kie same, zawsze tak samo w równych odstępach sadzane między bruzdami, póki ich wreszcie nie wyrośnie czterysta. I wtedy dopiero Musli-ma podnosi oczy. Śliczne, czarne, o kolczato podwiniętych rzęsach, i uśmiecha się do ojca, krępego jak żuk bobo, który od wczesnego rana rąbał kitmanem skamieniałą glinę nasypu. Bobo - co znaczy dziadzio -ma lat 67 i pracuje jak maszyna, bez wytchnienia, bez słowa, z jakąś maniacką, tępą zajadłością. Jednym uderzeniem odłupać umie bryłę ziemi, większą od niego samego. Rozkraczony na krótkich nogach, grzmoci i grzmoci w ten wał, aż mu kark czerwienieje i świszczący oddech znaczy każde opuszczenie kitmana. Nosi się inaczej niż wszyscy. Trochę tak, jak pastuszkowie ze średniowiecznych szopek: wypłowiały na siwo i błękitnie, kusy, marszczony kabat z kwadratowym wycięciem, z którego wyrasta szyja spękana jak glina i opalona na miedź. Na nogach skórzane łapcie, łydki aż po kolną okręcone rzemieniami i szeroki skórzany pas. Na głowie zamiast tirpaka czapisko czubate z rdzawo-tabacz-kowego, jak mech zbitego futerka. W całej jego żukowatej sylwetce jest coś z owych grubołydych, kusych, kwadratowych człowieczków, którymi mrowią się obrazy Bruegla. Bobo stanowczo jest z jakiejś innej epoki. W zdrewniałych fałdach jego ciemnej twarzy mieszkają oczy małe, poczciwe, z którymi zresztą rzadko kiedy spotkać się możesz spojrzeniem. A mimo to bobo wie doskonale, co się wokół dzieje. Niby nie patrzy - a wie. Kiedy jego mała Muslima zaczyna ze zmęczenia wolniej uderzać kitmanem, odchodzi bez słowa od swego wrębu i kilkoma walnięciami w nasyp odwala jej tyle ziemi, że przez godzinę może teraz tylko nabierać i nosić, nabierać i nosić - co niesłychanie ułatwia i przyśpiesza pracę. Nieraz też, widząc, jak obie z Heleną borykałyśmy się z łupaniem takiego nasypu, nie tylko odwalał nam kilka potężnych brył z pochyłości, ale narzucał je jeszcze sam na nosiłki. Nie mając wiader, nabieramy ziemię na zambar, płytkie drewniane taczki jakby, o czterech wyślizganych drążkach.
- Rachmat bobo! Rachmat! - dziękowała mu Helena z wylaniem, a on uśmiechał się z trudem twarzą stężałą od miedzianych zmarszczek i wracał do swego przekopu.
I tak pracowali oni wszyscy, jednym tchem, do wieczora. Przez cały czas naszego tam pobytu nie zdarzyło się nigdy, aby ten stary, spracowany człowiek usiadł na chwilę w czasie dnia, by odpocząć. Muslimę dwa czy trzy razy pamiętam gryzącą urugi na miedzy. Żonaty syn bobo, je-
380