nie dzieje. Może być, że w tych wszystkich domkach i domeczkach, pod którymi kręci się tyle błękitnych czapek, nieprzeliczone stosy żółtych kopert z aktami wędrują po różnych stolikach, są sortowane, wybierane, rozdzielane wedle nikomu z nas nieznanych zasad; że się tam losy nasze ważą i decydują, że na niejednej kopercie, noszącej już całą litanię przemęczonych dotąd miejscowości, zjawia się w tej chwili pierwszy raz ta nazwa, która już będzie w życiu niejednego z nas - ostatnią! Ale tego wszystkiego nie widać. Domki mają wygląd dobroduszny, ot - jakieś leśniczówki, rządcówki czy plebanki, bo nawet dzikie wino strzępi się niektórym na ganeczkach.
Jak okiem sięgnąć - wszystkie podwórza, drogi, trawniki, ganki i schody zawalone już są więźniami. Trochę dalej, pod cerkwią, tłoczą się mężczyźni. Widocznie ich też wywożą. Szare mrowie tych nędzarzy pokrajano na oddziałki, z których każdy pilnowany jest przez kilku żołnierzy. U nich zawsze ostrzejsza dyscyplina. Bo nas nie pilnuje pozornie nikt. Chyba upał i słońce.
Około południa na jednym z ganeczków pojawia się niespodziewanie ktoś, kogo w myślach nazywałam odtąd „ten starobielski szatan”. Był to mężczyzna wysoki, lat najwyżej trzydziestu, smagły, o kruczych, bujnych, w tył odrzuconych włosach. Rubaszka na nim czarna, lśniąca i czarne, wysokie buty. Gdyby siedem grzechów głównych mogło mieć jedną twarz, twarz ta nie byłaby inna od tej, która zawisła tam, wysoko nad nami, w rażącej, nieruchomej ciszy południa. Głęboko osadzone oczy - oczy jaskiniowca i pomyleńca - w połączeniu z bruzdami wyrafinowanego okrucieństwem uśmiechu robiły z tej martwej maski jakiś złowrogi symbol tych sił, których bestialskiej przemocy doświadczyliśmy niestety wszyscy. Nerwowy tik, przemykający lewym jego policzkiem, narzucał wrażenie, że sama materia otrząsa się w nim konwulsyjnie pod naporem nagromadzonego w tym człowieku zła... W asyście kilku dygnitarzy, sam przez nich traktowany jak dygnitarz, zszedł z ganku i zbliżał się ku nam powoli, wgniatając w piasek koniec czarnej laski. Paraliżem widocznie tkniętą nogę wyrzucał przed drugą z trudem i złością, jak coś obcego, nienawistnego, z czego się jednak otrzepać niepodobna. O-gromny, zgarbiony, robił wrażenie kogoś, w kim wyjątkowe siły żywotne walczą z jakąś podgryzającą je nieuleczalną chorobą. Nade wszystkim jednak górowało w nim zło. Uczułam to niezbicie, kiedy zobaczyłam z bliska te jego oczy, oczy maniaka i zboczeńca. Spojrzenie ich zmro-
10 - W domu... 145