Życie po śmierci
wsparcia i zaplecza. To bolesne momentami doświadczenie, że najważniejszy jest dla każdego (prawie) on sam i jego dzieci: „młodym trzeba pomagać, zrozumieć, dać szansę, wprowadzić w życie" itd. Ale oczywiście ci młodzi to wyłącznie własne dzieci. Inni równie młodzi, albo nawet 20 lat młodsi, to „już dorośli; muszą w iedzieć, co robią, radzić sobie, bo takie jest życie” itp. Przykry jest zresztą nie tyle brak tego zaplecza, ile rozczarowanie i zderzenie z ograniczonością ludzi o „waleńtynkowych" sercach, zdeterminowanych własną biologią. Strata rodziny pociąga więc za sobą przymus wydoroślenia, raz na zawsze, bezpowrotnie przestaje się być dzieckiem - bez względu na w iek.
Utrata domu pokazuje też, ile w nas jest samych nas. a ile było domu; tzn. wymagań, oczekiwań, nakazów rodziny. Tu czas też odsłania prawdę i pokazuje, kim się jest
Doświadczenie ludzkiej śmierci nie jest zdolne trwale zaimpregnować. Wydawało mi się. że jestem już na nie uodporniona, rozumiem, nie boję się, nie jest dla mnie straszne - po prostu część życia, nieuchronna konieczność. Myślałam tak do czasu, kiedy parę tygodni temu. po bardzo długim już okresie „spokoju" dowiedziałam się o czyjejś „znajomej" śmierci. W pył i proch rozsypała się cała moja „mądrość". Poczułam i strach, i mobilizację, jaką niesie śmierć. Pomyślałam o sobie, jaka jestem bezrozumna; ile razy trzeba w kółko przeżyć, poczuć to samo. żeby i tak niczego się nie nauczyć. Na to doświadczenie również nie można się przygotować. Nie nauczyłam się także do tej pory pocieszać innych w takiej sytuacji.
To, co zostaje
Myślę, że są dwa rodzaje zła: to, które wyrządzamy, i to, którego doświadczamy. Tym drugim jest cierpienie. Cierpienie jest złem, jest złe; na pewno nie pochodzi od Boga. Śmierć nie pochodzi od Boga, cierpienie po śmierci też. To cierpienie jest bez sensu. Sens ma tylko jego odpowiednie, dobre przeżycie, tzn. zmierzenie się z nim, niepoddanie się zniszczeniu. A formą poddania, zaprzestania walki wydaje mi się rozpacz, tupanie nogami, ciągłe „dlaczego mnie to spotkało?”, złośliwość wobec wszystkich dookoła. Mnie to szczęśliwie ominęło. Nie magazynuję w sobie żalu ani pretensji, żyję bieżącymi problemami - nie zajmuję się byłymi.
Myślę, że jakoś zmierzyłam się z moim nieszczęściem. Zauważyłam w sobie zmianę, jestem inna niż kilkanaście lat temu i myślę, że nie tylko się starzeję, czy po prostu się starzeję, ale też się zmieniam. Trudno wypreparo-
wać z masy wszystkich przeżyć i samego upływu czasu zmiany wynikające właśnie z doświadczenia śmierci. Myślę jednak, że - gdybym miała inne doświadczenia - zmieniłabym się inaczej. Teraz już na przykład wiem. jak to jest, jak to boli, kiedy trzeba przejść przez takie doświadczenie, a potem żyć dalej. Myślę, że widzę teraz więcej; odpadło ileś złudzeń i pozorów. Jestem bardziej wyczulona a wcale nie twardsza, ze zmienioną hierarchią ważności spraw; mam większą zdolność do współczucia a mniejszą do okrucieństwa, i żeby nie było wątpliwości - nie widzę w tym własnej zasługi. Żyję ze świadomością, że można przez śmierć bliskich można przejść, ale to wcale nie znaczy, że przeszłabym przez to po raz kolejny.
0 śmierci Jana Pawła II
Odejście Jana Pawła II zmusiło mnie do refleksji nad moją wiarą. Śmierć pozostała zagadką, ale stała się mniej straszna. I nauczyłam się wybaczać to, co jeszcze do niedawna wydawało się niewybaczalne.
Wieczorem 2 kwietnia wróciłam do Krakowa. Zwykle tętniący życiem rynek tonął w skupieniu. Niepokój budziły reflektory i kamery telewizyjne skierowane na wieżę kościoła Mariackiego. Na Franciszkańskiej zastałam pogrążony w modlitwie tłum. Droga do domu wiodła przez nienaturalnie puste ulice. Rozległo się bicie dzwonów, z kamienicy wyszło dwoje ludzi z zapalonymi świecami w ręku. Podczas mszy u Dominikanów czułam, jak coś dusi mnie w gardle, ale nie potrafiłam płakać - tylko oczy szeroko otwierałam ze zdumienia. W mojej świadomości człowiek, który już samą postawą wobec choroby
1 śmierci budził podziw bez granic, byl jeszcze ciągle wśród nas. Łzy płynęły po mojej twarzy dopiero podczas nabożeństw na krakowskich Błoniach - wtedy zrozumiałam, jak wiele dla mnie znaczył.
Nie, nie płakałam po Papieżu. Wiedziałam przecież, że odebrał zasłużoną nagrodę, zwolnienie z ziemskich obowiązków. Płakałam nad sobą. Nad tym, że nie udało mi się nigdy z Nim spotkać, że nie wsłuchiwałam się dostatecznie w jego nauki, że zbyt naiwnie wierzyłam, iż będzie jeszcze czas ku temu...
OLGA BAMBROWICZ doktorantki polonistyki na U AM