Dostajemy tu pierwszy raz po dziesięciu dniach gorącą strawę. Chochlę wody z krupami i łyżkę grysiku. Pieniądze i prowiant na dalszą drogę mamy pobierać w biurze, zaraz po kąpieli. Bania jest tylko jedna, więc najpierw idziemy my dwie. Cóż to za komfort! Tylko dwie! Gospodaruje tu siwe jak gołąb dziadzisko, o rozwianej na płóciennej koszuli srebrzystej brodzie, dziad jak z bajki, uśmiechnięty poczciwie przeraźliwie błękitnymi oczami. Oczywiście zakluczony. Wie skądeś, że idziemy na wolu. Jest tym wyraźnie wzruszony. Coś faffze w brodę, coś opowiada i tłumaczy - ale wszystko bezzębnie i bełkotliwie. Niewiele rozumiem, prócz tego, że nam rad. W dowód zaufania nie wydziela nam, jak zwykle w bani, mydła, tylko zostawia całą paczkę, pełną lepkich, przyciętych na przepisową miarę kostek. Mamy sobie wziąć, ile nam trzeba. Raciszew-ska bierze rzecz dosłownie i robi zapas do końca życia.
Bania jest rozległa, pełna niskiego, zadymionego słońca. Kotły pełne ukropu, a beczki zimnej wody. Pysznie jest! Po tylu dniach nareszcie kąpiel! Jaka ta Raciszewska jest jednak malownicza! Ogromna, naga, o małej, kształtnej głowie, przecinając sobą raz po raz skośną osnowę słonecznych smug, nosi się z cebrem od kotła do beczek łatwo i prosto, jakby to nie był pełny wody ceber, ale puste rzeszoto! Żadnego odgięcia wstecz, żadnego wysiłku. Sama moc i pomnikowa okazałość. Jak nic mógłby jej jakiś Malczewski przypiąć do białego grzbietu zielone skrzydła, zapiąć na niej okuty, bacowski pas, obuć w kierpce i puścić w śnieg na obrazie. Baba ma w powierzchowności to samo pozbawione wdzięku, mocarne dostojeństwo, co jego Eloe czy owa wsparta na kosie, poważna śmierć, zamykająca olbrzymią ręką oczy umierającemu Sybirakowi. Byle nie gadała!
Pobieranie prowiantu i pieniędzy zostało mi w pamięci jako kilkugodzinne gniecenie się w małych izdebkach urzędowego baraku, wyrosłego jak grzyb na bagnach koło rzeki. Ścisk tu straszny. Wprost oddychać trudno. W dodatku szaleje tu jeszcze do czerwoności rozpalony piecyk, do którego jakiś cymbał nieustannie dokłada i dokłada węgla. Skonać można!
Gorący jak żużel wygniatasz się wreszcie na dwór. Wieczór już jest zupełny. Od rzeki idzie niski, nadłąkowy chłód i białe błony mgieł wstają od bagien. Cudownie czyste niebo mieni się nad pociemniałą ziemią, jak mydlana bańka, od dymnej purpury poprzez cytrynowe złocistości aż do chłodnego seledynu. Duża, biała gwiazda wzięła się skądeś w tej tęczowej pustce. Sama jedna...
262