To się nazywało we mnie miłością — i było nią w pewnym stopniu — do chwili, póki gąszcz matecznika nie zamknął się nade mną i moją zdobyczą. — Radosna piękność niektórych synów ziemi wyzwalała we mnie tęskne porywy zachwytu i szału, buchające hymnami wniebowzięcia i psalmami niedoli ku nocnym gwiazdom i wschodzącemu słońcu. — Umierałam z miłości, gdy byli ode mnie daleko, cała żądza życia skupiła się chwilowo w ich pożądaniu. — Lecz gdy wybijała godzina wcielania marzeń, — gdy, jak w potwornym śnie, z tych rajskich kwiatów ziemi wychylały się ku mnie zwierzęce ramiona zadowoleń, — wtedy nagle osłupiała, wystudzona, zbłąkana, — jak zbudzona ze snu księżycowego na skraju dachu, — padałam na płaski, grząski śmietnik rozczarowań, próżno szukając w niebie bram tęczowych, — próżno chcąc powiązać jawę ze snem i miłosne marzenie z rozkoszą. — Usta moje gasły pod ich ustami, ciało odpychało ich uścisk, — dusza odchodziła beznadziejnie szydercza od przerwanej uczty, — i „najsmaczniejsze jagnię” oddawała błędnym drogom puszczy... Umiałam tylko tworzyć i niszczyć. Kochać nie umiałam.
Po niefortunnych próbach harmonii miłosnej, nastały próby harmonii w zabawie. — Skuszona pląsem świateł, muzyki i ciał radosnych, wchodziłam odpowiednio ucharakteryzowana w ich gwarne roje. — Unikałam zwierciadeł, w których szydził ze mnie hieroglif posępnej twarzy, — i, by stępić zimną
ostrość wszystkowiedztwa, brałam w siebie mikroby szału i trunki haszyszowe. — Płomień wybuchał w mej krwi, nogi moje, ręce i usta miały skrzydła, wrzała we mnie radość stopienia się w jedno ze zbiorowym ciałem życia. Gwałtowny puls własnych żył brałam za tętno tłumu... Lecz niebawem o mej odrębności, nawet w zabawie, — o wiszącym nade mną fatum samotności duchowej przekonywały mnie na nowo zjawiska dziwne, znamienne. — Były to: albo nagłe zrywanie się w tym tłumie żywiołowej NIENAWIŚCI DLA ODMIEŃCA, głuche wrzenie podejrzeń wokoło mej świątecznej maski, — gniew zniewagi, że ośmielam się ich parodiować. — Oczy moje widziały im zbyt wiele, słowa smakowały jak zatrute daktyle, ruchy zdradzały lekceważenie, którego nie znosili, — cała moja osoba, żywe choć mimowolne zaprzeczenie ich jestestw, wzbudzała w nich zamęt wewnętrzny, coś na kształt wstydu, i złość zaciskającą zjadliwie wąskie usta,
albo tak samo bezpośrednie zrywanie się SZALU. — Był we mnie zaczyn burzy i rozpasania, który zarażał chwilowym obłędem mych towarzyszy zabawy, i oddawał ich pod władzę mej sugestii, jak tuman błędnych liści wichrowi gorącemu. — Wokoło mnie, podniecenie przechodziło we wściekliznę, wesołość w dzikie i okrutne rozpasanie, marzenie w malignę, uczta w orgię, zaloty w piekielny odmęt żądz i zawiści, szermierka słów w wojnę duchów, w mocowanie się jakieś bratobójcze. — Nie umiałam się bawić — umia-349