Ledwie-ledwie na wschodzie niebo zaświtało, szła w górę mgła od stawów i wąziutkiej strugi, odlatywali bez szmeru anieli, owijało się koło w opalowe smugi i skoro pierwszy promień sponad lasu strzelił, znów całe w kłakach mchu zielonego wisiało.
^ Spało.
5
A trzecie koło stare było i zmurszałe prawie, oślizgły mech je obrósł i Wisiał jak szmaty wzdłuż piasty zardzewiałą okutej obręczą, obok sterczały rzędem wierzb spróchniałych gnaty i drobne białe kwiaty pstrzyły się w murawie, a woda gnała nad nim siedmiobarwną tęczą.
To koło spało w dzień, a w nocy szło.
Kiedy księżyc był w pełni, ruszało z kopyta pod bezdusznym ciężarem smug ciekłego srebra i wciągało pół nieba w wir wściekłym obrotem, chrobocąc drewnianymi zębami po żebrach młyna, a trawa, pędem do ziemi przybita, od cięć wiatru kładła się pokotem.
Na klekot i na granie wszystkich zgniłych łopat, migotanie spróchniałych szprych w ponocnym tańcu, z zielonej brody mchu, wprost od stawideł, sypały mroczne ptaki jak liście w listopad, pospinane szponami, związywały łańcuch, i nikło koło w diablich świergotaniu skrzydeł.
To koło w nocy szło, w dzień spało.
W martwocie mroźnej nocy wiszącej nad światem,
w bezcieniu drzew łamiących gałęzie sękate
huczą lodowe młyny — rozpostarte
w ciszy, przesypywanej piaskiem, sującym się z brzegów
urwistych zatok ku łąkom podwodnym,
a paście wodospadów nienasytnie głodnych
chłoną kłęby zbitego grzmotem w pianę śniegu
i gna księżyc, pędzony zaświatowym wiatrem,
zahaczając rogami ośnieżone granie,
na północ zawrócony we śnie niespodzianie.
Pośród drzew opętanych pajęczyną szedzi huczą młyny w polewie twardej gołoledzi, pochylone nad taflą stawów i strumieni trzaskają pod ciężarem wody skamieniałej, ze skrzypieniem i zgrzytem nie ostrzonej piły mielą na krystaliczną mąkę lodu bryły, pryskają przygarściami iskier śnieżnobiałych spomiędzy wirujących lodowych kamieni ku gwiazdom mżącym srebrnie ponad gałęziami i skrzy zmarzłe powietrze szklanymi igłami.
W nieprzezroczyste szkło lodowe wtopione na poły trwają w sztywnym bezruchu bezsilne anioły, podobne do chmur białych, wędrujących w kropli rosy, zebranej w liścia wiosennego dłoni, podobne kwiatom rzniętym na zamarzłej szybie, zakutej w bryle lodu uskrzydlonej rybie na żywo skamieniałej w krystalicznej toni ściętej mrozem — i krzyczą z lodowatych sopli krzykiem, który im zamarł w oczach nagłą grozą, że już sił nie starczyło, by się oprzeć mrozom.
Z nieobjętej przestrzeni — nieprzebicie czarnej — wieje gaszący gwiazdy wiatr polarny, w szumie lodowych stepów zaprzepaszcza lasy, sykiem trze o gałęzie przydrożnych topoli ku południowi pochylonych nisko i rozbija w puch biały śnieżne usypiska, gnając tuż-tuż nad ziemią bez celu, bez woli, aż ku mroźnym granicom głuchego bezczasu, zmieniając rzeczy w kamień tchnieniem lodowatem, w martwotę mroźnej nocy wiszącej nad światem.
fi
107