sta tylko obsługa barży i sprzedaje nam po 20 kopiejek garnuszek lekko podgrzanej wody. Ostrzegają nas, że to na żołądek najgorsze i że lepiej -jeśli kto musi - pić surową.
Tym razem obsługa barży - to Karakałpaki. Tego jeszcze nie było. Twarze to ma żółte jak szafran, oczy skośne, rozciągnięte na boki szpiczastymi kośćmi policzkowymi, kłapcie cienkich bród i sznureczki wą-sów dokoła bladych, szerokowargich ust. Na głowach noszą czapy z czarnego barana. Od nich to właśnie ich nazwa: czarne kołpaki. Ale bo też czap takich nikt jak świat światem nie widział! Dokoła małego jak piu-ska denka z lamy czy z brokatu stroszy się czarne baranie futro kłakami rozwichrzonymi na boki. Cała jedna skóra z barana idzie na takie straszydło, które ma chyba - licząc te kłaki właśnie - z pół metra średnicy. Jakaś czarna aureola czy przedziwny, opaczny słonecznik o żółtej twarzy i czarnych, futrzanych płatkach! Straszne to trochę, ale bardzo malownicze. Odzienie noszą pstre i inne od kazachstańskiego. Wcięte żu-pany szerokim pasem ściśnięte w gibkim stanie i bufiaste hajdawery wpuszczone w wysokie, najczęściej z jasnożółtego safianu zrobione buty. Pstra, trójkątna, spod pasa wystająca chustka zwisa im na jedno biodro albo siedzenie. Nie wiem, po co ta chustka i co ma oznaczać, ponieważ jednak noszą ją wszyscy - i to tak właśnie, trójkątem w dół - musi być ważnym, obowiązującym szczegółem ich ubioru. Porozumieć się z nimi nie można żadnym językiem. Sąwściekli z zasady i postanowienia. Spojrzenia, jakie nam rzucają spod półprzymkniętych powiek, mają wyraz nienawiści i lekceważenia. Przecie my jesteśmy w ich oczach niczyim, bezpańskim, nieużytecznym bydłem. A może także wziętymi w jasyr „niewiernymi psami”? Nie mam najmniejszej wątpliwości, że gdyby tylko mogli, pozarzynaliby nas wszystkich i potopili w rzece. Strasznie to dzikie i złe. I swoje własne jakieś i niedocieczone. Obcy, jadowity, wrogi owad, nie ludzie. Kobiet ich nie widuje się nigdy. Raz tylko mignął mi w głębi kajutki pokorny, kolorowy kłębek.
Leżę całymi dniami na moim sienniku i biję wszy.
Na kufrze, o który wspieram się plecami, tuż nad samą głową, dmie mi się pasiaty, brudny piernat. Na piernacie tym odbywa ropną anginę piętnastoletni syn wysiedleńców. Biedaczysko prócz anginy ma jeszcze łajdaczkę matkę - matkę jak z przesadzonej powieści, jak z niezgrabnej bajki, jak z nieprawdziwego zdarzenia - która mu mówi ciągle, żeby już raz zdechł, żeby go zadusiło, beszta, przeklina, odmawia wody. Potwór
313