ją w czarny, rozwichrzony bodiak. Siląc się na uśmiech, pyta doktora, czy coś z niej jeszcze będzie. Zostawiła w kraju matkę i bardzo by chciała wrócić. Doktor, pakując ostrożnie kłapcie gazy w purpurowe jamy ran, odpowiada jej, że ma jeszcze zamiar hulać na jej weselu. Odprowadzona na izbę chorych, wczołgać się musi pod pryczę, spod której sterczy jej potem tylko ten biedny, czarny bodiak o piec opartej głowy. Nie mamy pojęcia, czym żyje. Każdy łyk pożywienia przelatuje przez nią jak przez lejek, co połączone jest zawsze z koniecznością ponownego wyczołgania się spod łóżka. Basenu oczywiście nie mamy, tylko jedną dużą puszkę po konserwach.
Pod przeciwległą ścianą leży pokotem cała rodzina pana Arona Mufki. On, ona, dwie córeczki i jego siostra z dzieckiem. Pan Mufka jest ciężko chory na serce, starsza córeczka ma gruźlicę, młodsza krwawą biegunkę, a dziecko jego siostry koklusz. Co było tamtym, nie pamiętam, to tylko wiem, że pani Mufka miała duże, jasnobłękitne oczy, krewnych w Palestynie oraz skaranie boże z histerykiem mężem i diablątkiem córką. Dziewczynka ma może dziesięć, może jedenaście lat, czarne jak smoła, pałające oczy i ostatnie stadium gruźlicy płuc. Awanturuje się dzień i noc, jakby ona jedna tylko była chora na świecie. Ludzie to widać kiedyś zamożni. Nie zostawiają zresztą czasu na wątpliwości w tym względzie. Opowiadają ciągle o wszystkim, co mieli, jak nie są przyzwyczajeni do takich warunków i że gdyby rodzina ich wiedziała, w jakim są położeniu, sprowadziłaby ich samolotem do Palestyny. Ta daleka, złota od pomarańcz Palestyna przewija się w ich opowiadaniach jak miraż jakiś zaczarowany, tym świetlistszy, tym bardziej uroczy, im ohydniejsza jest jawa. Wszyscy mówią poprawną, warszawską polszczyzną bez śladu żydowskiego akcentu, za to składnia i mozolny patos stylu świadczą lepiej od typu o ich pochodzeniu.
- Steniusiu... - słyszymy ciągle przez rozwieszone na drzwiach prześcieradło konająco słodki głos pana Mufki. - Steniusiu! Ojciec ciebie błaga!... Wypij to lekarstwo... Wszak kochasz twego tatusia, nieprawdaż?...
- Idź do diabła!... - przerywa mu zdyszany, syczący głos małej i słyszymy, że odkopuje go z furią od siebie. - Nienawidzę cię, ojcze!... Mówię ci, że cię nienawidzę!... Odejdź ode mnie...
- Steniusiu... - z tą samą uległą słodyczą modli się dalej pan Mufka. -Możesz mnie nienawidzić... owszem... spójrz, że się z tym godzę spo-
343