60
obozów (gdyż pierwszy był żarliwym liberałem, a drugi przewodził partji katolickiej), kochali się i cenili nawzajem. Łączyła ich prócz tego, wspólna obu, pasja chodzenia po szczytach i poznawania gór, gdziekolwiek one są: po Alpach Pireneje, po Pirenejach Atlas, Himalaje, Skandynawia; wreszcie przyjechali w Tatry: Marszałek Sejmu, nieodżałowanej pamięci dr. Mikołaj Zyblikiewicz, który był właśnie w Zakopanem, do spółki z hrabiną Edwardową Paczyńską i doktorem Chałubińskim dołożyli wszelkich starań, aby tym dostojnym gościom pokazać Tatry z najpiękniejszej swej strony. W tym celu postanowiono zorganizować dwie wielkie wycieczki: jedną w Tatry zachodnie, drugą w Tatry wysokie11.
W obu tych wycieczkach brał udział 20-kilkuletni wówczas Wojciech Kossak, zaproszony przez „pana Tytusa11, a wywdzięczając mu się po latach za to zaszczytne zaproszenie, opisał obie te wycieczki w swych interesujących Wspomnieniach.
Pewnej soboty na Krupówkach spotkałem kochanego pana Tytusa, jak zawsze w słomianym kapeluszu i serdaku na surducie. Smukły i wysoki, o pięknej polskiej twarzy, rozjaśnionej młodym uśmiechem, przy siwej, gęstej, jak szczotka, czuprynie, polecając milczenie o wyprawie, kazał mi być nazajutrz rano, w niedzielę, w 0-rawie, u pana Kocjana, gdzie on dziś jeszcze z taborem i Belgami rusza. Tam będą nocować, a jutro po Mszy ruszymy już razem na Wołowiec, gdzie tabor drugą noc spędzi, w poniedziałek zaś będziemy wchodzić na Roha-cze.
Posłuszny temu wezwaniu, jeszcze przed ósmą rano (po przetańczonej nocy) stawił się przyszły twórca Berezyny na oznaczonem miejscu, a o 10 ruszono całym taborem, przy muzyce Obrochty, w drogę.
Wskutek długich deszczów mchy w lasach, jak gąbki nasiąknięte wodą, a potoki górskie bardzo wezbrane. Przychodzimy nad jakąś zdaje mi się Suchą Wodę. Może być, iż czasem łożysko po długiej suszy daje jakąś rację bytu tej nazwie; tym razem jednak była zupełnie nie na miejscu. Z hukiem, szumem i pianą, a szybkością wodospadu waliły masy wody, wstrząsając wielkiemi smrekami, których dosięgły, przybierając raptownie. O przeprawie, sądziłem, mowy niema; dziwno mi tylko, że pan Tytus nie wygląda tern zafrasowany.
Dwóch przewodników zdejmuje z siebie torby, czu-chy i serdaki: to Szymek Tatar i mój Pęksa. Obaj nerwowi, muskularni, czarni. Przyskoczyli do ogromnego stu-albo parusetletniego smereka nad samym brzegiem potoku. Splunęli w garście, chwycili za ciupagi, zaczynają ścinać drzewo. W pierwszej chwili myślałem, że to żart: po chwili widzę, że oni naprawdę do niego się zabrali. Ze zręcznością i precyzją, a znajomością praw fizyki wali Jędrek w smereka od strony wody, tuż przy korzeniach, Szymek zaś od strony brzegu, z przeciwnej strony, wyżej
0 metr. Cięcie w cięcie idzie z matematyczną ścisłością coraz głębiej w blizny biednego świerku. Nie upłynęło pół godziny, nacięcia były już tak głębokie, że gdy kilkunastu górali przyskoczyło i zaczęło pchać wspaniałe drzewo ku wodzie, to raptem trzasło, zakołysało konarami
1 gruchnęło wreszcie, kładąc się całe przez potok. W tej chwili Jędrek wskoczył na pień i ciupagą ścinał szybko gałęzie, stojące pionowo; szeroka kładka była gotowa.
Cały tabor przeprawił się na drugą stronę; zaczęliśmy wchodzić na Wołowiec.
Gdy zapadł pogodny wieczór, rozbito obóz w gęstym wysokopiennym jodłowym lesie pod Wołowcem.
Przewodnicy i górale-tragarze pozdejmowali z siebie