olbrzymy, wyginając pokłady ziemi jak blachy — i porywając w swój odwieczny hymn płomienie ziemskich trzęsawisk, grające liście ludzkich dusz. — I w hymnie tym nie słyszałam swego głosu. — Żaden nerw mój nie łączył się z łańcuchem tego pochodu. — Szedł przeze mnie jak przez porwać się nie dający ani rozdeptać punkt miedzyrzeczowej próżni, — i śpiew jego mówił dla mnie: JAM JEST, KTÓRY JEST, A TY — KTÓREJ NIE MA.
I znów na księżycem ubielonej ścianie ukazywała się moja własna twarz, — dwoje bezświetlnych, mrocznie chłonnych oczu pożerało me spojrzenie jak chciwe przepaście, usta czerniły się w szkielecim rysunku lic zapadłych, — i z głuchą tajemniczą melancholią zdawała się mówić ta czaszka trupia: NĘDZA. — Zamykałam powieki, by odpędzić widziadło, — lecz światłość miesięczna przebijała ściany głowy i oświetlała upiorną pustynię, sfałdowane morze piasków, a w ich skrętach i załamach tłumy stworzeń nagich, wynędzniałych, z oczyma płonącymi obłędem, niezdolne do jęku i ruchu, konające w głodowym osłupieniu, — lub rozdzierające się z dzikim wyciem, wpite we własne, krwią broczące rany, — lub tknięte zarazą, sine od zgnilizny, — tub zgrzytające w takt epileptycznego tańca, — lub z potępieńczym śmiechem odgrzebujące kościotrupy dni dawnych, tak jak one w głodu pomartych. — I tłumy te wolały: NĘDZA. — Na księżycem ubielonej ścianie przesuwały się obrazy jak latami magicznej, — a każ-
dy byt odbiciem jednej z kart mego tycia, każdy byt historią Innego głodu, innego daremnego poszukiwania chleba życia — i pożerania w jego braku rzeczy martwych i plugawych, wszelakich odpadków i kałów, szkła, trucizn i kamieni; — a potem obłędy wstrętu, szał potępieńczy, bratobójcza nienawiść dla świata, który jak ja nie umierał — potrafił jeść i pić, być sytym i spokojnym, pracowitym i potrzebnym, wesołym i budzącym zazdrość, — dla świata, który zdawał się mówić do mnie: — JAM JEST, KTÓRY JEST, A TY — KTÓREJ NIE MA NIE DORODZO-NYM BIADA!!!
Rozumiałam nareszcie. To był klucz tajemnicy, przyczyna smutności, otchłań dzieląca mnie od ludzi i świata, zagadka niewspólmiemości z ziemią i jej dziećmi, wiecznego rozdźwięku i głodu, krzywd okropnych i bez winowajcy, tego systemu okaleczania, którego byłam ofiarą od narodzin. 1 już do końca trwać musi katusza źle spojonych z sobą funkcyj i narządów, ten cały bezład luźnych kół i sprężyn, które w rękach życia, gruborękiego maszynisty, mogą tylko łamać się, krzywić i kaleczyć. — 1 nikt ich w naturalną całość nie połączy, bo niewiadomy nikomu plan i cel ich układu. — I nie zdołam tego uczynić ja sama. bo jeszcze mniej wiem od tamtych, którzy na podstawie różnic bodaj potrafiliby przynajmniej sformułować, czego nie wiedzą. — Nieudana próba! poroniony płód!
I już wiedziałam, co mi pozostaje do czynienia, jak się ocalić przed obłędem samotności. Mocny jest
365