Zza otwartego okna kuchni domu przy Privet Drive numer cztery dochodziły zwykłe, poranne odgłosy i zapachy. Bekon wesoło skwierczał na patelni, toster z głośnym "brzdęk!" wyrzucał kolejne grzanki, a w powietrzu unosił się zapach świeżo zaparzonej kawy.
Vernon Dursley, jego żona Petunia oraz ich uroczy, pyzaty syn Dudley spożywali właśnie śniadanie. Humory mieli znakomite, z tej to między innymi przyczyny, że ich wyrodny krewny - niejaki Harry Potter - znajdował się obecnie na oddziałe specjalnym szpitala dla (tfu!) czarodziejów. Przebywał tam już od ośmiu miesięcy i nic nie wskazywało na to, aby w najbliższym czasie miał zostać wypuszczony. Dursleyowie byli coraz bardziej pewni, że pozbyli się Harry'ego na zawsze. Teraz nic nie zagrażało ich wizerunkowi porządnej, NORMALNEJ rodziny. Zero cudaków, zero dziwacznych zdarzeń, zero sąsiadów zerkających zza firanek. Żyć, nie umierać. Szczęście rodzinne kwitło...
- No jedz, syneczku, jedz! - Petunia pogłaskała Dudleya po blond włoskach.
- Jem, mamo, jem... - wymamrotał osiemnastoletni syneczek z ustami pełnymi bekonu, jajek i tosta.
- Synu - odezwał się Vernon zza gazety "Normal Life". - Jutro wracasz do szkoły! Cieszysz się, prawda?
Dudley poruszył się niespokojnie na swoich dwóch zestawionych krzesłach (pojedyncze krzesło stało się dla niego ostatnio dziwnie za małe), chrząknął coś w stylu "Taa, tato..." i utkwił wzrok w swym półmisku (zwykły talerz też był już dla Dudleya dziwnie za mały). Najmłodszy Dursley miał właśnie powtarzać rok i każda wzmianka o szkole wywoływała u niego nieznośny ból brzucha, który natychmiast koił odpowiednio dużą porcją jedzenia.
- Masz, Petunio. Twój dodatek. - Vernon podał żonie kolorową wkładkę, wyjętą z "Normal Life'a" - "Wzorowa Pani Domu". Petunia zaczęła przerzucać strony i zaglądać do swych ulubionych działów: Tradycyjne Potrawy (dziś: owsianka bez udziwnień), Zaskocz Sąsiadki (dziś: mosiężne klamki znów jak nowe), Zbieraj Punkty (dziś: do wygrania zestaw miotełek do kurzu), Głowa Rodziny (dziś: jak umilić dzień Mężowi).
- A, właśnie. - Przypomniała sobie coś Petunia.
- Tak, złotko? - spytał Vernon, nie wyglądając zza gazety.
- Tak sobie pomyslałam... że możnaby trochę... no, zaszaleć. I w ten weekend zrobić coś... coś zupełnie innego, niż zwykle.
- Tak? - Zainteresował się pan Dursley, nadal studiując "Normal Life".
- Może zamiast do Marks & Spencer pojechalibyśmy w sobotę na zakupy do Safewaya? Jak myślisz? Czy to dobry pomysł?
Vernon Dursley odłożył gazetę, spojrzał zdumiony na żonę i wział ją za rękę.
- Petunio... Oczywiście, że to dobry pomysł. I szalony, naprawdę. Jesteś... jesteś niesamowita! Zawsze mówiłem, że poślubiłem bestię... - Ścisnął jej rękę i spojrzał głęboko w oczy. Petunia zachichotała i spłonęła rumieńcem.
- Co?! - Zaprotestował Dudley, plując wokół tostem. - Do Safewaya?! Ale ja już będę w szkole! Pojedziecie beze mnie? Ja też chcę! Tam są te fajne duże wózki i przy kasie można dostać... - przerwał mu dzwonek do drzwi.
- Siedźcie, siedźcie - odezwała się Petunia, choć żaden z nich się nie ruszył. - Ja otworzę! - I pobiegła do drzwi wejściowych.
Za jakieś pięć minut ojciec i syn podnieśli głowy - znad gazety oraz znad półmiska - i spojrzeli na drzwi kuchenne. W progu stał nieznany im, przysadzisty mężczyzna, ubrany w coś w rodzaju peleryny w szkocką kratę. Przypominał starego lwa. W czuprynie jego płowych włosów oraz w krzaczastych brwiach widać było pasma siwizny. Miał przenikliwe, żółtawe oczy za parą drucianych okularów. Wpatrywał się teraz nimi w Vernona, a za chwilę przeniósł spojrzenie na Dudleya. Pokręcił głową i westchnął, a następnie ruszył w ich kierunku. Poruszał się z gracją i pewnym dostojeństwem, mimo, że lekko utykał. Vernon zaniepokoił się.
- Tak? Słucham pana! - Odwrócił się w kierunku hallu - Petunio, jesteś tam?!
- Ciii... - Położył palec na ustach nieznajomy. - Spokojnie. - Odrzucił poły kraciastej szaty i usiadł na wolnym taborecie.
- Co, do diaska!Kim pan... - Vernon rzucił gazetę i wstał.
W drzwiach pojawiła się Petunia. Szła trzymając się ściany. Była blada, jak najlepszy mleczny pudding. Poruszała bezgłośnie ustami i drżącym palcem wskazywała na mężczyznę. Ten zwrócił się do niej łagodnie:
- Petunio, uspokój się, dobrze? I usiądź. To nie potrwa długo.
Pani Dursley pokiwała głową i usiadła na brzeżku krzesła. Broda jej się trzęsła. Papiloty na głowie też.
- Petunio! Ty znasz tego człowieka?! - spytał zdumiony Vernon, wciąż stojąc.
- Pan też niech siada, proszę - powiedział spokojnie gość. Vernon, sam nie wiedząc czemu, od razu go posłuchał.
- No więc tak... Załatwmy to raz - dwa. Panie Dursley! - wypowiedział głośno i wyraźnie, jak gdyby Vernon był niedorozwinięty lub co najmniej przygłuchy. - Nazywam się Leon King. Pracuję w Służbach Administracyjnych Wizengamotu. - Tu Vernon rzucił żonie przerażone spojrzenie. Ta pokiwała powoli głową, wybałuszając oczy. Dudley obserwował ich, pałaszując nerwowo.
- Tutaj są pańskie - i pańskiej żony - akta. - Wyjął spod szaty grube tomiszcze i położył między filiżankami i talerzami. - A tutaj... - Ponownie sięgnął za pazuchę i wyciągnął rolkę zadrukowanego rządkami cyfr pergaminu - ...są wasze nieuregulowane rachunki.
Vernon coraz bardziej wbijał się w krzesło, a Dudley coraz szybciej pożerał kawałki żółtego sera.
- Jak pan zapewne pamięta... a może już nie?... nie opłacają państwo składki członkowskiej Związku Pozostających W Spoczynku Czarodziejów... - Przy ostatnim słowie Petunia pisnęła i ukryła twarz w dłoniach, a Dudley zaczął się krztusić serem. Leon King zajrzał do papierów - ... od 1977 roku, czyli od dwudziestu jeden lat. Mieliśmy trochę, no... bałaganu w Ministerstwie w związku z Sami - Wiecie - Kim, ale teraz jest już unieszkodliwiony i można zabrać się za wszystkie te stare sprawy. A więc - dwadzieścia jeden lat pomnożone przez dwanaście miesięcy to daje... zaraz...
- Dwieście pięćdziesiąt dwa! - oświadczył z dumą Vernon, ale szybko się opamiętał i znów przybrał przerażoną minę.
- Tak jest. Przy miesięcznej składce w wysokości jednego galeona to oczywiście dwieście piećdziesiąt dwa galeony. Pomnożone przez dwie osoby to będzie... pięćset cztery galeony. No cóż, miesięczna składka nie wydaje się wysoka, ale po tylu latach... Rozumie pan. Powinien się pan cieszyć, że nie naliczamy odsetek. Biorąc pod uwagę dzisiejszy kurs funta... - Wyjął z kieszeni poskładany egzemplarz "Proroka Codziennego" i spojrzał na odpowiednią tabelę - ... da to jakieś... no, w zaokrągleniu pięć tysięcy funtów. Tak jest.
Tu Vernon postanowił działać.
- Zaraz! Nie będę niczego płacił. Słyszysz pan?! A już na pewno nie na wasze czary - mary!!
- No cóż. - King zachował spokój. - Tak się składa, że są to też PAŃSKIE czary - mary.
Dudley zacharczał, z ustami pełnymi wszystkiego ze stołu po trochu.
- Mmmmamo?... Ttttato?... - zapytał żałośnie.
- Nie zapłacę... Nie zapłacę... - powtarzał Vernon. - Nie jesteśmy żadnymi cholernymi...
- Obawiam się, że jesteście! - Głos Kinga zabrzmiał nagle bardzo ostro. - A tu są dowody! - Postukał palcem w gruby tom.
- W nosie mam pańskie dowody! - wrzasnął Vernon. - Nie ma pan żadnego prawa... Nie zapłacę!
Leon zmarszczył krzaczaste brwi.
- Pan wie, jakie są procedury! Jako Czarodziej W Spoczynku musi pan opłacać składki. Pokrywają wszystkie ewentualne szkody, spowodowane przez... - Skrzywił się mimowolnie. - ... takich jak wy. Jeśli nie chce pan płacić - pańska sprawa. Ale wtedy trzeba ukończyć edukację i zarejestrować się jako Czarodziej Czynny. Innych możliwości nie ma! Rozumie pan - nie ma! No, chyba że Azkaban... Merlinie, za co? - wymamrotał do siebie. - Petunio! Jak mogłaś wyjść za takiego człowieka? - Spojrzał jej w oczy. - I w ogóle jak mogłaś... to wszystko... ech... - Pokręcił głową ze smutkiem.
- Nie zapłacę! Nic nie będę płacił. - Vernonowi najwidoczniej zacięła się płyta. - Nie zobaczą ani funta. Nie dam złamanego pensa na hokus - pokus... Nie zapłacę... Zabieraj mi się pan stąd, ale już! - Wziął pergamin z rachunkami i rzucił nim w Kinga.
Leon King był najwyraźniej bardzo cierpliwym człowiekiem. Obejmował niewdzięczną funkcję i lata pracy w ekstremalnych wręcz warunkach i z ludźmi różnego autoramentu nauczyły go opanowania i spokoju. Jednakże w tym momencie jego cierpliwość uległa wyczerpaniu. Wstał. Zdjął z nosa druciane okulary, złożył je dokładnie i schował do kieszeni kraciastej szaty. Przetarł zmęczone oczy ręką. Następnie rozejrzał się po zebranych. Wszyscy trzymali się stołu. Wyjął różdżkę i skierował ją w sam środek śniadania Dursleyów.
Petunii znów zatrzęsła się broda. Dudley zamknął oczy i kwiczał przeraźliwie. Vernon zaś zdawał się niczego nie zauważać.
- Nie zapłacę... Niczego nie będę płacił...
Ręka z różdżką zawisła gdzieś między marmoladą a dzbankiem z kawą.
- Czy jest pan pewien?
- Tak. Nie zapłacę. Koniec, kropka.
Leon King westchnął i złapał się stołu.
- Portus! - zawołał.
I w ten oto sposób kuchenny stół Dursleyów, starannie wybrany z katalogu meblowego "Klasyczne i Nie - Ekscentryczne", został zamieniony w świstoklik.
***
- No wiesz, Leo... - Albus popijał gorącą czekoladę i uśmiechał się przyjaźnie. - Pomysł jest bardzo ciekawy, tylko... jak wy sobie wyobrażacie jego realizację? Wiesz, że my tu mieliśmy ostatnio niezły kocioł, a teraz jeszcze to... chichichi - zachichotał, bo znów przypomniał sobie rodzinkę Dursleyów, teleportującą się wraz ze stołem i całą zastawą śniadaniową wprost na błonia Hogwartu. Pierwszą osobą, jaka ich zobaczyła, był profesor Snape, który na ten wielce niecodzienny widok co prawda na chwilę osłupiał, ale za moment wzruszył ramionami i powiedział pod nosem: "No cóż. Śniadanie na trawie."
- Albusie, to już zostaw Ministerstwu. Jest już napisany cały program reedukacyjny, wyszedł nawet podręcznik... poczekaj. - Poszperał za pazuchą i wyjął małą zieloną książeczkę. Leonard King "Na różdżkę nigdy nie jest za póżno" - głosił tytuł.
- Leonard?! - Ucieszył się Albus.
- Tak. On jest strasznie zapalony do tego pomysłu...
- On jest zapalony do WSZYSTKIEGO, Leo! - Roześmiał się Dumbledore.
- Tak... Wiem... - Skrzywił się Leon. - Tak więc, gdybyś wyraził zgodę, to właśnie mój brat zająłby się opieką nad tą... yyy... specjalną grupą i zorganizowałby ich tu na miejscu... Ja tu jestem tylko jakby... przypadkiem. Wiesz - ci Dursleyowie, czy jak im tam. Przysięgam, Albusie, jeszcze nigdy nikt mnie tak...
- Leonard?! - Przerwał mu Albus. - Tutaj? Serio?! No to jasne, że się zgadzam! Ha ha ha! - Podskoczył radośnie i uścisnął rękę Leonowi. - Przepraszam cię na chwilę, muszę powiedzieć Minerwie. Nie uwierzy, nie uwierzy... - I wybiegł w podskokach ze swego gabinetu.
Leon King westchnął i pokręcił głową. Otworzył zieloną książeczkę i zaczął czytać wstęp.
"Edukacja, głupcze..."
Edukacja to podstawa. Niewyedukowany czarodziej to kociołek pełen magicznych ingrediencji, pozostawiony na ogniu samemu sobie. Może nic się nie zdarzyć, ale może wybuchnąć... Czarodziej nie panujący nad mocą, jaką posiada i nie wiedzący, jak jej używać, jest zagrożeniem zarówno dla samego siebie, dla świata czarodziejów, jak i dla świata mugoli. Niestety, są jeszcze ogromne połacie naszego kraju nie objęte reformą szkolnictwa i obowiązkiem szkolnym. Setki młodych czarodziejów chodzi po tym padole i sieje spustoszenie, a dziesiątki z nich zostają zwerbowane jako adepci Czarnej Magii. Są rodzice, którzy nie życzą sobie, aby ich latorośl uczęszczała do szkół publicznych, a są też tacy, których na edukację potomstwa po prostu nie stać. Niektórzy czarodzieje porzucili naukę na pewnym szczeblu i w jakimś momencie swego życia zorientowali się, że był to błąd, czegoś im brakuje, a zakurzona różdżka przywołuje wspomnienia...
Dla nich wszystkich stworzyliśmy Program Reedukacji Czarodziejów. Teraz, gdy wojna z Sami - Wiecie - Kim została zakończona, możemy wreszcie zabrać się za budowanie i naprawę. Pedagogu, nauczycielu, wychowawco! Nie bój się tego wyzwania. Przywróćmy tych zbłąkanych obywateli Światu Czarodziejów. Będzie przyświecać Wam hasło: "Na różdżkę nigdy nie jest za późno".
Niech Was Merlin prowadzi.
Leonard King - pomysłodawca, autor, propagator, realizator.
***
W skrzydle szpitalnym zajęte były trzy łóżka. Jedno przez Vernona Dursleya, czerwonego na twarzy jak kafel do quidditcha oraz rzucającego wokół rozwścieczone spojrzenia. Na drugim leżała jego żona Petunia - nadal blada, o szeroko otwartych oczach. Od chwili pojawienia się w Hogwarcie nie wypowiedziała ani słowa. Na trzecim zaś - ich syn Dudley, skulony pod kołdrą tak, że wystawał tylko czubek jego nosa.
Otworzyły się drzwi i weszła Poppy Pomfrey, niosąca na tacy kanapki i dwie buteleczki z kolorowymi płynami.
- Dzień dobry! - Uśmiechnęła się, ale nie doczekała się pozytywnego odzewu. Petunia nawet nie drgnęła, a Vernon wymamrotał coś pod nosem, krzywiąc się niemiłosiernie.
- Profesor Snape specjalnie wstał skoro świt, żeby przygotować państwu świeże eliksiry. Pani Dursley, mikstura na wzmocnienie. - Podała Petunii buteleczkę z ciemnopurpurowym płynem. Ta bez słowa wypiła zawartość i opadła z powrotem na poduszki. - Panie Dursley, eliksir uspokajający. - Vernon rzucił przekleństwem, ale wypił bladoniebieską ciecz.
- No, widzę, że pan zmądrzał! Zastrzyki nie były przyjemne, prawda?
- A pani byłoby przyjemnie, jakby taki wielkolud na panią usiadł?! Hę?
- No, nie wiem. Może?... - Pomfrey zachichotała na wspomnienie Hagrida, który poprzedniego dnia pomagał jej zrobić zastrzyk rzucającemu się Vernonowi. - Chłopcze, kanapki! - Podsunęła Dudleyowi tacę, a ten złapał pieczywo i wciągnął je szybko pod kołdrę. Od razu dobiegło stamtąd łapczywe mlaskanie.
- To tyle. Do zobaczenia w południe. I - panie Dursley - proszę nie próbować tego numeru z oknem. Wszystkie są zabezpieczone zaklęciem. - Pomfrey wyszła, w drzwiach mijając się z Dumbledorem.
Albus popatrzył na leżących uśmiechając się dobrodusznie i usiadł na krześle pomiędzy łóżkami małżonków.
- No to co, Petunio? Vernonie? Chyba możemy już porozmawiać? Dropsa? - Wyjął rulonik cytrynowych pastylek. Vernon przewrócił oczami, a Dudley, na słowo "dropsy", poruszył się niespokojnie pod kołdrą. - Nie sądziłem, że was tu jeszcze zobaczę. Minęło tyle lat, tyle lat... - Zapatrzył się w okno. - Pamiętam cię, Petunio, jakby to było wczoraj. Drobniutka, jasnowłosa dziewuszka... taka bystra... a jednak nie przykładałaś się do nauki, prawda? Nic ci nie wychodziło, ale wyglądało na to, jakbyś CHCIAŁA, żeby ci nie wychodziło...
- Za to Lily wychodziło WSZYSTKO - odezwała się Petunia gorzko.
- Ach, więc jednak nie straciłaś głosu. - Uśmiechnął się Albus. - Lily... no, cóż... - Zamyślił się ponownie. - A ciebie, Vernonie - zwrócił się do pana Dursleya - też doskonale zapamiętałem. Silny chłopak, pewny siebie, doskonale wiedzący, czego chce. No, tym czymś na pewno nie była kariera czarodzieja, prawda? Pamiętam - byłeś bardzo przedsiębiorczy. Produkowałeś te swoje kręciołki, całkiem przemyślne...
- Świderki! - rzucił wściekle Vernon. - Robiłem świdry. Sam! Bez pomocy tej waszej durnej... tfu!
- Tak, tak. I byłeś najlepszy z mugoloznastwa na całym roku. No, ale kiedy tylko nadarzyła się okazja...
- To się wziąłem i stąd zabrałem! Rodzice wpakowali mnie tu na siłę, jak pan dobrze wie!
- Taaak. Zabrałeś się, a ze sobą biedną Petunię...
- Tak jest! - warknął Vernon. - I żyliśmy sobie NORMALNIE, zanim nie zaczęliście nas nachodzić! Najpierw z tym małym Potterem, a potem... uch! Ale ja powiedziałem - NIE ZAPŁACĘ!
- To już wiemy, Vernonie. Pomówmy lepiej o tym, co z wami dalej będzie. Wszystko zależy od tego, czy zechcecie współpracować, oraz...
- WSPÓŁPRACOWAĆ! Mogę współpracować tylko przy jednym cholernym przedsięwzięciu: odstawienia mnie do domu! - Vernon znów zaczął czerwienieć. Eliksir Snape'a najwyraźniej nie zaczął jeszcze działać.
- Vernonie. Niestety nie mogę ci obiecać, że odstawię cię do domu. Powiem wprost - wszystko wskazuje na to, że tu zostaniecie. I to na długo. Przynajmniej przez rok.
- Aaaaa!... - Dursley zaczął miotać się dziko po poduszce. - Człowieku, co ty gadasz?! To sen! Petunio, powiedz, że to sen, bo jak nie, to zaraz kogoś rozszarpię!!!
Petunia zamknęła oczy
- To nie sen, Vernonie - powiedziała słabo. Dudley schował pod kołdrę również nos.
- Nie macie wyjścia, kochani. I lepiej bądźcie rozsądni. Mimo wszystko, nie chciałbym was widzieć w Azkabanie. Zostaniecie poddani... yyy... wyjął z kieszeni zieloną książeczkę - reedukacji. Tak. Reedukacja czarodziejów.
- Cza... cza... cza... - Vernon wyglądał jak czajnik, z którego zaraz ma wykipieć woda. - Cza... cza...
- Vernonie! Spójrz wreszcie prawdzie w oczy. - Zniecierpliwił się Albus. - Czy tego chcecie, czy nie, JESTEŚCIE czarodziejami!
- Wrrraaa... - Czajnik wykipiał. Vernon usiadł na łóżku i wyciągnął ku Dumbledorowi dłonie o palcach zakrzywionych, jak szpony. Albus przyskoczył do okna i wyjrzał na zewnątrz:
- Ohoho, chyba ktoś tu do nas idzie. Czy to aby nie Hagrid?... - Mrugnął ukradkiem do Petunii.
Vernon natychmiast spuścił z tonu i usiadł grzecznie na pościeli. Siedział tak i myślał dobre trzy minuty. Albus obserwował go, chrupiąc dropsy.
- No więc dobrze - odezwał się wreszcie pan Dursley, nieco drżącym głosem. - Dobrze. Zapłacę te cholerne pięć tysięcy funtów. I wypuście nas.
- Och, już za późno! - Zachichotał Dumbledore i zakrył usta ręką. - Zapomniałem ci powiedzieć. Obawiam się, że cierpliwość ludzi z Ministerstwa - a dokładnie jednego człowieka... - już się wyczerpała. Wasza sprawa została przekierowana do Wydziału Edukacji. MUSICIE się... ten tego... reedukować i zarejestrować jako Czarodzieje Czynni.
Tu Vernon Dursley - dyrektor fabryki świdrów i Czarodziej Pozostający w Spoczynku - dostał ataku regularnej furii.
Po pół godzinie, gdy zawiodły wszelkie pokojowe sposoby unieszkodliwienia pana Dursleya przez Albusa, Hagrida, panią Pomfrey i połowę szkolnego personelu, dyrektor Hogwartu wyjął różdżkę. Przełknął ostatniego dropsa i powiedział:
- Sam się o to prosiłeś, Vernon. Nie chcę, ale muszę. Drętwota!
Potem, gdy już pakowali Dursleya do łóżka, Snape, dźwigający go razem z Hagridem, powiedział pod nosem:
- Chyba już wiem, czemu mój eliksir nie zadziałał. Na takie gabaryty dawka powinna być podwójna. Uff... Co najmniej.
***
Późną nocą skrzydło szpitalne wydawało się być uśpione. Ale jeden z pacjentów był tylko magicznie odrętwiały, a postać na drugim łóżku leżała z szeroko otwartymi oczami. Pagórkowaty kształt na łóżku trzecim poruszył się.
- Mamo... mamusiu - dało się słyszeć w ciemności.
- Tak, synku? - spytał kobiecy głos.
- Czy my, czy my... jesteśmy... cza... cza... cza...
Kobieta nie po raz pierwszy tego dnia słyszała o owej czaczy, więc zrozumiała syna od razu.
- Niezupełnie, kochanie. Ty jesteś charłakiem.
Nad pagórkowatym kształtem, jak czarny znak zapytania, zawisła cisza...
***
Był wieczór pierwszego września. W Hogwarcie wrzało, jak w buzującym kociołku. Za chwilę miała się odbyć ceremonia przydziału. Pierwszoroczni uczniowie tłoczyli się u wejścia do Wielkiej Sali. Pozostałe roczniki siedziały przy stołach i żywo rozprawiały.
- Ty, zobacz! Snape nadal w szlafroku!
- Yeah, przybij piątkę!
- Super! A Granger czemu przy nauczycielskim stole?
- Ponoć będzie uczyła mugoloznawstwa.
- Ja słyszałam, że została asystentką Snape'a...
- No coś ty, bez przesady!
- Ciekawe, czy w tym roku też będzie taki odjazd, jak w zeszłym?
- Może nawet lepszy! Popatrz na pierwszorocznych.
Do Wielkiej Sali wchodzili właśnie, prowadzeni przez profesor McGonagall, zalęknieni jedenastolatkowie. Jednak tuż za nimi pojawił się starszy mężczyzna w kraciastej szacie, prowadzący bardzo dziwną grupkę osób. O ile to możliwe - byli oni jeszcze bardziej przerażeni, niż podopieczni Minerwy...
Wniesiono Tiarę Przydziału. Gdy została umieszczona na czworonożnym stołku, rozdarcie przy rondzie otworzyło się jak usta, Tiara odchrząknęła, i popłynęła pieśń.
Gdzieś jest, lecz nie wiadomo, gdzie
Świat, w którym czar ten dzieje się
Magiczna Tiara mieszka w nim
Co wiedzie wśród kapeluszy prym
Kapelusz, który tu widzicie zowią TIAAARĄ
Wszyscy Tiarę znają i kochają
TIAAARA zerka tu i tam
W głowy zaglądając wam
To, w którym domu znajdziesz się
Zawdzięczasz Tiarze - tylko MNIE!
Więc nie kombinuj, cicho siedź
Ja wetknę cię tam, gdzie dom masz mieć
Dziś spotka was wspaniała, przenikliwa TIAARAA
Mądra, sprytna, rezolutna TIAARAA
TIAAARA zerka tu i tam
W głowy zaglądając wam
Lebiegi dam do Hufflepuffu
Szaleńcy w Gryffindorze SOM
Kujonów pchnę do Ravenclawu
Slytherin to bandytów dom
Kapelusz, który tu widzicie zowią TIAAARĄ...
Tiara wydzierała się tak, że najbliżej siedzący uczniowie pozatykali uszy. Najbardziej zniesmaczony był Leon King.
- Czy ona tak zawsze?! - spytał Minerwy, przekrzykując Tiarę. - O ile pamiętam, kiedyś była normalna!
- Kiedyś! Ale, jak widać, udzieliło się nawet kapeluszom!
- Co się udzieliło?! - zawołał King.
- Nieważne! - odkrzyknęła Minerwa.
- I gdzie, na Merlina, jest Leonard?! - nadal zdzierał sobie gardło King. - Czy mój brat zawsze i wszędzie musi się spóźniać?!
- Co?! - zarechotała McGonagall, bo Tiara właśnie wyśpiewywała o lebiegowatych Puchonach.
- Nieważne!...
Gdy występ się skończył, wszyscy odetchnęli z ulgą. Następnie odbyło się przydzielanie pierwszorocznych i gdy dobiegło końca, odezwał się Dumbledore.
- Moi drodzy! A teraz chciałbym przedstawić wam Grupę Specjalną, która w tym roku też będzie zdobywała z wami wiedzę. Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart bierze udział w programie Ministerstwa Magii i organizuje... yyy... - Wyjął kawałek pergaminu. - Organizuje kursy dla czarodziejów - eksternistyczne, zaoczne i przyśpieszone - przeczytał. - A oto właśnie Grupa Specjalna Przyśpieszona. Przywitajmy ich brawami!
Rozległy się słabe oklaski. Wszyscy gapili się na sześć osób, które Leon King wypchnął do przodu.
- Mimo, że niektórzy z nich uczęszczali już do naszej szkoły - ciągnął Dumbledore - uważam, że - ponieważ ludzie się zmieniają - należy ich przydzielić jeszcze raz. Tiaro, do dzieła.
- Czy znów mam zaśpiewać? - spytała z nadzieją.
- Nie, wystarczy, błagam! Przydziel ich i zasiądźmy wreszcie do uczty. Słyszę, jak wszystkim burczy już w brzuchach.
Leon King wyjął długi pergamin i wyczytał:
- Zuckermann, Nancy!
Do przodu wystąpiła siwa, malutka staruszka, uczesana w kok i ubrana w staromodną suknię.
- "Straciła pamięć po Obliviate w 1946. " - przeczytał Minerwie do ucha King. - "Odzyskała ją w 1997, oglądając film o Czarnoksiężniku z Krainy Oz w mugolskiej telewizji. Przypomniała sobie, że jest czarownicą. Sama się do nas zgłosiła."
Pani Zuckermann usiadła na stołku, uśmiechnięta i różowa na twarzy z podniecenia.
- Gryffindor i kropka! - zawołała Tiara natychmiast, gdy tylko znalazła się na siwej głowie.
- Tak, tak. Grylindow, pamiętam! - Pokiwała głową zadowolona staruszka i ruszyła do stołu Gryfonów.
- Smith, Langer!
Olbrzymi, potężnie zbudowany mężczyzna w średnim wieku, ubrany w ciemny garnitur i z przylizanymi, czarnymi włosami, usiadł na stołku. Długie ręce zwisały mu prawie do ziemi. Minę miał bardzo przejętą.
- "Pracownik mugolskiej fabryki. Po trzydziestu latach rodzice powiedzieli mu, że jest czarodziejem. Do tej pory myślał, że jest nienormalny" - przeczytał King Minerwie, która zachichotała.
- Hufflepuff! I wszystko jasne! He he he - zarechotała Tiara.
Pan Smith uśmiechnął się i podniósł do góry dwa wyciągnięte kciuki.
- O'Connel, Kenneth!
Był to około dziewiętnastoletni chłopak, wysoki i tak przystojny, że ze wszystkich żeńskich ( i z paru męskich) gardeł wydobyło się przytłumione westchnienie.
- "Rzucił szkołę na piątym roku. Przysłali go rodzice, udręczeni jego nieróbstwem".
- Hollywood! - zawołała Tiara. - Żart... Gryffindor, aniołku!
- Yeah, cool - rzucił O' Connel i przeczesał palcami bujną czuprynę, a Gryfonki zaczęły piszczeć i robić mu miejsce przy stole.
- Lee, Latanya!
Ciemnoskóra, niewysoka i pyzata dziewczynka podeszła od niechcenia do stołka, żując demonstracyjnie gumę.
- "Dziecko z Nokturnu. Dwanaście lat" - szeptał King - "Rodzice oprócz niej mają jeszcze piątkę. Nigdy nie chodziła do żadnej szkoły. Przysłali ją ludzie z Wydziału Opieki."
- Ravenclaw! - wykrzyknęła Tiara po zastanowieniu. - Ale wątpię, czy umiesz to przeliterować, mała!
- Super... - rzuciła Latanya i, robiąc balona z gumy do żucia, zeskoczyła ze stołka.
- Dursley, Vernon!
Pan Dursley, mamrocząc coś pod wąsem, podszedł do stołka i usiadł zrezygnowany.
- "Umieszczony przymusowo!" - przeczytał z satysfakcją King prosto do ucha McGonagall.
- Szpital Świętego Munga. Oddział dla obłąkanych... ha ha ha! - roześmiała się Tiara. - Żart. Slytherin!
Vernon powlókł się do stołu Ślizgonów, usiadł i wbił wzrok w pusty blat. Gdyby spojrzenia mogły przewiercać drewno, już dawno wywierciłby dziurę na wylot...
- Dursley, Petunia!
- Kinder!... Kuche!... Kirche!... Hehehe! Znowu żart. Hufflepuff!
Petunia poszła do stołu Puchonów i, mijając Vernona, szepnęła ze smutkiem:
- Dawniej byłam w Gryffindorze...
- Daj spokój! - odparował Vernon. - Wnerwia mnie ta szopka!
- To już wszyscy - oznajmił Leon i zwinął pergamin.
- No to... szamiemy! - Dumbledore zaklaskał w dłonie. Pojawiła się złota zastawa, a na niej dziesiątki wspaniałych potraw. Uczniowie i personel rzucili się na jedzenie.
***
W kącie Wielkiej Sali, w ramach dbania o własne bezpieczeństwo opierając się plecami o ściany, stał Dudley Dursley. Dwa dni spędzone w Hogwarcie wystarczyły, aby nauczył się, że zagrożenie może nadejść z każdej strony. Był już tak znerwicowany, że podskakiwał na każdy podejrzany szmer. Piosenkę Tiary Przydziału i jej dalsze okrzyki trudno było jednak zaliczyć do szmerów, więc Dudley stał tylko bez ruchu, wbity w ścianę, zerkając błękitnymi oczętami na boki. Za chwilę miał opuścić to straszliwe miejsce i wrócić do domu, a dokładniej do Smeltinga. Ponieważ był tym charczącym, czy jak mu tam, nie musiał zostawać w Hogwarcie. Cza... cza... czarodziej w pelerynie w kratkę zaofiarował się odstawić go do szkoły. Niestety, miał to być ten sam sposób podróżowania, w jaki tu przybyli, więc na samą myśl robiło mu się słabo. To szarpnięcie za brzuch i dziwne wirowanie... brrr! To było straszne! Gorsze nawet od tego dnia w lunaparku, gdy najpierw zjadł kurczaka z rożna, wiaderko popcornu, hamburgera, sześć gałek lodów, kiełbaskę z rusztu, dwa jabłka w cukrze, hot doga i watę cukrową, a następnie poszedł na karuzelę Szalony Młot i w końcu przez trzydzieści minut wymiotował... No, ale lepsza chwila teleportacji niż banda cza... cza..., pałeczki tryskające iskrami, brodaty wielkolud, latające przedmioty, zesztywniały ojciec, mówiące obrazy i duchy wyskakujące ze ścian ("Tak! Mamo... duchy! Malcolm i Pierce nigdy mi nie uwierzą. Niech się schowa "Noc zgniłych mutantów" i wszystkie gry komputerowe z President Devil oraz Strzelaj, Siekaj i Dźgaj na czele!).
Tak więc młody Dursley obserwował z przerażeniem, jak jego rodzice zasiadają na stołku z gadającym kapeluszem na głowach i czekał, aż pan wyczytujący ich z listy skończy wreszcie i zabierze go jak najdalej stąd. Co prawda matka zaklinała go, aby został ("Nie rozdzielajmy się! Nie w takim momencie!"), jednak Vernon wybił jej z głowy takie pomysły i kazał synowi jak najszybciej wracać do Świata Normalnych ("Kobieto, oszalałaś? Niech chociaż on się uratuje!").
I nagle, gdy cała szopka z przydziałem dobiegła końca - stało się. Dudley wiedział, że nie zapomni tego obrazu do końca życia.
Gdy dyrektor szkoły klasnął w dłonie, na pięciu stołach pojawiły się złote talerze, półmiski i tace, a na nich... To było jak sen. Jak najpiękniejszy sen, który jednak Dudleyowi nigdy się nie przyśnił, brakowało mu bowiem wyobraźni. Dudley umiał sobie wyobrazić jedynie to, co już widział, a czegoś takiego jego chabrowe oczy nie oglądały jeszcze nigdy. Góry udek z kurczaka, stosy kanapek z szynką, ociekające sosem befsztyki, kotlety jagnięce i schabowe, kiełbaski, steki, bekony, smakowite puddingi we wszystkich kolorach, ziemniaki gotowane i pieczone, frytki, sosy, sałatki, strudle i jabłeczniki, pulchne ciasto biszkoptowe z kremem i owocami, setki pączków z konfiturą, babeczek, ciastek imbirowych i czekoladowych... Ilość, wygląd i zapach wszystkich tych cudów sprawiły, że Dudleyowi pot zrosił gładkie czoło, a ręce i kolana zaczęły się trząść. Przełykał toczącą się ślinę jak oszalały, ale i tak był już bliski tego, aby zaczęła mu kapać po brodzie. Zamknął na chwilę oczy, lecz nadal czuł gęsty aromat unoszący się nad stołami.
"Nie... nie... I ja myślałem, że w Smeltingu dobrze karmią! A na kolację dają nam owsiankę i chleb z peklowaną wołowiną! Ratunku!". Nagle, do bodźców węchowych oraz do wizji doszła jeszcze fonia. Uczniowie i nauczyciele zatopili bowiem zęby w pieczystym i słychać było smakowite mlaskanie. Tego już było zbyt wiele.
- Maaamooo! Mamuuusiu! - wykrzyknął i zaczął biec w kierunku stołu Puchonów.
- Synu?! - zaryczała pani Dursley głosem lwicy broniącej potomstwa: była pewna, że ktoś krzywdzi Dudziaczka.
- Maaamooo! - Biegł przez salę, tupiąc tłustymi nogami tak, że aż puchary podskakiwały na stołach. Policzki miał zaróżowione, blond loki powiewały, z czoła spływał pot, a z kącików oczu łzy.
- Syyynuuu?! - Pani Dursley podniosła się z miejsca i wyciągnęła długą szyję.
- Mamo, mamusiu!... - Szlochał Dudley, wpadając Petunii w ramiona. - Zostaję, zostaję...
- Syneczku! - Petunia łkała, wisząc na szyi Dudleya (był już o głowę od niej wyższy). - Wiedziałam, wiedziałam...
***
Uczta dobiegała końca i większość biesiadników była już przy deserze, gdy nagle drzwi wejściowe otworzyły się szeroko. Przez moment nikt się nie pojawiał i gdy wszyscy już myśleli, że to po prostu przeciąg albo Irytek, do środka, z głośnym "Ta - daaam!" wskoczył... no właśnie... Był to przysadzisty, starszy mężczyzna, ubrany w kraciastą szatę. Przypominał dużego lwa. W grzywie jego płowych włosów oraz w krzaczastych brwiach widać było pasma siwizny. Miał roześmiane, żółtawe oczy za parą drucianych okularów. Ruszył w kierunku stołu profesorskiego. Nie poruszał się z gracją. Po pierwsze - lekko utykał, a po drugie - szedł podskakując ciężkawo i zerkając szelmowsko na boki, co przywodziło na myśl raczej młode lwiątko, a nie starego lwa.
Sala zamarła. Wpatrywała się w mężczyznę i przenosiła wzrok z niego na Leona Kinga. Najwyraźniej było ich dwóch. I byli identyczni.
- Leonaaaaard!!! Iiiiiiiii......! - rozległ się nagle kobiecy pisk. Minerwa McGonagall, nauczycielka transmutacji i wicedyrektorka Hogwartu, chyżo jak łania wskoczyła obiema nogami na stół. Albus Dumbledore, dyrektor tejże szkoły, z donośnym " Leeeeooooś!!!" poszedł w jej ślady.
Następnie oboje zeskoczyli na podłogę i wpadli w objęcia przybysza. Ten piał:
- Minnie! Albie! Kopę lat! Kopę lat...
Wszyscy troje złapali się za ręce i odtańczyli w kółeczku dziki taniec radości, mając za widownię zdezorientowanych uczniów. Po paru minutach staruszkowie otarli pot z czoła i Leonard King zaczął witać się ze wszystkimi przy stole.
- Bracie! - zawołał. - Pójdź w me ramiona! - Uścisnął Leona, aż chrupnęły kości.
- Daj spokój... - Wyrywał się Leon.
- No co, z bratem się nie przywitasz? Z bliźniakiem?!
- Leonardzie, widzieliśmy się przedwczoraj...
Profesor Snape obserwował wszystko ze skrzywioną miną. Leonard przyjrzał mu się.
- Severus?! Severek! Chłopcze, aleś urósł! I jaki ładny płaszczyk! Ostatnio pamiętam cię takiego! O, takiego. - Pokazał reką nieco powyżej stołu. - A to twoja narzeczona, tak? - spytał, i Hermiona, siedząca obok Snape'a, zakrztusiła się jedzoną właśnie kremówką.
- No, no. Całkiem dorodna! - Złapał ją za policzek i potrząsnął, aż jej loki zafalowały.
Dumbledore spojrzał na Severusa zdziwiony.
- Narzeczona? Nic mi nie mówiłeś, Sev...
- Przestańcie - wycedził Snape.
Gdy Leonard King obściskał i obcałował już wszystkich profesorów (oraz paru osłupiałych uczniów, którzy akurat siedzieli najbliżej), obrócił się dookoła własnej osi, rozejrzał wokół, a następnie zapatrzył w rozgwieżdżone sklepienie.
- Ach, Hogwart, Hogwart... Jak cudownie tu wrócić!
- Leonardzie - odezwał się sucho Leon - czy pamiętasz jeszcze, PO CO tu wróciłeś?
- Jasne, że pamiętam, mój ty zasadniczy i przyziemny bracie. - Leonard oderwał wzrok od magicznego sufitu. - Przybyłem nawracać zagubione owieczki. Więc: gdzież one są? Już przydzielone? To dobrze. Daj mi listę, Leo.
Leon podał pergamin bratu. Ten wypił łyk soku dyniowego z pierwszego lepszego pucharu, odchrząknął i zawołał:
- Oddział Specjalny Przyśpieszony, kompania zagubionych owieczek - do mnie!
Po chwili ciszy od stołu Krukonów spokojnie podniosła się pyzata dziewczynka z mnóstwem warkoczyków na głowie i podeszła do Leonarda.
- Jestem. No i co?
Leonard King zerknął na pergamin.
- Latanya Lee, jeśli się nie mylę.
- No.
- Jaki dom?
- Raven... coś tam.
- Punkt dla Ravenclawu, za refleks i szybkie kojarzenie!
Odpowiedział mu wielki różowy balon z gumy do żucia.
- Super. - Dziewczynka uśmiechnęła się ironicznie.
Powoli zeszła się cała Grupa Specjalna. Stanęli w rządku i patrzyli głupawo na Leonarda.
Hermiona stłumiła śmiech.
- Normalnie drużyna marzeń - mrugnęła do Snape'a.
***
Był słoneczny, wrześniowy poranek. Wszyscy uczniowie Hogwartu siedzieli w klasach na pierwszej tego roku lekcji. W sali na trzecim piętrze, za drzwiami ze świeżo zawieszoną tabliczką "G.S.", sześcioro członków Grupy Specjalnej słuchało swego opiekuna - Leonarda Kinga. Chociaż - tak Merlinem a prawdą - na jego uśmiechnięte, lwie oblicze patrzyły tylko dwie osoby: Petunia Dursley (siedząca jak na szpilkach i starająca się oddychać normalnie) i Langer Smith (sztywno wyprostowany, z rękami równo złożonymi na kolanach, choć taka pozycja była niezbyt wygodna w ławce przystosowanej dla nastolatków). Reszta oddawała się różnego rodzaju zajęciom.
Vernon Dursley przewiercał spojrzeniem blat stołu i mamrotał pod wąsem wymyślne mugolskie przekleństwa.
Latanya Lee, w za dużej o dwa rozmiary bluzie z kapturem, siedziała znudzona przy oknie i, robiąc balona za balonem z gumy Drooblesa, obojętnie obserwowała krążące nad błoniami testrale.
Kenneth O'Connel rozsiadł się w ostatniej ławce, nogi wyciągnął na krześle obok i zajmował się samym sobą, to znaczy co jakiś czas gładził się po tricepsach, ewentualnie naprężał bicepsy, opięte koszulką z dużym napisem na piersiach: "CASANOVA" i malutkim poniżej "Niech się schowa".
Nancy Zuckermann machała wesolutko nogami (nie dosięgała nimi do podłogi) ubranymi w wełniane wrzosowe bambosze z pomponami, i rozglądała się ciekawie po klasie. Był to właściwie składzik niepotrzebnych już lub czekających na Reparo! sprzętów. Znalazła się tu na przykład podarta magiczna mapa, na której rozgrywała się jakaś bitwa z czasów Powstania Goblinów; dziesiątki przedmiotów nieumiejętnie przetransmutowanych przez uczniów (futrzany talerz, syczące okulary z wężowej skórki, wiklinowy melon z dużym uchem); połamane samonotujące pióra, które wciąż podskakiwały z nadzieją, gotowe do pisania; wieczny kalendarz Madame Tempory, który zaciął się dwudziestego dziewiątego lutego i teraz przewracał kartkami jak oszalały, a także klepsydra Snape'a, którą kiedyś rzucił o ścianę na lekcji z wyjątkowo opornymi na wiedzę pierwszoroczniakami. Teraz piasek w klepsydrze przesypywał się z dołu do góry i właściwie w niczym to nie przeszkadzało; jednak Snape uważał, że patrząc na nią ma wrażenie, jakby cofał się w czasie. "A tego jednak STANOWCZO bym nie chciał."
Leonard King rozdał wszystkim pergaminy z rozkładem zajęć, powiedział parę okrągłych zdań rodem ze swojej zielonej książeczki i właśnie zastanawiał się, jakby tu rozruszać towarzystwo. Widział, że prawie nikt go nie słucha, ale wrodzony optymizm kazał mu wierzyć, że na lekcji organizacyjnej zawsze są nudy, "a potem się rozkręca".
- Jak już pewnie zdążyliscie przeczytać, niektóre zajęcia - historię magii, wróżbiarstwo, opiekę nad magicznymi stworzeniami i zielarstwo - będziecie mieli razem z normal... yyy... z... no, ze swoimi domami, po dwa miesiące z każdym rokiem. Są zaś przedmioty, które wymagają większego skupienia i indywidualnej pracy z wykładowcą. Będą to eliksiry, zaklęcia, transmutacja, obrona przed czarną magią, a także quidditch. Indywidualne zajęcia dla waszej grupy profesorowie poprowadzą popołudniami, po całym dniu pracy, dlatego fajnie by było, gdybyście się naprawdę przyłożyli i nie wyprowadzali nauczycieli z nerw. - Mrugnął do wpatrzonej w niego Petunii. - Zwłaszcza jeden wykładowca ma, jak się dowiedziałem, dość... hmmm... specyficzne usposobienie, i naprawdę nie byłoby dobrze, gdybym musiał u niego świecić za wami oczami.
- To ten gościu w szlafroku - przerwał mu Kenneth, który jednak - jak się okazało - słuchał. - Pamiętam go. Snape.
Leonard chciał coś powiedzieć na temat nazywania profesorów "gośćmi", ale zrezygnował.
- No tak. To o niego chodzi.
- Jego już bardziej nie można chyba wnerwić, co? Chodzi z miną, jakby wlazł w smocze gów...
- No, dobrze! - Klasnął w dłonie Leonard. - To wszystko już sobie wyjaśniliśmy. Co wieczór będę się z wami tutaj spotykał, a poza tym zobaczymy się na zajęciach OPCM. Dyrektor był tak szalony... eee, to znaczy był tak łaskawy, że mnie przydzielił tę katedrę. Zobaczymy, jak to będzie, hy hy...
- Łał - odezwała się spod okna Latanya. Leonard spojrzał na nią myśląc, że zobaczy uznanie w jej oczach, ale ujrzał tylko ironię, a za chwilę różowego balona z gumy do żucia. Latanya wyjęła z kieszeni bluzy różdżkę i za pomocą cichego Mobiliarbus! przemieściła balon w kierunku głowy pani Dursley. Zanim Leonard zdążył otworzyć usta, balon pękł, a Petunia wrzasnęła i ukryła głowę w ramionach.
- Padnij! - zawołał Kenneth i zarechotał.
King podszedł do Petunii i złapał ją za rękę.
- Wszystko w porządku?
Petunia o mało nie wrzasnęła po raz drugi i wyrwała dłoń, a Vernon wstał z miejsca, gotowy bronić żony atakowanej przez cza... cza... czarodziei. Leonard poczuł, że sytuacja coraz bardziej wymyka mu się spod kontroli. Uśmiechnął się z trudem i zwrócił do Latanii:
- Widzę, że masz różdżkę i całkiem nieźle się nią posługujesz!
Panienka Lee zrobiła minę pt. "No coś ty?!".
- Czy ktoś z was też ma już różdżkę?
- Też coś! - Nie wytrzymał Vernon. - Wypraszam sobie takie...
- Ja mam. Całkiem sprawna. - Ken wyciągnął z kieszeni swoją. - Zaprezentować?
- Nie, dziękuję! Pytam dlatego, że za chwilę będzie tu handlarz... yyy, to znaczy sprzedawca z Obwoźnej i Wysyłkowej Sekcji Ollivandera, żebyście wybrali sobie różdżki.
- Uff... - Odetchnął Ken - Na szczęście ja nie będę musiał tykać tego badziewia! Słyszałem, jak jeden facet, co zamówił sobie różdżkę wysyłkowo, wysadził w powietrze całe...
- Kiedy indziej nam o tym opowiesz, Ken! A teraz zobaczmy, czy ten pan już jest, OK? - Podskoczył do drzwi i otworzył je szeroko. - O, proszę, dlaczego pan nie wchodzi? Zapraszamy!
Do środka, kłaniając się, wszedł mały, starszy człowieczek o przebiegłych oczkach, ubrany w wiśniowy garnitur i wielką muchę w grochy. W ręku trzymał niedużą walizkę, którą postawił na stoliku Leonarda. Wieko walizeczki natychmiast się otworzyło, ukazując głębokie i rozległe wnętrze, a z boków zaczęły wysuwać się kolejne i kolejne szufladki. W końcu cały stół zajęty był przez niezliczoną ilość przegródek i wnęk. W środku było kilka setek różnorodnych różdżek.
- Ile sztuk potrzebujemy? - spytał rzeczowo sprzedawca.
- Cztery.
- Tylko cztery?! - Mężczyzna skrzywił się, wyraźnie zły. - Mówiono mi, że dla całej klasy! Dla takiego marnego zamówienia nie warto było mi się tu tłuc... Wie pan, co się dzieje w Sieci Fiuu na początku września?! Jestem ledwo żywy... - Kręcił z niezadowoleniem głową.
- To JEST cała klasa - odparł King. - Proszę zaczynać. A pani niech się nie boi. - Poklepał Petunię po ramieniu. - To nie boli, naprawdę.
- Proszę państwa. - Mężczyzna zwrócił się do klasy lekko zrezygnowanym głosem. - Za chwilę rozwiążą państwo specjalny test i na podstawie jego wyniku każdemu zostanie przydzielona różdżka. Proszę dokładnie czytać pytania i odpowiadać zgodnie z prawdą. W przeciwnym razie skutki mogą być opłakane.
Wyjął z walizeczki cztery arkusze z pytaniami, a King podał je Nancy, Langerowi, Petunii i Vernonowi. Ci chwycili pióra i pochylili się skupieni.
- Farsa, to jest farsa... - mamrotał Vernon, kręcąc głową nad testem.
- A co to jest te... testral? - odezwał się nagle Langer, podnosząc w górę dwa palce.
- Hm. To jest takie... no taki jakby koń, rozumie pan, tylko, że taki bardziej, no... taki koń ze skrzydłami, o! - Leonard demonstrował, jak wymachują skrzydłami testrale, gdy z kolei podniosła w górę drżącą rękę Petunia.
- Nie ro... - Przełknęła ślinę. - Nie rozumiem tego pytania: "Twój bogin mógłby być..." - jaki BOGIN? Chyba... chyba zapomniałam. - Wytrzeszczyła oczy.
Leonard miotał się po klasie, starając się wytłumaczyć wszystkie niejasności, ale czuł, że gmatwa swoim uczniom w głowach jeszcze bardziej. Sprzedawca zerkał nerwowo na zegarek.
- Niechże skreślają na chybił - trafił! To trwa za długo! Zaraz mam ostatni poranny świstoklik...
- No jak to, przecież sam pan mówił, że trzeba ostrożnie i zgodnie z prawdą... - Zdziwił się Langer Smith.
- Tak, tak. Muszę tak mówić. Mam to w BHP.
- Hi hi. Ja i tak skreślam na ślepo! - odezwała się pani Zuckermann.
- Jak to? - Zatrzymał się King, który właśnie starał się przedstawić za pomocą pantomimy gracza quidditcha lecącego na miotle.
- Bo okularków do czytania nie mam! Zostawiłam w sypialni, hi hi.
Leonardowi opadły ręce.
- A u pana, panie Dursley? Jak panu idzie? - spytał słabo, podchodząc do Vernona.
- Znakomicie - warknął Vernon. - Już skończyłem - i oddał Kingowi swój arkusz.
- Ależ nic pan nie zaznaczył!
- I tak ma być. Nie wiem, o co w tym chodzi, i nie chcę wiedzieć. Koniec, kropka.
- Hm. No dobrze... - Leonard coraz intensywniej zastanawiał się, czy przybycie do Hogwartu w charakterze pasterza Zagubionych Owieczek rzeczywiście było dobrym posunięciem...
Gdy skończyli, sprzedawca wziął jeden arkusz i wsunął go w boczną kieszeń swojej walizeczki. Ta zaczęła wydawać delikatny szmer i po chwili, z głośnym "Puf!" wyrzuciła z siebie różdżkę. W tym samym momencie z bocznej kieszonki wysunął się arkusik pergaminu.
- Langer Smith - przeczytał mężczyzna - 17 cali, baobab, sproszkowany ząb mamuta. Gratuluję! Silna jak diabli!
Langer, cały rozpromieniony, oglądał z niedowierzaniem swoją nową różdżkę.
Za chwilę nadeszła kolej Petunii.
- Osika, 8 1/2 cala, kłak pudla. Hmmm. - Podniósł brwi handlarz - Całkiem... oryginalna.
Petunia dwoma palcami ujęła różdżkę, nie wiedząc, co z nią począć.
- Nancy Zuckermann. Sekwoja, 9 cali, pazur gryfa. Znakomita! Moje gratulacje.
- Ha! - zawołała Nancy i machnęła nową różdżką, z której wystrzelił podmuch gorącego powietrza i zmiótł handlarzowi tupecik z głowy.
- Proszę uważać! - wykrzyknął, poprawiając fryzurę.
Na końcu włożył do walizki arkusz z testem Vernona. Długo nic się nie działo i odezwał się Leonard:
- Mówiłem, że musi pan wypełnić, bo inaczej...
- Puf! - Walizka nagle podskoczyła i wypluła bladą różdżkę i kawałek pergaminu.
- Polietylen, 10 cali, pusta w środku - odczytał zdumiony właściciel walizeczki i podał Vernonowi plastikową pałeczkę. Ten założył ręce na piersi.
- Nie wezmę tego do ręki. Nie zmusicie mnie.
- Ależ, panie Dursley, proszę się nie boczyć. To może być znakomita zabawa, zobaczy pan...
- Zabawa?! - szczeknął na Kinga Vernon.
- Ja mu potrzymam - odezwała się Petunia. - Vernon, daj spokój... - szeptała do męża.
- To ja uciekam! - Mężczyzna zamknął walizkę jednym zaklęciem. - Rachunek wyślemy sową.
Wychodząc rzucił jeszcze:
- Reklamacji nie uwzględnia się! - I zniknął za drzwiami.
***
Test Na Różdżkę
(Publikuję za zgodą Sekcji Obwoźnej i Wysyłkowej Sklepu Ollivandera. Wszystkie prawa zastrzeżone)
1. Jesteś płci
a) żeńskiej
b) męskiej
c) nijakiej
d) właśnie się zastanawiam
2. Jaki jesteś?
a) gruby
b) chudy
c) średni
d) to zależy...
3. Co wolisz?
a) wodę
b) ogień
c) ziemię
d) powietrze
e) kącik w schowku na miotły
4. Ulubiona potrawa
a) pudding na łoju
b) owsianka ze skwarkami
c) zupa ogonowa
d) tort owocowy z bitą śmietaną
5. Ulubione zwierzę
a) kotek
b) piesek
c) chomik
d) kanarek
e) testral
6. Ulubiony dom
a) Gryffindor
b) Hufflepuff
c) Ravenclaw
d) Slytherin
e) spokojnej starości
f) wariatów
7. Quidditch - co wolisz?
a) bronić
b) strzelać
c) szukać
d) walić pałką
e) oglądać
f) nie oglądać
8. Twój bogin mógłby być
a) duchem
b) wampirem
c) zombie
d) strzygą
e) poborcą podatkowym
f) teściową
9. Co chcesz robić z różdżką?
a) bronić się
b) atakować
c) czarować
d) polerować
***
- No dobrze! Zaczynamy. To wasze pirwsze zadanie. - Hagrid postawił na trawie skrzynkę pełną ryb. - Cholibka, już się trochę ześmierdły... - Skrzywił się. - No nic. Nawet lepij. Będzie dobrze czuć.
Grupa Ślizgonów i Krukonów odsunęła się z odrazą od skrzynki, zatykając nosy. Vernon Dursley chował się z tyłu, a właściwie próbował się chować. Jak mocno by się nie kurczył, i tak wystawał ponad grupę nastolatków. Wyglądał jak wąsaty wujek, opiekujący się gromadką siostrzeńców. A czuł się równie głupio, jak wyglądał.
- Zdechłe ryby? - spytał ironicznie jakiś Ślizgon. - To mają być te magiczne stworzenia?
- Poczekajcie, zara wszystko wam przetłumaczę. Te ryby to przynęta. Dzisiaj nauczycie się dwóch sztuczek - zwabiać dziobokany i podbierać im jajka. No! - Uśmiechnął się Hagrid, zadowolony z siebie.
- Dziobokany? - rozległy się głosy.
- Pewnie każdy z was widział pelidzioba, no nie? No to dziobokan jest podobny, tylko że bardziej śmiszny i bardziej... eee, łagodniejszy. Mniej się wnerwia, jak mu jajo podebrać.
- Ale wnerwia się, tak w ogóle? - spytała z niepokojem Krukonka w okularach.
- Eee, jak się wi, co i jak, to się nie wnerwi. Patrzcie. - Wskazał ręką pobliską kępę drzew nad jeziorem. - Tam są cztery gniazda. A każdy dziobokan składa ze sześć - siedem jaj. Dobierzcie się teraz w pary.
Zakotłowało się w grupie, bo żadna dziewczyna nie chciała być z chłopakiem, a żaden Ślizgon z Krukonem. I na odwrót. Vernon zorientował się nagle, że jest w parze z chudą Ślizgonką z mysimi ogonkami.
- Jedna osoba bierze rybę i macha nią w powietrzu - o, tak! - Hagrid złapał zdechłą rybę za ogon i zaczął nią wachlować, roznosząc wokół straszliwy odór. - Jak dziobokan przyuważy rybę i zacznie do was lecić, wtedy druga osoba pędem śmiga do drzewa, wspina się, bierze jajo, schodzi - i po krzyku. Kapujecie, o co chodzi?
- Eeee... - Podniósł rękę Krukon. - A właściwie, po co nam te jajka?
- Jak to? Będziecie się nimi opiekować, aż nie wykluje się wam mały dziobokanek!
- I co dalej?
- No chyba każdy chciałby mieć małego słodziuchnego dziobokana! Jest też z nich pożytek - dobrze wytresowany łowi ryby lepij jak najprzedniejsza magiczna wędka! Dobra, zaczynajmy, bo - zdaje się - już coś zwęszyły.
Rzeczywiście - wśród drzew dał się słyszeć szelest i trzepot.
- Najpirw, myślę... pirw niech jedna para pokaże, co i jak. Hmmm. Panie Dursley! Pokaże pan dzieciakom, prawda?
Vernon, który po gorączkowej gonitwie myśli uznał, że zapadnięcie się pod ziemię jest aktualnie niemożliwe, podszedł do Hagrida. Jak na ścięcie. Po historii z zastrzykami nadal czuł respekt przed wielkoludem. Za Vernonem podreptała Ślizgonka.
- Ty, mała, weź rybę i zwabiaj. A pan pójdzie po jajo. Reszta niech się odsunie. No, zaczynajcie!
Dziewczynka wzięła w dwa palce śmierdzącą rybę i powiewała nią w powietrzu. Po minucie z zarośli wystartował ku nim duży, czarny ptak, z ogromnym, workowatym, żółtym dziobem i pokrytym łuskami, płaskim jak termofor ogonem.
- Tera! Panie Dursley, gazu! Tera!!!
Vernon, sam nie wiedząc, co robi, zaczął biec w kierunku drzew, a następnie gramolić się na najniższe gałęzie tego, na czubku którego sterczało opuszczone gniazdo.
Dziobokan wylądował dwa metry od Ślizgonki. Sięgał jej do pasa. Kłapał dziobem i szedł ku niej, a ta, z przerażeniem w oczach i cuchnącą przynętą w ręce, zaczęła się cofać.
- Nic się nie bój, mała! Świetnie ci idzie! I machaj, machaj! Sam ci nie zabierze, one są bardzo grzeczne.
- Dopóki się ich nie wnerwi? - spytał pod nosem jeden z Krukonów.
Vernon, cały spocony i czerwony, był już w połowie drzewa, gdy Ślizgonka, wciąż cofając się przed człapiącym dziobokanem, zorientowała się, że jeszcze krok w tył i znajdzie się w jeziorze. Do przodu też nie mogła się ruszyć - drogę miałą odciętą przez rozłożone skrzydła i rozwarty dziób ptaszyska.
- Mamo... - pisnęła i, niewiele myśląc, rzuciła rybę w powietrze.
Ptak wyciągnął szyję, kłapnął dziobem, a ryba zniknęła w jego gardle.
- Nie, co robisz?! Mówiłem - nie dawaj mu! Uch. - Hagrid jęknął i złapał się za głowę. Chciał sięgnąć do skrzynki po kolejną przynętę, ale było już za późno. Ptak mlasnął, machnął skrzydłami i poleciał do swego gniazda.
Cała grupa wstrzymała oddech. Hagrid pogalopował w kierunku drzew. Ale zanim jeszcze tam dobiegł, wszyscy usłyszeli serię dziwnych odgłosów. Najpierw - coś jakby ryk trąby, a następnie dźwięk przypominający walenie cepem w mokrą trawę. Zakończyło się to odgłosem spadającego z wysokości pierwszego piętra worka kartofli.
Za chwilę z zarośli wynurzył się Hagrid, prowadzący słaniającego się pana Dursleya, który wyglądał jak po bliskim spotkaniu z maczugą trolla. Cały poobijany, czerwony na twarzy, z potarganymi włosami i z ubraniem w strzępach. Na dodatek wymazany rozbitym jajem.
- Nie było tak źle! - wykrzyknął Hagrid. - Trochę pana wymłócił ogonem, no i straciliśmy jedno jajo... Chyba się pan już nie poopiekuje, szkoda.
- No, chyba że jajecznicą - wyszeptał jakiś Ślizgon.
- Ale i tak brawo. Teraz niech se pan siądnie i odsapnie. Proszę, chusteczka. - Podał Vernonowi kraciastą chustkę wielkości obrusa - ten nos nie wygląda dobrze... No dobra! Kto następny?
Dzieci, jak jeden mąż, cofnęły się o krok. W tym momencie pojawiła się Latanya. Szła leniwie od strony zamku, jak zwykle żując zawzięcie. Obrzuciła wszystkich lekko ironicznym spojrzeniem.
- A, tu jesteście. - Popatrzyła na Dursleya, tamującego krwotok z nosa serwetą w kratkę. - Coś mnie ominęło?
***
W tym samym czasie, gdy pan Dursley walczył z dziobokanem o jajo, Kenneth O'Connell i Nancy Zuckermann dusili się oparami u pani Trelawney. Nauczycielka wróżbiarstwa dostała właśnie sowę z najnowszymi próbkami kadzidełek i postanowiła wypróbować wszystkie zapachy na raz. Po pół godzinie lekcji Gryfoni byli już nieźle odurzeni, a żeńska połowa domu - na dodatek - porażona obecnością Mistera Hogwartu. Wszystkie Gryfonki miały rozognione policzki - nie wiadomo, czy z emocji, czy od panującej w sali temperatury - i błyszczącymi oczami wpatrywały się w Kennetha.
Gdy zmieniał pozycję w fotelu, przeczesywał palcami włosy lub bawił się nonszalancko różdżką, z ich gardeł dobiegały westchnienia i pojękiwania. Prawie że nie zwracały uwagi na nawiedzony głos Sybilli Trelawney.
- ... najważniejsze będzie to, co zobaczy moje wewnętrzne oko...
Tu Ken puścił oczko do czarnowłosej Gryfonki, a ta zrobiła omdlałą minę i schowała głowę w ramionach.
- ... pokażę wam przyszłość, przyszłość, moi drodzy. Tę najbliższą i tę całkiem odległą...
Kenneth zerknął na zegar wiszący na ścianie, aby przekonać się, czy w najbliższej przyszłości będzie mógł opuścić ten przybytek; niestety zegar nie miał wskazówek - po jego tarczy krążyły planety. Czas dłużył się niemiłosiernie, jednak nie dziewczętom.
- Megan, zobacz! Z profilu wygląda zupełnie jak Johnny Depp! - wyszeptała jedna z nich, podekscytowana.
- Jak kto?
- Nie, raczej jak Keanu Reeves - powiedziała z przejęciem inna, też wychowana na mugolskiej popkulturze.
- Szkoda, że jest taaaki stary - wyjęczała Megan, kręcąc głową.
- No... Podobno skończył już dziewiętnaście lat.
O'Connell rzucał dziewczynom uśmiechy spod ciemnej grzywki i napinał mięśnie, ukryte pod koszulką z napisem głoszącym "Mała, będziesz moja".
Gryfonki wzdychały, Gryfoni ziewali, pani Zuckermann wypijała filiżankę za filiżanką herbaty, przygotowanej do wróżenia z fusów, a Trelawney ciągnęła swój wywód...
Nagle Nancy Zuckermann podniosła się ze swojego fotela i wytrzeszczyła oczy, kierując wzrok pod stolik, przy którym siedziała Trelawney.
- Hej, paniusiu! - odezwała się, jaśniejąc od uśmiechu. - Ma paniusia buciki Dorotki!
- Ccc... co takiego? - Sybilla spojrzała zdumiona na swe stopy, a następnie na panią Nancy. - Czyje?
- Dorotki! Przecież mówię! Niech skonam!
Uczniowie jakby się ocknęli i przechylili do przodu, aby przyjrzeć się obuwiu nauczycielki. Były to czerwone, lakierowane pantofelki z kokardkami *. A właściwie pantofle - Trelawney miała ogromne stopy. Przy kostkach nóg, tak jak na nadgarstkach i ramionach, miała mnóstwo błyszczących bransoletek.
Profesor Trelawney poczuła się nagle zaniepokojona, gdy tyle par oczu oglądało jej kończyny. Zaczęła gorączkowo myśleć, kiedy to ostatnio depilowała je magicznym woskiem Madame Fur.
- Nie rozumiem, o co pani chodzi - powiedziała sucho.
- Czarnoksiężnika Oza panienka nie zna?! Toć dzięki niemu tu jestem, he he... Hej, paniusiu, a stuknij obcasami! - Nancy podeszła do Sybilli i podkasała jej powłóczystą sukienkę. Nauczycielkę zatkało. Uczniowie przechylili się jeszcze bardziej do przodu.
- Ale numer, no! Niech skonam. - Nancy kręciła z zachwytem głową . - Szkoda, że ma panienka takie kajaki... - Porównała swoją małą stópkę w bamboszu z pomponem ze stopą nauczycielki. - Ej, a może dałaby panienka przymierzyć, co?
- Proszę mnie zostawić! - Podstarzała panienka wyszarpnęła swoją indyjską szatę z rąk staruszki. - I proszę siadać. Zajmijmy się lekcją.
- Łeee, nie to nie! A do Dorotki to panience daleko! - Obraziła się Nancy i wróciła na swoje miejsce.
Profesor Trelawney była jednak zupełnie wybita z wątku. Schowała pantofelki pod szatą i wyjąkała:
- Co to ja miałam... O czym mówiliśmy? Hmm... No to może... A może teraz wy coś powiecie? Znacie już jakieś wróżby? Kto chce się pochwalić?
Ręka Kena podniosła się leniwie.
- Ja znam coś takiego... ale nie wiem, czy to wróżba. Zdajesz się przy tym po prostu na ślepy los.
- Chłopcze! Los nie jest ślepy! - Oburzyła się Trelawney, kręcąc głową. - No, ale dobrze, co to jest? Jesteśmy ciekawi.
Kenneth wstał.
- Pokazały mi to mugolskie laski... Ma pani jakąś butelkę? - Rozejrzał się i wyjął suchy bukiet z butelki po winie.
- Siadamy wszyscy w kółku na podłodze...
Gryfonki zaczęły piszczeć i przepychać się, aby usiąść jak najbliżej Kena.
- Biorę butelkę, kładę na ziemi i kręcę nią mocno...
***
Severus Snape przeżył jakoś pierwszy dzień nowego roku szkolnego. Ale trochę go to kosztowało... Szedł właśnie z kubkiem herbaty do swego lochu, starając się wyrzucić z głowy obraz dwudziestu gapowatych pierwszaków wśród jego cennych eliksirów, gdy zauważył Leonarda Kinga, obładowanego pergaminami i książkami. Już chciał schować się przed nim za winklem, gdy przypomniał sobie, że ma mu coś ważnego do powiedzenia, coś związanego ze sprawami szkolnymi. Poczucie obowiązku wygrało z niechęcią do wylewniejszego z Kingów. Snape westchnął i zawołał:
- Leonardzie.
- Severek?! - King zatrzymał się i oparł stos papierów na biodrze. - Miło cię widzieć! Co słychać? - Oswobodził jedną rękę, aby poklepać Snape'a po plecach. - Naprawdę, cały czas nie mogę się przyzwyczaić, że tak urosłeś, i w ogóle...
Mistrz Eliksirów cofnął się nieco. Nawiązywanie bliskich kontaktów fizycznych nie było jego mocną stroną.
- Chciałem ci coś powiedzieć, Leonardzie.
- No, wal śmiało.
- Nie wiem, czy wiesz, ale twoja Grupa Specjalna cały dzień błąka się po zamku. Z obłędem w oczach. Co chwilę na któreś z nich wpadam. Podobno spóźniają się na każde zajęcia.
- Taaak... Słyszałem. Cóż, problemy z orientacją. Sam czasem się tu gubię. Normalnych... eee, zwyczajnych pierwszaków prowadza prefekt, a tu, rozumiesz... ja nie bardzo mam czas...
- Wypadałoby coś z tym zrobić. Jednego delikwenta mam, zdaje się, w moim domu, i nie chciałbym, żeby mi przez niego leciała punktacja. Na dodatek za każdym razem, gdy na mnie wpadają, wycofują się z przerażeniem. Mógłbyś mi to wytłumaczyć, hę? AŻ TAK strasznie chyba nie wyglądam? - Tu obciągnął swój haftowany w kreciki szlafrok.
- No, cóż... chyba trochę ich, ten tego, tobą postraszyłem, he he. Ale to w dobrej wierze. Wiesz - żeby się bardziej słuchali...
- Bardzo śmieszne. Dziękuję ci, Leonardzie! - Skrzywił się Snape. - Na OPCM-ie też ich nauczysz, jak się przede mną bronić? - rzucił z kwaśną miną i odszedł szybko korytarzem, powiewając połami szlafroka.
- Ej! Co cię ugryzło? Severek! - Zdumiał się Leonard, który pamiętał Severusa Snape'a jako cichego, melancholijnego chłopca i za nic nie mógł się przyzwyczaić do jego obecnego wizerunku, choć przez jeden dzień w Hogwarcie dużo już się o nim nasłuchał. Nie uzyskał odpowiedzi. Mistrz Eliksirów zniknął w mroku korytarza. Za to z tego samego mroku, tylko w innym miejscu, wyłoniła się nagle Petunia Dursley, rozglądająca się bezradnie wokół.
- Pani Dursley! Co pani tu robi? Właśnie zaczynacie transmutację!
- Eee... wiem. - Petunia gniotła w rękach kawałek pergaminu z planem zajęć. - Ale... chyba nie umiem trafić.
- A niech mnie! Dość tego. Proszę tu stać i się nie ruszać. Zaraz wracam.
Po pół godzinie Leonard King, z pomocą Mapy Huncwotów, wypożyczonej od Dumbledore'a, zlokalizował całą piątkę Zagubionych Owieczek.
Vernon zasnął na wykładzie z historii magii i po lekcji nikt nie raczył go obudzić. Nancy starała się namówić profesor Trelawney na transakcję wymienną "obrus robiony na szydełku za pantofelki Dorotki". Kenneth tkwił pod dormitorium Gryfonek, obmyślając plan dostania się do środka. Langer utknął w fałszywym stopniu gdzieś między drugim a trzecim piętrem, a Latanya siedziała sobie w sowiarni, dokąd zawędrowała "Niechcący, no nie?".
- To się musi skończyć! Musicie pilnować się swoich domów, a po południu trzymać się razem, zrozumiano?... Zrozumiano?!
- Zro - zu - mia - no... - powiedział ponuro chór Owieczek.
- No. Pomoże wam w tym to - tu wyjął z kieszeni kłębek białego sznurka. - To stary sposób, przydał mi się, gdy pracowałem w przedszkolu. Panie Dursley, powierzam panu funkcję przewodnika... - chciał dodać "stada", ale ugryzł się w język. Wręczył Vernonowi koniec sznurka.
Pięć minut później drzwi pracowni transmutacji otworzyły się i wszedł Vernon Dursley, ściskając w ręku sznurek, a za nim, trzymając się linki, wkroczyła gęsiego Grupa Specjalna. Na samym końcu podskakiwała Nancy Zuckermann, wesoło podśpiewując:
We're off to see the Wizard
The wonderfull Wizard of Oz!
Follow, follow, follow, follow
Follow the yellow brick road! *
Minerwę McGonagall lekko zamurowało. I to nie tyle z powodu dość dziwnie wyglądającej grupy, co przez to, że uświadomiła sobie właśnie, że ma dziś jeszcze jakieś zajęcia. A była już gotowa do wyjścia na spotkanie z Ronanem i Firenzem...
Powoli zdjęła kapelusz, który przymierzała przed lustrem.
- Ach, to wy... Hm. No cóż, siadajcie - powiedziała zrezygnowana, patrząc na zegar. - A więc pierwsza lekcja, tak? No dobrze. Transmutacja. Czyli zamienianie jednego w drugie. I na odwrót. He he. - Spojrzała tęsknie w okno; wizja galopu na Ronanie w blasku zachodzącego słońca oddalała się ponuro... - Co by wam tu?... Transmutacja. Tak. Szlachetna nauka. Bardzo szlachetna. Hmm. Zacznijmy od czegoś łatwego. - Rozejrzała się. Na stole stał talerz z resztką jej podwieczorku. - O! To będzie dobre. - Wzięła z talerzyka pokrojony ser żółty i położyła przed każdym po plasterku. - Zamienicie teraz ten ser w... no właśnie, w co? Ach. Zamienicie ser żółty w biały! Biały twarożek. To nie powinno sprawić wam problemu. A oto zaklęcie - machnęła różdżką w kierunku tablicy, na której pojawił się napis.
- Caseus niveus! Powtórzcie.
- Caseus niveus!
- A teraz wyjmijcie różdżki. Wystarczy machnąć i wypowiedzieć zaklęcie.
- Caseus niveus! - Pięć różdżek machnęło w powietrzu.
- Hyhyhy! - zawyła radośnie pani Zuckermann. Przed nią leżał kawałek sera pleśniowego.
- Uuu, ale jazda! - zaśmiał się Kenneth. Jego ser co prawda zmienił się w twarożek, ale piszczał teraz jak mysz. Ser Petunii nie uległ żadnej przemianie, a Langer uśmiechał się do kulki mozarelli. Za to mała Latanya uzyskała piękny kawałek białego twarogu.
- Brawo, brawo - powiedziała Minerwa, jednym okiem patrząc na ławki uczniów, a drugim na zegar. - A pan? - Zmarszczyła brwi i wskazała palcem na Vernona. - Gdzie pańska różdżka? No, gdzie?
Vernon przez chwilę chciał odpowiedzieć bardzo brzydko, ale Petunia coś jakby wyczuła i kopnęła go pod stołem.
- Nie będę tym machał. Koniec, kropka. - I zacisnął usta.
- Tak? - Minerwa podeszła do niego. Jazda na centaurach usunęła się szybko na plan dalszy. Profesor McGonagall zwietrzyła niesubordynację... - To jak ma pan zamiar czarować? Można wiedzieć?
- Wcale.
- Ach tak? Wcale? - McGonagall oparła się o ławkę Dursleyów i przybrała najsurowszą ze swoich min. Spojrzała Vernonowi w oczy.
- Czyli odmawia pan współpracy?
- Jak najbardziej. - Uśmiechnął się krzywo Vernon.
- Wie pan, co to oznacza? Szlaban. Przepraszam, z jakiego pan jest domu?
- Slytherin - szybko powiedziała Petunia. - Jest ze Slytherinu.
- Ach, to się dobrze składa. Szlaban u profesora Snape'a. Ha.
Zagubione Owieczki popatrzyły po sobie z lękiem. To, co usłyszeli niedawno od Leonarda Kinga, spowodowało, że na samo słowo "Snape" zaczynali nerwowo przełykać ślinę.
Vernon też przełknął. Już wiedział, że kolejny raz tego dnia musi się poddać. Zawarczał cicho, sięgnął z odrazą do kieszeni i wyjął swoją plastikową pałeczkę.
- Dobrze. Machnę tym. W porządku? Ale niech pani nie oczekuje żadnych efektów.
- No! - Uśmiechnęła się Minerwa. - Proszę spróbować. Caseus niveus.
- Kasejus niwejus. - Różdżka Dursleya zawisła nad plasterkiem sera.
- Brawo! No, proszę!
- Vernonie! - Zaklaskała w ręce Petunia.
- Aaaa! - Pan Dursley zerwał się z miejsca, wybałuszając oczy na blat stołu.
Nadal widniał tam co prawda plaster sera z dziurkami, ale był teraz całkiem bielutki. Vernon spojrzał na trzymaną różdżkę, odrzucił ją i zaczął wycofywać się pod ścianę.
- Nie... Ja nie jestem, nie jestem! Nie jestem cza... cza...
- Panie drogi! Proszę się natychmiast uspokoić!
- Nie! Nie jestem! Nieee...! - Wbił się w kąt sali, dygocąc i zasłaniając oczy rękami.
Tego dnia Vernon Dursley dostał jednak szlaban. Profesor Snape - zasugerowany przez wzburzoną Minerwę - kazał mu napisać sto razy "Jestem czarodziejem".
***
Słońce zachodziło i jego ostatnie promienie odbijały się w jeziorze. Na brzegu siedziało dwóch identycznie wyglądających mężczyzn, ubranych w szaty w czerwoną szkocką kratę. Jeden z nich, dystyngowanie wyprostowany, patrzył z zadumą na mieniącą się taflę jeziora. Drugi siedział po turecku i - wyraźnie zły - ciskał do wody kawałki bułki, nie mogąc jednak powstrzymać się od uśmiechu, gdy kałamarnica chwytała pieczywo długimi mackami.
- Ale ona wielka, co? Pamiętasz, jaka była malusia, gdy byliśmy w Hogwarcie? Wszystko się tak zmieniło, na zęby Merlina! Jak zobaczyłem Severka, myślałem, że padnę!
- Tylko ty się nie zmieniłeś, co, bracie? I chyba już się nie zmienisz...
Leonardowi wrócił zły humor.
- Za to ty zmieniasz się szybciej, niż wierzba bijąca na wiosnę! A w ogóle skończmy z tym "bratem", mamy imiona, no nie? Czuję się, jakbyśmy byli w jakimś cholernym zakonie. Uch!
Leon spojrzał na brata zaskoczony.
- Co ci jest, Leo?... Nie jesteś dziś sobą. A w jednym Zakonie byliśmy, o ile dobrze pamiętam.
- Taaa, dopóki młodemu Potterowi nie odbiło i wszystko nie zaczęło się sypać. Ale odbudujemy Zakon, zobaczysz.
- Niby po co? Sam - Wiesz - Kto dopełnia swych dni w Azkabanie, nie ma już z kim walczyć.
- Tak myślisz? No, ja to widzę trochę inaczej! - parsknął Leonard.
- Aleś zły, Leo! Dobiła cię ta Grupa Specjalna, co?
- Nie żeby dobiła. - Leonard rzucił kawał bułki tak mocno, aż kałamarnica wystraszyła się i odpłynęła dalej. - Ale z deka wyprowadzili mnie dzisiaj z równowagi. No bo - ile można? Cały czas się gubią, spóźniają, jeden stroi fochy, drugi całuje się na lekcji z nieletnimi, trzecia napastuje nauczycielkę... Dwa szlabany, trzy upomnienia, minus dwadzieścia punktów jednego dnia! Tylko ta mała z Nokturnu, wiesz - idzie jak burza. Jeśli Ravenclaw wygra w tym roku, to tylko dzięki niej. To jakiś geniusz, czy co. Ciężko się z nią dogadać, ale zbiera same Wybitne... Ale reszta, ech! Cały dzień wysłuchuję skarg na nich. To jest banda kretynów, a nie żadne zagubione owie... - Urwał i spojrzał przestraszony na brata - Na Merlina, Leo! Nie słyszałeś tego! Wcale tak nie myślę, naprawdę. Ale widzisz, do czego jestem doprowadzony? - spytał z rozpaczą.
- Najgorsi Dursleyowie, prawda? - spytał Leon i jakiś cień przebiegł mu po twarzy.
- Stary Dursley - na pewno. Twarda sztuka. Ale Petunia... wiesz, myślę, że ona zaczęła powoli godzić się z tym, że muszą tu zostać.
Leon przez chwilę się nie odzywał, myśląc o czymś intensywnie. Potem powiedział:
- Aby ci sił starczyło, Leonardzie. Jeśli po jednym dniu jesteś zły jak sklątka, to co będzie dalej?
- Przyzwyczaję się? He he. - Odezwał się wrodzony optymizm Leonarda. - A sił mi starczy, nie bój się... Jak to napisała Madame Nomena w tej swojej "Księdze Imion"? Ty, Leonie, jesteś Lwem, ale za to Leonard jest Silny Jak Lew. He he he.
- Leo! - rozległo się nagle wołanie. Zbliżał się do nich Albus Dumbledore. Bracia odwrócili się .
- Który?! - spytali równocześnie.
- Leonard! Jeśli możesz, skocz do zamku, bo, zdaje się, jakieś kłopoty z twoimi Owieczkami.
- Co znowu?! - Leonard poderwał się i wrzucił do wody całą resztę bułek razem z torbą, tak, że kałamarnica, która znów robiła nieśmiałe podchody ku brzegowi, teraz odwróciła się na macce i zniknęła ostatecznie w głębinach.
- Co za płochliwe stworzenie... - Zamyślił się Albus. - I pomyśleć, że kiedyś na niej pływaliśmy... Leć, leć, Leo! Dursley zabarykadował się w męskim kib... - Spojrzał ma Leona. - W męskiej toalecie, i nie chce wyjść.
Leonard otrzepał szatę z trawy i pokłusował w stronę zamku, mamrocząc pod nosem:
- Silny jak lew... jesteś silny, jak lew...
- Można? - Albus usiadł koło Leona.
Ten kiwnął głową. Za chwilę odchrząknął i spytał:
- Albusie, czy to prawda, że zatrudniłeś Leonarda jako nauczyciela OPCM?
- Zgadza się.
- Czy na pewno wiesz, co robisz?
- Tak w ogóle, czy w tym konkretnym przypadku?
- Albusie...
- Chi chi. Tak, wiem, co robię. Na tym stanowisku mieliśmy już różne wynalazki i jakoś żyjemy. Poradzi sobie. Ufam mu.
- Ty ufasz nawet dementorom...
- No, nie przesadzaj. Tylko tym, którzy zgadzają się nie całować mnie na powitanie! Ha ha ha!
Leon odczekał, aż dyrektor się wyśmieje.
- Jak Leonard ma zamiar pogodzić wszystkie te funkcje i rzeczy, którymi się zajmuje tu i w Ministerstwie? Bo jakoś nie umiem sobie tego wyobrazić.
- Wyobraźnia... Cóż, mi jej chyba nigdy nie brakowało! Chi chi... - Albus rozejrzał się uśmiechnięty wokoło. - Ładny wieczór, nieprawdaż?... Żal ci będzie wracać do Ministerstwa, mam rację? I to nie tylko z powodu ładnych widoków Hogwartu, jak sądzę. Choć, jak dla mnie, to nieco dziwne...
- Co masz na myśli? - Leon odwrócił się błyskawicznie i popatrzył na Dumbledore'a ze zmarszczonymi brwiami.
- He he, Leonie! Uderz w stół, a kociołek podskoczy! Może ostatnio trochę bzikowałem, ale pamięć mam nadal dobrą. Poza tym naprawdę trudno zapomnieć młodego pracownika Ministerstwa spacerującego wieczorami z nieletnią uczennicą Hogwartu...
Leonardowi na chwilę odebrało głos. Jeśli ktoś umiał zbić go z pantałyku, to był to właśnie dyrektor Hogwartu... Za moment wydusił:
- O czym ty mówisz, Albusie? To było prawie 30 lat temu!
- Toż dlatego się dziwię, Leo. Dlatego się dziwię... - Albus podniósł się i spojrzał na jezioro.
- Ech, chyba pójdę pobrodzić - rzekł, zdejmując buty i skarpetki w groszki. - Trzeba korzystać, póki woda ciepła. Idziesz ze mną?
Leon nawet się nie odezwał. Patrzył zaciętym wzrokiem na ciemniejący w oddali Zakazany Las.
Dumbledore podkasał szatę i wszedł po kolana do wody.
- Nie zapominaj o jednym, Leo - powiedział, pluskając chudą nogą w wodzie. - Ona ma męża. I to dosyć upartego. Trzech czarodziejów nie może go właśnie wyciągnąć z kibla... ups! - Zasłonił usta. - Z toalety! Przepraszam, Leo.
***
W połowie września Dudley przyzwyczaił się jako tako do widoku skrzatów. A na pewno nie mdlał już ani nie wrzeszczał na widok ich wielkich oczu, kłapciastych uszu i pomarszczonych twarzyczek. Co prawda nadal nie pozwalał im się dotykać, ale bez oporów przyjmował z ich rąk tace z jedzeniem czy filiżanki gorącego rosołu.
Dudley Dursley zamieszkał bowiem w kuchni Hogwartu, najwspanialszym miejscu na Ziemi, królestwie skrzatów domowych, pełnym niebiańskich aromatów potraw, o jakich nie śniło się najstarszym kucharzom. Teraz czuł, że do szczęścia nie brakuje mu już niczego (no, może oprócz gier komputerowych i telewizji). Jeśli chodzi o stosunki ze skrzatami, to nie mogli się lepiej dobrać. Skrzaty domowe mają poddańczą naturę, a Dudley był bardzo dobry w komenderowaniu innymi. Tak że uzupełniali się znakomicie.
Młody Dursley siedział właśnie w bujanym fotelu, między piecem, w którym dochodziły indyki na kolację, a stołem, na którym stygły bułeczki z marmoladą na jutrzejsze śniadanie. Na każdym z kolan miał talerz pełen smakołyków, a w ręku kubek z gorącą czekoladą.
- Dolać jeszcze, sir? - zapiszczała Daszeńka, skrzatka zapatrzona w Dudleya jak w obrazek i uwielbiająca go ponad wszystko.
- Nnnie... - odpowiedział ten, z ustami pełnymi gorącej jeszcze bułeczki. - Potemmm...
- Pobujać, sir? - Zamrugała wielkimi oczętami Daszeńka.
- No, możesz.
Skrzatka wlazła na biegun i zaczęła rytmicznie, acz nie za mocno - ze względu na zawartość talerzy Dudleya - kołysać fotelem, wykonując przysiady na chudych nóżkach.
- Marchew na maśle, sir! - Zza wielkiego gara wychylił się inny skrzat, Knedlik, też fan Dudleya, bardziej jednak powściągliwy w okazywaniu mu uczuć. - Czy mam podawać?
- Już... już. - Dudley przełknął bułkę.
Knedlik podszedł do fotela z rondlem pełnym ociekającej masłem marchewki. Dudley zjadł jedną łyżkę, drugą, spojrzał w sufit i zamlaskał.
- Wiesz... chyba może być... ale wolę się upewnić. Daj no jeszcze trochę... Mmm. OK, jest w porządku. Możecie podawać.
- Marchew na stół! - zawołał Knedlik do skrzatów odpowiedzialnych za transport potraw do Wielkiej Sali. - Dziękujemy, panie Dursley, sir!
Dudley Dursley był Testerem. Próbował każdej z potraw, zanim trafiła na hogwarckie stoły. Funkcję tę wymyślił dla niego dyrektor Dumbledore, który zawsze miał miękkie serce, a teraz postarał się o to, aby młody Dursley mógł zostać w Hogwarcie. - Każdemu trzeba dać szansę... A niektórym nawet dwie! Hie hie.
Dudley praktycznie nie opuszczał już kuchni. Miał swój kącik na zapleczu, a posiłki jadał w bujanym fotelu ("niekończące się posiłki"). Pani Dursley każdego ranka przychodziła go odwiedzić, przynosząc mu po kryjomu resztki ze stołu. - Pewnie cię tu głodzą, synku?. On sam chodził czasem odwiedzić ojca w pokoju wspólnym Slytherinu, ale to głównie ze względu na urocze Ślizgonki - prawie wszystkie takie zdrowe, rumiane, dorodne... Czasami spacerował nad jeziorem, ale odkąd natknął się na kałamarnicę, robił to niechętnie. Najlepiej było mu przy piecu, w bujanym fotelu.
Tego wieczora został zaskoczony niespodziewaną wizytą. Odwiedził go Leonard King, zatroskany na twarzy, z jakąś książką w ręku. Wręczył mu ją i długo mówił coś, z czego Dudley niewiele zrozumiał. Leonard najwyraźniej z jakiegoś powodu się o niego martwił i mu współczuł, co nie było dla Dudleya zbyt jasne.
- Ja wiem, co czujesz, synu. - Położył mu rękę na ramieniu. - Dużo o tobie myślę. Jesteś w trudnej sytuacji. Ale będzie dobrze, zobaczysz. Nie mam zbyt wiele czasu - wiesz, obowiązki - ale przeczytaj to. To da ci siłę. Dostałem na kursie Psychomagologii. Powodzenia, chłopcze!
Gdy Leonard wyszedł, Dudley obejrzał książkę ze wszystkich stron, skrzywiony. Tytuł głosił "Charłakoterapia. Jak pomóc tym, którzy stracili nadzieję". Zajrzał ostrożnie do środka (książki zawsze budziły w nim odrazę, a nawet pewien lęk) i przeleciał oczami parę stron.
"Czy czujesz się odrzucony?... Nie jesteś gorszy... Znajdź w sobie pozytywne cechy... To nie obowiązek umieć czarować... Zaakceptuj siebie takim, jakim jesteś... Magia to nie wszystko..."
- O co tu chodzi? I po co on mi to dał? - Odrzucił książkę na stół. - Daszeńka, bujaj.
- Już się robi, sir!
- Knedlik, a co z zupą? Jeszcze nie próbowałem.
- Za momencik, sir!
***
Hermiona Granger od trzech tygodni prowadziła zajęcia z mugoloznastwa i choć była powszechnie chwalona, a uczniowie ją lubili, i tak nie była z siebie zadowolona. Najbardziej bolało ją to, że do lekcji przygotowywała się z głowy, a nie z książek. A to oznaczało dla niej porażkę. Niestety, podręczniki z mugoloznastwa były na ogół albo bardzo śmieszne, albo bardzo ubogie, albo w całości nieprawdziwe, przestarzałe lub bzdurne. A trudno było znaleźć w mugolskich księgarniach pozycje na tematy znajdujące się w programie nauczania: "Gra w klasy i w gumę - geneza", "Elektryczność: magia bez czarów?", "Skrzynka pocztowa jako fenomen poczty bezsowiej" i tak dalej.
Doprowadziło to do tego, że bywały dni, gdy w ogóle nie miała żadnej książki w ręku! Była więc w coraz gorszym nastroju.
Co wieczór chodziła na swoją ulubioną , ukrytą w zaroślach ławeczkę i obserwowała ciche wody jeziora, co uspokajało ją i poprawiało jej nieco humor. Jeszcze lepiej poprawiał jej humor fakt, że ławka ta była też ulubionym miejscem profesora Snape'a, więc dość często można go tam było zastać.
Tego wieczoru Severus już tam siedział, w swoim szlafroczku. Przysiadła obok i milczeli sobie, jak zawsze. Mistrz Eliksirów nie należał do osób gadatliwych, a także nie przepadał za wysłuchiwaniem paplaniny, i Hermiona umiała to uszanować.
Patrzyli sobie w ciszy na krążące nad lasem sowy, na wyskakujące co jakiś czas z wody małe rybki, które lubiły drażnić (i tak już zestresowaną) kałamarnicę, oraz na młodziutkie dziobokany, jeszcze jasnobrązowe, pływające pod okiem rodziców. Nagle, na prawo od nich, na jednym z piaszczystych kawałków plaży, pojawił się Leonard King, ze swoją Grupą Specjalną. Zachowywali się bardzo hałaśliwie, wrzucając do wody kamienie, patyki, i co się dało (Kenneth na przykład wrzucił do wody Latanię).
- E, Langer! Tak się puszcza kaczki?! Chłopie, patrz na to! - Leonard posłał do wody płaski kamyczek, który odbił się dokładnie dwadzieścia jeden razy.
- Brawo! Brawo! - Zaklaskała w ręce Petunia, a Vernon dał jej kuksańca w bok. Petunia stawała się coraz większą fanką Kinga, co coraz bardziej wkurzało Vernona.
Nancy Zukermann lepiła babki z piasku, które prawie natychmiast były miażdżone nogami Kena. Za Latanią przyczłapał jej dziobokan Ziomal, zwany pieszczotliwie Ziomusiem. Latanii, jako jedynej na roku, udało się wyhodować dziobokana z jaja. Teraz zajmowała się jego edukacją.
- Ziomuś, siad! - Ptak nieporadnie przykucnął na kaczych nóżkach i zakwakał coś w stylu "Mma - mma!", nie spuszczając oka ze swej przybranej mamy.
- Ziomuś, woda! - Dziobokan rozłożył skrzydła, ale latanie jeszcze mu nie wychodziło, więc zarył dziobem w piasku. W końcu doczłapał do wody.
- Ziomuś, rybka! - Ziomal natychmiast zanurkował pod wodę i po chwili wynurzył się z dziobem pełnym drobnego narybku, który złożył u stóp Latanii. Ta poklepała go po łebku.
- Dobry ptaszek! A teraz: Ziomuś, rodzina! - Wskazała mu ręką pływające w oddali dziobokany. Tu Ziomal zaniósł się płaczliwym "Mma... mma..." i przytulił dziób do nóg Latanii. Za nic w świecie nie chciał wejść do wody.
- No to masz problem, Lat! - parsknął Kenneth. - Chyba już się od ciebie nie odczepi!
Latanya tylko wydęła wargi.
- Ta mała gada chyba tylko ze swoim ptakiem - zauważyła Hermiona, która przyglądał się całej scence. Snape pokiwał głową. Ken usłyszał głos Hermiony i spojrzał w stronę ławeczki.
- O! - wrzasnął, wskazując palcem na Snape'a i Hermionę. Cała Grupa Specjalna zaczęła się na nich gapić. - Dobry wieczór, profesor Granger! Dobry wieczór, profesorze Snape!
- Panna Granger? Severek?! - zawył Leonard. - Co, cicha schadzka? Ha ha ha!
Hermiona wbiła wzrok w ziemię i lekko poczerwieniała. Snape mruknął coś pod nosem i lekko pobladł.
Nagle rozległ się pisk Petunii, który odwrócił uwagę wszystkich od pary na ławce.
- Kałamarnica! I co z tego? - parsknął Leonard. - Petunio, nie możesz bać się takich zwierzątek! Jako czarownica będziesz miała do czynienia z o wiele bardziej przerażającymi stworzeniami! Zresztą - poczekaj na OPCM, to zobaczysz...
Tu Severus zaklął pod nosem i spojrzał na Hermionę.
- Wiesz, co mnie wkurza?
- Wiem... - odpowiedziała krótko, kiwając głową.
I siedzieli sobie dalej, nie patrząc już w stronę rozhasanej gromadki. Jesienny wiaterek powiewał, a kreciki na szlafroku Snape'a wciągały rześkie powietrze, aż trzęsły im się noski.
***
- Nancy! Odpuść sobie, dobrze ci radzę.
- A to niby dlaczego, ha?
- No wiesz... Jak spadniesz, to rozsypiesz się na kawałeczki i tych twoich starych kości nie pozbiera do kupy nawet sam Oz! He he he!
- Wypadaj! - odburknęła pani Zuckermann, która, z racji przebywania z Kenem w tym samym domu, zaczęła mówić jego językiem. A przynajmniej się starała.
- Wypadaj? - Kenneth aż przystanął. - Aha, spadaj! He he. Tego słowa lepiej nie wypowiadaj. Nie przed quidditchem!... Ała! Nie no, kobieta mnie bije!
Nancy przyjaźnie okładała Kena po głowie czerwoną torebką. Torebka pasowała jej do pantofelków, a pantofelki* zostały wybłagane u profesor Trelawney i zmniejszone zaklęciem o pięć numerów.
Grupa Specjalna schodziła właśnie, trzymając się swojego sznureczka, ku płaskiemu trawnikowi pod zamkiem, gdzie miała odbyć lekcję latania na miotłach. Cieszyli się tylko Ken i Latanya, którzy w lataniu już dawno osiągnęli stopień mistrzowski, oraz Nancy, która cieszyła się ze wszystkiego. Petunia szła zrezygnowana, a Langer - jak na ścięcie. Vernon zaś leżał w skrzydle szpitalnym, symulując potworny ból brzucha. Petunii, która starała się przemówić mu do rozsądku („ I tak będziesz musiał kiedyś zacząć latać, bo nie zaliczysz tego kursu! Vernonie, przecież grałeś kiedyś w quidditcha!”), odpowiedział krótko, cedząc słowa: „Nie-wsiądę-już-nigdy-na-żadną-cholerną-szczotkę. Koniec, kropka”.
- Jesteście wreszcie! - przywitała ich skrzywiona pani Hooch. Stała oparta o swoją miotłę i kończyła papierosa. Rzuciła niedopałek na trawę i ugasiła go obcasem. - Czekam i czekam. Zdążyłam już czterdzieści siedem razy wypowiedzieć „quidditch”! No, dalej, jazda, do mioteł!
Obrzuciła ich krytycznym spojrzeniem i zatrzymała się dłużej na Kenie, ubranym tym razem w koszulkę z napisem „ Accio Girls!”.
- O'Connell. Miło cię widzieć z powrotem, chłopcze.
Kenneth błysnął zębami.
- Dzień dobry, pani Hooch. Mi również miło panią widzieć.
Hooch stała przez chwilę rozmarzona, uśmiechając się pod nosem. Patrzyła Kenowi prosto w oczy, gładząc w zamyśleniu trzonek swej miotły. Miała niegroźną słabość do młodych chłopców, co w poprzednim roku zaowocowało całkowitym zawieszeniem rozgrywek quidditcha na rzecz meczy piłki nożnej. Całe szczęście, że Dean Thomas, zagorzały futbolista, który owinął sobie trenerkę quidditcha wokół palca i organizował zawody piłkarskie, skończył już Hogwart i Hooch mogła wrócić na ziemię. A właściwie - znów wznieść się nad nią...
Teraz potrząsnęła głową, odganiając przyjemne, acz nie związane z quidditchem myśli, i przybrała normalny - czyli raczej kwaśny - wyraz twarzy.
- Grupa Specjalna sznurek puść! Do - mioteł.
Na trawie leżało sześć starych Zmiataczy, które pamiętały chyba jeszcze czasy Grindelwalda.
- Ale gruchoty... - Skrzywił się Kenneth.
- No coś ty, spasione miotełki. - Nancy z uśmiechem patrzyła na Zmiatacze.
- Wypasione! - Poprawił ją zniecierpliwiony Ken.
- Widzę braki w szeregach. - Zmarszczyła brwi Hooch.
- Dursley, Vernon - odezwała się nieśmiało Petunia. - Zwolnienie lekarskie.
- Ha! Pewnie „potworny ból brzucha”? Stary numer. I czego tu się bać? Miotła nie gryzie. Dobra, podchodzimy, stajemy przy miotełkach, rączki do przodu i... Do mnie!
- Do mnie! - wykrzyknął chór Zagubionych Owieczek (Langer Smith z zamkniętymi oczami).
Zmiatacze Kena i Latanii natychmiast znalazły się w ich rękach. Miotła Nancy podskoczyła i zaczęła zmiatać na kupkę leżące wokół suche liście, co wywołało szczery rechot pani Zuckermann. Natomiast miotła Langera zerwała się i podleciała do Petunii, wpatrującej się w swojego nieruchomo leżącego Zmiatacza. Trzonek zaczął dźgać Petunię w plecy, a gdy ta podskoczyła jak oparzona, natarła na miejsce poniżej, zwane w domu Dursleyów zwieńczeniem pleców...
- Auć! - pisnęła pani Dursley i obróciła się w kółko. Miotła zaatakowała brzuch.
- Aua! Ratunku! - Petunia pokłusowała trawnikiem wokół oniemiałej Grupy Specjalnej. Oszalały Zmiatacz - za nią.
- Proszę się nie ruszać! - wykrzyknęła pani Hooch. - Ja ją zaraz... No, proszę się nie ruszać, bo jej nie złapię!
Hooch ruszyła i też zaczęła biegać w kółko, wołając „Do mnie! Do mnie, na uszy Merlina! Do mnie!!!”
Latanya obserwowała scenę z obojętnością na twarzy, ale błyskiem w oczach. Nancy rżała ze śmiechu, bijąc się rękami w kolana. Langer drapał się w głowę. Za to w Kenie odezwał się Gryfon.
- Pani Dursley! - zawołał, gdy Petunia robiła właśnie trzecie okrążenie, co chwilę potykając się, gdy miotła tłukła ją w plecy ( i poniżej). - Już lecę!!
Dosiadł Zmiatacza i wystartował. Niestety w tym momencie miotła goniąca Petunię zrobiła ładny wślizg między jej nogi, a ta, odruchowo, złapała jej rączkę. I poleciały...
- O ja cię nie mogę... - wyszeptała Nancy obserwując lot przerażonej Petunii. - Ja też tak chcę!
- O, na gatki Merlina! Przesadziła! Jeszcze dzisiaj idzie na rozpałkę. - Hooch, czerwona z wściekłości, dosiadła swojego Nimbusa.
- Jazda!... - ryknęła.
- ... białasy - dokończyła po cichu Latanya, po czym usiadła sobie na trawie i rozpakowała nową paczkę gum Drooblesa.
Kenneth też już leciał na ratunek Petunii, która ze wszystkich sił starała się utrzymać na miotle, co nie było łatwe, bo ta robiła w powietrzu wszelkie możliwe ewolucje.
W tym momencie na błoniach pojawiła się Hermiona Granger, z grupą czwartorocznych Gryfonów. Szli na plenerową lekcję mugoloznastwa, której temat brzmiał: „Rekreacja obywateli pozamagicznych. Piłki”. Hermiona dźwigała siatkę z różnego rodzaju piłkami - nożną, siatkową, koszykową, dmuchaną plażową, lekarską, do rugby, tenisa i golfa. Zatrzymali się, obserwując zadziwiający obrazek - trzy osoby wykonywały w powietrzu dziwne figury i krzyczały:
- Do mnie! Powiedziałam - do mnie!
- Ratunku!
- Proszę się trzymać, pani Dursley!
- O, w mordę gargulca!
- Niech mnie ktoś zdejmie!
- Auuuć!
- Już jestem!
- Aua!
- Zajdź ją od tyłu, O'Connell! Od tyłu!
- Mamo!
- Merlinie!
- Agryppo!
- Mam ją!! Ha ha ha!
Kenneth O'Connell dokonał w powietrzu niebywałej ewolucji przesiadki z własnej miotły na rozszalałego Zmiatacza. Siadł okrakiem na miotle i starał się nad nią zapanować. Ta, czując, że ma na sobie wytrawnego jeźdźca, odpuściła i poddała mu się z rezygnacją. Pani Hooch, lądując na trawie z kolką, zadyszką, kaszlem i obitym przez miotłę Petunii brzuchem musiała przyznać, że O'Connell poradził sobie świetnie. Mogła teraz zachwycać się nim z czystym sumieniem (bo podziwiając jego zgrabny tyłek zawsze miała niejakie poczucie winy...).
Niestety, do zachwytów nad Kennethem dołączyły się Gryfonki, przyprowadzone przez Hermionę. Stały z zadartymi głowami, bijąc brawo. W takim momencie Ken nie mógł tak po prostu zakończyć pokazu i wylądować.
- Trzyma się pani? - zapytał, przekrzykując wiatr.
- Tttak... ale... - Petunia mocniej objęła Kena w pasie.
- No, to sobie trochę polatamy!
- Juhuuu! - Pomachał z góry Gryfonkom, które zaczęły podskakiwać i piszczeć.
- K... k... ken, ja zzzaraz nie wytrzymam...
- Spokojnie!
- O'Connell... khy, khy, khy... - Hooch krztusiła się zgięta w pół: całkiem mocno dostała w brzuch od Zmiatacza. - Może byś już wylądował, co? Khy, khy, khy...
- Zaraz, pani Hooch! Za momencik!
Zrobił w powietrzu jedną pętlę, drugą, i zaczął kreślić piękne ósemki. Twarz Petunii natomiast nabierała coraz piękniejszych kolorów Slytherinu (z przewagą zielonego), a oczy coraz bardziej wychodziły jej z orbit. Hermiona Granger popatrzyła na nią z troską.
- Panie O'Connell - zawołała w górę. - Proszę natychmiast schodzić do lądowania!
Ken zatrzymał się na chwilę w powietrzu i spojrzał na Hermionę. Następnie zrobił beczkę i łagodnie obniżył lot, aż znalazł się jakieś pięć stóp nad nauczycielką mugoloznastwa.
- Ale dlaczego, profesor Granger?!
Kenneth nie lubił Hermiony. Po pierwsze - pamiętał ją ze szkoły. Była od niego o rok młodsza i uważał za idiotyczne, aby miała być teraz jego nauczycielką. Po drugie - miał ją za nadętą i przemądrzałą. A po trzecie - była jedyną laską w Hogwarcie nieczułą na jego wdzięki.
- A to dlatego, że Regulamin Szkoły, paragraf 67, punkt 2b, z poprawką z 1913r., głosi, że zabronione jest używanie mioteł szkolnych do lotów zbiorowych! - wrzeszczała Hermiona.
- Ha, ha, ha! - zaśmiał się szyderczo Ken, robiąc ślizg na ogon, a następnie spiralę. - A na której to było stronie? To też pani profesor pamięta? Ha, ha, ha!
- Khy, khy... Ken! Zejdź, naprawdę!... hhhy... - Charczała pani Hooch, klęcząc na trawie. - Khy, khy... phhhroszę cię...
- Zaaraaz! - Zrobił efektowne padanie liściem nad głowami podnieconych czwartoklasistek. Petunia zamknęła oczy.
- TERAZ! - Hermiona rzuciła na ziemię wór z piłkami i chwyciła za różdżkę. - Bo jak nie...
Też nie znosiła O'Connella i miała czasem ochotę porządnie trzepnąć go w tę wiecznie uśmiechniętą buziuchnę.
- ... to co? - spytał ironicznie Ken. - Użyje pani profesor różdżki? O, ja...
- Khhh... Ekhy-ekhy-ekhy! Ken! Ehhy... hhhhhhh... - Langer Smith postanowił właśnie wkroczyć do akcji i usłużnie klepnął panią Hooch w plecy. Może trochę za mocno.
- Za dużo papierosów, proszę pani. - Pomógł jej wstać z trawy, w którą zaryła nosem.
- Żebyś wiedział, że użyję! - ryknęła Hermiona, najwyraźniej wychodząc powoli z siebie.
Ken zrobił pętlę i zawrót. Petunia zawyła.
- Tak? A można wiedzieć, co różdżka pani profesor ma w środku? Jakie wypełnienie? Hmm. - Udał, że się zastanawia i zawisł nad samą Hermioną. - Czyżby... WŁOS SNAPE'A?! Ha, ha, ha! Świeżo natłuszczany! Ha, ha, ha!
Tu Hermiona Granger nie wytrzymała. Straciła panowanie nad sobą. Ogarnęła ją taka złość, że przestało ją cokolwiek obchodzić - Petunia, Hooch, przypatrujący się jej uczniowie. W głowie miała tylko jedną myśl: „Zadać-mu-ból!”.
Pozornie spokojnie włożyła różdżkę do kieszeni. Następnie sięgnęła do siatki z piłkami i wyjęła piłkę lekarską. Cztery i pół funta wagi, skóra naturalna. Kenneth i Petunia wisieli jakieś sześć stóp nad ziemią. Hermiona wzięła piłkę w obie ręce, zrobiła zamach i przywaliła. Celowała prosto w ufryzowany łeb. O'Connell nie zdążył nawet mrugnąć.
Ale zdążył się uchylić. Lata unikania tłuczków nie poszły na marne. W miejscu, z którego się uchylił, powstał luka, którą natychmiast zapełniła przerażona twarz Petunii, siedzącej za nim na miotle. Piłka lekarska, cztery i pół funta wagi, leciała prosto na nią. W tym momencie Petunia Dursley dokonała rzeczy niebywałej (biorąc pod uwagę, że na gimnastyce w mugolskiej szkole podstawowej nie zaliczyła nawet sprawdzianu z fikołków) - puściła koszulę Kena, wystawiła przed siebie ręce w geście rozpaczy i... złapała piłkę. Cztery i pół funta wagi. Niestety prawa fizyki obowiązują nawet (choć na szczęście nie zawsze) w świecie czarodziejów. W wyniku działania tych sił Petunia została zepchnięta z miotły, pociągając za sobą Kena. Oboje wylądowali na ziemi, na jednej kupce.
- Ale przejażdżka! - zawołała Nancy, z mieszaniną przerażenia i zachwytu na twarzy.
- Ale jazda - poprawiła ją cicho Latanya.
***
Wraz z listopadem do Hogwartu zawitała nutka melancholii. Mgły osnuły jezioro, a ranki i wieczory były tak zimne, że nawet dziobokany unikały wody i spały na brzegu, jeden przy drugim, z głowami wtulonymi w skrzydła (nie licząc Ziomusia, który sypiał u Latanyi, w dormitorium Krukonów). Na wierzbie bijącej wisiało smętnie parę ostatnich liści, a Zakazany Las, jeszcze niedawno przyciągający wzrok ciepłymi pomarańczami, żółciami i czerwienią, teraz poszarzał i mókł w codziennie padających deszczach. Mokła też ławeczka Snape'a i Hermiony, dawno już przez nich nie odwiedzana. Mokło boisko do quidditcha, mokły dynie na grządkach Hagrida. Zaczął się nieprzyjemny okres przejściowy - między ciepłą, złotą jesienią, a mroźną i wesołą zimą. Trzeba go było po prostu przeczekać.
Grupa Specjalna jakoś sobie radziła i nie zdarzało im się już stracić więcej niż trzydzieści punktów tygodniowo. Ich opiekun dumny był zwłaszcza z Vernona Dursleya, który, choć nadal wzbraniał się przed lataniem na miotle i używaniem różdżki, to jednak chodził pokornie na wszystkie zajęcia i brał w nich w miarę zaangażowany udział. Czasami jeszcze dręczyły go senne koszmary (jak np. ten, w którym, na zebraniu zarządu w fabryce świdrów, wyjmuje nagle czarny cylinder i zaczyna z niego wyczarowywać króliki), ale jego stan psychiczny wyraźnie się stabilizował. Zdarzyło mu się nawet bez zająknięcia wypowiedzieć słowo „czarodziej”. Co prawda w kwestii „Nie jestem czarodziejem, do diaska!”, no, ale zawsze.
Vernon, bardziej niż buntem przeciw reedukacji swojej osoby, był teraz zajęty obserwacją własnej żony, która stanowczo zbyt często kręciła się wokół Leonarda K. Zauroczona najwidoczniej jego krzykliwym stylem bycia i głupimi żartami. Wyraźnie miała się ku niemu! Konsternacja Vernona była silniejsza nawet niż zazdrość. No bo jak to - Petunia i FACECI?! Śmieszne. Czy ona mogłaby w ogóle myśleć o... Do diaska! Nie, to niemożliwe! Ale chodził za nią i obserwował, z posępną miną. Całe szczęście, że Vernon nie był aż tak spostrzegawczy, aby dostrzec, iż z kolei drugi z bliźniaków, Leon K., miał się ku Petunii... Leon, pod pretekstem kontrolowania Programu Reedukacji Czarodziejów, odwiedzał Hogwart przynajmniej raz w tygodniu. W czasie posiłków nie spuszczał oka ze stołu Hufflepuffu, grzebiąc widelcem w ostygłym jedzeniu i raz po raz wzdychając tęsknie. Dumbledore, ilekroć to zauważył, pukał się w czoło i robił znaczące miny.
Sam Albus zamykał się codziennie na całe godziny w gabinecie, bo postanowił spisać swe wspomnienia. Skrzatka Daszeńka, przynosząca mu gorącą wodę i dolewając jej do miski, w której Dumbledore moczył nogi, stulała czasem ze strachu uszy, gdy dyrektor, pochylony nad pergaminem, co i rusz wybuchał opętańczym śmiechem albo, dla odmiany, zalewał się rzewnymi łzami, przypominając sobie co ciekawsze fragmenty swojego życiorysu. „Dasza, Dasza! Żebyś ty to widziała! Ha ha ha! Nie mogę... Kiedyś na rybach z Flamelem, poszliśmy wyrąbać przerębel, wiesz... Oj, nie mogę... i potem Flamel... nie wytrzymam! Ha ha ha” albo „Ten gumochłonek... Ten malutki gumochłonek... Mama wreszcie pozwoliła mi mieć zwierzątko. Chorował, wiesz?... chlip... Za dużo sałaty... Żył tak krótko... buuu”.
Profesor McGonagall siedziała godzinami przy oknie i - przez zasłonę padającego deszczu - patrzyła na Zakazany Las. Była tak nieobecna myślami, że na jej lekcjach uczniowie bezkarnie wyprawiali najdziwniejsze rzeczy, a nawet udawało im się dokonywać cudów typu: transmutacja ziarnka grochu w globus, co jednak umykało uwadze rozkojarzonej nauczycielki...
Profesor Snape snuł się po zamku z jeszcze bardziej niż zwykle (o ile to możliwe) ponurą miną. Chłody panujące w murach Hogwartu (nie mówiąc o tych poza nimi), zmusiły go do porzucenia szlafroka w kreciki i przywdziania starego, czarnego stroju. Hermionie wydawał się w nim tak obcy, że na widok Mistrza Eliksirów łopoczącego czarnymi połami, milkła onieśmielona. A ponieważ Snape milczał z natury, prawie już ze sobą nie rozmawiali.
Hermiona Granger popadła w zły nastrój na długo przed listopadowymi deszczami. Po incydencie na lekcji miotlarstwa (efekt: trzy osoby w skrzydle szpitalnym - dwoje ze stłuczonym zwieńczeniem pleców, jedna z kaszlem nie do opanowania) chciała zrezygnować z posady nauczycielki. I choć Albus przekonał ją, aby została („Ani mi się waż! Jak odejdziesz, to... to cię zwolnię!”) było jej w szkole źle. Uczennice (obrażone za atak na O'Connella) przestały ją szanować. Co prawda, zostało to zrównoważone głębokim szacunkiem męskiej części uczniów, ale Hermiona i tak czuła się na lekcjach podle. Oprócz tego brakowało jej Rona (Rumunia, nauka smoczarstwa u brata), a nawet Harry'ego (Szpital Św. Munga, oddział dla obłąkanych). A najbardziej brakowało jej krecików i ławeczki wieczorami. Czuła się samotna, nieszczęśliwa, niezrozumiana, niezrealizowana... i tak dalej.
Tak więc - we wszystkich kątach Hogwartu czaił się smutek i otępienie. Na szczęście - w samą porę - nadarzyła się okazja do poprawienia nastrojów.
***
Kolacja dobiegała końca i profesor Snape wyciągał właśnie rękę po kawałek szarlotki z kremem, gdy nagle wokół zapadły ciemności. Setki świec, oświetlających Wielką Salę, zgasły w jednej chwili. Przez sekundę było cicho, a potem rozległy się piski i krzyki.
- Co się dzieje?!
- Na Merlina, co jest?
- Auć!
- Megan, to ty?
- Nie, i weź tę rękę!
- Sorry, Jake...
- Kto zgasił światło?!
Snape włożył rękę w coś miękkiego i nie był pewny, czy to szarlotka, a bał się spróbować. Siedział więc z rozczapierzonymi w powietrzu palcami i kwaśną miną. Domyślał się, co się święci, ale nie zmieniało to faktu, że był zły.
Parę osób wypowiedziało Lumos! i małe światełka nieco rozjaśniły mrok. Ale zanim zdążyły zabłysnąć wszystkie różdżki, drzwi Wielkiej Sali otworzyły się i zaraz zrobiło się o wiele jaśniej. Do środka, na stoliku na kółkach, pchanym przez dwa skrzaty, wjechał olbrzymi, wielopiętrowy tort, naszpikowany chyba z setką (na pewno setką...) płonących świeczek. Napis na torcie głosił: „L & L. 2 x 50”, co było dość enigmatyczne, ale zaraz zostało wyjaśnione przez Dumbledore'a.
- Kochane chłopaki! - Podszedł do oniemiałych Kingów i chwycił ich za ręce. - Sto lat! A raczej dwieście. Żyjcie w zdrowiu. Nie zapominajcie o Hogwarcie. I rozmnażajcie się! - Ucałował obu w okrągłe lico.
Leonowi aż spadły z nosa okulary, a Leonard szeptał, patrząc na tort:
- Pamiętałeś, Albie... pamiętałeś...
- Wszyscy pamiętaliśmy! No, dalej! - Albus popatrzył wymownie na stoły uczniowskie. - Dwieście lat, dwieście lat! - zaintonował.
Rozległ się nieskładny śpiew uczniów, a nauczyciele podnieśli się i zaczęli podchodzić z prezentami do spłonionych braci King.
Snape przekonał się już, że to, w co wsadził rękę, było jednak kremem z szarlotki i zaczął ukradkiem zlizywać go spomiędzy palców. Napotkawszy jednak zagadkowe spojrzenie Hermiony, szybko zaprzestał i wytarł dłoń w serwetkę.
Leon King, coraz bardziej speszony, przyjmował pocałunki, uściski i podarunki od kolejnych osób, a Leonard, dzierżący w rękach rosnącą górę paczek, coraz bardziej się ekscytował.
- Czapeczka! W moim ulubionym kolorze! Dzięki, Albie! - wykrzyknął Leonard i włożył czerwone włóczkowe coś na głowę.
- Sam robiłem... - Uśmiechnął się skromnie Dumbledore.
- Futerał na różdżkę! O takim marzyłem!... O rrrany! Gra melodyjkę! - Po otwarciu futerał zaczął wygrywać kawałek „Bo to bardzo ważna rzecz, żeby sprawną różdżkę mieć”.
- Na złoty ząb Merlina! Leo, zobacz! Magiczny szpadel Madame Gardener! Nareszcie zrobię porządek z tym rozrośniętym asfodelusem na działce.
- Widzę, Leonardzie - wysapał Leon, uwalniając się z objęć pani Sprout. - Dostałem taki sam. Dziękuję, Pomono.
- To co, wszystko mamy podwójne?
- Nie, jedno dostaniecie pojedyncze! Chociaż... właściwie też podwójne! - Wesoło oznajmiła profesor McGonagall, podjeżdżając do braci z dziecięcym wózkiem. Podwójnym, dla bliźniąt, na metalowych wielkich kołach i pokrytym materią w czerwoną szkocką kratę.
- Eeeej... - wyszeptał Leonard - czy to aby nie... Zaraz, Leo! Poznajesz?
Leon kiwał powoli głową i coraz szerszy uśmiech rozjaśniał mu twarz.
- Minerwo? Czy to nie jest... Skąd go wytrzasnęłaś?!
- Tak jest. To jest wasz wózeczek. W nim Leonia (Merlinie strzeż jej duszy) woziła wasze tłuste tyłeczki. A wytrzasnęłam ze sklepu ze starociami na Nokturnie. Sprzedawca woził w nim drewno na opał. Przez czterdzieści dziewięć lat! Wyglądał strasznie. Wózek, nie sprzedawca. Chociaż - oboje wyglądali strasznie, hehe. Ale od razu go poznałam - po tym - wskazała na wypaloną z boku wózka dziurkę. - Pamiątka po walijskim zielonym, co? Wasza matka miała zdrowie, chować naraz bliźniaki i smoka... - Potoczyła wózek. - Stara, szkocka robota. Prostota i oszczędność materiału. No co, zadowoleni?
Tu nawet Leon nie wytrzymał. Uściskał Minerwę, a oczy mu się zaszkliły. Za chwilę, po pośpiesznym zdmuchnięciu świeczek na torcie, bracia jeździli wózkiem po całej sali, pchając go na zmianę.
- Ej, ale pusty taki...
- Toć mówię wam - rozmnażajcie się, he he he - zarechotał Albus.
- Kogo by tu powozić... - Leonard, podekscytowany, rozejrzał się po sali. Snape zrobił minę pt. „Chyba nie mnie?”. Nagle Leonard zatrzymał wzrok na skrzatach, które kroiły tort na kawałki i posyłały je na stoły.
- Dasza, Knedlik, chodźcie no!
- Tak jest, sir.
Leonard bez zastanowienia podniósł Daszeńkę pod pachy i wpakował do wózka. To samo zrobił z Knedlikiem, zanim ten zdążył otworzyć usta.
- No! Akurat! Idealny rozmiar! - Roześmiał się Leonard. - No to jazda! - Wziął rozpęd.
- Czekaj, spokojnie! - żachnął się Leon. - Z dziećmi trzeba delikatnie. No, malutkie, śpijcie już. Husi, husi, husi... - Zaczął kołysać wózkiem.
- Ale, sir... - Podniósł głowę Knedlik.
- Ciii... Luli, luli, luli...
Knedlik opadł zrezygnowany na poduszkę w szkocką kratkę. Daszeńce chciało się śmiać i zatkała buzię obiema rękami. Całą scenę uwiecznił za pomocą aparatu fotograficznego Colin Creevey, obecnie siódmoklasista i fotograf na etacie w „Żonglerze” : czerwony staroświecki wózek, z wystającymi ze środka dwoma parami wielkich uszu i szeroko otwartych oczu, pchany przez dwóch identycznie wyglądających pięćdziesięciolatków, w tym jednego w dziwnej czapce i ze szpadlem w ręku.
Gdy wrzawa wokół Kingów nieco przycichła i wszyscy zajęci byli spożywaniem tortu ( szesnasto - smakowe cudo Madame Delicious, z jadalnymi świeczkami buzującymi po połknięciu), Snape skorzystał z okazji, podszedł do braci i dyskretnie podał im po małej buteleczce bladobłękitnego płynu.
- Pomyślności. I... khy, khym... rozmnażajcie się.
Leon przeczytał napis na karteczce przyklejonej do butelki i spłonął rumieńcem. Leonard wzruszył ramionami, włożył prezent do kieszeni i poklepał Severusa po plecach.
- Dzięki, stary! To znaczy, eee... młody! He, he, he. No to co? - zawołał na całą salę. - Kremowe dla wszystkich?!
Odpowiedział mu ryk setek uszczęśliwionych młodych ludzi.
- Ale tylko po jednym! - Wtrącił się Dumbledore przełykający właśnie świeczkę z tortu. - ...hep!... a potem spać!
- Uuuu... - zamruczeli rozczarowani uczniowie.
Gdy w Wielkiej Sali pozostały już tylko pełnoletnie osoby z personelu szkoły i Grupy Specjalnej, okazało się, że nastroje są dalekie od szampańskich... Leonard wiedział, że od pewnego czasu atmosfera w Hogwarcie przypominała tę w grobowcu rodzinnym, ale nie miał zamiaru spędzać tak swych pięćdziesiątych urodzin... Pomyślał chwilę, podszedł do Hagrida pociągającego kremowe z wielkiego kufla, i szeptał coś chwilę do niego. Następnie spojrzeli obaj na sklepienie sali, które - o dziwo - było rozgwieżdżone, bez ani jednej chmurki. Wyglądało na to, że z okazji urodzin braci King, aura raczyła się zlitować. Hagrid otarł pianę z brody i wyszedł z sali.
- Moi drodzy! Idźcie włożyć paletka! Impreza przenosi się na zewnątrz! Zabierzcie ze stołu, ile dacie radę i - za mną!
Grupa Specjalna, w liczbie pięciu osób, odruchowo ustawiła się za Vernonem, który rozwinął sznureczek, i posłusznie wymaszerowała z sali. Nauczyciele, trochę zniechęceni, a trochę zaintrygowani, ruszyli za nimi.
Gdy doszli na płaskie połacie trawnika, niedaleko chatki Hagrida, ognisko już płonęło. A raczej, należałoby powiedzieć: ognicho. Hagrid przeszedł sam siebie i rozpalił ogień, na którym (dysponując oczywiście odpowiednio dużym rożnem) można by upiec smoka. Wciąż znosił gałęzie z lasu, osuszał je za pomocą różdżki (tj. różowego parasola) i dorzucał do ognia.
- Dobra, Hagrid! Dzięki, chłopie, ale może już wystarczy, co? Bo nas jeszcze zobaczą z kosmosu! - zaśmiał się Leonard i spojrzał w niebo. Setki gwiazd świeciły tak jasno, jak jeszcze ani razu w tym miesiącu. Pogoda dopisała. Było co prawda zimno, ale przy ognisku robiło się wręcz gorąco. Wszyscy zaczęli zdejmować paletka i sadowić się na ławeczkach zaimprowizowanych przez Hagrida z wielkich bali. Nadjechały skrzaty, wiozące w wózku Kingów baterię kremowych i ognistej, różnego rodzaju smakołyki z kuchni oraz koce. Leonard spojrzał na błyszczące od ognia oczy zgromadzonych i poczuł, że impreza teraz dopiero się zaczyna.
Po jakichś dwóch godzinach Hermiona (trzy kremowe) i Snape (1/2 ognistej), którzy początkowo - zupełnie odruchowo - usiedli obok siebie na pieńku - zaczęli się od siebie odsuwać. Po kolejnej godzinie skończyli dokładnie naprzeciwko siebie, nie widząc się już nawet spoza trzaskającego ognia. Albus i Minerwa, usadowiwszy się pod jednym kocem i pociągający kremowe z jednej butelki, obserwowali z uwagą te ich ruchy po okręgu.
- A nie mówiłem ci? Patrz na nich - wszystko jasne.
- Niby co jasne? Unikają się, jak ognia!
- No właśnie, Minerwo, no właśnie...
- Nie rozumiem!
- Ech...
Petunia Dursley, przy mocno zaangażowanej pomocy Leona, przygotowywała kiełbaski, udka kurczaka i inne pieczyste nad ogniem, podsuwając co chwilę jakiś smakołyk Leonardowi. Vernon stał z kiełbaską na kijku (całkiem już zwęgloną) i bez słowa, ze zmarszczonymi brwiami, obserwował żonę miotającą się pomiędzy dwoma Kingami. Leonard jednakże nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, skupiając się na opróżnianiu kolejnych butelek i ciągnięciu różnorodnych opowieści.
- No więc chodzi o to, proszę ja ciebie - tłumaczył profesor Vector, jak zawsze zainteresowanej liczbami - że żaden z nas nie jest starszy, nawet o minutkę.
- Tak jest! Przecież my syjamscy! - przytaknął Leon, z czułością polewając sosem kiełbaskę trzymaną na tacce przez Petunię.
- Syjamscy?! - zawołali wszyscy (to znaczy ci, którzy jeszcze w miarę kontaktowali).
- A tak! Bliznę mam, po operacji rozdzielenia. Mogę pokazać! - Tu Leonard odstawił butelkę i podkasał kraciastą szatę. Petunia zamruczała cicho, a reszta (z tych, co jeszcze widzieli takie szczegóły), na widok jasnej blizny na owłosionej łydce Leonarda, zrobiła przeciągłe „Ooo...”.
- Ładna, nie? Nóżkami byliśmy zrośnięci! Ja mam na prawej, a Leoś na lewej. Leo, pokaż też, bracie!
- No coś ty... mam sie rozbierać przy damach? - Speszył się Leon.
Minerwa zachichotała, a Albus dał jej pod kocem kuksańca w bok.
- A co, wolałbyś przy facetach? He he he! - zarechotał Leonard, a reszta mu zawtórowała. Pani Hooch, wciąż rechocząc, zaśpiewała przepitym głosem w kierunku Knedlika robiącego za barmana:
- Hej, polej z beczki rumu! Hej, hej, poleeeej!
Knedlik usłużnie dolał jej do pełna, a Leonard aż podskoczył, bo coś sobie przypomniał. Gdy już złapał równowagę, zawył:
- Hej, hej - sokoliki!!!
Albus odrzucił radośnie koc i klasnął w dłonie.
- Sokoliki! Pamiętasz?! - I obaj zanieśli się śmiechem.
- No to dawajcie! - Ucieszyła się Minerwa, która najwidoczniej również pamiętała. - Kto zaczyna?
- Ja, ja! - Leonard pomyślał chwilę, odchrząknął, i zaczął zawodzić, na melodię „Sokołów”:
Hej, hej, hej testrale
Was, chabety, nie chcę widzieć wcale
Jeśli, jeśli was zobaczę
To wam nigdy nie wybaczę!
- Hy, hy, dobre! Teraz ja, ale niech pomyślę... - Albus drapał się po brodzie w zamyśleniu.
- Czyli śpiew... - powiedział do siebie Snape i wypił łyczek ognistej - i na dodatek improwizacja. Trzeba się ewakuować, zanim na mnie padnie... - Podniósł się i już chciał ruszyć w kierunku zamku, gdy, między płomieniami ognicha dojrzał zamyślone, błyszczące oczy. Hermiona pociągnęła łyk piwa z butelki, oblizała usta i spojrzała wprost na Snape'a.
- O, w mordę gargulca - jęknął Mistrz Eliksirów i klapnął z powrotem na pieniek. Niejasne coś nie pozwalało mu odejść. W zamroczonej alkoholem głowie coś powtarzało, że schowanie się teraz w ciemnym, zimnym, pustym lochu będzie oznaczało niepowetowaną stratę. Że coś go ominie. Ale co? Co takiego go ominie?
- Co mnie ominie? - spytał na głos, marszcząc brwi, a siedząca najbliżej pani Zuckermann, obserwująca Snape'a od pewnego czasu, poklepała go po kolanie.
- Pij, synku, pij. Ale z umiarem. Bo ci się już całkiem w tej czarnej główce pomiesza. Rechoczesz?
- Czy ja rechoczę? - Zamrugał oczami Snape.
- Kumasz! - jęknął Kenneth O'Connell. - Mówi się „kumasz?”. Nancy, chcesz mnie wykończyć? Hep! - Ken też miał już dosyć. Ale co zrobić? Skrzaty wciąż przyjeżdżały z nową dostawą napitków.
- Już mam! - Podskoczył Albus.
Hej, hej, dementorzy
Wy jesteście na łeb mocno chorzy
Co wam przyjdzie z całowania
Gdy całusy bez kochania!
Minerwa weszła ze swoją zwrotką zaraz po Dumbledorze:
Hej, hej, hej, centaury
Wyginiecie jak te dinozaury
Nie przetrwacie na tym świecie
Gdy rozmnażać się nie chcecie!
Ten kawałek tekstu Snape wziął do siebie. „Głupi, stary dinozaur...” - pomyślał i znów spojrzał poprzez płomienie ogniska. O, nie tylko ono płonęło... Na widok wyrazu twarzy Hermiony Severus momentalnie otrzeźwiał (no, prawie; i tylko na chwilkę). To, co zaprzątało myśli pannie Granger, na pewno nie było podręcznikiem mugoloznastwa... Severus wyjął z ręki siedzącej obok Hooch papierosa i zaciągnął się porządnie. Wstał. Hermiona zrobiła to samo, z desperacją w oczach odrzucając loki. Wypiła ostatni łyk z (czwartej) butelki kremowego i rzuciła ją na bok.
- Aua! - jęknęła pani Pomfrey. - Dziewczyno, uważaj z tym szkłem!
Mistrz Eliksirów i nauczycielka mugoloznastwa ruszyli ku sobie. Ognisko płonęło jasnym ogniem, a drwa trzaskały.
***
Kenneth O'Connell wyrósł nagle przed rozpaloną od wewnątrz i od zewnątrz Hermioną. Złapał ją za rękę, aby się nie przewrócić, i wymamrotał:
- Pani... pani profesor! Ja chciałem przeprosić. Ttto już się nigdy nie powtórzy. Nig - dy! Hep!
- Przeprosić? Za co, O'Connell? - Skrzywiła się Hermiona, starając się wyrwać Kenowi i iść tam, dokąd pchały ją, uwolnione przez alkohol krążący we krwi, żądze.
- No, za tę kulkę...
- Co?!
- Kulę. Czy piłkę. Za piłkę leczniczą. Przepraszam, zachowałem się jak szszczeniak... Ta kula, no! Co mi nią pani chciała przywalić. Przepraszam... Z pani jest naprawdę, tego, fajna laska... ups! Oj, przepraszam. Hep!
- Hej, hej, głupie trolle
Tu wam wchodzić wcale nie pozwolę
Chyba, że się wykąpiecie
Smrodu swego pozbędziecie!
- zawyła pani Pomfrey prosto do ucha Hermiony. Tej zakręciło się w głowie i znów musiała usiąść. Snape zaś obejrzał się na las, z którego dochodziły podejrzane szelesty. Kontakt wzrokowy Mistrz Eliksirów - nauczycielka mugoloznastwa został przerwany. Albus Dumbledore, obserwujący w napięciu całą tę scenę, zaklął pod nosem.
Nagle dał się słyszeć tętent kopyt i z Zakazanego Lasu nadjechał centaur.
- Firenzo!!! - zapiała Minerwa. - Fifi! - Chciała dopaść do przybysza, ale nie mogła wstać, bo zaplątała się w koc.
- Witaj, Minnie. Dobry wieczór wszystkim. Co tu się w ogóle dzieje? Wyprawiacie takie bachanalia, że obudziliście z pół lasu.
- Mamy urodziny. Napijesz się? - Leonard wyciągnął butelkę w kierunku centaura. Ten pokręcił głową z niesmakiem. - A może kawałek tortu?
- O, torcik? Chętnie. Jaki duży. Mmm... i jaki smaczny!
- Duży?! To nędzne resztki. Był tak wielki, że wlazłby do niego dorosły człowiek.
- Hy, hy! Nawet miał wleźć, no nie, Minerwo? - Albus szturchnął McGonagall. - Ach, wy nic nie wiecie. Minnie miała wyskoczyć z tortu, ale w ostatniej chwili się rozmyśliła. Szkoda...
- A to dlaczego? - Zdumiał się Firenzo, połykając wisienkę. - Minnie, no coś ty? Myślałem, że fantazji ci nie brakuje!
- A, wiesz. Ona ma teraz te... wahania nastrojów. Hi hi. Memopauza, czy jak to tam mugole nazywają.
- Memopauza? - Zdziwiła się Trelawney znad szklaneczki ognistej. - Czyli co - jakby obliviate?
- Menopauza! - prychnęła cicho Hermiona, zła na wszystkich wokół. - Chyba dwadzieścia lat temu!
- Przestańcie! - Minerwa wygrzebała się wreszcie z koca. - I odczepcie się ode mnie. Fi! Chodź, kochany, mam ochotę na przejażdżkę. - I, z wściekłą miną, dosiadła centaura. Ten przełknął ostatni kęs tortu, oblizał się, pomachał wszystkim i pogalopowali przez spowite mrokiem błonia.
- A nie mówiłem? Memopauza! - stwierdził uśmiechnięty Dumbledore. - Polej, Knedlik!
Skrzaty uwijały się jak w ukropie, wózek kursował na trasie ognisko - spiżarnie Hogwartu z taką częstotliwością, że została już wydeptana ścieżka w trawie. Knedlik zaczął się bać, że jeszcze trochę, a będzie musiał iść do Hogsmeade, bo hogwarckie zapasy alkoholu już się kończyły.
Pani Hooch opróżniła właśnie kolejną szklaneczkę (jęk Knedlika) i zaśpiewała gromko, przeraźliwym głosem:
- Hej, hej, hej, wy, sowy!
Niech wam nigdy nie przyjdzie do głowy
Wyjca mi przed nos położyć
Jeśli chcecie jeszcze pożyć!
Hej, hej, hej, wy, sowy!
Niech wam nigdy nie przyjdzie ...
- Zatkaj się! Zwariowałaś? - Pani Sprout zakryła uszy rękami. - Płyta ci się zacięła, czy co?
Ale Hooch darła się dalej, jak w amoku.
- Wyjca mi przed nos położyć
Jeśli chceeciee jeszcze pożyć...
- Niech ktoś ją uciszy, bo nie wytrzymam!
Kenneth jak gdyby na to czekał. Rzucił się na Hooch, zasłaniając jej usta dłonią. Zaczęli się szamotać i wpadli za ławeczkę - pieniek. Tam dalej kotłowali się, zanosząc się śmiechem. Korzystając z zamieszania, Daszeńka przydreptała do Leonarda i pociągnęła go za skraj szaty.
- Leonardzie King, sir...
- Słucham, Daszeńko?
- To dla pana. Wszystkiego najlepszego. - Wcisnęła mu do ręki małą paczuszkę. - Sama zrobiłam. Tylko nos trochę nie wyszedł... Jest pan dla nas bardzo dobry, sir... - Spuściła oczy i uciekła szybko do Knedlika.
W zawiniątku była figurka z plasteliny, przedstawiająca Leonarda Kinga właśnie. Z grubego korpusu - kuleczki wystawały ręce i nogi z zapałek. Na wielkim, kartoflowatym nochalu tkwiły miniaturowe okulary zrobione z drucika.
Leonard wzruszył się. Wyobraził sobie małą Daszeńkę, jak wieczorem, po całym dniu ciężkiej pracy, siedzi przy kuchennym stole i lepi z plasteliny specjalnie dla niego.
- Zobaczcie, co dostałem! - zawołał i postawił figurkę na pieńku.
- Ale fajna!
- Aha! Wykapany ty!
- Urocze...
Dasza wbiła wzrok w ziemię, uśmiechając się nieśmiało, a uszy płonęły jej ze szczęścia.
Hagrid przyciągnął ogromny bal drewna i wrzucił go do ogniska. Iskry strzeliły w górę.
- Uff! - Otarł pot z czoła. - To już wystarczy do samego rana! - Usiadł ciężko na pieńku.
- NIEEE!!! - wykrzyknęli wszyscy chórem.
- Co? Jak to nie? - zdziwił się.
- Wstań!!!
Hagrid podniósł się, zdumiony.
- I odwróć się!
Daszeńka ukryła twarzyczkę w dłoniach i zaniosła się szlochem. Figurka Leonarda, sprasowana na ładny placuszek, ale cały czas zachowująca pewne podobieństwo rysów Kinga, zdobiła spodnie Hagrida...
Leonard odkleił ją delikatnie i westchnął.
- No cóż. Teraz mam płaskorzeźbę.
- Hej, hej, hej, chimery!
Macie strasznie paskudne maniery
Chyba, chyba będę chory
Gdy zobaczę was, potwory!
- odezwał się niespodziewanie Flitwick, o którym wszyscy myśleli, że dawno zasnął. Ale po odśpiewaniu swej zwrotki, zwinął się ponownie na kocyku przy ogniu i znów zapadł w sen.
***
Wokół ogniska panowała cisza. Słychać było tylko trzask ognia i miarowe pochrapywanie Langera Smitha. Langer przez cały wieczór nie odezwał się ani słowem, za to wlał w siebie zastraszającą ilość alkoholu, a teraz spał, wyciągnięty na kocu, z długimi nogami prawie że w ognisku. Hooch i Ken też drzemali, tak samo Flitwick i Vernon. Bracia King siedzieli ramię w ramię, bez słowa patrząc w ogień. Nie dali by chyba rady wypić już ani kropelki, ale miny mieli szczęśliwe.
Albus, którego zawsze brało na sentymenty polibacyjne, pomyślał, jak bardzo - mimo wszystkich różnic - ci dwaj są do siebie podobni. I jak ze sobą związani.
- Hej, wy! Bracia Lwie Serce! - Uśmiechnął się do nich. - I jak tam?
- To były najfajniejsze urodziny, jakie w życiu mieliśmy.
- Tak! Dzięki, Albus.
- To ja dziękuję, chłopaki. Wszystkim poprawiły się humory.
Ale wiedział, że nie wszystkim. Niektórym się nawet pogorszyło... Profesor Snape dawno już poszedł do swego lochu, z takim bólem na twarzy, że Dumbledore'owi aż ścisnęło się serce. Hermiona siedziała zgarbiona, z miną, jakby zaraz miała się rozpłakać.
Albus westchnął i spojrzał w niebo, usiane gwiazdami.
- Gdzie jest Syriusz? - spytał profesor Sinistry, grzebiącej kijkiem w żarze. - Widać go teraz?
- O, tam, widzisz? Jest już całkiem jasny, ale najlepiej widoczny będzie w zimie.
- Ach, widzę... Słuchajcie, popatrzmy chwilę na niebo, i pomyślmy. Wiecie, o kim, prawda?
Przytomne osoby pokiwały głowami i w zamyśleniu patrzyły na gwiazdy.
- Chciałabym tak siedzieć z wami zawsze - odezwała się po chwili Hermiona, lekko drżącym głosem. Albus uśmiechnął się do niej ciepło, ale wiedział, że tak naprawdę wolałaby siedzieć teraz zupełnie gdzie indziej.
- Tak - odpowiedział. - Szkoda tylko, że nie zawsze wszyscy możemy być razem.
Pomyślał o Potterach. O Harrym. I znów o Syriuszu. Ponownie spojrzał w górę, podniósł butelkę i powiedział:
- Za tych, którzy... są gdzie indziej.
Wszyscy - niektórzy z dużym trudem - pociągnęli ostatni tego wieczoru łyk.
- I przesuńcie go, chłopaki. - Dumbledore wskazał na śpiącego Langera. - Bo mu się całkiem buty zjarają.
***
Petunia Dursley szła ciemnym korytarzem, lekko zarzucana na boki, chichocząc za każdym potknięciem. W końcu nie wytrzymała.
- Dość tego! Chi chi chi! - Zdjęła pantofle i niosła je w ręce, drugą trzymając się ściany. - Hej, hej, hej, centaury! Wyginiecie jak te dinozarły!... Dinozarły?... Chi chi chi! - Zgięła się w pół w ataku śmiechu. Nagle spoważniała. - Oj. Chyba muszę siusiu...
- Khm, khm! - zakaszlał znacząco jakiś starzec na obrazie. - My tu chcemy spać! I proszę uważać na słowa.
- Najmocniej przepraszam. - Dygnęła grzecznie Petunia, a pod nosem dodała: - Nadęty staruch. Dinozarł! Chi chi... och. Łazienka. Gdzie łazienka?
Szła po omacku, sunąc ręką po ścianie. W końcu natrafiła na drzwi.
- Uff. To tutaj.
Odrobina światła wpadła zza okna w toalecie. Świtało.
Gdy wyszła z kabiny, coś usłyszała.
- Ach! Kto to? Co... Ojej.
Jakaś przysadzista postać pojawiła się na tle okna. Petunia zachwiała się, przestraszona, i wpadła wprost w jej objęcia. W bladoniebieskim świetle mignęła kraciasta materia. Petunia złapała się szerokich ramion. Poznała szorstkość tkaniny, tyle razy dotykanej ukradkiem na lekcjach.
- Le... Leo? - spytała zduszonym głosem.
- Petty... Petunio! - wyszeptał jej głos do ucha. - O, na Merlina... Petunio...
Petunia Dursley poczuła w tym momencie coś, czego doznała do tej pory jeden raz w życiu (bo tylko raz w życiu się teleportowała) - jej wnętrzności oszalały. Ręce zaczęły na ślepo błądzić po twarzy i włosach mężczyzny. Ten jednak odsunął ją od siebie.
- Po... poczekaj chwilę - wysapał. - Momencik...
Odszedł na bok i wyjął coś z kieszeni. Błysnęła mała buteleczka. Słychać było odgłos odkorkowywania, a potem bulgot. Szkło potoczyło się po posadzce. Mężczyzna obrócił się do drżącej i ledwo łapiącej oddech Petunii.
- Pójdź w me ramiona, najdroższa!
Petunia Dursley zrobiła krok naprzód i poczuła, że wchodzi na pędzącą karuzelę.
To była ostra jazda. Bez trzymanki.
***
Leonard King wrócił do zamku po dziewiątej rano. Ucieszył się, że zdążył na śniadanie. Nad ranem powędrowali jeszcze z Hooch i Hagridem do Hogsmeade, wypili jedną kolejkę w otwartym na okrągło Świńskim Łbie, a następnie Leonard zasnął snem kamiennym, z głową na blacie brudnego stolika. Ten sen, a potem przechadzka z Hogsmeade, dobrze mu zrobiły, i teraz czuł się już prawie dobrze. Postanowił się tylko trochę odświeżyć i iść do Wielkiej Sali.
W łazience na parterze jak zwykle była tylko zimna woda - ale może to i dobrze. Przemył nią twarz, a szukając ręczników potknął się o coś szklanego. Podniósł małą, pustą buteleczkę. Naklejka głosiła Viagrus Maximus. Poznał ją. Wyjął z kieszeni taką samą - ale jeszcze pełną.
- Co, na Merlina? Czyżby Leoś... E, nie... Pewnie Severek wszystkim porozdawał. Ech, co się dzieje w tym Hogwarcie, chi chi! - I, nie zważając na lekki szum w głowie, w podskokach udał się na śniadanie.
***
Reszta personelu Szkoły Magii i Czarodziejstwa pojawiła się w Wielkiej Sali dopiero na obiedzie. Przedstawiali sobą obraz nędzy i rozpaczy. „Nigdy więcej, nigdy więcej...” - słychać było zbolałe głosy.
- He, he, zawsze tak mówią! - powiedział pod nosem Dumbledore, poprawiając sobie zimny okład na głowie.
Pani Pomfrey (sama jeszcze chwiejnym krokiem) obeszła stół nauczycielski, wrzucając każdemu magiczną tabletkę Madame Sober do kielicha z wodą. Była sobota i - na całe szczęście - nie trzeba było prowadzić zajęć i kompromitować się przed uczniami. Ale i tak rzucali oni na profesorów pełne politowania spojrzenia.
Hermiona siedziała bez ruchu i patrzyło tępo na swój kielich. Profesor Flitwick trzymał się za głowę i jęczał cichutko. Pani Pince miała minę, jakby właśnie przełknęła garść skrzeloziela. McGonagall zatykała palcami uszy, bo gwar uczniowskich głosów rozsadzał jej czaszkę. Snape'a zaś wcale nie było.
- Na kacu nie działa mi różdżka - odezwała się zachrypniętym głosem pani Hooch.
- Tak? Pokaż!
- Mówię, że nie działa! Co mam pokazywać... A, zresztą. Proszę - Wingardium Leviosa! - Machnęła różdżką nad widelcem. Ten ani drgnął. - Nieźle, co?
- Chrypisz jak zarzynana sklątka. - Skrzywiła się pani Pince. - Myślałam, że tamten eliksir ci pomógł.
- Jakbyś darła się przez godzinę na świeżym powietrzu, też być chrypiała - wtrącił się Leonard. - Hoochie dała wczoraj nad ranem występ na boisku do quidditcha, hy hy...
- Daj spokój - warknęła Hooch.
- Nie mogliśmy z Hagridem ściągnąć jej z trybun.
- Leo... - Zmarszczyła brwi trenerka quidditcha.
- „Hej, hej, hej Kennethcie!
Najprzystojniejszy w całym magii świecie...” - tak to szło?
- Leo! - Hooch walnęła pięścią w stół.
- Auć! Błagam was... - jęknął Flitwick, łapiąc się za głowę.
- Słucham? - spytał niewinnie Leonard. - Czy powiedziałem coś nie tak? Ale w drodze do Hogsmeade biedna Hoochie straciła głos, he he. A co było dalej... hm, nawet ja nie pamiętam. Obudziłem się rano w Świńskim Łbie, przyklejony do stolika. A was nie było - spojrzał z wyrzutem na Hagrida i Hooch.
Hagrid z zakłopotaniem mieszał herbatę.
- Wiesz, ja też nie bardzo pamiętam. Ale chyba doszłem do chaty o szóstej, bo gumochłony właśnie się budziły na karmienie.
- Ech, ja byłem dopiero o dziewiątej...
Całej tej rozmowie przysłuchiwała się, siedząca na skraju stołu Puchonów, Petunia Dursley. Wyglądała dziwnie. Nie dość, że zapomniała - pierwszy raz od dwudziestu lat - założyć na noc papilotów, i jej włosy zwisały teraz swobodnie, zupełnie proste, to jeszcze, z każdym kolejnym słowem Leonarda, bladła i coraz szerzej wytrzeszczała oczy. W końcu odłożyła ostrożnie nóż i widelec, powoli wstała od stołu i, chwiejąc się - bynajmniej nie z powodu wypitego poprzedniej nocy alkoholu - wyszła z sali. Wychodząc rzuciła przerażone spojrzenie Leonowi, który - rozparty przy stole jak prawdziwy lew - patrzył na nią błyszczącymi oczami, uśmiechając się zagadkowo pod nosem.
Wyszła na dziedziniec, oparła się plecami o jeden z filarów i starała się oddychać spokojnie. Ale było to raczej niewykonalne. „Leon. Leon. To był LEON...” - tłukło jej się po głowie. Znów poczuła się, jak gdyby wsiadła na rozpędzoną karuzelę. Jednak tym razem przejażdżka nie była przyjemna. Ani trochę.
Usłyszała szmer i spojrzała w bok. Za drugim filarem stał, lekko pochylony, profesor Snape. W czarnej szacie, z bladą twarzą i ze zmarszczonymi brwiami nad czarnymi, nieprzeniknionymi oczami. W ręku trzymał długi kijek (pewnie z wczorajszego ogniska, bo był trochę nadpalony na końcu) i pisał nim coś na drobnym żwirku pokrywającym dziedziniec. Petunia wytężyła wzrok.
„Jestem starym, głupim dinozaurem.
Jestem starym, głupim dinozaurem.
Jestem starym, głupim dinozaurem...” - i tak dalej, cały słupek, chyba z piętnaście razy.
Snape zauważył Petunię i skinął jej głową.
- Co to? - odezwała się ta cichutko. Jakoś żal zrobiło jej się profesora i poczuła z nim dziwną solidarność. - Odrabia pan profesor szlaban?
Snape spojrzał na nią z zainteresowaniem. Po Dursleyowej spodziewałby się wszystkiego, tylko nie poczucia humoru.
- Coś w tym stylu. - Uśmiechnął się blado. - Należy mi się. Coś... coś się wczoraj nie wydarzyło. A chyba powinno.
Petunia Dursley nie była szczególnie przenikliwą i empatyczną osobą. Rzadko zastanawiała się nad uczuciami innych. Ale teraz wyczuła doskonale, że profesor Snape - z niewiadomych przyczyn - uchylił nieznacznie i na momencik drzwi do swojego wewnętrznego lochu.
Odwzajemniła uśmiech i powiedziała:
- To mi też należy się szlaban. Bo coś się wczoraj wydarzyło. I chyba nie powinno... - westchnęła. - I wie pan profesor, co? - Wskazała po chwili na rządki liter na żwirku. - Pisze się „dinozarłem”.
- Tak? - Severus speszył się. Zawsze go wkurzało, że mugolskie szkoły górują pod wieloma względami nad magicznymi. W Hogwarcie nie zajmowano się „mugolską wersją prehistorii” - to skąd miał wiedzieć jak się pisze nazwę tego głupiego gada? Machnął różdżką i wszystkie „dinozaury” zmieniły się w „dinozarły”.
- Żartowałam! Chi chi... - zachichotała pani Dursley. Profesor Snape spojrzał na nią ze zdumieniem, ale też z czymś w rodzaju podziwu w oczach.
Petunii nagle jakby poprawił się humor. Pogładziła zamyślona swoje - całkiem teraz interesujące w dotyku - włosy, i zapatrzyła się w szare niebo. Zza chmur nieśmiało przebijało się blade, listopadowe słońce. Spojrzała na nie, nie mrużąc oczu, i pomyślała o wszystkim, co spotkało ją przez ostatnie trzy miesiące. I poczuła, że chyba coś nowego zdarza się właśnie w jej życiu. Coś całkiem magicznego. I że wcale się tego nie boi.
***
Hogwart, 15 grudnia 1998
Kochany Remusie!
Nie wiem, jak u Ciebie, ale tutaj śniegu nawaliło tyle, że Hagrid nie mógł wczoraj wyjść z chaty. Wyobrażasz sobie?! Jest pięknie i słonecznie, mróz trzyma i na pewno Święta będą białe.
Teraz jak zwykle - co nowego w szkole.
Dumbledore nadal pisze te swoje wspomnienia, podobno doszedł już do Grindelwalda. Czyli odwalił kawał dobrej roboty - opisać sto lat w miesiąc? Mi opisanie swojego życia zajęłoby pewnie dwa razy tyle, ile ono trwało...
McGonagall pokłóciła się strasznie z Firenzem i przez 3 dni nie chciała wyjść ze swego gabinetu. Ale już dochodzi do siebie. Poszło ponoć o Zakałę. W szczegóły wolę nie wnikać.
Trelawney zrobiła korespondencyjny kurs „Ręce Które Leczą” i nie możemy się od niej opędzić. Cały czas chce na nas kłaść dłonie.
Pani Pince postanowiła zrobić przed Świętami porządek w bibliotece (ostatni raz było to robione w '89. Tysiąc OSIEMSET!), powyciągała wszystkie tomy i tak się w nich zagrzebała, że znaleźliśmy ją dopiero po dwóch dniach. Wyobrażasz sobie?! Cud, że nie padła tam z głodu. Przy okazji znalazło się jedenaście książek, których jeszcze nie czytałam. JEDENAŚCIE! Wyobrażasz sobie?! Mam co czytać do Nowego Roku!
Grupa Specjalna robi furorę, bo zbierają coraz więcej punktów. Ta mała Latanya to chyba jakiś geniusz. Ma oceny lepsze niż ja na 1. roku. Wyobrażasz sobie?... Dumbledore chciał ją przenieść na normalny tryb nauczania, ale się nie zgodziła. Powiedziała, że w GS-ie jej dobrze. A pani Dursley (wiesz, ciocia Harry'ego) jest już najlepsza z zielarstwa i eliksirów. Mnie to w sumie nie dziwi - w końcu całe życie pieliła grządki i mieszała w garnkach... Pan Dursley nadal uważa, że nie jest czarodziejem, ale chyba z tego wyjdzie. Tak sądzę. Pomyśl - gdyby Harry mógł ich tu zobaczyć. Chyba by skonał. Co do Harry'ego - mamy iść go odwiedzić przed Gwiazdką, ale nie wiem, czy to dobry pomysł. To dla mnie zbyt trudne. Nie mogę patrzeć, jak siedzą z Lockhartem, uśmiechnięci od ucha do ucha, kolorują obrazki i grają w domino. Mam dziwne przeczucie, że ON z tego nie wyjdzie, Remy. Nie umiem się z tym pogodzić.
A co u mnie? Chyba już polubiłam to mugoloznastwo, wiesz? Nie jest to może szczyt moich marzeń, ale przynajmniej mogę pracować w Hogwarcie. A ja chcę tu być. Z wielu powodów...
Co do Snape'a - wiem, że to głupio zabrzmi, ale chyba się mylisz. On wcale nie jest taki. Zdaję sobie sprawę z tego, że Cię nie przekonam. Trudno. Możesz myśleć sobie, że zwariowałam (chociaż - możliwe, że rzeczywiście zwariowałam...).
Dobrze, kończę, bo znów się rozpisałam, jak głupia.
Remusie, koniecznie musisz przyjechać na Święta. Bardzo nam Ciebie brakuje. Czekam z niecierpliwością.
Całuski.
Hermiona.
PS. Mam nadzieję, że teraz dobrze wyliczyłam tę pełnię księżyca i list nie dojdzie wtedy, gdy... wiesz. Głupio, gdybyś kolejną szkolną sowę rozszarpał. Pa pa. H.
Hermiona przywiązała list do nóżki jednej z sów i wypuściła ją przez okienko. Patrzyła chwilę, jak ptak znika za lasem, a potem poszła do przeciwległej sali w wieży, gdzie mieściła się suszarnia. Lubiła tam chodzić, bo z okien rozciągał się o wiele ładniejszy widok, niż z sowiarni. Jeszcze będąc uczennicą, zastanawiała się, dlaczego sznury na bieliznę są powieszone tak nisko. Potem - gdy założyła WESZ i zaczęła interesować się losem skrzatów domowych - zrozumiała. Sznurki musiały być dostosowane do wzrostu skrzatów. Proste.
Teraz przeszła między suszącymi się ubraniami, stanęła przy małym okienku i zapatrzyła się na ośnieżone błonia, czerniejący w oddali Zakazany Las, na chatkę Hagrida przykrytą białą czapą. Hagrid właśnie odśnieżał. A właściwie walczył z Kłem, który najwyraźniej sądził, że machanie łopatą to taka zabawa.
Pod lasem coś się poruszyło. To Minerwa. Rozmawiała z Firenzem, który trzymał się pod boki i nie wyglądał na zadowolonego. „Oho - pomyślała Hermiona - ci chyba znów się kłócą”. Za chwilę profesor transmutacji schyliła się, zrobiła ze śniegu potężną kulę i pacnęła nią prosto w głowę centaura. Następnie zaniosła się śmiechem, który słychać było aż tu, na górze, i zaczęła uciekać. Firenzo nie pozostał dłużny. Za moment McGonagall wyglądała jak śniegowy bałwanek z tiarą na głowie. „Ach, chyba jednak się pogodzili” - uśmiechnęła się Hermiona.
Jezioro widać było słabo, ale łatwo można się było domyślić, że powiewający szalik w kolorach Ravenclaw należał do Latanyi Lee, która - od kilku tygodni i bezskutecznie - starała się namówić swojego Ziomusia na dołączenie do reszty dziobokanów. Jezioro było zamarznięte, ale stado ptaków unosiło się na wodzie w małym baseniku powstałym przy brzegu. Ziomuś zapamiętale ślizgał się po lodzie - super zabawa, jak ma się takie wielkie, płaskie łapy - ale ani mu było w głowie zbliżać się do swych pobratymców.
Hermiona podziwiałaby tak sobie widoki jeszcze długo, gdyby nie to, że zmarzła na kość. W wieży było bardzo zimno. Odwróciła się do okna z zamiarem wyjścia i - wpadła prosto na szlafrok w kreciki. Na szczęście (niestety?) bez zawartości. Szlafroczek dyndał sobie po prostu na sznurku i sechł. A właściwie już wysechł. Co panna Granger sprawdziła namacalnie.
„Głupia. Głupia! Dziewczyno, powinnaś się leczyć. I to natychmiast!” - mówiła do siebie, gdy - będąc w zupełnej niemocy umysłowej (bo COŚ kazało jej to robić, na pewno nie Rozum Hermiony Granger) - rzuciła się na szlafroczek, przytulała go do twarzy i gładziła czule. Haftowane kreciki zachichotały cichutko. Hermiona trochę się speszyła.
- Śmiejcie się, śmiejcie - powiedziała ponuro. - Wiecie, jak mi was brakuje?... To znaczy, nie konkretnie was, ale... A, zresztą. Nieważne. - Pacnęła się w czoło. - I co ja w ogóle robię? Rozmawiam ze szlafrokiem. Ratunku... - jęknęła. W miarę dobry humor, jaki miała jeszcze w czasie pisania listu do Remusa, ulotnił się. - I wszystko przez głupi szlafrok. - Spojrzała na sznurek. - Przepraszam, przepraszam. - Uspokoiła protest krecików. - Już sobie idę - westchnęła i wyszła z suszarni, ze zwieszoną głową.
Jak to zazwyczaj bywa w sytuacjach, gdy robimy z siebie idiotę i myślimy, że nikt nas nie widzi - Hermiona została przyuważona. I to przez Kennetha O'Connella, który specjalizował się w tego typu historiach. Znalazł się on w wieży nie przypadkiem - chciał sobie powyglądać przez okno. Gdy patrzyło się z bocznego okienka suszarni pod odpowiednim kątem, można było dojrzeć okna dormitorium Krukonek. A przy właściwym oświetleniu (czyli między siódmą a dziewiątą rano) można było nawet dostrzec wnętrze tegoż dormitorium. I wiele ciekawych szczegółów...
Tak więc Ken właśnie kontemplował - ukryty za wiszącą odzieżą - te szczegóły, gdy Hermiona odstawiła numer ze szlafroczkiem. O'Connell był w szoku. Co prawda zauważył pewne iskrzenie pomiędzy dwojgiem tych nauczycieli (coś takiego nie mogło umknąć jego uwadze), i nawet go to zbyt nie zdziwiło - widział wiele dziewiętnastoletnich lasek lecących na facetów pod czterdziestkę. Tyle, że miały one konkretny cel: podstarzały osobnik albo miał kasę, albo był szychą, na przykład w Ministerstwie, albo imponował im chociażby najnowszym modelem Huragana Diablo (chromowane witki, 60 mil/godz. osiąga w cztery sekundy). Snape nie mógł pochwalić się niczym. No dobra - w zeszłym roku poradził sobie z Voldemortem. Ale młody Potter zrobił to już ze cztery razy i co? Teraz siedzi w wariatkowie. Czyli to jeszcze nic nie znaczy. Mimo wszystko - Kenneth nie widział w podchodach ku sobie tej pary dziwolągów niczego szczególnie niestosownego. Zwariowali? Ich święte prawo. Było to dla niego nawet zabawne. Ale widok profesor mugoloznastwa jęczącej i tulącej się zmysłowo do podomki Mistrza Eliksirów poraził go. Dosłownie. Hermiona jako namiętna kochanka (pewnie tylko w jej własnych wyobrażeniach, no, ale zawsze) pasowała mu tak, jak Hooch jako siostra zakonna... Tak, że był w szoku.
A ponieważ czuł, że ma wobec Hermiony dług (kiedyś go poniosło, za co o mało nie został zmasakrowany kulą leczniczą), teraz postanowił działać.
- Niech już nigdy nie tknę palcem kobiety, jeśli do Nowego Roku oni nie będą się prowadzali za rączki! He he he - zaśmiał się pod nosem, zapiął porządnie bluzę z napisem „Wizards do IT better” (było naprawdę zimno) i zbiegł schodami na sam dół. Aż do lochów.
***
Petunia Dursley od pewnego czasu nie zwracała uwagi ani na Leona, ani na Leonarda, ani nawet na Vernona. Była bowiem w całości pochłonięta własną osobą. Odkryła w sobie rzeczy, o jakich jej się nawet nie śniło. I poczuła się naprawdę wolna. Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna. Rozpierała ją energia, zrobiła się odważna (choć Krwawego Barona nadal się bała...) i pewna siebie. Wszyscy wokół byli pod wrażeniem. Ale Petunia nawet tego nie zauważała. Po prostu szła przed siebie z uśmiechem na ustach i różdżką - osika, 8 i pół cala, kłak pudla - w garści, nie oglądając się na nic.
Dudley, leżący właśnie w skrzydle szpitalnym - po raz kolejny był chory z przejedzenia - patrzył na nią z niepokojem. Jego matka stawała się czarownicą. Naprawdę. I nie tylko w czarach był problem. Ona w ogóle zachowywała się dziwnie. Jak nie Petunia Dursley. Dudley bał się tego. Dobrze, że chociaż ojciec pozostał starym, normalnym tatą...
Teraz Petunia wpadła do skrzydła szpitalnego jak burza i rozejrzała się wokół.
- Coś ciemno tutaj! - Machnęła różdżką - Lumos! I za gorąco! Alohomora! - Okno otworzyło się z trzaskiem. - A tobie pewnie chce się pić, Dudley? Accio woda! - Przywołała karafkę i nalała Dudleyowi szklankę wody. - Co słychać? Boli cię jeszcze?
- Trochę... - Dudley patrzył z przerażeniem na wyczyny matki. - Ale może to z głodu. - Złapał się za brzuch. - Bo od rana nie dali mi nic, tylko owsiankę...
- I prawidłowo. Znów się przeżarłeś. Musisz być na diecie. Jak wydobrzejesz, będziesz musiał więcej przebywać na świeżym powietrzu. A nie tylko ze skrzatami wśród garów.
- Ale mamo...
- Wiem, co mówię. A teraz muszę już lecieć. Dosłownie... chi, chi, chi! Zaraz mam lekcję quidditcha. Papa, synku! - I zniknęła za drzwiami.
Dudley opadł na poduszki i jęknął:
- Dieta, matka czarownica - co mnie jeszcze czeka?
***
Petunia udała się w kierunku boiska do quidditcha. Po drodze rozmyślała, jakby tu namówić Vernona na wejście na miotłę - gdyby się zgodził, Grupa Specjalna mogłaby stworzyć drużynę (z Leonardem jako obrońcą byłoby ich siedmioro). Już na schodach usłyszała krzyki dobiegające z zewnątrz. Nie było wątpliwości - to krzyczał jej mąż. „Co znowu?” - spytała w duchu i wybiegła z zamku.
Na dziedzińcu, naprzeciw siebie, stali Vernon Dursley i Leon King. Obaj czerwoni na twarzy, z zaciśniętymi pięściami i oczami ciskającymi błyskawice. Wokół stała cała Grupa Specjalna wraz z Leonardem oraz McGonagall i Hermioną.
- Obserwuję was! - wypluł z siebie Vernon. - Obu! - Wskazał głową na Leonarda. - Już od dawna. I to, co widzę, WCALE mi się nie podoba!
- „Nas?” - Zdziwił się Leonard. - A co ja mam z tym wspólnego?
- Nie udawaj niewiniątka! - Vernon podskoczył do niego. - Już ja was przejrzałem!
- Posłuchaj pan - wycedził Leon - spokojniejszy z bliźniaków, który właśnie chyba stracił swój wewnętrzny spokój. - To, że jest nas dwóch i jesteśmy tacy sami, nie oznacza jeszcze...
- Ja tam wiem swoje! - Zmrużył oczy i stanął nos w nos z Leonem. - Wara od mojej żony!
- „Mojej żony”! Rozumiem, że jest pana własnością! - Leon nie znosił Vernona, odkąd zobaczył go pierwszy raz na Privet Drive: teraz było to widać, jak na dłoni. Gdyby nie zebrana widownia, pewnie rzuciłby się Dursleyowi do oczu. - A czy ona ma w tej kwestii coś do powiedzenia?
Petunia zatrzymała się w cieniu pod murami zamku czując, że nie powinna się teraz pokazywać. Obserwowała całą scenę z zapartym tchem.
- Ty... ty... omamiłeś ją - omamiliście obaj! - a teraz odwracasz kota ogonem! Podły... stary... ty, ty... - Vernon prawie się zapowietrzył. Wyglądał, jakby za chwilę miał wybuchnąć ze złości.
- Ha ha ha! - zaśmiał się szyderczo Leon. - Nieszczęsny człowieczku! Pomyślałeś, że ona pragnie czegoś więcej, niż TY możesz jej dać?! I że znalazła to właśnie, gdy...
- Zamilcz!!! - ryknął Vernon. - Bo nie wytrzymam!
- I co zrobisz? - Uśmiechnął się Leon z politowaniem. - Nędzna, nieporadna, głupawa podróbko czarodzieja?
Leonard aż pokręcił głową, z niedowierzaniem. Pierwszy raz w życiu widział brata w takim stanie. Podszedł do niego i złapał go za ramię.
- Leo, daj spokój... Nie przesadzaj.
- Puść mnie! - Wyszarpnął się Leon. - No, zrób coś, ty... ty podróbko mężczyzny! Nie dziwię się wcale Petunii, że musiała się jakoś ratować, że...
- Aaahhh...! - zaryczał Vernon, rozejrzał się wokół siebie, jakby szukając czegoś, czym mógłby zdzielić Kinga. Jednak wokół były tylko znieruchomiałe w przerażeniu twarze gapiów, śledzących każdy ruch obu przeciwników. Nagle doznał olśnienia. Albo można to potraktować jako atak szału. Sięgnął za pazuchę i wyjął ni mniej, ni więcej, tylko różdżkę. Swoją różdżkę - polietylen, 10 cali, pustą w środku. Skierował ją na Leona Kinga. Zaczerpnął powietrza i gorączkowo szukał w myślach jakiegokolwiek zaklęcia. Przyszło mu do głowy jedno szczególne - to, które udało mu się jako pierwsze od lat... I zanim ktokolwiek zdążył cokolwiek zrobić, zawył:
- Caseus Niveus!!!
***
- Na rumaki Merlina! - wykrzyknęła z zachwytem McGonagall, podchodząc do leżących na ziemi dwóch kawałków białego twarożku. Dwóch - bo Leonard również załapał się na zaklęcie Vernona.
- O, mój Boże... - jęknęła Hermiona.
- Rozmiękam... - wyszeptała Nancy Zuckermann.
- Wymiękam! - poprawił ją Kenneth.
W tym momencie nadszedł profesor Snape. Hermiona spojrzała w jego stronę i aż drgnęło jej serce. Mistrz Eliksirów był bowiem przyodziany w swój szlafrok w kreciki. I uśmiechał się. No, prawie... A na pewno nie miał skrzywionej miny. Szedł, patrząc Hermionie w oczy, i nie zwracając zupełnie uwagi na zamieszanie powstałe wokół twarogu. Poprawił nieznacznie pasek szlafroka, a panna Granger wiedziała, że to specjalnie dla niej...
- Jestem... jestem... - Vernon oderwał wzrok od swego dzieła, uniósł brwi i zrobił bezradną minkę. - Jestem cza... cza... - szeptał.
Petunia podbiegła do niego i objęła go mocno.
- Jestem CZARODZIEJEM! - wyryczał na całe gardło, i nieśmiały uśmiech pojawił się na jego wąsatym obliczu. Gdzieś w skrzydle szpitalnym załkał chłopięcy głos. Grupa Specjalna biła brawo.
- Jestem! - Vernon śmiał się już pełną gębą, podskakując do każdego z gapiów . - Jestem czarodziejem!
- Też mi nowina. - Wzruszył ramionami Severus Snape.
***
Profesor McGonagall ostrożnie podniosła przetransmuowanych braci King ze śniegu, spojrzała na nich i powiedziała:
- Wszystko będzie dobrze, chłopaki.
Następnie zaniosła ich do swego gabinetu, mrucząc pod nosem: "Niewiarygodne... Zupełnie niewiarygodne...".
Grupa Specjalna gratulowała panu Dursleyowi, a Ken skoczył do zamku i przyniósł mu koszulkę z napisem "Jestem czarodziejem i jestem z tego dumny" (za małą o dziesięć rozmiarów, ale Vernon i tak się wzruszył), natomiast Petunia ściskała męża za rękę i nie odstępowała go na krok. Zjawił się Dumbledore i powiedział:
- Wiedziałem. Wiedziałem, panie Dursley. Wszyscy mamy w sobie ogromne moce. Trzeba tylko umieć je odkryć. I chcieć - przede wszystkim chcieć!
Wszyscy zapomnieli o lekcji miotlarstwa (wszyscy, oprócz Hooch, która - coraz bardziej zmarznięta i wściekła, miotając przekleństwami i paląc papierosa za papierosem - czekała na nich na łące) i ruszyli do szkoły, tworząc pochód, z rozpromienionym Vernonem na czele.
- Musimy powiedzieć Dudziaczkowi, kochanie - szeptała Petunia do ucha mężowi. - Na pewno się ucieszy!
Na dziedzińcu zostali tylko Hermiona i Snape. Zaczął prószyć śnieg. Hermiona podniosła głowę i spojrzała na Mistrza Eliksirów. Duże płatki spadały na ciemne włosy profesora, od razu topniejąc. Hermiona przełknęła głośno ślinę (i pomyślała, że słychać to było chyba aż w zamku), dotknęła szlafroka w kreciki i powiedział cichutko:
- Chyba ci zimno...
Severus nie odpowiedział. Miał dziwny wyraz twarzy - wyglądał, jakby walczył sam ze sobą. W końcu, patrząc gdzieś ponad głową Hermiony, powiedział nie swoim głosem:
- Znam jedno ciepłe miejsce...
"Aaaalleluja!!!" - odśpiewał radosny chór w głowie Hermiony.
- Nie masz chyba na myśli swoich lochów? - Uśmiechnęła się z lekką ironią.
- Znasz wszystkie zakątki moich lochów? - spytał Severus już swoim głosem, marszcząc brwi.
- Nooo... nie.
- Właśnie - odpowiedział kwaśno Snape i ruszył wielkimi krokami do zamku. - Za mną, panienko Granger.
- Już lecę... p... profesorze! - Zachichotała uszczęśliwiona Hermiona i podreptała za Mistrzem Eliksirów, starając się trafiać w jego ślady na śniegu.
Zaczęło zmierzchać. Śnieg sypał na całego. Okna zamku jasno płonęły. Dobiegał zza nich radosny gwar - wszyscy cieszyli się z nowo nawróconego czarodzieja. Gdzieś pod lasem stał nieduży śniegowy bałwanek, z miotłą w ręku. Dziwnie podobny do pani Hooch...
***
Była noc. Chmury śniegowe postanowiły trochę sobie odpuścić (być może zbierały siły na rano), ale śnieg i tak pokrywał już totalnie wszystko - na przykład chatka Hagrida została prawie zrównana z ziemią.
Hogwart spał. W skrzydle szpitalnym dochodzili do siebie - po przetransmutowaniu z powrotem przez McGonagall - Leon i Leonard King. Chrapali na jedną nutę, a każdy śnił swój sen. Leonard o tym, że nadal jest kawałkiem twarożku, i to na kanapce Sewerka, który skropił ją z buteleczki płynem Viagrus Maximus i zjadał ze smakiem.
Leonowi zaś śniła się Petunia, odjeżdżająca hogwarckim pociągiem w siną dal i na pożegnanie machająca mu białą chusteczką z napisem "Mój mąż jest czarodziejem!".
W dormitorium Krukonów mała ciemnoskóra dziewczynka oddychała spokojnie i z uśmiechem przyglądała się swojej sennej wizji: oto ona, Latanya Lee, zdobyła Puchar Domów dla Ravenclaw, osiągając najwyższe w historii szkoły oceny. Dziobokan Ziomuś przyniósł jej w dziobie pamiątkowy dyplom, a jej wstrętni bracia oraz zawsze obojętni wobec niej rodzice, którzy przyjechali teraz z Nokturnu, kręcili głowami z zazdrością i niedowierzaniem.
W wieży Gryffindoru spali Kenneth i pani Zuckermann. Ten pierwszy śnił, że jest mugolskim pastorem i udziela ślubu Hermionie i Snape'owi, mówiąc sakramentalne "Rozmażajcie się!". Pani Nancy zaś śniło się, że zamek Hogwart został porwany przez cyklon i rzucony gdzieś w środku Londynu, gdzie okazało się, iż królowa zrzekła się tronu na rzecz Dorotki z Krainy Oz.
Langer Smith też spał. Ale - jak zwykle - nic mu się nie śniło.
Za to Vernon i Petunia, którzy poprosili Dumbledore'a o własną sypialnię, cieszyli się sami sobą w nowej, zupełnie czarodziejskiej postaci...
- Vernuś... - zamruczała Petunia, skradając się po pościeli do siedzącego na łóżku męża, który ćwiczył właśnie swą nowo zaakceptowaną moc.
- Lumos... Nox!... Lumos... Nox! - Wymachiwał różdżką, zapalając i gasząc światełko.
- Zostaw to... - Petunia przypomniała sobie coś i zmrużyła oczy - ... wilczku!
- Wrrr! - zawarczał Vernon. - Pamiętasz?! Wiewióreczko...
- Tak! Kic, kic, kic! - Petunia wykonała kilka podskoków na łóżku, lądując w końcu na swoim wilczku.
- Auuuu! - zawył ten radośnie. - Nox! - wypowiedział i odrzucił różdzkę na bok. - Auuuu!...
***
Hermiona odwróciła się na wznak i popatrzyła na baldachim nad łóżkiem. Nie zdobiło go godło Slytherinu, ani żadne wężyki, nie był nawet zielony... Był w kolorze głębokiego granatu, ozdobiony malutkimi srebrnymi gwiazdeczkami, które migotały, jak prawdziwe. Hermiona czuła się jak pod rozgwieżdżonym niebem. Był to uroczy widok i, szczerze mówiąc, nigdy nie posądzałaby posępnego Mistrza Eliksirów o taki wystrój sypialni. O parę innych rzeczy też by go zresztą nie posądzała...
"Auuuu!" - usłyszała nagle wycie, niosące się echem po zamku i to przypomniało jej Remusa.
"Muszę wysłać mu jeszcze jeden list - pomyślała. - Nie uwierzy. Nigdy mi nie uwierzy... chi chi!" - zachichotała w duchu i wtuliła się w ramię śpiacego profesora.
Na dworze znów zaczął sypać śnieg.
***
Koniec.