Potem gdzieś w dole, w zagrodzie wiejskiej przy drodze, zaczął wyć pies - była to przeciągła skarga, bolesna jak jęk przerażenia. Zawtórował mu drugi pies, za nim trzeci i jeszcze jeden, aż rozpętało się dzikie wyde, niesione przez wiatr, który wiał teraz lekko nad przełęczą. Rozlegało się wszędzie dokoła, skąd tylko w mroku nocy zdołała je wychwydć moja wyobraźnia. Z początku konie spłoszyły się i zaczęły szarpać, ale achy głos stangreta przywrócił im spokój, choć drżały nadal i pokryte były potem jak po panicznej ucieczce. Wtedy z oddali, gdzieś z gór spiętrzonych po obu stronach drogi, dobiegło nas wyde głośniejsze i ostrzejsze - wyde wilków, które w równym stopniu przeraziło i konie, i mnie, tak że gotów byłem wyskoczyć z kolasy i uciekać, gdzie oczy poniosą, konie zaś znów stawały dęba i szarpały tak dziko, że woźnica musiał użyć całej swej siły, by utrzymać je w ryzach. Minęło wszakże kilka minut, moje uszy nawykły z wolna do wyda, a konie uspokoiły się przynajmniej na tyle, że stangret mógł zejść z kozła i zbliżyć się do nich. Głaskał je, pieścił i szeptał im coś na ucho zwyczajem zawodowych ujeżdżaczy. Odniosło to nadzwyczajny skutek, gdyż konie zrobiły się na powrót posłuszne, choć wdąż jeszcze dygotały. Stangret wrócił na kozioł i wstrząsnąwszy lejcami, ostro ruszył z miejsca. Gdy pokonaliśmy przełęcz, skręcił nagle w wąską drogę prowadzącą w prawo.
Wkrótce otoczyły nas drzewa, których posplatane gałęzie łączyły się nad drogą, czyniąc ją podobną do tunelu, a znów wielkie skały wznosiły się po obu jej stronach jak kamienne straże. Choć byliśmy osłonięd od wiatru, słyszeliśmy wśród skał narastające gwizdy i jęki wichury, a gałęzie uderzały o siebie nad naszymi głowami. Robiło się coraz chłodniej, zaczął też padać drobny jak pył śnieg, pokrywający wszystko białą powłoką. Ostry wiatr wdąż jeszcze niósł wyde psów, słabnące w miarę jak posuwaliśmy się po naszej drodze. Natomiast wilki słychać było coraz bliżej, zupełnie jakby otaczały nas ze wszystkich stron. Byłem ledwie żywy ze strachu, konie także; jedynie stangret wydawał się zupełnie spokojny. Odwracał tylko głowę na prawo i na lewo, choć ja nie zdołałem nic dojrzeć w otaczającej nas demnośd.
[...] Wtem księżyc, żeglujący wśród czarnych chmur, wyjrzał zza poszarpanego szczytu porosłej świerkami skalnej śtiany, i w jego świetle ujrzałem wokół nas krąg wilków z białymi kłami, wywieszonymi czerwonymi jęzorami, długimi, żylastymi łapami i zmierzwioną sierścią. W swym groźnym milczeniu były po stokroć straszniejsze, niż gdyby wyły. Strach wprost mnie sparaliżował. Coś takiego zdarza się tylko wtedy, gdy człowiek stanie twarzą w twarz z rzeczami tak strasznymi, że nie może nawet zrozumieć ich prawdziwego sensu.
Wtedy wszystkie wilki naraz zaczęły wyć, jakby światło księżyca wywierało na nie jakiś szczególny wpływ. Konie szarpały się w uprzęży, rżały rozpaczliwie i toczyły oczami tak żałośnie, że przykro było na nie spojrzeć, ale żywy pierścień zamykał