Ujbanczyk znowu się uśmiechnął.
— Żyjemy po trochu. Dziękuję panu. A pan? Kapsie!
— I ja, po trochu. Czemuż się nie rozbierasz ? Herbatę pić będziemy. Bądź pan proszę, gościem.
Chuda twarz chłopca oblała się rumieńcem; za-zął niespokojnie skubać czapkę w ręku.
— Pan wybaczy — wyrzekł wreszcie z takim wysiłkiem rozpaczliwym, jak gdyby się zerwał z łańcucha — że ja tak bez podarunku z pustemi rękoma,
•.le u nas bieda, głód. Przyjechałem właśnie po zapomogę, po mąkę. Pan wybaczy, pan pozwoli, ja zawołam brata; on czeka na dworze, zziąbł pewnie — dodał ciszej.
— Dżjanhę? Owszem, owszem, zawołaj. Trzeba to było odrazu zrobić — zawołał wesoło gospodarz, nabierając się do rozniecenia ognia na kominku.
— Dżjanha, chodź! dadzą jeść! Chodźże — wrzasnął Ujbanczyk, wypadłszy na dwór, i nie czekając na brata, wrócił pośpiesznie do izby.
Po chwili dudniły po podłodze ganeczku silne nogi Dżjanhi, który, otrzepawszy śnieg z obuwia, pojawił się we drzwiach, grubo szronem ubielony. Zamknąwszy drzwi szukał oczyma obrazu, a nie zna lazłszy go, przeżegnał się i trzykroć z namaszczeniem pokłonił jednej z licznie na ścianach naklejonych illu-•tracyi, dziwiąc się, że ich tu tak wiele u cudzoziemca, i że wśród jego świętych są takie młode i ładne; poczem podszedł do gospodarza, mocno ścisnął mu rękę i spojrzał nań bystro swemi wązkiemi, czar-nemi oczyma. Od pierwszego rzutu oka spostrzegł panujący w mieszkaniu niedostatek, obecność wielu dziwacznych cacek, oraz niezaradność lokatora i określenie „uczony" przemknęło mu przez głowę; w tem mniemaniu utwierdził go widok bladej, delikatnej