204
pem udało mu się wrócić szczęśliwie do domu. Raz np. kiedy był po tamtej stronie Tatr „na kozach" obstąpili go „z flintami przy zębach" leśniczowie węgierscy, związali, osadzili w więzieniu i mieli kije bić, a puścić go nie chcieli ani za sto, a.ni za „dwiesto rymskich", i z pewnością skończyło by się z nim niedobrze, gdyby nie wstawili się za nim pan Adaś Pangrao i Dingo brat jego z Ondrusiowej (ci sami, którym jego ojciec owce przeprowadzał z Podhala) i nie uwolnili go swymi wpływami.
„Do sytkiego trzeba zdania", prawił raz Witkiewiczowi: „i do medycyny, i do wojny, i do polowania, a i ciekawości. Nimas to teraz takik ludzi ciekawyk, jako my bywali drzewi. Mnie nie ciężko było do dnia dolinę oblecieć; cy haw co ciekawego nimas. Nie było juz tak ciekawego na wilka, na niedźwiedzia, na kozę, a i miał sprzęt do tego".
Raz np. wybrał się z Józkiem Obrochtą na polowanie. Chodzili przez siedm dni i nic upolować nie mogli.
— I nie mogli my na jedno się zgodzić, i juści rzekę: „Skoro ty na mnie nie kces przystać, to i ja na ciebie nie!" Dopiro zajdem ku bratu, ku Józkowi, na pile rzeze. „Pójdź!" „Ze cemu byk nie miał iść?" Toz to poseł z nami i chodzili my cosi do sesci dni. Wylecieliśmy pod Krzywań... Zajdziemy do takiej dolinki cok wiedział, ze je miejsce godne na świstaki, juze było prawie pociemniało. Mieliśmy takom małom motyckę, wziołek se grzebie. Ziem była lekka, bez skale, grzebiem od wiecora do rania, ale zaś potem były takie skale, dziura się pod nie chowała, juści grzebiem a pilnie pozierałek do nieba, cy nie uwidzem kany jakik gości. Dopiro z tej ćmy cosi prasło piargiem. Józek mówi: „Cap!" ja zaś: „Cłowiek!" To zaś potem świsło trzy razy... porwę flintę... myśliwskie prawo krótkie! Cekam, nic! Daj grzebie! Skoro na świtaniu, jest stary, wielgi świstak. Ale zabił sie do skale, nie móg go dostać. Dziubne flintom, a on gryzie. Wezmę rymać, kciał to wkręcić w skucine, zaś wywlec; odciął zębami rak na ry-macu. No rzekę, juz ja cie dostane! Jużci paf! z jednej flinty do dziury; posiedzę na kwilę! paf z drugiej! No, i co się nie zrobiło, dymem go zdusiło: idzie z tej jamy jak pijany; ja ko łap za skucinę, ten się sarpnął, skucina w garści ostała, uciok!
Ale nie wszystkim świstakom tak się szczęściło z Sabałą, co w równej mierze i wilki powiedzieć o sobie mogły, a prócz wilków i sarny. Nawet cietrzewiom nie darował, nie mówiąc już o ptakach drapieżnych, jak orły i sępy.
— Raz, co się nie zrobiło, z Jaworowej z Luptowskiej na głuchanie poleciałek. Jużci spał z wiecora w sałasie i do dnia wyleciałek takim żlebem do góry, słysem: klepka! Ale nie widzem, a on siedział przy smreku, ja zaś go wypatrzował we wirchu. Dopiro skrzydłami rusył, tok go uwidział, no, jużci rzekę: „Pockaj az flintę do zębów podniesę...“ i durknąłek! Toz to spadł po gałęziak. Ale, jakek spał w tym sałasie, jużci smąd weseł do głowy, ptakowi iść, nawałiłek watrę wielgom, to sie raz grzybietem, to zaś brzukem obracam, pilno grze-jem sie i popuściło piknie, ten smąd wyciągło. Hej! przy ogniu zratuje sie i cłowiek godnie.
I niejednego orła miał też Sabała na sumieniu. O pierwszym, jakiego mu się zabić zdarzyło, tak raz opowiadał:
— E, to je honorny ptak! to je wirchowy ptak! A jaki dąb trzysta roków rośnie, tak oreł a i kruk trzysta roków żyje. E, to je honorny ptak! Raz, cok był jesce małem cłił opryskiem, ubiłek orła, hej! Na przynętę. Maluśko namieniało na świtanie, a on tu, przynęcie. Jużci ma takie kapy nad oca-mi, toz to prościutko półkulka trafiła popod nie i wypaliła oba ocy. On się zdźwignął, alek go dopadł za skrzydliska i dobił takom sajtom bukowom, hej!
Ale jakkolwiek był zdania, że myśliwiec musi być „serca zatwardziałego11, to przecież, nieubłagany wobec wielkiej zwierzyny, nie strzelał Sabała nigdy do zwierząt młodych i drobnych; chyba, żeby mu wpadło do głowy chwycić żywcem jakiego capa lub kozę. „Bo to prosem piknie, dźwierz