kroki, okrążać to czy inne pole, tu go spiętrzą, tam obniżą, wreszcie walą mu przed nos glinianą tamę, która go wysadza z rowu i zmusza do zalania tego czy owego skrawka na kość zeschniętej z lata ziemi. Robią to niesłychanie sprytnie i pomysłowo. Chwilami ma się wrażenie, że cały teren kołchozu jest trzymaną na ręce płaską, glinianą zabawką i że gra polega na tym, aby przez nieznaczne nachylanie jej w różne strony zmusić burą wodę do wędrowania w kółko. Aby ją jednak w rzeczywistości do tego nakłonić, trzeba, jak rok długi, sypać albo rozkopywać rowy. Rozkopany, wypoczęty - więc żyźniejszy - nasyp bywa bardzo starannie rozplantowany, rozgładzony, rozniesiony wiadrami czy nosiłkami po pobliskim polu. To więc właśnie: nawożenie ziemi ziemią jest jedną z najważniejszych, najuciążliwszych zimowych robót w Stalininie.
W czasie trzech miesięcy, któreśmy tam spędziły, miałam sposobność przyjrzenia się z bliska i dokładnie życiu takiej uszczęśliwionej przez obecny ustrój, bezbronnej uzbeckiej wsi.
Ludzie są tu własnością kołchozu. Najstraszliwsza pańszczyzna, jaką zna świat, wyciska z nich ostatnie siły w ogólnej przymusowej pracy dla Sojuzu, w bezwzględnej, niewolniczej uległości i nieustannym lęku. Wszyscy - prócz małych dzieci i zupełnie zniedołężniałych już starców - pracują tu tak, jak nie wyobrażałam sobie, że człowiek może w ogóle pracować. Rzecz staje się tym mniej zrozumiała, kiedy sobie człowiek przypomni, jak taki kołchoz żywi swoich niewolników!
O wczesnym, mgłąjeszcze zawleczonym świcie, śpiewny zew brygadierów wzywa ludzi, by wychodzili na robotę. W zasadzie nie ma tu o-kreślonych godzin pracy i wyjść możesz w pole, kiedy chcesz, byłeś odrobił swoje. Na znak jednak, że nowy dzień radosnej pracy dla Sojuzu zaczął się oto znowu i że brygadier będzie wyznaczać brygadom miejsce ich dzisiejszych robót, idzie ci taki środkiem wsi, ręce ma założone na plecach, głowę odrzuconą w tył i pieje niczym jakiś nieznany gatunek smutnego ptaka. A zarazem potem od szarych bram odrywają się smukłe, kolorowe sylwetki z motykami na ramieniu i ciągną leniwie w złotawą pustkę rowami pociętych pól. Przeważnie kobiety. Prawie wszystkich młodych mężczyzn zabrano już do wojska. Zostali tylko ci z kantoru, brygadierzy i kilku jeszcze młodych, którzy z dnia na dzień czekają wezwania. Małe, do pstrych grzybków podobne dzieci ciągną za matkami rozdreptaną w piasku czeredą. Nie ma ich z kim zostawić w domu, więc mimo zimna muszą być zabierane razem.
377