Jest nią otwarta, płytka buda, zawieszona wstecz nad głębią. Wspiera się tylko o brzeg barży dolną krawędzią i własnym ciężarem. Pochyloną lekko w tył przytrzymuje jedynie obejmująca ją wpół stalowa linka. Kiwa się to i kołysze, gdy tam wejść. Z dachu barży władza w szynelach obserwuje nas przy tym bez żenady, ale i bez śladu zainteresowania. My -zakluczone - jesteśmy w ich oczach bydłem. Całe szczęście, że oni w naszych - tym samym. To niesłychanie ułatwia różne nieporęczne sytuacje.
Zdarzają się jednak i takie rzadkie chwile, kiedy na pomoście jest nas mniej. Zwłaszcza dziób barży bywa czasem pusty. Na niskim, omotanym grubą liną słupku przysiadasz wtedy szczęśliwy, przymykasz oczy i odpoczywasz po wrzasku i zaduchu.
Woda pod słońce lśni leniwie i pełznie ciężko, bezszelestnie. To olbrzymie rzeczysko to Peczora. Płasko rozlana między dalekimi brzegami dyszy srebrzystą łuską silnego prądu, z którym płyniemy wprost na północ. Trzy szeregiem spięte barże ciągnie po niej mały, na brązowo pomalowany parowy stateczek. Mikrus ten chodzi w zakosy po rzece i tłucze wściekle wodę o zdyszanych, nerwowych obrotach. Cały też brzuch zanurzony ma stale w pianie.
Oba brzegi rzeki to tajga. Z daleka tajga robi zupełnie inne wrażenie niż ta, przez którą sunie się pociągiem. Rzekłbyś - zbity, rudawy mech ciągnący się precz, jak okiem sięgnąć, po obu stronach wody. Woda jest szklista, świetlista i migotliwa - tajga nieruchoma i martwa. Raz tylko jeden w czasie całej drogi dostrzegłam w gęstwie ślad życia: rudą, samotną kroplę ogniska, położonego w mech na skraju lasu. Poza tym bezmierna pustka - i nic.
Czasem, gdy brzegi rzeki zmieniają się w wysokie, gliniaste urwiska, tajga umie gdzieś wstecz odpłynąć, cofnąć się, stracić. Wtedy nad płową zboczą jawi się na tle nieba jakieś ubogie przemysłowe osiedle, składające się z kilku niskich, starą blachą obitych budynków, kilku rudych od rdzy, drutami powiązanych kominów i czarnych fałd węglowego miału. Ludzi nie widać nigdzie. Muszą być, ale ich nie widać. Zwierząt żadnych. Wsi żadnych. Bezbarwna martwota i smutek. Straszny, naprawdę straszny kraj.
A woda lśni pod słońcem i astmatyczny stateczek tłucze krótkimi skrzydełkami mięsistąjej zieloność, zmieniając ją w biały puch. Czasem mijają nas jakieś inne, tak samo szeregiem ciągnione barże. Wtedy oba stateczki zamieniają przeraźliwie radosny, urywany wzruszeniem ryk. Tępe echo uderza w tajgę jak w filc - i przepada.
170