w naszym domu kapralka, by donieść o moich zniknięciach.
Oburzono się. Udawałam naiwną.
- Myślałam, że kończy się o dziesiątej.
- To już tak więcej nie myśl.
Trzeba się było pogodzić z tym, że przez cztery godziny dziennie jest się maluchem.
Na szczęście zostawały mi jeszcze popołudnia. Byłam złakniona ich bezczynności. Tak jak nienawidziłam przebywać pod pieczą yochien i jego gwizdków, tak uwielbiałam, kiedy mnie zostawiano samopas. Maszerowanie rzędem za chorągiewką wychowawczyni uważałam za dopust boży; zabawa w ogrodzie lukiem i strzałami przypominała mi o mojej prawdziwej naturze.
Istniały również inne cudowne czynności, jak opróżnianie w towarzystwie Nishio-san pralki i lizanie bielizny, którą potem rozwieszała do wyschnięcia - śliniąc się, wsysałam się w uprane prześcieradła, pragnąc poczuć w ustach pyszny smak proszku do prania.
Widząc, jaką mi to sprawia przyjemność, na czwarte urodziny sprezentowano mi miniaturową pralkę na baterie. Trzeba ją było napełnić wodą, wrzucić łyżeczkę proszku, a potem chusteczkę do nosa. Maszynę się zamykało, naciskało guzik i patrzyło na obracającą się w środku zawartość. Potem się ją otwierało i wyjmowało pranie.
Zamiast niemądrze wieszać chusteczkę, żeby wyschła, wkładałam ją do ust i żułam. Wypluwałam ją dopiero wówczas, gdy smak mydła całkowicie zniknął. A wtedy należało ją na nowo prać, bo była cała zaśliniona.
35