Po pierwsze należy zacząć od siebie samego. Moim zdaniem najlepiej oddziaływać na innych poprzez przykład. Zacząć wprowadzać zmiany w swojej przestrzeni osobistej, uporządkować szafy, kolekcje, zbiory, pozbyć się niepotrzebnych rzeczy, przestać bezmyślnie i impulsywnie kupować nowe. Uprościć swoje finanse, harmonogram zajęć. Wygospodarować czas dla rodziny i na swoje pasje. Dobrze za to mówić o tym, że nadmiar rzeczy i obowiązków nas frustruje i przytłacza, że chcielibyśmy mieć więcej czasu, także dla najbliższych, więcej przestrzeni. Mniej przedmiotów do odkurzania i układania. Mniej stresu, dużo spokoju. I najważniejsze: uśmiechaj się, wyluzuj, odpuść. Nie szarp się ze światem, tylko mu poddaj. A wszystko ułoży się samo.
Kilka tygodni temu, będąc w podróży "połknęłam" wręcz pewną książkę.
Zostawiłam ją sobie celowo na oczekiwanie na lotnisku, zabicie czasu w samolocie i autobusie.
Nie sądziłam jednak, że będę czytała ją tak zachłannie i że da mi tak wiele do myślenia.
Autorka książki Dominique Loreau jest Francuzką od dwudziestu sześciu lat mieszkającą w Japonii.
Zafascynowana kulturą tego kraju, prostotą, skromnością i pięknem codziennego życia Japończyków napisała "Sztukę prostoty".
"Miej niewiele. Upewnij się, że wszystko, co masz, jest absolutnie niezbędne i praktyczne w użytkowaniu"
"Sztuka prostoty" mówi jak żyć skromniej, by żyć pełniej.
Autorka w sposób niezwykle obrazowy tłumaczy, że żyć pełnią życia nie oznacza mieć więcej. Mieć kolejny sweter, kolejną parę butów, pełną szafę ubrań, a mimo, to wciąż uczucie, że nie ma co na siebie włożyć. Mieć kolejny bibelot na komodzie, dwudziestą trzecią zabawkę dla dziecka, dziewiąty lakier do paznokci, dwunasty garnitur, szósty flakonik najnowszych perfum, lodówkę pękającą w szwach od nadmiaru (niewykorzystanego) jedzenia, kolejny dom, kolejny kredyt na samochód, kosztowne wakacje, wystawny komplet mebli, kolejny zestaw garnków czy w końcu życie ponad stan.
"Doceń fakt posiadania niewielu rzeczy. Nikt nigdy nie zbierze wszystkich muszli morskich. A ile w nich piękna, gdy jest ich zaledwie kilka!"
"Jeżeli pozbywamy się czegoś, co niczemu nie służy, postępujemy rozsądnie"
W zamian bezmyślnego gromadzenia autorka namawia, by zastanowić się co tak naprawdę jest nam potrzebne? Co jest użyteczne, z czego korzystamy i czego faktycznie używamy? Łatwo sprawdzić to obserwując codzienne czynności i (faktyczne ilości) rzeczy, z których podczas nich korzystamy.
"Każdy z posiadanych przez nas przedmiotów powinien nam przypominać[...], że to jego użyteczność czyni go tak cennym"
Może nie potrzebny nam kolejny nóż czy któraś z kolei kapa na łóżko? Czy kubek nieużywany od momentu jego kupienia? Sukienka, bluzka kupiona pod wpływem chwili nie pasująca nam jednak? Książki, które nie cieszą, do których nie wracamy? Przyjrzyjmy się im wszystkim. Zostawmy to co cieszy, do czego wracamy, co jest niezbędne i wciąż przewija się przez naszą codzienność. Jeśli odpowiemy sobie na te pytania, bez ociągania pozbędziemy się rzeczy gromadzonych latami, upychanych w szafach i piwnicach. Kolekcji nieużywanych kubków, nienoszonych butów, nieczytanych książek, kilku zestawów narzędzi. Poczujemy lekkość i świeżość w tej nowej jakości życia. Przyjemność w nie gromadzeniu.
W świadomym kupowaniu. W kreowaniu przestrzeni, która nas otacza i nam służy a nie przytłacza. Domu, który jest wygodny, praktyczny i piękny. Przestronny dzięki brakowi nadmiaru. Przebywanie w którym przynosi ukojenie po ciężkim dniu. "Skromnie umeblowany dom daje więcej swobody ruchu"
Sztuka prostoty to jednak o wiele więcej. To nie tylko jak żyć piękniej potrzebując niewiele rzeczy zwracając uwagę na ich jakość. To również jak dbać o swoje zdrowie i ciało świadomie, bez konieczności dużych nakładów finansowych. Jak czuć się dobrze ze sobą takimi jakimi jesteśmy. Jak być pogodzonym ze sobą i światem, który nas otacza. Jak cieszyć się małymi przyjemnościami: pięknie nakrytym stołem, spacerem czy przeczytaną książką. Jak znaleźć satysfakcję w codziennych obowiązkach, rytuałach, które kształtują przecież nasze dni a ich powtarzalność buduje poczucie bezpieczeństwa.
Motto tej książki zgodne z zasadą "Mniej znaczy więcej" wydaje się proste, aż za proste.
Mniej ale lepiej. "Szlachetność wszelkich materiałów jest warunkiem komfortu"
Jeden wełniany płaszcz ale taki, który nie zniszczy się po dwóch sezonach. Wygodna kanapa, która przetrwa wiele lat, ciesząc oko. Torba, której czas nada patyny. Wprowadzenie tej zasady w życie wymaga jednak dyscypliny. Kiedy poweźmiemy ten wysiłek nie pożałujemy. To tak jak zdjąć z pleców kilkanaście kilogramów kamieni - kiedy je niesiemy, wydają się znośne, potrzebne, ba! niezbędne nawet. Przywykliśmy do ich znoju obarczeni zwyczajem, presją otoczenia czy przyzwyczajeniem.
Gdy się ich pozbyć, nie wyobrażamy sobie powrotu do uginania się pod ich ciężarem.
"Oszczędność w stylu życia jest przejawem mądrości, ponieważ życie wśród małej liczby rzeczy podwyższa jakość egzystencji"
Pod wpływem tej książki postanowiłam wziąć swój dom pod lupę.
Powiem tak: mimo, że staram się nie gromadzić, uważnie kupować... wyrzuciłam 3/4 dużego worka rzeczy. Byłam surowa, nie rozczulałam się zdaniami "a może jeszcze kiedyś się przyda". Leżało dwa lata, będzie leżeć następnych pięć.
To jeszcze nie wiosna ale gorąco polecam takie porządki.
Tak jak i książkę "Sztuka prostoty".
Dominique Loreau "Sztuka prostoty"
Wyd. Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza
Warszawa, 2008
Kiedy jesień zaczyna się zadomawiać na dobre, zauważam u siebie pewien syndrom.
Zaczynam się kręcić wokół szaf, półek, przeglądać i porządkować zawartość kuchennych szafek czy półek z ubraniami. Czuję potrzebę sprawdzenia, czy wszystko co mam, jest mi naprawdę potrzebne, czy wszystkiego używam. Odkąd przeczytałam "Sztukę prostoty" staram się nie zbierać, nie gromadzić bez potrzeby, ale są rzeczy, które mam długo, tak długo, że zdążyłam się nimi nacieszyć, nie noszę już ich, nie używam i leżą bezczynnie a komuś mogą jeszcze sprawić radość. Więc przeglądam, segreguję, niedużo tego, bo robię to regularnie. Taki syndrom jesiennych porządków, nie wiosennych (choć jak sobie przypominam w zeszłym roku "dopadł" mnie latem). Może to dlatego, że czuję potrzebę oczyszczenia domu przed nadejściem nowego roku? Nie wiem. Może to tylko symboliczne przejście, ale gdy skończę czuję jakąś taką lekkość i radość. Więcej miejsca, więcej przestrzeni. Kolejny raz sprawdza się maksyma "mniej znaczy więcej"
Prawdą objawioną jest fakt, że lubimy zmiany. Szczególnie jesienią, kiedy drzewa łyse, a na głowę można, a nawet powinno założyć się czapkę. Wieczory są długie, rodzinny zegar bije i bije, a jego skutki możecie przeczytać w nowym wcieleniu sZAFy. Żeby było cieplej ostał się nam stary kaloryfer i żeby nie dręczyło nas pytanie, kto po cichu przystaje przy oknie, oddajemy państwu ciepłe kąty, pełne zapachów, dźwięków i obrazów. Najtańsze wakacje i najpiękniejsze książki wypełniające przestrzeń, którą otwiera poezja. Nie zabrakło zaangażowanej prozy, krytyki literackiej, teatralnych gestów, pogaduch przy kawie i na dłużej lądujemy na ścianach, gdzie zawisną utrwalone pokolenia. Zapraszam do naszego domu.
Dokładnie tyle ile spędziłam minionego weekendu w Zakopanem.
W tym czasie udało mi się:
1. Pierwszy raz w życiu (w wieku 39 lat!) złapać stopa.
2. Wyszaleć się do rana na imprezce w Europejskiej.
3. Wygrać z niedyspozycją żołądkową.
4. Dotrzeć do Doliny Pięciu Stawów.
5. Posłuchać niesamowitej ciszy siedząc na kamolu przy Wielkim Stawie.
6. Zachwycić się fiołkami.
7. Wszamać bigos (konstystencji kapuśniaka) w schronisku na szczycie.
8. Przeżyć burzę z piorunami na szlaku w drodze powrotnej (Nie polecam. Prawie umarłam.)
9. Pomieszkać w najwyżej położonej miejscowości w Polsce, skąd najbliżej do nieba.
I najfajniejsze:
10. Połknąć bakcyla górskich wędrówek. Wrócę tam. Na pewno.
A to wszystko dzięki ofercie Last Minute zaoferowanej przez koleżanki.
To był weekend pełen niezapomnianych ekstremalnych wrażeń.
Dzięki.
Nie ja na to wpadłam.
Niestety.
Ale spodobało mi się.
Daw wybierze się za chwilę na swój ukochany rower.
Zostanę sama.
Ze sobą.
I książką.
Włączę muzykę.
Usiądę na moim balkoniku (o dziwo błękitne niebo, słońce)
Postaram się zapomnieć o cieknących rurach i mozolnej pracy w pracy.
Będzie mi dobrze.
Uwielbiam je.
Nawet w barwach biało-czerwonych.
Uwielbiam ich niepowtarzalny smak:
Mieszankę wiosennego przemęczenia i słodyczy nadchodzącego lata.
Uwielbiam ich niesamowity zapach:
koktajlu wytęsknionych promieni słonecznych, soczystej zieleni traw i wakacyjnej radości.
Doskonałe w każdym wydaniu.
Soute.
Z cukrem i śmietaną.
Z szampanem.
A dziś z tego uwielbienia zaszalałam.
W lodówce chłodzi się tarta z truskawkami w kremie waniliowym (adaptacja przepisu Pascala).
W piekarniku zaś dochodzi ciasto z nimi i słodką kruszonką.
Pycha.
Moja zmora.
Od urodzenia (no dobra - tego akurat nie pamiętam).
Ale odkąd pamiętam.
Wszystkim Dobrym Aniołom,
które nieustannie przy nas trwają,
i podnoszą
kiedy nasze (szczególnie moje) skrzydła
zapominają jak latać
Dziękuję...
Dziękuję, że jesteście.
"Od samych Węgier po Bułgarię pola zaje...ane słonecznikami
A my tyle za nie bulimy.
Pozdro"
Zostanę pewnie w te wakacje w domu.
Trudno.
No chyba, że wygram tę wycieczkę na Malediwy, czy Gdzieś.
Ha. Ha. Ha.
Czytałam jednak że tylko r e a l n e marzenia się spełniają.
Więc.
Nawet jeśli Tu zostanę, spędzę je miło i sympatycznie.
Byle pogoda była ładna.
I kropka.
Ale..
Dziś o 6 rano dostałam esemeska. (patrz: List 1.)
Może i Wy?
sms* na adres mailowy (bądź numer telefonu, Ci którzy go znają).
Jeśli lubicie się bawić.
Zapraszam:-)
Zerknęłam na niebo. Powleczone, niczym prześcieradłem biało-szarymi chmurami, nie wróżyło dobrej pogody na jutro (pewnie będzie lało - pomyślałam ze smutkiem). Zachodzące słońce jednak w pewnym momencie znalazło przestrzeń (tak jakby ktoś palcem rozmazał parę na oknie, by zobaczyć co dzieje się na zewnątrz), przecisnęło przez nią swe delikatne promienie i potem na krótką chwilę pojawiło się samo. Zaparło mi dech w piersiach. Patrzyłam prosto na tę ogromną złotą kulę..Blask był jeszcze na tyle mocny, że raził, ale nie potrafiłam odwrócić wzroku. Chłonęłam ten zachwycający widok nie myśląc o tym, że za chwilę pryśnie jak bańka mydlana...
To była moja chwila.
z wakacji...
Dobrze mi.
Słoneczko.
Rzeczka.
Spotkania.
Rowerek.
I...
Pierogi z jagodami:-)
Brakuje mi jedynie netu.
Ale tu go skubnę, tam pożyczę, tu udostępnią..
więc czasem Tu zajrzę...
Sprzedam faceta:
Data pierwszej rejestracji - luty 1957;
Egzemplarz okazowy: duże gabaryty, lekko zgarbiony, poduszka powietrzna z przodu, ropniak, możliwość jazdy na gazie, wrażliwy na pedały.
Drązek ergonomiczny położony centralnie, prawie niewidoczny, najlepiej posuwa na obwodnicach, na trasie bierze wszystko jak leci!
Uwaga: porządnie stuknięty, dużo pali, problemy z wytryskiem, niemiłosiernie smrodzi z tylnej rury.
Zapas gum gratis!
Oj, to kuzynka nieźle musiała się wkurzyć na męża!
Uprzejmie informuję ewentualne kandydatki na moją synową, że po wypowiedzeniu sakramentalnego "tak" reklamacje nie będą uwzględniane.
Szczególnie w zakresie:
Wynajdywania w najprzeróżniejszych miejscach brudnych skarpet (a ja naiwna wybierałam się na zakupy twierdząc, że biedne dziecko nie ma w czym chodzić)
Używania najlepszych ubrań do prac naprawczych (z wyjątkiem białej koszuli - bezpieczna ze względu na obciachowy kolor)
Konieczności ścierania niezliczonej ilości plam ze smaru z podłóg
Braku narzędzi w przeznaczonych do tego skrzynkach (rozwleczone wszędzie - w książkach, szafkach i pod nimi, na podłodze, pod biurkiem, na parapetach)
Braku pomocy w porządkach (poza zwinięciem wszystkiego z widoku i upchnięciem tego w szafie, czy komodzie).
Nadmieniam, że "towar" niereformowalny. Powyższe wady uwarunkowane genetycznie.
Teściowa
" ... istota leniwa i wygodna jest. Matka Wyrodna karmi niemowlę Danonkami, a zabawek nie myje co przepisowe 7 dni, tylko jak zaczynają się lepić. Matka Wyrodna nie sterylizuje butelek, wyparza je również z rzadka. Matka Wyrodna czasami nie bawi się z niemowlęciem, ponieważ gdy ono bawi się samo, Matka Wyrodna może posiedzieć przy komputerze/ poczytać książkę/ poobijać się nieco. Matce Wyrodnej zdarza się z czystego lenistwa nie wychodzić z dzieckiem na spacer przez dwa dni. Matka Wyrodna nie prasuje ubranek dziecięcych po obu stronach- robi to wówczas, gdy są wygniecione. Na Matki Wyrodne często urządzane są nagonki na innych forach, gdzie przebywają głównie Matki Idealne.
Matka Wyrodna, choć czasami bluzgami rzuca, aż miło- ma Klasę".
Tę oto definicję prezentuje Klub Matek Wyrodnych, na którego stronę weszłam kiedyś przypadkiem.
Ulżyło mi. Nie jestem sama:-)))
Dorzuciłabym tu jeszcze, że Matka Wyrodna nastolatka nie gotuje, gdy nie ma ochoty, i absolutnie nie ma wyrzutów sumienia wręczając dziecku pieniądze na obiad w barze czy na fast fooda. Cieszy się też, że nastolatek woli spędzać czas w towarzystwie rówieśników, a ona ma czas tylko dla siebie... Matka wyrodna nie myje garów, gdy tylko pojawią się w zlewie, ale wybiera się przejażdżkę na rowerze... Matka wyrodna sprząta raz w tygodniu i stosuje się do zasad, że "kurzu nie widać, kiedy jest wszędzie" oraz "tylko nudne kobiety mają nieskazitelnie czyste domy". Matka Wyrodna z uśmiechem na twarzy pozwala dziecku wybrać filmy w wideotece, by potem sama mogła do późnych godzin nocnych blablać z koleżankami w knajpce... Matka Wyrodna podrzuca dziecko znajomym i wybywa na dwa dni do Krakowa by uściskać koleżanki z LO
i razem z nimi cieszyć się jego klimatem, teatrem i spacerami po Kazimierzu...
Matki Wyrodne łączmy się!
wsi wesoła...
chce mi się powtórzyć za poetą...
taaak... ostatni weekend spędziłam na wsi...wprawdzie na ogródku oprócz bezczelnych much, które nie robiły sobie niczego z mojego chaotycznego machania rękami...żadnych innych zwierząt gospodarskich...
ale za to soczyście zielona trawka... słoneczko... lekki wiaterek... i ta cisza... której tak bardzo czasem mi trzeba...
... obiad prosto z grila na świeżym powietrzu...
...ziemniaczki z ogniska...
... i ten trzaskający ogień, w który mogłam patrzyć i patrzyć... i nawet drobny deszczyk nie był w stanie mnie przegonić..
Siedziałam pod parasolem plażowym i sięgałam pamięcią wstecz... do wszystkich ognisk, które mogłam sobie przypomnieć...
...te z dzieciństwa w noce świętojańskie, kiedy my dzieciaki biegaliśmy z pochodniami, a dorośli śpiewali przy dźwiękach gitary , na której grał tata...(dobrze grał)...
...i te harcerskie palone na polanach, obozach i rajdach... gdy gromkie "płonie ognisko w lesie" niosło się w ciemną noc...
... i te przy których tylko we dwoje siedzieliśmy z głowami pełnymi marzeń i planów...
...chwile, których zapomnieć się nie da...
W pracy byłam niemiła - szczególnie wobec jednego pracownika. Nie potrafię wobec niego zachowywać się profesjonalnie... sam widok jego twarzy powoduje skręt kiszek w moim brzuchu i wszystkie wrzody stają na baczność podrażniając ścianki żołądka...
Na swoje usprawiedliwienie dodam, że właśnie przez niego musiałam dzisiaj godzinę dłużej w pracy zostać...
Sami rozumiecie...
Wydawało się, że nie zdążę wrócić do domu, przed kolejnymi zajęciami na mieście... ale wróciłam.
Oczywiście trzeba się było przebrać - bo skwar i ciuchy kleiły się do tułowia...
Przymierzam się przed lustrem i słyszę takie dziwne "klak"... jakby się coś wyłączyło...
Kontrolka zapaliła mi się w głowie... i z przerażeniem pomyślałam: "prasowałam dzisiaj rano"... weszłam do pokoiku Daw, gdzie pod jego nieobecność urządziłam sobie kącik gospodarczy....
Rozłożona deska do prasowania... i na niej żelazko oparte o metalowy uchwyt... spojrzenie moje pobiegło błyskawicznie po kablu... chciałam sprawdzić, czy wtyczka leży spokojnie na podłodze...
NIE lezała...
Wetknięta była w gniazdko...
Boże gdybym zostawiła żelazko na desce... nie miałabym do czego dziś wracać...
Opatrzność i pomoc naszych Aniołów uchroniła nas od bezdomności...
Za prąd pewnie dostanę niezłe wyrównanie 2000 Watt razy 11 godzin razy ileś tam złotych...
ale co tam.
Forsę się zawsze da zorganizować....
letnie czy już może jesienne?
Budzę się o świcie.
Przed kogutami,
dzwonem na wieży kościelnej,
nie wspomnę o moim alarmie w telefonie.
Budzę się zmęczona.
Ech...
ze smutkiem powtarzam słowa piosenki...
Stoi jesień za mgłą.
Widzę to szczególnie porankami, kiedy po przebudzeniu zupełnie nic nie widzę.
I teraz... 19.40 a za oknem czarno...czarniuteńko (i absolutnie nie jest to wina smogu, bo odkąd pozamykali huty wcale na tym moim Śląsku tak źle nie jest)...
Ja sama blaknę.
Zaczęłam już golfiki wyciągać z szafy - a co gorsza nie tylko wyciągać, ale i ubierać...
W sobotę obkupiłam sie w rajtuzy i podkolanówki, bo w nieodziane stópki już zimno...
I wyciągnęłam dżinsy długie z szafy...
A tu niespodzianka - jakby na osłodę - w lewej tylnej kieszonce, ciutkę odbarwiony(wyprany), znalazłam banknocik kolorku niebieskiego... :-))).
Przeszukałam z werwą resztę spodni, których nie nosiłam od wiosny - ale ani grosika więcej... dobre i to!
Najważniejszym teraz jest, by nie popaść w nastrój szarego koloru...
Zapodałam więc sobie prześliczny drink z soku bananowo-czarnoporzeczkowego.
Wygląda rewelacyjnie.
Smakuje jeszcze lepiej:-)
z tymi horoskopami...
Pisze toto pewno ktoś na kolanie.
Miliony czytają.
Wierzą bądź nie.
Generalnie wszyscy mówią, że oczywiście nie.
W podświadomości jednak "coś tam się koduje".
Jest źle.
Albo dobrze.
A jest jak jest.
TAk uśmiechniętego wtorku dawno nie miałam:-).
... a gdy cię chandra gdzieś w dołku ściśnie, tu dusza stanie się tkliwa,
nie dużo trzeba... przyjść, usiąść, słuchać...najlepiej przy kuflu piwa..."
Obyło się bez piwa.
Przy rewelacyjnym grzanym winie z goździkami i kawałkiem pomarańczy.
W doborowym towarzystwie (ze 101 zmarszczek od śmiechu mi przybyło)
Przy dźwiękach muzyki jazzowej... na żywo...
Doskonały wieczór...
To nic, że w klubie muzycy zdecydowanie zaniżali średnią wiekową...
To nic, że teraz od dymu papierosowego głowa mi nawala...
Było cudnie...
Stary Rok powoli zmęczonym krokiem odchodzi.
Przewijam sobie taśmę z napisem Ida 2009 do początku i co widzę?
Decyzja Roku - była... głupot na stare lata się mi zachciało...
Postanowienie Noworoczne - było i ... kicha realizacja się w pełni nie powiodła - kontynuacja w nadchodzącym...
Rozczarowanie Roku - było, a jakże - samą sobą przede wszystkim;
Zakup Roku - był... rowerek mój śliczny
Wydarzenie Roku - było... nowa szkoła Daw...
Przybyło mi: siwych włosów, kilogramów, lat (jednego), nowych, fantastycznych znajomości i ciutkę pieniędzy (bez szaleństw, ale zawsze coś).
Ubyło mi: kupujących na Allegro, wiary w siebie, mocy, kondycji, nadzie....... a tam biadolić więcej nie będę!
Zachowałeś Stary Roku nas wszystkich w dobrym zdrowiu! I to jest najważniejsze.
Nie byłeś taki zły.
Dzięki:-)))
Jak co roku, jego początkiem coś tam sobie postanawiam.
Ostatnimi laty nawet udaje mi się (choćby częściowo) jedno z takich przedsięwzięć zrealizować.
I najciekawsze jest to, że nigdy nie jest to z tych konkretnie powiedzianych "MUSZĘ" ale z takich nieśmiałych "CHCIAŁABYM". Na tej właśnie półce umieszczam moje maleńkie i większe marzenia, chęć sprawdzenia samej siebie i udowodnienia trochę też innym, że dam radę. Takie moje "ja sobie i wam pokażę!"
Niestety realizacja ich uzależniona jest zazwyczaj od pieniędzy, a że nie mam ich za dużo, to zawsze gdzieś tam bezlitosny rozsądek podpowiadał mi "nie bierz się za to. Wymaga to dużych lub mniejszych nakładów finansowych. To wyrzucone pieniądze w błoto... jak powiesz A - trzeba będzie powiedzieć Be... a skąd na to brać... pieniądze nie spadają z nieba... a możesz mieć za to np. wymarzone łóżko, nowy telewizor, komputer czy aparat fotograficzny..." . Przyznam się, że ów rozsądek skutecznie studził mój zapał i blokował wszelkie działania. Ale kiedy pewnego razu musiałam niespodziewanie wyłożyć sporo kasy na nowe drzwi wejściowe, bo stare wywalili mi strażacy... (i tu wszystkich zainteresowanych zapraszam do lektury posta pt: "Mecz? Horror chyba! na www.gotowenaprawiewszystko.pl ), zepsuła się pralka i trza było kupić nową (choć uwzględniana nie była w budżecie na dany rok),...przewartościowałam pewne rzeczy i teraz najzwyczajniej w świecie daję sobie szansę. I nie patrzę, czy osiągnę przez to coś namacalnego...ważniejsza jest świadomość: SPRÓBOWAŁAM. A emocje, które temu towarzyszą, małe wzloty i liczne upadki... są tylko moje. (no i trochę Wasze, jeśli tu o nich wyklikam).
A forsę się zawsze da jakoś zorganizować.
I tak będzie w tym roku!
Dam sobie szansę!
Nadszedł.
Chcieliśmy czy też nie.
Jest.
Jest już z nami od ponad 12 godzin.
Złapałam go w przelocie za rękę, gdy obwieszczając swe nadejście stuknął raz w moje drzwi.
Wiedziona właściwym mi wścibstwem i babską ciekawością zapytałam go co też niesie w tej modnej, kolorowej torbie przerzuconej niedbale przez jedno ramię (strasznie mi się to podoba).
Oczy mu rozbłysły.
Uśmiechnął się promiennie ukazując zadbane białe zęby (niekoniecznie idealnie równiutkie) i wręczył mi telegram tej treści:
"Optymizm stop Szczęście stop Marzenia stop Siła
a nade wszystko
Wiara stop Nadzieja stop Miłość"
I poszedł.
W powietrzu snuł się łagodny i niezwykle delikatny zapach. Znałam go, choć w pierwszej chwili nie umiałam skojarzyć skąd.
"To pachnie Spokój" zaszeptało echo... i wypełniło mnie swym brzmieniem...
Uśmiechnęłam się leciutko.
Będzie dobrze.
I spadło nam z nieba.
Nagle.
Ot tak.
Zaproszenie.
Jedno NIE! - dziesięć TAK!
I Jedziemy!
Na trzy dni.
Na Kasprowy.
Na Narty.
Na sanki.
Na buty.
Na spacer.
Na dupoloty.
Może quady?
Co kto chce!
Na grzańca.
Chleb ze smalcem.
Oscypki.
Na koniec lutego.
Do Zakopanego.
Hej!
Spędziłam przedwczoraj część przedpołudnia i popołudnia na sklepowym tournee.Ostatnio jakoś mam alergię na zakupy (chyba hormony odpowiedzialne za kobiece zachowania zaczynają mi zanikać. O zgrozo!).
Szkoda mi na nie czasu i.,. pieniędzy też. Staram się być bardzo roztropna, no bo kasa sama mi z nieba nie spadnie, a bank konto zablokuje jak przedebetuję... ale w odpowiedzi na pytanie "kupić? nie kupić?" zazwyczaj jednak wrzucam coś do koszyka.
Pojechałam z niechęcią ale musiałam już kupić kask snowboardowy pierworodnego , a potem już poleciało: śliczny polarek dla siebie (przecena 50% - żal nie skorzystać), słuchawki do skypa (w bloku moim słyszę jak sąsiad z dołu gra w jakąś strzelankę, po co on ma słuchać o czym nawijam przez skypa?), zestaw pierwszej pomocy do notebooka (ekranik w końcu wyczyściłam i kolory nabrały żywszego odcienia) i inne duperele bez których z pewnością przeżyłabym, ale romantyczne oko przejść obok nich nie pozwoliło.
Rozważna wylazła też ze mnie... Czapka. Niby zwykła. Dziergana. Ciemnozielona. Z daszkiem. Milusia. One size. Ile razy nie przechodziłam koło regału - tyle razy mierzyłam. Wyglądałam w niej nawet jak człowiek. (każda inna czapka ze mnie czyni maszkarę człekokształtną).Taka fajna! Ale cena? 99,90 złotych polskich nie byłam w stanie przełknąć.
Poczekam jeszcze.
Może przecenią.
Robiłam dziś trochę porządków na dysku w moim laptopiku. Wrzucałam odpowiednie pliki do odpowiednich folderów... przerzucałam z jednych do drugich. Sporo jednak plików zakwalifikowałam pod opcję "do kosza wrzuć" czyli pod magiczny klawisz DELETE. Że też w głowie nie mam podobnie działającego przycisku. Puknęłabym młoteczkiem w odpowiednie miejsce raz i wszystko, co złe poszłoby w eter (na przykład). U mnie działa to wręcz odwrotnie. Im bardziej chcę coś wywalić z głowy, tym głębiej to włazi i nie ma sposobu by wylazło samo. Stosuję wówczas inną metodę. Nie jest to, to samo co jeden delete-klik, by wszystko zniknęło w mig... Nie powoduje całkowitego wykasowania z pamięci tego, o czym chcielibyśmy zapomnieć. Nie mniej jednak jeśli się trochę poćwiczy, w irytujących sytuacjach, na które tak naprawdę i tak wpływu nie mamy - działa.
Mianowicie: należy powtarzać uparcie i w kółko jedno zdanie:
"Przełożyć z głowy do dupy".
Jak żem powiedziała. Tak też czynić będę.
Zero zmarnowanych szans w 2010. Na tzw. "bywanie" też.
Dlatego innej odpowiedzi niż "JASNE - IDĘ!" dać nie mogłam.
Nie mogłam i nie chciałam!
I poszłam.
Było jak zwykle w tym towarzystwie - rewelacyjnie wesoło.
Było jak zwykle w klubie 4Art - magicznie i klimatycznie.
Aranżacje kolęd w wkonaniu XPRESS TRIO - wyjątkowe.
Grzane wino z pachnącymi goździkami i kawałkiem soczystej pomarańczy- cud miód.
Wróciłam do domu przed ciut północą (Kurcze! prawie jak Kopciuszek)
Uchichrana.
Rozmarzona.
Zrelaksowana.
(Cholera! Że też zapomniałam buta zgubić!
Chociaż w tym śniegu potencjalny książę pewnie i tak by go nie zauważył).
"Ida, ty jesteś taka stara, że jak z muzeum wychodzisz to się alarmy włączają"
Bardzo, kurna, śmieszne.
Grzebałam wczoraj sobie na moim twardym dysku (w laptopie oczywiście, bo mój osobisty się w piątek masakrycznie zawiesił i póki co zresetować go nie idzie), przeglądałam zdjęcia, zapisane w najróżniejszych (niestety!) miejscach... trafiłam na ten oto liliowy kapelusz...
Kobieta:
Kiedy ma 5 lat: Ogląda się w lustrze i widzi Kopciuszka
Kiedy ma 10 lat: Ogląda się w lustrze i widzi księżniczkę
Kiedy ma 15 lat: Ogląda się w lustrze i widzi obrzydliwą siostrę przyrodnią kopciuszka: “Mamo, przecież tak nie mogę pójść do szkoły!”
Kiedy ma 20 lat: Ogląda się w lustrze i widzi się “za grubą, za chudą, za niską, za wysoką, włosy za bardzo kręcone albo za proste”, ale mimo wszystko wychodzi z domu.
Kiedy ma 30 lat: Ogląda się w lustrze i widzi się “za grubą, za chudą, za niską, za wysoką, włosy za bardzo kręcone albo za proste”, ale uważa, że teraz nie ma czasu, żeby się o to troszczyć i mimo wszystko wychodzi z domu.
Kiedy ma 40 lat: Ogląda się w lustrze i widzi się “za grubą, za chudą, za niską, za wysoką, włosy za bardzo kręcone albo za proste”, ale mówi, ze jest przynajmniej czysta i mimo wszystko wychodzi z domu.
Kiedy ma 50 lat: Ogląda się w lustrze i mówi: “Jestem sobą” i idzie wszędzie.
Kiedy ma 60 lat: Patrzy na siebie i wspomina wszystkich ludzi, którzy już nie mogą na siebie spoglądać w lustrze. Wychodzi z domu i zdobywa świat.
Kiedy ma 70 lat: Patrzy na siebie i widzi mądrość, radość i umiejętności. Wychodzi z domu i cieszy się życiem.
Kiedy ma 80 lat: Nie troszczy się o patrzenie w lustro. Po prostu zakłada liliowy kapelusz i wychodzi z domu, żeby czerpać radość i przyjemność ze świata.
Tak sobie myślę (zdarza się mi, zdarza), że chyba szkoda czekać do 80-tki!
A więc moje drogie Panie (i Panowie - a co!):
Let's go!
Dogonił mnie zły czas. Rozchwiana jestem emocjonalnie. Wszystko mnie wkurza i denerwuje.
W pracy zamiast porannej kawy serwuję sobie meliskę z podwójnej porcji. I nic. Pewnie musiałabym się w niej kąpać, by odniosła jakiś efekt.
Iwi jedzie na persenie. Działa. Dziś cała w fioletach uśmiechy rozdawała na prawo i lewo. Nawet szkła w jej okularach wyglądały na różowe, a włosy lila blask miały.
Odwiedzę więc aptekę. Fryzjera?
A potem sklep zoologiczny.
Kupię sobie rybkę. Złotą.
I kulę.
Rozmówię się z Przyszłością.
"Ty to masz dzisiaj rozruch - jak diesel na mrozie" - usłyszałam z samego ranka.
Powinnam się obrazić. I strzelić jakiegoś FOCHa.
Ale wybuchłam śmiechem. Nic na to nie poradzę, że strasznie podobają mi się ludzie (faceci też) ze zderzającymi się błyskawicznie kuleczkami. Nawet jeśli sama wypadam przy nich blado.
A dziś faktycznie myślałam jakby wolniej.
Może to wczoraj wieczorem wypite winko w towarzystwie bohaterów z moich ulubionych blogów.
Może to persen..
A może uśmiechnięty sen... tak bardzo bardzo... od ucha do ucha:)).
(gdyby się ziścił - ech!)
Praca pod presją czasu.
Wrzuciłam popołudniem meksykańskiej czerwieni (ponoć odpędza złą moc i niemoc) w moje życie.
Zaklepałam na jutro i pojutrze coś, co Ida ostatnio lubi najbardziej.
Wypiłam kubki dwa gorącej czekolady.
Dobra chwilo trwaj:-)
Czy u Was za oknem jest tak samo jak u mnie?
Wróciłam przed chwilą z krótkiego spacerku (do sklepu poszłam po ciasteczka na poprawę nastroju).
Lawirowałam między psimi odchodami, które wylazły masowo spod stopniałego śniegu..., tyłek mi marzł, ale gdy podniosłam wzrok, ujrzałam błękitne niebo, wystawiłam buźkę do słońca - poczułam prawdziwe ciepło prawdziwych promieni słonecznych ....
Stałam tak przez chwilę chłonąc całą sobą tę niesamowitą energię...
Czułam jak milion osobistych piegów budzi się ze snu...
Jak dobrze...:)
Poniedziałek. Dwa dni po 13-stym. Nieźle się zaczęło:
1. Zaspałam.
2. Włączam radio: 40 cm śniegu? chyba na Alasce.
3. Pięć minut później konkretna kurniawa wdmuchuje mnie z powrotem do klatki.
4. Spieszę na pomoc fryzurze i owijam się szczelnie kapturem (zadyma jak na Kasprowym)
5. Oblepiona śniegiem brnę do autobusu.
6. Marznę chwilę potem czekając na przesiadkę.
7. Siedzę w autobusie i...
... rozpływam się z zachwytu patrząc na niesamowite zjawisko za oknem. Po śnieżycy ni śladu...
cisza... (no, silnik gdzieś tam warczy, ale do mnie jakby nie dociera, w zasadzie nic)
patrzę... chmury stykają się z ziemią... ponad nimi wznosi się okrągłe słońce dotykając bladozłotymi promieniami poprzytulane do siebie płatki śniegu... pola, drzewa, dachy, ścieżki równiutko pokryte białym, leciuteńkim puszkiem...
Piątek wieczorem..
Odwaliłam już dzisiaj pańszczyznę. W pracy, i po pracy, i w domu. Ogródka nie mam.
Z czystym sumieniem popijam sobie małymi łyczkami winko.
Zaglądam na znajome blogowe podwórka.
Kwitną. Sprzątają. Tęsknią. Remontują. Balują. Wędrują. Oddychają. Delektują. Żyją.
Generalnie Wiosna.
Opowiem Wam bajkę... jak... Nie, nie o kocie...
O kocie, co palił fajkę, wszyscy znają...
Opowiem Wam najkrótszą i najpiękniejszą bajkę na świecie.
(Jeżeli jesteś mężczyzną o słabym poczuciu humoru - i łatwo się obrażasz... może lepiej nie słuchaj)
***
"Była sobie raz piękna dziewczyna, która zapytała pewnego chłopca, czy zechciałby ją poślubić.
Chłopiec odpowiedział NIE.
I dziewczyna żyła szczęśliwie: bez prania, gotowania, prasowania. Często spotykała się z przyjaciółmi, spała z kim chciała, zarabiała na siebie i wydawała pieniądze na co chciała"
K O N I E C
Problem jest w tym, że nikt w dzieciństwie nie opowiadał nam takich bajek...
Za to wsadzili nas po uszy w to gówno z księciem z bajki.
Stardust, jak sama rzekła, nieco podstępnie wkręciła mnie do zabawy. A że zaproszenie przyjęłam, pora więc w końcu włączyć się w grę.
Wszak lepiej późno niż później.
Lubię:
Pędzić przed siebie na moim rowerze, gdy wiatr we włosach wolności melodię gra.
Wiosnę wiosną, lato latem, jesień jesienią, zimę zimą. Zachwycać się tym, co z sobą niosą (nawet jeśli przez to narażam się innym).
Lody waniliowe z gorącym sosem malinowym.
Gadać.
Moją pracę, mimo, że czasem marudzę i się wkurzam.
Filmy z happy endem.
Spotkania z przyjaciółmi, znajomymi i rodziną.
Czas spędzany z Pierworodnym.
Marzyć... i chwile, gdy marzenia się spełniają.
Nade wszystko lubię ŻYCIE.
Jest jeszcze milion innych rzeczy, które lubię, a których nie wymieniłam... (nawet sama nie wiedziałam, że aż ich tyle). Te, które tu się znalazły, nasunęły mi się pewnie pod wpływem przeżyć ostatnich dni, tygodni czy miesięcy.