wyrostki robaczkowe, miękkie okrągłe tunele, które kończą się tuż przy wejściu do ukrytej komnaty.
Centrum jest schowane głęboko, jak w mrowisku, to komnaty matki sułtana, wymoszczone macicą dywanów, okadzone mirrą, chłodzone wodą, która zamienia parapety w koryta strumyków. Obok rozciągają się pokoje niedorosłych synów; oni też są przecież kobietami, wtuleni w kobiecy żywioł, zanim inicjacja nic rozpłata ich perłowych owodni mieczem. Za nimi otwierają się wewnętrzne dziedzińce ze skomplikowaną hierarchią klitek dla nałożnic: najmniej pożądane kobiety wznoszą się w górę, jakby ich zapominane przez mężczyznę ciała podlegały tajemniczemu procesowi anielenia; najstarsze mieszkają już pod samym dachem — niedługo ich dusze ulecą w niebo, a ich ciała, niegdyś tak ponętne, zeschną się na podobieństwo imbiru.
Wśród tego bogactwa korytarzy, przedsionków, tajemnych wnęk, krużganków i podwórek sam młody władca ma swoje sypialnie, przy każdej zaś mieści się królewska łazienka, gdzie w dostojnym luksusie oddaje się on spokojnej królewskiej defekacji.
Każdego ranka wypuszcza się z objęć matek w świat, jak duże wyrośnięte dziecko, które dopiero uczy się chodzić, odrobinę za późno. Ubrane w paradny kaftan odgrywa swoją rolę — a potem z ulgą pod wieczór wraca do ciała, do własnych jelit, do miękkich pochew swoich nałożnic.
Wraca z izb starszyzny, skąd rządzi pustynnym krajem — przyjmuje delegacje i prowadzi politykę
123