den z niewielu młodych, niewziętych do wojska mężczyzn na kołchozie, pracował też opodal, tak samo jak ojciec, żona i siostra, tyle że nie roznosił ziemi, tylko ją arbą rozwoził po polach. Piękny, smukły Sali, o wąskich, rasowych rękach, smutnych oczach i łagodnym głosie jeździł na arbie, stojąc jak na bojowym rydwanie, a jego bławatkowa dżouma jaśnieje na tle złotego od gliny krajobrazu jak kropla wilgotnej emalii. Jeśli chodzi o pracowitość i siłę - bo nie o urodę na szczęście - Sali wdał się w ojca. Wparty smukłymi nogami w nasyp, narzuca kitmanem bryły ziemi, jedna za drugą, tak lekko, tak składnie, tak zręcznie, że ma się wrażenie, że to ziemia sama rudawą, mętną fontanną wybija mu się wysoko nad głowę i spada głucho na arbę. I tak całymi dniami. Do wieczora.
A kiedy już słońce rozpłynęło się w niskim, ognistym pyle za kołchozem, na dalekich groblach i przekopach jawił się mały purpurowy punkt. To Hosjata. Biegała po polach, od brygady do brygady, i zapisywała ludziom normy. Nazwałyśmy ją sobie Purpurowy Skorpion, bo jej zniszczona aksamitna dżouma miała cudownie cierpką barwę czerwonego atramentu. Hosjata była siostrą kasjera i urzędniczką kołchozu. Nie lubił jej nikt. Umiała się pieklić, że kopce za małe, że zbyt gęsto sypane albo że krzywo sadzone w bruździe, w ogóle była strasznie ważna i dokuczliwa. Mała, o szczurzej, obleśnej twarzy i chorych, purpurowo obrzeżonych oczach, chodziła między rządkami świeżo usypanych kretowin i liczyła je półgłosem:
- Bir, ikie, usz, tort, biesz, olti, jeti, sakis... - póki nie dojechała do czterystu. Nie wierzyła nikomu i musiała zawsze sama sprawdzić, czy każdy odrobi swoje.
Niech nikt nie myśli, że na tych 400 kopcach kończył się roboczy dzień takiej małej Muslimy na przykład! Wracała do domu piechotą, a potem do późna zwoziła burym osiołkiem pachtę na opał dla domu. Już samo dźwignięcie i przymocowanie snopa tych badyli wymagało dużego wysiłku. A potem - dreptaj że piechotą obok obładowanego osła, zwal pachtę na dach czy przymurek i trząś się znów na oklep w zmierzchłe, ostygłe pola po nowy ładunek. I tak kilkanaście razy pod rząd.
W czasie, kiedy Muslima jeździ z tąpachtą, bratowa jej, Husnija, czeka pod magazynem na wydanie im dzisiejszego zboża. Zboże to późnym już wieczorem, w zimnej komórce w głębi zagrody u naszego Uzbeka mełła też zawsze Muslima, mełła ostatkiem sił, rozkiwana rytmicznie nad olbrzymim, szorstkim kamieniem, którego głuchy, monotonny bełkot
381