0157

0157



dzała na rozmowach z mężczyznami za drugą ścianą. Męczyło mnie to wtedy do płaczu, ale trzeba było i to wytrzymać.

Wreszcie, w dwa pełne tygodnie po wyjeździe ze Starobielska, każą się nam wyładowywać. Jest mi tak słabo, że ledwie z półki się zwlekam.

Jesteśmy w lesie. Buda zamiast stacji, parę szałasów, jakaś szopa. Wszystko razem nazywa się Kożwa. Pod lasem czeka lora na nasze wieszczy. My same mamy iść kilkanaście kilometrów piechotą. Wagony wyrzucają kolejno swoją żywą, zaśpieszoną nadziankę. Ruch, gwar, zamieszanie. Jedne się już znalazły, inne się jeszcze szukają. Helena poleciała po Marysię. Krystyna leży jak długa na tobołkach, ja kulę się na swoim -jak półtora nieszczęścia - i ani ręką, ani nogą. Jedna tylko pani Ada -która chronicznie niedomaga - domaga się za to bardzo energicznie u jednego z konwojentów, aby nam, chorym, pozwolił wleźć na lorę. Po długich targach wdrapujemy się wszystkie trzy na stos rozlatujących się tobołków - i jazda! Zdrowe mają nadążyć piechotą.

Dzień jest wyjątkowo pogodny i ciepły. A może to noc? Nie można wiedzieć. Nie czuje się jednak czerwca w powietrzu. Nachylenie świata też jakieś jesienne. Tylko obłoki podobne do naszych. Białe, twardo ubite, ciągnące leniwie Bóg wie dokąd.

Lora gramoli się najpierw leśną drogą, burczy, furczy, ale jakoś lezie. Potem wydostajemy się na coś, co by się u nas nazywało haniebnym zrębem. Mizerne, rzadko rozrzucone świerczki o paru wypierzonych, wyrywających się w jedną stronę gałęziach, krzaki jałowca czy czegoś bardzo do jałowca podobnego, koszlawe, rachityczne brzózki, a dołem wrzos i wysokie, łykowate kępy borówek. Gdzieniegdzie dygocze liśćmi zieleń wilków wokół srebrzącego się w słońcu starego kikuta po wyłamanej osice. To wszystko.

Droga jest grząska, głębokimi koleinami wtarta w głuchą, próchnistą ziemię, pełną strupieszałych ścięgien korzeni, na których auto potyka się co chwilę, waży na boki, podskakuje. Krystyna leży z zamkniętymi oczyma i rękami złożonymi jak nieboszczyk. Wydaje się jeszcze dłuższa niż zawsze, pewnie dzięki granatowym narciarskim spodniom. Wiatr nawiewa jej czasem włosy na twarz. Jest zbyt zmęczona, by je odgarnąć. Zaczyna być ciepło.

Od kierowcy w nakomamiku dowiadujemy się, że to wcale jeszcze nie jest kres naszej podróży. Tu będzie tylko krótki postój i oględziny lekarskie. Jeszcze dziś wieczór mamy być załadowane na wodę.

11 - W domu... 161


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
powieka nic krzepi”. „Uderzyła mnie ta scena — dsmaie Mgrłow ale nic było czasu na rozmowę i
ost w listopadzie3 Obróbka termiczna Pieczenia - polega na ogrzewaniu produktu za pomocą gBjbago po
psychologia religii3 1*8 na siebie odpowiedzialności za ten stan wraz z towarzyszącą jej inklinacją
1 1% Nic nie wiem na temat ube/piec/eń. nie interesuje mnie to.E 7% 32% Niewiele wiem na temat
142 Wodą; na prawo, t. j. ku Z., za potokiem, na skale tablica pamiątkowa), drugą łąkę, zwaną K
DSC04355 „(...) każda ze stron uważa drugą za nastawioną na podbój i agresję, za zdolną do wszelkiej
62540 scan? (3) Obrzęd zakończenia krwawej zemsty rodowej. Mężczyźni z rodu winowajcy udają się na r
skanuj0019 (80) zaufania. Wejście danej partii w skład gabinetu oznacza, zatem przyjęcie na siebie o
6 mów i leśniczówki (na lewo; — tui za nią, dalej ładne echo z drogi!) do ujścia doliny Białego

więcej podobnych podstron