go. Mój świerzb odchodzi od zmysłów! Podłoga koło mnie jest brudna, zalana wodą i czym innym, tak że koc zwijam na dzień, nie chcąc, by zamakał. Leżę więc obłędnie swędzącym, rozranionym ciałem na twardych deskach, przykrytych tylko wąskim paskiem w kilkoro złożonego prześcieradła. Nie. Nie leżę właściwie, tylko wiję się jak robak na gorącej blasze, szukając jakiejś znośnej pozycji.
A wagon szumi jak ul.
Na jednym końcu Żydówki śpiewaj ą_Maskwa maja (ach, ta niezawodna, konsekwentna Hinda!), na półkach Zakarpacie huka jak z jednej połoniny na drugą, niżej nagie, lśniące od potu kobiety, o sinych, obrzękłych twarzach, trzepocą szmatami bez przerwy, dołem kłótnie, śmiechy, deptanie po sobie, walka o wodę, o tubę, rozmowy, wreszcie płacz.
To chlipie pomylona Gruenwald. Siedzi sztywno, jak rzecz, pod ścianą, a z jej przerażonych, sarnich oczu kapią jej w podołek nieścierane łzy. Ma w sobie coś z nieoswojonego zwierzątka i dziecka. Jej ładny profil, o naiwnie krótkiej górnej wardze, ginie w rozstrzępionym kołtunie krętej, czarnej grzywy, która chodzi - dosłownie chodzi - od wszy! Nie zna żadnego ludzkiego języka. Ani węgierskie, ani rosyjskie, ani nasze Żydówki nie mogą się z nią porozumieć. Zagadnięta, kuli się, cofa pod ścianę i jeszcze głośniej płacze. Znamy ją dobrze z pierwszej kamery. Ona i jej starsza siostra były postrachem Starobielska. Sypały wszy jak z sita. Mówiło się o nich, że mogą idąc, podkulić obie nogi, a wszy będą za nie dalej same iść. Teraz tę starszą siostrę wsadzili do innego wagonu i to pomylone stworzenie ginie bez niej ze strachu i bezradności.
O świecie Bożym my, te z podłogi, nie wiemy nic. Zakarpackie opanowały okna. Wisi ich przy każdym po trzy równocześnie, wobec czego w wagonie jest jeszcze mniej światła i powietrza. Ja, osobiście, nie mam najmniejszej ochoty wyglądać oknem. Taką dławiącą nienawiść czuję do wszystkiego, co tutejsze, że nawet krajobrazu znać nie chcę... Niechże już będzie tylko brudne, łuszczące się popękaną farbą wnętrze wagonu, deski półek nade mną i te bose, błotem zarosłe nożyska Cyli i Zinki, sterczące mi nad głową. Staram się leżeć, o ile możności, na prawym boku, plecami do tuby, ale długo i na tę pozycję świerzb mi nie pozwala.
Noc robi się w wagonie bardzo wcześnie. Przeważnie po ciemku już dostajemy kolację. Czasem konwojent stawia na chwilę latarnię na podłodze i wtedy Cesia, ze swoim olbrzymim cieniem do spółki, rozdziela nam zimny kit z wiaderek.
154