Czekanie jest jednym z podstawowych zajęć więźnia. Czy w celi, czy w transporcie, gdziekolwiek go losy rzucą - czeka. Czeka, najczęściej stojąc albo siedząc na własnym tobołku. Godzinami. Nikt mu nigdy nie powie, na co czeka ani jak długo czekanie to potrwa. Jest to jakiś chroniczny, nieuleczalny jego stan, pozornie nieszkodliwy, a przecie męczący nad wyraz.
Czekamy więc na stacji. Noc jest daleka, ciemna. Wiatr dmie zza węgła i druty jęczą nad głowami. Ale zimno nie jest. Czuje się już wyraźnie w powietrzu smak kwietnia. Czeka nas kilkanaście. Wszystkie te, które ruszono razem z Chersonia. Ktoś mówi, że pewnie czekamy na woron. Może być. Równie dobrze jednak mogą nas tu tak potrzymać parę godzin, czy do rana choćby, a potem pognać piechotą.
Wiemy, że Starobielsk nie jest już, w ścisłym tego słowa znaczeniu, tiurmą, tylko zamkniętym łagrem i że mieści się na obszarze dawnego klasztoru prawosławnych monaszek.
W rozległej ciemności jawią się wreszcie niskie, białe rogi macających drogę reflektorów. Zatem jadą po nas. Nie pójdziemy piechotą. O-czywiście Hinda zachwyca się świetną organizacją. Lora jest duża, rozklekotana. Włazimy na nią skwapliwie, gotowe nawet dla świętego spokoju przyznać Hindzie rację.
Jedziemy - od niepamiętnych czasów pierwszy raz - nie w zamkniętej budzie czy wagonie, tylko otwartym autem. Noc jest wiosenna i powietrze jest wiosenne, ale obce w smaku i zapachu. Mijamy jakieś martwe, trwożnie obok drogi przycupnięte domki. Wszędzie cisza i pustka. Nigdzie nie czuje się życia ni człowieka. Nasze wsie, nawet śpiące, umieją być ciepłe i zamieszkane. Tu z każdego zakątka wieje smutek i mar-
125