si mogli sobie pozwolić na balsamowanie. Lecz dzif nauka plastynacji rozwija się bardzo szybko i wciąż doskonali swoje metody. Każdy, kto chce, może już ocalić swoje ciało od zniszczenia i podzielić się jego pięknem, jego tajemnicą z innymi. Oto cudowny syi-tem moich mięśni — powie sprinter, mistrz świata na sto metrów. Patrzcie, jak to działa. Oto mój mózg
— zawoła największy szachista. O, tu są te dwie nietypowe bruzdy, nazwijmy je „zakrętami laufra'. Oto mój brzuch, przyszło tędy na świat dwoje dzieci
— powie dumna matka. Tak by to sobie wyobrażał Blau. To jego wizja sprawiedliwego świata, w którym nie będzie się tak pochopnie niszczyć tego, co święte. Przykłada się więc do tej wizji wszystkim, co robi.
Dlaczego mielibyśmy mieć z tym jakikolwiek kłopot? My, protestanci, na pewno nie. Ale nawet katolicy nie powinni z tego powodu podnosić larum: mamy przecież stare ewidencje, zbiory relikwii, patronem plastynacji zaś mógłby być sam Jezus Chrystus, kiedy ukazuje nam swoje czerwone mięsiste serce.
*
Łagodny szum silników dodawał chórowi głosów w słuchawkach doktora nieoczekiwanej głębi. Samolot leciał na zachód, więc noc nie kończyła się tam, gdzie powinna, ale ciągnęła się jeszcze marudnie. Blau podnosił od czasu do czasu zasłonkę, żeby sprawdzić, czy gdzieś na horyzoncie z tyłu nie widnieje już biała łuna, poświata nowego dnia, nowych możliwości.
Nic się jednak nie działo. Ekrany wygaszono, film się skończył. Co jakiś czas ukazywała się mapa, a na niej mały kształt samolotu, który w żółwim tempie pokonywał ignorowany przez mapę dystans. I wydawało się nawet, że mapa została wymyślona przez kartografa Zenona — każdy dystans jest sam w sobie nieskończony, każdy punkt otwiera kolejne przestrzenie nie do pokonania, a że każdy ruch jest złudzeniem, wędrujemy w miejscu.
Niewyobrażalne zimno na zewnątrz, niewyobrażalna wysokość, niewyobrażalny fenomen wznoszenia się ciężkiej maszyny w rzadkim powietrzu. „Wir danken dir, Gott", śpiewali w słuchawkach aniołowie doktora Błaua.
Rzucił okiem na rękę kobiety siedzącej po jego lewej scronie i z trudem powstrzymał się przed jej pogłaskaniem. Kobieta spała oparta o ramię mężczyzny. Po prawej stronie Błaua drzemał młody, lekko pulchny chłopiec. Jego ręka zwisała bezwładnie z oparcia i prawie dotykała spodni doktora. Powstrzymał się przed pogłaskaniem także i tych palców.
Siedział wciśnięty w fotel pośród dwóch setek ludzi, w podłużnej przestrzeni samolotu, oddychając tym samym, co oni, powiecrzem. Właśnie dlatego tak lubił podróżować — w drodze ludzie zmuszeni są być razem, cieleśnie, blisko siebie, jakby celem podróży był inny podróżny.
Lecz każdy z tych bytów, na których obecność był skazany jeszcze przez — spojrzał na zegarek — cztery godziny, wydawał się monadyczny, gładki i polysk-
147