszystko sprawą indywidualnego wyboru, naszych zainteresowań, potrzeb, a wreszcie - sprawą przypadku.

Jeśli czytamy na własną rękę, to wcześniej czy później stwierdzamy wokół siebie obecność wdzięcznego dla oka chaosu. Nie ma w tym nic niepokojącego, że wędrujemy od książki do książki, sami wytyczając drogi i ścieżki wiodące niekiedy na manowce. Oczywiście, lepiej byłoby sięgać po lektury, przestrzegając pewnego porządku. Ale radość czytania rzadko wiąże się z pedantyczną systematycznością. Wystarczy zresztą sięgnąć do dzienników pisarzy, by stwierdzić, że erudycję zdobywa się na różne sposoby.

Zagłębiając się w zakamarki Biblioteki szybko stwierdzamy, że nie będziemy w stanie przeczytać wszystkich książek. Nawet po odrzuceniu pozycji, które nas nie interesują, pozostanie liczba przerastająca nasze możliwości. Na tym właściwie polega dramat każdego erudyty: nawet doczekawszy w zdrowiu sędziwych lat, nie zdoła poznać wszystkich książek, które budzą jego ciekawość.

Trzeba zatem - i to bez przerwy, przez całe życie - dokonywać bolesnej i ryzykownej selekcji. Jedne dzieła pochłaniamy natychmiast, inne odkładamy na półkę, jeszcze innych nie weźmiemy nigdy do ręki.

Postępując w ten sposób, rzadko polegamy wyłącznie na własnej opinii. Nasza edukacja łączy się z poznaniem (bodaj pobieżnym!) pewnej liczby lektur szkolnych i akademickich. Istnieją rozmaite zestawienia arcydzieł, serie wydawnicze gromadzące najważniejsze pozycje z zakresu klasyki polskiej i obcej, rankingi i klasyfikacje (choćby w postaci tabel chronologicznych i kalendariów). Nawet jeśli jesteśmy zbuntowanymi poszukiwaczami książek niedocenionych i przemilczanych, musimy się zgodzić, że bez znajomości pewnej liczby lektur obowiązkowych nie nawiążemy nigdy dialogu z otoczeniem. Bowiem jak moglibyśmy ze sobą rozmawiać, nie znając tych samych książek?

Oczywiście, kanon arcydzieł to pojęcie bardzo względne, ulegające nieprzerwanej ewolucji. Inne książki stanowią kanon dla anglisty zafascynowanego literaturą amerykańską, a inne dla polonisty, który poznać chciałby dokładnie literaturę ojczystą. To, co wchodzi w skład kanonu u nas, w Chinach albo w Japonii (nie mówiąc już o regionach bardziej egzotycznych) może być zupełnie niedostępne albo nieznane. Kanon podlega rozmaitym modom, wpływają na niego okoliczności zewnętrzne: polityczne, społeczne, kulturowe, estetyczne. Czasem splot przypadków decyduje, że pewni autorzy cenieni są tylko w niektórych krajach. W Polsce przez parę wieków szkołą smaku była literatura francuska, która dostarczała nam wzorów, idei, tematów. Jeżdżono do Paryża, by podglądać tamtejszy teatr, architekturę, modę, kuchnię, obyczaje. Nie bez znaczenia pozostawała dość powszechna wśród wykształconych Polaków znajomość francuskiego. A gdy przyszedł czas poznawania literatur obcych w przekładach, pojawił się niezawodny Boy Żeleński. Tłumacząc więcej niż setkę pozycji z literatury francuskiej, zaprogramował niejako nasz odbiór klasyki. Po mistrzowsku przekładał dzieła napisane w różnych epokach - od Pieśni o Rolandzie do W poszukiwaniu straconego czasu. Zapewnił miejsce w polskim kanonie takim autorom jak Villon, Brantôme, Diderot, Wolter, ale sprawił też, że Molier był u nas zawsze popularniejszy niż Racine, a Flaubert znajdował się w cieniu Balzaka. Ominął Goncourtów, George Sand, Huysmansa, a także Sade'a. Wierni czytelnicy, a nawet niektórzy badacze, przez dobre pół wieku poznawali literaturę francuską według wskazówek Boya.

Naturalnie, tego rodzaju przykładów moglibyśmy wskazać znacznie więcej. Od dwustu prawie lat najwyżej cenionym romantycznym poetą europejskim jest u nas Byron. Ten fakt budzi oczywiście zdziwienie Anglików podnoszących zalety twórczości Shelleya, Keatsa, a zwłaszcza Wordswortha i Coleridge'a. Za Byronem przemawia autorytet Mickiewicza i Słowackiego, a także licznej gromadki ich naśladowców. Literackie wynalazki angielskiego pisarza: romantyczny poemat dygresyjny oraz powieść poetycka, to gatunki chętnie u nas uprawiane. Jeszcze w latach sześćdziesiątych XIX wieku prasa warszawska odnotowywała przejawy „bajronizmu”.

Po utracie niepodległości, a także w okresie istnienia PRL haniebną rolę w doborze książek składających się na kanon literatury polskiej i światowej odgrywała cenzura. Pozycje niewygodne eliminowano, dbając jednocześnie o zachowanie proporcji między literaturą radziecką (a także krajów tzw. demokracji ludowej) a literaturą państw kapitalistycznych. Do klasyki nie zaliczano więc Doktora Żiwago Pasternaka czy Roku 1984 Orwella, zakazani byli Sołżenicyn, Szałamow, Koestler, Céline, częściowo Kundera i Grass. Preferowano pisarzy „postępowych”, sympatyzujących z ideologią komunistyczną. W warunkach monopolu państwowego ogarniającego wszystkie media stwarzało to okazję do ideologicznej manipulacji na wielką skalę.

Rzecz prosta kanon zmienia się nieustannie również tam, gdzie jego tworzeniem zajmują się czynniki w pełni kompetentne: badacze literatury, pisarze, wydawcy i czytająca publiczność. Kanon ulega przeobrażeniom, gdyż zmienia się nasz smak literacki. Dla romantyków literaturą była właściwie jedynie poezja. Powieść, czyli romans, podobnie jak pisany dla gazety felieton, nie wydawały się gatunkami godnymi wieszcza. W drugiej połowie XIX wieku powieść została zrehabilitowana i mógł ją czytać bez wstydu nawet kandydat na poetę. Ale literaturą nie były ciągle reportaże, felietony, eseje, szkice krytyczne.

Jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat temu literatura była względną jednością. Kto chciał orientować się w najnowszych wydarzeniach literackich, czytał powieści i zbiory wierszy, zaglądał do prasy literackiej, bywał w teatrze. Trzeba jeszcze dodać, że ktoś taki chodził na wystawy i koncerty, śledził premiery filmowe. Może więc ówczesna kultura była jednością, w której literatura odgrywała na ogół kluczową rolę?

Szkolny podział, zgodnie z którym literaturę tworzą trzy wielkie działy: poezja, proza i dramat, już dawno stracił aktualność. Schemat zainspirowany przez Arystotelesa nie sprostał artystycznej praktyce. Czy szacowny filozof przed wiekami mógł przewidzieć ekstrawagancje sztuki współczesnej? Dzisiejsza poezja to niemal wyłącznie liryka, ewolucja prozy doprowadziła do powstania wielu form pogranicznych. Opuściwszy ciasne ramy sceny teatralnej, dramat zmienił się nie do poznania, przybierając choćby postać słuchowiska radiowego albo scenariusza filmowego.

Wszystkie te zmiany sprawiły, że nasze wyobrażenia o kanonie literackich arcydzieł różnią się znacznie od przekonań dominujących w przeszłości. Jak łatwo się zorientować, współczesny kanon okazuje się mniej łaskawy dla literatury najdawniejszej. Wiąże się to z faktem, że podstawą dzisiejszej edukacji nie jest już gruntowna znajomość kultury starożytnej Grecji i Rzymu. Szkoły i uczelnie coraz rzadziej prowadzą obowiązkowy kurs łaciny, greką zajmują się jedynie studenci filologii klasycznej. Trudno się więc dziwić, że nawet absolwenci wydziałów humanistycznych za najwybitniejszą książkę napisaną w okresie starożytności uważają Mitologię Jana Parandowskiego! Wergiliusz, Owidiusz, a nawet Horacy rzadko cieszą ucho miłośnika dobrej poezji. Poza specjalistami mało kto sięga po literaturę renesansową, odchodzi w zapomnienie francuska tragedia klasycystyczna. Cóż zostaje nam z literatury przed Szekspirem? Czy tylko nieśmiertelna Antygona i strzępki czytanego ukradkiem Dekameronu?

Od pierwszej chwili urzekła mnie polszczyzna, jaką wymyślił na potrzeby swojego przekładu Villona Boy Żeleński. Wielki Testament to najwspanialsze dzieło „jesieni średniowiecza”, która w Polsce nie wydała ani arcydzieł, ani w pełni ukształtowanego języka literackiego. Boy stworzył język jednorazowy, język okazjonalny, którym nikt się nigdy nie posługiwał. Dzięki temu powstało tłumaczenie absolutnie doskonałe, wielokrotnie wznawiane i do dziś wydawane.

W ostatnim czasie miałem okazję stwierdzić, że do najmłodszego pokolenia studentów liryka Villona już nie przemawia. Nie bawi, nie śmieszy, nie skłania do żadnej refleksji. Tłumaczenie Boya określają jako „trudne” lub wręcz napisane „niezrozumiałym językiem”. Ale język Słowackiego, nie mówiąc już o polszczyźnie Kochanowskiego albo Paska, też jest dla nich „niezrozumiały”. Bowiem jedynym w pełni zrozumiałym językiem jest w ich odczuciu język gazety, komunikatu telewizyjnego, instrukcji obsługi, reklamy.

Mówiąc o kryzysie czytelnictwa, podnoszono kwestię rozpanoszenia wszechobecnych mediów, obciążano winą komputery, fatalne szkolnictwo albo brak ambicji młodych ludzi. Problem nieznajomości języka dotyczyć mógł co najwyżej znajomości angielskiego. Tymczasem okazuje się, że z naszej pamięci zbiorowej wypadają nie tylko książki, ale i słowa. Zasoby literackiej polszczyzny kurczą się coraz bardziej, w następstwie czego nawet utwory napisane w XIX wieku stają się nieczytelne (dotyczy to zwłaszcza arcydzieł romantycznych).

Droga do książek prowadzi poprzez inne książki. Z opanowaniem literackiej polszczyzny nie mają kłopotów kandydaci na erudytów. Trudności dotyczą głównie tych, którzy czytają mało i niechętnie. Z myślą o nich w szkołach i na uczelniach redukuje się listy lektur obowiązkowych. Takie zabiegi wpływają również na kształt funkcjonującego poza systemem edukacji kanonu. Zawiera on nie tylko coraz mniej literatury dawnej, napisanej do końca XIX wieku. Z obiegu czytelniczego wypadają też utwory zaliczane kiedyś do największych osiągnięć powieści współczesnej. Wymieńmy w tym miejscu takie nazwiska jak Malraux, Gide, Mauriac z literatury francuskiej, Huxley i Priestley z literatury angielskiej, Zweig i Böll z niemieckiej. Czytelnicy rzadko pytają już o utwory Frischa, Dürrenmatta czy arcypopularnego niegdyś Moravii. Nie czytamy już pisarzy dawnej Jugosławii - nazwiska Andricia, Krleży, Bulatovicia brzmią w nowej rzeczywistości coraz bardziej obco.

Trzydzieści lat temu Ernest Hemingway był w Polsce najlepiej znanym pisarzem obcojęzycznym. Dziś zostały tylko po nim tylko słabo kojarzone tytuły, legenda życia i śmierci, a w mediach - informacje o wnuczkach aktorkach, z których jedna żyła krótko i tragicznie. Odchodzą w cień Dos Passos i Steinbeck, wypadają z kanonu Japończycy - kogóż poza specjalistami interesują jeszcze Kawabata albo Mishima? Chciałoby się powiedzieć: szkoda. Bo oczywiście każda redukcja to zubożenie naszej tradycji. Szkoda więc Owidiusza, Ronsarda, Lessinga, Verlaine'a, ale szkoda też Quasimoda, Saint-John Perse'a, Supervielle'a, Błoka i tylu innych, równie wspaniałych autorów.

Mimo wszystko pewne redukcje w obrębie kanonu wydają się dziś po prostu nieuchronne. Nic nie poradzimy na to, że młodsze pokolenie odwraca się od literatury francuskiej, obiektem zainteresowania czyniąc przeważnie literaturę amerykańską, ewentualnie angielską. Nie przywrócimy powodzenia wielotomowym sagom rodzinnym ani pewnym gatunkom sztuk scenicznych. W zmienionych warunkach nie powtórzy się moda na prozę iberoamerykańską ani rosyjskich albo czeskich dysydentów. Coś jednak zrobić możemy - dla siebie samych, dla malejącej wspólnoty czytających, a wreszcie dla literatury. Możemy nie dopuścić do tego, by miejsce pozycji wybitnych zajmowały książki będące synonimem kiczu. Możemy wyrazić swoją dezaprobatę dla prób totalnej relatywizacji, zmierzających do unicestwienia pojęć takich jak arcydzieło, kanon, wartość artystyczna. Możemy wreszcie dążyć do ułożenia własnego kanonu - tu jedyną rozsądną drogą są rozległe lektury.

W ostatnich miesiącach XX wieku redakcja jednego z czołowych polskich dzienników zwróciła się do mnie z prośbą o udział w ankiecie, której celem miało być wytypowanie kanonu literatury współczesnej. Książki, którym przypadło najwięcej głosów, ukazały się następnie w ramach serii międzywydawniczej.

Wybrałem wówczas szesnaście książek - z nadzieją, że każda z nich czytana będzie w następnym stuleciu, że czytelnikom wówczas żyjącym dostarczać będzie radości, estetycznej rozkoszy, okazji zarówno do intelektualnej zabawy, jak i głębokiej medytacji. Projektując tę maleńką biblioteczkę, założyłem (bez szczególnych ku temu powodów), że kolejne stulecie będzie może szczęśliwsze, a przynajmniej wolne od trosk, jakie przez wiele lat były naszym udziałem. Układając listę, życzyłem czytelnikowi z przyszłości, by nigdy nie rozpoznał obrazu swojej epoki w książkach Kafki, Orwella, Koestlera, Céline'a, a tym bardziej - Sołżenicyna czy Borowskiego.

Dziś niczego bym chyba nie zmienił, choć po namyśle dodałem jeszcze cztery pominięte niegdyś pozycje. Podejrzewam, że kilkanaście lat temu moje wybory byłyby niemal identyczne (choć może opatrzone nieco innym komentarzem). Nawet prywatny kanon nie zmienia się zbyt szybko i myślę, że jeśli tylko zdarzy się ku temu okazja, również za kilkanaście lat dochowam wierności polecanym dziś pozycjom. Z niewielkimi uzupełnieniami przedrukowuję w tym miejscu moją odpowiedź na wspomnianą ankietę.

Dwadzieścia książek (lekko licząc, w trzydziestu woluminach) to oczywiście za mało, by pokazać całą różnorodność literatury XX wieku, jej osiągnięcia i pomyłki, jej arcydzieła, zbłąkania i zagadkowe komplikacje. Gdybym chciał wymieniać teksty szczególnie mi bliskie, moja złota dwudziestka powiększyłaby się szybko do rozmiarów setki, a i tak miałbym wrażenie, że coś opuściłem. Spróbuję zatem inaczej. Zaprojektuję maleńką biblioteczką dla czytelnika żyjącego w XXI wieku - w epoce, gdy multimedialne komputery staną się powszechnie dostępne, a wszyscy z pewnością będą mieli jeszcze mniej czasu na czytanie. Wyliczę dwadzieścia książek napisanych w XX wieku, bez których ludzkość byłaby niewątpliwie uboższa, które trzeba koniecznie w naszym krótkim życiu przeczytać.

1. Marcel Proust: W poszukiwaniu straconego czasu

Obawiam się, że lepszej powieści nikt już nigdy nie napisze. Myślę z pewnym rozbawieniem, że nawet za sto lat, gdy człowiek będzie podróżował znacznie szybciej niż obecnie (kto wie, może zbliży się nawet do prędkości światła?), na lekturę cyklu Prousta potrzeba będzie ciągle kilku tygodni. Czy to nie piękna perspektywa?

2. James Joyce: Ulisses

Po tej książce literatura wyglądała już inaczej. Podejrzewam, że jeszcze za pół wieku Ulisses będzie odbierany jako powieść nowatorska i pod każdym względem zdumiewająca.

3. Thomas Stearns Eliot: Ziemia jałowa

Podsuwam mojemu czytelnikowi z przyszłości ten właśnie poemat, choć przez całe życie brzmiały mi w uszach wersety z Pieśni miłosnej J. Alfreda Prufrocka. Ale wkrótce nie będzie już salonów ani przechadzających się kobiet. Ani rozmów o Michale Aniele?

4. Rainer Maria Rilke: Elegie duinejskie

Wbrew Heideggerowi nie uważam Rilkego za poetę czasu marnego. Wydaje mi się, że zwłaszcza w tym cyklu (a także Nowych poezjach) dotknął prawd, o których nie śniło się nawet największym filozofom.

5. Tomasz Mann: Czarodziejska góra

Bez tej powieści trudno zrozumieć dylematy myśli współczesnej. Myślę, że w większym stopniu niż Doktor Faustus stanowi ona swego rodzaju klucz do naszej epoki, a na zawarte w niej pytania będą musieli odpowiedzieć także ludzie XXI wieku.

6. William Faulkner: Absalomie, Absalomie!

Zapewne najważniejsza część wielkiej sagi o krainie Yoknapatawpha. Arcydzieło narracji, jeden z najbardziej przenikliwych traktatów o istocie czasu w formie powieści. Wybór mimo wszystko trudny, bo Wściekłość i wrzask, Światłość w sierpniu i Przypowieść też zasługują na miejsce w kanonie literatury XX wieku.

7. Iwan Bunin: Nathalie i inne opowiadania

Chyba nikt nie pisał w tym stuleciu piękniejszych nowel niż pierwszy rosyjski laureat literackiej Nagrody Nobla. Kiedy z dużym opóźnieniem powrócił do obiegu czytelniczego (zwłaszcza dzięki Gramatyce miłości), mieliśmy okazję przekonać się, jak wiele literatura polska mu zawdzięcza.

8. Hermann Hesse: Gra szklanych paciorków

Jedyna wybrana przeze mnie powieść, której akcja rozgrywa się w niezbyt odległej przyszłości (po pół wieku mamy prawo widzieć w niej już otaczającą nas teraźniejszość). Wierzę, że epoka felietonu dobiegnie kiedyś kresu i najrozumniejsi z nas powędrują do Kastalii.

9. Jorge Luis Borges: Proza

Opowiadania i miniatury Borgesa, najkrótsze arcydzieła XX wieku, zmieszczą się między dwiema okładkami dość pokaźnego tomu. Nie umiałbym zdecydować się na jeden zbiór (wahając się między Twórcą a ostatnimi tekstami). W ciągu ostatnich lat najbliższy był mi Tajemny cud. Może kiedyś uda nam się zatrzymać czas? Ale czy warto obdarzać wszystkich wiecznością?

10. Michał Bułhakow: Mistrz i Małgorzata

Jak się zdaje, ta powieść przybyła do nas z wieczności (maczał w tym palce Woland?). Rozpoczęta u schyłku lat dwudziestych, opublikowana została równocześnie z pierwszymi utworami Kundery, Marqueza, Pynchona. Być może tragiczne doświadczenia narodu rosyjskiego wyrażają lepiej powieści Pasternaka i Sołżenicyna albo wspomnienia Nadieżdy Mandelsztamowej. Sądzę jednak, że zagadkowe arcydzieło Bułhakowa ma więcej szans na przetrwanie.

11. Bruno Schulz: Proza

Najchętniej nazwałbym kanoniczne wydanie dzieła Schulza Księgą i umieścił w nim wszystko, co Schulz napisał i narysował. A jeśli - jak twierdzi Woland - „rękopisy nie płoną”, to mogłyby się tam również znaleźć teksty zaginione. Być może kiedyś zdołamy zresztą do nich dotrzeć?

12. Simone Weil: Myśli o człowieku

Ponieważ nie pisała wierszy ani powieści, nie interesuje literaturoznawców, filozofowie zaś ją lekceważą. Mimo wszystko stworzyła dzieło bez porównania ważniejsze niż pokryte kurzem akademickie rozprawy i przyczynki. Ponieważ była pisarką fragmentu, jej teksty należałoby wydać w całości - niekoniecznie pod tytułem, jaki zaproponowałem.

13. Albert Camus: Eseje

Bez wątpienia można znaleźć wybitniejszych powieściopisarzy niż Camus. Ale jego refleksja (wyrażona najpełniej w esejach) jest niepowtarzalna. Człowiek zbuntowany i Mit Syzyfa to teksty istotne dla każdego, kto ma odwagę szukać, pytać i… błądzić.

14. Malcolm Lowry: Pod wulkanem

W XX wieku niejeden pisarz podejmował wędrówkę do piekła - śladem Odyseusza, Eneasza, Dantego. Wyprawa absolwenta uniwersytetu w Cambridge, uczestnika wojny w Hiszpanii, człowieka, dla którego alkohol był zarówno trucizną, jak i eliksirem życia, zachowała może najwięcej literackiej powagi.

15. Witold Gombrowicz: Dziennik

Z upływem lat coraz częściej uważany za najważniejszy tekst pisarza, spychający w cień dorobek prozaika i dramaturga. Trochę mi żal, bo Pornografię i Kosmos, najtrudniejsze powieści Gombrowicza, uważam za równie ważne.

16. G*nter Grass: Blaszany bębenek

Dla Polaków dzieło równie legendarne jak książki Brunona Schulza. Taka powieść o Gdańsku już się nam nie zdarzy i arcydzieła tej miary pewnie Grass już nie napisze. Jeden z najważniejszych utworów drugiej połowy XX wieku, czyli okresu, w którym powieść przeżywała podobno kryzys!

17. Zbigniew Herbert: Poezje zebrane

Znam wystarczająco wiele optymistycznych przepowiedni pochodzących z końca XIX wieku (choćby Prusa i wielu innych autorów), by zachować ostrożność. Poezje Herberta to idealna lektura na czas klęski i każdy czas wymagający zdecydowanych, męskich odpowiedzi. W epoce pluralizmu i relatywizmu Herbert uczy nas, że tchórz, zdrajca, łotr nie są jedną ze stron sporu, lecz sojusznikami zła, z którym powinniśmy się uporać. Wyjątkowo cenna lekcja!

18. Heimito von Doderer: Schody Strudlhofu

Oczywiście, bez książek Musila, Brocha, G*tersloha nasza dwudziestka sporo traci. Jednak wiedeńskiego Prousta pominąć nie mógłbym. A po lekturze obszernych dwóch tomów trzeba koniecznie pojechać do Wiednia i wspiąć się na legendarne Schody.

19. Milan Kundera: Nieznośna lekkość bytu

Za pół wieku zjednoczeni Europejczycy nie będą chyba pamiętać, co zdarzyło się w 1968 roku w nieistniejącym już kraju. A jednak pozostanie wspaniała powieść o miłości pióra czeskiego autora. Czy to powieść o miłości czasu marnego? Obawiam się, że tak. Niestety.

20. Gabriel Garcia Márquez: Miłość w czasach zarazy

To zupełnie niesamowite, że po otrzymaniu Nagrody Nobla można pisać jeszcze arcydzieła zamiast w ciszy i spokoju poznawać smak sukcesu. Miłość opisana w powieści przetrwa chyba dłużej niż sto lat, a ostatecznie życie we dwoje cenić wypada wyżej niż samotność.

Przeglądając moją listę, stwierdzam, że mniej więcej jedna trzecia wyliczonych arcydzieł została opublikowana (bądź powstawała) w latach dwudziestych. To bardzo intrygujące.

Wspaniała epoka. Takie przedziwne lata wyjątkowej obfitości zdarzały się jednak i w XIX wieku (w tym samym roku ukazały się na przykład Kwiaty zła i Pani Bovary!). Nie przypuszczam więc, by mogło ich zabraknąć w następnym stuleciu.

Nieśmiertelni bohaterowie

Dokonujące się w zaciszu dziecinnego pokoiku pierwsze spotkania z literaturą zaczynają się zwykle od zawarcia znajomości z bohaterami. Osoba autora, jego narodowość, a nieraz i tytuł książki znajdują się jeszcze wówczas na dalszym planie. Mali czytelnicy nie zawsze nawet zdają sobie sprawę, że kiedyś chodzili po ziemi ludzie, których wyobraźni zawdzięczają swoje istnienie Kubuś Puchatek, Mały Książę, Pinokio.

Profesjonalistom się to nie zdarza, ale co bardziej roztargnieni amatorzy, nawet w wieku dorosłym, postępują dokładnie tak samo. Uciekają z pamięci tytuły, z upływem lat rozwiewa się niezachwiana pewność co do osoby autora (Nałkowska czy Dąbrowska? Andrzejewski czy Iwaszkiewicz? Camus czy Sartre?). W pamięci pozostają bohaterowie i ich losy. Tylko tyle wiąże nas niekiedy z książką przeczytaną w odległej przeszłości.

Skandal i niedbalstwo? Zapewne tak - przynajmniej z punktu widzenia pedanta, który wie, że ślady lektur powinny być znacznie bardziej trwałe. Jednak nasze przywiązanie do bohaterów ma całkiem racjonalną motywację. Przed wiekami, gdy nie było jeszcze rynku wydawniczego, nowoczesnych mediów, reklamy i fachowej sztuki edytorskiej, obcowanie z literaturą wyglądało trochę podobnie. Wiele utworów ukazywało się anonimowo, a niektóre z nich do dziś nie posiadają autora. Inne znamy pod tytułami, jakimi zdecydował się je opatrzyć wydawca, a nie autor. Szczególnie znamienny jest tu przykład tytułów barokowych i XVIII-wiecznych, które do naszych czasach przetrwały w postaci mocno zredukowanej - najczęściej do imienia czy nazwiska bohatera. Mówimy więc o Robinsonie Kruzoe (a w najlepszym razie Przypadkach Robinsona Kruzoe), choć w wersji oryginalnej tytuł ten jest znacznie dłuższy. Powieści Fieldinga także funkcjonują pod skróconymi tytułami - Joseph Andrews, Tom Jones.

Jak łatwo zauważyć, sławni bohaterowie to najczęściej postacie występujące w głośnych powieściach albo dramatach. Poeci uczestniczyli w owej szlachetnej rywalizacji jeszcze w okresie romantyzmu (przypomnijmy choćby Byrona, Puszkina, Słowackiego). Późniejszy zmierzch poezji epickiej sprawił, że twórcami sławnych postaci literackich rzadko stają się autorzy wierszy i poematów, choć Paul Valéry wzbogacił tę kolekcję o pana Teste, a Zbigniew Herbert o równie intrygującego pana Cogito. Są to jednak wspaniałe, ale rzadkie wyjątki.

Gdyby sporządzić listę arcydzieł literackich znanych powszechnie na całym świecie, to stwierdzilibyśmy (chyba bez zdziwienia), że przynajmniej połowa z nich powstała w dwóch minionych stuleciach. Wiek XIX dał nam Komedię ludzką, Zbrodnię i karę, Wojnę i pokój, Kwiaty zła. Wiek XX - Ziemię jałową, Czarodziejską górę, W poszukiwaniu straconego czasu, Ulissesa. W epokach wcześniejszych nie spotkamy tak wielkiej liczby znakomitych pisarzy. Arcydzieła zdarzały się wówczas rzadziej, a wiele z nich nie przetrwało próby czasu i dziś pokrywa je biblioteczny kurz. Wydawać by się mogło, że ta korzystna dla nowszych czasów proporcja utrzyma się również wówczas, gdy spróbujemy ułożyć listę nieśmiertelnych bohaterów literackich.

Podobne przypuszczenie okazuje się jednak iluzją. Oczywiście, jeśli potraktujemy planowaną kolekcję bardzo szeroko i uwzględnimy na przykład tysiąc postaci, to literatura XIX i XX wieku może istotnie dominować. Ale któż z nas zachowuje w pamięci taki tłum wyimaginowanych stworzeń? Chodzi nam raczej o tych bohaterów, których imiona wywołują mniej więcej określone skojarzenia w świadomości nawet mało oczytanego rozmówcy. Chodzi o bohaterów, którzy stali się już dawno temu naszymi dobrymi znajomymi. Chodzi o tych, których losy przywołujemy, pragnąć wyjaśnić zagadkę naszej własnej egzystencji.

Takich kreacji znajdziemy niewiele: dziesięć, piętnaście, dwadzieścia postaci. Zapewne, zarówno ich liczba, jak i personalia zmieniać się będą w zależności od narodowości, wykształcenia i zainteresowań czytających. Powtórzmy jednak, że chodzi nam w tym momencie o kolekcję nieśmiertelnych bohaterów, a nie postacie „kultowe”, których popularność zawężona jest co do czasu, miejsca i środowiska. Odrzućmy więc tych wszystkich, którzy budzą jakiekolwiek wątpliwości, zapomnijmy chwilowo o lokalnych mitach i upodobaniach, o sławie nieprzekraczającej granic jednego narodu czy języka. W wyniku tak surowej selekcji pozostają prawdziwe wielkości, których imiona znać powinien - przynajmniej teoretycznie - każdy Europejczyk.

Jako pierwsi pojawiają się w naszym wyliczeniu bohaterowie biblijni i mitologiczni. Niektórzy z nich nie są postaciami literackimi w dosłownym znaczeniu, lecz raczej symbolami religijnymi. Jednak przynajmniej dla dwóch bohaterów uczynić musimy wyjątek, opuścili bowiem już dawno przestrzeń religii i w rozmaitych wcieleniach zawędrowali do literatury. Pierwszy to Odyseusz, bohater eposów Homera i paru tragedii antycznych. Poza skrupulatnymi filologami porównującymi interpretacje, wersje i warianty, myśląc o królu Itaki, rzadko wychodzimy poza Odyseję.

Ten najwspanialszy zapewne epos starożytny - w przeciwieństwie do opisującej wypadki wojenne Iliady - zawiera pochwałę życia domowego, małżeństwa, przyjaźni, wierności, honoru. Odyseusz, czyli Ulisses - w odróżnieniu od innych greckich wodzów i herosów, choćby Achillesa czy Menelausa - zwycięża nie tylko za pomocą siły czy zręczności, ale i podstępu. To za jego namową zbudowano słynnego konia trojańskiego, który przesądził o losach wojny. Symbol wierności, powracający po latach tułaczki do Penelopy, miewa przecież chwile słabości i sytuacje, w których wystawiony zostaje na ciężką próbę (spotkanie z Nauzyką). Dla romantyków jest to również bohater mistyczny - za życia zstępuje do krainy umarłych, czyli Hadesu (jego tropami podąży znacznie później Dante). Przepowiednia padająca w zakończeniu Odysei zadaje się wskazywać, że pogodna starość na Itace niekoniecznie musi być pisana urodzonemu żeglarzowi (temat dalszych przygód Odysa podejmowali między innymi Stanisław Wyspiański i Jerzy Andrzejewski).

Tęskniący do szczęku oręża i bohaterskich czynów wiek XIX cenił zwykle wyżej „wojenną” Iliadę aniżeli „pokojową” Odyseję. Sposoby, jakimi walczyli i zwyciężali Hektor czy Achilles, wydawały się lepiej przystające do etyki rycerskiej. W wieku XX Odyseusz wyszlachetniał. Zapomniano mu okrucieństwo i podstępną przebiegłość. Stał się uniwersalnym symbolem ludzkiego losu: tułaczki uwieńczonej szczęśliwym powrotem. Współczesny Odyseusz mógł - jak czynił to bohater powieści Joyce'a - błąkać się po ulicach wielkiego miasta, by w zakończeniu trafić w objęcia niewiernej Penelopy. Odyseusz z przyszłości okazywał się kosmicznym podróżnikiem przemierzającym już nie ocean, lecz bezkresny wszechświat. Taką wizję zarysował bodaj najlepszy film science fiction wszystkich czasów: 2001: Odyseja kosmiczna Stanleya Kubricka.

Znawcy twierdzą, że przez stronice Biblii przewija się ponad trzy tysiące możliwych do zidentyfikowania postaci. Jednak Hiob jest wśród nich bohaterem absolutnie wyjątkowym. Pełni rolę symbolu wciąż inspirującego tych wszystkich, którzy rozmyślają o istocie zła, o zagadce cierpienia, o posłuszeństwie i wierności. Los Hioba niepokoi i przeraża, zdaje się być przestrogą, ale i ujawnieniem niepokojącej tajemnicy. Od dawna już ścierają się dwie zasadnicze interpretacje tej niezwykłej biblijnej księgi. Teologowie przypominają o znikomości człowieka, o jego wątpliwych zasługach i problematycznej pozycji wobec Boga. Z punktu widzenia Stwórcy nie istnieje prosta symetria grzechu i kary, zasługi i nagrody. Rozgniewany Jahwe pyta wprost udręczonego Hioba: czy byłeś ze mną, gdy stwarzałem światy? Pytanie retoryczne, nieludzkie, akcentujące marność pozycji człowieka. Bóg ma prawo postąpić z Hiobem według własnej woli, dowodzą teologowie. Przeciwnicy ortodoksji krytykują ową tezę. Księga Hioba staje się dla nich argumentem, iż tajemniczy związek łączy Boga i szatana. Mówią wręcz o odpowiedzialności Jahwe za wyrządzone człowiekowi zło, za cierpienie pozbawione sensu, za okrutne rozstrzygnięcie absurdalnego eksperymentu. Dla tych wszystkich, którym obce są spory religijne, Hiob jest symbolem niezawinionego cierpienia, spadającego na człowieka niespodziewanie, wbrew rozumowi i wbrew nadziei, że nasze życie nie jest grą ślepego przypadku.

Wydaje się zastanawiające, że bodaj najsławniejsi bohaterowie europejskiej literatury nowożytnej ukazują się czytelnikom w ciągu zaledwie kilku czy kilkunastu lat. Pod tym względem przełom XVI i XVII wieku, tak bogaty w znakomite utwory, jest okresem absolutnie wyjątkowym. W historii literatury zaistnieli wówczas (i to niemal jednocześnie!) Faust, Hamlet, Don Kichote i Don Juan. Zdumiewająco bogata kolekcja nieśmiertelnych postaci, do dziś intrygująca badaczy, komentatorów i miłośników książek.

Johann (według innej wersji - Georg, a zdaniem Goethego - Henryk!) Faust zaistniał początkowo w legendarnej, sensacyjnej opowieści spisanej przez niejakiego Johanna Spiessa, choć z pewnością nie przez niego wymyślonej. Wydana w 1587 roku, wielokrotnie powielana i zmieniana, tłumaczona na wiele języków, stała się inspiracją dla dwóch przynajmniej arcydzieł. Można stąd wnioskować, że droga od literatury jarmarcznej do klasyki najwyższego lotu bywa niekiedy bardzo krótka.

Mówimy o dwóch arcydziełach, choć oczywiście tylko Faust Goethego jest szeroko znany. Jednak weimarski klasyk ma poważnego rywala w postaci niesfornego Christophera Marlowe'a, dramaturga współczesnego Szekspirowi, pisarza niespełnionego, tragicznego i jak utrzymują biografowie, niezbyt sympatycznego. Mimo wszystko Tragiczna historia doktora Fausta, pochodząca najpewniej już z 1592 roku, to sztuka teatralna, którą powinniśmy poznać najpóźniej zaraz po lekturze dramatu Goethego. Oba teksty warto zresztą czytać obok siebie, odnotowując zarówno pokrewieństwa, jak i znamienne różnice. Utwór niemieckiego pisarza, zwłaszcza jego druga część, to dzieło późnej starości, podczas gdy nieszczęsny Marlowe nie dożył nawet trzydziestki! W wizji Goethego, zakorzenionej w starej legendzie, ale naznaczonej klimatem Oświecenia, demoniczna siła reprezentowana przez Mefistofelesa znajduje miejsce w rozumnym planie rzeczywistości, a nawet mimo woli przyczynia się do postępu. Podpisanie cyrografu nie jest równoznaczne z ostatecznym potępieniem, siła bowiem, energia, konsekwencja w dążeniu do celu zapewniają bohaterowi łaskawość ze strony Boga. U Marlowe'a nie ma odwrotu: jego Faust dokonuje jednoznacznego wyboru: zbuntowany przeciwko Bogu poznaje nie bez satysfakcji smak grzechu. Upojony swoją mocą, nękany pychą, wpada w objęcia kosmicznego Zła.

Aż do czasów Tomasza Manna (powieść Doktor Faustus w zamierzeniu autora nie była próbą zmierzenia się z geniuszem Goethego) historię Fausta pokazywano najchętniej na scenie. Gdy w XIX wieku zainteresowali się nią sławni kompozytorzy, sztuka teatralna przeobraziła się w operę, kantatę oraz symfonię z partiami wokalnymi. Berlioz, Schumann i Liszt zaprezentowali swe dzieła u schyłku epoki romantycznej, ale największą zapewne popularność zdobyła opera Charles'a Gounoda - to dzięki niej francuskie salony poznawały nieco uproszczoną historię nieśmiertelnego bohatera.

W teatrze do dziś wystawia się Fausta znacznie rzadziej niż Hamleta, co wiąże się z przekonaniem, że jak dotąd nikomu nie udało się napisać sztuki lepiej wykorzystującej możliwości klasycznej sceny. Oczywiście i Szekspir miał poprzedników, a wśród nich Thomasa Kyda, autora Tragedii hiszpańskiej. Niewątpliwe zbieżności pewnych wątków to zadanie dla dociekliwych filologów. W oczach publiczności i całego teatralnego świata Hamlet to Szekspir, a Szekspir to Hamlet. Dla aktora zainteresowanego repertuarem klasycznym rola Hamleta pozostaje największym marzeniem artystycznym. Co ciekawsze, podobnie rozumują (i to od dość dawna) niektóre panie, zakładające, że wybitna aktorka potrafi zagrać wszystko - nawet najsławniejszą z męskich ról.

Jednak dopiero w wieku XX Hamlet osiągnął pozycję najwybitniejszej i najbardziej znanej tragedii Szekspira. Poprzednie stulecie ceniło na ogół nieco wyżej Króla Leara. Znacznie lepsze notowania niż obecnie miał Sen nocy letniej, mniej zachwytów wywoływała tak modna dziś Burza. Jak się zdaje, taki stan rzeczy wynika z bliskiej nam tendencji do poszukiwania w arcydziele znaków współczesności. Hamleta interpretowano niegdyś jako postać bliską wielu bohaterom romantycznym. W 1919 roku Paul Valéry ujrzał w Hamlecie bohatera współczesnego, pochylającego się już nie nad czaszką Yoricka, lecz cmentarzyskami I wojny światowej. Od tej chwili tragedię Szekspira wystawiano często bez dekoracji i kostiumów, podkreślając jej niewiarygodną aktualność.

Aktorowi grającemu Hamleta potrzeba niewielu rekwizytów: sztylet, czaszka, zdaniem większości inscenizatorów - stosowny do charakteru refleksji prosty czarny strój. W postać duńskiego księcia wcielają się rozmaici wykonawcy, warunki fizyczne, a nawet wiek nie są tu poważną przeszkodą. Inaczej w przypadku Don Kichota. To jeden z niewielu nieśmiertelnych bohaterów, któremu przypisany został bardzo określony wygląd. Zapewne, każdy z nas ma jakieś wyobrażenie postaci Odyseusza, Hioba, Fausta. Ale jak wyglądali naprawdę, skoro dysponujemy jedynie bardzo lakonicznymi wzmiankami? O Don Kichocie wiemy znacznie więcej. Wydaje się - jak słusznie ktoś zauważył - postacią bardziej realną niż ludzie autentyczni, żyjący w tamtej epoce. Odwiedzając muzeum, możemy mieć kłopoty z rozpoznaniem figur mitologicznych i biblijnych. Wysoki, chudy rycerz na koniu, w towarzystwie krępego giermka, nie budzi żadnych wątpliwości. To nasz stary znajomy, bohater fantastycznej historii - śmiesznej i tragicznej zarazem.

Chociaż Hiszpanie uważają go za swoją własność i skarb narodowy, o jego losie zawzięcie dyskutowano w całej Europie. Oceniano go też rozmaicie: dla Hegla był bohaterem anachronicznym, dla Dostojewskiego - wcieleniem cnót rycerza chrześcijańskiego, dla Turgieniewa - człowiekiem czynu (w odróżnieniu od Hamleta). Zdaniem Miguela de Unamuno symbolizować miał przymioty ducha hiszpańskiego. W oczach Bolesława Prusa upodabniał się do polskiego romantyka, mierzącego siły na zamiary i planującego z uporem kolejną „donkiszoterię”, czyli skazane na klęskę powstanie. A całkiem już niedawno stał się ulubionym bohaterem pisarzy iberoamerykańskich (Borges, Fuentes, Sábato), interpretowanym na nowo symbolem europejskiej tradycji.

Don Kichote ma jednego tylko ojca: hiszpańskiego pisarza Cervantesa, który zmarł w tym samym roku co Szekspir, choć urodził się bez mała dwadzieścia lat wcześniej. Historii o Don Kichocie chyba nie da się napisać na nowo - byłaby ona (jak podejrzewa Borges) jedynie powtórką istniejącej już powieści. To sytuacja wręcz wyjątkowa, tak jak odosobniony - choć z dokładnie odmiennych powodów - jest przypadek Don Juana.

Pierwszy znaczący ślad obecności tego bohatera odnotowujemy niedługo po ukazaniu się Don Kichota. Jednak hiszpański zakonnik Tirso de Molina, autor poświęconej Don Juanowi komedii, uważany jest co najwyżej za osobistość, która dostarczyła najwcześniejszych inspiracji. Pół wieku później temat bierze na warsztat sam Molier, by w sztuce Don Juan, czyli Kamienny Gość zaprezentować groźne oblicze immoralisty i libertyna. Do Moliera nawiąże następnie Lorenzo da Ponte, który stworzy libretto operowe - jedno z najsławniejszych w historii muzyki. Don Giovanni Mozarta ujrzał światło dzienne w 1787 roku. Zachwyceni postacią niestrudzonego zdobywcy serc niewieścich romantycy także poświęcili mu niemało uwagi, czego dowodem sławny poemat dygresyjny Byrona, tragedia Puszkina Kamienny gość i nasz Don Juan Poznański Ryszarda Berwińskiego. W drugiej połowie XIX wieku temat podejmą zapomniani dziś poeci: Włodzimierz Stebelski i Aleksander Michaux (Miron). A po nich Rittner i Leśmian. Wymieniać moglibyśmy jeszcze długo.

Mnogość wersji przyprawić może o zawrót głowy. Która najważniejsza, która najciekawsza, a która kanoniczna? Don Juan ma wiele twarzy, jego mroczna dusza kryje niejedną zagadkę, jego powikłana historia zmierza natomiast do finału respektowanego przez wszystkich autorów. Chodzi tu o równie wspaniałe jak w Hamlecie spotkanie dwóch sfer istnienia: rzeczywistości ziemskiej i mrocznych zaświatów, z których przybywa kamienny posąg Komandora.

W wieku XVIII czytelnicy zawierają znajomość z kapitanem Guliwerem i Moll Flanders, z Kandydem i Tomem Jonesem, z Tristramem Shandy i Werterem. Jednak przyjmując najsurowsze kryterium selekcji, absolutną nieśmiertelność gotowi jesteśmy przyznać tylko jednej postaci, stworzonej przez Daniela Defoe. Napisane przez niego Przypadki Robinsona Kruzoe są powieścią do dziś niezwykle popularną, choć rzadko czytaną w pełnej wersji autorskiej. Z dzieciństwa pamiętamy sympatycznego brodacza z parasolem, ratującego od śmierci Piętaszka. To oczywiście wątpliwa zasługa tych wszystkich, którzy poddali dzieło Defoe oczyszczającym zabiegom. Bo tak naprawdę Przypadki są powieścią ponurą, wnoszącą atmosferę przygnębienia, grzechu, nietolerancji. Ludzie, których spotykamy w podróży, okazują się najczęściej oszustami, rzezimieszkami, mordercami. Ale i sam Robinson nie jest bynajmniej wzorem cnót: jego fanatyzm wyznaniowy i kulturowy staje się powodem bezsensownych zgoła komplikacji, jego niechęć do innych narodów, religii, cywilizacji wydaje się z dzisiejszej perspektywy wręcz obsesyjna. Wszystkie te fakty usuwamy w cień, pamiętając o dwudziestu ośmiu latach spędzonych na bezludnej wyspie - o cierpliwości, która przerasta nasze wyobrażenia, o uporze i niezłomnej woli życia.

Liczbę sławnych bohaterów powieściowych pomnoży kolejne stulecie, w którym pojawiają się Julian Sorel, Stawrogin, Pickwick, Fryderyk Moreau, Anna Karenina, Lucjan de Rubempré, Obłomow. Jednak bardzo rzadko nazwisko bohatera literackiego daje początek nowemu słowu naszego języka. Mówimy więc o naszym znajomym, że ma naturę „hamletyczną”, fantastów oskarżamy o skłonność do „donkiszoterii”, kogoś innego o dążenia „faustowskie”. Wraz z powieścią Flauberta karierę robi termin „bovaryzm”. Bohaterka Pani Bovary, uwięziona w jakże prozaicznej rzeczywistości, nie potrafi znaleźć satysfakcji ani w małżeństwie, ani w życiu rodzinnym. Jej usposobienie staje się powodem życiowej katastrofy, obserwowanej ze spokojem przez mało sympatyczne otoczenie. Emmę, której marzenia nie mogą być zaspokojone, porównywano czasem do „Fausta w spódnicy”, ale ma ona w sobie również pasję Don Kichota niepozwalającą na zaakceptowanie ograniczeń świata realnego.

W naszych czasach, gdy kobiety zaczynają odgrywać coraz większą rolę nie tylko jako czytelniczki, ale i autorki, gdy rozważania o kobiecej psychologii i filozofii płci traktuje się poważniej niż kiedykolwiek, pozycja powieści Flauberta ulega wyraźnemu wzmocnieniu. Minione stulecie nie wyłoniło chyba żadnej poważnej konkurentki dla Emmy. Madame Chauchat, Gilberta, Albertyna, Agata z powieści Musila, Teresa z Nieznośnej lekkości bytu Kundery, Małgorzata z arcydzieła Bułhakowa. Równie ciekawe, ale mniej znane: Emma Zunz, Nathalie i cała kolekcja dziewcząt występujących w nowelach Bunina, kobiety Faulknera i Virginii Woolf, Hemingwaya i Henry Millera, Doderera i Sylvii Plath. Jeszcze ta najciekawsza, najbardziej tajemnicza - Aleksandra z powieści O bohaterach i grobach, niezwykła kreacja stworzona przez Ernesto Sábato.

Mnogość i rozmaitość działa jednak obezwładniająco. Brakuje nam również dystansu czasowego, jaki uzyskaliśmy już w stosunku do Don Kichota, Fausta, a nawet Emmy Bovary. W naszym języku i zbiorowej wyobraźni zajęła natomiast miejsce bohaterka zapewne nie najciekawsza, ale trudna do zlekceważenia w epoce, która pozbyła się tematów tabu. „Mała dziewczynka imieniem Lolita” nie jest nawet najbardziej genialnym wynalazkiem samego Nabokova, w którego wielokształtnym dziele przewijają się dużo ciekawsze postacie. W tym wypadku doniosłe znaczenie ma fakt, że pisarz ujawnił anatomię zjawiska znanego wprawdzie społeczeństwu, ale nie posiadającego ustalonej nazwy. Jakkolwiek Lolita jest produktem wyobraźni autora tak zatytułowanej powieści, to tłumy „lolitek” spotykamy w całej europejskiej tradycji literackiej. Nabokov sprecyzował jedynie fenomen, który dla jednych ma posmak dewiacji, dla innych - stanowi wyraz romantycznej tęsknoty. W każdym razie tezy, że dla wielu dojrzałych mężczyzn „rozkwitające dziewczęta” są istotami pełnymi uroku, dziś już nie neguje ani psychologia, ani seksuologia.

Sto lat literatury minionego wieku wzbogaciło nas o dziesiątki postaci szaleńczo odważnych i rozbrajająco tchórzliwych, pełnych dobroci i mrocznych, reprezentujących najrozmaitsze światopoglądy i postawy życiowe. Każda próba uogólnienia powiązana jest z ryzykiem, wydaje się jednak, że bohaterowie literatury współczesnej są znacznie bliżsi przeciętności. Wizerunkowi „everymana” odpowiada zarówno Hans Castorp z Czarodziejskiej góry, jak i najgłośniejsze kreacje Kafki - Józef K. z Procesu i mierniczy K. z Zamku. „Człowiekiem bez właściwości”, biernym obserwatorem niezdolnym do wielkiej przemiany duchowej pozostaje Ulrich z gigantycznego cyklu Musila. Heimito von Doderer porusza się w świecie typowych wiedeńczyków, podobnie typowi zdają się być mieszkańcy Dublina występujący w Ulissesie. Osobowością zgoła innego rodzaju jest Marcel, choć po lekturze siedmiu tomów Prousta właściwie trudno nam wyobrazić sobie jego osobę. Narrator W poszukiwaniu straconego czasu odsłania przed naszymi oczami najwspanialszy zapewne z powieściowych światów, ale sam kryje się często w cieniu.

Najbardziej znani, nieśmiertelni bohaterowie przekraczają granice literatury. Stają się częścią wiedzy o człowieku, ich imiona symbolizują typy psychologiczne, relacje międzyludzkie, zachowania społeczne. Do ich imion odwołują się filozofowie, kreśląc własną wizję rzeczywistości. To dzięki nim możliwe są pewne skróty myślowe - posługujemy się nimi na przykład wówczas, gdy wierzymy, że w każdym człowieku toczą walkę wzniosły Don Kichot i prostacki Sancho Pansa.

Interesujący wydaje się pomysł, by każdy naród reprezentowany był przez jednego z nieśmiertelnych bohaterów. Idea ta wywodzi się oczywiście z filozofii XIX wieku, traktującej kulturę jako wyraz „narodowego ducha”. W tej operacji nadawania znaczeń, przeprowadzanej kiedyś z wielką powagą, Niemcy symbolizowane są przez Fausta, Hiszpania - rzecz jasna przez Don Kichota. Najbardziej popularnym bohaterem stworzonym przez pisarza angielskiego jest oczywiście Hamlet, ale duński książę nie wyrażał nigdy przymiotów ducha angielskiego. W ojczyźnie żeglarzy, kupców i kolonizatorów taką rolę pełnić mógł natomiast Robinson Kruzoe (warto pamiętać, że Anglia jest wyspą, co prawda zamieszkałą, ale jednak wyspą!).

W świadomości potocznej narodowym bohaterem Czechów powinien zostać dobry wojak Szwejk, ale nie każdy musi się z tym zgodzić. Pozostają Amerykanie, Francuzi, Włosi i Rosjanie z przebogatą literaturą i całą galerią kandydatów, pośród których nie ma jednak zdecydowanych faworytów. W przypadku mniejszych narodów skromna erudycja paraliżuje skutecznie naszą pomysłowość. Tak więc mimo że całkiem niedawno literacka Nagroda Nobla pojechała do Budapesztu, jedynym szeroko znanym w Polsce bohaterem węgierskim pozostaje nieszczęsny Nemeczek. Chłopców z Placu Broni Molnara czytał prawie każdy uczeń, do innych utworów węgierskich pisarzy sięgamy raczej sporadycznie.

A co z polskim bohaterem, wyrażającym najpełniej nasz charakter narodowy? Wybór jest trudny, bo literatura polska nigdy nie rozwijała się w cieniu jednego arcydzieła. Brak nam utworu, który zajmowałby podobne miejsce jak Don Kichot w literaturze hiszpańskiej czy Faust w niemieckiej. Takiej roli nie spełnia wbrew pozorom Pan Tadeusz. Narodowy poemat miał bowiem zawsze wielu liczących się przeciwników (Słowacki, Norwid), a co gorsza, jego tytułowy bohater wydaje się postacią dosyć bezbarwną. Znacznie większe szanse miałby Jacek Soplica, ale jako uosobienie sarmatyzmu też nie wszystkim by odpowiadał - choćby tym, którzy stawiali znacznie wyżej Dziady.

Konrada zaakceptowaliby czytelnicy, którym nieodzowny wydawał się dialog z tradycją romantyczną, dla których mistyczne uniesienia nie były mglistym dziwactwem. Jednak kto chciał budować filozofię historii na przesłankach bardziej racjonalnych, głównie społecznych i ekonomicznych, szukać musiał innego bohatera. Z różnych przyczyn powszechnych oczekiwań nie spełniali ani Stanisław Wokulski, ani Jan Bohatyrowicz, ani nawet inteligenccy bohaterowie Żeromskiego. Społeczne konflikty czyniły genealogię postaci kwestią wręcz fundamentalną. Należało również wybierać między bohaterami pracy i walki. Ponadto perspektywę, że losy osobistości symbolizującej cały naród miałyby kończyć się katastrofą, przyjmowano zawsze z niechęcią.

Nie musiał być szczególnie pracowity ani wszechstronnie wykształcony. Jego maniery mogły pozostawiać trochę do życzenia. A jeśli brakowało mu rozsądku i rozwagi - tym lepiej. Od czegóż bowiem polska fantazja, szaleńcza odwaga, mierzenie sił na zamiary? W stopniu zapewne najdoskonalszym polskie zalety i wady godził Andrzej Kmicic. Bohater Potopu powtarzał niejako losy Jacka Soplicy, choć był od niego znacznie szczęśliwszy. Jego upadek nie powodował nieodwracalnych skutków, jego występki unieważniały późniejsze wspaniałe czyny bojowe. Gwarantował nadzieję w upadku, zapewniał perspektywę niezawodnego odkupienia winy, a co ważniejsze - dowodził obiegowej prawdy, iż społeczeństwo polskie konsoliduje się dopiero w momencie, gdy grozi nam widmo klęski.

W poszukiwaniu wielkiej miłości

W historiach nieśmiertelnych bohaterów, których listę zaproponowaliśmy w poprzednim rozdziale, niemal zawsze istotną rolę odgrywa miłość. Szaleństwa Don Kichota przybrałyby może znacznie łagodniejsza formę, gdyby nie przekonanie (słabo zresztą uzasadnione), że legenda o wyczynach błędnego rycerza dotrze aż do Toboso, gdzie czeka wierna Dulcynea, chwilowo tylko zaczarowana. Penelopa wypatruje powrotu Odyseusza aż dwadzieścia lat, choć wielu czytelników uważa, że to dla wierności zbyt ciężka próba. Wcześniejsi autorzy nie widzieli Małgorzaty u boku Fausta, ale oczywiście wizja Goethego przekonała późniejszych czytelników. Jednak młodziutka dziewczyna nie jest ani stosowną, ani jedyną partnerką dążącego do wielkich celów bohatera. Jeszcze mniejszą wagę do posiadania życiowej towarzyszki przywiązuje Robinson. Z kolei otoczony kobietami Don Juan symbolizować może zarówno erotyczne nienasycenie, jak i marzenie o wielkiej miłości, które w świecie realnym nie może się spełnić.

We wszystkich tych przypadkach chodzi przecież o potężne indywidualności, dla których miłość jest zaledwie częścią życiowej aktywności. Żaden z nich nie poświęciłby wszystkiego dla zdobycia kochanej osoby. Ta cecha dotyczy zupełnie innej kategorii bohaterów, równie zresztą popularnych. Od wielu wieków literatura uczy ludzi, że warto ruszyć w pogoń za tym, co niemożliwe. Warto uwierzyć, że można żyć samą tylko miłością, żyć dla miłości, żyć lekceważąc, a nawet odrzucając wszystko, co miłością nie jest.

Postępując w ten sposób, literatura podsuwa zakochanym wzorce i style miłości, odkrywa im tajemnice ars amandi, budzi uśpione marzenia. Oczywiście, przy okazji wprowadza zamęt do naszych serc, bo w powieściach i poematach ludzie są zawsze trochę lepsi, wierniejsi i bardziej sobie oddani niż w rzeczywistości, krajobrazy wydają się bardziej romantyczne, a uczucia bardziej gorące i mniej wrażliwe na upływ czasu. Mamy więc prawo sądzić, że czytelnicy historii miłosnych to siłą rzeczy istoty, które stawiają swoim partnerom nieco większe wymagania.

Gdyby nie literatura, kochalibyśmy zapewne inaczej. Jak? Cóż, chyba mniej pięknie, mniej szlachetnie i znacznie rzadziej. Bo przecież o ile niejednemu z nas zdarza się całkiem szczęśliwe życie bez wielkiej miłosnej historii, to udana powieść pozbawiona takiego wątku wydaje się prawie nie do pomyślenia.

Wielką miłość w literaturze symbolizują pary - nierozłączne, nieśmiertelne, budzące uczucie podziwu, a czasem i zazdrości. Myślimy o nich niby o całości, a ich imiona potrafimy wymienić jednym tchem, bez namysłu: Orfeusz i Eurydyka, Tristan i Izolda, Romeo i Julia. W naszej świadomości występują zawsze jednocześnie, zawsze razem - i za życia, i po śmierci. Przyznajemy tym sposobem rację starej legendzie opowiedzianej w Uczcie Platona. Zakochani są rozdzielonymi przez bogów, ale tęskniącymi do siebie dwiema połówkami jednej istoty i swoje szczęście mogą odzyskać dopiero za sprawą Erosa.

W tradycji europejskiej przeznaczeniem wielkiej miłości jest zawsze zwycięstwo nad czasem. Prawdziwa miłość przekracza wszystkie zakreślone przez ludzi granice i dlatego równa się na dobrą sprawę poszukiwaniu wieczności. U źródeł poezji, której patronuje Eros, znajdujemy Pieśń nad pieśniami, wspaniały poemat biblijny, któremu niektórzy komentatorzy skłonni są przypisywać jedynie znaczenie religijne. Nie zmienia to przecież faktu, że tekst ten od dawna znajduje się w kanonie światowej liryki miłosnej i czytany jest chętnie przez zakochanych. W każdym razie pośród wspaniałych obrazów zawartych w Pieśni nad pieśniami odkrywamy tu myśl, podejmowaną wielokrotnie przez późniejszych autorów: „Albowiem jako śmierć mocna jest miłość”.

Od tego momentu właściwie zawsze za wielką miłością podąża jej posępna towarzyszka - śmierć. Jest czasem jedynym jej sojusznikiem, a czasem zazdrosnym rywalem. Ale uwolnić się od niej już nie sposób. Śmierć porywa Eurydykę, kładzie kres rozpaczliwym tęsknotom Tristana, odgrywa również główną rolę w arcydramatach Szekspira. W tragedii Romeo i Julia opętanie miłością przeradza się w opętanie śmiercią. Porównując Julię do anioła, Romeo nie ma chyba jeszcze świadomości, że ta stojąca dopiero u progu dojrza­łości dziewczyna przeobrazi się wkrótce w prawdziwego anioła śmierci. Zresztą z upły­wem czasu oboje zaczną myśleć w kategoriach ekstremalnych, jedyne rozwiązanie ży­ciowych trudności dostrzegając w samounicestwieniu. To właśnie wewnątrz grobowca Julii rozlega się najbardziej może żarliwe wyznanie miłosne. Zrozpaczony i zagubiony Romeo przyjmuje śmierć z desperacką nadzieją, ale nade wszystko - z miłością. Symbolem owego spotkania staje się pocałunek śmierci. Zatracają się proporcje, rozum wypowiada posłuszeństwo, zanika zdolność prawidłowej oceny rzeczywistości. Jednocześnie rozluźniają się więzy łączące bohaterów z życiem ziemskim. Grób wydaje się teraz latarnią, ciemna dolina śmierci - krainą pełną światła, w którą wstępuje się bez wa­hania.

Szekspir ustanawia pewien wzorzec, do którego odwoływać się będą późniejsi autorzy. Miłość jest niespodzianką, nieprzewidywalnym darem niebios zaskakującym człowieka i sprawiającym, że zaczyna on działać irracjonalnie. Autor Romea i Julii wierzy w potęgę miłości zapewne mocniej niż na przykład średniowieczni poeci, którzy opowiedzieli nam historię romansu Tristana i Izoldy.

Chociaż jest to narracja porywająca, nie mamy do końca pewności, jaką rolę w narodzinach uczucia spełnił tajemniczy napój miłosny i niedbalstwo służącej, która tak nieudolnie strzegła niebezpiecznego specyfiku. Czy gdyby nie magia, Tristan zauważyłby w ogóle Izoldę? Co dziwniejsze, kochankowie mają dość sił, by na pewien czas się rozstać, a nawet szukać szczęścia w związkach rodzinnych z innymi partnerami (Izolda zostaje żoną króla Marka, Tristan bierze ślub z Izoldą o Białych Dłoniach). Nie osłabia to rzecz jasna piękna opowieści, nie dowodzi względności wielkiego uczucia. Ale ci, którzy marzą o wielkiej miłości, przeważnie są niepoprawnymi idealistami. Dlatego historia Romea i Julii zazwyczaj bardziej do nich przemawia.

Chodzi tu bowiem miłość od pierwszego wejrzenia, niezwykłą i porażającą. Miłość zupełnie szczegól­nego rodzaju, jaka prostym śmiertelnikom zdarza się niezmiernie rzadko. Pierwsza miłość w życiu młodziutkiej Julii i pierwsza prawdziwa miłość w życiu Romea. Co prawda Romeo był już wcześniej zakochany, jednakże w zestawieniu z obec­nym gwałtownym wybuchem uczucia jego poprzedni związek z Rozaliną wygląda na konwencjonalną miłostkę.

Szekspir operuje rekwizytami, które zachowają zdumiewającą trwałość - korzystać z nich będą jeszcze romantycy! Tworzy fundament miłości, która w przyszłości otrzyma miano romantycznej. Mimo upływu lat, zmiany obyczajowości, radykalnych przeobrażeń konwencji i stylów, ta postać miłości zachowa swój blask, a nawet zaskakującą świeżość. Porwie ludzi XIX wieku, zawróci w głowie poetom, określi tęsknoty kolejnych pokoleń.

Miłość romantyczna wydaje się nie do pomyślenia bez książek. Biblioteczka zawierająca najistotniejsze lektury, przygotowująca odpowiedni grunt dla romantycznej wrażliwości, powstaje jeszcze w XVIII stuleciu. Sentymentalny Jan Jakub Rousseau wydaje powieść Julia, czyli Nowa Heloiza, w której miłość traktowana jest jako czysty związek dusz. Oczywiście, to miłość nieszczęśliwa, ale jednak nie beznadziejna. Zakochani wierzą, że będą mogli połączyć się w wieczności. W późniejszej o kilkanaście lat innej powieści epistolarnej, Cierpieniach młodego Wertera, miłość staje się niszczącą namiętnością, której kres kładzie dopiero samobójstwo głównego bohatera. W obu przypadkach wrogiem prawdziwego uczucia wydaje się małżeństwo.

Rousseau i Goethe, choć żaden z nich nie był romantykiem, dostarczyli romantyzmowi inspiracji w postaci „książek zbójeckich” - książek, które uczyły, jak kochać, ale także jak z powodu miłości cierpieć, a nawet umierać. Trzecie źródło to poglądy żyjącego w XVIII wieku szwedzkiego mistyka Emanuela Swedenborga, w którego wizji niebo okazuje się prawdziwym rajem dla zakochanych. Niespełniona w świecie doczesnym miłość znajdzie szczęśliwy koniec w wieczności. Tam kochający nie doświadczają żadnych konfliktów ani rozterek. Kto był obiektem uczuć ze strony wielu osób, ten narodzi się wielokrotnie, w zaświatach bowiem Swedenborga miłość nieszczęśliwa i pozbawiona wzajemności nie może istnieć. Zakochani tworzą w raju związek niebiański, duchowy i święty, któremu patronuje życzliwie Bóg i aniołowie. Ta teoria wywarła inspirujący wpływ na romantyków, Mickiewicza i Słowackiego nie wyłączając.

Pomiędzy zakochanymi krążą listy i wiersze, a czasem tylko czułe spojrzenia. Marząc o „komunii dusz”, niektórzy poeci zakładają, że słowa są właściwie niepotrzebne. Wszystko wyraża wzrok: oczy nazywane „zwierciadłem duszy” stają się najważniejszym ze zmysłów. Porą dnia sprzyjającą zakochanym jest najczęściej wieczór, blask księżyca i światło świec najbardziej odpowiednim oświetleniem, róża i lilia - ulubionymi kwiatami romantycznymi, słowik - ptakiem miłości (podobnie już u Szekspira). A są jeszcze medaliony, pukle włosów (do dziś znajdowane w papierach pozostałych po ludziach tamtej epoki), pamiętniki, sztambuchy.

Wszędzie mnóstwo literatury i słowa pisanego: wiersze, poematy, sztuki teatralne, ckliwe rymowanki, sekretne bileciki, wyznania miłosne, listy o objętości sporej noweli, romanse i powieściowe arcydzieła. Miłość romantyczna domaga się opisania, upamiętnienia, utrwalenia na papierze, nawet za pomocą niedoskonałego języka. Nie zawsze szczęśliwa, nie zawsze odwzajemniona, mimo wszystko tworzy klimat tamtej epoki, stając się jej znakiem rozpoznawczym. Ci wspaniali mężczyźni z XIX stulecia przygotowywali spiski, powstania i rewolucje, podróżowali, czytali bez wytchnienia, tworzyli porywającą literaturę, zaglądali do laboratoriów, budowali nowoczesną cywilizację. A jednak ciągle znajdowali jeszcze czas na miłość - w życiu najwybitniejszych z nich kobiety odgrywały kapitalną rolę.

W tej epoce trudno wskazać wielką powieść całkowicie obywającą się bez wątków miłosnych. Pojawiają się także dwaj wytrawni znawcy, formułujący w swoich pismach gruntownie przemyślaną filozofię miłości. Duński myśliciel, Søren Kierkegaard tworzy niezwykle oryginalną koncepcję psychologii uczucia, wzbogaconą o równie interesującą teorię pocałunku. Powieściopisarz Stendhal głosi pochwałę miłości bez wzajemności, która wzbogaca artystę, a nawet daje impuls do tworzenia.

Romantyzm staje się prawdziwą szkołą uczuć dla paru pokoleń Europejczyków. Dąży do absolutyzacji miłości, która w razie potrzeby usytuowana zostaje ponad prawem i ponad moralnością. Człowiek ma prawo do czynów niemoralnych, jeśli kieruje nim prawdziwa namiętność. A ponieważ wielkich uczuć targających innymi ludźmi zazwyczaj nie podzielamy albo też nie potrafimy ich zrozumieć, etyczna ocena jednostki okazuje się w tej sytuacji dosyć problematyczna.

Stendhal wierzy, że miłość jest przeznaczeniem i podstawą egzystencji duchowej każdego człowieka. Kto nie był nigdy zakochany, odczuwa trudny do zaspokojenia brak, żyje - tak jak Fabrycy del Dongo, bohater Pustelni parmeńskiej - w oczekiwaniu na miłość. Jednakże uczucie, które wreszcie nadchodzi, nie przynosi na ogół szczęścia. O ile przeciwności losu zatruwają miłość, to spełnienie wcześniej czy później ją zabija. Inaczej być nie może, kto bowiem naprawdę kocha, skazuje siebie na cierpienie, niepewność i męki zazdrości. Wielka miłość jest zaborcza i pozbawiona kompromisów. Ale ta okoliczność rozstrzyga również o jej wartości.

Wszechwładne panowanie romantycznego ideału wywołuje już w połowie XIX wieku ostrą reakcję - nie tylko ze strony rzeczników tak zwanego zdrowego rozsądku i miłośników chłodnego intelektu. Najważniejszy zapewne w tym czasie obrachunek z ideałem romantycznej miłości przeprowadza Gustaw Flaubert w swoich dwóch wielkich powieściach. Pani Bovary przynosi historię klęski jednej z najwspanialszych literackich marzycielek. Uwięziona na francuskiej prowincji Emma - tak jak bohaterowie Balzaka i Stendhala - tęskni do Paryża. W jej marzeniach lektury, nastroje, obrazy rodem z Byrona i Scotta mieszają się z typowymi dla przeciętnej czytelniczki prasy kobiecej wyobrażeniami o lepszym świecie, przywodzącym na myśl sztuczny raj. Mieszczą się tam ekscytujące romanse, egzotyczne podróże, przygody zaspokajające nieustanny głód wrażeń. Poza sferą marzeń znaleźć można tylko nudę, niedostatek, prostactwo i brak zrozumienia. Romantyzm w wydaniu pani Bovary razić nas może swoją ckliwością, kryje się za nim sentymentalizm i dosyć tandetny gust. Jest to co gorsza filozofia klęski, ujawniająca kompletny brak umiejętności przystosowania się do życia w mało przyjaznym i nader prozaicznym otoczeniu. Irracjonalny lęk sprawia, że Emma bez opamiętania rzuca się w wir kolejnych erotycznych przygód, w żadnej nie znajdując ostatecznie satysfakcji. Wielkie marzenie prowadzi do nieuchronnej katastrofy, której ofiarami padają najbliżsi.

W Szkole uczuć klęska staje się udziałem całego pokolenia. Piękna romantyczna miłość głównego bohatera Fryderyka Moreau okazuje się uczuciem w gruncie rzeczy jałowym. Odwzajemnionym, ale z różnych powodów niespełnionym. Czas niszczy najwspanialsze marzenia i przyjaciele dokonujący w zakończeniu powieści bilansu życiowego przyznają się do kompletnego bankructwa. Obaj przegrali, choć jeden postawił na politykę i karierę, drugi - na miłość. Czy gdyby nie romantyczne uniesienia, ich losy potoczyłyby się inaczej, czy nie towarzyszyłoby im poczucie zmarnowanego życia? Uważany za prekursora naturalizmu Flaubert pozostaje w głębi duszy romantykiem, podtrzymującym (mimo krytycznych akcentów) sens marzenia o wielkiej miłości.

Nie jest ono obce także innym autorom tworzącym w XIX wieku. Anna Karenina, Lalka, powieści Dostojewskiego zdają się dowodzić, że wielkie uczucie staje się często przyczyną katastrofy. Niszczy życie rodzinne, przekreśla zawodowe ambicje, powoduje tragedię. Chociaż w Wojnie i pokoju para bohaterów po burzliwych doświadczeniach odnajduje szczęśliwą przystań, jest to droga ku wyciszeniu, uspokojeniu, pogodzeniu z losem. W tej epoce powieści rzadko kończą się szczęśliwie.

Romantyczna sceneria pociąga zakochanych nawet wówczas, gdy wiersze romantycznych poetów zastępuje bardziej powściągliwa liryka symbolistów i parnasistów. Emocje ulegają wyciszeniu, ale idea romantycznej miłości co jakiś czas powraca. Nie likwiduje jej ani miłość mieszczańska (czy to zresztą miłość, czy gra rozsądku i konwencji?), ani modernistyczna miłość fatalna. Strindberg i jego uczniowie w ogóle stawiają pod znakiem zapytania szczerość uczucia: jak możliwa jest miłość, skoro w historii ludzkości toczy się nieustannie bezwzględna walka płci? Na przełomie XIX i XX wieku coraz częściej mówi się o namiętności, „chuci”, instynktach.

Współczesność okaże się jeszcze bardziej sceptyczna i bez porównania mniej powściągliwa w relacjonowaniu tajemnic ludzkiego serca. Oczywiście, powstają wspaniałe wiersze miłosne Apollinaire'a, Pasternaka, Aragona, a zwłaszcza piszących pań: Achmatowej, Cwietajewej, Sylvii Plath. Jednak zdarzają się również poeci wręcz programowo stroniący od tej tematyki. U innych zaś odgrywa ona rolę wręcz marginalną. Podobnie dzieje się w powieści, gdzie Miłość Swanna uchodzić może za ostatni akord pisanej w XIX wieku historii. Literatura pokazuje teraz raczej brak miłości, niezdolność do wielkiego uczucia, a także - utratę iluzji, bez której romantyczne tęsknoty nigdy się nie pojawią. Kolejne rewolucje obyczajowe, w następstwie których miłość utożsamia się coraz bardziej z erotyzmem, skłaniają pisarzy do poszukiwania nowego języka. W pierwszej połowie XX wieku ukazują się trzy utwory, z których każdy stanowi swego rodzaju wyzwanie: w 1922 roku Ulisses Jamesa Joyce'a, sześć lat później - Kochanek Lady Chatterley D.H.Lawrence'a, w 1934 - Zwrotnik Raka Henry'ego Millera. Wszystkie uznano początkowo za pornografię i w wielu krajach ich rozpowszechnianie stanowiło przestępstwo.

Na początku XXI wieku, gdy cenzura obyczajowa należy do przeszłości, podobne kontrowersje stają się coraz rzadsze. Zniknęły zakazy i ograniczenia, pojawiły się książki znacznie bardziej drastyczne, pełne wulgaryzmów i obyczajowych prowokacji, które jednak nie wywołują już wielkiego wrażenia. Miłośnicy pornografii mają swoje filmy, czasopisma i książki, uwzględniające rozmaite gusta, oczekiwania i dewiacje. Zademonstrowano publicznie wszelkie szczegóły rozległej dziedziny, jaką stanowi ludzki erotyzm. Ukazano anatomię owego zjawiska, odsłonięto wstydliwe tajemnice. Odgrywająca znaczną rolę w tym procesie literatura erotyczna odnotowała osiągnięcia i klęski, składają się na nią utwory wybitne i teksty grafomańskie. A jednak wydaje się, że nie wyparły one wszystkich śladów purytańskiej przeszłości. Rewolucja seksualna, której sygnałem były książki Joyce'a, Lawrence'a, Millera, zmieniła upodobania czytelnicze, zmusiła władze administracyjne do bardziej liberalnej postawy, poszerzyła granice wolności. Wszystko to prawda. A jednak nawet ci, którzy czytali bez wstrętu i uprzedzeń tak zwaną „odważną” literaturę, nie sądzili, by była ona w stanie całkowicie zastąpić „powieść o miłości”.

W wieku XIX słynne pary spotykaliśmy praktycznie w każdej głośnej książce. Miłość była wielkim tematem Stendhala, Flauberta, Lwa Tołstoja, sióstr Brontë, Hardy'ego, Prusa i innych, zapomnianych już dziś autorów. Kolejne stulecie podchodziło do kochanego przez czytelników tematu z dystansem. Miłość podlegała demitologizacji, powszedniała, kwestionowano jej znaczenie i sens. Najczęściej stawała się ulotną przygodą albo doświadczeniem mniej istotnym niż inne rodzaje aktywności: wojna, rewolucja, działalność społeczna, praca, sztuka. Związki łączące bohaterów okazywały się nietrwałe, często przekreślała je Historia - Doktor Żywago Borysa Pasternaka stanowiłby tu przykład najbardziej może wymowny. Nieśmiertelne pary można było znaleźć jedynie w książkach nawiązujących wyraźnie do poetyki XIX wieku.

W literaturze polskiej taką powieścią były Noce i dnie Marii Dąbrowskiej - warto przypomnieć, że oryginalne wydanie utworu liczyło pięć tomów, z których trzeci i czwarty noszą wymowny tytuł: Miłość. Do literackiej kolekcji nieśmiertelnych par dołączyli tylko Bogumił i Barbara, choć warto pamiętać, że autorce udało się przedstawić wiele rodzajów miłości. Na ogół jest ona jednak uczuciem burzliwym, trudnym, pełnym rozczarowań. Bardzo rzadko chodzi tu o związek zapewniający poczucie bezpieczeństwa (jak pamiętamy, nie ma go ani Agnieszka, ani jej ojciec). A jednak to właśnie miłość stanowi „wytyczną naszego stosunku do ludzi”. W Panu Tadeuszu i Nad Niemnem bohaterowie dopiero rozpoczynali przygotowania do wspólnego życia, Lalkę, Syzyfowe prace i Ludzi bezdomnych, a także Chłopów kończyło rozstanie zakochanej pary. Tymczasem Noce i dnie rozpoczynają się od ślubu - czyli od momentu, w którym autor najczęściej odkładał pióro. Dzięki takiemu zabiegowi powstała chyba jedyna naprawdę wybitna powieść o polskiej rodzinie.

Sukcesu Nocy i dni po wojnie Dąbrowska już nie powtórzyła. Zresztą i okoliczności zewnętrzne nie sprzyjały podejmowaniu tematu uważanego przez krytykę za mniej ważny niż doświadczenie wojenne, obrachunki z historią, krytyka rzeczywistości społecznej. Mimo wszystko w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych opublikowano kilka książek, z których każda stanowiła próbę stworzenia „powieści o miłości”. Wszystkie okazały się bestsellerami i doczekały się wielu wydań. Przypomnijmy, że chodzi tu o takie utwory jak Tristan 1946 Marii Kuncewiczowej, Pestka Anki Kowalskiej, Disneyland Stanisława Dygata, Kronika wypadków miłosnych Tadeusza Konwickiego. Pokazywały one rozmaite warianty ludzkiego losu, mówiły o miłości z leciutką ironią, powściągliwym dystansem albo autentyczną żarliwością, dowodząc mimo wszystko żywotności największego z literackich tematów.

Wiele znaczących inspiracji przyniósł w drugiej połowie XX wieku latynoski boom. Ćwierć wieku temu, gdy młodzi zakochani chodzili z egzemplarzami Gry w klasy Cortázara, mogło się nawet wydawać, że argentyńskiemu pisarzowi udało się powołać do życia jeszcze jedną nieśmiertelną parę. Jednakże czas dokonał prawdziwego spustoszenia w biblioteczce prozy iberoamerykańskiej. Horatio i Maga prawie zniknęli już z pamięci czytelników, ustępując miejsca innym bohaterom.

Są pośród nich Florentino Ariza i Fermina Daza, zawdzięczający swoją egzystencję wyobraźni innego przedstawiciela latynoskiego boomu. Gabriel Garcia Márquez wydał swą Miłość w czasach zarazy w 1985 roku, trzy lata wcześniej został laureatem Nagrody Nobla. Mają pecha ci wszyscy, którzy z braku czasu poprzestają na lekturze jednej książki kolumbijskiego artysty, zazwyczaj wybierając Sto lat samotności. Mają pecha, bo ich uwadze umyka najwspanialsza powieść o miłości napisana w ostatnim okresie. I jedna z najpiękniejszych w całej literaturze światowej.

Márquez interpretuje z wdziękiem i finezją całą wiedzę o miłości, jaką udało się dotychczas zgromadzić. Rozwija myśl dawnych pisarzy chrześcijańskich, gdy dowodzi, że miłość ciągle jeszcze człowieka przerasta, zaskakuje, poddaje nieoczekiwanym próbom, by ostatecznie zwyciężyć. Polemizuje natomiast z romantycznym idealizmem, nie uzależnia też prawdziwego uczucia od wierności (zastępuje ją pozbawiona świadomości grzechu niewierność). Jednocześnie opisywaną historię miłości przenosi w wymiar kosmiczny. Kiedy czytamy, że bohaterowie czekali na siebie „pięćdziesiąt trzy lata, siedem miesięcy i jedenaście dni”, to jedyną porównywalną liczbą w całej literaturze wydaje się dwadzieścia osiem lat Robinsona spędzonych na bezludnej wyspie. Oznacza to również, że miłość połączyć może ludzi w każdym wieku.

Miłość w czasach zarazy - podobnie jak książki innych tworzących jeszcze prozaików, choćby Grassa albo Kundery - ma swój wielki udział w przezwyciężeniu budowanego przez całe wieki stereotypu. Jego upowszechnienie zawdzięczamy klasykom. Małgorzata z Fausta Goethego ma czternaście lat - tyle samo, ile Zosia w Panu Tadeuszu. Natasza Rostowa z Wojny i pokoju przeżywa miłosne rozterki w wieku szesnastu lat. Szekspir wierzy w istnienie najściślejszego związku łączącego miłość i młodość. Zdaniem czternastoletniej Julii Capuleti ludzie starzy nie są zdolni do miłości, żyją bowiem w tempie wykluczającym wielkie burze emocjonalne. Również miłość dojrzałych ludzi wydaje się mało prawdopodobna - przynaj­mniej miłość szalona, podobna do tej opisanej w dramacie.

Tym opiniom zaprzeczają Wróżby kumaka Grassa, Nieznośna lekkość bytu Kundery oraz Miłość w czasach zarazy. Bohaterowie tych książek poznają siłę uczucia, które nie jest ani ich pierwszą, ani jedyną miłością. Niektórzy znajdują się już w jesieni życia i miłość okazuje się dla nich kłopotliwą niespodzianką. Ale nie jest ani gorsza, ani słabsza od miłości przeżywanej przez nastoletnie pary. Jak powiada Márquez, „miłość jest miłością o każdej porze i w każdym miejscu, ale im bliżej śmierci, tym bardziej jest intensywna”. Jednak z drugiej strony, miłość odkrywa przed zakochanymi bezkres życia. Nawet jeśli otoczenie widzi w nich jedynie parę śmiesznych staruszków.

Być albo nie być, czyli mądrości literatury

Zdarza się niejednokrotnie, że mówimy cudzym głosem, powtarzając zasłyszane gdzieś zdania, których trafność i lapidarność skłania nas do podziwu. Sięgamy po sformułowania, które nie są wprawdzie naszym dziełem, ale doskonale wyrażają naszą myśl. Gospodarujemy w ten sposób - często bezwiednie - mądrością, która dawno już straciła swego jedynego właściciela i stała się wspólnym dobrem. Mimo wszystko warto wiedzieć, skąd pochodzą cytowane tak często w rozmowach czy publikacjach złote myśli. Taka wiedza nie jest może ostatecznym argumentem świadczącym o głębokiej erudycji, ale w pewnych sytuacjach pozwala uniknąć towarzyskiej kompromitacji.

Krążące między ludźmi przysłowia, sentencje, aforyzmy, powiedzenia, maksymy - to wszystko należy do literatury. Dziedzina ta ma swoich entuzjastów, z których każdy jest nie tylko wdzięcznym czytelnikiem, ale zwykle i kolekcjonerem, posiadającym w swoich zbiorach oprócz książek także zeszyty zawierające najcelniejsze myśli poetów, mędrców i filozofów. Czy zbieracze tacy tworzą gatunek zagrożony wyginięciem, trudno doprawdy powiedzieć. W każdym razie na rynku księgarskim znajduje się zawsze sporo antologii i wyborów aforystyki polskiej i światowej.

Budzą one wśród specjalistów dość mieszane odczucia. Z jednej strony bowiem chodzi o teksty prawdziwych mistrzów gatunku. Przypomnijmy w tym miejscu pochodzące z XVII wieku niewątpliwe perły literackie - stworzyli je Francuzi: François de La Rochefoucauld (Maksymy) i Jean La Bruyère (Charaktery). W następnym stuleciu świetne tradycje kontynuował Chamfort (Charaktery i anegdoty). Wydania klasyków aforystyki europejskiej nie budzą rzecz jasna kontrowersji. Gorzej jednak, gdy mistrzami owej formy stają się - i to bynajmniej nie z własnej woli - Homer, Szekspir, Dostojewski. Złote myśli wyrwane z kontekstu budzą sprzeciw badaczy słusznie zakładających, że wielkie dzieła powinny się zawsze ukazywać w postaci integralnej i tak też winny być czytane. Ale oczywiście pokusa posiadania zbiorku sentencji wybitnego pisarza okazuje się silniejsza - wiedzą o tym dobrze autorzy podobnych wyborów, zdają sobie z tego sprawę wydawcy. A skoro znajdują się odbiorcy podobnych publikacji, opinie sceptyków pozostają głosem wołającego na puszczy.

Szczerze mówiąc, trudno mówić o rzetelnej znajomości literatury bez umiejętności rozpoznawania, skąd pochodzą sławne cytaty. Prawie każde literackie arcydzieło mieści w sobie przynajmniej kilka zdań, które funkcjonują w świadomości zbiorowej. Rzecz jasna w zależności od epoki i regionu geograficznego, tradycji i języka zmienia się zestaw „skrzydlatych słów”. Prawdopodobnie jednak wszędzie tam, gdzie fundamentem kultury stało się dziedzictwo śródziemnomorskie, jedno zdanie góruje nad innymi. Jego oszałamiająca popularność wydaje się równie zdumiewająca jak trafność, z jaką wypowiada fundamentalny dylemat ludzkiej egzystencji:

To be, or not to be; that is the question:

Być albo nie być; oto jest pytanie:

Najsławniejsze zdanie literatury europejskiej, a może i światowej, znają nawet ci, którzy nigdy w życiu nie byli w teatrze ani nie mieli w ręku egzemplarza Hamleta. Dziesięć słów (w przekładach nawet mniej) to znak rozpoznawczy otoczonej dziś największą chyba czcią sztuki teatralnej, symbol mądrości i językowego kunsztu Szekspira, a także kluczowe pytanie całej metafizyki zachodniej. To pierwsze zdanie najgłośniejszego monologu w historii teatru - wybierając się na spektakl, warto może zapamiętać, że usłyszymy je po drugim antrakcie, zaraz na początku trzeciego aktu. Mądry Szekspir umieścił nieśmiertelne zdanie w samym centrum pięcioaktowej tragedii.

Hamlet jest zresztą prawdziwą antologią niezwykle popularnych cytatów i pod tym względem nie dorównuje mu żaden utwór literacki (poza Biblią oczywiście, której przysługuje całkiem osobna pozycja). Fragment dialogu Hamleta z Horatiem wykorzystał Mickiewicz (nieco modyfikując tekst oryginału) jako motto programowej ballady Romantyczność:

Zdaje mi się, że widzę… gdzie?

Przed oczyma duszy mojej.

Potępienie płaskiego racjonalizmu zawierają także słowa: „Więcej jest rzeczy w niebie i na ziemi, niż się ich śniło waszym filozofom” (cytat w przekładzie Józefa Paszkowskiego, w oryginale mowa jest o „filozofii”). Takie stanowisko bardzo podobało się romantykom, którzy zrobili niemało dla rehabilitacji sztuki pisarskiej Szekspira. Dumni poeci poszukiwali wielkości, która w tragedii wyraźnie kontrastuje z przyziemną przeciętnością - jej uosobieniem są na przykład Rozenkranc i Gildenstern. Losu nieszczęsnych dworaków dotyczy następująca sentencja: „Biada podrzędnym istotom, gdy wchodzą pomiędzy ostrza potężnych szermierzy”.

Nasza lista daleka jest od wyczerpania. Sięgnijmy jeszcze po kilka przykładów: „Słowa, słowa, słowa”, „Dania jest więzieniem”, „Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś”, „Reszta jest milczeniem”. Pochylając się nad czaszką znalezioną na cmentarzu Hamlet mówi: „O, biedny Yoricku!”. Jeszcze popularniejsze (choć z dosyć zagadkowych powodów) jest słynne wezwanie: „Idź do klasztoru, Ofelio!”, padające ze sceny aż pięciokrotnie. No i piękny finał, jakby rozjaśniający mroczne zakończenie dramatu: „Dobranoc, książę, niechaj ci do snu nucą chóry niebian” (w dokładniejszym filologicznie przekładzie Macieja Słomczyńskiego: „Dobranoc, słodki książę, niech ci do snu chóry aniołów nucą uskrzydlone”).

Chociaż naszym narodowym poematem jest Pan Tadeusz, to w literaturze polskiej rolę podobną do Hamleta odgrywa raczej Wesele. Pod względem liczby cytatów znanych większości czytelników nie stanowią konkurencji dla sztuki Wyspiańskiego ani Lalka, ani Trylogia. Czy wpływ na taki stan rzeczy ma ranga utworu, czy raczej jego wyrazisty, jędrny język, łączący gwarę z mową potoczną i oryginalną poezją? Trudno to rozstrzygnąć jednoznacznie, w każdym razie, o ile przeciętny Polak (jakże smutny i ubogi bywa jego język!) nie mówi już tak jak bohaterowie Wesela, to padające ze sceny sentencje ciągle przydają się felietonistom i autorom podejmującym dyskusję o kondycji Polaków, ich charakterze narodowym i przywarach.

Interesujące, że mistrzem w sztuce tworzenia nieśmiertelnych zdań jest niezbyt sympatyczny Chochoł - z punktu widzenia reżysera teatralnego postać raczej drugoplanowa. Rytmiczne zdania powtarzane przez upiorną zjawę wbijają się jednak w pamięć widzów: „Kto mnie wołał, czego chciał?”, bardzo piękne: „Co się w duszy komu gra, co kto w swoich widzi snach”, groźnie brzmiące: „Ja muzykę zacznę sam, tęgo gram, tęgo gram”. No i oczywiście to Chochoł ma satysfakcję powiedzieć w finale nieszczęsnemu bohaterowi: „Miałeś, chamie, złoty róg”.

Natomiast bohater zrewanżować się może swojemu prześladowcy jedynie rozpaczliwym „Ostał mi się ino sznur”. Dwa odmienne spojrzenia na rolę polskiego ludu dostrzegamy w wypowiedziach Dziennikarza: „Niech na całym świecie wojna (…) byle polska wieś spokojna” i Gospodarza: „Chłop potęgą jest i basta”. Do narodowych sporów przydadzą się jeszcze: „Sami swoi, polska szopa”, „Świętości nie szargać, bo trza, żeby święte były”, ewentualnie „Chopin gdyby jeszcze żył, toby pił”. Tę ostatnią wypowiedź Nosa skomentować można uwagą Poety: „A tu pospolitość skrzeczy”. O żywotności cytatów z Wesela niech świadczy fakt, że zrealizowany jakiś czas temu serial telewizyjny Andrzeja Wajdy nosił tytuł Z biegiem lat, z biegiem dni, jedna zaś z najpopularniejszych obecnie serii wydawniczych nazywa się „A to Polska właśnie”.

Niezwykle trudno podsumować w jednym zdaniu swój światopogląd, stanowisko filozoficzne, myśl etyczną, refleksję dotyczącą istoty sztuki. Udaje się to nielicznym. Istnieją jednak maksymy, które stają się niemal manifestami pewnych duchowych prądów. Pomijamy w tym rozdziale większość mądrości biblijnych, są one bowiem również nakazami religijnymi. Przypomnijmy jedynie, że imponującą kolekcję „skrzydlatych słów” zawiera Księga Eklezjasty (Koheleta). To literatura najwyższego gatunku, przynosząca gruntowną i uniwersalną wiedzę o człowieku. Sentencje Eklezjasty zachowały swoją aktualność, choć przyznać trzeba, że stanowią one lekturę raczej przygnębiającą. Zapewne najpopularniejsza z nich głosi: „Marność nad marnościami i wszystko jest marność”.

Cierpienia związanego z przemijaniem doświadcza każdy człowiek i ten temat podejmowali nieraz starożytni. Jednak potrzebna była melancholia jesieni średniowiecza, by niezrównany François Villon mógł zadać najzupełniej retoryczne pytanie: „Ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi?”. Większość sławnych cytatów literackich mówiących o naturze świata i życia zawiera opinie krytyczne. Skrajnie pesymistyczną ocenę wygłasza Makbet w obliczu nadciągającej śmierci: jego zdaniem „życie jest bajką opowiedzianą przez głupca, pełnego furii i wrzasków, które nic nie znaczą”. W Don Kichocie Cervantes odkrywa oblicze szyderczego realisty, zapewniając nas, że „świat dzieli się na tych, co mają, i tych, co nie mają”. Tylko nieliczni dadzą wyraz prostodusznej wierze, że prawdopodobnie żyjemy na najlepszym z możliwych światów (z tej opinii kpić będzie ironista Wolter). A potem przyjdzie kolej na rozpaczliwe gesty Iwana Karamazowa, który ma odwagę rzucić pod adresem Stwórcy słynne zdanie: „Ja tego świata nie przyjmuję”.

Rewolucjoniści Dostojewskiego byli na ogół indywidualistami, ale przyszłość należała do uczniów Szygalewa, ponurego utopisty opisanego w Biesach. „Każdego geniusza zgasimy w kolebce. Cyceronowi odcina się język. Kopernikowi wykłuwa się oczy. Szekspira się kamienuje (…) Niewolnicy muszą być równi!”. To przykre, że zdanie „Jednostka - zerem, jednostka - bzdurą” wyszło spod pióra pisarza bądź co bądź wybitnego: napisał je w porywie rewolucyjnego entuzjazmu Włodzimierz Majakowski. Do opisu komunistycznego systemu pasowały świetnie słowa z groteski Orwella Folwark zwierzęcy: „Wszystkie zwierzęta są sobie równe. Ale niektóre zwierzęta są od innych równiejsze”. Filozofię modnego niegdyś egzystencjalizmu wyrażało przejmujące zdanie Sartre'a z dramatu Przy drzwiach zamkniętych: „Piekło to inni”. W epoce mody na filozofię dialogu lęki i obsesje francuskiego myśliciela nie wywierają już tak wielkiego wrażenia. Poczucie absurdu przywołuje lepiej słynne „Nic się nie da zrobić” otwierające Czekając na Godota Samuela Becketta. Nadchodzącą apokalipsę, całkiem współczesną, bez trąb anielskich i gromów z nieba, zapowiada przejmujące zakończenie poematu Thomasa S.Eliota My, ludzie chochołowi:

Oto jak kończy się świat

Nie z trzaskiem lecz ze skomleniem.

Kolejna grupa sławnych literackich sentencji pełni rolę manifestu artystycznego. To zdania poświęcone osobie i pracy pisarza, męce tworzenia, losom gotowego już dzieła. Szereg znajdujących się do dziś w obiegu złotych myśli otwiera Horacy - jego słowa z pieśni 30 księgi trzeciej należały w przeszłości do najczęściej cytowanych i parafrazowanych. Po łacinie brzmią one: „Exegi monumentum aere perennius”, co po polsku znaczy: „Pomnik stworzyłem trwalszy od spiżu”. Przeświadczenie, że dzieło trwać będzie jeszcze długo po śmierci autora, wypowiadało wielu artystów. Do najpiękniejszych należy poetycka spowiedź Cypriana Norwida. W wierszu zaczynającym się od słów Klaskaniem mając obrzękłe prawice… czytamy: „Syn - minie pismo, lecz ty spomnisz, wnuku”. Podobna nadzieja towarzyszy wszystkim zapomnianym, odrzuconym i przemilczanym za życia.

W czasach znacznie nam bliższych godne odnotowania są zagadkowe słowa Michała Bułhakowa: „Rękopisy nie płoną”. Ich sens rozumieć można bardzo rozmaicie, w zależności od przyjętego kontekstu. Jeśli pozostajemy na gruncie samej tylko powieści, to wskazują one jedynie na nieograniczone możliwości Wolanda, który dysponując diabelską mocą potrafi oczywiście wydrzeć płomieniom każdą zapisana kartkę papieru. Być może autor ma jednak na myśli tysiące stron spoczywających w archiwach Łubianki, stanowiących kiedyś dowody obciążające niepokornych pisarzy. Te skonfiskowane przez tajną policję sowiecką rękopisy w przyszłości utworzą nową, alternatywną historię literatury rosyjskiej XX wieku. Trudno też wykluczyć, że Bułhakow nękany nieustannymi kłopotami z cenzurą chce wierzyć, że nawet spalona (w sensie materialnym) książka zachowuje swe istnienie. Bo w rzeczywistości żyje ona nie na papierze, który można oczywiście zniszczyć, lecz w pamięci autora i czytelników.

W każdym razie dzieła Bułhakowa, Mandelsztama, Achmatowej i wielu innych nie sposób zrozumieć w oderwaniu od sytuacji historycznej. Totalitarne państwo określiło sytuację pisarza w sposób trudno zrozumiały dla ludzi żyjących w warunkach demokracji europejskiej. Raz jeszcze sprawdza się maksyma Goethego: „Kto chce poznać poetę, musi pojechać do jego kraju”. Dotyczy to czytelnika, badacza, znawcy literatury. Bo oczywiście to nie miejsce tworzy poetę, o czym zapewnia nas z kolei Novalis. Z jego powieści Heinrich vob Ofterdingen zawierającej wyważoną polemikę z poglądami Goethego dowiedzieć się możemy, że „W pobliżu prawdziwego poety wszędzie rozkwita poezja”. Podróż nie jest zatem konieczna, podobnie jak poszukiwanie inspirujących pejzaży. Czy to samo dotyczy prozaika? Wielcy realiści obserwowali świat w ruchu, stawaniu się, przemianach burzących dotychczasowy ład. Nic więc dziwnego, że Stendhal nazwał powieść „zwierciadłem, które obnosi się po gościńcach”.

Pisarze skłonni są na ogół akcentować znaczenie wysiłku twórczego, podkreślają rangę sztuki słowa, wierzą w jej nieśmiertelność. Na przestrzeni wieków artysta bywał wieszczem, kapłanem, mędrcem, przewodnikiem ludzkości. Głosy sceptyczne pochodziły zwykle od tych, którzy cenili sobie wyżej działalność praktyczną niż pisanie. W deklaracjach wielu poetów romantycznych Czyn okazywał się ważniejszy od Słowa. Na ten temat pisał trafnie Mickiewicz w Zdaniach i uwagach: „Trudniej dzień dobrze przeżyć niż napisać księgę”.

Niekiedy przechodzą do historii zdania niemal przypadkowe, wręcz banalne, zasługujące na uwagę tylko dlatego, że pisarz zdecydował się umieścić je na początku albo na końcu głośnego utworu. Ogólnie rzecz biorąc, zdania początkowe są nawet sławniejsze. Rzecz jasna - nie wszystkie. Pierwsze zdanie Lalki jest zbyt długie i zawiera za dużo szczegółów, by mogło utrwalić się w pamięci czytelników. Z kolei Nad Niemnem zaczyna się prawie banalnym, krótkim zdaniem: „Dzień był letni i świąteczny”. Pośród wielkich polskich powieści najlepiej znany jest początek Popiołów („Ogary poszły w las”) i nasycone symbolicznym znaczeniem pierwsze zdanie Chłopów („Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”). Ostatniego zdania Lalki prawie nikt nie zapamiętuje, a jest ono bardzo krótkie, ale wielce wymowne i brzmi: „Ochocki milczał”.

Autorzy powieści XVIII i XIX wieku traktowali początek utworu jako konieczny wstęp dostarczający czytelnikowi podstawowych informacji. Dlatego dość rzadko pojawiały się wówczas zdania równie sławne jak pierwsze zdanie Anny Kareniny - aforyzm o rodzinach szczęśliwych i niefortunnych („Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”. Przeł. Kazimiera Iłłakowiczówna). Prawie marginalne znaczenie ma zdanie zapisane przez Flauberta, otwierające Panią Bovary. Nie inaczej właściwie w Szkole uczuć. Sprawę traktują niezbyt poważnie Dostojewski, Dickens, Balzak, Zola.

Sytuacja ta zmienia się w wieku XX, gdy powieść staje się coraz bardziej nasycona symbolicznymi znaczeniami. Ulisses i W poszukiwaniu straconego czasu, uznawane coraz częściej za największe arcydzieła prozy naszego wieku, świadczą, że pierwsze zdanie powieści nie może być przypadkowe. Proust mówi o zmierzchu, wprowadza nas w rzeczywistość z pogranicza jawy i snu, świat lęków wieczornych małego chłopca wyłaniający się tuż przed zaśnięciem. Joyce - na odwrót - rozpoczyna swoją powieść od obrazu, który kojarzy się nam ze wschodem słońca. „Stateczny, pulchny Buck Mulligan” wynurza się z głębi mrocznych schodów. Jego pyzata twarz przywodzi na myśl słońce, które o ósmej rano rozpoczyna dopiero swą wędrówkę nad Dublinem.

Żadne z tych zdań nie charakteryzuje jednak okropności XX wieku, stulecia dwóch wielkich wojen i zbrodni totalitaryzmu. Pod tym względem nieocenione wydaje się pierwsze zdanie Procesu: „Ktoś musiał zrobić doniesienie na Józefa K., bo mimo że nic złego nie popełnił, został pewnego ranka po prostu aresztowany”. Taka informacja w powieści Flauberta, Dostojewskiego czy Balzaka brzmiałaby niewiarygodnie. Dopiero w XX wieku poznaliśmy działanie systemów, w których donos pociąga za sobą nie wyjaśnienie, lecz aresztowanie, uwięziony zaś może zostać każdy - nawet jeśli „nic złego nie popełnił”.

Ciężką próbą dla naszej erudycji okazują się niekiedy tytuły stanowiące cytaty lub aluzje do istniejących już dzieł. Zarówno pisarze europejscy, jak i amerykańscy najchętniej sięgają do Biblii, zaś pośród ksiąg Starego i Nowego Testamentu szczególnym powodzeniem cieszy się Objawienie świętego Jana, dostarczające od dwóch tysięcy lat motywów i symboli apokaliptycznych. Wymieńmy dla przykładu powieści Abaddon, anioł zagłady Ernesto Sábato, Czterech jeźdźców Apokalipsy zapomnianego już pisarza hiszpańskiego Blasco Ibañeza, a z literatury polskiej - Gwiazdę Piołun Władysława Terleckiego i tom opowiadań Marii Dąbrowskiej Gwiazda zaranna. Wspomnieć wreszcie wypada o dwóch znakomitych filmach, których tytuły korzystają z apokaliptycznej symboliki liczbowej: Siódma pieczęć Ingmara Bergmana oraz Trzecia część nocy Andrzeja Żuławskiego.

Najczęściej aluzje dotyczą tekstów klasycznych, powszechnie znanych arcydzieł. Do Odysei nawiązuje więc Joyce pisząc Ulissesa, do Makbeta William Faulkner w tytule powieści Wściekłość i wrzask, do Burzy - Aldous Huxley, twórca Nowego wspaniałego świata. Ale bywa i tak, że wykorzystane w tytule cudze słowa stają się znane dopiero wówczas, gdy zainteresuje się nimi pisarz tak modny jak swego czasu Ernest Hemingway. Pół wieku temu jego książka Komu bije dzwon należała do najpopularniejszych powieści XX wieku. Jej tytuł pochodził z rozważań Johna Donne'a Modlitwy w nagłych potrzebach. Piękna myśl najwybitniejszego z angielskich poetów metafizycznych, przez długi czas kompletnie zapomnianego, wyraża opinię, że śmierć każdego człowieka dotyka w pewien sposób wszystkich pozostałych przy życiu, „umniejsza” ich, odbiera im bezpowrotnie jakieś dobro. Dziś Donne jest klasykiem poezji angielskiej XVII wieku, Hemingway zaś autorem czytanym przez młode pokolenie coraz rzadziej. Podobne przewartościowania dotyczą nie tylko pisarzy, ale i literackich mądrości, z których nieliczne trwają od wieków w ludzkiej pamięci.

Magiczne miasta pisarzy

Gdyby nie literatura, nasza wiedza o Paryżu, Londynie, Monachium byłaby zapewne uboższa. Znalibyśmy mniej pejzaży, zabytków i miejsc magicznych, które po przyjeździe pragniemy ujrzeć na własne oczy. Ale rzecz jasna w zbiorowej świadomości miasta te zachowałyby swoją rangę. Inaczej z maleńkimi osadami i miejscowościami, które swą sławę zawdzięczają wyłącznie wielkim pisarzom. Któż słyszałby o prowincjonalnym mieście w pobliżu Birmingham, gdyby nie urodził się w nim William Shakespeare. Dziś Stratford położony nad rzeką Avon to prawdziwe centrum angielskiego życia teatralnego, odbywają się tu festiwale i spektakle, występuje Royal Shakespeare Theatre. Tu znajduje się zamieniony na muzeum dom pisarza, a także jego grób. Życie Stratfordu wyglądałoby inaczej bez obecności jego najsławniejszego obywatela, który spędził tu zresztą jedynie dzieciństwo, młodość i kilka ostatnich lat.

Michel Montaigne rozsławia miejscowość… Montaigne położoną w prowincji Périgord, Wiktor Hugo - Besançon, Balzak - Tours (chociaż mieszkał tam tylko w dzieciństwie), Rimbaud - Charleville przy granicy belgijskiej. Większość wybitnych pisarzy polskich przynajmniej do wybuchu powstania styczniowego w 1863 roku przychodziła na świat, a często i tworzyła, we wsiach i miasteczkach uwzględnianych tylko przez najdokładniejsze mapy. Najlepszym przykładem - biografie Mikołaja Reja i Jana Kochanowskiego. Nagłowice mają obecnie około tysiąca mieszkańców, Czarnolas - o połowę mniej, Sycyny nie wymieniają nawet wielotomowe encyklopedie.

Zdarzają się miejsca szczególne, które zaznaczają swoją rolę w historii literatury w sposób nieco zastanawiający. Takim niezwykle urodzajnym miasteczkiem był niegdyś prowincjonalny Drohobycz, w okresie międzywojennym leżący w granicach Polski. Zagarnięty po wojnie przez Związek Sowiecki, dziś jest miastem ukraińskim, liczącym niespełna sto tysięcy mieszkańców. Wszyscy wiedzą, że znajdowało się tu magiczne królestwo Brunona Schulza. Autor Sklepów cynamonowych tutaj właśnie tworzył i w tutejszym getcie zginął podczas wojny. Ale w Drohobyczu urodzili się także: poeta Kazimierz Wierzyński, prozaik Andrzej Chciuk, historycy literatury Eugeniusz Kucharski i Stanisław Windakiewicz. Pierwszą ważną książką ukazującą burzliwy rozwój miasta, które w krótkim okresie stało się stolicą galicyjskiej nafty, była powieść Henryk Flis wydana w 1908 roku. Jej autor, zapomniany dziś prozaik Stanisław Antoni Mueller, urodził się jednak w niedalekim Lwowie.

O Drohobyczu pamiętamy głównie dzięki Schulzowi. Nałęczów zaistniał za sprawą Prusa i Żeromskiego. Bronowice, których dziś już właściwie nie ma, zawdzięczają sporo Wyspiańskiemu. O Lipcach nie usłyszelibyśmy w ogóle, gdyby nie Reymont. Prawdopodobnie nawet Zakopane nie stałoby się tak szybko modnym ośrodkiem, gdyby nie pisarze, zwłaszcza okresu Młodej Polski i Dwudziestolecia, którzy uczynili z mało z znaczącej miejscowości jedną z literackich stolic Polski.

Od czasu do czasu ukazują się - wzorowane na atlasach historycznych - atlasy ukazujące geografię literacką. Pokazują nie tylko miejsca urodzenia i śmierci wielkich pisarzy, rejestrują ich domy i pracownie. Wydawnictwa tego typu zawierają mnóstwo pożytecznych informacji dotyczących życia literackiego, którego częścią są redakcje czasopism, wydawnictwa, salony i kawiarnie literackie. W przeciwieństwie do atlasów geograficznych, których autorzy skazani są na bezduszny nieco obiektywizm, każdy atlas literatury jest księgą subiektywną i prowokującą do sprzeciwu. Z konieczności narusza bowiem prywatną hierarchię książek, nazwisk i literackich światów żyjących w naszej pamięci. Okazuje się, że tylko nieliczne z nich są naprawdę bezdyskusyjne.

Zdarza się, że pisarzom nie wystarcza jedno miasto lub nawet najbliższa okolica. Nazwiska największych tytanów literatury stają się symbolem epoki. Mówimy na przykład o „Anglii Szekspira” czy „Hiszpanii Cervantesa”. Określone skojarzenia budzą pojęcia takie, jak „Francja Balzaka” czy „Niemcy Goethego i Schillera”. Od dawna filologowie klasyczni piszą i studiują książki o „Grecji Homera”. Jednak miasta pozostają swoistym kluczem do literatury, zwłaszcza europejskiej. W naszych podróżach inspirujące okazać się mogą nie tylko mapy, plany i wszelkiego rodzaju bedekery, ale także wiersze, poematy, powieści, stare kroniki, zbiory listów.

Na miano literackiej stolicy świata zasługuje z pewnością Paryż. Pierwszym wielkim pisarzem związanym z tym miastem był François Villon, postać tak bardzo skomplikowana, że jego śladów musielibyśmy szukać zarówno na Sorbonie, jak i w średniowiecznych spelunkach. W żadnej epoce nie brakowało cennych dokumentów, pokazywały one na przykład Paryż renesansowy albo czasy Ludwika XIV. A później literacką historię Paryża pisali między innymi Balzak, Flaubert, Stendhal, Hugo, Baudelaire, Proust, zaś w czasach znacznie nam już bliższych Sartre i Camus. Przez długi czas rekordy popularności biła powieść Tajemnice Paryża niezbyt dziś cenionego Eugeniusza Sue. O serdecznych związkach ze światem literatury świadczy do dziś repertuar paryskich teatrów, wspaniałe księgarnie i bukiniści nad Sekwaną, wreszcie chyba większa niż gdzie indziej liczba pasażerów metra zatopionych w lekturze.

Pamiętajmy, że Paryż odegrał trudną do przecenienia rolę nie tylko w literaturze francuskiej. Tu znalazł uznanie Dostojewski, nie zawsze wysoko ceniony w swojej ojczyźnie. Tutaj, w maleńkiej księgarni Sylvii Beach, ukazał się Ulisses Jamesa Joyce'a, a światową karierę zaczynali Amerykanie Ernest Hemingway i Henry Miller, po nich zaś pisarze iberoamerykańscy z okresu zwanego latynoskim boomem. Wspomnijmy wreszcie o emigrantach, których w Paryżu nigdy nie brakowało. Na paryskim bruku znaleźli się XIX wieku Mickiewicz, Słowacki, Norwid, a z pisarzy niemieckich - Heinrich Heine. Pod Paryżem, w Maisons-Laffitte osiadł po II wojnie światowej Jerzy Giedroyc, twórca „Kultury”. Krócej lub dłużej mieszkali tu Józef Czapski, Czesław Miłosz, Zbigniew Herbert. Wśród emigrantów politycznych nie brakowało przedstawicieli innych krajów komunistycznych - przypomnijmy tworzącego już dziś w języku francuskim czeskiego prozaika Milana Kunderę. Każda jego nowa powieść stanowi w Paryżu wielkie wydarzenie.

Czy Londyn stanowić może konkurencję dla stolicy Francji i… europejskiej literatury? Trudno powiedzieć, choć dziś na legendarnej ulicy księgarzy Charing Cross jakby mniej kupujących - mimo wspaniałej, przebogatej, wielojęzycznej oferty książek z całego świata. W literaturze angielskiej obok metropolii zawsze liczyła się także prowincja, pejzaże wsi, małe miasteczka, osady, malownicze wrzosowiska Szkocji. Poza stolicą mają swe literackie terytoria Thomas Hardy, Robert Louis Stevenson, siostry Brontë. Dla niektórych Londyn to Szekspir, Anglia to Szekspir - pełne wydanie dzieł mistrza kupić można za symboliczną opłatą absolutnie wszędzie i taką skromną, ale jakże cenną pamiątkę warto przywieźć do domu. Chociaż Szekspir posługuje się w swoich sztukach całkowicie wyimaginowaną geografią literacką, umieszczając akcję między innymi we Włoszech, Danii, Francji, to przecież trudno zapomnieć, gdzie działał teatr „The Globe” i jaką gromadził publiczność. Na spektakle ściągali zarówno londyńscy arystokraci, jak i kupcy, dokerzy, żeglarze. I to również z myślą o nich napisany został Hamlet, Romeo i Julia, Król Lear.

W XVIII wieku Londyn nie miał dobrej opinii: uważany był za miasto brzydkie, duszne, brudne, pełne niezdrowych wyziewów, źle oświetlone. Zyskał także miano miejsca bardzo niebezpiecznego, chociaż przestępców karano surowo i z byle powodu trafić można było do więzienia albo i na szubienicę. Jednocześnie w tej epoce powstaje wielka literatura - zwłaszcza powieść, którą tworzą między innymi Daniel Defoe i Henry Fielding. Właśnie w takim mrocznym i ponurym Londynie aniołowie odwiedzają najpierw Emanuela Swedenborga, a potem Williama Blake'a, dziś zaliczanego do najwybitniejszych angielskich poetów i malarzy. Niedługo po śmierci autora Tygrysa zadebiutował Karol Dickens. Jego wizja miasta wydaje się równie przygnębiająca.

Jednak ani on, ani tworzący w XX wieku pisarze (a jest wśród nich Martin Amis, autor powieści Pola Londynu) nie mogą rościć sobie pretensji do wyłączności, jaka stała się udziałem Jamesa Joyce'a. W dzisiejszej Irlandii twórczość autora Ulissesa stanowi zarówno dziedzictwo narodowe, jak i prawdziwą atrakcję turystyczną. Wypada więc pojechać do Dublina - najlepiej 16 czerwca, bo wówczas obchodzony jest tam tak zwany Bloomsday. Turyści z całego świata z planami, przewodnikami i egzemplarzami Ulissesa w dłoniach przemierzają miasto śladami Leopolda Blooma i Stefana Dedalusa. Kupują słynne mydło cytrynowe, jedzą lunch w historycznych podobno pubach, zaglądają do słynnej Martello Tower (tutaj rozpoczyna się akcja powieści). Nie mamy wątpliwości, że Dublin, jedna z ciekawszych stolic europejskich, przyciągałby dziś znacznie mniejszą liczbę turystów, gdyby akcja Ulissesa rozgrywała się gdzie indziej. Rzecz jasna, to założenie czysto teoretyczne, bo trudno sobie wyobrazić powieść ściślej złączoną z realiami miasta niż to najgłośniejsze dzieło Joyce'a, niegdyś mocno skandalizujące, a u progu XXI wieku uznane za symbol minionego stulecia - nie mniej wymowny niż obrazy Picassa czy kompozycje Strawińskiego. Irlandia dba o swego narodowego artystę, choć on sam nigdy nie miał dobrego zdania o swej ojczyźnie, którą zresztą opuścił, mając zaledwie dwadzieścia dwa lata.

Dokonując krótkiego z konieczności przeglądu nie zdołamy wspomnieć o wszystkich ważnych dla literatury światowej miejscach. Podróżując, musielibyśmy raz po raz opuszczać stolice - we Francji zaglądając na przykład do Grenoble albo do Rouen, choć zarówno Stendhal, jak i Flaubert za swoimi miastami nie przepadali. W Niemczech trzeba by odwiedzić nie tylko Berlin i Weimar, ale i romantyczną Jenę, a także Lubekę, gdzie Tomasz Mann umieścił akcję Buddenbrooków. Zobaczyć należy również Tybingę i słynną żółtą wieżę nad brzegiem rzeki Neckar, gdzie obłąkany Fryderyk Hölderlin spędził ponad trzydzieści lat. Ale to wszystko później, bo oczywiście najpierw odbyć musimy podróż do Monachium, kulturalnej stolicy Niemiec. To także miasto Tomasza Manna, który zapewne mieszkałby tu do końca życia, gdyby w 1933 roku władzy nie objęli naziści. Powinno to być również miasto Rainera Marii Rilkego. Bo właśnie w Monachium, nad Izarą, myśli się o Rilkem najczęściej. I tylko tam spotkać jeszcze można do dziś na ulicy takich właśnie jak on, głęboko zamyślonych, szczupłych młodzieńców w okularach, z tomami Hölderlina w dłoni (a niekiedy ze zbiorami wierszy samego Rilkego). Atmosfera tego właśnie miasta pozwala zrozumieć lepiej klimat Nowych poezji, a nawet Elegii duinejskich - moim zdaniem znacznie lepiej aniżeli Paryż czy Italia. Jednak Bawaria nie stała się na długo ojczyzną niespokojnego poety. Ani Monachium, ani baśniowe Wolfratshausen, gdzie stała willa Lou Salomé, nie dało mu upragnionego poczucia zadomowienia.

Do miast, które inspirowało najwspanialszych powieściopisarzy XX wieku, należy Wiedeń, choć dla większości turystów jest to raczej miasto Zygmunta Freuda i wielkich kompozytorów. Spośród trójki autorów, których dzieła przynoszą rozległą panoramę życia stolicy Austrii przed I wojną światową i w okresie międzywojennym, żaden nie był rodowitym wiedeńczykiem. Robert Musil, autor Człowieka bez właściwości, urodził się w Klagenfurcie, Elias Canetti (wspomnieniowa Gra oczu) na terenie dzisiejszej Bułgarii, zaś Heimito von Doderer, twórca monumentalnych powieści Schody Strudlhofu i Demony - pod Wiedniem. Rodowitymi wiedeńczykami byli natomiast Hermann Broch i Albert Paris Gütersloh, w swej twórczości jakby nieco mniej „wiedeńscy”.

Jeszcze sto lat temu prażanie mieli swoją stolicę w Wiedniu. Warto jednak dodać, że właśnie nad Wełtawą urodzili się najwybitniejsi przedstawiciele literatury austriackiej XX wieku: Franz Kafka i Rainer Maria Rilke. Dla tego drugiego Praga pozostała epizodem w biografii. Odegrała natomiast olbrzymią rolę w twórczości autora Procesu. Wędrówki tropami Kafki przywołują wspomnienie nieistniejącej już albo coraz bardziej oddalającej się przeszłości. Stają się jednak coraz bardziej modne, a w amerykańskich leksykonach i przewodnikach, których redaktorzy nie radzą sobie z zawiłościami europejskiej historii, przeczytać ciągle można, że Kafka to „czeski pisarz”. Być może - choć zapewne nie tak czeski jak Jaroslav Hašek, Milan Kundera z okresu przedemigracyjnego czy Bohumil Hrabal. Każdy z wymienionych stworzył własną wizję magicznej Pragi - jest w czym wybierać.

W literaturze rosyjskiej o prymat walczyły tradycyjnie Moskwa i Petersburg, który w wieku XX stał się Piotrogrodem, następnie Leningradem, by pod koniec stulecia powrócić znów do pierwotnej nazwy. Artystów pociągało miasto nad Newą, bardziej europejskie i zdaniem większości zachodnich turystów - piękniejsze niż obecna stolica Rosji. Z carskim Petersburgiem łączą się nazwiska Puszkina, Gogola, a zwłaszcza Dostojewskiego: w opinii znawców Zbrodnia i kara pozostaje najwybitniejszą powieścią pokazującą miasto w okresie świetności. Także później tworzyli tu wielcy poeci - od Anny Achmatowej do Josifa Brodskiego. Wśród literackich obrazów Moskwy pierwsze miejsce w świadomości dzisiejszych czytelników zajmują groteskowe opisy zawarte w Mistrzu i Małgorzacie. Jednak Kijów także uważa Michała Bułhakowa za „swojego” pisarza, choć znajdujące się tu muzeum nie poraża bogactwem ekspozycji.

Gdzie jeszcze powinniśmy się wybrać? Do Hiszpanii, do krajów skandynawskich, do Grecji, a nade wszystko do Włoch! Rzym, miasto wielu kultur, renesansowa Florencja, z której wygnano Dantego, bliski nam Neapol, Sycylia… Ale z punktu widzenia geografii literackiej miasta włoskie to terytoria międzynarodowe. Przez całe wieki podróż do Włoch stanowiła część humanistycznej edukacji: przyjeżdżali tu Francuzi, Niemcy, Rosjanie, Polacy, Węgrzy. Włosi nie mają monopolu na opisywanie swej ojczyzny!

Które z miast Italii opisywano najczęściej, trudno powiedzieć. Moim zdaniem najpiękniejsze stronice poświęcono Wenecji - tu konkurencja wydaje się po prostu mordercza. Już Goethe nie chciał stawać do tak trudnej rywalizacji. A przecież po nim wizerunek Wenecji utrwalali jeszcze między innymi Marcel Proust i Tomasz Mann. Jest też sytematycznie rozbudowywany polski rozdział: Czesław Straszewicz, autor książki zatytułowanej przekornie Przeklęta Wencja, Jarosław Iwaszkiewicz, Stanisław Dygat, Piotr Wojciechowski, który w Wysokich pokojach przedstawił Wenecję zatopioną, odbudowywaną wspólnym wysiłkiem po wielkiej katastrofie.

Literatura zagarnia rzeczywiste terytoria, ale niejednokrotnie poszerza granice istniejącej rzeczywistości. Rzecz prosta, trudno wówczas wykluczyć konflikty z „normalną”, obiektywną geografią - zarówno fizyczną, jak i polityczną. Sferze wyobraźni artystycznej najbliższa wydaje się geografia fantastyczna, w której jakiekolwiek ograniczenia traktuje się z nieufnością i dystansem.

Historyk literatury albo biograf staje się często mediatorem w takim konflikcie. Pisząc na przykład książkę na temat Prousta, tłumaczy nam, że jedynie kaprys pisarza zmienił Cabourg, perłę Riwiery Normandzkiej, w Balbec - miejscowość, której nie znają żadne mapy ani przewodniki. Zajmując się Stendhalem, szuka w Grenoble, rodzinnym mieście pisarza, potwierdzenia opisów Verrieres. Nawet w zwiedzanych przez kapitana Guliwera państwach liliputów i olbrzymów odkryje obrazy Anglii z okresu panowania króla Jerzego I.

Wielka literatura prawie zawsze zwycięża. Macondo Garcii Márqueza należy dziś do najsławniejszych zakątków Ameryki Łacińskiej i równać się z nim może chyba tylko Buenos Aires Borgesa, Cortázara i Sábato. Powikłane losy amerykańskiego Południa kojarzyć się nam będą już na zawsze z historią hrabstwa Yoknapatawpha, którego mapę, a także położenie, klimat i liczbę ludności ustalił przed laty William Faulkner. Na początku minionego stulecia miliony czytelników na całym świecie poznawały egzotyczne kontynenty za pośrednictwem arcypopularnych powieści Juliusza Verne'a. Mało kto zdaje sobie po dziś dzień sprawę, że sam autor W osiemdziesiąt dni dookoła świata podróżował bardzo niewiele i większość opisywanych przez siebie miejsc znał tylko z książek. W dodatku najwspanialsza z ziem odkrytych przez Verne'a - wyspa Lincolna - jest od początku do końca dziełem pisarskiego konceptu.

Pisarz sam wybiera sobie ojczyznę. Najczęściej staje się nią ziemia rodzinna, kraj lat dziecinnych artysty. Ale bywa, że dzieje się inaczej. Najbardziej warszawski z polskich pisarzy, Bolesław Prus, urodził się w Hrubieszowie, nauki pobierał w Lublinie, a później w Siedlcach. Na stałe zamieszkał w Warszawie dopiero w dwudziestym czwartym roku życia. Całkiem inaczej w przypadku Leopolda Buczkowskiego, autora Czarnego potoku i Wertepów, który prawie pół wieku spędził w Konstancinie pod Warszawą, ale w świadomości czytelników funkcjonuje jako jeden z najwybitniejszych reprezentantów nurtu kresowego. W tym nurcie mieści się także twórczość Włodzimierza Odojewskiego, który urodził się w Poznaniu i nigdy na Kresach nie mieszkał. Światy stworzone przez pisarzy mają czasem niewiele wspólnego z urzędową metryką czy najbardziej skrupulatnie opracowanym życiorysem.

W ewentualnym atlasie literatury polskiej Kresy pojawiać się będą chyba częściej niż inne regiony Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Dla rodzimej poezji i prozy zawsze była to ziemia nadzwyczaj urodzajna. Pokazać więc trzeba Kresy staropolskie i - już w drugiej połowie XVIII wieku - saskie, ciągle jeszcze barokowe, stawiające opór oświeceniowej Warszawie. Polski romantyzm to właściwie - z niewielkimi wyjątkami - dzieło pisarzy pochodzących z ziem należących dziś do Ukrainy, Litwy albo Białorusi. Kresy są prawdziwą ojczyzną Mickiewicza, Słowackiego, Malczewskiego, Goszczyńskiego, Zaleskiego, Syrokomli, Pola. Kolejne mapy mogłyby nam pokazać Kresy Sienkiewicza i - jakże odmienne - Kresy Orzeszkowej, gdzie rozgrywa się akcja Nad Niemnem i Chama. A chociaż po 1945 roku Kresy znikają z oficjalnej mapy Polski, pisarze zdają się ten fakt ignorować. Sen o Kresach trwa nadal w książkach Miłosza, Stempowskiego, Konwickiego, Stryjkowskiego, Chciuka, Haupta, Kuśniewicza, Vincenza i wielu innych.

Skomplikowane losy naszego państwa sprawiły, że znaczna część miejsc związanych z życiem wybitnych pisarzy znajduje się dziś poza granicami Polski. Gdyby ktoś wpadł na pomysł, by zamiast tradycyjnego muzeum literackiego - z rękopisami w gablotach, rycinami na ścianie i wydaniami książek na półkach - urządzić muzeum poświęcone jednej tylko książce, znalazłby się w kłopocie. Nie dysponujemy stosownym miejscem, gdzie mogłoby powstać Muzeum Pana Tadeusza, Dziadów, Nad Niemnem, Trylogii. Ale możemy doprowadzić do utworzenia Muzeum Lalki - obiektu, w którym znalazłby się i sklep Wokulskiego, i panieński pokoik Izabeli, i mieszkanie Rzeckiego. Dla wszystkich młodych czytelników zmagających się z arcydziełem Prusa byłaby to niewątpliwa atrakcja. Tylko czy Warszawa znajdzie kiedykolwiek miejsce i fundusze na podobną ekspozycję?

Podróże, ekspedycje, wyprawy

Lektura każdej książki ma w sobie coś z podróży w nieznane. Otwierając tom, którego treść pozostaje dla nas jeszcze zagadką, stawiamy pierwszy krok w kierunku nowego świata. Uwalniamy się od otaczającej rzeczywistości, wyruszamy na poznanie tajemnicy.

Można podróżować w czasie albo w przestrzeni, przemierzać rozległe obszary, wędrować do egzotycznych krain albo też - nie ruszając się nawet z miejsca - podejmować wyprawę do wnętrza ludzkiej osoby. Nawet jeden dzień może stać się okazją do gigantycznej wędrówki, gdy pisarz zechce przeniknąć sens każdej mijającej godziny. Ten, kto odwołuje się do motywu podróży, sięga po najbardziej oczywisty pomysł, wykorzystuje znany od dawna, lecz wciąż atrakcyjny temat literacki.

Historii europejskiej powieści nie sposób wyobrazić sobie bez podróży. Jak się zdaje, ludy pierwotne, którym potrzeba podróżowania jest całkowicie obca, bo ich styl życia pozostaje od wieków niezmienny, nie znają również powieści w naszym rozumieniu. Ujmując czas na podobieństwo zegarka podążającego naprzód w jednostajnym rytmie, nie tworzą historii, wyrzekają się skarbów pamięci i wyobraźni. I nie marzą o podróżach ani o lekturze powieściowych arcydzieł, których istnienia nie są w stanie pojąć.

Cywilizacja europejska nie nabrałaby nigdy cechującego ją dynamicznego pędu, gdyby nie mapy, pojazdy, szlaki komunikacyjne, ludzie gotowi do podjęcia każdego ryzyka. Bez podróży inaczej wyglądałoby społeczeństwo, gospodarka, nauka, historia, literatura, sztuka. Znamy epoki, w których sens podróżowania wydawał się tajemniczy, a nawet dość problematyczny. Przypadki Robinsona Crusoe, powieść jakże niesłusznie odstawiona do dziecinnego pokoiku i rzadko czytana przez dorosłych, są tego najlepszym przykładem. W książce Defoe literatura i rzeczywistość pozostają w najściślejszym, choć niejednoznacznym związku. Oto z perspektywy mieszczańskiego domu podróż wydaje się zuchwalstwem, wyzwaniem rzuconym Stwórcy, zgubną namiętnością prowadzącą do katastrofy. Podróżując, próbujemy wymknąć się swojemu przeznaczeniu, zakłócamy ustaloną hierarchię osiadłego życia. W tej sytuacji wieloletni pobyt nieszczęsnego bohatera na bezludnej wyspie to nie tylko dzieje heroicznego wysiłku, ale również historia ekspiacji.

Nie jest oczywiście przypadkiem, że powieść rozwija się tak bujnie w epoce ekspansji, gdy kupcy, żeglarze i podróżnicy coraz liczniej i coraz szybciej wędrują po całym świecie. Nawet ci, którzy nie wyjeżdżają, spragnieni są opisu przygód. Wcześniejsze relacje, choćby opis wyprawy Marco Polo, przyjmowano z niedowierzaniem. Ale utwory Defoe i Swifta budziły znacznie mniej obiekcji. Uznawano je za całkiem wiarygodne relacje z podróży, choć tak naprawdę były dziełem pisarskiej wyobraźni…

Akcja wielu arcydzieł rozgrywa się podczas wędrówki - taki zabieg umożliwia dynamiczną konstrukcję fabuły, pozwala na utrzymanie napięcia i naturalne poszerzanie kręgu występujących postaci. Wszystkie te techniczne zabiegi odkryjemy już w Odysei, jakże inspirującej dla późniejszych narratorów. Homer odwołuje się do interwencji bogów, by wytłumaczyć zaistnienie poważnych komplikacji powodujących opóźnienia w podróży. Spadkobiercy eposu, autorzy nowożytnych powieści, sięgają po argumentację całkowicie racjonalną. Ale i oni mają świadomość, że dopiero trudności, przeszkody, niespodziewane przygody, a nawet prawdziwe niebezpieczeństwa przekształcają podróż w temat godny literatury.

Podróże, ekspedycje, wyprawy w nieznane kuszą poetów średniowiecznych i renesansowych. W opinii niektórych dom to miejsce odpowiednie dla kobiet, dzieci i starców. Natomiast prawdziwi bohaterowie nieustannie wędrują - taką wizję średniowiecza przypomni romantyk niemiecki Novalis w swej niezwykłej powieści Henryk von Ofterdingen. Do tego ideału nawiązuje również Don Kichote, porzucający swój dom, by podjąć szaloną wyprawę w poszukiwaniu przygód.

Cervantes podtrzymuje tradycję, u której źródeł spotkamy między innymi Opowieści kanterberyjskie Chaucera. Bohaterowie napotkani w drodze okazują się niezwykle utalentowanymi opowiadaczami kolejnych historii. Każdy z wędrowców nosi w sobie inną opowieść, charakterystyczny styl, poetykę, smak literacki. W pierwszej połowie XVIII wieku konwencję tę doprowadza do absolutnej perfekcji Henry Fielding. Przymusowa podróż Toma Jonesa pozwala się przekonać, że cały świat wyruszył w drogę: na gościńcu prowadzącym do Londynu spotykają się więc arystokraci i służący, prześladowane piękności i zbrodniarze, uciekinierzy i stróżowie prawa. W podróży wszystko może się wydarzyć: nieoczekiwane spotkania, zagadkowe zbiegi okoliczności i cudowne zrządzenia losu. Chociaż Fielding - w odróżnieniu od Swifta i Defoe - pozostaje realistą szanującym zasadę prawdopodobieństwa, to jego wyobraźnia jest przecież nie mniej bogata.

Czwarty z wielkich powieściopisarzy angielskich tej epoki, Laurence Sterne, publikuje w 1768 roku Podróż sentymentalną przez Francję i Włochy. Jednak nie sam cel owej wyprawy stanowi rewelację. Dla bohatera bez porównania istotniejsza od turystycznych wrażeń jest „podróż w poszukiwaniu duszy”, wbrew tytułowi - wolna od sentymentalnej czułostkowości. „Sternizmem” jako sposobem opowiadania opartym na dygresjach i luźnej, fragmentarycznej kompozycji zachwycać się będą niebawem pisarze romantyczni.

Złotym wiekiem dla literackich podróży okazać się miał jednak wiek XIX. Złożyło się na to kilka przyczyn. Po pierwsze, rozwój techniki umożliwiający zarówno dotarcie do najodleglejszych obszarów kuli ziemskiej, jak i rosnący komfort podróżowania związany z pewnymi odkryciami i wynalazkami, wcześniej nieznanymi albo słabo rozpowszechnionymi. Po drugie - rozbudzenie pasji poznawczej nakazującej zarówno wypełnienie wciąż obecnych na mapach białych plam, jak i dokonanie pewnych korekt w zakresie geologii, botaniki, zoologii, etnografii. Po trzecie - rozwój umiejętności podróżowania. Po czwarte - pęd cywilizacyjny, którego znaczenie i wymiar moralny u schyłku stulecia coraz częściej kwestionowano.

Wymienione okoliczności sprzyjały popularyzacji idei podróżowania. Nie były to wprawdzie odkrycia na miarę udogodnień, jakie w dramacie Goethego mógł zaoferować Faustowi Mefistofeles. W towarzystwie demona wędruje się oczywiście znacznie łatwiej - tym bardziej że czas ani przestrzeń nie stanowią wtedy tradycyjnej przeszkody. Idea podróżowania wpisana została w obręb arcydzieła Goethego: kto opuszcza mury swej pracowni, kto porzuca przestrzeń Biblioteki, ten wierzy, że przeznaczeniem człowieka jest wędrówka poprzez świat, nieustanny ruch w poszukiwaniu czegoś lepszego niż to wszystko, co tworzy nasze najbliższe otoczenie. Romantycy dodali jeszcze jeden argument skłaniający do wyjazdu. Stwierdzając istnienie wszechogarniającej nudy, znaleźli w dalekich podróżach niezawodne lekarstwo na spleen, chorobę duszy nękającą zwłaszcza spragnionych nowych wrażeń artystów. Niektóre gatunki romantyczne, jak choćby poemat dygresyjny, czynią podróż bohatera pretekstem dla refleksji ogólniejszej natury. Inne odkrywają egzotyczne, szczególnie orientalne pejzaże - zdaje się należeć do tej grupy cykl Sonety krymskie Mickiewicza.

Romantyczna podróż to najczęściej doświadczenie elitarne, rzadkie i kosztowne. W drugiej połowie XIX wieku pojawia się jednak pisarz, który dowodzi, że każda wyprawa jest możliwa, a podróżowanie stanowi naturalną potrzebę każdego człowieka. Jego książki podbijają najpierw Europę, a potem inne kontynenty, rozwijając wśród czytelników gwałtowną pasję podróżowania. Badacze akademiccy zwykle go lekceważą, historycy literatury czasem pomijają jego nazwisko w swych opasłych syntezach. Mimo wszystko jeszcze dziś pod względem liczby przekładów i wydań jest to obok Szekspira najpopularniejszy pisarz na świecie.

Juliusz Verne, którego powieści układają się w wielotomowy cykl zatytułowany Podróże niezwykłe, stworzył przyjęty z entuzjazmem przez europejską publiczność ideał porywającej, niebezpiecznej i pełnej przygód wyprawy. Jego bohaterowie zakładają, że nie ma celów niemożliwych. Warto pojechać do Afryki (wówczas jeszcze kryjącej wiele białych plam), trzeba zobaczyć oba bieguny, a potem rzucić wyzwanie żywiołom, zwiedzając świat podwodny i podziemny. W wolnej chwili polecimy na Księżyc - a z braku statku kosmicznego za pojazd posłuży nam pocisk armatni!

Pośród wszystkich opisywanych przez Verne'a podróży jedna wydaje się z dzisiejszej perspektywy wyjątkowa: podjęta przez angielskiego dżentelmena osiemdziesięciodniowa ekspedycja dookoła świata. Był to zuchwały wyczyn: korzystając z dobrodziejstw nowoczesnej techniki, ale także szczęśliwych zbiegów okoliczności, objechać ziemski glob w ciągu niespełna trzech miesięcy! Zdaję sobie sprawę, że takie tempo podróżowania nie budzi obecnie należnego szacunku - od czasu lotu Gagarina nasze wyobrażenie o rozległości przestrzeni uległo radykalnej zmianie. Jednak dla ówczesnego świata była to prędkość wręcz imponująca.

Pamiętajmy, że podróżnicy Verne'a chcą możliwie najszybciej osiągnąć wymarzony cel, ale również pragną jak najwięcej zobaczyć. A zatem nie zawsze warto się spieszyć. Doskonałe pojazdy - okręt „Nautilus” i balon „Victoria” - tak zostały zbudowane, by podróżujący nimi bohaterowie prowadzić mogli dokładną obserwację całej okolicy, czując się zarazem bezpiecznie. Podróżnikom Verne'a nigdy nie groziła nuda, znużenie, zniechęcenie. Być może dlatego, że w domu bywali rzadko. Powracali tam przeważnie po to tylko, by przygotowywać nową wyprawę, pakować ekwipunek, szkicować trasy na mapach, udoskonalać technikę podróżowania.

Biografowie Verne'a wytykali mu wielokrotnie brak zamiłowania do prawdziwych wielkich podróży. Trudno bowiem ukryć, że słynne wyprawy, opisywane w Tajemniczej wyspie, Wyprawie do środka Ziemi czy Pięciu tygodniach w balonie, odbywały się jedynie w wyobraźni pisarza. A mówiąc dokładniej, nie przekroczyły nigdy granic Biblioteki. To prawda, że Verne - nawet jak na człowieka tamtej epoki - widział stosunkowo niewiele na własne oczy, ale powiedzmy szczerze, że przyciskany przez wydawcę i uwielbiany przez czytelników pisarz na podróżowanie nie miał po prostu czasu! Oczekiwano od niego dwóch powieści rocznie. W tej sytuacji, nawet będąc zamożnym człowiekiem i posiadaczem własnego jachtu, nie mógł stać się autentycznym podróżnikiem.

Do historii literatury przeszły więc wyprawy doktora Fergussona, Philéasa Fogga i Michela Ardana, ale nie podróże Juliusza Verne'a. W epoce pary i elektryczności bywało oczywiście inaczej. To właśnie wówczas pisarze zdobywali miano sławnych podróżników, narzucając swoim czytelnikom zarówno cel, jak i styl wyprawy. Mówiąc w największym uproszczeniu, o ile pierwsza połowa stulecia należała do poetów, to drugą zawładnęli dziennikarze, reporterzy i korespondenci (rozwój prasy, ilustracji gazetowej oraz technik komunikowania odegrał tu swoją rolę). Odbyta jeszcze u schyłku XVIII wieku podróż Goethego do Włoch stanowiła ważne doświadczenie artystyczne i egzystencjalne. Dobiegający czterdziestki poeta wyruszał niemal dokładnie „w połowie życia”. Przemieszczał się z północy na południe, zwiedzając po kolei Weronę, Wenecję, Florencję, Rzym, Neapol, Sycylię. Tą trasą wędrują dziś przeważnie Europejczycy, dla których podróż do Włoch jest zaledwie turystyczną wycieczką. W przypadku Goethego była to lekcja klasycyzmu, przynosząca w rezultacie nie tylko wydaną z opóźnieniem Podróż włoską, ale i wiele innych utworów zawierających motywy antyczne i śródziemnomorskie.

W tym samym czasie podróżowali także pisarze polscy. Niektórzy z nich odbywali wręcz imponujące wyprawy. Oświeceniowy poeta Tomasz Kajetan Węgierski dotarł aż na Haiti i Martynikę, Jan Potocki, autor Rękopisu znalezionego w Saragossie, zwiedził Egipt, Maroko, Mongolię, Chiny, nie mówiąc już o krajach europejskich. Jednak do historii literatury polskiej XIX wieku przeszły dwie wyjątkowe podróże - być może dlatego, że każdą z nich dokumentują utwory wybitne, znajdujące się na liście lektur obowiązkowych rzetelnego polonisty.

Najważniejszą podróż romantyczną odbył Juliusz Słowacki. W chwili wyjazdu młody poeta był już autorem Kordiana, Lambra, Godziny myśli. Trasa biegła z Neapolu poprzez Grecję do Egiptu i Ziemi Świętej. Słowacki podróżował konno i pieszo, w Kairze przesiadł się na wielbłąda, korzystał ze statków żaglowych i parowych. W ciągu niespełna roku dotarł do źródeł cywilizacji europejskiej, zaliczając przy okazji miejsca stanowiące do dziś atrakcję turystyczną. W Neapolu wszedł na szczyt Wezuwiusza, w Egipcie obejrzał piramidy (wspiął się na najwyższą, by podziwiać okolicę), w Jerozolimie spędził noc u Grobu Chrystusa. Przeżył wigilię na pustyni, burzę piaskową i trzęsienie ziemi. Literackie echa tej wyprawy powracają w wielu utworach Słowackiego - poematach Ojciec zadżumionych i Podróż do Ziemi Świętej z Neapolu, dzienniku poety, wierszach Smutno mi, Boże i Grób Agamemnona.

Niespełna pół wieku później w jeszcze dalszą podróż wybrał się młody warszawski dziennikarz, początkujący nowelista posługujący się pseudonimem Litwos. W przyszłości miał zdobyć zawrotną popularność i zostać pierwszym polskim laureatem literackiej Nagrody Nobla. Na razie miał trzydzieści lat, reporterską dociekliwość i sprawne pióro. Podróżował wygodniej niż romantycy - głównie pociągiem. Drogę z Liverpoolu do Nowego Jorku przebył na pokładzie parowca „Germanica”. Cała podróż zajęła mu aż trzy lata, ale po powrocie Henryk Sienkiewicz był już gwiazdą stołecznych salonów. A wszystko to - dzięki Listom z podróży do Ameryki, drukowanym początkowo w „Gazecie Polskiej”, a później wydanym w postaci obszernego tomu.

Patrzył na Amerykę okiem socjologa, obserwując wnikliwie proces narodzin cywilizacji amerykańskiej. Nieuchronnie nasuwały się kolejne porównania. Pociągi? Wolniejsze od europejskich! Kobiety - brzydsze. Obyczaje - szkoda słów. Nieokrzesani Amerykanie żuli tytoń, trzymali nogi na stole i w ogóle nie przejmowali się europejskimi konwenansami. Niepokoiło wszechwładne panowanie pieniądza. A jednak Sienkiewicz uznał, że właśnie w Stanach Zjednoczonych powstaje „cywilizacja przyszłości”. Miał rację, niestety…

Z takim podróżnikiem nie mogli rywalizować prowadzący znacznie mniej ruchliwy tryb życia inni pisarze tamtego okresu: Prus, Orzeszkowa, Świętochowski. Kilkanaście lat później Sienkiewicz pojechał do Afryki. Był w Egipcie, widział wyspę Zanzibar. A chociaż upolował podobno dwa hipopotamy i napisał Listy z Afryki, wyprawy tej nie mógł zaliczyć do specjalnie udanych. Ale doświadczenia afrykańskie zachował pewnie w pamięci, pisząc u schyłku życia powieść W pustyni i w puszczy.

Podróżom Słowackiego i Sienkiewicza nie dorównały wyprawy późniejsze, choć oczywiście nie brakowało nam podróżników sławnych i utalentowanych. Jednak u schyłku XX wieku podróżują już niemal wszyscy. Wystarczy udać się do biura podróży, by pojechać na safari, odbyć pielgrzymkę religijną albo wyprawę w poszukiwaniu najlepszych win czy najpiękniejszych tulipanów. Jeszcze u schyłku lat pięćdziesiątych, gdy w PRL trudno było o paszport, wyjazd do Paryża stanowić mógł literacką atrakcję. Potem, jeszcze w latach siedemdziesiątych, ukazywały się - głównie jednak na łamach prasy - relacje naszych pisarzy z podróży do Stanów Zjednoczonych. Dzisiejsi podróżnicy szukają wytrwale miejsc nie odwiedzanych przez wycieczki. Wybierają Maltę albo Islandię w Europie, a na innych kontynentach - na przykład Meksyk, Mauretanię, Nową Zelandię. Staje przed nimi zadanie bardzo trudne, skoro prawie wszystko zostało już opisane, a z pewnością wszystko dawno pokazała telewizja.

Może zatem - uwzględniając nieuchronną dewaluację tematu - poprzestać na podróżach niemożliwych, odbywanych jedynie w wyobraźni? Przypomnijmy, że zanim Neil Armstrong postawił stopę na Księżycu, byli już tam znacznie wcześniej choćby bohaterowie książek Verne'a i Żuławskiego. Podobnie przygotowywana już podróż człowieka na Marsa to w literaturze fantastycznej temat ograny i właściwie banalny. Już u Lema celem wypraw międzyplanetarnych stają się znacznie odleglejsze zakątki kosmosu. Chodzi tu o ekspedycje przygotowane bez porównania bardziej starannie niż osobliwe, improwizowane przedsięwzięcia podróżników Verne'a. A jednak są one pozbawione charakterystycznego dla tamtej epoki entuzjazmu, nadziei i radości, jaką daje przemieszczanie się w czasie i przestrzeni.

Doświadczenia wyniesione z podróży są w wieku XX najczęściej gorzkie - zastanawiające, że dotyczy to bardzo różnych utworów. Wystarczy wymienić choć kilka z nich, zawierających w tytule słowo „podróż”: Podróż do kresu nocy Céline'a, Podróż do źródeł czasu Carpentiera, Podróż Dygata. Żadna z tych książek nie daje powodów do optymizmu, choć każda mówi o zupełnie odmiennej rzeczywistości.

Wydaje się również, że w epoce eksplozji informacyjnej człowiek znajduje coraz mniej powodów do podróżowania. Z upływem lat nauczyliśmy się spełniać przynajmniej niektóre ze swoich marzeń. Wyprawy, jakie postanowiliśmy odbyć w dzieciństwie albo latach młodzieńczych, pojawiają się teraz w zasięgu naszych możliwości. Sprzyja temu szybki postęp cywilizacyjny, dzięki któremu podróżujemy coraz bardziej komfortowo. Nie jesteśmy już zdani na zawodne pojazdy, niebezpieczne drogi i podejrzanych przewodników nieznających naszego języka (takie sytuacje zdarzają się dziś jedynie sporadycznie, chyba że jesteśmy amatorami niespodzianek i podróżujemy na własne ryzyko). Otwierają się granice, prawie cały cywilizowany świat umie choć kilka angielskich słów, paszporty leżą w naszych szufladach. Jednak na podróżników czyhają dziś nowe niebezpieczeństwa - terroryzm i lokalne wojny odbierają ochotę do wyjazdu milionom turystów na całym świecie.

A w dodatku podczas kosztownej wycieczki organizowanej przez biuro podróży zobaczymy niewiele więcej niż oferuje nam Internet, kino, telewizja, przewodniki. Możemy nawet podejrzewać, że zobaczymy znacznie mniej. Wizerunek pisarza zdobywającego wiedzę o opisywanym świecie za biurkiem, za pomocą komputera, uznać więc dziś musimy za całkowicie prawdopodobny. Bezpośrednie doświadczenie nie wydaje się zresztą absolutnie nieodzowne, gdy dokonać trzeba opisu pejzażu albo architektury miejskiej. Oczywiście, zdarzają się autorzy, którzy w miejscu, gdzie rozgrywa się akcja utworu, spędzają długie godziny, a nawet tygodnie, oddając się szczegółowym studiom, poszukując inspirujących wrażeń. Dbają o każdy drobiazg: fragment pejzażu, kształt i kolor przedmiotu, wygląd ulic, sklepów, mieszkań. Do takich pisarzy należał niegdyś Flaubert, a poniekąd i James Joyce - jak z tego widać, podobna pasja pisarska niekoniecznie owocować musi zbliżonymi w charakterze tekstami.

Bywa i tak, że autor powieści (nawet realistycznej) odwołać się musi do własnej wyobraźni, że wspomagają go jedyne plany, przewodniki, ilustracje, opisy podróży, rozmowy, listy. Rezultat okazuje się niekiedy zdumiewający. Prus podczas pisania Lalki nie znał jeszcze Paryża, a przecież stworzył porywającą wizję nowoczesnego miasta. Świadkowie zapewniają jednak, że podczas pierwszego pobytu we Francji zadziwiał wszystkich doskonałą znajomością topografii miasta. Do Egiptu nigdy nie pojechał, a przecież Faraon był dziełem przekonywającym - rzecz jasna uwzględniając stan wiedzy ówczesnych egiptologów.

Ze smutkiem wypada stwierdzić, że dzisiejsze podróże oddalają się od literatury. W XIX wieku podstawowym narzędziem każdego szanującego się podróżnika był notes i ołówek. Systematyczne zapiski prowadzili nie tylko literaci, a rysunki godnych uwagi miejsc wykonywali nie tylko malarze. Tym sposobem każdy podróżnik miał w sobie coś z artysty, a po powrocie starannie gromadzone notatki przeobrażały się nieraz w ciekawą książkę. Obecnie rolę notesu przejął aparat fotograficzny - ze skutkiem jak najgorszym. Miliony turystów wykonują miliony zdjęć podobnych do siebie jak dwie krople wody, niepotrzebnych, banalnych. Wchodząc do muzeum, zwiedzający wypożyczają walkmana i kasetę, na której nagrany jest głos przewodnika. Nowoczesna technika umożliwia patrzenie na dzieła sztuki cudzymi oczami - dla istot, które nie wyrzekły się jeszcze myślenia, perspektywa raczej przykra.

Gdy świat staje się powszechnie dostępny, wyczerpują się języki, w jakich opisywano dotąd podróż. Miejmy nadzieję, że chodzi tu tylko o lekki kryzys. Żywotność literatury wydaje się faktem oczywistym, podobnie jak inspirująca rola podróży w powstaniu niektórych arcydzieł. Mimo wszystko pamiętajmy, że literaturę tworzą raczej wyjątki niż reguły. Jedni twórcy spędzają całe lata w podróży, obywając się bez domu, rodziny i ojczyzny. Inni wyjeżdżają niechętnie, zadowalając się przestrzenią, którą najmniej wybredny turysta potrafiłby zwiedzić w ciągu godziny. Porównanie biografii dwóch wielkich artystów pierwszej połowy naszego wieku - Rainera Marii Rilkego, który nieustannie przenosił się z miasta do miasta, i Brunona Schulza, który spędził życie prawie nie opuszczając Drohobycza - ujawnia najlepiej tę różnicę.

Frak Wertera, czyli stroje i przebrania

Wiek XIX nazywany jest nie bez racji wiekiem literatury. Wydawane wówczas książki, pozbawione jeszcze konkurencji ze strony kina, radia, telewizji, rywalizowały co najwyżej z gazetami. A ponieważ ówczesne elity intelektualne zaczynały od edukacji książkowej, a potem czytały pilnie wszystkie nowości, literatura odgrywała w życiu umysłowym trudną do przecenienia rolę. Pisarze byli idolami, przyjmowano ich w najlepszych domach, zabiegano o audiencje i spotkania umożliwiające zawarcie znajomości. Goethe, Byron, Hugo, Balzak stali się bohaterami epoki.

Kiedy w Rzymie Wojciech Korneli Stattler, wówczas młody malarz, miał poznać Adama Mickiewicza, wyobrażał sobie, że do salonu wejdzie za chwilę nie żywy człowiek, lecz posąg z brązu albo marmuru. I widział autora Ballad i romansów nie w otoczeniu zgromadzonych gości, ale w towarzystwie „Dantego, Ariosta i Tassa”. A warto dodać, że uhonorowany w taki sposób Mickiewicz ledwie przekroczył trzydziestkę i nie napisał jeszcze ani III części Dziadów, ani Pana Tadeusza!

Literatura kształtowała styl, określała reguły zachowań towarzyskich, tworzyła hierarchię wartości. Powoływała do życia również najrozmaitsze mody, jedne gusta uznając za staroświeckie, a inne aprobując, formowała coś, co Francuzi nazywają elegancko „duchem czasów”. Wpływy głośnych książek dostrzec można w ówczesnej polityce, życiu erotycznym, podróżowaniu, sposobach postrzegania świata, obyczajach. Czytelnicy dowiadywali się z poezji i powieści mnóstwa pożytecznych rzeczy, czerpali stamtąd wzory i inspiracje. A po lekturze wiedzieli już, dokąd podróżować, o czym rozmawiać, co podziwiać, by uniknąć kompromitacji, jak bronić swoich poglądów. Czy również - jak się ubierać?

Tu odpowiedź jest dosyć trudna. Wiek XIX miał przecież swoje żurnale i rozmaite pisma kobiece zawierające nawet wykroje modnych sukien. Miał oczywiście paryskich mistrzów i prowincjonalnych krawców, którzy potrafili uszyć garderobę „jak z Paryża”. Cały ten świat nie musiał rzecz jasna korzystać z rady literatów w kwestiach takich jak kolor surduta czy wybór odpowiednich guzików. Z drugiej jednak strony, bywało i tak, że literatura - w dodatku najwyższych lotów - spotykała się z modą męską i kobiecą. A przypadki te zmuszeni są dziś odnotować nawet akademiccy uczeni, którzy zwykli lekceważyć sprawy tak błahe jak styl ubioru.

Pojawia się przy tej okazji kilka osobnych zagadnień, które mimo wszystko spróbujemy omówić w jednym rozdziale. Po pierwsze, pisarze ubierają zazwyczaj swoich bohaterów, sięgając po stroje nieprzypadkowe, a czasem posługując się kostiumami, przebraniami, maskami. Po drugie, autorzy wybitnych dzieł - przynajmniej niektórzy - traktują modę jako sferę manifestacji artystycznej. Pojawiają się publicznie w takich a nie innych ubraniach, potęgując zainteresowanie, a niekiedy wręcz prowokując. Zdarza im się to na pewno rzadziej niż na przykład malarzom czy ludziom teatru, ale jednak się zdarza. Po trzecie, pewne rekwizyty znane z historii mody za sprawą wybitnych tekstów trafiają również do historii literatury. Bohaterem niezwykłej noweli Mikołaja Gogola Szynel jest płaszcz carskiego urzędnika. W pięknej i równie smutnej noweli Bolesława Prusa określoną funkcję spełnia tytułowa Kamizelka. Można podać więcej takich przykładów.

Chronologicznie najwcześniejszym z interesujących nas przypadków jest tak zwana werteromania, sprowokowana mimo woli przez młodego Goethego na przełomie XVIII i XIX wieku. Przypomnijmy w największym skrócie fakty. W 1774 roku ukazują się Cierpienia młodego Wertera - jedna z najpopularniejszych powieści epoki, wywierająca przemożny wpływ na romantyków, choć napisana przez autora, który wobec romantycznych idei zachowywał dystans właściwy klasykom.

Jak wiadomo, jest to powieść epistolarna - znakomita, choć w konstrukcji może mniej błyskotliwa niż późniejsze o parę lat kapitalne wprost Niebezpieczne związki. To powieść, w której znawcy chcą widzieć śmiałą i przenikliwą krytykę stosunków społecznych. A ponadto - pierwsza powieść niemiecka, która podbiła Europę. Tak, wszystko to prawda. Ale dla ówczesnych rozgorączkowanych czytelników była to głównie historia człowieka, który zabił się z miłości. Kto weźmie Cierpienia po raz pierwszy do ręki, będzie może lekko rozczarowany. Ta opowieść nie ma temperatury właściwej takim utworom jak Tristan i Izolda, Romeo i Julia, IV część Dziadów. Goethe snuje swoją narrację powściągliwie, a znacznie większe wrażenie od wybuchów namiętności wywołuje bezgraniczny smutek. I to właściwie smutek nie pozwala dalej żyć i w konsekwencji zabija głównego bohatera.

Trudno powiedzieć, dlaczego tak fantastyczną karierę zrobił strój Wertera - w tekście mówi się o nim dwukrotnie i raczej mimochodem. Ale czytelnicy wiedzieli swoje. Błękitny frak i żółta kamizelka stały się nagle najmodniejszym ubraniem w Europie. Frak tego koloru - zdaniem samego bohatera prosty, skromny - zaczął wyróżniać niezamożnych i niekoniecznie dobrze urodzonych młodych ludzi poszukujących nieszczęśliwej miłości. Niestety, najmodniejszym atrybutem werterowskich młodzieńców okazał się nabity pistolet. Pod wrażeniem lektury samobójstwa popełniano tak lekkomyślnie jak chyba nigdy dotąd. I nikt nie policzył, czy więcej było ofiar nieszczęśliwej miłości, czy niebezpiecznej mody.

Na początku XIX wieku werteryzm znalazł konkurencję w postaci bajronizmu. Europa zachwyciła się Wędrówkami Childe Harolda, nie mniejszą popularność zyskały kolejne dzieła Byrona. I w tym przypadku należałoby właściwie rozdzielić przynajmniej dwie sprawy. Po pierwsze - legenda życia samego twórcy. Przemawiał do wyobraźni, ale i bulwersował Byron, angielski lord i skandalista, arystokrata i rewolucjonista, zbuntowany poeta i spiskowiec, który zmarł przedwcześnie w wieku zaledwie trzydziestu sześciu lat. Po drugie - bohater bajronowski, którego kolejne wcielenia odkrywamy w poematach Mickiewicza, Słowackiego, Malczewskiego i wielu innych.

Bajronizm to właściwie styl życia, sposób zachowania, w pewnych wypadkach nawet poza. Jednak wraz z Byronem wkraczamy nieuchronnie w krąg zagadnień związanych z dandyzmem. Pojęcie to funkcjonuje w różnych znaczeniach, poszczególni badacze odmiennie też tłumaczą jego genezę i zasięg. Ogólnie rzecz biorąc, prawdziwą ojczyzną dandysa jest Anglia. Szanującego się dandysa charakteryzuje modny strój, białe rękawiczki, laseczka w dłoni, nienaganne maniery. Dandys jest snobem i bywa tylko tam, gdzie bywać wypada: w teatrze, w klubie, na wyścigach, w dobrym towarzystwie. Pędzi próżniaczy tryb życia, ale nie jest szczęśliwy - raczej już… znudzony.

Jakkolwiek przyjmuje się, że dandyzm występuje w literaturze dopiero po upadku Napoleona, to postać niezwykle podobną do dandysa opisał Stendhal już w 1804 roku. Jego „mężczyzna modny” dzieli czas pomiędzy posiłki i wizyty, wieczorem wybiera się do teatru, potem do ogrodu Frascati na lody. „Przywdziewa skórzane spodnie, jedwabne pończochy, potrójny żabot i chodzi po herbatkach do północy, do pierwszej, zostając tam, gdzie się bawi, zmykając, skoro go otoczenie znudzi” (cytat w przekładzie Hanny Szumańskiej-Grossowej).

Dandyzm stanowi ważny epizod w biografii Alfreda de Musseta, jednego z najchętniej czytanych poetów romantycznych. W Spowiedzi dziecięcia wieku kreśli on postać dość cynicznego bohatera, którego udziałem staje się przesyt, powierzchowność, nuda, rozczarowanie, niezdolność do prawdziwych uczuć. Wszystkie te cechy Musset łączy z „chorobą wieku”. Gdy mijała moda na bajronizm, francuski poeta okazał się (obok Heinego) głównym patronem postromantycznego pesymizmu. W Nad Niemnem liryczną melancholią Musseta próbuje zarazić Justynę Zygmunt Korczyński. Na szczęście - bez powodzenia.

Oczywiście, nie każdemu wyznawcy dandyzmu wolno zarzucić cynizm i upodobanie do próżniactwa. Dandysem był nawet młody Słowacki. Latem 1832 roku donosił matce, jaki podziw wśród dam zgromadzonych w paryskim ogrodzie Tuilleries wywołuje jego strój: białe szarawarki, kwiecista kaszmirowa kamizelka, laseczka z pozłacaną gałką. No i oczywiście słynny kołnierz - „kołnierz od koszuli odłożony”. W tym samym liście nie bez złośliwej satysfakcji plotkował, że przy wejściu do kasyna wzięto Mickiewicza za lokaja - z powodu źle zawiązanej chusty. Czujne oko dandysa wykryło jeszcze inne mankamenty ubioru starszego kolegi: „nie możecie sobie wystawić, jak po liderlichowsku wygląda z pomiętym od koszuli kołnierzem i we fraku zasmolonym”. I chociaż Słowacki niejednokrotnie skarży się - niczym prawdziwa dama - że z braku funduszy znów nie ma co na siebie włożyć, nie zaniedbuje nigdy kwestii wyglądu. Płaszcz granatowy z bobrowym futrem, ciemnoceglasty surdut, czarny krótki tużurek - niewielu pisarzy pozostawiło nam na temat swojego ubioru relacje tak dokładne.

W połowie wieku nową formułę nadaje dandyzmowi Charles Baudelaire. W jego wersji dandys nie jest już nonszalanckim i trochę lekkomyślnym młodzieńcem, lecz wyrafinowanym artystą. Sam poeta (wysokie czoło, przerzedzone włosy, zagadkowe, trochę nieziemskie spojrzenie) ubiera się na czarno. Nosi lakierki, jasnoróżowe rękawiczki i krawat w kolorze zdaniem jednych - byczej krwi, zdaniem innych - czerwonego wina. Dandys Baudelaire'a pozostaje arystokratą ducha, nie pracuje i nie gra na giełdzie, programowo nie miesza się z tłumem. Zajmuje się wyłącznie sobą, „żyje i śpi przed lustrem”, ale nie dba ani o sławę, ani opinię otoczenia. Uprawia wyłącznie „kult samego siebie”.

Kolejny, być może ostatni już i bardzo niefortunny rozdział w historii europejskiego dandyzmu zapisuje Oscar Wilde. W jego sławnej powieści Portret Doriana Graya dandyzm okazuje się drogą wiodącą do upadku moralnego. Jest poszukiwaniem zła i odkrywaniem uroków cynizmu. Oczywiście, dla samego autora upadek i niemoralność, a także nieuchronny egotyzm, to okoliczności sprzyjające powstaniu prawdziwej sztuki. Jednak w drugim roku odbywania kary więzienia w Reading pisarz skłonny był oceniać tę kwestię bardziej ostrożnie:

„Bawiłem się we flaneura, dandysa, człowieka modnego. Otoczyłem się ludźmi o mniejszym formacie i bardziej miałkich umysłach. Trwoniłem geniusz, a marnowanie wiecznej młodości sprawiało mi przedziwną radość. Znużony przebywaniem na szczytach, umyślnie zstąpiłem na niziny w poszukiwaniu nowych wrażeń”. (Cytat w przekładzie Bolesława J. Korzeniowskiego).

Dandyzm łączy modę i literaturę, a przekraczając granice dzielące okresy literackie, ogarnia faktycznie całe stulecie. W tym czasie zmienia się oczywiście krój fraków i płaszczy, pojawiają się nowe modele kapeluszy i lasek. Wnętrza gabinetów i salonów urządza się teraz inaczej. Przeobraża się również poezja: odchodzą romantycy, ich miejsce zajmują parnasiści i dekadenci.

Postać dandysa kojarzy się z modą męską (Baudelaire uznał kobietę za przeciwieństwo dandysa!), choć wpływ literatury romantycznej na modę kobiecą wydaje się w tym stuleciu nawet silniejszy. Jakkolwiek sercami poetów rządzą Maryle, Ludwiki, Laury, Ewy, Marie, Delfiny, to wizerunek idealnej kobiety-anioła tworzą jednak mężczyźni. Trudno powiedzieć, jak dalece przystaje on do rzeczywistości. Wyobraźnia romantyków powołuje o życia istotę eteryczną, zwiewną, delikatną. Podziwiana jest blada buzia otoczona loczkami albo warkoczami, wyraziste oczy, szczupła sylwetka. Poetom podoba się raczej dziewczyna niż kobieta, więc pasuje do jej wyglądu biała, a przynajmniej jasna sukna, wstążki, szarfy, stylowe kapelusze.

Ciekawych refleksji z zakresu romantycznej mody dostarcza Pan Tadeusz. W poemacie nie mogło oczywiście zabraknąć kobiety-anioła, ale w tej roli trudno wyobrazić sobie zarówno uwodzicielską Telimenę, jak i gospodarną, ale cokolwiek przyziemną Zosię. Jedynym śladem fascynacji anielską naturą kobiety jest tu postać Ewy. Zapamiętali ją najlepiej stary klucznik Gerwazy i niedoszły narzeczony - Jacek Soplica. Ich relacje - choć do chwili pojednania są najzacieklejszymi wrogami - brzmią mniej więcej podobnie. Widzą Ewę tak samo, ale mówią o niej inaczej. Gerwazy powiada, że Stolnik miał „córkę piękną jak anioł”. Jacek zgadza się: tak, wzrok miała istotnie anielski. Jednak później wybiera inne, bardziej zaskakujące porównanie: Ewa-robaczek motyli, Ewa-wiosenna gąsieniczka. Dwie skrajności połączone w jednej osobie - anioł i robak (niewiele zmieni się, gdy nazwiemy go „robaczkiem” albo „gąsieniczką”). Czy również z tego powodu Jacek przywdziewając habit stanie się księdzem Robakiem?

Posiadając liczne grono przyjaciół, Soplica mógł córkę Stolnika uprowadzić. Mógł, chociaż właściwie nie mógł. Nie porywa się bezkarnie anioła, podobnie jak nie wydaje się go bezkarnie za mąż - tym bardziej za niekochanego mężczyznę. Ewa nie zniosła trudów tułaczki, małżeństwa, macierzyństwa. Na pytanie, z jakiego powodu cierpiała najbardziej, żaden z bohaterów nie potrafi udzielić przekonującej odpowiedzi. Śmierć Ewy jest tajemnicą - śmierć, a może powrót w zaświaty, bo aniołom pisana jest przecież nieśmiertelność?

Każda z opisywanych przez Mickiewicza postaci kobiecych wnosi swój własny, jakże charakterystyczny styl. Wytwornej Telimenie przeciwstawia się mało dbająca o swój wygląd Zosia. Nie cieszą jej modne stroje, nie lubi gwarnego miasta i jego rozrywek, Woli ogród, zabawy z wiejskimi dziećmi i zajęcia gospodarskie. Fatalny atak mrówek mógł dotknąć Telimenę, ale nie Zosię, która jest z przyrodą za pan brat. Dlatego ciągle widzimy ją w otoczeniu kwiatów, ziół, roślin, ptaków. Diana? Afrodyta? Demeter? Próby opisania bohaterki za pomocą klucza mitologicznego kończą się fiaskiem. Przerażony Hrabia stwierdza, że rzekome złoto okazuje się słomą, róg Almatei - zwykłą marchewką. Cały wdzięk Zosi nie wykracza poza sferę życia powszedniego, sferę codzienności.

W dniu czternastych urodzin Zosi Telimena postanawia wprowadzić młodziutką panienkę na salony. Doświadczona dama widzi jasno wszystkie mankamenty dziewczęcej urody: opalenizna (w tej epoce równie źle widziana jak nagość), ręce zniszczone od pracy w ogródku, brzydki chód, brak obycia. O stroju lepiej nie wspominać. Z buduaru Telimeny Zosia wychodzi umyta, uczesana, wystrojona - cała w bieli. Jak lilia. Jak niewinna dziewica.

Jednak z niewinnością Zosi są pewne kłopoty. Zosia robi mnóstwo rzeczy, których dobrze wychowana panna nigdy by się nie dopuściła. Z nonszalancją nastolatki biega prawie naga po ogrodzie. Do domu wchodzi przez okno. Jej spotkania z Tadeuszem i Hrabią otacza mgiełka tajemniczego erotyzmu. Mądry Robak całkiem słusznie wietrzy niebezpieczeństwo, jakie niesie dojrzałemu mężczyźnie kobieta-dziecko.

Andriolli miał kłopoty z narysowaniem postaci Zosi. Zgodnie z przyzwyczajeniami czytelników powinna być zwiewna, eteryczna, dziecinna. Mickiewicz widział ją inaczej - blondynka, ale nie anemiczna, lecz rumiana, o pulchnych policzkach. Jak na swój wiek - dobrze rozwinięta. W przeciwieństwie do matki - mocno stąpa po ziemi. Wie, jak sadzić warzywa i czym karmić kury. Lubi dzieci. Jest rozsądna, pogodna, wierna. Ani śladu rozkapryszenia, melancholii, romantycznej egzaltacji. Nic dziwnego, że w dniu swoich zaręczyn wbrew radom Telimeny Zosia zamiast salonowej sukni wkłada strój narodowy.

W zakończeniu poematu Mickiewicz podejmuje wątek ulubiony przez pisarzy staropolskich i oświeceniowych. Chodzi tu o walkę z cudzoziemskimi obyczajami, nowinkami, upodobaniami dziwactwami. Już wcześniej Tadeusz krytykował smak estetyczny Hrabiego i Telimeny, broniąc uroków rodzimego pejzażu. Walka z cudzoziemszczyzną toczy się we wszystkich sferach życia codziennego: w kuchni, przy stole, na polowaniu, a także w modzie. Oczywiście, walka równie daremna jak polskie powstania. A gdyby zakończyła się zwycięstwem? Czy wtedy chodzilibyśmy do dziś w kontuszach albo sukmanach? Świat zmierza do unifikacji, Europejczycy ubierają się podobnie. Zachodni styl ma swoich zwolenników w Afryce i Azji. Polski narodowy strój obejrzeć dziś możemy najczęściej w muzeum. Ciągoty cudzoziemskie natomiast przetrwały i na początku XXI wieku Polki marzą, by wyglądać tak jak paryżanki.

Pozostańmy jeszcze przez chwilę przy tekście Pana Tadeusza, by wskazać na obecność w poemacie pewnego motywu wiążącego się z modą raczej pośrednio, ale ogromnie popularnego, zresztą nie tylko w okresie romantyzmu. Ubranie może manifestować nasze przekonania, smak estetyczny, nastrój. Ale niekiedy pojawia się w funkcji kostiumu, stając się przebraniem. Ukrywający się Jacek Soplica używa habitu mnicha - w XIX wieku strój duchownego mógł maskować zarówno tajnego emisariusza, spiskowca, jak i poszukiwanego przestępcę. W przebieraniu bohaterów celowali tradycyjnie Anglicy: najpierw Fielding, potem Walter Scott, ale oczywiście sam pomysł wydaje się równie stary jak literatura. Być może zatem pierwszeństwo należy się Odyseuszowi. Pisarze wieku XX nie cenili już tak wysoko bohatera działającego w przebraniu. Ale wspomnieć wypada o powieści, w której kostiumy, stroje i maski odgrywają dosyć zabawną rolę. To naturalnie Mistrz i Małgorzata. W wizji Bułhakowa Woland i jego świta przebierają pewnego wieczoru mieszkańców sowieckiej Moskwy w zachodnie (burżuazyjne, a jakże!) ciuchy. Sami też występują w dość dziwacznych kostiumach, które zmieniają po zakończeniu ziemskiej wędrówki.

Kwestii stroju nie lekceważono prawie nigdy w teatrze. A jeśli już pisarz miał dokładne wyobrażenie spektaklu i pragnął sam czuwać nad inscenizacją, to musiał zająć się również naszkicowaniem aktorskich kostiumów. Zwłaszcza w dramatach publikowanych na przełomie XIX i XX wieku didaskalia wydłużają się. Autorzy wprowadzają do nich często uwagi dotyczące scenografii, oświetlenia, gry aktorskiej. Z krakowskim teatrem współpracuje wówczas Stanisław Wyspiański: dramaturg, malarz, grafik, nieformalny reżyser. Już Warszawianka olśniewa starannie przemyślaną koncepcją plastyczną: na scenie widzimy białe suknie dziewcząt i piękne kolorowe mundury z czasów postania listopadowego. Wesele to kontrast dwóch światów, z których każdy hołduje innej modzie. No i któż nie pamięta najsłynniejszego w dziejach literatury polskiej nakrycia głowy - owej czapki z piór? Tylko nieznacznie mniejszą sławą cieszy się inny rekwizyt teatralny - czarny płaszcz Konrada z Wyzwolenia.

W polskim teatrze równie starannie ubiera swoich bohaterów chyba tylko Witkacy. Noszą oni zazwyczaj stroje krzykliwe, dziwaczne, groteskowe. Na scenie ich ubrania przypominają czasem barwne, jaskrawe plamy zestawione podobnie jak na obrazach mistrza Czystej Formy. W kostiumach do Kurki Wodnej dominuje błękit: Wałpor ma strój marynarski i beret z niebieskim pomponem, lokaje niebieskie fraki z żabotami, Człowiek od latarni - niebieską bluzę. Aktor grający tytułową rolę w sztuce Jan Maciej Karol Wścieklica potrzebować będzie najpierw sukmany i długich butów, następnie białego letniego garnituru, a wreszcie habitu zakonnego z kapturem. Podczas wystawienia zadbać trzeba jeszcze o strój do konnej jazdy, zieloną suknię, czerwony krawat w białe groszki, czekoladowy melonik itd. Z kolei Zygfryd Tengier, maszynista z Szalonej lokomotywy, ma być ubrany w ciemna kurtkę i długie czarne spodnie z czerwoną wypustką, „wpuszczone w żółte skórzane getry”.

Taka pedanteria nie powinna wydawać się nam dziwactwem, lecz naturalną troską artysty o kształt swego dzieła. Wiadomo zresztą, że sam Witkacy nie tylko przywiązywał wagę do swego stroju, ale i lubił się przebierać. Zachowane fotografie świadczą, że musiał być znakomitym, chociaż ekscentrycznym aktorem i modelem. Sam przyznawał, że na jeden z odczytów poszedł „ubrany na papugę”. „Rezedowe” spodnie, zielony surdut, żółta koszula. Bardzo kolorowo, niebanalnie, prowokująco.

Takich postaci w literaturze późniejszej spotkamy już niewiele. Jeszcze w czasach moderny pisarz starał się walczyć z bezbarwną przeciętnością, na przykład nosząc długie włosy, zakładając szeroką pelerynę, a pod spód aksamitną koszulę i barwną kamizelkę, zastępując krawat fontaziem, czyli kokardą wiązaną pod szyją. Ale kiedy w niepamięć odeszła dekadencka cyganeria, literat coraz częściej przypominał urzędnika. Pewne ożywienie wprowadzały znacznie liczniejsze niż kiedykolwiek zastępy piszących pań. Przyznać trzeba zresztą, że nie wszystkie z nich przywiązywały do ubioru takie znaczenie, jak choćby Zofia Nałkowska - prawdziwa dama, stwierdzająca z goryczą, że stan jej garderoby (mimo wysiłków i wydatków) ciągle pozostawia sporo do życzenia. Chociaż potrafiła brać pięć tysięcy złotych nagrody państwowej (w okresie międzywojennym była to poważna kwota), jej dziennik świadczy, że nieustannie zmagała się z brakiem pieniędzy.

Na początku XXI wieku moda rodzi się w kinie, na pokazach sezonowych kolekcji, w sklepach, a wreszcie na ulicy. Literatura nie ma już wielkiego pola do popisu. W natłoku wrażeń i emocji rozbudzanych przez media bardzo trudno się przebić. A kiedy już pojawia się pisarz o wyglądzie Marka Hłaski, to wszyscy dostrzegają podobieństwo do Jamesa Deana i tak czy inaczej, kino zwycięża. Czyżby więc zanikała oryginalność? Chyba nie. Ale manifestuje się ona dyskretniej, ujawnia dopiero przed oczami bystrego obserwatora. Wizerunek pisarza - autentyczny, niewystylizowany przez malarza, który portretowanego modela często na oczy nie widział - to wynalazek stosunkowo nowy, a w każdym razie niewiele starszy od fotografii. Kiedyś przedstawiano Dantego w wieńcu na głowie (chyba nie był to strój codzienny?), Petrarkę w rzymskiej todze, Moliera w monstrualnej peruce, z otwartą książką i piórem w dłoni. Dziś ciekawe są tylko twarze. Młody Faulkner przypominający amanta z Hollywoodu, Sołżenicyn podobny do proroka, Szałamow o dzikim spojrzeniu. W naszej pamięci trwają fragmenty i znaki szczególne: wąsy i okulary Grassa, czarna, gęsta broda Cortázara, niewidzące oczy Borgesa. A twarz Céline'a? Ach, zrozumiecie jej wyraz dopiero wówczas, gdy przeczytacie Podróż do kresu nocy

Od czarnej polewki do magdalenki, czyli potrawy literackie

W przewrotnym filmie Louisa Buñuela Widmo wolności znajdujemy scenę pokazującą świat na opak. Widzimy więc rzeczywistość, w której pewne czynności powszechnie uważane dziś za wstydliwe, wykonywane są publicznie. Inne zaś odbywają się w ukryciu. Do tej ostatniej grupy należy jedzenie, przyjmowane teraz ukradkiem, w samotności, a nawet w specjalnym zamkniętym pomieszczeniu. Szyderca Buñuel ilustruje w ten sposób absolutną względność rządzących społeczeństwem konwencji. Widownia uważa ten fragment filmu za szczególnie śmieszny i prawie zawsze przyjmowany jest on z rozbawieniem.

Tymczasem Widmo wolności podejmuje kwestię wcale nie błahą, a w odniesieniu do literatury godną rozważenia. Czym jest jedzenie, kuchnia, rytuały sporządzania i przyjmowania posiłków? Częścią tradycji, systemem nasyconym znaczeniami, elementem kultury czy też dziedzina prozaiczną, do której nie warto przywiązywać żadnej wagi? Kiedy Mickiewicz uczynił właśnie kuchnię jednym z wielkich tematów Pana Tadeusza, rozległy się głosy, że pokazał w swoim poemacie jedynie „wieprzowatość” polskiego życia. Późniejsi autorzy mieli już lżejsze życie - może dlatego, że zatriumfowała powieść z upodobaniem rejestrująca rozmaite szczegóły naszej egzystencji. Jednak w kręgach akademickich stwierdzenie, że Krasicki uwielbiał kawę, a Leśmian lubił gotować, uważane było do niedawna za prowokację i surowo tępione.

No cóż, jak wiadomo pomniki nie piją kawy i nie pobrzękują garnkami. Być może również chodzi o to, że pragniemy widzieć naszych geniuszy przy biurku, z piórem w dłoni, zajętych ciągle pracą. Czy wybitny pisarz może pić cokolwiek poza atramentem? Czy to nie perwersja ujrzeć natchnionego poetę z chochlą w ręku i w białym fartuszku? Gotowanie przystoi kucharkom, lecz nie autorom, do których pracowni zaglądają eteryczne Muzy.

Studenci i uczniowie, podążając niekiedy za wskazówkami swoich pedagogów, starają się fragmenty tekstów poświęcone tematom kuchennym po prostu omijać. Ważne są problemy dotyczące polityki, religii, filozofii. Ważne są historie miłosne, a czasami pejzaż, przyroda, wrażenia z podróży. Ale ani prawdziwy patriota, ani zakochany nie mają prawa bodaj przez chwilę interesować się tym, co spoczywa na ich talerzu! Trochę to dziwne, jeśli uświadomimy sobie, ile czasu zabiera nam codziennie zdobywanie, przyrządzanie i spożywanie jedzenia.

W przeszłości bywało inaczej. Dla pisarzy staropolskich kuchnia była sprawą narodowej dumy, a nie powodem do zażenowania. W poezji XVI i XVII wieku nie należy do rzadkości pochwała tradycyjnego jadłospisu, któremu zagrażają kolejne cudzoziemskie mody. Poszukując wyrafinowanych dań, Polacy postępują nierozsądnie. Tymczasem nie trzeba szukać daleko, by nakarmić siebie i gości. Wystarczy rozejrzeć się w domowej spiżarni, zajść do sadu i ogrodu, wybrać się do lasu na polowanie. Poetycką książką kucharską i podręcznikiem prowadzenia gospodarstwa jest Żywot człowieka poczciwego Mikołaja Reja, zawierający bogaty materiał do analizy kuchni staropolskiej i jej specjałów. Autor zachwala „i winko, i miąsko, i piwko”, ale wcale nie gardzi warzywami oraz swojskimi przyprawami (majeranek, szałwia, koper). Docenia nawet rolę jabłek - zachęca, by je gotować, smażyć, piec i suszyć.

Ciekawe, że właśnie jabłka (zwłaszcza jesienne) pojawiają się też w liryce Jana Kochanowskiego, symbolizując zarówno obfitość, jak i piękno harmonii czterech pór roku. W poetyckim gospodarstwie autora Pieśni najbardziej może znaczącą rolę odgrywa miód - w odróżnieniu od wina, piwa czy wódki jest to trunek narodowy. Jego smak nasuwa myśl o polskim pejzażu, o pracowitych pszczołach uwijających się gdzieś pod czarnoleską lipą.

Narodowej spiżarni broni ciekawie nieco młodszy od Kochanowskiego Sebastian Fabian Klonowic, autor cenionego poematu Flis. Występuje on mianowicie z zachętą do spożywania ryb słodkowodnych, których nie brak w rodzimych jeziorach i rzekach. Krytykuje natomiast obecność na stole ryb morskich. Dobrze, że dietetycy nie czytają staropolskich wierszy, bo z pewnością trudno by im było przystać na opinię Klonowica, iż zamorskie potrawy Polakowi nie służą.

W podobnym duchu wypowiada się w XVIII wieku wspaniały znawca kuchni i obyczajów epoki saskiej Jędrzej Kitowicz. Jest on świadkiem prawdziwej rewolucji obyczajowej, dokonującej się około 1750 roku, kilkanaście lat przed wstąpieniem na tron Stanisława Augusta Poniatowskiego. Stara się zachować obiektywizm, zdaje sobie sprawę z nieuchronności zmian, mimo że trochę mu żal czasów „nie bardzo jeszcze wykwintnością francuską zarażonych”. Przeobrażenia dotyczą nie tylko jadłospisu, ale również obowiązującej przy stole etykiety. Niegdyś goście, zwłaszcza mniej znaczący, przychodzili na posiłki z własnymi sztućcami, a nawet pożyczali je sobie podczas jedzenia. Pito bez skrępowania z tego samego naczynia, póki w biesiadnikach nie obudziła się „obrzydliwość cudzej gęby”.

Za sprawą francuskich kucharzy na stół trafiły ryby gotowane w winie, oparte na obcych recepturach sosy, mięsne farsze, lekkie ciasta. Zdaniem Kitowicza „staroświeckim pączkiem trafiwszy w oko, mógłby go był podsinić, dziś pączek jest tak pulchny, tak lekki, że ścisnąwszy go w ręku, znowu się rozciąga i pęcznieje jak gąbka do swojej objętości, a wiatr zdmuchnąłby go z półmiska”. Przyjmując obcą modę, cukrem zastępowano miód, a cytrynami - ocet. Pojawiły się oliwki i musztarda, a także zupełne „obrzydliwości” w rodzaju żab i ślimaków.

Do czasów Mickiewicza chyba żaden polski autor nie pisał o kuchni z podobnym znawstwem. Kitowicz traktował tę dziedzinę ludzkiej aktywności nadzwyczaj poważnie i bardzo nowocześnie. Ponieważ zmarł dopiero w 1804 roku, mógł jeszcze obserwować nadciąganie czasów, o jakich mówi poemat Mickiewicza. W Panu Tadeuszu kuchnia tworzy przebogaty kosmos, którego dokładne opisanie wymagałoby obszernej, uwzględniającej rozmaite źródła rozprawy. W tym miejscu powiedzmy jedynie, że dla poety jedzenie nie stanowi czynności prozaicznej ani faktu pozbawionego głębszego znaczenia. Staropolska kuchnia łączy się silnie z etykietą, a jak pamiętamy, „grzeczność nie jest nauką łatwą ani małą”. Skoro już znaleźliśmy się w szlacheckim dworku na Litwie, nasze upodobania kulinarne okazać się mogą osobliwą manifestacją - jeśli na przykład jemy bez apetytu chłodnik albo domagamy się, by na stół podano ostrygi.

Już początek poematu, opisujący kolację w zrujnowanym zamku Horeszków, uświadamia nam, że rytuał jedzenia przeniknięty jest dość rygorystycznie traktowanym porządkiem. Reguluje on kolejność zasiadania przy stole, określa miejsca poszczególnych gości i zasady zachowania. Podobnie wygląda organizacja obiadu. Jedynie przy śniadaniu powstaje trochę bałaganu, co oczywiście łatwo wytłumaczyć inwazją nowych, gorszych zwyczajów.

Podczas owego śniadania - chyba przesadnie obfitego i tak odmiennego od dzisiejszego - jada się wędliny: szynkę, ozorki, a także drób, na końcu zaś zrazy (pewnie na ciepło). Jeszcze w XVIII wieku śniadanie mogło być albo - mówiąc językiem Kitowicza - „nowomodne”, to znaczy z kawą, albo „patriotyczne”, z tradycyjną polewką. W Soplicowie nie gardzą polewką, ale jest i kawa ze śmietanką. Jak to możliwe? Otóż Mickiewicz przekonuje nas, że tak naprawdę nie ma śniadaniowego dylematu. Kawa, chociaż w Polsce nieuprawiana, okazuje się bowiem naszym narodowym napojem. Zwłaszcza kawa ze śmietanką - zdaniem poety najlepsza na świecie!

Wszystkie potrawy wymagają odpowiedniego kontekstu - trudno wyobrazić sobie na przykład polowanie bez wspaniałego staropolskiego bigosu. Bez porównania bardziej wyjątkowe okoliczności towarzyszą kulminacyjnej scenie uczty. Przypomnijmy, że na życzenie generała Dąbrowskiego ma ona charakter „obiadu polskiego”. Przygotowaniami kieruje niezawodny, obdarzony rozlicznymi talentami Wojski. Świetnie organizuje polowania, godzi spory, umie celnie rzucać nożami i zabijać muchy. A w dodatku potrafi także gotować i to dzięki niemu na stół trafiają naprawdę niezwykłe potrawy.

Jednakże wszystko, co usmażono, upieczono i uwarzono, przewyższa serwis, a właściwie arcyserwis. To w pewnym sensie deser, przystawka, ozdoba cukiernicza, „zastawa cukrowa”, ale nade wszystko - dzieło sztuki. Serwis jest bowiem opowieścią, w której spotykają się i wspierają nawzajem sztuka kulinarna i sztuka słowa.

Podejrzewam, że dzisiejszym czytelnikom Pana Tadeusza bardzo trudno wyobrazić sobie szczegóły wykonania legendarnego serwisu. Zresztą nawet ci, którzy widzieli go na własne oczy, skłonni byli posądzać Wojskiego o zastosowanie sztuki magicznej. Wiadomo, że na Litwie była to już na początku XIX wieku tradycja zanikająca. I również dlatego „obiad polski” przekształca się w „ostatnią ucztę staropolską”. Mickiewicz nie ma wątpliwości, że opisywany przez niego świat niebawem zginie. Odejdzie w niepamięć jego język, kultura, obyczaje. Nie przetrwa prawie nic. Tak jak nie przetrwały nazwy potraw: kontuza, arkas, blamas, pomuchla, figatel.

Na liście utworów tropiących tajemnice sztuki kulinarnej poemat zajmuje jedno z czołowych miejsc, a w literaturze polskiej nie ma chyba sobie równych. Czy oznacza to, że jego autor był znawcą i amatorem dobrej kuchni? Zachowała się relacja pokazująca Mickiewicza objadającego się szynką podczas spotkania z Fredrą. Apetyt podobno wieszczowi dopisywał. A chociaż dowiedziono, że w opisach kulinarnych wspierał się książkami Czernieckiego i Wielądki, to przecież dopiero autorski kunszt mógł nadać tym obrazom znamiona wybitnej poezji.

Poemat, w którym jedzenie odgrywa tak istotną rolę, mógłby zainspirować dociekliwego badacza do stworzenia księgi sławnych potraw literackich. Musiałaby ona obejmować potrawy „narodowe”, charakteryzujące kuchnię danego obszaru geograficznego, dania wpływające z różnych powodów na losy bohaterów, a także specjały raczej podejrzane, niejadalne albo niedbale opisane przez autorów pozbawionych umiejętności kulinarnych. Myślę, że twórca takiego dzieła miałby wszelkie szanse zginąć z ręki uczonych akademickich, ale zyskałby też wdzięczność czytającej publiczności.

Przewiduję, że w takiej księdze najwięcej odwołań do Pana Tadeusza znajdzie się w rozdziale poświęconym zupom. Trzy wydają się absolutnie nie do pominięcia. Potrawą codzienną jest spożywany na Litwie (choć znany i gdzie indziej) chłodnik, czyli „chołodziec”, który podać można i na kolację. Natomiast rosół to już typowe danie świąteczne. Dziś - w trosce o dietę pełną witamin - ozdabiamy go zieloną pietruszką. Przepis Wojskiego, który do rosołu wrzucał kilka pereł i monetę nie budzi naszego zaufania. Najsławniejszą zupą okazuje się jednak słynna czarna polewka, która skomplikowała życie zarówno Soplicom, jak i Horeszkom. Czerninę, czyli zupę z krwi, podawano starającemu się o rękę panny na znak odmowy. Chyba jednak nie musiał jej kosztować? Tak czy inaczej, w naszych czasach jest to danie dosyć kontrowersyjne i coraz rzadsze.

Kolejne stronice naszej wyimaginowanej księgi zajmują potrawy z ryb i owoców morza, doskonałe zarówno jako przystawka, jak i danie główne. Jakkolwiek pierwszeństwo należałoby się legendarnej złotej rybce, to warto pamiętać, że nie jest ona potrawą, lecz bohaterką obdarzoną czarodziejską mocą. Amatorzy rybnych dań zajrzeć powinni raczej do powieści Güntera Grassa. Gdańsk i Kaszuby odgrywają w jego twórczości absolutnie kluczową rolę. Nadmorska kuchnia - gdańska, kaszubska, bałtycka - łączy smak zdecydowanie plebejski z oryginalnymi pomysłami, nieznanymi w innych regionach. Już Blaszany bębenek świadczył o kulinarnych zainteresowaniach pisarza, jednak dopiero w Turbocie kuchnia stanowi perspektywę, z której ogląda się bieg historii i przeobrażenia człowieka. Kilka rozdziałów powieści zawdzięcza swe tytuły potrawom - wspomniane w nich zostały między innymi śledzie, gęsie podroby, kartoflanka, smażone ziemniaki. Bohaterkami utworu są natomiast żyjące w różnych okresach kucharki.

Z Turbota wybierzmy opis finałowej uczty, podczas której rolę głównego dania pełnił oczywiście… turbot. Do garnka powędrowały szczególnie okazałe sztuki, powyżej dwóch kilogramów każda. Rybę przyrządzano według tradycyjnych receptur, na maśle i w białym winie, z dodatkiem estragonu, kopru i kaparów. Na stole turbot pojawił się w otoczeniu dodatków: sałaty, gotowanych ziemniaków, ogórków i oczywiście cytryny. Nie zapomniano też o białym wytrawnym winie. Zarówno ten zestaw, jak i parę innych, zamieszczonych w prozie Grassa, manifestuje przywiązanie autora do kuchni Północy, w Europie często lekceważonej, skoro najsłynniejsze kuchnie: francuska, włoska, grecka łączone są zwyczajowo z Południem.

Z jedzeniem ryb bywały kłopoty. Przekonać się o tym miała Iwona, bohaterka groteskowej sztuki Gombrowicza. Jak pamiętamy, narzędziem dworskiego spisku jest w utworze wyjątkowo ościsty karaś. Rybą znacznie lepszego gatunku poczęstowano gościa podczas wizyty u państwa Łęckich. Po chłodniku i polędwicy „podano sandacza, którego Wokulski zaatakował nożem i widelcem”. Wówczas panie obecne przy stole postanowiły udzielić mu lekcji dobrych manier, Wokulski odciął się niezbyt grzecznie. Dzisiejsi komentatorzy Lalki jedzenie ryby nożem uważają za niezbyt naganne, w każdym razie znacznie gorsze jest ostentacyjne zwrócenie uwagi gościowi. Pamiętajmy jednak, że bohater powieści Prusa świadomie prowokuje salon - świadomie i chyba niepotrzebnie, bo przecież taka scena nie zyskuje mu sympatii.

Dary morza to jedyne produkty dopuszczalne w kuchni kapitana Nemo, który postanowił wyrzec się wszystkiego, co pochodzi z lądu. Chociaż potrawy serwowane na pokładzie „Nautilusa” są zdrowe i smaczne, to każda z nich udaje coś innego. Polędwica z morskiego żółwia ma smak wołowiny, wątróbka z delfina zastępuje potrawkę wieprzową, zaś anemony morskie przypominają… konfitury. Przymusowi goście kapitana przyjmują ów jadłospis raczej z mieszanymi uczuciami, a kiedy odzyskują wreszcie wolność, ruszają z ochotą na poszukiwanie „kotletowego zwierzaka”.

I trudno im się dziwić, skoro przynajmniej połowę naszej księgi wypełniłyby najrozmaitsze dania mięsne. Przyznać trzeba, że w kuchni wojowników, myśliwych, rycerzy, władców, bogaczy, arystokratów spożywane w różnych postaciach mięso stanowi podstawę wyżywienia. W kuchni podróżników i żeglarzy dominowało mięso solone - przynajmniej do momentu, gdy za sprawą Nicolasa Apperta pojawiły się konserwy. W kuchni Robinsonów pierwsze pieczyste to zazwyczaj świadectwo przywrócenia więzi cywilizacyjnych, symbol nadziei i oznaka powrotu do normalności. Wspomnijmy jeszcze - z konieczności, acz nie bez odrazy - o kuchni ludożerców (brr!), opisywanej nie tylko przez Defoe, ale i Wellsa (kuchnia Morloków z Wehikułu czasu).

Wśród ptaków, które powędrowały na stół, smutny prymat wiedzie sokół z noweli Boccaccia, zajmującej centralne miejsce w całym Dekameronie. Niektórzy badacze literatury są zdania, że Sokół to w ogóle najlepsza krótka forma prozatorska, jaka została kiedykolwiek napisana. Jest to jednak bardzo przygnębiający utwór, choć ofiarą miłości pada tu tylko ptak. Nie wiemy, jak smakuje sokół. A po lekturze na pewno nie nabierzemy ciekawości ani apetytu.

Może więc raczej skosztujemy krwistych befsztyków, których w angielskich i francuskich powieściach oczywiście nie brakuje? Pieczeń wołowa kojarzy się na przykład z Normandią, której tak nie lubił Flaubert. Istotnie, akurat ten region Francji nie odznacza się szczególnie wykwintną kuchnią. Do picia le cidre, czyli jabłecznik, na obiad wspomniana już pieczeń wołowa, a na deser placek z jabłkami. Panu Bovary to wystarcza, ale Emma wolałaby zupełnie inne specjały. W narracji tak wyczulonej na szczegół (żaden z nich nie jest oczywiście zbędny ani przypadkowy), potrawy odgrywają trudną do przecenienia rolę. Wspomnijmy w tym miejscu indyczkę pana Rouault, kiełbasę jadaną ostentacyjnie w Wielki Piątek, kosz z morelami zawierający sekretny list, wreszcie krem waniliowy, który rzekomo miał stać się przyczyną śmierci głównej bohaterki.

Istnieją zapewne o wiele smaczniejsze potrawy z wieprzowiny, mnie jednak utkwiła w pamięci słynna nerka, którą zjada na śniadanie pan Leopold Bloom. Bohater kupił ją rano u rzeźnika Dlugacza, przyrządził w zastanawiająco szybkim tempie i od razu zjadł. Sądząc z opisu znajdującego się w czwartym epizodzie Ulissesa, James Joyce raczej nie należał do mistrzów kuchni. Ale może opierał się na tradycyjnych recepturach irlandzkich, może nerki wieprzowe w Dublinie w 1904 roku miały inny smak? Oczywiście, kulinarnych wątków spotkamy w powieści znacznie więcej, choć żaden z nich nie wysuwa się na pierwszy plan. Czyżby dlatego, że autor preferował raczej mocne trunki niż dobre jedzenie?

Chciałoby się jeszcze wspomnieć o grzybach (znów Mickiewicz i znów Grass), o różnorodności warzyw i owoców, o potrawach rzadkich czy wręcz mało apetycznych. Ale nieuchronnie zbliża się pora deseru i sięgnąć musimy po najsławniejsze w literaturze ciasteczko, czyli słynną Proustowską magdalenkę. Jak się zdaje, nie jest to wypiek szczególnie oryginalny. Autor W poszukiwaniu straconego czasu mówi, że magdalenka powinna być „pulchna”, więc chodzi zapewne o biszkopcik upieczony w małej foremce o kształcie muszelki. Liczy się zresztą nie tyle sam wypiek, co smak ciastka zanurzonego w herbatce z kwiatu lipowego, którą w czasach Prousta można było dostać nawet w kawiarni. Właśnie ten niezwykły smak wyzwala energię twórczą prowadzącą do powstania dzieła sztuki i umożliwiającą swoiste odzyskanie przeszłości.

Bohater W poszukiwaniu straconego czasu gromadzi w pamięci niewiarygodną liczbę impresji, obrazów, dźwięków, aromatów. Są pośród nich także wrażenia kulinarne: smak kawy ze śmietanką przyrządzanej przez Odetę, jabłecznik i calvados, wspomnienie Normandii i… Albertyny. Gotowanie do rangi sztuki podnosi w powieści niezmordowana Franciszka, którą sam narrator nazywa żartobliwie „Michałem Aniołem kuchni”.

Słodycze uwielbiało wielu pisarzy, ale czy ktoś podejrzewałby o to Słowackiego? Nasz wieszcz gotować raczej nie umiał, ale interesował się kuchnią. W Genewie uczył na przykład swoich szwajcarskich gospodarzy, jak robić chłodnik. Nie wiadomo, czy z powodu niewielkich umiejętności nauczyciela, czy odmiennych upodobań kulinarnych uczniów, próba zakończyła się niepowodzeniem. W przeddzień świąt wielkanocnych 1834 roku Słowacki prosił matkę o przesłanie dokładnego przepisu na słynne baby drożdżowe „z szafranem i bez szafranu”. Do tego tematu powracał jeszcze kilkakrotnie, by ostatecznie - tak jak Mickiewicz - dojść do wniosku, że legendarne baby staropolskie udawały się najlepiej w ojczyźnie. A słodycze włoskie, francuskie i szwajcarskie to zaledwie namiastka smakołyków znanych z dzieciństwa.

Osobne miejsce w historii kuchni zajmują napoje. W Europie najdłuższą historię ma wino. Poświęcony mu rozdział trzeba by rozpocząć od Biblii i Homera. Znawcy dowiedli, że starożytni Grecy pijali wina słodkie i ciężkie, rozcieńczane wodą przed podaniem stół. Trudno wyobrazić sobie bez pucharu wina średniowiecze albo renesans. Europa nigdy nie straciła serca do tego trunku, choć z jego dostępnością różnie bywało. U schyłku XX wieku kultura wina weszła w konflikt z kulturą fastfoodu, do charakteru której znacznie lepiej pasuje piwo. Ten dylemat opisał w swojej najnowszej powieści Milan Kundera. Bohaterka Niewiedzy po latach emigracji przybywa z ojczyzny wina i serów do ojczyzny piwa i knedlików. Wizyta w Pradze wywołuje rozterki. Jak pogodzić te dwa światy, skoro w każdym z nich tkwi cząstka naszego „ja”?

Kawa i herbata to napoje - przynajmniej w kuchni europejskiej - stosunkowo młode, jeszcze w XVIII, a nawet i XIX wieku traktowane tu i ówdzie z nieufnością. Kawa sprzyja towarzyskiej konwersacji i wytężonej pracy twórczej (najlepszym przykładem Balzak). Na jej cześć pisano wiersze i komponowano utwory muzyczne. Chociaż według rozpowszechnionej opinii najlepszą kawę podają we Włoszech, to na pierwszym miejscu umieściłbym wspaniały obraz parzenia kawy zawarty w Schodach Strudlhofu Doderera. Co ciekawsze, chodzi tu o napój przyrządzany w samotności, a nie podawany w jednej z licznych i bardzo sławnych wiedeńskich kawiarni. Z herbatą kojarzą się głównie powieści angielskie i rosyjskie (pomijamy w tej chwili Chiny i Japonię, gdzie picie herbaty stanowi zupełnie osobną sztukę). Morze herbaty wypijają niespokojni bohaterowie powieści Dostojewskiego. Na przykład inżynier Kiriłłow, który odpędza w ten sposób senność i przy herbacie toczy samotny spór z Bogiem.

Podobną rolę spełnia w prozie Cortázara mate. Czytając w latach siedemdziesiątych Grę w klasy, staraliśmy się bezskutecznie domyślić, jak smakuje owa niedostępna wówczas w Polsce herbata z wiecznie zielonego paragwajskiego krzewu. Gdy dotarła wreszcie do Polski, moda na latynoski boom właściwie już mijała. Chyba do dziś mate nie ma u nas zbyt wielu entuzjastów, podobnie zresztą jak kuchnie Ameryki Południowej, z których jako tako znana jest w naszym kraju kuchnia meksykańska.

Najlepsze wyobrażenie o egzotycznych smakach tego kontynentu daje Raj kubańskiego pisarza José Lezamy Limy. Za sprawą prawdziwych koneserów dochodzi do skrzyżowania wpływów hiszpańskich i kubańskich, ale nade wszystko połączenia kuchni z magią. Potrawy są tu nierealne, a smaku większości kompozycji kulinarnych nawet nie próbujemy sobie wyobrazić. Indyk z mandarynkami, szalotka, miód palmowy, banany i krewetki w roli przyprawy. A owa wanilia, tak starannie wybierana przez bohaterkę? W czasach, gdy ukazało się polskie tłumaczenie Raju, dostępny był u nas jedynie tak zwany „cukier wanilinowy”. Któż mógł wtedy powiedzieć, że bez znajomości kubańskich specjałów zrozumiał i odczuł całe bogactwo powieści?

Obok arcydzieła Lezamy Limy możemy postawić na półce uroczą historię meksykańskiej pisarki Laury Esquivel Przepiórki w płatkach róży. Chociaż jest to właściwie melodramat z kucharką doskonałą w roli głównej, to utwór zachowuje wdzięk i świeżość. A nade wszystko przynosi bardzo wyrafinowane przepisy kulinarne. Popularność Przepiórek utwierdziła bardzo udana adaptacja filmowa.

Związki kuchni z literaturą to temat bezkresny. Nasz rozdział domaga się pointy, lecz na dobrą sprawę procesy gotowania i jedzenia nie mają końca, wypełniają ciągle życie jednostek, grup społecznych i narodów. Upływający czas można odmierzać porami posiłków i kolejnych dań. Jak więc zamknąć nasze rozważania? Może przypominając powieść, której tematem nie jest wprawdzie kuchnia, lecz jej przeciwieństwo, a zarazem warunek istnienia wszystkich potraw. Bo żaden posiłek nie zostałby nigdy przygotowany, gdyby ludzie nie odczuwali głodu?

W 1890 roku ukazała się krótka powieść Knuta Hamsuna zatytułowana po prostu Głód. Jej bohaterem był młody początkujący pisarz, który pod wpływem niefortunnych okoliczności stał się nędzarzem. Jego wędrówkę po ulicach Oslo i kolejne stany psychiczne spowodowane brakiem pożywienia autor odtworzył z absolutnym mistrzostwem, które do dziś podziwiamy. Odeszły w cień inne utwory norweskiego laureata Nagrody Nobla, zaciera się pamięć o niechlubnych fragmentach jego biografii. Pozostał Głód - osobliwe, jedyne w swoim rodzaju arcydzieło.

Lektury na kasetach

U schyłku XIX wieku pojawia się nowa dziedzina twórczości, która już wkrótce zacznie wpływać na wybory czytelnicze i hierarchię panującą na rynku księgarskim. Niewinne zabawy braci Lumière, cieszące publiczność na podobieństwo jarmarcznych i mało wyszukanych atrakcji, wolne były na razie od literatury. Zabawne scenki rodzajowe uwiecznione na taśmie filmowej to dzieło amatorów nie przeczuwających jeszcze kariery, jaka stanie się w przyszłości udziałem kina. Jednak z chwilą, gdy pojawia się pierwszy reżyser-wizjoner, możliwość przymierza filmu i literatury zaczyna być traktowana coraz poważniej. Oczywiście, o jakości pierwszych prób przesądza nader skromna technika. Georges Mélies, czarodziej francuskiego kina, sięga po powieść czarodzieja literatury francuskiej, Juliusza Verne'a. W 1902 roku pokazano - z wielkim sukcesem komercyjnym - Podróż na Księżyc, pierwszą adaptację uznaną przez fachowców za arcydzieło. Kilkunastominutowa fabuła nie była wierną ekranizacją słynnej powieści, lecz swobodną, pełną efektownych trików i niewiarygodnych epizodów wizją reżyserską. Mélies trafnie wyczuł, że widzowie - przynajmniej na początku - oglądać zechcą rzeczywistość podobną do fantastycznego snu i śmiałego marzenia. I równie trafnie przewidział, że nazwisko popularnego autora przyciągnie uwagę widzów.

Gwiazdy filmowe nie świeciły jeszcze pełnym blaskiem i kiedy w pamiętnym 1914 roku na ekranach pojawiła się jedna z pierwszych superprodukcji - włoska Cabiria, na afiszach znalazło się nazwisko modnego wówczas pisarza. Co ciekawsze, jak zapewniają historycy kina, Gabriel D'Annunzio nie był prawdziwym scenarzystą filmu, który reklamował - dostarczył jedynie paru pomysłów. Zapłacono mu natomiast za wykorzystanie głośnego nazwiska!

W ciągu pierwszych trzydziestu lat istnienia kinematografia dawała pisarzom stosunkowo niewiele. Kształtujący się niezwykle dynamicznie język filmu dopiero za jakiś czas miał zainspirować autorów powieści napisanych techniką filmową. Bez porównania częściej to literatura inspirowała młodą sztukę. Producenci i reżyserzy śledzili z uwagą czytelnicze gusta. Nietrudno było dojść do wniosku, że miłośnicy Sienkiewicza albo Wiktora Hugo zechcą kupić bilet, by na własne oczy ujrzeć aktorów wcielających się w postacie Winicjusza albo Jeana Valjeana. W poszukiwaniu odpowiedniego materiału ludzie kina penetrują biblioteki i księgarnie, sięgają po utwory współczesne, ale nie boją się także ekranizacji klasyki. Czego nie sfilmowano w tym pionierskim okresie kina? Wśród filmów, których prawie nikt już nie ogląda, są adaptacje Nędzników Hugo i Damy pikowej Puszkina, Nany Zoli i Dziejów grzechu Żeromskiego. Nie brakuje oczywiście Fausta ani Hamleta. Jest zapowiadająca późniejsze wielkie sukcesy ekranowe innych powieści Sienkiewicza superprodukcja Guazzoniego - Quo vadis z 1913 roku.

Adaptacje z epoki kina niemego budzą dziś mieszane uczucia: wzruszenie entuzjastów i zażenowanie koneserów. Szeroka widownia traktuje te produkcje co najwyżej jako ciekawostkę wydobytą z lamusa. Nie zastępują literatury, nie dają wyobrażenia o charakterze adaptowanych utworów. Praktycznie w całym okresie swego istnienia nieme kino nie nadążało za literaturą. Uproszczony, często teatralny gest nie przekazywał skomplikowanych stanów wewnętrznych. Ukazujące się na ekranie napisy, dalekie zarówno od dialogów literackich, jak i żywej mowy, nie były w stanie wyrażać prawdziwych uczuć. Pozostawały typowe wręcz banalne sytuacje, kostiumy, dekoracje, okrojona zwykle fabuła.

Czy ktoś mógł wówczas przypuszczać, że już niedługo kino zacznie rywalizować z literaturą, że znajdą się widzowie przekonani o wyższości projekcji nad lekturą, gotowi wyrabiać sobie pogląd na dzieła Szekspira i Tołstoja wyłącznie na podstawie adaptacji filmowych?

Pod koniec drugiej dekady istnienia filmu pojawił się wyraźny znak ostrzegawczy. Ekspresjonizm niemiecki to pierwszy kierunek sztuki, który bodaj najpełniej wyraża się poprzez film. W literaturze XX wieku ekspresjonizm jest pojęciem mglistym. Jego czołowi przedstawiciele: Meyrink, Klabund, Ewers, młody Benn, Trakl nie zyskali do dziś rangi klasyków. Niektórzy zaliczają do tego nurtu także Franza Kafkę, ale czy osobowość tak wybitna nie przekracza wszelkich ram ustalonych przez historyków literatury? Pozostaje jeszcze malarstwo, zapewne ciekawsze od dramatów czy powieści. Jednak Student z Pragi (1913), obraz kojarzony zwykle z postacią Paula Wegenera, scenarzysty i odtwórcy głównej roli, stanowi znaczący początek. Sześć lat później Robert Wiene tworzy prawdziwe arcydzieło będące esencją idei ekspresjonistycznych - Gabinet doktora Caligari. Bez znajomości filmów Murnaua, Langa, Leniego trudno byłoby nakreślić dzieje ekspresjonizmu - jednego z najważniejszych kierunków sztuki współczesnej. Jak się zdaje, żadna powieść nie wyraża lepiej jego dążeń niż utwór Wienego.

U schyłku lat dwudziestych kino rozwija się coraz szybciej: rośnie produkcja filmów i liczba widzów. Filmy stają się nieco dłuższe, język wypowiedzi bardziej skomplikowany, pojawia się dźwięk. Mało ambitnej produkcji rozrywkowej towarzyszy kino artystyczne, awangardowe, eksperymentalne. Sławny reżyser Luis Buñuel i równie sławny malarz Salvador Dali tworzą w 1928 roku Psa andaluzyjskiego, surrealistyczny film, który do dziś ma swoich wiernych zwolenników. Mniej ekscentryczne są popularne ekranizacje - między innymi powieści Henryka Manna, Remarque'a, Selmy Lagerlöf. Do klasyków gatunku odwołuje się film grozy: gdy gasną światła na widowni, publiczność straszy Frankenstein z książki Mary Shelley albo Golem z utworu Gustava Meyrinka.

Oczywiście, adaptacja głośnej czy przynajmniej znanej książki to połowa sukcesu, to gwarancja frekwencji, jakiej nie daje nazwisko bodaj żadnego scenarzysty. Z drugiej strony, adaptacje znaczących utworów literackich mogą liczyć na zrozumienie tylko w społeczeństwie, które nie straciło jeszcze serca do książek. Tam, gdzie nazwiska Dostojewskiego, Flauberta i Prousta będą mylone z nazwiskami gwiazd filmowych, tam również adaptacje stracą nieuchronnie rację bytu. Mimo wszystko dzięki adaptacjom literatura też zyskuje. Udany film toruje drogę wznowieniu książki - przyczynia się zawsze do wzrostu jej popularności, a w rezultacie do rozwoju czytelnictwa (choć odbiorca, którego dopiero wizyta w kinie skłania do zawarcia znajomości z wybitnym pisarzem, koneserem literatury zwykle nie jest).

Jednak najbardziej podejrzliwi skłonni są sądzić, że o zawrotnej karierze adaptacji zdecydowali leniwi uczniowie. Powszechnie wiadomo, że z perspektywy ucznia wszystkie napisane dotąd książki dzielą się na trzy kategorie. Po pierwsze, podręczniki (czyli zmora, która towarzyszy młodemu człowiekowi w drodze do szkoły), po drugie, lektury obowiązkowe (zmora, z którą trzeba uporać się po szkole), po trzecie wreszcie, książki „normalne”, czytane z potrzeby wewnętrznej (w naszych czasach ta trzecia kategoria okazuje się nader często zbiorem pustym). Lektury są to książki niekochane, sens ich istnienia wydaje się niezrozumiały, a użyteczność równie problematyczna jak mgławicowy byt wszelkiej humanistyki. Kiedyś, jeszcze u schyłku epoki staropolskiej, sceptyczny odbiorca szlachecki pytał, czy książki sieją albo orzą. A jeśli nie robią ani jednego, ani drugiego, to chyba nie są pożyteczne? Natomiast dziś mógłby wyrazić wątpliwość, do czego przydać się może książka, która nie uczy obsługi komputera ani nie otwiera dostępu do konta bankowego.

Podczas gdy cywilizacja XIX, a poniekąd i XX wieku (podejrzewam, że wszyscy humaniści starej daty z tej epoki pochodzą) uczyć miała altruizmu, przyczyniać się do postępu i rozpowszechnienia wspólnego całej ludzkości kodeksu etycznego, cywilizacja XXI wieku, cywilizacja postindustrialna, stawia sobie zadanie znacznie skromniejsze: jej najważniejszym celem jest sprawić, by życie człowieka stało się przyjemniejsze i wygodniejsze.

Powiedzmy szczerze. Czytanie lektur - zwłaszcza obowiązkowych, narzuconych przez nauczyciela i nie zawsze zrozumiałych - nie jest ani przyjemne, ani wygodne. Być może nawet jest to jedna z owych niedogodności, z która uporać się powinna nowoczesna technologia. Wielkim wynalazcą był więc ten, kto wymyślił filmowe adaptacje. Oto zamiast wysiłku (zdobywanie książki, przewracanie kartek, żmudny proces lektury połączony niekiedy z wertowaniem encyklopedii i słowników trudnych wyrazów, robieniem notatek, wykresów, listy bohaterów itd.) otrzymujemy poczucie prawdziwego komfortu (panoramiczny obraz, stereofoniczny dźwięk, miejsce w miękkim fotelu, pilot umożliwiający sterowanie materiałem w postaci zapisu VHS bądź DVD). Czyżby zatem problem niechcianych lektur został rozwiązany, czyżby spis lektur obowiązkowych okazać się miał w przyszłości czymś w rodzaju patefonu, maszyny do pisania i czarno-białego telewizora?

Niestety, niestety. Tak dobrze (albo tak źle) jeszcze nie jest.

Kiedy sam byłem jeszcze studentem, mój profesor od literatury deklarował, że nigdy nie kupi sobie telewizora, bo posiadanie takiego urządzenia to obelga dla prawdziwego humanisty. Natomiast mój profesor od filmoznawstwa cieszył się ukradkiem, że studenci z przyjemnością oglądają filmy, a znacznie mniej chętnie biorą do ręki staropolskie pieśni i oświeceniowe satyry. Obaj panowie profesorowie nie wymieniali ukłonów i choćby już z tego powodu nikt na uczelni nie miał wątpliwości, że literatura i film to dziedziny znajdujące się w nieustannym konflikcie.

Zdawać by się mogło, że próbą rozwiązania owego sporu jest zjawisko adaptacji. Z jednej strony - film wspiera się literaturą, korzysta z jej osiągnięć i technik, jej motywów, sposobów narracji, nieśmiertelnych bohaterów. Z drugiej zaś strony - przyczynia się do popularyzacji literackich osiągnięć wśród niemałej wcale rzeszy widzów, którzy nie chodząc do teatru, nie odwiedzają też księgarń ani bibliotek. Są to ważkie argumenty i mógłbym jeszcze bardzo długo dowodzić, że literatura i film to sztuki sojusznicze. I mógłbym teraz, po latach, polemizować z moimi starymi profesorami (kto wie, może gdzieś tam daleko albo wysoko toczą jeszcze swój nieśmiertelny spór?). Mógłbym, ale właściwym tematem tego rozdziału nie są bliskie, a niekiedy serdeczne związki między książką a filmem. Mamy przecież mówić o lekturach - tych tradycyjnych, papierowych, i ich namiastkach, utrwalonych na kasecie albo płycie.

„Książki nie czytałem, ale widziałem film”, „nie znam powieści, ale oglądałem serial”, mówią co odważniejsi podczas rozmaitych egzaminów. A co ciekawsze, w miarę jak wypowiedzi tego rodzaju stają się coraz powszechniejsze, zdaje się znikać niegdysiejsza surowość wykładowcy i nauczyciela. Kiedyś dostawało się bowiem murowaną pałkę za samą sugestię, że nieznajomość Lalki czy Ludzi bezdomnych zrekompensować można obejrzeniem filmowej albo telewizyjnej adaptacji. Dziś wychowawcy są znacznie bardziej wyrozumiali. I nic dziwnego, skoro telewizor i magnetowid należą od jakiegoś czasu do arsenału pomocy naukowych, a wnikliwe czytanie pełnego tekstu zastępowane bywa lekturą bryku.

Obraz młodej widowni podziwiającej arcydzieła Bergmana i Antonioniego wydaje się nie mniej krzepiący niż zrodzona w młodości fascynacja Szekspirem, Cervantesem, Dostojewskim. Jedno i drugie to rzecz cenna, której lekceważyć nie wolno. I tu i tam zdarzają się arcydzieła, choć historia kina liczy sobie niewiele ponad sto lat, a historia literatury jest - z grubsza licząc - jakieś trzydzieści razy dłuższa. I nie ma właściwie nic do rzeczy fakt, że nawet w dzisiejszym świecie powstaje znacznie więcej książek niż filmów. Ostatecznie bowiem kondycję jednej i drugiej sztuki wyznaczają arcydzieła, a nie rozmiary produkcji.

Istnieją oczywiście rozmaite definicje pojęcia arcydzieła, w tej chwili zatrzymam się tylko przy jednym jego aspekcie. Arcydzieło to, moim zdaniem, taki twór ludzkiego geniuszu, który w żaden sposób nie może zostać zastąpiony, zredukowany, zrekompensowany. Arcydzieła nie da się obejść, wstępując na którąkolwiek z bocznych ścieżek. Jedyną rozsądną drogą jest bezpośrednie spotkanie, cierpliwe poznawanie, a potem bunt albo pokorne obcowanie. Myśl, że Andrzej Wajda mógłby zastąpić nam Wyspiańskiego, Reymonta i samego Mickiewicza nawet, jest równie absurdalna jak wiara, że dzieło filmowe jesteśmy w stanie poznać i ocenić na podstawie scenariusza czy choćby i najdokładniejszego scenopisu. Tezę, że Wojciech Has zrekompensuje nam nieznajomość prozy Jana Potockiego czy Brunona Schulza przyjmujemy z równym niedowierzaniem, jak wyznanie widza, że chodzić do kina już nie musi, bo cały film zna z opowieści kolegi.

Pisząc o adaptacjach filmowych, krytycy i dziennikarze lubią używać zwrotu „wierna” („wierna adaptacja”) i mówić o przeniesieniu książki na ekran. Byłbym w stosunku do tego rodzaju zapewnień bardzo podejrzliwy. Celem adaptacji nie jest bowiem dostarczenie nam wiedzy o książce, która stała się podstawą scenariusza. Wręcz przeciwnie, zdarza się - i to wcale nierzadko - że oba dzieła znajdują się niemal w opozycji. Bywa i tak, że na podstawie adaptacji filmowej trudno wyrobić sobie pogląd na temat stanowiącego inspirację utworu. Monumentalna Śmierć w Wenecji Viscontiego, podobnie jak Czas Apokalipsy Coppoli, nie muszą naprowadzać nas na myśl, iż ich literackie pierwowzory to stosunkowo krótkie formy prozatorskie. Z kolei fragmentaryczna adaptacja jednego z wątków Proustowskiego arcydzieła dokonana przez Volkera Schloendorffa nie daje najmniejszego pojęcia o istocie i rozległości cyklu W poszukiwaniu straconego czasu, jego kompozycji ani intencjach autora. W wersji filmowej Doktor Faustus Tomasza Manna nabiera cech epickiej sagi, w adaptacji telewizyjnej Emancypantki Bolesława Prusa (wyjątkowo ponura powieść) stają się musicalem niepozbawionym akcentów komediowych. Adaptacje Procesu (Orson Welles) i głośnej powieści Orwella Rok 1984 (Michael Radford) traktują z większą pieczołowitością pierwowzory literackie, ale mimo wszystko budują pewien bardzo osobliwy klimat, który nie wszyscy czytelnicy akceptują.

Na podstawie dwóch raczej niefortunnych wersji Lolity Nabokova (Kubrick, Lyne) moglibyśmy dojść do niesłusznego przecież wniosku, że film spłaszcza nieuchronnie dzieło literackie i już choćby z tego względu okazuje się raczej wątpliwym sojusznikiem w procesie edukacji. Ale tak oczywiście nie jest. Bywa, że przeciętny czy nawet pozbawiony większych walorów literackich tekst daje impuls do powstania filmowego arcydzieła. Przykłady moglibyśmy mnożyć: niezwykły, niepokojący i tajemniczy Piknik pod Wiszącą Skałą Petera Weira słusznie zaliczamy do najwspanialszych obrazów w historii kinematografii światowej. Jednak mało kto pamięta, że utwór ten jest adaptacją bardzo pretensjonalnej i raczej słabiutkiej powieści. Upodobanie dla drugorzędnej literatury zdradzał niejednokrotnie Luis Buñuel - ani Piękność dnia, ani Ten mroczny przedmiot pożądania (w powieściowej wersji - Kobieta i pajac) nie są adaptacjami książek specjalnie wysoko cenionych przez krytykę. Zresztą sytuacja, iż film dodaje blasku nawet utworom należącym do kanonu klasyki, nie należy do rzadkości. Jednym z przykładów - gwałtowna kariera trochę już zapomnianej Ziemi obiecanej Reymonta po uwieńczonym sukcesem przeniesieniu powieści na ekran przez Andrzeja Wajdę.

Jestem jak najdalszy od formułowania lekkomyślnych wniosków w rodzaju tezy, iż film może być co najwyżej młodszym bratem literatury i z tego choćby powodu Szekspir okazuje się wybitniejszy od Bergmana, a Proust od Viscontiego. Jestem jak najdalszy od podobnych prób wartościowania, ale mimo wszystko przyznać muszę, iż wizja lektur na kasetach budzi moją nieufność. Z upływem lat ten sceptycyzm co do edukacyjnych możliwości kina nawet rośnie. Jeśli bowiem trudno było nie zachwycać się Weselem i Ziemią obiecaną Wajdy, obiema wersjami Lalki czy efektowną adaptacją Nocy i dni, to ostatnie próby przeniesienia na ekran paru arcydzieł literatury polskiej wydały mi się po prostu chybione.

Uświadamiają one - i ten fakt nie jest właściwie niespodzianką - że respekt dla literackiego pierwowzoru to zasada coraz bardziej przebrzmiała. Można zmieniać fabułę, realia, obyczajowość epoki, sens i filozofię dzieła. Miłość opisaną w Syzyfowych pracach postrzegaliśmy dotąd jako uczucie niezwykłe i zagadkowe właśnie dlatego, że bohaterowie poprzestawali na grze spojrzeń, nie zamieniając ze sobą ani słowa. Była to miłość wielka i tragiczna właśnie dlatego, że ani czas, ani los jej nie sprzyjały. Żeromski nie pozostawiał czytelnikowi złudzeń, że mogłoby dojść jeszcze kiedykolwiek do spotkania Marcina i Biruty. I ten fakt był chyba najbardziej przejmujący. Tymczasem w adaptacji filmowej i telewizyjnej Biruta zachowuje się jak współczesna nastolatka - przyjmuje na ulicy kwiaty od nieznajomego chłopaka, ściska mu rękę nad grobem matki. Reżyser zdaje się nie wiedzieć, że u schyłku XIX wieku takie postępowanie cechować mogło jedynie ladacznicę, czyli kokotę, nigdy zaś pannę z dobrego domu, w dodatku młodziutką pensjonarkę. No i rozstanie trwa w wersji ekranowej zaledwie kilka miesięcy. Czy rzeczywiście o to chodziło Żeromskiemu?

Niewiele wyżej przyjdzie nam ocenić zamysł Andrzeja Wajdy, który zdaje się nie dostrzegać, że poemat Mickiewicza stanowi wielką apologię mądrości staropolskiej (jej symbolami są Podkomorzy i Sędzia). U Wajdy Polacy (choćby w scenie bitwy) to mało rozgarnięte dzieci. Wspaniałe narracje Mickiewiczowskiego arcydzieła - przyznajmy, rzadko czytanego i słabo znanego współczesnym Polakom - nie znalazły rzetelnego filmowego odpowiednika. Można odnieść wrażenie (zapewne mylne), iż oskarowy laureat starał się utwierdzić nas w przekonaniu, że Pan Tadeusz to głównie nieszczęśliwa historia Jacka Soplicy i dzieje nieudanego romansu Telimeny.

Wszystko to prawda, ale zdarzają się przecież ciągle - nawet w ostatnich latach - realizacje wprost porywające. Wciąż pojawiają się nowi mistrzowie trudnej sztuki adaptacji - ot, choćby taki Kenneth Branagh. Czy można przed nim nie pochylić czoła? Oczywiście, i chętnie to robię - myśląc jednak z lękiem, że uczniowie i studenci mogliby poprzestać na oglądaniu tych fenomenalnych zresztą adaptacji Szekspira dokonanych przez mistrza Kennetha. Bo Branagh ma prawo powiedzieć: to jest mój Szekspir, moje dzieło, rezultat moich przemyśleń, refleksji i twórczych interpretacji. A wasz Szekspir jest dopiero tam, w bibliotece. A mówiąc szczerze, jeszcze go nie ma, dopiero powstanie (jeśli w ogóle kiedykolwiek powstanie). Do dzieła więc, bo czasu jest niewiele.

Dziś, na początku XXI wieku, film dysponuje fantastycznym instrumentarium nowoczesnej techniki (stereofonia, kwadrofonia, nowe środki rejestracji, elektronika pozwalająca na nieograniczone niemal efekty wizualne). Film może dziś pokazać dosłownie wszystko: czas miniony i teraźniejszość, rzeczywistość potencjalną i światy alternatywne. Zdawać by się mogło, że literatura jest uboższa, skoro od czasu Gutenberga wymyślone zostały ulepszone technologie druku, ale ostatecznie sposoby pisania nie uległy równie radykalnym przeobrażeniom. Droga od gęsiego pióra do długopisu, choć trwała stulecia, nie zmieniła zasadniczo kształtu literatury. Mimo wszystko jestem zdania, że ten tradycjonalizm niczego sztuce pisarskiej nie ujmuje. Pozostaje ona bowiem w swej istocie wędrówką po labiryntach języka. Nie muszę dodawać, że w przypadku arcydzieł jest to wędrówka po obszarach dla filmu w dużej mierze niedostępnych. Obszary te trzeba chronić - są one bowiem niepowtarzalną i bezcenną wartością.

Mój wywód prowadzi zatem do wielkiej pochwały autonomii obu sztuk: literatura nie została powołana do życia po to, by zaistnieć mogła na ekranie, przeznaczeniem zaś filmu nie jest popularyzacja literatury. Lektury na kasetach to nie Faraon Kawalerowicza zamiast Faraona Prusa, Ogniem i mieczem Hoffmana zamiast Ogniem i mieczem Sienkiewicza.To pozycje, które - mam taką nadzieję - staną się w bliższej czy dalszej przyszłości autentycznymi lekturami obowiązkowymi. A wśród autorów owych lektur będą Chaplin i Coppola, Visconti i Saura, Bergman i Tarkowski, Antonioni i Wenders, Buñuel i Greenaway. Wielcy filmowi artyści - wielcy partnerzy literackich klasyków.

W kleszczach mediów

Na początku XXI wieku gazeta, telewizor i podłączony do Internetu komputer stały się nieodzownym elementem naszego otoczenia, przedmiotami otaczanymi stałym i systematycznym zainteresowaniem, najważniejszymi instrumentami naszego kontaktu ze światem. Zdarzają się jeszcze ludzie, którzy nie biorą do ręki prasy codziennej i nie oglądają telewizji (a nawet nie mają w domu telewizora), ale są to jednak postacie najzupełniej wyjątkowe. Przynajmniej od pewnego czasu zmuszeni jesteśmy przyzwyczaić się do myśli, że nasze życie przebiega w cieniu mediów, że kształtują one odbierany przez społeczeństwo obraz rzeczywistości, wpływają na opinie, narzucają mody, przynoszą i odbierają popularność.

Właściwą domeną potężnych mediów jest dziedzina kultury masowej, do której znaczna część twórczości literackiej nigdy nie zyskała prawa wstępu. Wraz z powstaniem wyspecjalizowanych instytucji odpowiadających na zapotrzebowanie mniej wybrednych czytelników, obiegi literackie zaczęły się wyraźnie rozdzielać. Wydawca przestał marzyć, by pod strzechy trafiły wiersze, poematy i ambitne powieści. Doszedł bowiem do wniosku, że w owych regionach istnieje raczej zapotrzebowanie na powieść detektywistyczną, melodramat, historię szpiegowską, horror. I właściwie dopiero w obliczu owej niezmierzonej, a doskonale sprzedającej się produkcji, pisarz, który nie chciał odpowiadać bezpośrednio na potrzeby rynku, stał się siłą rzeczy artystą elitarnym.

Z punktu widzenia bardziej konserwatywnych miłośników literatury sferę mediów reprezentuje dziś tasiemcowy serial, bulwarowa gazeta albo tygodnik, reality show, teleturniej, a w najlepszym razie - serwis informacyjny. Jednak w przeszłości niejednokrotnie media i literatura wchodziły w sojusz zapewniający obu stronom trudne do zakwestionowania korzyści. Nie zawsze gazeta i książka postrzegane były w opozycji, podobnie też nie zawsze uważano radio czy telewizję za zagrożenie dla książki.

Przymierze literatury i mediów osiąga punkt kulminacyjny w wieku XIX, zwłaszcza w drugiej jego połowie. Wspaniały rozwój czasopism byłby zapewne niemożliwy (a w każdym razie poważnie utrudniony) bez ekspansji pewnych gatunków literackich. Najbardziej zawrotną karierę robi oczywiście powieść w odcinkach. W takiej postaci ukazują się początkowo nawet arcydzieła. Dzisiejsi czytelnicy nie zawsze zdają sobie sprawę, że utwory takie jak Lalka, Trylogia, Chłopi, Popioły, stanowiące dziś kanon polskiej powieści, drukowano początkowo na łamach czasopism. Wiele z tych tekstów pisanych było z odcinka na odcinek, często nie bez redaktorskiej zachęty. Ówczesny odbiorca, prenumerator, czyli „abonent” wykazywał godną podziwu cierpliwość, śledząc przez siedem lat losy bohaterów Chłopów! Lalkę drukowano - i to w gazecie codziennej - prawie przez dwa lata. Również inne powieści Prusa: Placówka, Faraon, Emancypantki, miały swą premierę w ówczesnej prasie.

Poeci, których wiersze w tym okresie publikowano coraz mniej chętnie, dowodzili, że już wkrótce zamiast liryków i poematów tygodniki zabiegać będą o rebusy, szarady, humoreski, satyryczne rysunki i karykatury. W ich skargach było ziarno prawdy: prasa stawała się coraz bardziej prozaiczna. Drukowano ciągle - choć już ze znacznie mniejszym entuzjazmem - wiersze i poematy, rzadko podnoszące nakład. Zagrażały im coraz częściej materiały dziennikarskie: krótkie informacje inspirowane przez wynalazek telegrafu, aktualne komentarze, felietony, pierwsze reportaże. Nowela, korespondencja albo list z podróży to także gatunki, na które życzliwym okiem patrzyły redakcje czasopism. Bo ogólnie rzecz biorąc, XIX-wieczne media opierały się na literaturze, której poświęcano wiele miejsca w szkicach krytycznych i recenzjach, zamieszczanych nawet przez dzienniki. W tym stuleciu każde szanujące się pismo pragnęło mieć swojego sztandarowego felietonistę - pamiętajmy, że tym gatunkiem nie pogardzili swego czasu Bolesław Prus i Henryk Sienkiewicz. Felieton (zwany często „kroniką” i znacznie dłuższy niż dzisiejszy) zapewniał stały dochód i możliwość systematycznego kontaktu z czytającą publicznością. Jednak poeci narzekali, że gazetowa pisanina prowadzi nieuchronnie do zmarnowania autentycznego talentu. O tym, że felieton nie musi być gatunkiem podrzędnym, świadczy dziennikarska działalność Bolesława Prusa. Dwadzieścia tomów Kronik tygodniowych przynosi oczywiście niepowtarzalny obraz Warszawy drugiej połowy XIX wieku. Ale z drugiej strony - czy zaglądamy do nich równie często jak do Lalki albo Emancypantek? I czy w przyszłości mogą liczyć na zainteresowanie czytelnika pisane już w wieku XX felietony Antoniego Słonimskiego albo Stefana Kisielewskiego? A chodzi w obu przypadkach o wielkie osobowości pisarskie, jakich próżno by chyba szukać w dzisiejszych czasopismach!

Na przykładzie felietonu najłatwiej może zrozumieć nieuchronny konflikt między światem literatury a rzeczywistością mediów. Jakkolwiek bowiem doskonale napisany felieton należy z całą pewnością do literatury, to jednak swoje powstanie i egzystencję zawdzięcza regułom narzucanym przez media. Dlatego wybitni pisarze podchodzą często z pewną nieufnością do szansy stałej obecności na rynku prasowym. Wychodzą przy tym ze słusznego skądinąd założenia, że czasu utraconego w ten sposób nigdy już nie odzyskają. Seria błyskotliwych felietonów przynieść może szeroką popularność, ale - i o tym artysta doskonale wie - nie przybliża raczej do upragnionego arcydzieła.

Sojusz literatury i mediów trwa jeszcze w minionym stuleciu, ale coraz częściej jest poddawany ciężkiej próbie. Eksplozja kultury masowej powoduje, że wyłaniają się nowe dziedziny życia absorbujące uwagę dziennikarzy: sport, kino, estrada, moda. W następstwie likwidacji analfabetyzmu i żywiołowego rozwoju kultury masowej poszerza się również krąg odbiorców. Czytelnikami gazet, a później słuchaczami radia i telewidzami stają się w znacznej mierze osoby, dla których literatura, teatr i malarstwo to sfery nazbyt elitarne, trudno zrozumiałe, a w konsekwencji mało interesujące.

Gatunki literackie zakorzenione w czasopismach nie znikają z dnia na dzień, ale coraz częściej wyrodnieją, podlegając niszczącym metamorfozom. Szeroka publiczność zadowala się coraz gorszą literaturą. Na miejscu ambitnej powieści w odcinkach pojawia się tania sensacja. Kryminał, melodramat, historia szpiegowska utrzymują się nawet w dziennikach, choć niektóre popularne popołudniówki wolą zamieszczać historyjki obrazkowe (nawet w epoce PRL wycinano je i wklejano do zeszytów!) - nie są to oczywiście komiksy w dosłownym znaczeniu. Moda na komiks to osobna historia.

Dzisiejsze wydawane w masowych nakładach czasopisma kobiece albo młodzieżowe otwierają jeszcze swoje łamy dla krótkich nowel, ale znakomita większość takich produkcji nie ma już wiele wspólnego z literaturą. Możemy czytać kolejne numery popularnych pism przez wiele miesięcy, nie napotykając najmniejszej wzmianki dotyczącej literatury, teatru, ambitnego kina, muzyki poważnej. Powiedzmy zresztą uczciwie, że kształt i zakres zainteresowania prasy wysokonakładowej jest funkcją rynku, ma ona bowiem do spełnienia rolę podobną jak reklama. Tymczasem w dzisiejszym świecie odbiorcy ambitnej poezji, prozy i eseju w żaden sposób nie mogą rywalizować z konsumentami lodów, czekolady, batoników, modnej odzieży, płyt z muzyką pop, eleganckich mebli i samochodów.

Miłośnik literatury odwiedzający punkty sprzedaży kolorowej prasy nie znajdzie dla siebie zbyt wielu atrakcji, choć oczywiście w rozmaitych salonach i księgarniach dostanie - raczej bez trudu - rozmaite periodyki literackie redagowane na bardzo różnym poziomie, wydawane z bardzo rozmaitych przyczyn, z nieokreślonymi bliżej nadziejami. W pobliżu półek z prasą literacką jest znacznie mniej tłoczno niż obok czasopism komputerowych. Trudno. Tak pewnie musi być, skoro komputer stał się w XXI wieku nie tylko pociągającą zabawką, ale i podstawowym narzędziem pracy.

Powodów do optymizmu nie dostarcza również radio - środek przekazu jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat temu związany bardzo silnie z literaturą, użyczający chętnie pisarzom gościny. Taka współpraca zaowocowała w przeszłości nowym gatunkiem literackim, dziś już najzupełniej marginalnym. Słuchowiska radiowe pisały niegdyś pióra tej miary co Zbigniew Herbert, Ireneusz Iredyński, Stanisław Grochowiak, Jerzy Krzysztoń, Władysław Terlecki. Teatr Polskiego Radia był potęgą, a pod względem liczby odbiorców mógłby zapewne konkurować z dzisiejszą widownią telewizyjną. Poezji było znacznie więcej, w odcinkach zaś czytano zarówno klasykę, jak i niejedną nowość wydawniczą. Radio pozwalało usłyszeć głos pisarza, co w czasach nieznających jeszcze absolutnej dyktatury telewizji wywoływać mogło chwilę wzruszenia. A przecież nawet nagrania autorów pozbawionych talentów recytatorskich, czytających swoje teksty w sposób mało olśniewający, zachowują bezcenną wartość. Dziś niektóre zapisy archiwalne dostępne są na płytach kompaktowych, w znacznie zawężonym jednak obiegu. Dlatego wolno sądzić, że większość czytelników nie zna brzmienia głosu swoich ulubionych pisarzy.

Z perspektywy dzisiejszej radio oparte na literaturze i wartościowej muzyce, w dodatku poddane kontroli ze strony władzy, wydaje się niebezpiecznym anachronizmem. Jednak pluralizm w eterze zaowocował głównie rozkwitem komercji. Radio ofiarowywało dawniej swoim słuchaczom pozorne ubóstwo (rosnąca w żółwim tempie liczba programów, ograniczony czas emisji, skromne możliwości techniczne), dziś proponuje nam pozorną obfitość. Łatwo się o tym przekonać, wędrując po kolejnych kanałach. Tylko nieliczne z nich nie stronią od literatury. Chodzi tu oczywiście głównie o programy publiczne, mało dochodowe, których przyszłość jest nieustannie zagrożona, a działalność stanowczo zbyt słabo znana.

Czy ma to oznaczać, że radiowa przygoda literatury zmierza ku końcowi? Że tak zwane „żywe radio”, emitujące mało wyrafinowaną muzykę, reklamy, prognozę pogody i krótkie informacje wyprze całkowicie prawdziwą sztukę radiową?

Gdyby ta cokolwiek apokaliptyczna wizja miała się spełnić, oznaczałoby to jednocześnie kres pluralizmu i drastyczne ograniczenie medialnej oferty. Nastawionym na szybki zysk właścicielom stacji komercyjnych warto może przypomnieć, że jedno z najbardziej niezwykłych wydarzeń medialnych XX wieku wzięło swój początek z sojuszu radia i literatury. W 1938 roku Orson Welles, późniejszy twórca arcydzieł filmowych Obywatel Kane i Wspaniałość Ambersonów, wstrząsnął Ameryką, realizując słuchowisko według Wojny światów Herberta George'a Wellsa, opisującej inwazję Marsjan. Panika, jaką spowodowała emisja, była nade wszystko demonstracją potęgi mediów. Ale z drugiej strony dowodziła siły tkwiącej w materiale literackim. Oto powieść napisana w ostatnich latach XIX wieku obudziła się znów do życia dzięki nowym możliwościom technicznym i niesamowitej wyobraźni radiowego wizjonera.

Osiągnięciem na podobną skalę nie może poszczycić się dotąd telewizja, choć i tutaj z obecnością literatury różnie bywało. Prawdziwym fenomenem stał się teatr telewizji, siłą rzeczy skazany na literaturę. W Polsce poniedziałkowe wieczory skupiały przed odbiornikami masową publiczność, podziwiającą sztuki Słowackiego, Wyspiańskiego, Norwida, Witkacego. W Anglii sensacyjnym osiągnięciem była kolekcja telewizyjnych adaptacji wszystkich dramatów Szekspira (z fenomenalnym Królem Learem w reżyserii Petera Brooka na czele). Trudno dziś powiedzieć, czy telewizyjna scena spełniła bardziej pożyteczną rolę w stosunku do literatury, czy też teatru (początkowo realizowano zresztą „transmisje” głośnych spektakli). Obecnie - jakkolwiek o teatrze telewizji mówi się najczęściej z szacunkiem i aprobatą - łatwo zauważyć, że ta dziedzina twórczości coraz mniej pasuje do formuły telewizji XXI wieku. Odbiorcy, z których większość nie bywa w ogóle w teatrze, też stali się jakby mniej skłonni do entuzjazmu.

Przed dwudziestu laty, gdy zupełnie inaczej wyglądała polska telewizja i nie wyświetlano jeszcze nawet Dynastii, docierały do nas seriale będące co najmniej poprawnymi ekranizacjami utworów literackich - wystarczy tu przypomnieć Szkołę uczuć, Rodzinę Thibault, Sagę rodu Forsyte'ów. Spory budziły serialowe wersje Wojny i pokoju czy Nocy i dni. Obszerne powieści epickie czuły się całkiem nieźle na telewizyjnym ekranie. Czas biegł tu niespiesznie. Reżyser nie musiał rezygnować z wątków pobocznych i ról drugoplanowych. Wyłaniała się szansa wierniejszej niż w kinie adaptacji. Być może z tego powodu z aplauzem przyjęto telewizyjną, znacznie bogatszą od kinowej, ekranizację Lalki w reżyserii Ryszarda Bera.

Tego typu przedsięwzięcia, odwołujące się do ambitnych pierwowzorów literackich, podejmowane są już coraz rzadziej. Dzisiejszy serial, spełniający marzenie widza o opowieści, która nigdy się nie kończy, przywodzi na myśl amorficzne monstrum. Jest to najczęściej tasiemcowa produkcja, realizowana możliwie najmniejszym kosztem (ekonomia odgrywa rzecz jasna niepoślednią rolę). Banalne fabuły, schematyczne sylwetki bohaterów i stereotypowe sytuacje stanowią tu rodzaj surowca, z którego układane są kolejne odcinki. W sposób mało efektowny, ale jednak akceptowany przez większość widzów, telewizja odkrywa na nowo swoją tożsamość, oddalając się zarówno od literatury, jak i sztuki filmowej we właściwym znaczeniu.

Serialowa produkcja nie podlega identycznym prawom jak literatura, teatr, malarstwo. Obecna jest tylko w teraźniejszości, a jedyną racją jej istnienia jest krótkotrwałe zainteresowanie widzów. Jak funkcjonuje w pamięci odbiorcy serial złożony z tysiąca odcinków? Zapewne jako bezładna konstrukcja, której zarysy nieuchronnie zacierają się z upływem lat. Gdy spada tak zwana „oglądalność” (skrupulatnie badana przez cały czas emisji), miejsce jednego serialu zajmuje inny, lepiej odpowiadający zapotrzebowaniu publiczności. Nikt chyba nie liczy, że tego typu produkt przetrwa zwycięsko próbę czasu, który dla mediów biegnie w zawrotnym tempie. A zatem chociaż wśród twórców dzisiejszych seriali spotkamy ludzi nieprzeciętnie uzdolnionych, to w tym kręgu nie pojawi się raczej ani nowy Hamlet, ani Don Juan. Ani nawet Gorączka złota.

Zastanówmy się przez chwilę nad drogą, jaką odbywa słowo w ciągu tysiącleci - od kamienia do druku na papierze gazetowym. Nic nie wskazuje na to, by pierwsi wydawcy zapisywali ważne teksty na przykład patykiem na piasku. Ktoś, kto włożył niemało trudu, by wersety Iliady wykuć w kamiennych blokach, myślał bez wątpienia o nieśmiertelności. I na odwrót, materialny kształt gazety, na swój sposób również genialny, zawiera w sobie myśl o unicestwieniu. Rozwój gigantycznego rynku prasy stał się możliwy również dzięki temu, że starych numerów dzienników i czasopism bardzo łatwo umiemy się pozbyć.

Tak pożądana z punktu widzenia mediów ulotność osiąga jeszcze wyższy stopień w Internecie. Zapisane stronice mogą zniknąć w jednej chwili bez śladu, rozwiać się niby dym. Autor strony internetowej pozostaje często równie anonimowy jak twórca reklamy - z podobną praktyką spotykamy się też w wielu wydawnictwach multimedialnych, publikowanych anonimowo albo starannie ukrywających listę autorów i współpracowników. W odniesieniu do telewizji proces rosnącej anonimowości zanalizował wnikliwie Baudrillard, mówiąc o chaosie komunikatów bez nadawcy. W sieci nie obowiązuje żadna hierarchia ani odpowiedzialność, duch beztroskiej zabawy pozwala na umieszczenie w cyberprzestrzeni dosłownie wszystkiego, w absolutnie dowolnym zapisie, respektującym z konieczności prawa informatyki, ale już nie zawsze reguły ortografii.

Trudno zatem powiedzieć, czy powinniśmy się cieszyć rosnącą liczbą stron dotyczących literatury albo coraz częstszym pojawianiem się literackich czasopism omijających druk i papier. W internetowym zgiełku niezwykle trudno odróżnić prawdę od fałszu, arcydzieło od grafomanii, plagiat od oryginału, realność od fantazji. Jedna tendencja wydaje się tutaj dominująca: mimo pozorów niezależności, a nawet radosnej anarchii, internetowe królestwo posiada swe przedłużenie w rzeczywistości medialnej i podlega mniej więcej tym samym regułom. Łatwo się o tym przekonać, porównując liczbę stron internetowych poświęconych gwiazdom telewizji i kolorowych czasopism.

Podobnie jak Internet, rzeczywistość medialna stanowi wyraz zupełnie nowej świadomości i niespotykanej wcześniej filozofii czasu, rzutującej zwłaszcza na stosunek do przeszłości. Trwałość i ranga wydarzenia są tu mierzone liczbą poświęconych mu programów informacyjnych, sława jednostki przekłada się na liczbę udzielonych wywiadów. Bywalcy Internetu i wytrwali konsumenci mediów zdają sobie sprawę, że owe potężne narzędzia nie dają w gruncie rzeczy dostępu do prawdziwego świata lub że dostęp ów jest znacznie ograniczony, starannie dozowany i zniekształcany. Jednak płynące z tego przekonania wnioski stanowią jedynie mocniejszy argument na rzecz powszechnie panującego relatywizmu.

W świadomości człowieka naszych czasów to, co godne zainteresowania, ukazuje się nade wszystko jako fakt medialny. Magiczne słowo wyznacza granicę między przedmiotem zbiorowej ekscytacji a zjawiskiem prywatnym, marginalnym, obchodzącym grupę hobbystów. Byłoby przesadą sądzić, że medialność dotyczyć może jedynie wydarzeń w rodzaju rekordu świata albo skandali wywoływanych przez znaną piosenkarkę. W roli okazjonalnych „newsów” wystąpić mogą ruiny Colosseum, Akropol, kamienie ze Stonehenge, Wenecja podczas powodzi, starożytny Rzym podczas kręcenia adaptacji Quo vadis. Medialna (jeszcze jak!) byłaby kradzież albo zniszczenie Mony Lizy, ale nie kurs historii sztuki. Medialne bywa niekiedy średniowiecze albo wojny napoleońskie. Jednak ogólnie rzecz biorąc, czas miniony stał się sferą bardziej martwą niż otaczająca nas w kosmosie nieskończoność. Nie płyną już stamtąd żadne sygnały, a obrazy utrwalone w książkach klasyków coraz częściej znikają z naszej świadomości. Wielkie daty nabierają statusu nieczytelnych hieroglifów, nazwiska pisarzy i artystów są znaczne słabiej identyfikowane niż nazwiska gwiazd filmowych albo prezenterów telewizyjnych.

Media mają swoje dynamiczne, kapryśne, ale nieubłagane prawa. Wiedzą o tym doskonale specjaliści od promocji, wydawcy, księgarze. Makabryczna i nie do końca prawdziwa wydaje się opinia, iż najbardziej medialnym wydarzeniem w życiu pisarza jest jego śmierć. Pisarz staje się bowiem atrakcyjny na przykład z chwilą otrzymania znaczącej nagrody. Jeśli jest to Nagroda Nobla, to w oczach dziennikarzy laureat może osiągnąć notowania nie gorsze niż głośny aferzysta, seryjny morderca, kandydat w wyborach prezydenckich, odtwórczyni głównej roli w filmowej superprodukcji. Faktem zgoła „niemedialnym” byłoby natomiast pojawienie się arcydzieła. Okrutny żart, bo oczywiście tego typu informacja nie może siłą rzeczy znaleźć się w serwisach żadnej agencji. Moim zdaniem, jest to okoliczność bardzo sprzyjająca z punktu widzenia prawdziwego miłośnika literatury. Potężne medialne imperium może uczynić nawet słabą książkę pozycją głośną i szeroko dyskutowaną. Może uznać ją za wydarzenie sezonu i zapewnić autorowi autentyczną popularność, zaś wydawcy solidne dochody. A jednak nikt nie jest w stanie nadać jej rangi arcydzieła. Tego rodzaju weryfikacja dokonuje się bowiem w rzeczywistości pozamedialnej i jakby w innym czasie, przez media nieogarnianym.

Osaczony przez media czytelnik opiera się zwykle niezbyt długo przed kupnem czy bodaj lekturą sprawnie reklamowanego bestselleru. Zachęta ze strony znanej osobistości dostarcza dodatkowej podniety. Kolejne sygnały wysyła krąg znajomych. W końcu zaczynasz czuć się outsiderem, skoro nie znasz książki, o której wszyscy mówią. Nie czytałeś autora, który stał się przedmiotem ogólnego podziwu - przestajesz się liczyć, nie masz nic do powiedzenia!

Jeśli chcesz uważać się za kulturalnego człowieka, czas nadrobić zaległości! Wymarzony tom trafia wreszcie na twoją półkę, ale jego losy bywają żałosne. Książki narzucone nam przez natrętną reklamę okazują się najczęściej tylko atrakcyjnym produktem rynkowym. Zwykle są to bowiem książki „jednorazowego użytku”, do ich lektury nigdy już nie powrócimy. To przeboje jednego sezonu, pięciominutowe atrakcje, o których wprawdzie wszyscy mówią, ale mówią bardzo krótko.

Media same wyznaczają przestrzeń, której granice nie stykają się w żaden sposób z obszarem Biblioteki. Czy mamy tu do czynienia z precedensem, nigdy wcześniej nie spotykanym? W zasadzie nie, jeśli zważyć, że wówczas, gdy jedni czytali Baudelaire'a i Flauberta, innym wystarczał Eugeniusz Sue. Odkryciem naszej epoki wydaje się natomiast tupet i bezczelność, z jaką usiłuje się podnosić sezonowe nowości czy wręcz zwykłe miernoty do rangi klasyki. Wśród czytelników nieświadomych mechanizmów rynku i reklamy godne lektury okazują się tylko pozycje autorów, których nazwiska występują najczęściej w mediach. Zastępują oni nie tylko Homera i Szekspira, ale również czytanych niegdyś powszechnie Hemingwaya czy Tomasza Manna. Za sprawą kina, telewizji, głośnej premiery teatralnej wybuchały dawniej pewne mody literackie - dziś podobne sytuacje zdarzają się już niezmiernie rzadko. Wywiad z pisarzem nie jest wielką atrakcją dla widzów śledzących losy bohaterów teleturnieju czy serialu. Do roli gwiazdy talk-show lepiej nadają się inni bohaterowie.

A jednak to dzięki mediom (mówiąc dokładniej: dzięki zatrudnionych tam jeszcze entuzjastom) znamy twarze cenionych przez nas literackich wielkości. Kto chciał, pewnego dnia obejrzeć mógł na ekranie Witolda Gombrowicza opowiadającego po francusku o swojej twórczości. Pojawiali się tam Borges i Sołżenicyn, Grass i Kundera, Herbert i Vargas Llosa. W jednym z najbardziej wstrząsających filmów dokumentalnych, jaki zdarzyło mi się obejrzeć, wystąpił wielki buntownik Louis Ferdinand Céline. Filmowano go niedługo przed śmiercią. Patrzył na nas bez tremy i lęku, prosto w obiektyw niewidocznej kamery.

I wówczas pomyślałem, że chociaż literatura może oczywiście funkcjonować bez mediów, o czym świadczy jej wspaniała, licząca tysiące lat historia, to jednak czasem zawdzięcza coś także dziedzinom znacznie od niej młodszym.

Komputer poetą, czyli metafora z peceta

Komputer, zwany kiedyś mózgiem elektronowym, pojawił się w literaturze początkowo jako rekwizyt stosowany przez autorów tworzących w poetyce science-fiction. Nieodzowny podczas podróży międzyplanetarnych i kosmicznych wojen, stawał się niejednokrotnie rywalem, a nawet wrogiem człowieka. Bunt myślącej maszyny, pod pewnymi względami przewyższającej ludzką inteligencję, stanowił częsty motyw powieści roztaczających katastroficzną wizję. Technologiczne horrory wyszły później z mody, nie podobały się zresztą ani miłośnikom poezji, ani wielbicielom ambitniejszej beletrystyki. Elektronicznymi cudami zachwycili się natomiast inżynierowie gustujący na przykład w książkach Lema czy braci Strugackich.

Trudno się zatem dziwić, że pierwsze komputery humaniści potraktowali z ogromną nieufnością. Bo w końcu jaki wpływ na poszukiwaczy piękna i mądrości wywrzeć może urządzenie przypominające nieco rozbudowaną maszynę do liczenia? Czy za pomocą kombinacji cyfr, choćby i najbardziej skomplikowanej, da się wyrazić jakości estetyczne?

Ci, którzy zdecydowali się w końcu na kupno demonicznego wynalazku, deklarowali stanowczo, że używać go będą wyłącznie w charakterze maszyny do pisania. Podobne zapewnienia wynikały głównie z dość ograniczonego rozeznania możliwości współczesnego komputera osobistego. Ale pewną rolę odgrywały również niejasne podejrzenia, iż komputer w jakiś zgoła niekontrolowany sposób zawładnąć może naszym życiem, zmienić je, ograniczyć, podporządkować swoim niejasnym planom.

Powodów do sceptycyzmu zresztą nie brakowało. Komputer, który w drugiej połowie XX wieku stawał się symbolem dążeń i ambicji całej epoki, okazywał się urządzeniem znacznie trudniejszym w obsłudze niż na przykład telewizor czy magnetowid. Aby obejrzeć film, wystarczyło wcisnąć odpowiedni guziczek pilota. Inny guziczek regulował głośność, kolejny pozwalał na zmianę kanału. Kaseta wideo wsunięta do odtwarzacza uruchamiała projekcję. Amatorom kina w zaciszu domowym pytanie, jak działa to urządzenie, wydawać się mogło zbyteczne. Tymczasem komputerowi ignoranci mieli ciężkie życie: kapitulowali, próbując zrozumieć różnicę między pamięcią operacyjną i pamięcią twardego dysku. Z ekranu znikał nagle cały tekst, wyrazy przenosiło się inaczej niż podczas pisania na maszynie. Praca metodą prób i błędów nie przynosiła zadowalających efektów - choćby z uwagi na niezwykle czasochłonne procedury. A tu jeszcze świat pędził naprzód: trzeba było zaopatrzyć się w skanery, modemy, aparaty i kamery cyfrowe.

Informatyk operujący z zawrotną szybkością komputerową myszką, korzystający z opanowanych do perfekcji skrótów klawiaturowych, wydawał się raczej magiem niż przewodnikiem. Humaniści rzadko marzyli o podobnym wtajemniczeniu. W szkołach uczono ich łaciny, historii, astronomii, biologii, ale już nie informatyki. Symbolem XX stulecia miała być bomba atomowa, ewentualnie rakieta kosmiczna. Tymczasem świat zaczął się z ochotą rozbrajać, a podbój kosmosu napotkał liczne przeszkody, których wcześniej nie brano pod uwagę. Wędrówki w cyberprzestrzeni okazały się nie mniej pasjonujące od lotów kosmicznych. Komputerowa ekspansja zaskoczyła przynajmniej kilka pokoleń. Zmusiła do rewizji niejednego sądu tych wszystkich, którzy kontakt z matematyką stracili zaraz po maturze, a elektroniką nigdy nie zamierzali się zajmować.

Jednak nawet najbardziej zawziętym sceptykom komputer potrafił zaofiarować komfort pracy, o jakim nie mógł marzyć żaden posiadacz maszyny do pisania. Wstęga tekstu przesuwająca się po ekranie, bezszelestna i miękka klawiatura, łatwość przemieszczania fragmentów i wprowadzania nowej wersji, a wreszcie marzenie każdego autora i redaktora - tekst całkowicie pozbawiony skreśleń, gotowy zarówno do poprawek, jak i do druku. To wszystko mogło zaimponować pisarzom i redaktorom ślęczącym dotąd nad nieczytelnymi rękopisami i maszynopisami. Z upływem lat rozpowszechniały się kolejne udogodnienia: na ekranie i na wydruku można już było wybierać krój i kolor czcionki, łączyć tekst z ilustracjami, błyskawicznie rozpowszechniać swoje dzieło za pomocą poczty elektronicznej. Coraz lżejsze i obdarzone potężnymi możliwościami laptopy umożliwiały stworzenie przenośnego warsztatu pracy.

To prawda, że nie wszyscy zdołali przyzwyczaić się do czytania na ekranie (wysokiej jakości druk na śnieżnobiałym papierze ciągle lepiej służył naszym oczom), innych irytował dobiegający z wnętrza urządzenia szum wentylatora albo świecenie ekranu. Lecz cóż - ostatecznie wieczne pióra plamiły ręce, długopisy skrzypiały, maszyny do pisania zacinały się. Dla literatów na całym świecie pisanie zawsze było raczej męką niż radością. Mimo wszystko komputer likwidował opór materii w stopniu znacznie doskonalszym niż stosowane dotychczas narzędzia. Zwracał na to uwagę Umberto Eco, autor Wahadła Foucaulta, zapewne pierwszej wybitnej powieści, w której komputer odgrywa dość istotną rolę, stając się nie tylko narzędziem magicznym, ale i przedłużeniem naszego umysłu:

„Maszyna bez reszty duchowa. Jeśli piszesz gęsim piórem, musisz skrobać mozolnie po kartach i co chwila maczać pióro, myśli nakładają się jedna na drugą i nie nadążasz, jeśli wystukujesz na maszynie do pisania, czcionki blokują się, nie możesz dotrzymać szybkości swojej synapsie, wszystko w niezdarnym rytmie urządzenia mechanicznego. Przy nim (niej) natomiast palce puszczają wodze fantazji, umysł muska klawiaturę, unosi się na pozłacanych skrzydłach, surowy rozum krytyczny medytuje wreszcie nad szczęściem z tego, co jest od razu”. (Przeł. Adam Szymanowski)

Komputer podzielił ludzi pióra na entuzjastów łączących z nowym wynalazkiem wielkie nadzieje i sceptyków oczekujących cywilizacyjnej katastrofy. Z upływem lat przyznać trzeba, że ani jedni, ani drudzy nie mieli całkowitej racji. Jedynym przedmiotem, którego istnieniu zagroził komputer, okazała się licząca już sto lat maszyna do pisania, zajmująca dziś miejsce podobne jak szpulowy magnetofon i czarno-biały telewizor. Komputer wygrywa niekiedy z szachowym mistrzem świata, ale już operacje intelektualne, dzięki którym powstają nowe teksty, pozostały wyłączną domeną człowieka. Póki co, żaden komputer nie jest w stanie zastąpić nawet osoby tłumacza, choć wydawało się, że programy zwane translatorami przekładać będą najtrudniejsze teksty naukowe i urzędowe, a po udoskonaleniu - także literaturę piękną. Jednak obdarzona potężną mocą obliczeniową maszyna okazywała się kompletnie głucha na niuanse stylistyczne wyczuwane nawet przez drugorzędnego literata. Estetyki słowa nie udało się jak dotąd wyrazić za pomocą kombinacji cyfr. Komputer okazywał się wprawdzie bardzo użyteczny podczas przeprowadzania korekty i redakcji tekstu, ale w pełni nie zastępował ani redaktora, ani fachowego korektora.

U schyłku wieku zaczęliśmy wysyłać e-maile, które oczywiście należą do literatury w znikomym stopniu. Ta forma korespondencji jest odpowiedzią na oczekiwania współczesnego człowieka. Pożądanym dziś modelem komunikacji włada demon szybkości. Nie mieści się w nim ani opieszała i zawodna poczta, ani ręczne pisanie, adresowanie i zaklejanie kopert, zaopatrywanie ich w znaczki i wrzucanie do skrzynek. Nie przystaje do owego modelu czekanie na listonosza ani wędrówka do okienek pocztowych. Na szczęście poczta elektroniczna likwiduje prawie wszystkie niedogodności, bowiem listy możemy wysyłać i odbierać, nie podnosząc się znad klawiatury komputera. Wraz z upowszechnieniem e-maila otrzymali swoją szansę wrogowie tradycyjnej epistolografii. Elektroniczne listy są na ogół krótkie, choć nie zawsze bezosobowe. Co prawda nie zachowują naszego charakteru pisma, ale za to wędrują do adresata z zawrotną prędkością. Ich poetyka dopiero się kształtuje, ich wpływ na literaturę wydaje się na razie dosyć skromny, ale samego zjawiska trudno nie dostrzegać.

Archiwizacja danych, czyli możliwość zgromadzenia na jednej płycie CDR dzieł wszystkich Szekspira, Biblii albo Komedii ludzkiej jak dotąd nie spowodowała zamknięcia ani jednej biblioteki. To prawda, że teksty zapisane na płycie zajmują mniej miejsca, nośniki elektroniczne są znacznie tańsze i bardzo trwałe, ale książki tradycyjne też mają swoje zalety. Kto zajmuje się wyłącznie zdobywaniem informacji, ten cenić może Internet wyżej od Biblioteki. Ale komu zależy na rozkoszy związanej z czytaniem, przewracaniem kartek, powrotami do stronic już przeczytanych, ten nie wyrzeknie się tak łatwo książki dla płyty.

Najwięksi optymiści skłonni są traktować płytę z zapisem twórczości multimedialnej jako nowy etap rozwoju książki. Wyobraźmy sobie niewielki srebrzysty krążek zawierający oprócz tekstu barwne ilustracje, dźwięki, fragmenty filmów lub spektakli teatralnych. Siedzący przed komputerem odbiorca jest panem tych wszystkich skarbów i jeśli odbywa akurat wirtualną wycieczkę do Luwru, to zaopatrzony w specjalny „aparat fotograficzny” może wykonać kilka reprodukcji interesujących eksponatów. Jeśli uczy się języków obcych, może nagrywać własne wypowiedzi, korzystać ze słownika, studiować prawidłową wymowę. Są to ułatwienia, których nie sposób zlekceważyć.

Jeśli dzisiejsze multimedialne pomoce edukacyjne raczej rozczarowują, jest to spowodowane nie tyle brakiem inwencji ze strony twórców, co nieubłaganymi prawami rynku. Za wykorzystanie filmu czy nawet pojedynczej ilustracji producent musi zapłacić spore pieniądze. Gdyby wydatek ten zrekompensował sobie, zawyżając cenę płyty, wtedy ponosi ryzyko handlowej klęski. Dlatego niektóre produkcje multimedialne tak bardzo odbiegają od oczekiwań odbiorcy. Techniki znajdujące zastosowanie głównie w dziedzinie edukacji okazać się mogą atrakcyjne dla artystów przyszłości. Idea syntezy sztuk wydaje się przecież nieśmiertelna, a elektroniczna książka złożona ze słów, kolorów, linii, dźwięków i kadrów filmowych przybrać może postać prawdziwej Księgi.

Dwadzieścia lat temu J.David Bolter, profesor filologii klasycznej oraz informatyki z Yale opublikował pracę zatytułowaną Człowiek Turinga, będącą próbą opisu nadciągającej epoki komputerowej. W owym czasie komputery osobiste rozpoczynały dopiero wspaniałą karierę, jednak wnioski, do jakich doszedł amerykański uczony, zdumiewają celnością:

„Kolejnym obrazem archetypowym niech będzie fotografia naukowca lub filozofa siedzącego przed monitorem komputera: przed nim znajduje się ekran telewizyjny pokazujący słowa, które on pisze na klawiaturze. Pokój będzie słabo oświetlony, ponieważ słowa i wykresy na ekranie same świecą, i skąpo umeblowany, ponieważ większość prac źródłowych i encyklopedycznych będzie zapisana w pamięci komputera. Pamięć urządzenia zapisywać będzie wyniki eksperymentów lub teksty literackie; programy będą kopiować teksty i przedstawiać rezultaty w czytelnych formatach. Migający kursor na ekranie, o wiele wygodniejszy niż stylus średniowiecznego kopisty, będzie wymazywał błędy; programy redagujące będą o wiele bardziej uważne niż skryba, który zapisywał wiersze starożytnego poety. Naukowiec lub filozof, który pracuje z pomocą takich elektronicznych narzędzi, będzie myślał w inny sposób niż ci, którzy pracowali przy zwykłych biurkach, z papierem i ołówkiem, ze stylusem i pergaminem albo z papirusem. Będzie wybierał inne problemy i będzie usatysfakcjonowany innymi rozwiązaniami”. (Przeł. Tomasz Goban-Klas)

Czy podobna perspektywa dotyczy również pisarza? Zdaniem autora - niewątpliwie tak, skoro narzędzia i środki komunikowania w sposób mniej czy bardziej subtelny zawsze kształtują posługującego się nim człowieka. Odmiennego zdania byliby ci wszyscy, którzy zakładają niezmienność tematów i problemów literatury, od wieków podejmowanych w rozmaitych wariantach, poetykach i gatunkach artystycznych. Wierzą oni, że natura ludzka jest stała, a najtrudniejsze dylematy egzystencjalne nie doczekają się nigdy powszechnie zadowalających rozwiązań. Sto lat temu taką właśnie myśl sformułował jeden z bohaterów Antoniego Czechowa:

„(…) ludzie będą latali balonami, zmieni się krój marynarek, może odnajdą szósty zmysł i nawet go rozwiną, ale życie będzie wciąż takie samo: trudne, pełne tajemnic, szczęśliwe. I za tysiąc lat człowiek też będzie wzdychał: „Ach, jak ciężko żyć!” - a jednak tak samo jak dziś będzie się bał, będzie nienawidził śmierci”. (Przeł. Natalia Gałczyńska)

Zdaniem Boltera wraz z upowszechnieniem komputerów osobistych rozpoczyna się nowa epoka w dziejach kultury europejskiej. Myśląca maszyna przeobraża gruntownie naszą mentalność. Wielkie problemy metafizyczne nie znikają, lecz ponieważ trudno nam je rozwiązać, decydujemy się na ich unieważnienie albo odłożenie. Człowiek faustowski, poszukujący głębi i powagi, wypierany jest przez „człowieka Turinga”, człowieka epoki komputerowej. Fascynacja nieograniczonymi z pozoru możliwościami sprawia, że zachowania ludzi zaczynają się upodabniać do mechanizmu funkcjonowania komputera. Refleksję i medytację zastępuje więc poszukiwanie skutecznych rozwiązań, szybkość i wydajność podniesione zostają do rangi najwyższych wartości, natomiast emocje ulegają wyraźnej degradacji.

Taka sytuacja może rodzić określone niebezpieczeństwa zarówno dla literatury, jak i dla humanistyki. Wizja komputera zastępującego pisarza podczas pracy wydaje się mało prawdopodobna. Niektórzy uczeni są natomiast zdania, że potężne narzędzie, jakim jest komputer, umożliwi tworzenie sztuki nawet amatorom. Wystarczy przypomnieć w tym miejscu znakomite programy do rysowania i malowania czy - mniej już zadowalające profesjonalistów - programy do komponowania muzyki. Montaż filmu, obróbka fotografii cyfrowej, rejestracja dźwięku - wszystkie te czynności za sprawą komputera przestały być wyłączną domeną wąskiej grupy specjalistów. Czemu nie mielibyśmy pójść krok dalej, tworząc programy do pisania wierszy, słuchowisk radiowych albo powieści? Oczywiście, w przypadku literatury trudności związane z użyciem odpowiedniego języka i stylu wydają się chwilowo nie do przezwyciężenia. Być może zmuszeni bylibyśmy poprzestać na prostych narracjach komiksowych, operujących ograniczoną liczbą sytuacji i postaci. Wolno wątpić, czy w swej „twórczości” wspomagany komputerem amator osiągnie kiedykolwiek poziom Goethego, Szekspira, Joyce'a. Ale ostatecznie tę różnicę zauważy tylko ktoś, kto obejrzał w teatrze Hamleta, zawarł znajomość z Faustem i spędził parę tygodni nad egzemplarzem Ulissesa. „Człowiek Turinga” może nie mieć na to ani czasu, ani ochoty. Zainteresowany „powierzchnią i formą”, skupiający uwagę na problemach, które można rozwiązać w dającej się przewidzieć przyszłości, szybki i skuteczny, zatęsknić może do zupełnie innego modelu literatury. To brzmi groźnie. Chodzi bowiem nie o to, że komputer napisze nowe arcydzieła, doskonalsze niż Odyseja czy Don Kichote, lecz że uformuje takiego odbiorcę, któremu ani Homer, ani Cervantes nie będą już potrzebni.

Brzmi to nieprawdopodobnie, ale - również za sprawą rozwoju informatyki i urządzeń elektronicznych - stajemy się chyba coraz ostrożniejsi w przewidywaniu kształtu czekającej nas przyszłości. Dwadzieścia lat temu pisałem swoje teksty na starej poniemieckiej maszynie. Jakieś dziesięć lat temu zaczęła się moja przygoda z komputerem, trwająca do dziś. Monochromatyczny ekran Macintosha Clasica, konstrukcyjnej osobliwości firmy Apple, zastąpił po latach duży kolorowy monitor. Pamięć RAM wzrosła niemal sto razy, na biurku pojawił się skaner, nagrywarka, stosy płyt CDR zamiast teczek zawierających maszynopisy. Nie giną już teksty, szkice, pomysły, łatwiej zaprowadzić porządek w korespondencji.

Pędzelek chińskich mistrzów, gęsie pióro romantyków, ołówek Gombrowicza, komputer starzejącego się Sołżenicyna - każdy z tych przedmiotów mówi nam coś o życiu i osobowości pisarza. Ostatecznie są to jednak przybory do pisania, a nie akcesoria zapewniające magiczną moc. Powinni o tym pamiętać wszyscy, których komputer przeraża.

Przekonanie, iż komputery wypierają książki, wydaje się przesadą. Oczywiście, potrafię zrozumieć niepokój rodziców stwierdzających, że ich dzieci nie pociągają już historie o krasnoludkach i dzielnych rycerzach, porywają za to gry komputerowe. Wydaje się jednak, że również w przeszłości istniała całkiem pokaźna liczba młodych ludzi stroniących od książki, wypełniających sobie czas mało wyrafinowanymi zabawami. Czy za brak potrzeb intelektualnych, niechęć do refleksji i upodobanie do bezmyślności odpowiadają jedynie komputery? A może przynajmniej część winy ponoszą fatalne metody wychowawcze, marna edukacja, beztroska rodziców, zagubienie pedagogów, a wreszcie - natura ludzka, której częścią jest skłonność do unikania trudności?

Mówiąc o zagrożonej pozycji książki w dzisiejszym świecie, pamiętajmy mimo wszystko, że olbrzymia część oferowanego na rynku oprogramowania to edytory tekstów, programy DTP, biblioteki graficzne. W Polsce i na świecie wiele tysięcy komputerów pracuje na usługach wydawnictw i czasopism literackich. Prawdopodobnie ewentualne zniknięcie książki rynek komputerowy odczułby równie boleśnie jak pisarze i czytelnicy.

Zwraca się czasem uwagę, że dzięki upowszechnieniu techniki fotoskładu książki stały się bardziej kolorowe, bowiem łatwiej teraz łączyć tekst z ilustracją. Efektowne wydawnictwa stanowić mają zagrożenie dla książki szarej i zgrzebnej, przyjmowanej z dezaprobatą przez odbiorcę, który nauczył się żyć pośród kolorowej rzeczywistości. Idealnym rozwiązaniem miałaby więc być na przykład historia malarstwa europejskiego pozbawiona kompletnie reprodukcji.

Nie potrafię wyobrazić sobie świata bez literatury, ale nie chciałbym również znaleźć się w rzeczywistości pozbawionej malarstwa (należącego zdaniem niektórych do „kultury obrazkowej”). Jaki procent mieszkańców Europy mógł obcować z arcydziełami malarstwa w XVIII wieku? Sto lat później pojawiły się czarno-białe reprodukcje - znak rozpoznawczy stulecia pary i elektryczności. Rozkosz oglądania w kolorze Vermeera, Renoira, Matisse'a to wynalazek minionego stulecia. Masowe podróże do muzeów zawdzięczamy tak naprawdę telewizji, nowoczesnym technikom edytorskim i fotograficznym, a ostatnio - Internetowi. Słowa i obrazy wędrują dziś po świecie szybciej niż kiedykolwiek w historii ludzkości. Nie widzę powodu, dla którego ta potężna eksplozja komunikacyjna miałaby zagrażać literaturze. Jej wrogiem jest raczej prostacka monotonia kultury masowej, agresywne media kreujące i niszczące pięciominutowych idoli, pyszałkowata ignorancja i sieć wcale niemałych interesów. Są to zagrożenia bez wątpienia poważne, ale przecież nie one zadecydują o losie literatury.

I choć może się to wydawać dziwne, nie wierzę, by dalsze istnienie literatury zależeć miało od stanu czytelnictwa, bazy wydawniczej, sieci bibliotek, poziomu czasopism. Sztuka jest o wiele mniej racjonalna niż gospodarka czy technika. I bez porównania bardziej tajemnicza. Prognozy i statystyki zdają się jej nie dotyczyć. Dlatego wierzę głęboko, że również w trzecim tysiącleciu człowiek rozumny nie będzie w stanie żyć bez literatury. A jeśli nawet pewne cenione dziś przez nas dzieła zostaną wtedy zapomniane i pokryją się bibliotecznym kurzem, to przecież ich unicestwienie wcale nie musi okazać się ostateczne. Być może i one doczekają się kiedyś swoich odkrywców.

Z literaturą w Europie

Jeśli któryś z mało pojętnych uczniów miał jeszcze wątpliwości, na jakim kontynencie znajduje się jego dom i szkoła, to w ostatnim roku otrzymał niejedną okazję uzupełnienia swojej skromnej wiedzy. Od jakiegoś czasu ze znacznie większą niż kiedykolwiek częstotliwością powtarzamy słowo „Europa”, tworzymy biurokratyczne neologizmy, dopasowujemy swój język i obyczaje do unijnych reguł. Dawniej istniało tylko eurozłącze (technicy podłączający telewizory wiedzą, o czym mówię), potem pojawiła się w naszych domach waluta euro, która zwolennikom marek, franków i guldenów niespecjalnie przypadła do gustu. Teraz mamy już własnych eurosceptyków i euroentuzjastów, na niejednej uczelni leży gazetka „Eurostudent”, a przyjdzie jeszcze kolej na europremierów, euroministrów i euroambasadorów.

Trudno, nie ma wyjścia! Zatem piszę ten tekst błękitno-żółtym długopisem, ozdobionym dwunastoma gwiazdkami i stosowną sentencją. Nie jest to zwykły pisak, lecz bez wątpienia eurodługopis, który podarowała mi moja euroznajoma. A pisząc, dowiaduję się, że tu i ówdzie zorganizowano już studentom kurs literatury europejskiej (tak zwanej euroliteratury). Przewidując najgorsze, podejrzewam, że na egzaminach z owego przedmiotu nikt nie ośmieli się już zapytać o narodowość Szekspira, Goethego albo Puszkina. Wszak byli oni po prostu Europejczykami! Amatorom podchwytliwych pytań pozostanie Konfucjusz, Mishima Yukio i Abe Kobo. Ale trzeba się przedtem upewnić, czy według najnowszego stanu wiedzy Chiny i Japonia nie leżą już w Europie.

Idea integracji europejskiej ma przede wszystkim znaczenie polityczne i gospodarcze, dlatego debata nad jednolitą walutą wydaje się kwestią bez porównania ważniejszą niż dyskusja o wspólnej wszystkim Europejczykom tradycji. Niezależnie od oficjalnych deklaracji, kultura pojawia się na dalszym planie. A kiedy jest już obecna, to wiadomo, że chodzi zwykle o spektakularne imprezy masowe - widowiska plenerowe, przedstawienia teatralne i telewizyjne, festiwale filmowe. W literaturze procesy integracyjne przebiegają po cichutku, a ich rezultaty nie wywołują propagandowej wrzawy.

Rozmaite instytucje naukowe i kulturalne, zasilane z odpowiednich, na ogół zasobnych funduszy, podejmują wiele wysiłków w trosce o sukces integracji. Na naszym kontynencie europeizacja stała się najważniejszym hasłem końca XX wieku - zwłaszcza po upadku komunizmu nabrała żywszego tempa. Ciągle jednak nie wiadomo, czym miałaby być tak zwana europejska norma na gruncie literatury. Pomijamy tu - jako oczywiste - problemy dostosowania prawa autorskiego w poszczególnych krajach do przepisów unijnych. Dotyczą one bowiem bardziej rynku niż samej istoty sztuki pisarskiej.

W przypadku kultury europejskiej zjawiska integracji i rozpadu występują co najmniej od średniowiecza. Warto cofnąć się o parę wieków, by wejść w świat literatury, sztuki i myśli średniowiecznej, zwłaszcza w dojrzałym okresie rozwoju. Czyż nie mamy tu do czynienia z pewnego rodzaju ideałem, do którego prowadzi jeden język używany przez europejską inteligencję, jedna religia, jeden model edukacji? Wykształcony inteligent średniowieczny nie ma językowych kłopotów - może przemieszczać się z miejsca na miejsce, przekraczać granice państw, wędrować z uniwersytetu na uniwersytet, wszędzie będąc rozumiany. Wszędzie - to znaczy w obrębie cywilizowanego, chrześcijańskiego świata.

Po bliższym rozpatrzeniu wizja ta okazuje się jednak niezbyt precyzyjna. Muzyka Hildegardy z Bingen, poszczególne katedry i ołtarze, malarstwo gotyckie na desce, rzeźba sakralna, miniatura książkowa tworzą nadzwyczaj urozmaicone uniwersum. Miejsce, w którym znajdowała się niegdyś pracownia artysty, nigdy nie jest całkowicie pozbawione znaczenia. Podobnie w literaturze, gdzie sagi skandynawskie, liryka trubadurów prowansalskich i francuska epika rycerska stanowią zgoła osobne światy.

Jedynie w nauce, filozofii, prawie i polityce piśmiennictwo w języku łacińskim zachowuje bezwzględny prymat. Wielka literatura średniowieczna powstaje w językach narodowych - Dante i Villon najlepszym tego przykładem. W okresie renesansu, gdy łacina cieszy się jeszcze sporym autorytetem, prawie wszystkie czołowe literatury europejskie mają już swoje arcydzieła napisane w ojczystym języku. Przywykliśmy traktować pisarzy w rodzaju Mikołaja Reja jako twórców nowatorskich, porzucających łacinę dla polszczyzny. Widzieliśmy w nich zawsze patriotów przezwyciężających opór materii nieposłusznego jeszcze języka. Po Reju przychodzą Kochanowski, Szymonowic, Sęp Szarzyński, Morsztynowie. Każda literatura europejska ma podobnych bohaterów likwidujących marzenie o zjednoczonej Europie, a w ostatecznej konsekwencji przeobrażających uniwersalistyczne imperium średniowiecznej łaciny w najprawdziwszą wieżę Babel. Od tej chwili nie ma już powrotu do integracyjnej utopii. Nowożytną Europę przenika wspólne marzenie o dalekich podróżach, zamiłowanie do języków klasycznych i nowej filozofii, ale każda z literatur narodowych rozwija się we właściwym sobie rytmie. Oczywiście, specjaliści potrafią wyznaczyć wiele punktów wspólnych dla kultury całego kontynentu, jednak takie zjawiska jak europejski barok czy europejski romantyzm ciągle są przedmiotem gorących dyskusji. Chodzi tu bowiem o fenomeny na tyle złożone, że trudno uchwytne, niepoddające się prostym definicjom.

Zjednoczona Europa potrzebować będzie niebawem wyrazistych symboli, może nawet mniej ogólnikowych niż Oda do radości Fryderyka Schillera z muzyką Ludwika van Beethovena. Czy jednak potrafi dostarczyć ich literatura, przez parę wieków zmierzająca raczej do uformowania tożsamości narodowej, poszukująca bardziej rozmaitości i odrębności niż wspólnoty?

Rzecz prosta Szekspir, Goethe i Balzak mieszkali i tworzyli w Europie, więc choćby z tego powodu symbolizować mogą dążenia i osiągnięcia sztuki europejskiej. Jednak Szekspir, choć od dawna uważany za geniusza na wszystkich kontynentach, w naszej świadomości pozostaje mimo wszystko związany z Anglią, Goethe - z Niemcami, a Balzak - z Francją. Do roli wzorowego (i wzorcowego?) Europejczyka nadawałby się znacznie lepiej twórca o mniej wyraźnie określonej tożsamości narodowej, obywatel świata, autor dzieła o ambicjach uniwersalnych.

W okresie renesansu tego rodzaju oczekiwania mógłby spełniać Erazm z Rotterdamu, holenderski humanista, za młodu studiujący w Paryżu i Oksfordzie, a potem podróżujący po całej Europie. Mieszkał w Anglii, Francji, Szwajcarii, Włoszech, natomiast ojczystej Holandii (zwanej wówczas Niderlandami) podobno nie lubił. W liście, którego adresatem był Ulrich Zwingli, Erazm przyznawał: „Pragnę być obywatelem świata, który do wszystkich należy, a raczej wszystkim pozostaje obcy”. Czyż to nie idealny Europejczyk? Niechętny wszelkim fanatyzmom, rzecznik tolerancji, był zdania, że podstawą wychowania powinna stać się wszechstronna edukacja humanistyczna, czerpiąca z dwóch najważniejszych źródeł kultury europejskiej. Pierwsze to antyk (Erazm tworzył w języku łacińskim), drugie zaś - chrześcijaństwo. Atakując obyczaje duchowieństwa i średniowieczną scholastykę, starał się upowszechniać naukę Nowego Testamentu. Obok powszechnie znanej satyrycznej Pochwały głupoty napisał bodaj najpopularniejszą książkę renesansowej Europy: Podręcznik żołnierza Chrystusowego. Tak więc - choć zasłużył na miano patrona jednoczącej się Europy - pozostanie raczej w cieniu.

Z pisarzy współczesnych równie europejską biografię ma Rainer Maria Rilke. Urodził się w Pradze, ale nie był Czechem. Tworzył niemal wyłącznie w języku niemieckim, ale nie był Niemcem. Uważany jest za poetę austriackiego, ale właściwie nic nie łączyło go z Wiedniem i monarchią habsburską. Mieszkał w Monachium i w Paryżu, we Włoszech i w Szwajcarii. Nieustannie podróżował, przenosząc się z miejsca na miejsce, nie doświadczając nigdzie poczucia zadomowienia. Mogłoby się zdawać, że podejmując kolejne podróże Rilke kreśli własną, prywatną mapę Europy. Wydaje się to bardzo znamienne, że w kolekcji lirycznego wędrowca znajduje się i Rosja, i Hiszpania, i Bliski Wschód, a nie ma tam w ogóle Anglii. Jednak Rilke to poeta egzystencjalnego smutku, filozoficznej głębi i niepokoju. Co gorsza - poeta bólu i nieszczęścia. A w dodatku - autor liryki trudnej, hermetycznej, domagającej się obszernych erudycyjnych komentarzy. Łatwo wyobrazić sobie, jakim koszmarem byłaby szkolna interpretacja Elegii duinejskich.

Starszy od Rilkego o trzydzieści lat Elias Canetti wydaje się kolejnym pisarzem bez ojczyzny (w administracyjnym rozumieniu tego terminu). Potomek Żydów sefardyjskich, urodzony na terenie dzisiejszej Bułgarii, lata młodości spędził w Berlinie i Wiedniu. Uważany zwykle za pisarza austriackiego, po opublikowaniu swej najgłośniejszej powieści Die Blendung (w polskim przekładzie Auto da fé) przeniósł się do Wielkiej Brytanii, gdzie mieszkał przez więcej niż połowę życia. Należał do najwybitniejszych europejskich eseistów, ale jego rozważania dotyczące istoty totalitaryzmu, mechanizmów rządzących nowoczesnym społeczeństwem i psychologii zbiorowości prowadzą do katastroficznych wniosków. Canetti atakuje na przykład współczesne demokracje zachodnie, zarzucając im zastępowanie szlachetniejszych ideałów - wiarą w potęgę produkcji.

Jednym słowem, w historii literatury powszechnej dosyć trudno znaleźć niezawodnych sojuszników zjednoczonej Europy. Być może przyjęliśmy z góry niewłaściwe, a więc i mało skuteczne kryteria? Być może należałoby najpierw poszukać samej Europy (Europy literackiej, rzecz jasna).

Mówiąc o europejskiej integracji kulturalnej nie możemy posługiwać się pojęciem geograficznym. Mało przydatne okażą się takie szczegóły jak miejsce zamieszkania pisarza czy nawet jego narodowość. Josif Brodski, przez wiele lat tworzący w Stanach Zjednoczonych, pozostał oczywiście do końca pisarzem europejskim. To samo da się powiedzieć o Czesławie Miłoszu. Trudniejszy wydaje się przypadek Vladimira Nabokova, tworzącego w kilku językach (głównie rosyjskim i angielskim) i mieszkającego po kolei w paru krajach (Rosja, Anglia, Niemcy, Francja, USA, Szwajcaria). Najrozsądniej byłoby powiedzieć, że autor Lolity to pisarz amerykański, autor zaś Śmiechu w ciemności (i wielu innych tekstów) to twórca europejski. Takie określenia niczego jednak do końca nie wyjaśniają.

Jeden z najwybitniejszych poetów europejskich, Thomas Stearns Eliot, autor Ziemi jałowej i Czterech kwartetów, urodził się jako obywatel amerykański. Dopiero u schyłku młodości przeniósł się do Anglii, ale obywatelem brytyjskim został już jako człowiek dojrzały. Z kolei jego przyjaciel i kolega po piórze Ezra Pound, choć większą część życia spędził w Europie, uważany jest obecnie za poetę amerykańskiego. Czołowy liryk francuski XX wieku Jules Supervielle urodził się w Urugwaju. Znad Morza Karaibskiego przybył do Francji Alexis Saint-Léger, sławny później pod pseudonimem Saint-John Perse.

Zagorzali obrońcy kultury naszego kontynentu chętnie przeciwstawiają „europejskie” - „amerykańskiemu”. Opozycja tego rodzaju wynika najczęściej z przekonania, że wartości stworzone przez Europę - jako starsze i cenniejsze - zagrożone są przez młodą, ekspansywną i znacznie bardziej powierzchowną kulturę amerykańską. Niebezpieczeństwo wydaje się realne. By się o nim przekonać, wystarczy otworzyć dowolny program telewizyjny albo repertuar kin. Każdego wieczoru polscy widzowie oglądają głównie produkcje amerykańskie. Stacje telewizyjne emitują często tego samego dnia nawet kilkanaście filmów amerykańskich i ani jednego europejskiego! Zza Oceanu przybywa znakomita większość muzyki pop, spora część gier komputerowych i komiksów.

W literaturze amerykanizacja nie jest już procesem tak powszechnym. Nie ma przepaści między powieścią europejską i amerykańską - ani w XIX, ani tym bardziej w XX wieku. Książki Dos Passosa, Faulknera, Updike'a, Pynchona znane są na całym świecie obok utworów Manna, Kafki, Prousta, Joyce'a. Amerykańska proza zachowuje swoją specyfikę, ale przecież nie jest to literatura pozbawiona europejskich korzeni. Jak mówi Ernesto Sábato, „wielka literatura amerykańska nie powstała w próżni lub prawie w próżni, jaką byłaby jej własna i bezpośrednia rzeczywistość, ale jest spadkobierczynią Ben Johnsona, Szekspira, Chaucera, Swifta i angielskiej wersji tekstów biblijnych, bez których nie sposób zrozumieć chociażby Faulknera” (cytat w przekładzie Rajmunda Kalickiego). Zdaniem argentyńskiego pisarza, to samo można by odnieść do literatury zwanej iberoamerykańską. W okresie tak zwanego latynoskiego boomu Carlos Fuentes, Alejo Carpentier, José Lezama Lima, Mario Vargas Llosa i inni modni autorzy odwołują się chętnie do tradycji europejskiej, nie tylko hiszpańskiej. Większość z nich mieszka zresztą i pracuje w Europie, a swój sukces osiąga w Paryżu albo w Madrycie. Pół wieku wcześniej skutecznie podbijali serca Europejczyków przedstawiciele Stanów Zjednoczonych - Ernest Hemingway i Gertruda Stein.

Być może nie jest zatem przypadkiem, że akcja dwóch najpoczytniejszych powieści Hemingwaya rozgrywa się w Europie. Być może światowy sukces Stu lat samotności Marqueza nie byłby możliwy bez akceptacji ze strony europejskiej publiczności i krytyki. Do grona pisarzy niewątpliwie w pewien sposób poszerzających granice literackiej Europy należą autorzy w rodzaju Salmana Rushdiego, którego powieść Szatańskie wersety wywołała piętnaście lat temu wielki międzynarodowy skandal. Obywatel brytyjski, z pochodzenia Hindus, urodzony jako muzułmanin, w swych książkach podejmuje tematykę związaną z dziejami najnowszymi Indii i Pakistanu, bulwersując również ortodoksyjnych wyznawców islamu. A przecież Rushdie wymieniany jest w gronie czołowych pisarzy naszego kontynentu!

Europejska publiczność często poszukiwała egzotyki - przypomnijmy choćby orientalne tęsknoty Goethego i romantyków, poszukiwania Schopenhauera, zachwyty braci Goncourtów japońskim malarstwem, a Hessego - refleksją dawnych chińskich mistrzów i mądrością Indii. Z uwagą pochylano się nad najskromniejszymi zabytkami, świadczącymi o istnieniu prastarych kultur. Pod koniec wieku XIX, gdy zachodnia cywilizacja techniczna przyniosła pewne rozczarowanie, powstały warunki bardziej sprzyjające kulturowej polifonii. Tolerancyjnym Europejczykom nawet sztuka ludów pierwotnych wydała się wówczas godna najwyższej uwagi.

Pamiętając o tych doświadczeniach, trudno powiązać procesy integracyjne z dążeniem do izolacji w jakiejkolwiek formie. Trudno wyobrazić sobie Europę z uporem propagującą nie tylko wytworzone na naszym kontynencie towary, ale i napisane tutaj książki, opatrzone europejskim certyfikatem jakości. Można jednak założyć, że wcześniej czy później powstanie wspólny europejski rynek książki i pojawią się twórcy usiłujący sprostać oczekiwaniom już nie francuskiej czy angielskiej, lecz właśnie europejskiej publiczności. Łatwo przewidzieć, że utwory takie musiałyby się liczyć z pewnymi ograniczeniami. Drażliwe tematy (na przykład spory religijne, polityczne, narodowościowe) byłyby tu raczej źle widziane. Warto też uwzględnić stan wiedzy historycznej i geograficznej przeciętnego Europejczyka oraz jego umiarkowane zainteresowanie losami mniejszych krajów.

Z minionego ćwierćwiecza znamy co najmniej jeden przykład analogicznej pisarskiej metamorfozy. Czeski prozaik Milan Kundera do 1968 roku uważany był w swej ojczyźnie za czołowego powieściopisarza i nowelistę. Zmuszony przez ówczesne władze komunistyczne do emigracji, od kilkunastu lat tworzy w języku francuskim. Dziś zalicza się go do najwybitniejszych paryskich autorów, a jego bardzo „europejska” sztuka cieszy się większym uznaniem na Zachodzie niż w Czechach. Po 1989 roku Kundera nie powrócił do swego kraju, wolał pozostać wierny europejskiemu powołaniu. Jednak nawet ci, którzy szanują wybór pisarza, cenią wyżej jego dawne, „czeskie” utwory: Żart, Śmieszne miłości i Nieznośną lekkość bytu. „Europejskie” powieści, choć napisane po mistrzowsku, wydają im się nieco abstrakcyjne.

Podobne dylematy staną wkrótce przed polskimi autorami. W przeszłości to, co europejskie (a więc w praktyce wzory włoskie, hiszpańskie, a potem głównie francuskie i angielskie), traktowane było jako „cudzoziemskie” i przyjmowane najczęściej bardzo powściągliwie. Nasza literatura pełna jest opisów zmagań z obcą mową, kuchnią, strojem, obyczajem. Rozpowszechnianiu obcych inspiracji towarzyszył niemal zawsze lęk, że ich zwycięstwo oznaczać będzie koniec tradycji narodowej. Tak rozumowali czołowi pisarze epoki staropolskiej, a wraz z utratą niepodległości tendencja owa jeszcze bardziej się nasiliła.

Dla romantyków literatura związana była nieodłącznie z losami narodu. „Jest więc literatura z pewnego względu jako sumienie narodu”, pisał Maurycy Mochnacki, przekonany, że „naród tylko w literaturze ma swoją refleksję”. Zgodziliby się z nim nawet ci wszyscy, którym trudno zarzucić dążenie do izolacji w granicach powiatu. Oto Adam Mickiewicz, w którym - zgodnie z potrzebą chwili - dojrzymy niebawem wzór Polaka i Europejczyka, rozprawia się z proeuropejskimi sentymentami w Księgach narodu i pielgrzymstwa polskiego. Z punktu widzenia euroentuzjasty jest to tekst straszliwy. Gorący i szczery zwolennik zjednoczonej Europy pomyśli sobie, że byłoby może lepiej dla nas wszystkich, gdyby Mickiewicz nigdy go nie napisał. Ale - stało się. Weźmy do ręki fatalną książkę, w której wieszcz zwraca się do rodaków następującymi słowami: „Cała Europa musi nauczyć się od was, kogo nazywać mądrym. Bo teraz urzędy w Europie hańbą są, a nauka Europy głupstwem jest”. Lecz może dotyczy to tylko przeszłości, a nie czasów, w których o znaczeniu państwa decyduje potencjał ekonomiczny? Z takim poglądem również uporać się możemy za pomocą zawartego w Księgach cytatu: „A jeśli narody gospodarne mają być najdoskonalsze, tedy mrówki przewyższają wszystkich gospodarnością, ale na człowieka to nie dosyć”.

Do Europy wchodzimy - bez wątpienia. Ciekawe tylko, czy z Mickiewiczem, czy bez Mickiewicza?

Dalsze redukcje wydają się zresztą nieuchronne. Dzisiejsza jednocząca się Europa powołuje się dość zgodnie na dziedzictwo śródziemnomorskie, opuszczając tradycję chrześcijańską jako nazbyt kontrowersyjną. Kto wie, czy już wkrótce ktoś nie napisze przykładowego podręcznika literatury europejskiej pozbawionego Biblii, Ojców Kościoła i pisarzy religijnych (a także Dostojewskiego!). Być może w wyniku wieloletnich negocjacji powstanie wspólny europejski kanon (obawiam się, że podczas podobnych prac ideologia górować będzie nad estetyką).

Beethoven i Schiller na sztandarze zjednoczonej Europy spełniają na razie rolę mało wiarygodnej dekoracji, skoro w większości krajów europejskich literatura ma dziś bardzo niskie notowania. Obciążona narodową tradycją, ściśle związana z niemodną historią, pełna kłopotliwych odniesień do filozofii, literatura nie poddaje się bez trudu procesom zjednoczeniowym. Bez porównania łatwiej o unifikację i dobre kontakty w innych sferach. Wolno więc sądzić, że w najbliższej przyszłości Europejczyków jednoczyć będą raczej wspólne pasje: grill, fastfood, fitness, dom, samochód, troska o wieczną młodość, ładną sylwetkę i niezawodną kartę kredytową. Znajdując tyle wspólnych tematów do międzynarodowej konwersacji, można już nie poruszać zagadnień wprawiających którąkolwiek ze stron w zakłopotanie.

Nic nie szkodzi. Ostatecznie literatura zawsze stanowiła domenę niepokornych i zbuntowanych.

Spis treści

Czy pozbędziemy się książek?

Krótki kurs sztuki czytania

Przeprowadzka do Biblioteki

Książki niekochane, czyli o lekturach obowiązkowych

Bestsellery i arcydzieła

Ciągle układamy kanon

Nieśmiertelni bohaterowie

W poszukiwaniu wielkiej miłości

Być albo nie być, czyli mądrości literatury

Magiczne miasta pisarzy

Podróże, ekspedycje, wyprawy

Frak Wertera, czyli stroje i przebrania

Od czarnej polewki do magdalenki, czyli potrawy literackie

Lektury na kasetach

W kleszczach mediów

Komputer poetą, czyli metafora z peceta

Z literaturą w Europie



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Biblioteki naukowe gromadzenie
bibliografia 4
OPRACOWANIE FORMALNE ZBIORÓW W BIBLIOTECE (książka,
Fotografia Bibliografia
III semestr INiB Teoria i organizacja bibliografi0003
biblioterapia zestawienie
Modul matem bibliografia
Apollodoros Bibliotheke ksiega I id 67143 (2)
biblioterapia
ocena ryzyka dla bibliotekarza
03 Polska Bibliografia Narodowa Biezacaid 4445
Linki bibliotek
III semestr INiB Teoria i organizacja bibliografi0008
Bibliografia moduł 10(1)

więcej podobnych podstron