macierz (część pierwsza)
Tagi: PolskapolitykaIII RP
Wstęp do wstępu: gdy długość tego tekstu przekroczyła 40 stron nieco się zaniepokoiłem. Czy ktokolwiek jest w stanie połknąć coś takiego jako blogerski wpis? Postanowiłem rozbić więc tekst na części., co - niestety - odbije się na jego spójności, ale niech tam...
Wstęp
Raz do roku, w sierpniowym upale naczelni przedstawiciele partii, państwa i kościoła fetują powstańców warszawskich. Pada wtedy mnóstwo wzniosłych słów, i tylko czasem, gdzieś bokiem, przepływają informacje w rodzaju tych, które w tym roku znaleźć można było w "Polsce". Z tej właśnie zacnej gazety dowiedzieliśmy się, że były powstaniec ma dziś średnio 85 lat i - najczęściej - tysiąc złotych emerytury. Plus 200 - 300 złotych dodatku powstańczego, ale to już nie zawsze... Rzecz można, że emeryci w ogóle mają u nas pod górkę, tyle, że ex-powstańcy miewają szczególnie, bo w PRL bywali na cenzurowanym, co odbiło się na podstawach ich emerytur. Na dowód czego dziennikarze "Polski" przytaczają słowa powstańczej sanitariuszki Krystyny Zarębskiej: "żeby zarobić na emeryturę, już po wojnie imałam się kilku prac naraz. (...) Przez około 50 lat po wojnie musiałam być "niewidoczna" dla władzy, bo żołnierze AK i Powstańcy byli represjonowani". (Amelia Panuszko, Ubóstwo pod koniec życia powstańców warszawskich, Polska 1.08.2008)
Wśród ogólnej emeryckiej nędzy zdarzają się jednak enklawy emerytów - Krezusów. Oto, w lutym 2008 roku, "Super Express" wydrukował listę emerytur otrzymywanych przez byłych sędziów, prokuratorów i oficerów śledczych "uwikłanych w represjonowanie i zwalczanie opozycji demokratycznej w najczarniejszych latach stalinizmu"(Krzysztof Dec, Lista hańby, Super Express, 1.02.2008). Liczący kilkadziesiąt pozycji spis otwierała suma 9980 złotych wypłacana pewnemu komandorowi, zamykała zaś emerytura pułkownika w wysokości 4004 zł. Tak więc dziś, blisko 20 lat po "odzyskaniu niepodległości", emerytury powstańców, średnio rzecz biorąc, nadal są kilkakrotnie mniejsze, od emerytur ich powojennych prześladowców... Jakie więc wnioski wyciągnąłby nie znający polskich stosunków cudzoziemiec, gdyby pokazano mu odcinki emerytalne Krystyny Zarębskiej (ok. 1,5 tys.) i Czesława Kiszczaka (7772 zł)? Otóż, niechybnie doszedłby do wniosku, że - mówiąc symbolicznie - żyjemy w Polsce Kiszczaka, a nie Zarębskiej. Oczywiście - można by oponować. Ostatecznie na rozpalonych sierpniowym słońcem placach czci się weteranów AK, a nie, powiedzmy, weteranów KBW. Napiszmy więc tak: III RP dowartościowała Krystynę Zarębską w sferze ducha, ale ciężką kasę płaci Kiszczakowi. Wydaje się, że to zestawienie mówi coś ważnego a brzydkiego o III RP...
A teraz coś z innej beczki - jak powiedziałby John Cleese z Latającego Cyrku Monty Pythona. Niedługo po ostatnich wyborach parlamentarnych w mediach - ze szczególnym udziałem "GW" i "Dziennika" - niczym króliki poczęły mnożyć się doniesienia o rzekomych wszeteczeństwach wyprawianych przez komisję weryfikującą żołnierzy WSI. Osobom przygarbionym wiekiem a nie dotkniętym cudem niepamięci mogło się to kojarzyć z tym wszystkim, co po 4 czerwca 1992 roku media wyprawiały z zespołem przygotowującym "listę Macierewicza". Dowiedzieliśmy się więc, że aneks do raportu komisji weryfikacyjnej można kupić na "czarnym rynku" (żadne medium nie kupiło), że członkowie komisji sprzedawali pozytywne weryfikacje za żywą gotówkę, że rozwiązanie WSI kosztowało życie bliżej nieokreśloną liczbę jej agentów, że zniszczono "polski wywiad", że oczerniono szczerych patriotów, że archiwum komisji przewożono gwałtem i ciemną nocą pod skrzydła prezydenta, a gdy je odbił rząd okazało się, że brakuje "około 200 dokumentów", itd., itd... A później było jeszcze ciekawiej. Mieliśmy przeszukanie mieszkań członków komisji przez ABW, rozbieranie dziennikarzy, wreszcie kumulację w postaci próby samobójczej Wojciecha Sumlińskiego - dziennikarza śledczego oskarżonego przez pewnego zasłużonego czekistę o udział we wspomnianym już procederze załatwiania żołnierzom WSI pozytywnej weryfikacji za pieniądze. Czy była to próba rzeczywistego samobójstwa, czy też Sumliński miał inne cele - nie wiem. Tak czy owak wiele zdaje się wskazywać na to, że dziennikarz wciągnięty został w tryby operacji wymierzonej w komisję weryfikującą żołnierzy WSI...
A teraz coś z innej beczki... Kilka tygodni temu rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Tarnobrzegu ogłosiła, że prokuratura oskarżyła panią Halinę Wasilewską-Trenkner o niedopełnienie obowiązków służbowych. W 1997 roku Wasilewska-Trenkner, pełniąc funkcję podsekretarza stanu, przyczyniła się mocno do udzielenia gwarancji i poręczeń Skarbu Państwa dla spółki Laboratorium Frakcjonowania Osocza. Co było dalej - rozwodził się nie będę. Dość powiedzieć, że na tym interesie Skarb Państwa (czyli zgadnijcie kto...) stracił 26 milionów dolarów. Jest to, nawiasem mówiąc, ledwie drobna sumka wobec sum, które przewijają się w tle "afery LFO". Dziś pani Trenkner zasiada wśród członków Rady Polityki Pieniężnej, organu nadzwyczaj znaczącego dla naszych portfeli. Ale nie chodzi mi o te miliony dolarów, które Skarb Państwa stracił na "aferze LFO". Idzie o to, że, jak sądzę, większa część czytelników tego tekstu o kłopotach Wasilewskiej-Trenkner dowiaduje się właśnie teraz, ode mnie... Nie, media nie wprowadziły blokady informacji o kłopotach członkini Rady Polityki Pieniężnej. Po prostu - nie eksponowały tej sprawy. Nazwijmy to "syndromem ósmej strony"... Jest też "syndrom pierwszej strony". Weźmy coś takiego: na początku lutego 2008 "Głos Koszaliński", gazeta, niczego jej nie ujmując, prowincjonalna, doniósł, że - pod koniec 2007 - służbowa skoda PiS, wioząca byłego premiera Kaczyńskiego, nacięła się w miejscowości Biały Bór na fotoradar. Efektem był mandat. Albo i nie był, bo tu zaczynają się niejasności. Dyrektor warszawskiego biura PiS zapewnił gazetę, że mandat był i został zapłacony, tymczasem komendant białoborskiej straży miejskiej twierdził, że pieniądze nie wpłynęły... Tę sensację powtórzyły za "Głosem Koszalińskim" największe portale internetowe. Na "jedynce" GW informacja pojawiła się pod tytułem: "Mandatu nie było, PiS twierdzi, że go zapłacił. Ktoś kręci?", a Onet grzmiał: "PiS zapłacił mandat, którego ... nie było"...
Albo coś takiego - największą sensacją wydawniczą tego lata okazała się wydana przez IPN książka "SB a Lech Wałęsa". Jeszcze nim się ukazała - wywołała histerię. Pojawił się nawet, ponoć inicjowany przez Bronisława Geremka, "list intelektualistów" gromiący autorów...
Stop. Mam nadzieję, że czytelnicy są już wystarczająco mocno zdezorientowani. Byli powstańcy i byli esbecy oraz wysokość ich emerytur, dziwne przygodny dziennikarzy śledczych, kłopoty pewnej pani z prokuraturą i dyskrecja mediów w tej sprawie, histeria wzbudzona przez jakąś książkę historyczną... Co to wszystko ma ze sobą wspólnego? No cóż - to dopiero początek. Uprzedzam bowiem, że niniejszy tekst ma strukturę bigosu. Nawrzucałem do niego co mi wpadło pod rękę, a czy wyszła z tego jakaś w miarę spójna i smaczna całość - niech ocenią konsumenci. Funkcję książki skarg i wniosków mogą pełnić komentarze. Wracajmy jednak do emerytur powstańców i esbeków, przygód dziennikarzy, kłopotów dygnitarzy i listów intelektualistów. Otóż twierdzę, że opisywane wyżej fenomeny, choć różne, są produktem jednej matrycy. Nazywam ją dalej "macierzą III RP". Macierz opiszę, jak potrafię, ale chciałbym dostać coś w zamian. Otóż, nie wystarczy mi podgryzanie mojego modelu macierzy w takim czy owakim jego fragmencie. Chcę dostać model alternatywny. Jeden lub wiele. A już szczególnie zależy mi na modelach niejako "odwrotnych" - o ile ja przedstawiam, nazwijmy to, "czarną legendę III RP", o tyle życzyłbym sobie, by moi oponenci przedstawili "legendę białą". Dlatego też dalsza część tekstu przyjmuje postać listu do zwolenników "białej legendy III RP".
List do zwolenników "białej legendy III RP".
"Zapewniam Cię Bronku, żegnając Cię, że rozmowa o Tobie jest naszą rozmową o Polsce" - mówił nad trumną Bronisława Geremka Tadeusz Mazowiecki. Porozmawiajmy więc, bo jest o czym, a Geremek niech nam będzie jednym z przewodników.. Był on - jak mówią - jednym z ojców założycieli III RP. A więc - czego właściwie? To pytanie bardzo na czasie, bo, jeśli wierzyć licznym publicystom znajdujemy się właśnie w centrum bitwy o pamięć - "biała legenda III RP" ściera się z "czarną legendą", a stawką jest rząd dusz. W sposób kanoniczny ujął rzecz Adam Michnik, który pisał niedawno: "Już niemal przez dwie dekady żyjemy w wolnej Polsce. To niemal tyle, ile istniała II RP. Jednak postrzegamy tę wolną Polskę na dwa odmienne sposoby. Dla jednych jest to normalne, demokratyczne państwo, które osiągnęło ogromne sukcesy pomimo wciąż obecnych wad, patologii, obszaru biedy i wykluczenia. Dla drugich natomiast jest to kraj patologii, Ubekistan czy Rywinland; państwo rządzone przez komunistów, bezpiekę, złodziei i zdrajców. Porozumienia Okrągłego Stołu z 1989 r. są dla jednych źródłem dumy, gdyż otworzyły drogę do pokojowego demontażu dyktatury i ustanowienia demokracji, dla drugich zaś jest to rezultat zdradzieckiej machinacji, gdzie agent NKWD (gen. Wojciech Jaruzelski) i agent SB (Lech Wałęsa) porozumieli się i podzielili się Polską. Dla tych drugich przeto walka z komunizmem i agenturą komunistyczną nie zaczęła się bynajmniej po zmianie władzy i ustroju, lecz dopiero w 2005 r., gdy to oni sięgnęli po władzę. Obiecali oni Polakom rewolucję moralną i realizowali ją metodami stosownymi do swoich obyczajów." (Adam Michnik, Zła przeszłość i psy gończe, czyli odpieprzcie się od Wałęsy, GW 5.07.2008)
No cóż, Michnik ułatwia sobie życie. Pesymistyczna wizja III RP, którą przypisuje "pętakom", jest u niego totalnie zła, wizja optymistyczna tymczasem ma furtkę w postaci "wciąż obecnych wad, patologii, obszaru biedy i wykluczenia", można więc dowodzić, że nie jest to wizja skrajnie naiwna. W ten sposób Michnik ustawił sobie oponentów jako fanatyków nie potrafiących dostrzec w ostatnim 18-leciu niczego dobrego, wyznawcy wizji optymistycznej tymczasem jawią się jako osobnicy rozsądni, potrafiący tworzyć zniuansowane opisy rzeczywistości. Gdyby Michnik chciał trzymać równy dystans, napisałby, że krytycy III RP mają ją za patologiczny organizm, któremu - mimo wszystko - to i owo się udało. Idzie oczywiście o proporcje. Czy owe "patologie" są czymś trzeciorzędnym, czy też - systemowym? Według zwolenników optymistycznej wizji III RP - tym pierwszym, według pesymistów - tym drugim. Tylko czy ktoś w optymistyczną opowieść naprawdę wierzy? Miewam wątpliwości... A Adam Michnik? - zapytacie. Rzecz nie jest taka prosta. Można przecież samemu nie wierząc popierać wiarę u innych. Zdarzają się na przykład konserwatyści-ateiści broniący religii gorliwiej niż niejeden wierzący. Znamy też z literatury figury cynicznych kapłanów wmawiających pospólstwu przeróżne mity, by tym pospólstwem manipulować. Byłbyż Michnik takim "kapłanem"? To i owo zdaje się na to wskazywać. Bo w swojej gazecie Michnik, owszem, III RP sławi, ale niech tylko wpadnie z wizytą do pana Gudzowatego, czy też niech tylko z wizytą wpadnie do Michnika Lew Rywin, a Michnik od razu, i to jakąś grypserą toczy rozmowy, z których wyłania się taki obrazek III RP, że niech nas ręka boska broni... Co wiemy dzięki "polityce gadżetowej" kwitnącej u nas od pewnego czasu ("polityką gadżetową" nazywam uprawianie polityki przy pomocy ukrytych kamer, magnetofonów itp.) .
A o ile różne wizje historii czy rzeczywistości są czymś normalnym w przypadku różnych osób czy grup, o tyle różnice występująca u jednej osoby zależnie od okoliczności to już przejaw gigantycznej hipokryzji, jeśli nie paranoi. Michnika podejrzewam, rzecz jasna o hipokryzję. Gigantyczną. On sam, jak sądzę nie wierzy w kit, który wciska. Mnie zaś interesują dziś wierzący. Czy tacy w ogóle istnieją? Jeśli tak, muszą to być ludzie wyjątkowi. Bo ile trzeba wiary, by utrzymać w sobie przekonanie o III RP jako "normalnym, demokratycznym państwie, które osiągnęło ogromne sukcesy (pomimo wciąż obecnych wad, patologii, obszaru biedy i wykluczenia)"? Ile trzeba sił, by nie przyjmować do wiadomości informacji burzących ten obrazek, lub - jeśli nawet je przyjmować - to nie scalać ich i nie wyciągać wniosków? Czy naprawdę da się je wszystkie unieważnić wytrychem: "wciąż obecne wady, patologie, obszary biedy i wykluczenia"? W każdym bądź razie - moje możliwości to przekracza... Nie należy jednak mierzyć wszystkich swoją miarą. Być może istnieją ludzie szczerze wierzący w optymistyczną wizję III RP. Do nich kieruję ten list. Odezwijcie się! Rad bym was poznać. Spróbujcie namówić mnie do porzucenia moich "teorii spiskowych". Rzucę je precz, jeśli będziecie przekonujący. Ale domagając się teorii od innych wypada przedstawić teorię własną. Przedstawiam zatem teorię "macierzy III RP". Wyjdziemy od początków "transformacji ustrojowej"...
Zacząłem od Geremka i Michnika, wyjaśnijmy więc od razu - mam ich za figury trzeciorzędne. Przynajmniej gdy idzie o kwestię początków "transformacji". Być może z czasem nabrali znaczenia i przeszli do pierwszej ligi, ale nie było tak u zarania III RP. To nie Michnik z Geremkiem rozdawali wtedy karty. Nie, nie lekceważę tej dwójki broń Boże, ani nie umniejszam - trzeci rząd to wciąż niezłe miejsce. Uważam po prostu, że w "transformacji" największy udział mieli władcy systemu, ci ze Związku Sowieckiego (pierwszy rząd) i ci z PRL (rząd drugi). To byli główni stratedzy i rozgrywający, a jeśli o Gerenku i Michniku pisze się więcej, to dlatego, że lepiej ich widać. Znajmy jednak proporcje. Co do Michnika - ma on wielkie zasługi gdy idzie o robienie osłony propagandowej dla "transformacji", ale w zestawieniu z "towarzyszami radzieckimi", czy z Jaruzelskim i Kiszczakiem, to - jako się rzekło - figura trzeciorzędna. Geremek był zaś ponoć "mózgiem" strony "opozycyjnej". Chętnie w to wierzę, ale to jeszcze nie znaczy, że był wtedy wśród największych rozgrywających. Po prostu - środowisko Geremka i Michnika zostało swego czasu wybrane przez generała Kiszczaka na "partnera" przy robieniu "transformacji ustrojowej". Gdy idzie o tę sprawę, gotów jestem uwierzyć Adamowi Schaffowi, który w książce "Pora na spowiedź" zapewniał: "Powtarzam: "Solidarność" władzy nie wygrała, lecz otrzymała ją w podarunku i to faktycznie z rąk Moskwy. Że ja majaczę? Że chcę odjąć chwałę kombatantom i nie wiem co mówię? Słyszę już te głosy. Panowie, spokój, ja wiem i to z drobnymi szczegółami, wiem od bezpośrednich aktorów tych wydarzeń. (...). Inżynierem tej całej zabawy był gen. Kiszczak, on wymyślił Okrągły Stół (to był oryginalny wkład Polski do projektu Gorbaczowa), on namawiał" (Adam Schaff, Pora na spowiedź). Schaff, jako osoba stojąca na pograniczu środowisk - "różowej kanapy" w PZPR i "lewicy laickiej" wydaje się osobą, która może wiedzieć co mówi...
Dobrze, ale to było prawie dwadzieścia lat temu. Co z tego wynika dziś? No cóż, bardzo wiele... W cytowanym gdzieś wyżej tekście Michnika pojawia się interesująca kwestia, mianowicie: do kogo w III RP należy władza? Mamy oczywiście tzw. "organy konstytucyjne", ale przecież nikt przytomny nie powie, że formalne struktury kanalizują władzę w stu procentach, a już zwłaszcza nie w Polsce, gdzie - jak ujął to klasyk teorii politycznej III RP Józef Oleksy - polityka salonowa przeważa nieraz nad sejmową. Zatem: kto dzierży w III RP władzę? III RP jest oczywiście demokracją, tyle, że demokracja to tylko jeden z pseudonimów oligarchii - suwerenem jest lud, ale tak naprawdę realna władza spoczywa w wypielęgnowanych dłoniach znacznie węższego grona, którego spora część jest niezależna od wyroków ludu-suwerena, nie pochodzi bowiem z wyboru, ani też nie jest nominowana przez wybrańców ludu.
Jak wąskie jest to grono? Obawiam się, że jest to trudne do ustalenia, bo gdy mowa o władzy realnej, to pod uwagę trzeba brać też władzę nieformalną, a coś takiego jak nieformalne wpływy bada się niełatwo a wyniki są dyskusyjne. Nie mogę zatem przedstawić żadnych szacunków dotyczących oligarchii III RP, ale mogę podać dane jakoś tam pozwalające wyrobić sobie zdanie o jakie wielkości może chodzić... Kilka miesięcy temu w "Newsweek"-u mogliśmy przeczytać artykuł pod intrygującym tytułem: "Kto rządzi światem" (zupełnie już niedawno potrąciło ten sam temat "Wprost"). Autor, David Rothkopf, pisał w nim o globalnej elicie, której pogłowie szacuje na 7 tysięcy osób. Rothkopf nazywa tych szczęśliwców "superklasą", a tworzą ową "superklasę" najważniejsi politycy, szefowie największych instytucji finansowych, medialni baronowie, potężni przemysłowcy... I właśnie ta "superklasa" rządzi światem - przynajmniej według Rothkopfa. Siedem tysięcy osób na ponad 6 miliardów mieszkańców Ziemi to niewiele, a krąg superelity można zawęzić jeszcze mocniej. Na przykład, powiada Rothkopf, szefowie ledwie 14 największych instytucji finansowych są w stanie zażegnać globalny kryzys finansowy (a więc chyba także mogą go wywołać - gdyby przyszło im to do głowy). Rothkopf cytuje też niejakiego Stephena Schwarzmana z funduszu inwestycyjnego Blakstone Group, który mówi: "Świat jest naprawdę bardzo mały. Niemal w każdej dziedzinie, w której działam, daną branżą czy sektorem trzęsie jakieś 20, 30 góra 50 osób". No proszę - "góra 50 osób" trzęsących daną branżą w skali globu... Członkowie "superklasy" chwacko kolonizują wszelkie dostępne im ważne miejsca produkcji wiedzy, pieniędzy i propagandy, w związku z czym, - jak zapewnie Rothkopf - jeśli weźmiemy najważniejsze szychy 5 największych firm światowych, to stwierdzimy, że ich nazwiska można spotkać także w 140 innych dużych firmach tudzież w radach 22 ważnych uniwersytetów. (David Rothkopf, Kto rządzi światem, Newsweek 18/2008). Rothkopf dyskretnym milczeniem pomija kwestię ewentualnych więzów krwi i powinowactw wiążących członków "superklasy", ale i w tym obszarze dałoby się pewnie poczynić interesujące obserwacje, jak bowiem naucza Andrzej Olechowski: "Tworzenie się klanów rodzinnych mających dzięki pieniądzom wpływ na życie społeczno - gospodarcze kraju to naturalna kolej rzeczy w kapitalizmie" (Michał Matys, Nic o nas bez nich?, GW 27.05.2003)(nie tylko w kapitalizmie - dopowiedzmy - systemy się zmieniają, ale człowiek pozostaje ciągle tym samym stworem z tym samym wyposażeniem genetycznym i wynikającym zeń skłonnościami).
Uważny czytelnik zauważył pewnie, że u Olechowskiego pojawia się określenie "w kraju", gdy tymczasem mówiliśmy o "superklasie" globalnej. To prawda - Olechowski miał na myśli naszych rodzimych oligarchów. Ale nie będzie chyba nadużyciem zastosowanie jego uwagi do globalnej "superklasy"? Dlaczegóżby bowiem globalni oligarchowie nie mieli tworzyć klanów rodzinnych? I - odwrotnie -dlaczego na poziomie niższym niż glob nie miały funkcjonować lokalne pod-"superklasy"? To co jest na dole jest takie jak to co jest na górze; a to co jest na górze jest takie jak to co jest na dole - jak nauczali filozofowie hermetyczni. I na poziomie krajów spotykamy "superklasę", tyle, że lokalni gracze mają lokalne możliwości (na poziom powiatu się nie zapuszczajmy, ale i tam dałoby się znaleźć mini-"superklasy"). W Niemczech, na przykład, pogłowie lokalnej "superklasy" szacowane jest na około 600 osób. Tyle przynajmniej wyszło z badań socjologicznych profesorowi Erwinowi Scheuchowi autorowi książki pod wiele mówiącym tytułem: "Kliki, kumoterstwo i kariery. O upadku partii politycznych" (Tomasz Gabiś, Kiedy demony opuszczą ołtarze, Pro fide rege et lege, 51). Przypuszczam, że w Polsce wygląda to podobnie. Też mamy kilusetosobową, lokalną "superklasę", koncentrującą w swych dłoniach ogromną część władzy, niekoniecznie formalnej. Istnieje bowiem władza w cieniu władzy politycznej. Nie daje oficjalnych splendorów, ale zapewnia wpływy. A poza tym - nie zależy od kaprysów wyborców. To ten rodzaj władzy czyni z "superklasy" potęgę.
Jak powstała nasza "superklasa"? Jeśli chodzi o jej skład - to i owo wiemy. I tak, według Jadwigi Staniszkis, pod koniec lat 90-tych około 71 procent czołówki biznesu (500 największych przedsiębiorstw i banków) składało się z osobników, którzy w PRL tworzyli "drugi szereg władzy" (Jadwiga Staniszkis, Postkomunizm, s.53). Wychodzi więc na to, że elita III RP to w ogromnym stopniu elita PRL po liftingu. W tym miejscu pojawia się pytanie w jaki sposób ów "transfer elity" się dokonał. Mamy do wyboru teorię "transferu naturalnego" i "transferu sterowanego" (a także teorię pośrednią, pewnie najbardziej racjonalną, ale w tym tekście nie będziemy dzielić włosa na czworo, idzie o wyraźne zarysowanie modelu). Zwolennikom teorii "transferu naturalnego" spodoba się pewnie cytat z wypowiedzi prof. Tadeusza Kowalika. Mówił on w jednym z wywiadów: "To nieprawda, że komunistyczna nomenklatura weszła w nowy ustrój z pokaźnymi zasobami, co pozwoliło im je zwiększać. Oni byli bogaci nie w zasoby, ale w informację. Wielokrotnie zauważyłem, że dorabiali się ludzie z nomenklatury gospodarczej, ci którzy siedzieli w gospodarce, a nie aparatczycy komunistyczni. Bo znali ludzi, mechanizmy itp. Jacek Kuroń twierdził wręcz, że polska klasa średnia rodziła się z notesów telefonicznych. Ale to oznacza, że inni tych notesów nie mieli" (Od Stiglitza do Keynesa, z Tadeuszem Kowalikiem rozmawia Sławomir Sierakowski, Krytyka Polityczna 9/10). U profesora Kowalika mamy więc wizję swego rodzaju żywiołu. Nomenklatura radzi w nim sobie najlepiej, bo ma lepsze dojścia i znajomości.
Czy teoria "transferu naturalnego" nie jest zbyt poczciwa (nawiasem mówiąc, prof.Kowalik nie jest tak naiwny, jak mogłoby to wynikać z przytoczonego wyżej cytatu)? To, że "superklasa" III RP wywodzi się w dużym stopniu z szeregów władców PRL i ich totumfackich, to pewne. Idzie jednak o to, czy taki jej kształt nie jest aby w znaczniej mierze efektem policyjnej "inżynierii społecznej". Tajne służby, to wszak potężne mieszadła historii, a już zwłaszcza w państwach policyjnych, gdzie mogą sobie pohasać swobodnie. Zresztą teorie "transferu naturalnego" i "policyjnej inżynierii społecznej" mogą się w jakimś stopniu pokrywać, także, gdy chodzi o personalia bohaterów transformacji Popatrzmy sobie na dwa zestawienia. Pierwsze utrzymane będzie w logice teorii "transferu naturalnego". Socjologowie badający elity III RP, ustalili, że 14 osób, które w 1985 roku weszły do kierownictwa ZSMP w III RP zrobiły następujące kariery:
1. minister obrony narodowej
2. minister spraw wewnętrznych i administracji
3. pierwszy zastępca ministra spraw wewnętrznych i administracji
4. minister w kancelarii prezydenta
5. poseł
6. dziennikarz, działacz samorządowy
7. prezes Agencji Mienia Wojskowego
8. szef Polskiej Organizacji Turystyki
9. wysokiej rangi urzędnik administracji rządowej
10. urzędnik Kancelarii Sejmu
11. drobny przedsiębiorca
12. drobny przedsiębiorca
13-14 brak danych
(Elity rządowe III RP 1997-2004, pod redakcją Jacka Raciborskiego)
Zestawienie drugie jest w klimacie teorii "policyjnej inżynierii społecznej" (piszę "policyjnej", choć idzie raczej o służby wojskowe). Jest to lista związanych z postkomunistyczną lewicą osób, które zaistniały w mediach w kontekście związków ze służbami specjalnymi PRL.
1....?
2.Belka Marek - Kontakt Operacyjny I Departamentu (wywiad)
3.Borowski Marek - według "Wprost" wpisany na listę Kontaktów Operacyjnych Departamentu I MSW (wywiad)
4.Cimoszewicz Włodzimierz - Kontakt Operacyjny I Departamentu (wywiad)
5.Jaskiernia Jerzy - Kontakt Operacyjny I Departamentu (wywiad) (po długim procesie sąd uznał, że Jaskiernia nie jest kłamcą lustracyjnym)
7.Kaczmarek Wiesław - Kontakt Operacyjny I Departamentu (wywiad)
8.Kwaśniewski Aleksander - figuruje w kartotece Wydziału VIII Departamentu III pod numerem tożsamym z numerem TW SB "Alek" (zachowane materiały są zbyt wątłe, by liczyć na skuteczny proces o kłamstwo lustracyjne)
9.Olechowski Andrzej - Kontakt Operacyjny I Departamentu (wywiad). Olechowski miał też współpracować z kontrrwywiadem, twierdzi jednak, że nie zdawał sobie sprawy, że kontrwywiad traktuje go jako współpracownika. Olechowskiego, zresztą syna jednego z PRL-owskich szefów MSZ, umieszczam na liście "lewicy postkomunistycznej", pamiętajmy, że przy okrągłym stole Olechowski reprezentował "stronę rządową".
10.Oleksy Józef - Agenturalny Wywiad Operacyjny (wywiad wojskowy II Zarządu Sztabu Generalnego) - ostatecznie nie uznany za kłamcę lustracyjnego)
11.Pastusiak Longin - figuruje na tzw. 558, czyli liście osób, co do których Rzecznik Interesu Publicznego "miał wątpliwości".
12.Piechota Jacek - według informacji podanych przez "Wprost" zarejestrowany w 1984 roku jako Kontakt Operacyjny ("Robert"). Teczka "Roberta" została wyczyszczona w listopadzie 1989 roku.
13.Rosati Dariusz - Kontakt Operacyjny I Departamentu (wywiad), według "Wprost" zarejestrowany w 1978 roku pseudonim "Buyer"
14.Sawicki Janusz - agent II Zarządu Sztabu Generalnego. Sawicki był przewodniczącym Rady Nadzorczej FOZZ (1989-1990) i wiceministrem finansów przy Balcerowiczu. Pojawia się też w kontekście współpracy (a nawet pracy) z wywiadem.
15.Sekuła Ireneusz - Agenturalny Wywiad Operacyjny (wywiad wojskowy II Zarządu Sztabu Generalnego), odział "Y" WSI.
16.Siemiętkowski Zbigniew - figuruje na tzw. 558, czyli liście osób, co do których Rzecznik Interesu Publicznego "miał wątpliwości".
17.Wagner Marek - współpraca w z wywiadem PRL w latach 70 i 80-tych XX wieku (Sąd Apelacyjny w Warszawie uznał, że Wagner nie był kłamcą lustracyjnym)
18.Wiatr Sławomir - w sierpniu 2002 roku przyznał się do świadomej współpracy ze służbami specjalnymi PRL
19.Ungier Marek - w latach 70-tych XX wieku kursant WSW (kontrwywiad)
Piotr Bączek - Wybrana z listy 558, Gazeta Polska - sieć
Józef Darski - 16 lat Ubekistanu, Arcana 66
Grzegorz Indulski, Dariusz Wilczak, On, Kwaśniewski
Leszek Misiak, Układ wiedeński, Gazeta Polska, 702
Marcin Dominik Zdort, Polityczny mezalians, Rz 13.07.2001 - sieć
Tudzież z tygodnika "Wprost"...
Oczywiście do tego spisu wypadałoby dodać spis przedstawicieli "strony opozycyjnej", którzy zaistnieli w kontekście "skandali lustracyjnych", ale te kwestie potrącimy dalej, póki co pozostając przy "postkomunie" z PZPR. Jak widać, spora część gwiazd postkomunistycznej lewicy pojawiła się w mediach w kontekście związków z służbami specjalnymi PRL, z reguły jako Kontakty Operacyjne I Departamentu, czyli - wywiadu. Zaznaczmy, że wywiad grupował elitę, elit PRL-owskich czekistów. Tam już szło na ostro. Jeśli wierzyć informatorom autorów książki "Pajęczyna" przy I Departamencie istniał nawet zakonspirowany "wydział likwidacyjny", którego funkcjonariusze likwidowali podejrzewanych o zdradę agentów, czy niewygodnych świadków (Barbara Stanisławczyk, Dariusz Wilczak, Pajęczyna). Czy władcy PRL, dysponując taką kadrą, puściliby rzecz na żywioł, nie próbując jakoś kreować i kontrolować procesów "transformacji", choć mieli ku temu możliwości? Nie wydaje mi się to zbyt prawdopodobne. Musieli przynajmniej próbować zarządzać procesami transformacji, tak, by miękko wylądować na jej drugim brzegu. Ci ludzie znali przecież swoje państwo od podszewki i wiedzieli, że nadciąga potężny sztorm, który może ich zmieść, jeśli nie będą wystarczająco sprytni. Jeśli więc byli w stanie obstawiać newralgiczne punkty swoimi ludźmi, pilotować pewne kariery i ucinać inne, projektować i budować instytucje, wreszcie montować bezpieczniki chroniące ich stan posiadania i sfery wpływów, krótko mówiąc jeśli mogli kształtować "superklasę" III RP i tworzyć dla niej "oprzyrządowanie" - robili to. A kto nadawał się lepiej do prowadzenia podobnych operacji od "twardego jądra" systemu, czyli jego służb specjalnych?. To i owo wskazuje zresztą na to, że podobne rzeczy działy się w całym bloku, a kierunek - jak zwykle - wyznaczała Moskwa. W 2003 roku rosyjski dziennikarz Władimir Kuczerenko wydał (pod pseudonimem "Maksim Kałasznikow") książkę "Zmierzając do ZSRR-2". W książce Kuczerenko opisał plan modernizacji Związku Sowieckiego opracowany na początku lat 80-tych przez ludzi Andropowa, szefa KGB. Główną rolę w unowocześnianiu systemu odegrać miały służby specjalne na czele z VI Dyrektoriatem KGB zajmującym się wywiadem gospodarczym. Śmierć Andropowi nie oznaczała bynajmniej porzucenia planów "pierestrojki". (Antoni Rybczyński, Czekiści na Kremlu, Niezależna Gazeta Polska nr 25). Wydaje się przy tym, że PRL była czymś na kształt jej "poligonu doświadczalnego". Sugeruje to - na przykład - Jadwiga Staniszkis .
Tak czy owak lata 80-te to czas ekspansji PRL-owskich służb specjalnych. Rozkładający się system stawiał na swój "najtwardszy rdzeń" - ośrodki decyzyjne przesuwają się coraz mocniej w kierunku "resortów siłowych". Kuszące jest stwierdzenie, że o ile wcześniej służby były narzędziem partii, o tyle teraz partia stawała się narzędziem służb. Takie postawienie sprawy zakłada jednak istnienie rozdziału między partią a służbami, co - biorąc pod uwagę charakter "realnego socjalizmu" - byłoby chyba stwierdzeniem na wyrost. Niemniej służby coraz śmielej wkraczały na takie tereny jak Sejm czy NIK (od 1983 w ramach III departamentu MSW działał zajmujący się tym zespół operacyjny). Stosowano też tzw. "osłonę kontrwywiadowczą" najwyższych władz partyjnych, co - zdaniem prof. Zybertowicza - oznaczało po prostu inwigilację. Nie wykluczam, że jednocześnie służby zwróciły swe macki ku młodzieży z "drugiego szeregu" władzy robiąc z nich "oddział uderzeniowy" transformacji. Patrząc na rzecz powierzchownie - późniejsza kariera tych ludzi była efektem ich dobrego ulokowania w nomenklaturze PRL (teoria "transferu naturalnego"). W myśl teorii "policyjnej inżynierii społecznej" - pomagał im też "dopalacz" w postaci patronów ze służb. Zresztą - nie musiało chodzić tylko o młodzież z drugiego szeregu. Stare byki też wchodzą w grę - do "twardego rdzenia" odwoływano się szerokim frontem. Jarosław Kaczyński tak mówił o rządzie Messnera: "...przeczytaliśmy ich życiorysy. Już na pierwszy rzut oka widać było, że rząd Messnera to w dużej mierze agentura, być może wprost sowiecka. Wcześniej zajmowali się handlem bronią, przyszli z central handlu zagranicznego. Słowem było widać, że to oficerowie" (O dwóch takich...). Tyle, że po 1989 roku dużo łatwiej było kontynuować karierę mając twarz nie zużytą.
Jaka więc była rola służb specjalnych w "transformacji ustrojowej"? Przypuszczam, że ogromna. Służby były "mózgiem" tej operacji - zdaniem Antoniego Dudka jednym z najważniejszych ośrodków programujących liberalizację systemu była grupa operacyjno-sztabowa funkcjonująca pod szyldem Zespołu Analiz MSW. Półgębkiem przyznaje to sam Kiszczak sławiąc swych towarzyszy: "Słowa uznania należą się tym wszystkim funkcjonariuszom MSW, którzy podobnie jak ja, dostrzegli, że tak dłużej sprawować władzy nie można, którzy zrozumieli konieczność zmian w naszym kraju" (Generał Kiszczak mówi... prawie wszystko, s.9). Obsadzono "swoimi" ludźmi newralgiczne miejsca, postarano się, by infrastruktura systemu pozostała w "zaufanych" rękach. I mamy, to co mamy: jeśli tylko spróbujemy zaglądnąć pod podszewkę organizmu zwanego III RP - z miejsca spotkamy tajemnicze relikty PRL. Jeśli nie wszędzie, to przynajmniej w szczególnie czułych punktach. Blisko dwadzieścia lat po - rzekomym - zejściu "Polski Ludowej" sceny historii!
Zróbmy sobie krótki przegląd. Weźmy system finansowy, najważniejsze przedsiębiorstwa, media... Jeszcze w 1992 roku wydział studiów MSW przygotował dla premiera Olszewskiego raport, z którego wynikało, że polski system finansowy kontrolują struktury i ludzie dyspozycyjnych wobec generałów Kiszczaka i Pożogi. (Piotr Bączek, III RP - struktura bezprawia, Głos - się). Jeśli zaś wierzyć Antoniemu Macierewiczowi stan na rok 2007 wyglądał tak: "Tysiąc najważniejszych przedsiębiorstw w Polsce jest kierowanych przez ludzi związanych z agenturą II Zarządu Sztabu Generalnego LWP, WSW, WSI. Ci ludzie zostali zidentyfikowani. Stąd strach i agresja wobec komisji." (...). "Komisja weryfikacyjna podczas swojej działalności ustaliła kilkadziesiąt nazwisk polityków, ponad 200 dziennikarzy i 1 tys. nazwisk przedsiębiorców współpracujących ze służbami komunistycznymi i z WSI." (rozmowa z Antonim Macierewiczem, Monopol tajnych służb, Rz 07-07-2008). Co ciekawe, niedaleko tej diagnozy sytuuje się niegdysiejsza diagnoza Jacka Kuronia, tyle, że Kuroń trzymał się bliżej logiki "transferu naturalnego". W książce "Siedmiolatka" Kuroń tak opisywał efekt transformacji i tworzącą się klasę posiadającą: "Skłonny jestem przypuszczać - i łatwo to zauważyć nawet gołym okiem - że ludzie nomenklatury kontrolują największe polskie spółki - dawne centrale handlu zagranicznego, prywatne banki, duże firmy handlowe. A przecież trzeba jeszcze pamiętać, że polski kapitalizm powstał wedle starych reguł klientelizmu. To znaczy, że za plecami uwidocznionych w rejestrach sądowych klientów stoją niewidoczni, ale wpływowi patroni, którzy pośrednio kontrolują wiele różnych przedsięwzięć".
Załóżmy, że rację ma Macierewicz - czołówka biznesu, to nie tylko dawna nomenklatura, ale zarazem ludzie związani z PRL-owskimi służbami. Jako żywo przypominałoby to sytuację w Rosji, gdzie najważniejsze firmy poobsadzali czekiści. Z WSI (i jej PRL-owskimi antenatami) będziemy stykać się bardzo często, przypomnijmy więc podstawowe informacje. Otóż, WSI w prostej linii wywodziły się z zainstalowanego w Polsce przez sowietów Głównego Zarządu Informacji Wojskowej. Prawie 100 procent kadry oficerskiej GZI dostarczył "Smiersz". Informacja uchodziła za najbardziej brutalną formację czasów "stalinizmu", a jej sowieckiego umocowania bali się nawet towarzysze partyjni z samych szczytów władzy. W 1957, na fali "destalinizacji" kilku funkcjonariuszy Informacji trafiło przed sąd, ale reszta po prostu przepłynęła do WSW (Wojskowa Służba Wewnętrzna). Od początku do końca Polski Ludowej trafiali do tej służby najwierniejsi z wiernych i najpewniejsi z pewnych. Tacy jak pan Dukaczewski - kursant GRU i rezydent PRL-owskiego wywiadu w Waszyngtonie. Ktoś, kto trafiał w takiej roli do Waszyngtonu musiał być pewniakiem i dla władców PRL i dla władców ZSRS. A po to, by uwierzyć, że szkolenie w GRU to po prostu szkolenie przez służbę specjalną taką samą, jak każda inna - trzeba nic nie wiedzieć o Związku Sowieckim i o jego relacjach z państwami satelickimi. Nim PRL-owska "wojskówka" przepoczwarzyła się w WSI, na rozkaz generała Buły, tkwiącego w służbie od lat "stalinizmu" puszczono z dymem tysiące teczek (a może tylko zmieniono ich lokalizację?). W 1988 roku zniszczono w Konstancinie-Jeziornie około 11 ton teczek, w roku następnym - w tym za rządów Mazowieckiego - następne cztery i pół tony. Niszczono wtedy na potęgę nie tylko dokumenty WSW. I działo się to praktycznie za przyzwoleniem Mazowieckiego. Jan Rokita wspominał, że gdy zadzwonił do premiera w sprawie tego "brakowania" akt, Mazowiecki odpowiedział: "Niech pan poinformuje Kiszczaka, on będzie wiedział co z tym zrobić" (Alfabet Rokity). Istotnie Kiszczak wiedział co zrobić: teczki palono, mielono i - jak można sądzić - chomikowano jako kapitał na przyszłość. Konstancińska papiernia przerobiła wtedy, między innymi dokumenty dotyczące współpracy WSW ze służbami sowieckimi i "teczki" rozpracowania opozycji. Zresztą jeden z aspektów współpracy WSW z sowietami polegał właśnie na wspólnym rozpracowywaniu i zwalczaniu opozycji. Do walki z opozycją zaprzągł "wojskówkę" Czesław Kiszczak - i osiągnął sukces. W połowie lat 80-tych WSW mogła się poszczycić siecią agenturalną obejmującą 16 tysięcy współpracowników i ponad tysiącem lokali kontaktowych. Dodajmy, że wojskowi, z przyczyn niejako zawodowych, szczególnie interesowali się takimi organizacjami jak "Solidarność Walcząca" oraz "Wolność i Pokój". Jest to znaczące, o tyle, że późniejszy "solidarnościowy" zaciąg do UOP składał się w sporej części z ludzi WiP. Weterani służb PRL mogli więc zaoszczędzić na opracowywaniu charakterystyk psychologicznych - mieli je pod ręką dawno opracowane przez kolegów z WSW... I tak oto dotarliśmy do "jesieni ludów". Na rozkaz Floriana Siwickiego WSW wówczas rozwiązano i połączono z wywiadem. Z tego właśnie tworu wyłoniły się WSI. Narodziły się bez weryfikacji, słowem - były służbą żywcem przeniesioną z PRL. (Antoni Dudek, Wojskowe służby imperium, w: PRL bez makijażu).
Nie lepiej było i w innych służbach. Rdzeń wywiadu wspomnianego wyżej UOP też stworzyli fachowcy z "Polski Ludowej". Zdaniem Zbigniewa Siemiątkowskiego szczególną rolę odegrali tu absolwenci pierwszego rocznika szkoły wywiadu w Kiejkutach (chodzi o rocznik 1973). Siemiątkowski: "Był to szczególny kurs. Szkolenie rozpoczęło 56 starannie dobranych kursantów. Położenie ośrodka, lista wykładowców, metody szkolenia, zasady naboru i personalia nowych oficerów - wszystko było objęte absolutną tajemnicą. Kursanci byli oczkiem w głowie kierownictwa wywiadu. Na inaugurację szkoły wywiadu przyjechał Kania, później ośrodek wizytował Gierek. Z tego rocznika wyszli tak znani potem oficerowie wywiadu jak Gromosław Czempiński czy Bogdan Libera. Inni, mniej znani, dwadzieścia lat później stanowić będą trzon operacyjny Zarządu Wywiadu UOP". W innym miejscu cytowanego tekstu Siemiątkowski pisze: "Wypada przypomnieć, że w 1990r., sto procent oficerów wywiadu przeszło do Urzędu Ochrony Państwa, a Henryk Jasik, ostatni dyrektor Departamentu I MSW, został pierwszym szefem Zarządu Wywiadu UOP. Wielu tych oficerów służy nadal w Agencji Wywiadu (pisane w 2007 - tad). To im sojusznicy Polski powierzyli swe największe tajemnice, oddali w ich ręce życie i los swoich obywateli". Siemiątkowski tak pisze o reakcji jaką, po dziś dzień, wywołują u tych asów ich przełożeni z czasów PRL: "Na ich widok nadal instynktownie przybierają postawę zasadniczą" (Zbigniew Siemiątkowski, Zlecenie na "Trutnia", GW 29.12.2007). Tyle o "nowości" służb III RP...
Ale PRL-owskie złogi znajdujemy i w innych delikatnych miejscach. Niektóre z nich nie kojarzą się zresztą potocznie ze słowem "władza". Weźmy urzędy skarbowe. Roman Kluska: "Jeżeli pan porozmawia z uczciwymi pracownikami urzędów skarbowych, to - przynajmniej mnie przekazywano taką wiedzę - okaże się, że jeszcze parę lat temu, jeżeli ktoś nie był agentem WSI czy służb specjalnych, to nie mógł pracować w urzędach skarbowych na wysokich stanowiskach. Musiał być w pełni dyspozycyjny. (...)mamy do czynienia z głębokim PRL w urzędach skarbowych, urzędach kontroli skarbowej etc. Oczywiście nie w całości, ale w dużej części tych instytucji" (Albo się podzielisz, albo cię zniszczą, ND 19.08.2008). Albo - biegli rewidenci. Kto się nimi interesuje w kontekście "władzy"? A przecież biegli rewidenci kontrolują sprawozdania finansowe najważniejszych firm, słowem mają dostęp do prawdziwej krynicy informacji, a wiedza = władza. I dziwnym trafem, składa się tak, że średnia wieku biegłych rewidentów oscyluje wokół 65 lat. Ta wpływowa korporacja jest więc totalnie zdominowana jest postPRL-owskich speców (dodajmy, że w latach 1989 - 1990 funkcjonowały zalecenia, by do zawodu przyjmować specjalistów z MSW, MON, Jednostek Nadwiślańskich i KW PZPR). Jak przechowała się ta skamielina? Otóż, rewidenci mają swój samorząd, przynależność do samorządu jest obowiązkowa, a główną rolę w samorządzie grają ludzie PRL-owskiego premiera Zbigniew Messnera. Piotr Lisiewicz: "Jak doszło do tego, że do atrakcyjnego zawodu nie wdarli się młodzi przebojowi ekonomiści? Korporacją biegłych rewidentów trzęsą Stowarzyszenie Księgowych w Polsce na czele z Messnerem i KIBR na czele z Piotrem Rojkiem (podwładnym Messnera na AE w Katowicach). KIBR powołuje komisję egzaminacyjną, która dopuszcza do zawodu rewidentów. Wymienione ciała opanowane są przez ekipę Messnera.". Na czele wspomnianej komisji egzaminacyjnej Krajowej Izby Biegłych Rewidentów stoi, rzecz jasna sam Messner (stan na rok 2007). Utrzymał stanowisko także za rządów PiS. Decyzję podjęli przedstawiciele samorządu rewidentów i przedstawicielka Ministerstwa Finansów - wiceminister Elżbieta Suchocka-Roguska mająca ponad 30 letni staż w PRL-owskiej administracji. Do komisji egzaminacyjnej wraz z Messnerem trafili jego znajomi z czasów PRL jak Joanna Dadacz czy Stanisław Tymiński, za PRL dygnitarz w Ministerstwa Finansów. (Piotr Lisiewicz, Imperium komunistycznego premiera, GP - sieć)
macierz (część pierwsza - cd)
Tagi: PolskapolitykaIII RP
Teraz - media. W "mediokracji" to jeden z kluczowych elementów systemu. Jak wygląda to w III RP? Zróbmy krótki przegląd. Wiem, że będę tu powtarzał rzeczy już dość znane, ale w tym szkicu nie może ich zabraknąć. A więc: przez długi czas liczyła się tylko "telewizja publiczna" w której zakonserwowano układy personalne z lat 80-tych XX wieku, czyli - wytworzone po weryfikacjach z czasu stanu wojennego (z TV wyleciało wtedy około pół tysiąca osób). Do tego doszła domieszka towarzystwa z Unii Demokratycznej i PSL. Gdy, za czasów Walendziaka zaczęło się lekkie wietrzenie - wybuchła histeria, która powtórzyła się gdy TVP i PR "zdobył" PiS. Dziś - jeśli wierzyć np. Joannie Lichockiej - trwa praca na rzecz odbudowy medialnego układu z lat 90-tych, to jest do podziału wpływów pomiędzy PO (czyli mix Unii Demokratycznej i Kongresu Liberalno - Demokratycznego), PSL (dawne ZSL) i SLD (ex-PZPR). A skoro w "GW" tak bardzo wyrzeka się na obecne "upolitycznienie mediów publicznych" przypomnijmy, że swego czasu towarzystwo bliskie gazecie żyło w symbiozie z prezesem Kwiatkowskim rządzącym TVP z nadania SLD. A nie była to telewizja uchodząca za "apolityczną". Oczywiście - stosunki te popsuła afera Rywin-Michnik. Ale, nim afera wybuchła Kwiatkowski promował do rady nadzorczej telewizji takie kojarzone z Unią Wolności postacie jak Bogusław Sulik czy Anna Popowicz, na 40 urodzinach Kwiatkowskiego gościli szefowie Agory i "GW", Michnik występował razem z Kwiatkowskich w programach rozrywkowych, a około 2001 roku pojawił się nawet pomysł autorskiego programu Michnika w TVP. Redaktor miał gościć w nim autorytety i gawędzić z nimi o moralności. (Luiza Zalewska, W awangardzie lewicy, w: System Rywina). Programu nam oszczędzono, choć zdaje się jego ideę zrealizował po latach TVN. Przypominam sobie w każdym bądź razie, że obudziwszy się kiedyś późno w noc uruchomiłem TV i zobaczyłem Michnika dyskutującego z Kołakowskim. Ale - może mi się to śniło (miewam czasem koszmary). Przypuszczam, że układ sił "sprzed afery Rywina" zostanie w mediach publicznych odbudowany. Nawet jeśli SLD, chcąc podnieść pozycję przetargową poparł prezydenckie weto do pierwszej ustawy medialnej PO, przy drugiej już się pewnie nie będzie opierać.
Z czasem, do "telewizji publicznej" dołączyły dwie duże telewizje prywatne - Polsat i TVN. Zacznijmy od starszego, czyli od Polsatu, a raczej od właściciela firmy i jego kręgu biznesowego. Z materiałów IPN wynika, ze w 1983 roku pan Solorz podpisał zobowiązanie współpracy z SB wybierając sobie pseudonim "Zegarek" lub "Zeg". Solorz podchodzi do sprawy lekceważąco. "Rzeczpospolitej" powiedział: ""Być może coś podpisałem, co mi kazali. Ale na nikogo nie donosiłem i nie zaszkodziłem" - powiedział "Rzeczypospolitej" Solorz-Żak" (Solorz, pseudonim Zegarek, Wirtualna Polska, 17.11.2006)". Wygląda jednak na to, że po podpisaniu owego "cyrografu" biznesowa kariera Solorza nabrała rozpędu. W 1984 roku podpisał kontrakt na dostawę samochodów z centralą handlu zagranicznego "Polimer". W "Polimerze" był dyrektorem niejaki W.D, którego nazwisko pojawi się później w kontekście sprawy zamordowania generała Papały. W.D pracował wcześniej w RSW Książka-Prasa Ruch, później w Urzędzie Kultury Fizycznej i Sportu. W III RP został 1995 został dyrektorem w MSWiA w ekipie Millera (Michał Matys, Solorz, Zygmunt, Polsat, GW 31.12.1999). Według Michała Matysa, który dziennikarskim okiem prześledził karierę właściciela "Polsatu" W.D poznał Solorza z Piotrem Nurowskim, panowie stali się bliskimi współpracownikami. Nurowski to interesująca figura. Dziś pełni zaszczytną funkcję prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego, ale wcześniej był specem od propagandy w Komitecie Warszawskim PZPR, PRL-owskim dyplomatą, oraz - współpracownikiem wywiadu. Po "transformacji ustrojowej" współpracował dalej - z WSI. Przynajmniej według likwidatorów tej zacnej instytucji. Według nich Nurowski "kształtował program Polsatu zgodnie z wytycznymi przekazywanymi przez gen. Malejczyka". (Zidentyfikowane osoby współpracujące niejawnie z żołnierzami WSI w zakresie działań wykraczających poza sprawy obronności państwa i bezpieczeństwa sił zbrojnych RP-sieć) Ale - nie wybiegajmy w przyszłość.
Nurowski miał współpracować z osławionym "Oddziałem Y". Odział stworzony został w 1983 r. przez szefa Zarządu II Sztabu Generalnego gen. Roman Misztal (to zdaje się tatuś sławnego z bogactwa posła poprzedniej kadencji?), część "Ygrekowców" przeszkoliło GRU. Odział miał pozyskiwać "środki pozabudżetowe" na działania resortu, jego funkcjonariusze specjalizowali się zatem w szemranych operacjach finansowych. Nic więc dziwnego, że ich nazwiska przewijają się w cieniu afery FOZZ. Sam Grzegorz Żemek, dyrektor generalny FOZZ, w latach 1983 - 1990 prowadzony był przez oficerów z "Oddziału Y" jako współpracownik "Dik" (Sławomir Cenckiewicz, Piotr Wojciechowski, Antypaństwo w państwie..., Arcana 73). W maju 1989 roku pożyczkę 100 milionów (starych) złotych dostał od FOZZ nie kto inny, jak pan Zygmunt Solorz. Wracajmy więc do Solorza i Nurowskiego. Matys przypuszcza, że to właśnie Nurowski natchnął Solorza ideą inwestycji w biznes medialny i tak oto, w 1993, pojawia się "Polsat" (historii jakie działy się wokół jego koncesji opisywał nie będę, choć są ciekawe). W 1994 roku udziałowcem "Polsatu" zostaje "Universal" płacąc 300 miliardów (starych) złotych za 20 procent akcji. "Universal" była to niegdyś PRL-owska centrala handlu zagranicznego, ale w latach 90-tych "Universal" robi już za złote dziecię kapitalizmu. Przewodził mu Dariusz Przywieczerski, były pracownik KC PZPR, a w epoce "transformacji ustrojowej" - opiewana przez dziennikarzy gwiazda biznesu. Przywieczerski był mocno zaangażowany w działalność FOZZ., więc - rzecz można - kółko się zamyka. Za udział w przekrętach FOZZ Przywieczerskiego skazano na 3,5 roku więzienia, ale szczęśliwie czmychnął za granicę. Bo, co prawda, prowadzący sprawę sędzia Kryże odebrał mu paszport i zakazał ruszać się poza Polskę, ale Sąd Administracyjny, do którego Przywieczerski się odwołał uznał, że odebranie paszportu "musi być uzasadnione obawą ucieczki z kraju" i paszport kazał oddać. Obawy sędziego Kryże okazały się jednak uzasadnione. Kilka miesięcy temu zdybano Przywieczerskiego w USA, rzecz prosta - szybko zniknął. Nie martwmy się jednak o jego los. Jeszcze nim nawiał z Polski zdążył "przepisać majątek na żonę i zagraniczne firmy, które kontroluje za pośrednictwem spółek w rajach podatkowych" - jak pisali we "Wprost" (Dariusz Tytus Nieuchwytny, Wprost 16/05). W takich to kręgach rodził się "Posat".
Potrąciliśmy tu zresztą ledwie część dziwnych osób kręcących się wokół kariery pana Solorza. Jak wyliczył prof. Zybertowicz, któremu zresztą Solorz wytoczył proces o naruszenie dóbr osobistych: "W środowisku, które współpracowało biznesowo lub politycznie z Zygmuntem Solorzem, co najmniej piętnaście osób było związanych z tajnymi służbami PRL lub III RP" (Zenon Baranowski, Solorz działał w układzie, ND 29.08.2007). Jedną z tych osób był Andrzej Majkowski, współpracownik wywiadu PRL, który szefował kontrolowanej przez Solorza spółce wydającej "Kurier Polski". Zatrzymajmy się chwileczkę przy Majkowskim, zobaczmy jacy to ludzie robili w III RP takie kariery... A więc: Andrzej Majkowski. Członek ZMS i PZPR. W marcu 1968 roku, jako wiceprzewodniczący ZMS gromił syjonistów ("Nikt nam nie zamknie ust straszakiem antysemityzmu, gdy piętnujemy syjonistów i ich rasistowską ideologię"). Ambasador PRL w Tajlandii, Birmie i na Filipinach, oraz - jako się rzekło - współpracownik wywiadu. W III RP - współpracownik prezydenta Kwaśniewskiego, od 1996 roku odpowiedzialny w jego Kancelarii za sprawy międzynarodowe. Później - prezes zarządu założonej przez Kwaśniewskiego fundacji "Amicus Europae". Wśród przyjaciół zwany ponoć "browarkiem" przez wzgląd na talenta alkoholowe. Zarządem wydającej "Kurier Polski" spółki kierował w latach 1992-1995. (Grzegorz Indulski, On, Ludzie sieci, Nasza Polska, 621, Tygodnik Powszechny 13/2001)
"Kurier" był zaś szczególną gazetą (choć może zwykłą w III RP?). Pracował w nim, na przykład, niejaki Jacek Podgórski, jak się okazało, współpracownik (czy pracownik?) UOP, tudzież szczególnie cięty na Porozumienie Centrum współautor antylustracyjnego klasyka "Teczki czyli widma bezpieki" (na okładce wyeksponowane "straszne" oczy ministra Macierewicza). Później Podgórskiemu zdarzyło się być doradcą Millera - przygotowywał premiera do występów przed komisją śledczą. Według "GW" to właśnie Podgórski puścił do mediów informację, że żona przewodniczącego komisji, pana Nałęcza, miała udział w tworzeniu ustawy medialnej, która zaowocowała aferą Rywin - Michnik. (Bogdan Rymanowski, Paweł Siennicki, Towarzystwo Lwa Rywina). Tak się nam to wszystko kłębi i splata, kończmy jednak te dygresje... Żegnając "Polsat" dodajmy, że ostatnio jego pakiet kontrolny (53 procent udziałów) dostał się w ręce do dwóch rejestrowanych na Cyprze spółek Karswell i Sensor Overseas. Pierwsza należy podobno do Solorza, druga do jego współpracownika Hieronima Ruty. Solorz z Rutą znają się od lat 80-tych ubiegłego roku. Handlowali wtedy razem trabantami. Tak zaczynał karierę człowiek szacowany dziś na 10-12 miliardów złotych(Jakub Stępień, Solorz - geniusz i manipulator, Polska 3.07.2008). W tle cypryjskiego manewru stoją prawdopodobnie kwestie księgowo - fiskalne (Tomasz Prusek, Polsat pod kontrolą cypryjskich spółek, GW 24.07.2008 - sieć). O tę kwestię zahaczymy jeszcze, gdy będzie mowa o TVN.
A skoro TVN, więc - nieuchronnie - panowie Walter I Wejhert. Znów przypomnę sprawy znane. Mariusz Walter to zasłużony i bez wątpienia utalentowany dostarczyciel telewizyjnej rozrywki (byli mieszkańcy PRL po dziś dzień wspominają ponoć z łezką w oku jego "Studio 2"). Co ciekawe Walter do PZPR wstąpił w 1967 a więc gdy, jak raz, tępiono w niej "syjonistów", czyli w epoce w której - jeśli wierzyć "GW" - przedostatni przyzwoici z partii występowali (piszę "przedostatni" bo, jak wiadomo byli tacy, co w PZPR tkwili do jej końca, nie przestając być przy tym "ludźmi honoru"). Walter wystąpił w 1982 (według autorów jego sylwetki z "Wprost"), ale chyba nie popsuło mu to opinii w wysokich kręgach władzy, skoro w 1983 roku Jerzy Urban widział Waltera w zespole, który produkować miał "czarną propagandę" oraz pracować na rzecz poprawienia wizerunku SB, MO i ZOMO. Urban chciał stworzyć taki zespół w MSW, Waltera, "najzdolniejszego w ogóle redaktora telewizyjny w Polsce", proponował na jego konsultanta czy wręcz "główną siłę koncepcyjno-fachową". W liście do Kiszczaka Urban pisał, że Walter "przedstawia tow. Mieczysławowi Rakowskiemu i mnie sporo interesujących koncepcji ogólnopolitycznych i propagandowych", z czego wynika, że Walter miał dość poufałe stosunki z dygnitarzami PRL najwyższego szczebla. Z zespołu nic nie wyszło, zresztą szczęśliwie dla Waltera, bo w 1983 roku wizerunku SB, ZOMO i MO nie poprawiłby nawet Superman. Zamiast ocieplać wizerunki, Walter sprawdzał się więc w biznesie. W 1984 roku pojawia się Grupa ITI. Na jej stronie internetowej piszą z dumą, że była to "jedna z pierwszych prywatnych firm w Polsce", nie wspominają jednak, że ITI powstała w Panamie.(Piotr Lisiewicz, TVN zakłada swoją prawicę, GP - sieć). Przy tworzeniu ITI Walterowi towarzyszył Jan Wejchert, o którym będzie jeszcze mowa. Firma zajmowała się reklamą, dystrybucją filmów, eksportem i importem sprzętu elektronicznego, a z czasem także produkcją i sprzedażą chipsów. To ostatnie - do spółki z Niemcami. Mniejsza już o chipsy, ale na sprzęt elektroniczny ówczesne władze miały oko, podobnie jak na prywatne firmy operujące na terenie państw zgniłego Zachodu. Można więc zakładać, że ITI miała opiekunów w służbach specjalnych.
Jak wiadomo likwidator WSI, Antoni Macierewicz twierdzi, że w powstaniu ITI maczała palce PRL-owska "wojskówka", konkretnie - Zarząd II Sztabu Generalnego, a więc nasi znajomi od "Oddziału Y". Macierewicz powołuje się przy tym na zeznania Grzegorza Żemka, który twierdzi, że, - oddajmy głos Macierewiczowi: "...polecono mu znaleźć ludzi, z pomocą których można było stworzyć koncern medialny. Znał Wejcherta, zwrócił się do niego. Zapytał centralę, czy Wejchert może być. Powiedziano mu, że już z nimi współpracuje i jest dobry. Zaczęli tworzyć koncern medialny". (za: Antoni Macierewicz nie musi przepraszać ITI, wirtualnemedia - sieć). Wejchert w odpowiedzi wytoczył Macierewiczowi proces, póki co - Macierewicza na wierzchu, sąd nie kazał mu przepraszać. Tymczasem "GP" dogrzebała się w IPN do papierów Wejcherta. Wynika z nich, że jeszcze w 1972 roku Wydział II pomagał Wejchertowi w zdobyciu paszportu, a robił to "ze względów operacyjnych" . Później też było ciekawie. W latach 80-tych Wejchert prowadził firmę polonijną "Konsuprod", która dostarczała paczki z zagranicy. Według historyków IPN taki biznes musiało kontrolować tzw. "Biuro W" w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Biuro zajmowało się kontrolą korespondencji. Pracowało na dwie, trzy zmiany, miało oddziały terenowe. Najlepsze chwile w swojej historii przeżyło w czasach "stanu wojennego". W 1982 roku pracownicy biura skontrolowali około 82 milionów listów, 10 milionów telegramów i teleksów, oraz - około 3 milionów paczek. Zatrzymano 930 tysięcy przesyłek. Po zniesieniu "stanu wojennego" Biuro pracowało z mniejszą parą, ale jego aktywność trwała do maja 1989 roku (Antoni Dudek, Strażnicy myśli, w: PRL bez makijażu). Czy można było prowadzić firmę dostarczającą zagraniczne(!) paczki bez czułych związków z "Biurem W"? Firmy polonijne były przy tym wygodną przykrywką dla PRL-owskich służb specjalnych. Ciekawych informacji dostarcza tu raport z weryfikatorów WSI.
Począwszy od lat 80-tych PRL-owskie służby tworzyły sieci spółek, które miały służyć utrzymywaniu kontaktów z porozrzucaną po świecie agenturą. Spółki tworzono na bazie firm polonijnych, przy tym elementem systemu łączności miały być spółki zajmujące się przesyłaniem paczek (nawiasem mówiąc - Zygmunt Solorz też zajmował się paczkowym interesem...) Zakładano, że sieć uda się rozwinąć w ciągu 10 lat przy wielkim nakładzie środków. Komisja Weryfikacyjna ustaliła cztery źródła finansowania operacji. Chodziło o środki ze sprzedaży przemycanego z Zachodu objętego embargiem sprzętu komputerowego, środki pochodzące z przeprowadzanych na Zachodzie nielegalnych operacji bankowych. Pieniądze na operacje czerpano z Central Handlu Zagranicznego (i w handlu sprzętem komputerowym i przy operacjach finansowych czynny był "Batax" Wiktora Kubiaka, o którym jeszcze usłyszymy). Poza tym chodziło o "dodatkowe zyski" jakie udało się zyskać przy okazji operacji FOZZ, handel bronią z krajami arabskimi, wreszcie przejmowanie spadków Polaków mieszkających za granicą. Wracajmy jednak do spółek przesyłających paczki. Jako się rzekło miały być kośćcem budowanego systemu. Potwierdza to - na przykład - notatka służbowa niejakiego płk Szatana (sic!), który pisał: "Dotyczy: organizacji dodatkowych kanałów łączności agenturalnej w relacji agent - Centrala I. Wykorzystanie działalności przedsiębiorstw zagranicznych (polonijnych) rozprowadzających paczki do przekazywania materiałów i informacji wywiadowczych.". I dodawał: Utworzenie na terenie Polski społecznej organizacji zrzeszającej handlowców i przemysłowców krajowych i zagranicznych »Inter Polcom« przyczyniło się do powstania w szeregu krajów polonijnych organizacji gospodarczych różnego charakteru". Otóż Jan Wejchert pełnił zaszczytną funkcję członka zarządu Inter Polcomu (Dorota Kania, SB pomagała Wejchertowi, GP - sieć). Szychą w organizacji grupującej spółki polonijne był też pan Kulczyk - ale to uwaga na marginesie...
Wracajmy do ITI. Aktualnie jest to holding luksemburski. Według Stanisława Balceraca, byłego udziałowca ITI, który pooglądał sobie w Luksemburgu dokumenty rejestracyjne ITI Holding SA zarejestrowano 29 grudnia 1988 roku. Kapitał zakładowy wynosił 25 milionów franków luksemburskich, a dostarczyła go spółka ITI Company International Trading and Investment Corp Panama. Radę nadzorczą tworzyli Patrick F. Shortall, Jan Wejchert, Andrzej Wejchert i Joseph A. Eckermann. Ten ostatni trzymał w garści większość akcji. ITI odznacza się osobliwą strukturą. Jest kontrolowana przez kilkanaście spółek typu rejestrowanych w miejscach szczególnie przyjaznych biznesowi, ale działających poza ich terenem. Konkretnie: dwie z tych spółek rejestrowane są w Lichtensteinie, reszta - w Curacao na Antylach Holenderskich. Leszek Misiak, Cuda Ćwiąkalskiego, GP - sieć). Panowie Walter i Wejchert są udziałowcami ITI właśnie za pośrednictwem takich egzotycznych firm. Chodzi o Mesamedia Holding NV (to Wejchert) i MAVA Holding NV (pan Walter). Za głównego twórcę struktury ITI uchodzi Szwajcar Bruno Valsangiacomo, trzeci ważny udziałowiec ITI (udziałowiec za pośrednictwem Bruviva Holding N.V. rejestrowanego oczywiście na Antylach). Interes obsługuje tzw. "bankowość prywatna" szczególnie dyskretna i wyspecjalizowana w praktykach "pakowania majątku". Idzie tu o zręczne rozmieszczanie kapitału w miejscach typu "raje podatkowe", by zaoszczędzić na podatkach. (Luksemburg co prawda nie jest aż "rajem podatkowym", ale jego prawa bardzo sprzyjają holdingom). Wszystko to sprawia, że - jak smętnie stwierdził w "Polityce" Adam Grzeszak - "Trudno zgadnąć jakie podatki dzięki prywatnej bankowości płacą Walter i Wejchert, ale można sądzić, że niewielkie. Sami unikają tego tematu" (Adam Grzeszak, Sztuka pakowania, Polityka 23/2657 - sieć). Jeśli wierzyć wspomnianemu już Stanisławowi Balcerakowi w ITI panują dziwne stosunki. Balcerac twierdzi na przykład, że przy pomocy przeróżnych nacisków został zmuszony do pozbycia się swoich udziałów. Miał też dziwne przygody, gdy oskarżył ITI o zatajenie danych w prospekcie emisyjnym TVN SA. Opowiadał Leszkowi Misiakowi z "GP": "Pamiętam, że gdy (...) przyjechałem do Warszawy, by złożyć zeznania w ABW dostawałem dziwne majle od Rosjan, których znam; raptem zaczęli sobie o mnie przypominać, chcieli się spotkać. Może przypadek". No cóż, faktycznie - może przypadek. Być może przypadkiem jest też umorzenie śledztwa w sprawie w dniu zaprzysiężenia ministra Ćwiąkalskiego...
Doszły moich uszu brzydkie plotki, jakoby wśród pracowników TVN byli dość licznie reprezentowani przedstawiciele drugiego (a może już i trzeciego?) pokolenia czekistowskich rodów, to jest synowie i córki oficerów "służb mundurowych PRL". Niestety - potwierdzenie lub podważenie tych wieści leży poza moimi możliwościami. Jednego potomka czekisty, co prawda - za pośrednictwem mediów - namierzyłem, ale na wyższym niż TVN poziomie. Otóż, Michał Broniatowski, niegdysiejszy członek Rady Nadzorczej Grupy ITI, wiceprezes ITI Corporation i członek rady nadzorczej Grupy Onet, jest ponoć synem płk Mieczysława Broniatowskiego, niegdysiejszego dyrektora łódzkiej Centralnej Szkoły Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, tudzież dyrektora Departamentu Społeczno-Administracyjnego MSW (Leszek Skonka, Stalinowskie korzenie, strona internetowa USOPAŁ). Kariera Broniatowskiego juniora jest nadzwyczaj zajmująca. W 1979 roku trafił do telewizji (może poznał wtedy Waltera?), w stanie wojennym zaczął pracować w warszawskim biurze angielskiej INT TV, by później przerzucić się do Associated Press, wreszcie wylądował w agencji Reutersa. Jako jej pracownik wyjechał do Moskwy, gdzie poznał Michaiła Kommisara, szefa Interfaxu. I to właśnie dzięki Kommisarowi Broniatowski zrobił później na wschodzie błyskotliwą karierę. W 2003 zostaje wiceprezesem Interfax International Information Services Group", a z czasem także szefem rady nadzorczej Interfax Central Europe. (Vadim Makarenko, Oligarcha lubi Polaków, GW 20.07.2007, Agata Szymborska-Sutton, Krzysztof Garski, Globalny redaktor, Manager Magazine, październik 2006). Tak to wszystko wygląda - przynajmniej w medialnych relacjach o Broniatowskim. Dodajmy, że Interfax Central Europe specjalizuje się w informacjach gospodarczych, zwłaszcza dotyczących branży energetycznej, więc bardzo delikatnych. Widać Rosjanie mają do pana Broniatowskiego duże zaufanie.
I nie jest on z tym wśród osób przewijających się przez szczyty ITI wyjątkiem. Weźmy - Pawła Gricuka, niegdyś studenta Marka Belki, a dziś członka Rady Nadzorczej TVN S.A. Karierę zaczynał Gricuk w "Presmedzie" interesie współtworzonym przez spółkę "Medicat", która z kolei finansowana była pieniędzmi PZPR. Zatrzymajmy się przy tym na chwilę. "Pieniądze PZPR" to eufemizm. Partia doiła środki z podatników PRL, zwłaszcza pod koniec swego istnienia. W 1988 roku państwowe dotacje dla PZPR wynosiły około 14 miliardów złotych - stanowiło to, mniej więcej, 44 procent jej budżetu. Mówiąc inaczej - 44 procent budżetu PZPR wzięła sobie z kieszeni obywateli. W 1989 roku władcy PRL chcieli przelać z kieszeni podatników na konta swojej organizacji 37 miliardów - tym razem stanowiło to już około 48 procent partyjnego budżetu (pamiętajmy o inflacji). Pozostałe - mniej więcej - 47 procent wpływało z koncernu RSW Prasa-Książka-Ruch. Koncern był w owym czasie niemal monopolistą - gdy idzie o wydawanie i kolportaż prasy - można więc z czystym sumieniem powiedzieć, że RSW drenowała portfele mieszkańców PRL na korzyść PZPR. (Bronisław Wildstein, Długi cień PRL-u). Jeśli idzie o składki członkowskie - stanowiły one w tym czasie ledwie 3-4 procent partyjnego budżetu. Wiele lat później Rada Programowa Lewicy i Demokratów, której przewodził będzie Aleksander Kwaśniewski wykoncypuje coś na kształt dekalogu dla polityków, w którym przeczytamy: "Nie używaj pieniędzy publicznych do osiągania korzyści politycznych dla swojej partii". Ale - nie wybiegajmy w przyszłość...
W 1989 roku władcy PRL zaczęli na gwałt zabezpieczać swoje łupy. 18 maja 1988 roku pojawiła się na tym świecie spółka "Transakcja". Założyły ją Akademia Nauk Społecznych przy KC PZPR i RSW. "Transakcję" czekała wielka przyszłość: minął ledwie rok - a spółka już zarządzała większą częścią majątku PZPR inwestując go to tu, to tam. Bodaj najsłynniejszym z interesów "Transakcji" był współudział w tworzeniu Banku Inicjatyw Gospodarczych, "Transakcja" miała 10 procent akcji banku. Ale, poza BiG-iem, przy współudziale "Transakcji" wypączkował cały szereg innych przedsięwzięć biznesowych. Jeśli zaś chodzi o "Medicat", to - jak czytamy w "Sprawozdaniu z likwidacji majątku byłej PZPR" - spółka znalazła się towarzystwie dwóch innych spółek ("Interkotlin", "Gravicot S.A."), które dostały od nieboszczki partii łącznie 62.244.000.000 złotych. W sprawozdaniu mowa jest o złotówkach, ale w innych źródłach pojawia się poważniejsza waluta. Otóż, Interkotlin", "Gravicot" i "Medicat" zasilone miały być dewizami z kont PZPR. Na konto SdRP przeniósł dewizy Wiktor Adamczyk, pracownik Wydziału Zagranicznego PZPR, a później także PKO BP i wiceprezes Art-B. Skarbnik SdRP, Wiesław Huszcza oddał 7,5 miliona dolarów w depozyt kancelarii Mirosława Brycha, a ten przekazywał pieniądze dalej, między innymi do naszej trójki spółek, przy tym o finansach "Medicatu" decydował księgowy "Pruszkowa". (Teresa Bochwic, Rzeczpospolita w odcinkach). Spółki nie podziałały sobie długo. Jak smętnie konstatują autorzy "Sprawozdania z likwidacji majątku byłej PZPR": "Wspomniane trzy podmioty gospodarcze ogłosiły upadłość, a zatem oficjalnie otrzymane pieniądze "przepadły". Trudno zresztą przypuszczać, iż podmioty te miały inne zadanie do wypełnienia, niż ogłoszenie upadłości". (Arnost Becka, Jacek Molesta, Sprawozdanie z likwidacji majątku byłej PZPR). Tu bym się z autorami nie zgodził do końca. Spółki miały raczej za zadanie "podać dalej" kapitał. "Medicat" - na przykład - zainwestował w "Presmed", do którego trafił pan Gricuk. Ale miało być o Rosjanach...
Otóż, w 2002 roku Gricuk, za grubo ponad trzy miliony złotych, kupił spółkę "Immorent" mającą lukratywne prawo do dzierżawienia lokali w warszawskiej kamienicy przy al. Szucha. "Immorent" to była własność Rosjan i - jak stwierdzają autorzy artykułu, z którego korzystam - nie należy do spółek, które "można normalnie kupić". Gricukowi w zrobieniu interesu pomóc miała znajomość z Tadeuszem Rusieckim, który - w imieniu Rosjan - zajmował się posowieckim majątkiem w Polsce. O tej znajomości Gricuk opowiadał tak: "W 1990 r. rozglądałem się za pracą. Chodziłem w Marriotcie i rozdawałem swój życiorys. Zainteresował się mną Tadeusz Rusiecki, powiedział: "Znasz języki, chcesz pracować, możesz pomóc". Zatrudnił mnie w spółce Presmed. Ale nie było to to, co mnie interesowało, i po kilku tygodniach odszedłem. Wygrałem konkurs i zacząłem pracę w Arturze Andersenie. Przez lata byliśmy z w mniejszym lub większym kontakcie, widywaliśmy się od czasu do czasu. Gdy trafił do szpitala, poprosił, bym utrzymywał kontakt z jego córkami. Gdy zmarł, a ja wróciłem do Polski, spotkałem się z jedną z sióstr Rusieckich. Okazało się, że posiada spółkę, która ma umowę najmu na atrakcyjną nieruchomość w centrum Warszawy. Wydawało mi się, że to jest normalny biznes". (Tomasz Butkiewicz, Luiza Zaleska, Imperium Krauzego - czy to początek końca?, Dziennik 13.10.2007). Wydawało się... A mnie się wydaje, że Rosjanie mają do pana Gricuka słabość, o czym świadczy i to, że właśnie Gricuk, człowiek widać bardzo wszechstronny, został szefem "Petrolinvestu", spółki Ryszarda Krauzego, mającej zająć się eksploatacją pól naftowych leżących w rosyjskiej strefie wpływów. Czyż nie świadczy to o zaufaniu Rosjan do pana Gricuka? Powiedzmy zresztą wprost - nie jakichśtam "Rosjan", lecz czekistów z Federalnej Służby Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej ("Pamiętaj, że te pola są od federalnych" - powiedzieć miał Andrzej Kuna Ryszardowi Krauze w rozmowie telefonicznej podsłuchanej przez polskie służby). (Dorota Kania, Ropa od federalnych, Wprost 6/2008). Oprócz Rady Nadzorczej TVN i "Petrolinvestu" Gricuk zasiada też w radzie nadzorczej "Biotonu", w której spotykamy też Wojciecha Brochwicza, jedną z szarych eminencji Platformy Obywatelskiej byłego szefa kontrwywiadu UOP, którego jeszcze w tym tekście spotkamu (w kwietniu 2008 roku Brochwicz opuścił Radę Nadzorczą "Biotonu")...
macierz (część pierwsza - cd)
Tagi: politykaIII RPPolska
Omawiając media nie można pominąć "GW" i "Agory", ale ten temat zajmie nas później. Póki co - oderwijmy się od mediów i kontynuujemy opis "zaplecza "demokracji". Bez wątpienia w demokracjach delikatną rolę grają ośrodki badania opinii publicznej. Otóż, obsługujące naszą scenę publiczną ośrodki badania opinii wyrosły w dużym stopniu z posiewu PRL-owskiego. Konkretnie - z Centrum Badania Opinii Społecznej. CBOS pojawiło się w latach 80-tych. Miała być to firma "w swoich założeniach usługowo-użytkowa w stosunku do potrzeb rządu" (cytat z biuletynu CBOS z roku 1985). Ośrodek organizowany był przy dużym udziale wojskowych, na jego czele stanął zaś doradca Jaruzelskiego pułkownik Stanisław Kwiatkowski. Ludzie Kwiatkowskiego po dziś dzień grają dużą rolę w światku sondażowni, z czego sam Kwiatkowski jest dumny. Jak pisał w swojej książce: "Największe, niezależne, prywatne ośrodki badania w Polsce po 1989 roku tworzyli (od podstaw!) specjaliści z CBOS. Przykładem GfK Polonia i Pentor". Co do GfK Polonia - tworzył ją sam Kwiatkowski (przestał być dyrektorem w 1995), "Pentorowi" natomiast szefuje Eugeniusz Śmiałowski, którego w 1985 Kwiatkowski typował na swojego następcę (Głuszyński, nawiasem mówiąc to były członek Komisji Ideologicznej KC PZPR). Cały zresztą zarząd "Pentora" to byli współpracownicy Kwiatkowskiego. Ludzie Kwiatkowskiego tkwią w innych sondażowniach. Na przykład dyrektorem badań jakościowych w IPSOS jest Beata Jaworska, dyrektorem w PBS Paweł Chełstowski, w OBOP zaś prominentne posady zajmują Elżbieta Lenczewska-Gryma (Lider Sektora Badań Medialnych) czy Zbigniew Maj. (Piotr Lisiewicz, Grupa trzymająca sondaże, GP-sieć)
Ale najciekawsze dopiero przed nami... Jakiś czas temu w urbanowe "Nie" wydrukowało artykuł Andrzeja Rozenka pt. "Kto rządzi rządem". Lwią część tekstu stanowiły fragmenty wykładu Piotra Piętaka, wtedy - zastępcy wicepremiera Dorna. Piętak rzekomo przedstawiał ów wykład "w mniej lub bardziej oficjalnych miejscach", a tytuł wykładu brzmiał: "Dlaczego Polska nie jest nasza?". Piętak mówić miał: "... wiedza o państwie, o jego funkcjonowaniu jest zakumulowana nie w administracji, nie w aparacie państwowym, tylko na zewnątrz tego aparatu, w przedsiębiorstwach, które zgodnie z liberalnymi dogmatami obsługują administrację publiczną. Głównie informatycznych, tu podam symboliczny przykład pana Krauzego, ale nie tylko... No, nie jest chyba dla państwa tajemnicą, że pan Krauze ma ogromny wpływ na rząd Marcinkiewicza, nie zdradzam tu tajemnicy państwowej, jest to ewidentne... Przez pana Walendziaka, nie oszukujmy się, nie podaję tu żadnych tajemnic. (...) W takim razie można zadać pytanie retoryczne, czy my w ogóle posiadamy nasze państwo? W moim głębokim przekonaniu to państwo jest rządzone z zewnątrz. Cały czas z zewnątrz przez różnego rodzaju grupy lobbingowe. To są w 90, jeżeli nie w 95 procentach, przedsiębiorstwa informatyczne opanowane przez służby wojskowe, przez SB." (...). "Podaję w tej chwili przykład, który - jak podałem mojemu przyjacielowi wicepremierowi Dornowi - to wyrzucił mnie za drzwi po prostu. Powiedziałem tak: Ludwiku, ty tam wyrzucasz, prawda, i myślisz, że Chwalińskiego wyrzuciłeś. Pan pułkownik Chwaliński jest symbolem czegoś najgorszego dla Dorna, Kaczyńskich i dla wszystkich, i oni go rzeczywiście wyrzucili. Ale on nadal rządzi. Nadal. Po prostu nas kontroluje i może nam uniemożliwić albo zdezorganizować administrację publiczną, wtedy kiedy powie nadszedł moment i dezorganizujemy".
Tu wyjaśnijmy, że Zbigniew Chwaliński był zastępcą Komendanta Głównego policji i dyrektorem Biura Łączności i Informatyki. Jak można się spodziewać - jest byłym SB-kiem. Uchodził za protegowanego Józefa Sasina, generała SB kierującego w latach 80tych V Departamentem MSW (gospodarka), ale zajmował się też podziemną "Solidarnością" i nadziemnym OPZZ. Znajomy Edwarda Mazura - pilnował jego interesów, gdy Mazur przebywał za granicą. Oczywiście Sasin pojawia się w tle zabójstwa Papały. Papała w dniu swojej śmierci odwiedził, między innymi, właśnie jego. (w, Kim są Józef Sasin, Roman Kurnik i Ryszard Bisztyga, GW 23.10.2006) Protegowani takich właśnie panów robili kariery w policji III RP. I to duże kariery. Dziennikarze "Dziennika" pisali kiedyś: "Dwaj byli esbecy przez lata rządzili polską policją: jeden decydował o pieniądzach, drugi o awansach". Ten od pieniędzy to właśnie Chwaliński (od awansów był Kurnik). Chwaliński "miał wolną rękę w informatyzacji i zakupach" (Daniel Walczak, Robert Zieliński, Układ bał się generała Papały, Dziennik 24.10.2006). Kontynuujmy wykład....
Piętak: "Problem polega na tym, że my mamy ewidencję PESEL, zrobioną w 1986 r.. (...). To wtedy powstał PESEL i jest niezmieniony do dzisiaj. Funkcjonuje przez 20 lat. To wtedy powstały terenowe banki danych... oczywiście, kto je organizował? MSW i Kiszczak! I one zbierały podstawowe dane w gminach, czyli kontrolowały przepływ najważniejszych informacji. I do dzisiaj to robią. Otóż PESEL zbudowała jedna firma pana Plucińskiego, przyjaciela pana Chwalińskiego, która do dzisiaj ten PESEL podtrzymuje. Jeżeli są jakieś problemy, to pan Pluciński przychodzi, bierze za to 50 tysięcy miesięcznie i naprawia tam przez pięć minut. On kontroluje PESEL, on nas w gruncie rzeczy kontroluje. My nie możemy zobaczyć, jak działa PESEL, jak działa ta baza danych zbudowana na asamblerze 360-370, w 1986 r., bo (...) nie mamy dostępu do kodów źródłowych, więc nie możemy zrozumieć, jak działa ten system. (...) Co my mamy zrobić, żeby im tę wiedzę odebrać i odebrać możliwość szantażu? Ten szantaż permanentnie od tygodni trwa na nas, ja go odczuwam codziennie. Wczoraj nam się baza zawaliła pierwszy raz, jako ostrzeżenie, mówię to otwarcie, jako ostrzeżenie, że jeżeli będziecie za bardzo rozrabiali, to my wam odbierzemy tego PESEL-a, po prostu go wyłączymy". W wykładzie pojawiła się też Centralna Ewidencja Pojazdów i Kierowców. Piętak: "Ten mechanizm PESEL-a, niestety, się powtórzył, wiedzą państwo, co to jest CEPiK? Mają państwo samochody?"(...) "O ile jeszcze w przypadku PESEL-a ja mogę fizycznie wejść, podłączyć, zobaczyć, to CEPiK jest tak skonstruowany, że cała wiedza, wszystko skumulowane jest w zewnętrznej firmie. My już o CEPiK-u nic nie wiemy! Utrzymujemy 70 ludzi, którzy tylko podpisują kwity. Wszystko jest skonstruowane przez, jak państwo wiedzą, dwa przedsiębiorstwa Soft Bank i Infovide... Czy ktoś tutaj jest z Infovide, przepraszam, mam nadzieję, że nie ma... Oczywiście te dwa przedsiębiorstwa, domyślacie się państwo, są w posiadaniu pana Krauzego". W tym miejscu dodajmy, że firmy Krauzego komputeryzowały także NIK, ZUS, PZU, Pocztę Polską, PKO BP, Straż Graniczną, KGHM, agencje rolne i policję... (mam wrażenie, że dawno temu czytałem utrzymany w duchu wykładu Piętaka tekst poświęcony ewidencji gruntów, ale - nie jestem już pewien o co tam chodziło, pamięć ludzka jest zawodna...)
I jeszcze taki fragment wykładu: "Nie wiem, czy państwo sobie przypominają ten numer, w jaki postkomuniści się zabezpieczyli? (...) Otóż tuż przed zmianą władzy rząd Belki uchwalił tak zwaną ustawę o stanowiskach kierowniczych. Czyli stu dyrektorów i różnych zupełnie podstawowych dla funkcjonowania państwa urzędów zostało w rękach postkomunistów. Ta ustawa, której PiS nie może odwrócić od tylu miesięcy, spowodowała, że ten rząd ma 50 razy mniej władzy niż Buzek, Miller i inni. 50 razy mniej władzy!". (Andrzej Rozenek, Kto rządzi rządem, Nie - sieć). No cóż, wygląda na to, że Aleksander Kwaśniewski miał rację mówiąc, że Kaczyńscy nie są w stanie pozmieniać najważniejszych urzędników i przewietrzyć elit, bo "...jest nas tak mało, że przecież wszyscy się znamy" (za: Maciej Duszyński, Czemu Aleksander Kwaśniewski boi się wolnych mediów?, strona internetowa Polskiego Radia).
Dalej...Niedawno "Dziennik" doniósł, że od początku lat 90-tych istniał w kontrwywiadzie tajny Wydział VI, który mógł prowadzić nielegalną inwigilację, poza procedurami obowiązującymi w tej służbie. Na czele wydziału stał, co chyba nie zaskakuje, "funkcjonariusz z kilkunastoletnim doświadczeniem w Służbie Bezpieczeństwa.". W ogóle zresztą, jak dziennikarzom "Dziennika" wyznał oficer ABW: "Wydział VI to spadek po Służbie Bezpieczeństwa. Kontrwywiad przeszedł proces weryfikacji komunistycznych służb prawie nietknięty". Funkcjonariusze Wydziału VI trzymali się z dala od reszty kontrwywiadu, siedzibę zaś mieli w budynku mieszczącym biura administracyjno - gospodarcze ABW. Według byłego pracownika Agencji: "Wyglądało to jak tajny wydział CIA z "Trzech dni Kondora". Kontrolowali ich jedynie szefowie kontrwywiadu". Słowem, jak ujmują to w "Dzienniku" Wydział VI był "państwem w państwie" w ramach UOP, a potem ABW. Krytycznym okiem spojrzał nań dopiero Bogdan Świączkowski we wrześniu 2006 roku. Świączkowski wysłał wtedy do generała Hunii pismo, w którym stało: "Polecam zaniechać z dniem dzisiejszym działań podejmowanych nie w trybie art. 27 ustawy o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Od teraz procedury mają być w pełni zgodne z tym artykułem" (artykuł 27 mówi o "kontroli operacyjnej, czyli tłumacząc z języka służb, o śledzeniu, podsłuchiwaniu oraz tajnym przeglądaniu korespondencji".). Wydelegowani przez Świączkowskiego kontrolerzy stwierdzić mieli potężny bałagan w dokumentacji, np. - brak rejestracji działań. To tyle - jeśli chodzi o wcześniejsza kontrolę Wydziału przez szefów kontrwywiadu. Dodajmy, że generał Hunia, któremu sposób funkcjonowania Wydziału VI najwyraźniej nie przeszkadzał powrócił dziś do łask. (Tomasz Butkiewicz, Robert Zieliński, ABW podsłuchiwała nielegalnie?, Dziennik 22.07.02008 - sieć) (uwaga: dziwi mnie nieco forma w jakiej "Dziennik" poinformował o Wydziale VI. Jego istnienie nie było znów tak wielką tajemnicą - przynajmniej od marca 1993 roku, gdy Jarosław Kaczyński zrobił awanturę o "instrukcję 0015". Publiczność mogła się przy tej okazji dowiedzieć, że, na podstawie owej instrukcji, stworzono na bazie Biura Analiz i Informacji właśnie Wydział VI, mający zajmować się - między innymi - inwigilacją partii politycznych i związków zawodowych. Było to więc, niejako, odrodzenie PRL-owskiego Departamentu III MSW. Wydział, powstał w lutym 1993 roku, na jego czele stanął ppłk Janusz Stradowski, były funkcjonariusz III Departamentu, zresztą - początkowo - zweryfikowany negatywnie. (Paweł Rabiej, Inga Rosińska, Droga cienia). Nie wiem zatem dlaczego "Dziennik" sugeruje, że informacje o Wydziale po raz pierwszy ujrzały światło dzienne w 2008. Owszem, szefowie MSW zaprzeczali, że Wydział istnieje, ale chyba robią to nadal, więc tu nie ma żadnej zmiany).
To jeszcze nie wszystko. W czerwcu czytaliśmy we "Wprost": "Najważniejsze państwowe instytucje chroni firma związana z funkcjonariuszami i współpracownikami tajnych służb PRL" (Leszek Szymanowski, Niebezpieczna ochrona, Wprost 23/2008). Chodzi o firmę "Ekotrade" ochraniającą ministerstwa, wysokie urzędy, Sąd Najwyższy, Naczelny Sąd Administracyjny, Generalną Dyrekcję Dróg Publicznych, Agencję Mienia Wojskowego, prokuratury... Firma powstała w 1991 roku, w jej radzie nadzorczej znalazł się kwiat ówczesnego establiszmentu, na przykład pan Zbigniew Sobotka, bohater "afery starachowickiej". Prezesem "Ekotrade" jest niejaki Jacek Jerschina, w radzie nadzorczej spotykamy jego ojca Jerzego Jerschine, który, jak wynika z dokumentów IPN, był niegdyś agentem I Departamentu MSW w Berlinie Zachodnim. Z kolei Szef Centrum Obsługi, pan Andrzej Szeląg pojawia się w raporcie z weryfikacji WSI jako ich współpracownik. W gronie znajomych Szeląga spotykamy zaś tak zacnych biznesmenów jak Andrzej Kuna i Aleksander Żagiel. Pojawienie się tej nierozłącznej pary pozwala mi przejść do najniższego kręgu piekła i zająć się - dosłownie - mafią. "Polską" i "rosyjską"...
Najpierw - "rosyjska", a ściślej tej jej odłam, który zagnieździł się na Zachodzie jeszcze w epoce "zimnej wojny". Uściślijmy: mafia owa nazywana jest "rosyjską" w istocie jednak równie dobrze pasowałoby do niej określenie "żydowska" - główne role grają w niej bowiem żydowscy emigranci ze Związku Sowieckiego. Mafiozi, wyfruwający z "ojczyzny światowego proletariatu" na fali wywalczonej w wielkich bojach emigracji żydowskiej upodobali sobie Stany Zjednoczone. Do początku lat 90-tych tylko w Nowym Jorku i okolicach osiedliło się ich około pół tysiąca, co było siłą równą sile wszystkich włoskich rodzin mafijnych razem wziętych. Jako się rzekło bossowie "mafii rosyjskiej" preferują swoisty żydowski "etnocentryzm" (w tle migają czasem izraelskie służby specjalne). Mają z tego i ten zysk, że uderzenie w "mafię rosyjską" da się podciągnąć pod "antysemityzm". Robert Friedman, z którego książki o "mafii rosyjskiej" czerpię większość informacji twierdzi, że ta okoliczność mocno utrudniła walkę z mafią w USA i Niemczech (Robert Friedman, Czerwona mafia). A trzeba wam wiedzieć, że "mafia rosyjska" odstawiała w USA numery dziwnie przypominające patenty naszej "mafii paliwowej". Robiła zresztą (i robi) dużo więcej i to na skalę globalną. Według Friedmana zdołała nawet podporządkować sobie cały kraj, mianowicie - Sierra Leone. Wierzcie, lub nie - osiągnęła to korumpując tamtejszych polityków. W Sierra Leone wydobywano diamenty, za nie kupowano tajlandzką heroinę, ta trafiała do Europy, w tym - do Polski, skąd z kolei wędrowała do USA. Trasa wydaje się dziwna, ale w ten sposób mylono kontrole. Czynna była przy tym procederze firma M&S International zarejestrowana w Belgii. Tu pojawia się postać Ricarda Fanchiniego rodem z Katowic, tego samego, który zaistniał mocno w kontekście sprawy zamordowania Papały. W latach 70-tych ubiegłego wieku Fanchini trafił do Trójmiasta, gdzie właśnie rodziła się polska mafia. Rzecz prosta maczały w tym palce PRL-owskie służby. I tak, na przykład słynny Nikodem Stokarczyk czyli "Nikoś" budował zręby mafii począwszy od lat 70-tych XX wieku, przy pomocy "opiekunów" z SB, MO i PZPR. Nie wiadomo, czy "Nikoś" był tajnym współpracownikiem SB (w jego środowisku krążyły plotki o współpracy "Nikosia" ze spec-służbami wojskowymi). Tak czy owak ludzie "bezpieki" ochraniali "Nikosia" w czasach PRL-u i trwało to w najlepsze w III RP, aż po smutny koniec mafioza w roku 1998(Krzysztof Wójcik, SB chciała ukryć, że jej agenci działali w mafii, Rz 25.04.2007). Tu pozwólmy sobie na małą dygresję. Jakiś czas temu dziennikarze "Misji Specjalnej" przygotowali materiał o związkach Ryszarda Krauzego z "Nikosiem" (oraz - ze służbami specjalnymi). Gdy w roku 1986 Krauze starał się o paszport na wyjazd służbowy do RFN spotkał się z odmową. Pułkownik Sikorski z Wydziału do Walki z Przestępczością Gospodarczą pisał w uzasadnieniu, że Krauze jest "podejrzany o współudział w kradzieżach samochodów na szkodę państw Europy Zachodniej w grupie przestępczej Nikodema Skotarczaka". (DK, Biznesmen rezygnuje z procesu, GP 787). Po ogłoszeniu tych rewelacji. Krauze poszedł ze sprawą do sądu wnosząc akt oskarżenia przeciw Anicie Gargas z "Misji Specjalnej". Niedawno Krauze oskarżenie wycofał, ale jego prawnicy zapowiadają, że to jeszcze nie koniec - będzie proces o naruszenie dóbr osobistych (Cezary Gmyz, Krauze odpuścił proces karny z "Misją Specjalną", Rz. 13.08.2008). Odnotujmy to zaistnienie Ryszarda Krauzego w kontekście służb specjalnych i mafii i wracajmy do przerwanego wątku... Fanchini współpracował z "Nikosiem" w pionierskich czasach mafii, potem przeniósł się do Niemiec i zaczął karierę międzynarodową. Wreszcie został rezydentem "mafii rosyjskiej" w Antwerpii - miał udziały we wspomnianej już firmie M&S.
macierz (część pierwsza - cd)
Tagi: III RPPolskapolityka
Mafia "polska" przeszła więc drogę zbliżoną do "rosyjskiej" koleżanki, oczywiście - przy zachowaniu odpowiednich proporcji. Wraz z "transformacją ustrojową" rosła i tężała, nawiązywała stosunki polityczne i kontakty międzynarodowe, robiła coraz poważniejsze interesy. Przez kanały przerzutowe, które niegdyś służyły do szmuglowania samochodów, popłynęły teraz narkotyki i broń. Błyskotliwa kariera Fanchiniego może być ilustracją tego rozwoju. Jego ślub był prawdziwym wydarzeniem towarzyskim, a - obok takich gwiazd "mafii rosyjskiej" jak bracia Najfeldowie - gościli nań panowie Kuna z Żaglem (Jarosław Jakimczyk, Grzegorz Indulski, Polski Al Capone, Wprost - sieć). Skoro znów pojawiła się ta para, to już wiadomo co mogłoby być dalej - Ałganow, Kulczyk, Mazur, Papała, "układ wiedeński", "afera Orlenu" itd., itd. ... Nie będę o tym wszystkim pisał. Nie spisuję wszak historii "mafii polskiej" czy "rosyjskiej". Idzie mi o zarys splotu związków i interesów organizacji przestępczych, postPRL-owskiego i postsowieckiego establiszmentu oraz służb specjalnych. Co do tych ostatnich - pierwsze skrzypce grają czekiści rosyjscy. Ich bliskie stosunki z "mafią rosyjską" sięgają czasów sowieckich. W państwie policyjnym, bez życzliwości służb specjalnych, mafia nie mogłaby się wszak bujnie rozwinąć, choć socjalistyczna "gospodarka niedoborów" w sposób niejako naturalny produkowała "szarą strefę". O skali zjawiska mówią szacunki sowieckich ekonomistów (o ile można ich brać poważnie). Otóż, w połowie lat 70-tych obroty "rynku równoległego" szacowano na 70 miliardów rubli rocznie, podczas gdy roczny budżet sowieckiego szkolnictwa wynosił 37,9 miliarda, a służby zdrowia - 22 miliardy. Nie dziwmy się więc czekistom, że chcieli coś z tych fruktów uszczknąć dla siebie. Ale "złoty wiek" dla czekistów i mafii miał dopiero nadejść wraz z tamtejszą "transformacją ustrojową"...
W latach 80-tych KGB przeprowadziło operację wyprowadzania za granicę upadającego Związku Sowieckiego gigantycznych sum pieniędzy. W tym celu stworzono około 2 tysięcy firm i kont bankowych (jeśli kojarzy się to wam z zakładanymi w "rajach podatkowych" spółkami, które potem budowały w Polsce telewizje, to kto wie, czy nie słusznie...) W ciągu 11 lat ze Światowej Ojczyzny Proletariatu wypłynęło ponoć w ten sposób około 600 miliardów dolarów. Friedman nazywa to - pewnie nie bez racji - "największą grabieżą narodu w historii świata". Przy takich przekrętach pomoc mafii była wręcz bezcenna. KGB zmodernizowało więc organizacje mafijne dostarczając im sprzęt komputerowy i telekomunikacyjny. Oczywiście gangi działające na terenie Związku Sowieckiego zadzierzgnęły bliskie więzi z kolegami, mafiozami "rosyjskimi" siedzącymi od dawna na zachodzie. Gdy sypał się "mur berliński" ten piekielny czekistowsko-mafijny sojusz gotów był do skoku na kraje postkomunistyczne, gdzie zresztą instalował się wcześniej. Skoczył i zrobił sobie z "odzyskujących niepodległość" państw prawdziwe żerowisko. Z Rosji zresztą też - lata 90te to epoka szalonej "prywatyzacji" i wzrostu fortun oligarchów. I tak się to ciągnie po dziś dzień, choć za Putina system zmodyfikowano (na korzyść czekistów). Rzecz prosta najmocniej obstawiane są branże najbardziej złotodajne, czyli - energetyka. Najgłośniejszy ostatnio ślad działania "mafii rosyjskiej" w naszym ogródku to wszak sprawa firmy Eural Trans Gas, która powstała w 2002 roku na Węgrzech z kapitałem zakładowym wynoszącym 12 tysięcy dolarów, by wkrótce zarabiać miliony pośrednicząc w sprzedaży gazu. Za firmą stał Siemon Mogilewicz słynny mafijny boss, niedawno aresztowany w Rosji. Miał w tym interesie udział "Gazprom", a więc perła w koronie Imperium, bez wątpienia mocno trzymana w łapie przez służby specjalne. Możemy więc sobie pooglądać sojusz mafiozów i czekistów w działaniu...
A jeśli sądzicie, że tamten kontrakt z Eural Trans Gazem był "wypadkiem przy pracy", to się mylicie. Oto, w lipcu, Orlen ogłosił, że podpisał kontrakt ze spółką KD Petrotrade FZE. Chodzi o dostawy ropy do płockiej rafinerii rurociągiem "Przyjaźń". Co ciekawe w Orlenie nie bardzo orientują się do kogo KD Petrotrade FZE należy. Spółka zarejestrowana jest w Emiratach Arabskich i jest ponoć "klonem" identycznie nazywającej się spółki szwajcarskiej, z siedzibą we Fryburgu. W szwajcarskich rejestrach znaleźć można dwie spółki KD Petrotrade. Obydwie obracają ropą, przy czym jedną wykreślono z rejestru w czerwcu 2008, a jej aktywa przejęła druga. Prezesem obydwu spółek jest mieszkający na Ukrainie Giennadija Lyakh, menadżer kijowskiego holdingu Kliringovy Dom. Holding handluje zbożem, a związany jest z nim bank, który kontroluje Promyszliennaja Gruppa Monier oraz Iwan Frusin, jeden z najbogatszych mieszkańców Ukrainy. Głównym partnerem biznesowym Frusina jest z kolei Dymitro Firtasz (to Firtasz miał być pomysłodawcą stworzenia Eural Trans Gazu, założonego później przez Zeeva Gordona - wynajętego przez Mogilewicza prawnika z Izraela)... Nie chce mi się dalej ciągnąć tego łańcuszka. Na końcu spotykamy rejestrowaną na Wyspach Dziewiczych spółkę Gunvor International kierowaną przez Gienadija Timczenko, niegdysiejszego funkcjonariusza I Zarządu Głównego KGB, zresztą - znajomego Władimira Putina (Jarosław Jakimczyk, Kto tak naprawdę zarabia na kontraktach z PKN Orlen?, Gazeta Finansowa - sieć). Być może Orlen nie ma pola manewru. Tak się bowiem składa, że Rosjanie, za pośrednictwem pośredników, których kontrolują dostarczają Polsce 90 procent potrzebnej jej ropy i 60 procent gazu. (Mariusz Muszyński, Krzysztof Rak, Polscy jurgieltnicy, Wprost 33/2008). Co da się chyba określić terminem "uzależnienie energetyczne". Od - prawie - dwudziestu lat jakiś diabeł podstawia nogę próbom dywersyfikacji... Czy aby nie idzie tu - także - o zyski czekistów i mafii?
Nie myślcie jednak, że mafia gardzi innymi niż energia możliwościami zarobku. Na przykład - rynki finansowe. Toż to kura znosząca złote jaja! Jako ciekawostkę powiem więc, że na początku lat 90-tych "pierwszy komercyjny bank w Polsce" zakładał Dawid Bogatin, braciszek niejakiego Jakowa Bogatina, druha Siemiona Mogilewicza. I trudno mi doprawdy uwierzyć, że powiązania Bogatina były tajemnicą dla tych, którzy pozwolili mu na uruchomienie biznesu w Polsce. Według Friedmana Dawid Bogatin był bowiem jednym z najbardziej znanych w USA przestępców. Do Polski czmychnął, gdy - przed procesem - zwolniono go za kaucją z amerykańskiego więzienia. Czy takie sprawy mogły zostać u nas przeoczone? Nie przesadzajmy z tym odcięciem Polski od świata na początku lat 90-tych XX wieku. Jak pisze Friedman, Bogatin w Polsce..."obracał grubymi pieniędzmi rosyjskich mafiozów, mieszkał jak udzielny książę w pięciogwiazdkowym hotelu, strzegło go 125 polskich komandosów" (w banku Bogatina terminował zdaje się pan Ryszard Siwiec, ale podaję tę informację z pamięci, więc może coś mieszam...). Dodajmy, że szefem ochrony banku Bogatina był Aleksander Mleczko, za PRL - zastępca naczelnika V wydziału krakowskiej SB i kursant KGB. Bogatinowi interes z bankiem wyszedł średnio, ale Mleczko radzi sobie w III RP świetnie. Był zastępcą dyrektora w katowickim Urzędzie Kontroli Skarbowej, za rządów SLD został nawet zastępcą dyrektora Biura Międzynarodowych Relacji Skarbowych przy ministerstwie finansów. Trudnił się też szkoleniem biznesmenów skupionych w BCC. Dziś - jak twierdzi - jest brokerem 23 banków świadczącym kompleksowe usługi "począwszy od oferty kredytowej, po wpis do ksiąg wieczystych". Niedawno zaś zasłynął, na krótko, jako autor bloga na którym udzielał porad jak zablokować lustrację (wpisy wydał w formie książki) (Agnieszka Rybak, Izabela Kacprzak, O mnie proszę nie wspominać, Rz. 9.08.2008).
Ale - zostawiliśmy Bogatina... Otóż, był on jednym z tych przedstawicieli "mafii rosyjskiej", którzy mościli sobie miejsce za "Żelazną Kurtyną" jeszcze przed "transformacją ustrojową" - pojawił się w Polsce gdy jeszcze okupowała ją PRL. Bogatin założył wtedy firmę "Sunpol" handlującą ze Wschodem. Na początku lat 90-tych tenże "Sunpol" zaczął owocną współpracę z Agencją Rynku Rolnego, domeną "ludowców".(Elżbieta Isakiewicz, Afery, UOP, mafia). Agencja była zaś wtedy wielką przepompownią pieniędzy. Jak pisze w swoim dziele poświęconym polskiej prywatyzacji Jacek Tittenbrun: "Tylko do 1994 r. przez Agencję Rynku Rolnego przepompowano niemal 7 bln starych złotych, a tak zwany wskaźnik nieprawidłowego wykorzystania tego kapitału wyniósł aż 67%. Znaczy to, że zaledwie ułamek owych siedmiu bilionów posłużył realizacji statutowego celu ARR: zakupom tzw. interwencyjnym gwarantować stabilizację rynku płodów rolnych. Dyrektorzy agencji odbierali na przykład niepełnowartościową pszenicę sprowadzaną z Niemiec, nie egzekwowali od niesolidnych pośredników kar i bezzasadnie, jak stwierdził NIK obdarowano przywilejami kilka wybranych firm (...)". (Jacek Tittenbrun, Z deszczu pod rynnę. Meandry polskiej prywatyzacji). Trudno się dziwić, że Bogatin chciał się podpiąć do tego wymienia z pieniędzmi. Interes polegać miał na sprzedaży Agencji kilku tysięcy ton masła na rezerwy strategiczne. Bogatin wcisnął ARR masło, które zdobył podpisując z pewną firmą francuską kontrakt na dostawę masła do Rosji. Było to masło z zapasów EWG, sprzedawane po jednej czwartej ceny, bo operację traktowano jako rodzaj pomocy dla krajów rozsypującego się Związku Sowieckiego. Masło zamiast w Rydze wylądowało w Gdyni. Agencja zapłaciła za nie pełną cenę zyskując w ten sposób 7 tysięcy ton masła o szybko mijającym terminie ważności. W annałach dziejów "transformacji ustrojowej" odnotowano ten figiel Bogatina jako "aferę masłową". "Sunpol", czyli Bogatin, miał też swój udział w operacji, która przeszła do historii pod nazwą "afery rublowej", choć precyzyjniejszą byłaby nazwa "afera rubla transferowego" (była to jednostka rozliczeniowa RWPG). Ta operacja była już tak zaawansowana, że nie będę nudził publiczności zarysem jej mechanizmu. Powiem tylko, że podstawę dla afery stworzyło rozporządzenie "o rozciągnięciu przepisów o odsprzedaży walut obcych na jednostki rozrachunkowe stosowane w handlu zagranicznym" podpisane przez premiera Mazowieckiego w styczniu 1990 roku. Dodajmy, że zdobycie "rubli transferowych" było niemożliwe bez udziału obsługującego RWPG Banku Współpracy Gospodarczej w Moskwie, którego operacje, jak można zakładać, były czule obserwowane przez sowieckie służby specjalne. Co pozwala przypuszczać, że "zielone światło" dla "afery rublowej" dali "towarzysze radzieccy". Po stronie polskiej kluczową rolę grał Bank Handlowy, ten sam, przez który przechodziła spora część operacji FOZZ... Tyle o Bogatinie i jego przygodach w czasach transformacji...
Bogatin nie był oczywiście samotny. W tamtej pionierskiej epoce inny wybitny "rosyjski" mafiozo, znany jako "Kałakolczik" ("Dzwoneczek"), próbował robić u nas biznes na kasynach. Chyba coś mu nie poszło, skoro ostatecznie osiadł w Niemczech, gdzie został nie tylko rzutkim biznesmenem, ale też szanowanym przedstawicielem tamtejszej społeczności żydowskiej, dochodząc do funkcji członka dyrektoriatu Centralnej Rady Żydów (ponoć chciał urządzić kasyno w piwnicach gminy berlińskiej, więc widać słabość do hazardu go nie opuściła). Żona "Dzwoneczka" stanęła zaś na czele berlińskiej filii Parexu, największego łotewskiego banku o aktywach liczonych na 4,5 miliarda euro. Błyskotliwą karierę "Dzwoneczka" przerwała dopiero "Trojka" - międzynarodowa akcja policji. Policje wzięły się za koordynowanie działań "mafia rosyjska" bowiem staje problemem dla coraz większej liczby krajów. Pewien austriacki dziennikarz specjalizujący się w tym temacie twierdzi nawet, że "rosyjska" ośmiornica stanowi zagrożenie dla gospodarki i demokracji wręcz "całego świata Zachodniego". (Piotr Cywiński, Kryminalne supermocarstwo, Wprost 3.08.2008) No proszę - całego świata Zachodniego, więc cóż Polska? Jakie szanse ma prokurator z Katowic czy Lublina w starciu z ośmiornicą posiadającą polityczne umocowanie, osłonę medialną, międzynarodowe koneksje, do tego - w przeciwieństwie do państwa - nie rezygnującą ze stosowania kary śmierci?
Bo na tym poziomie pojawiają się już trupy. Mafia to mafia. Na myśl przychodzi od razu morderstwo Papały, ale trupów w tym kółku jest dużo więcej. Samobójstwo popełniono na przykład na słynnym "Baraninie" - Jeremiaszu Barańskim. "Baranina" uprzejmie powiesił się w celi austriackiego więzienia wiosną 2003 roku, jego majątek szacowano wtedy na dziesiątki milionów dolarów. Niestety - śmierć "Baraniny" przerwała dociekania mające wyjaśnić zagadkę źródeł owego majątku. Przestano też dociekać, jakimi kontaktami biznesowymi i politycznymi poszczycić się mógł "Baranina" (Anna Marszałek, Andrzej Niewiadowski, Samobójstwo ze znakami zapytania, Rz 9.05.2003). Ale i to, co już o tych znajomościach wiadomo, jest ciekawe. "Baranina" - nim samoczynnie, czy z cudzą pomocą zawisł - pisał w celi listy, a w nich - na przykład - coś takiego: "W sprawie zabójstwa Jacka Dębskiego i gen. Marka Papały kulisy tych spraw zna najlepiej pan Jan Bisztyga, z którym znam się dobrze od 1976r. Dziwi mnie, że osłania ludzi bardzo dobrze mu znanych" (za: Dorota Kania, Rafał Pasztelański, Matka chrzestna, Wprost 24/2007). I w elegancki ten sposób znów trafiamy do prominentów środowiska PRL-owskich służb specjalnych. Jan Bisztyga to wszak PRL-owski wywiadowca, czy - nie pamiętam już - kontrwywiadowca. A w III RP bliski współpracownik Leszka Milera. Generał Papała, tuż przed śmiercią, spotkał się właśnie z Bisztygą. Podobno generał skarżył się Bisztydze na ludzi, którym nie podoba się jego wyjazd do Brukseli. Miały to być osoby "z dawnego układu" (Leszek Misiak, Kontrwywiadowca Mazur, Gazeta Polska 693). Niedawno Bisztyga znów błysnął, tym razem jako jeden z uczestników rozmowy Gudzowatego z Oleksym. To on pytał Oleksego: "A Żydy jeszcze pomagają Kwaśniewskiemu?" (a Oleksy na to: "Pomagać zawsze będą, bo go uważają za swojego. Mnie się wydaje, że przez cały czas miał poparcie") (Józef Oleksy: moja sitwa miała w d... Polskę, Dziennik, 23.03.2007).
Tak, doprawdy - wielka szkoda, że "Baranina" nic więcej nam nie powie. Jego opowieść o znajomości z ludźmi rodzaju Bisztygi byłaby wielce interesująca. Mógłby, na przykład, powiedzieć więcej o wyjątkowo już bezczelnym projekcie jakim była fundacja "Bezpieczna Służba" zakładana przez gangsterów pod nosem policji (formalnie - miała pomagać właśnie policjantom czerpiąc środki z ... gier hazardowych). Współzałożycielką "Bezpiecznej Służby była żona "Baraniny", ale przy zakładaniu fundacji czynny był mocniej niejaki Zdzisław Herszman (sam pomysł stworzenia "BS" miał zresztą pochodzić od niego). Herszman, który wyemigrował niegdyś do Szwecji, był to osobnik nadzwyczaj dobrze ustosunkowany - wyrobił sobie wiele znajomości na szczytach PRL-owskiej władzy jeszcze w latach 70-tych. Chwalił się bowiem znajomością z synem samego Breżniewa, którego poznać miał, gdy ten pełnił funkcję sowieckiego attache kulturalnego w Sztokholmie. Coś takiego musiało robić wrażenie na kacykach z PZPR, nic więc dziwnego, że Herszmanowi udało się poznać ludzi z samego szczytu partii - Gierka, Jaroszewicza, a także Jaruzelskiego i Kiszczaka. Te kontakty miały w przyszłości zaprocentować stukrotnie. Gdy ruszyła "transformacja ustrojowa" - Herszman rzucił się w wir niekoniecznie jasnych interesów.
Już siedząc w szwedzkim kryminale Herszman, w czerwcu 2003, opowiedział śledczym to i owo o narodzinach "polskiej mafii". Według niego, w latach 90-tych setki byłych SB-ków i milicjantów, od lat utrzymujących kontakty z przestępcami, stanęło na czele półświatka i, dzięki powiązaniom z dygnitarzami PRL, zaczęło budować swoją potęgę. Mieli przyjaciół wszędzie - w bankach, urzędach, biznesie, wśród polityków, w policji... Doszło do tego, że współpracujący z "Pruszkowem" Herszman i jego przyjaciele bywali na policyjnych uroczystościach w Szczytnie. Zbigniew Wasserman pokazywał zresztą swego czasu zdjęcia z otwarcia roku akademickiego szkoły policyjnej na których podziwiać można Herszmana w towarzystwie Romana Kurnika - w III RP szychy w policji, za PRL ostatniego kadrowego SB. Herszmana na akademię dostarczono rządowym helikopterem. On sam, i jego towarzysze korzystali też z ochrony BOR, tudzież ze służbowych samochodów Biura. A także z opłacanych przez podatnika samolotów. Jak zeznał współpracownik Herszmana Marek Minchberg: "Oni (BOR) wysyłali po mnie samolot i zabierali mnie z Malmo lub ze Sztokholmu. Tak więc zawsze miałem ochronę, abym mógł bez problemu wchodzić do budynku rządowego" (Sylwester Latkowski, Wojciech Sumliński, Przyjaciele mafii, Wprost 29/2006). Skoro już pojawiły się "budynki rządowe" - wspomnijmy i o tym, że za rządów Bieleckiego mafia wytypowała nawet swojego kandydata na wiceministra budownictwa. Chodziło o kojarzonego z "Pruszkowem" Wojciecha Paradowskiego (w 1993 roku jakiś Wojciech Paradowski miał 87 pozycję na liście 100 najbogatszych Polaków, przypuszczam, że był to ten sam Wojciech P.) Na takim właśnie podłożu narodziła się idea "Bezpiecznej Służby", która - według Minchberga - miała być "przykrywką dla prowadzenia ciemnych interesów"... Fundacja została zarejestrowana w czerwcu 1991 roku, w jej władzach zasiadły, między innymi, żona i siostra "Baraniny", ministrem właściwym fundacji ustanowiono zaś szefa MSW. Pomysł ze strony MSW "przyklepał" znany skądinąd Jan Widacki, wtedy - wiceminister spraw wewnętrznych(nawiasem mówiąc odpowiadający za proces weryfikacji SB). Widacki twierdzi dziś, że była to urzędnicza formalność, którą popełnił nie mając pojęcia o gangsterskim zapleczu "Bezpiecznej Służby". I byłbym nawet skłonny w to wierzyć, gdyby był to jedyny tego typu epizod z Widackim w roli drugoplanowej. Tymczasem tak nie jest, a to, że mecenas przyznaje się do kontaktów z postaciami w typie pana Żagla tym bardziej daje mi do myślenia. Hirszman zresztą też zna Żagla - razem wpadali do MSW (Paweł Siergiejczyk, Obrońca nietykalnych, Nasza Polska 537) Nawiasem mówiąc, Widacki przyznał przy jakiejś okazji, że postać Herszmana pachniała mu wojskowymi służbami specjalnymi.
I tym barwnym obrazkiem grandziarzy odstawianych przez BOR do budynku rządowego, oraz mafiozów typujących wiceministrów i zakładających fundacje mające pomagać policjantom zamykamy tę część naszych rozważań. Pora na małe podsumowanie. Ujmę to tak: jak na rok 2008 za dużo jest PRL-u w czułych miejscach systemu III RP. I to bezpieczniacko-mafinjego PRL-u. Wyżej, gdy idzie o mafię, skupiłem się co prawda na początku lat 90-tych, ale przecież i z ostatnich lat dałoby się podać garść przykładów świadczących, że mafia nie rozpłynęła się w powietrzu. Jak dla mnie - wygląda to wszystko wręcz na celowo skonstruowany i chroniony system pełen zainstalowanych w czułych miejscach "bezpieczników". Środowisko służb specjalnych "Polski Ludowej" najwyraźniej ma się nieźle i pozostaje formacją nadzwyczaj wpływową. W sumie, trudno się temu dziwić. Zniesienie struktury formalnej nie likwiduje przecież związków nieformalnych, a bezpieka (tą nazwa oznacza tu wszystkie służby specjalne PRL) miała swój esprit de corps, który przetrwał wszelkie "transformacje ustrojowe". Było to wszak środowisko bardzo zwarte i zżyte, nawet jeśli wziąć poprawkę na przeróżne anse między odłamem "cywilnym" a "mundurowym". Jeśli wierzyć nielicznym wspomnieniom tych, którzy chcą się nimi dzielić, esbecy stanowili wręcz świat sami dla siebie - wyizolowani ze społeczeństwa kisili się we własnym gronie także po służbie i z rodzinami. Mają więc mnóstwo powodów, by dochować wierności sobie, a niewiele, by popisywać się lojalnością wobec odrodzonej Rzeczypospolitej, a przynajmniej wobec jej struktur formalnych. A już najlepiej świadczy o tym brak chętnych do łamania bezpieczniackiej omerty. Oczywiście, gra tu rolę obawa, że koledzy zrobią nazbyt gadatliwemu towarzyszowi jakiś brzydki figiel, ale nie lekceważyłbym i wpływu swoiście pojętego "honoru" (tak mniej więcej pojmują go w mafii).
Wyobraźmy sobie esbecką elitę u zarania "transformacji ustrojowej". W imię czego mieliby nie korzystać z całej swojej władzy i wiedzy, by utrzymać wpływy i zdobyć pieniądze? W imię patriotyzmu? Uczciwości? Proszę mnie nie rozśmieszać... Zrobili wszystko, by miękko lądować w III RP. Mogli wiele, a okazje wręcz same pchały im się w łapy. Dziś co wybitniejsi czekiści mają się jak pączki w maśle. Albo sami są usadowieni w newralgicznych miejscach, albo mają w nich "przedstawicieli", w postaci "byłych" Kontaktów Operacyjnych, czy Tajnych Współpracowników (być może część tych "przedstawicieli" to dosłownie "słupy" figuranci, których kariery pilotowały służby). Ślady ich kopyt, można spotkać wszędzie. Począwszy od mediów, biznesu, policji i nowych ("nowych"?) służb specjalnych, poprzez partie polityczne i organizacje przestępcze. Swoją drogą, bardzo bym chciał, by znaleźli się dziennikarze, którzy zrobiliby przegląd instytucji państwowych w latach 1989 - 2008 pod kątem uchwycenia w nich stanowisk zajmowanych przez PRL-owskich czekistów. Był by to, zgaduję spis nadzwyczaj zajmujący. Zarys drogi życiowej jednego członka tego plemienia, Aleksandra Mleczki, podaliśmy wyżej. Ile było (jest) takich przypadków? Zapewne mnóstwo. Na przykład Marek Garbacz, autor tekstu o KRUS-sie wydrukowanego w "Naszej Polsce" twierdzi, że w opisywanej przezeń instytucji krąży następujący żarcik: "Wejdź do KRUS i zawołaj głośno "panie majorze!", a zobaczysz ile łbów odwróci się w twoja stronę". To zjawisko ma być w dużym stopniu efektem długoletniego "ustawiania" KRUSU przez Marcina Deletę, który czas jakiś temu potknął się był na "kłamstwie lustracyjnym" (jego ulubiony toast miał brzmieć: "Za zimne nóżki księdza Popiełuszki!") (Marek Garbacz, Folwark rodzinny, Nasza Polska, 666). Nie wiem, czy Garbacz przesadza, i przypuszczam, że nie znajdzie się dziennikarz śledczy, który zainteresowałby się przeszłością prominentnych KRUS-owców...
Albo taka anegdota, którą podam za książeczką "Afery, UOP, mafia" Elżbiety Isakiewicz. Otóż, za rządów Olszewskiego powołano Generalny Inspektorat Celny, który szybko dał się we znaki "mafii tytoniowej" zarabiającej krocie na "handlu" papierosami. Inspektoratem kierował Witold Marczuk. Rząd Olszewskiego upadł, i Marczuk ... "Natychmiast po obaleniu rządu Olszewskiego, został usunięty przez ministra Arendarskiego z Kongresu Liberalno Demokratycznego, członka ekipy Hanny Suchockiej. Arendarski był tym, co prawda, który Marczuka usunął z Inspektoratu Celnego oficjalnie, nieoficjalnie wiadomo (podawała to również prasa), że odwołanie nastąpiło na rozkaz Mieczysława Wachowskiego, ministra stanu w kancelarii Prezydenta RP. Na miejsce Marczuka powołano Macieja Lubika, człowieka, który przez 32 lata pracował w Służbie Bezpieczeństwa".(Elżbieta Isakiewicz, Afery, UOP, mafia). Po miesiącu Lubik stracił stanowisko w skutek nagłośnienia sprawy przez posłów RdR i PC. Ale nie przepadł. Został szefem wywiadu celnego przy Głównym Urzędzie Ceł, a później także szefem centrum informacji o przemycie między Wschodem i Zachodem (RILO). O prominentnych esbekach robiących za Millera błyskotliwą karierę w policji chyba jeszcze pamiętamy. Pan Skorża, znajomy wicepremiera Pawlaka to już zupełnie świeża historia...
Oczywiście - najbardziej znane twarze dawnych służb nie mogą być tak czynne. Ale z tego nie wynika, że "nic nie mogą". Michnik, pisząc, że Jaruzelski to człowiek, który "dziś nikomu w niczym nie zawadza" robi sobie żarty z publiczności. Każda poważna lista najbardziej wpływowych osób w Polsce wciąż powinna zawierać nazwiska Jaruzelskiego i Kiszczaka (oraz nazwiska sporej gromadki innych prominentów PRL). Nie, nie twierdzę, że Jaruzelski z Kiszczakiem stoją na czele jakiegoś zorganizowanego SB-ckiego podziemia. Nie muszą. Są jak atomowe arsenały w czasie zimnej wojny - nie używane, ale samą możliwością użycia wytwarzające "równowagę strachu". Ich potencjałem jest wiedza i - przypuszczam - przeróżne ciekawostki, które zabrali sobie na odchodnym z tajnych archiwów PRL, które stały przed nimi otworem. "Poznałem bardzo wielu ludzi, znam ich wzloty i upadki, czytałem o nich przeróżne dokumenty, przyjemne i nieprzyjemne" - zwierzał się Kiszczak Beresiowi i Skoczylasowi w wywiadzie-rzece i trafił w sedno. Nie łudźmy się więc - ludzie tacy jak Jaruzelski i Kiszczak nigdy nie przechodzą na emeryturę. Tracą władzę razem z życiem (no, ewentualnie - wraz z wolnością) i nie mogą inaczej nawet gdyby chcieli, bo za dużo wiedzą i zbyt wielu boi się tej wiedzy (o sprawach tego rodzaju miałby pewnie sporo do powiedzenia Piotr Jaroszewicz). Ta parka generałów i wielu innych z ich gangu są wszystkim, tylko nie staruszkami na politycznym aucie. Nadal tkwią w węzłowych punktach sieci wpływów jak pająki w pajęczynach będąc w stanie wywołać kryzys w wybranym przez siebie momencie - jeśli uznają to za stosowne (Jaruzelski zresztą przynajmniej raz sugerował coś podobnego publicznie). I można się tylko głowić dlaczego Michnik chce nas przekonać, że jest inaczej. Do tej sprawy jeszcze dojdziemy...