Na półce naszej kłopot i zmartwienie. Pan Stefan bardzo źle się czuje. Ma silny ból gardła i głowy i kłuje go pod łopatką. Leży nakryty kurtką i posypia niespokojnym snem. Jestem pewna, że ma też gorączkę, ale on twierdzi uparcie, że nie.
Kartofle już się skończyły. Żyjemy kupowanymi na przystankach owocami. Nieraz, w czasie dłuższego postoju, wypadam na targ - na bazar, jak to i tu się nazywa - który rozłożyć się umie w byle gaiku przy dworcu.
Gaiki te są cieniste, przetrzęsione gęsto złotymi cętkami słońca. Przekupnie w turbanach i kolorowych chałatach, kobiety omotane w zwiewne, dmące się na nich w chodzie zasłony, czarnookie, pstre dzieci, popielate osiołki, owoce i jarzyny - wszystko to mrowi się przed oczyma jak ożyły nagle, zgiełkliwy, nieznany obraz Brangwyna. Pachną dojrzałe owoce, więdnące jarzyny, wyschły w słońcu nawóz i szmaragdowy cień. Człowiek pcha się w pośpiechu między rozłożony na ziemi towar i przekupniów, chwyta błyskiem spojrzenia to czyjś ruch, to jakąś jaskrawszą grupę barw, to znów uczepiony brzegu turkusowo polewanego dzbana kol-czaty rozprysk słońca przez liście. Cień maże się po niskich, glinianych misach pełnych oślego mleka, po plaskankach zielonawego w półcieniu sera, po rękach i zasłonie siedzącej w kucki kobiety, która nakłada właśnie w liść kapusty wilgotną, białą grudę. Brunatne przeguby tych rąk zakuły srebrne kleszcze bransolet. Tuż obok, siedzący przy kopcu czar-no-zielonych kawonów, śpiewnie wrzaskliwy przekupień rozpłatał oto jeden z nich, by przekonać kogoś, że dojrzały. Srebrzystomalinowe wnętrze, skropione czarnymi pestkami, skrzy się w słońcu soczyście i świeżo. Nad melonami osy. Twarde, rozżarte, nieustępliwe. Wszystko to gra, tańczy barwą, cieniem i blaskiem - blaskiem o takim nasileniu, że masz wrażenie, że wzrok ci się zaostrzył i że lepiej widzisz.
Na naszej półce nowe zmartwienie. Pan Stefan zgubił się nam po drodze. Nie zdążył dopaść pociągu i został. Gryziemy się tym bardzo, bo był chory i sam się już nawet nie wypierał, że ma gorączkę. W dodatku zostawił swoją czapkę. Nie wiemy też, czy miał przy sobie jakie kopiejki, jako że doktor ma naszą wspólną kasę. Z tymi rublami w ogóle bardzo jest krucho. Zaczynamy znów sprzedawać rzeczy. Na każdym przystanku gromada wrzaskliwych tubylców ciśnie się do drzwi wagonu i gotowa by kupować wszystko. Doktor sprzedaje płaszcz, ja ręcznik, prześcieradło i jedwabny szlafrok. Musimy mieć na owoce - nasze jedyne pożywienie.
296